David Weber - Światy Honor 01 - Więcej niż honor

227 Pages • 78,049 Words • PDF • 1.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 12:41

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


DAVID WEBER DAVID DRAKE S. M. STIRLING

WIĘCEJ NIŻ HONOR Cykl: Honor Harrington zbiór opowiadań

Przełożył Jarosław Kotarski

NOTKA Zbiór Więcej niż Honor to trzy nowele napisane przez trzech najlepszych autorów militarnej fantastyki: Davida Webera, Davida Drake'a i S. M. Stirlinga, oraz aneks autorstwa D. Webera Wszechświat Honor Harrington podający historię kolonizacji kosmosu i układu Manticore oraz inne informacje merytoryczne dotyczące realiów cyklu. Akcja nowel dzieje się naturalnie w tymże wszechświecie, uzupełniając pewne luki lub dokładniej opisując wcześniej wzmiankowane jedynie tematy. Na przykład w Kwestii honoru lady Harrington powiedziała przyjaciołom, że ludzie i treecaty poznały się dzięki pewnej dziewczynce i upodobaniu treecatów do selera naciowego. Kim było to dziewczę i jak to dokładnie wyglądało, opisuje nowela Piękna przyjaźń.

DAVID WEBER Piękna przyjaźń

Rozdział I Wspinający się Szybko zatrzymał się na pierwszej solidnej gałęzi i zabrał się do starannego czyszczenia przednich chwytnych i środkowych łap z wszechobecnego błota. Nienawidził chodzenia po ziemi w taką pogodę, gdy śnieg i lód zmieniły się w błotnistą breję. Za śniegiem też nie przepadał, ale śnieg przynajmniej w końcu topił się i spływał z futra, a nie zastygał w skorupę twardą niczym kamień. Najbardziej zaś lubił porządne, słoneczne dni, gdy błota już nie było, ale na to musiał jeszcze poczekać. Ocieplenie miało swoje dobre strony powęszył z uznaniem, czując coraz to nowe zapachy budzącego się życia. Na nagich dotąd gałęziach pojawiły się pierwsze pąki. W normalnych warunkach Wspinający się Szybko powinien dotrzeć na czubek, ułożyć się wygodnie i pozwolić wiatrowi przewiać futro. Dziś jednak miał ważniejsze sprawy na głowie. Skończył przymusowe mycie i wstał, wyciągając się na całą długość - tylnymi łapami stojąc na gałęzi, chwytnymi przytrzymując się pnia. I rozejrzał się uważnie. Nie dostrzegł żadnego dwunoga, ale to o niczym nie świadczyło - dwunogi były nieprzewidywalne. Klan Jasnej Wody, do którego należał, dopiero od niedawna miał z nimi kontakt, ale inne klany obserwowały ich od pełnych dwunastu obrotów pór. Oczywiste było, że dwunogi znają różne zmyślne sztuczki, których istnienia Lud wcześniej nie podejrzewał. Jedną z nich była umiejętność obserwowania z tak daleka, że nie sposób było ich wywęszyć, wyczuć czy dostrzec. Ponieważ jednak teraz Wspinający się Szybko nie wykrył niczego, co wskazywałoby, że jest obserwowany, ruszył spokojnie w dalszą drogę wzdłuż gałęzi, zapuszczając się dalej na wykarczowany obszar. Kiedy wylądowały pierwsze latające rzeczy i wysiadły z nich pierwsze dwunogi, zaczynając wycinkę drzew, klan zachował spokój, bowiem klany, których tereny zostały już najechane przez dwunogi, ostrzegły wszystkich, czego mogą się spodziewać. Dwunogi potrafiły być niebezpieczne, ciągle zmieniały otoczenie, ale w przeciwieństwie do zabójczego kła czy śnieżnego myśliwego nie zabijały ani przypadkowo, ani dla przyjemności. Myśliwi i zwiadowcy obserwowali ich poczynania od samego początku zza zasłony oszronionych liści, siedząc wysoko na gałęziach. Dwunogów nie było wielu - rozeszli się, niosąc dziwne rzeczy. Niektóre błyszczały albo mrugały światełkami, inne stały na wysokich, cienkich nogach. Dwunogi przestawiały jedne, patrzyły przez inne, a potem wbijały w ziemię paliki z dziwnego nie-drewna. Śpiewający wspomnienia Klanu Jasnej Wody sprawdzili pieśni, które dotarły z innych klanów, i zdecydowali, że rzeczy, przez które dwunogi spoglądały, były jakimiś narzędziami. Wspinający się Szybko zgadzał się z tym wnioskiem, mimo że narzędzia te w niczym nie przypominały siekier czy noży ani nie były wykonane z niczego, co byłoby

podobne do krzemienia, drewna czy kości, których używał Lud. I właśnie dlatego dwunogi należało nader dokładnie obserwować... i to skrycie. Przedstawiciele Ludu fizycznie nie byli duzi, ale za to sprytni i szybcy, a dzięki narzędziom i ogniowi zdołali dokonać znacznie więcej niż wszystkie dotąd napotkane istoty większe i głupsze. Poza dwu-nogami, bo najmniejszy z nich i tak był dwa razy wyższy niż dorosły myśliwy. I nawet gdyby ich narzędzia nie były lepsze (a były i to znacznie - widział to na własne oczy), większe rozmiary dawały im o wiele większe możliwości. I choć jak dotąd nic nie wskazywało na to, by dwunogi miały zamiar zagrozić' Ludowi, to nic też nie wskazywało, by tego zrobić nie chciały. Więc dobrze się składało, że można ich było z taką łatwością obserwować. Wspinający się Szybko zwolnił, gdy dotarł do ostatniego skrzyżowania gałęzi. Przez długą chwilę siedział bez ruchu, stając się praktycznie niewidoczny - jego kremowo-szare futro zlało się z pniami i gałęziami okrytymi pierwszymi zielonymi pączkami. To jest byłby niewidoczny, gdyby odruchowo nie czesał chwytną łapą wąsów. Nasłuchiwał uważnie tak słuchem, jak i myślami i to te ostatnie wyczuły słaby blask umysłów oznaczający, iż w pobliżu znajdują się dwunogi. Nie była to jasna, zrozumiała łączność jak w przypadku kogoś z Ludu, dwunogi bowiem miały ślepe umysły, ale było w niej coś... miłego. A to było dziwne, dwunogi bowiem były bardzo niepodobne do Ludu. Śpiewający wspomnienia wysłali swe pieśni daleko i szeroko, gdy pierwsze dwunogi pojawiły się dwanaście obrotów sezonów temu, szukając jakiejkolwiek pieśni któregokolwiek z klanów, która mogłaby powiedzieć im cokolwiek o tych dziwnych stworzeniach i o tym, dlaczego przybyły. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć na te pytania, ale śpiewający wspomnienia Klanu Tancerzy z Błękitnych Gór i Klanu Szybkich Biegaczy Ognia pamiętali bardzo starą pieśń miała prawie dwieście obrotów. Pieśń nie wyjaśniała, skąd pochodzą dwunogi czy po co przybyły, ale opowiadała o pierwszym spotkaniu Ludu z nimi. Zwiadowca, który przyniósł ją śpiewającym, widział jajopodobną rzecz, która spadła z nieba na słupie ognia i światła, grzmiąc przy tym głośniej niż najgwałtowniejsza burza. Takie zamieszanie naturalnie posłało wszystkich w bezpieczne kryjówki i tylko zwiadowcy ukryci wysoko wśród gałęzi obserwowali, jak ze srebrnego jaja wysiadają dziwne, fascynujące stworzenia. Długo nikt nie próbował się do nich zbliżyć, ale być może w końcu ktoś by się odważył, gdyby zabójczy kieł nie spróbował zjeść dwunoga. Lud nie lubił zabójczych kłów, choć wyglądały jak jego większa wersja. Były jednakże głupie i złe. Ktoś takiej wielkości w sumie nie musiał być mądry - zabójcze kły były największymi, najsilniejszymi i najgroźniejszymi myśliwymi świata, ale często zabijały dla

samej przyjemności mordowania. I nie obawiały się nikogo... z wyjątkiem Ludu. Nigdy nie zrezygnowały z okazji zjedzenia samotnego zwiadowcy czy myśliwego, jeżeli okazał się wystarczająco głupi, by dać się złapać na ziemi. Unikały jednak centralnych części terenów każdego klanu, gdy bowiem do ataku przystępowali wszyscy myśliwi i zwiadowcy, wielkość przestawała mieć znaczenie. Ten, który zaatakował dwunoga, odkrył, że powinien się bać jeszcze kogoś. Podobnego odgłosu nikt z Ludu dotąd nie słyszał, ale po głośnym “Craaack!” wydanym przez rurowaty przedmiot niesiony przez jednego z dwunogów zabójczy kieł zrolował się w trakcie skoku, po czym znieruchomiał na ziemi. W jego głowie ziała krwawa dziura zaczynająca się na czole i kończąca z tyłu czaszki. Po pierwszym zaskoczeniu zwiadowców ogarnęła dzika radość, ale po niej przyszło zastanowienie: wszystko, co jednym warknięciem potrafiło odebrać życie zabójczemu kłowi, mogło to samo zrobić z każdym z nich. Dlatego podjęto decyzję o dalszym obserwowaniu dwunogów z ukrycia, dopóki nie zbierze się o nich więcej informacji. Niestety nim to nastąpiło - gdzieś mniej więcej po jednej czwartej obrotu - dwunogi rozmontowały dziwne prostokątne siedziby, zapakowały wszystko do jaja i odleciały. Wspinający się Szybko żałował, że niczego więcej się o nich nie dowiedziano. Doskonale rozumiał potrzebę zachowania ostrożności, ale żałował, że zwiadowcy Klanu Błękitnej Góry nie byli odrobinę mniej ostrożni. Być może już wówczas Lud mógłby dowiedzieć się, czego chcą dwunogi albo też jak powinno się wobec nich postępować. A gdyby nie stało się to jeszcze za ich pierwszego pobytu, to byłoby dość czasu na podjęcie takiej decyzji, nim zjawiły się ponownie i to tym razem na dłużej. Wspinający się Szybko uważał, że te pierwsze dwunogi były podobnie jak on zwiadowcami. Każdy klan tak postępował, zmieniając czy też rozszerzając swój teren, a dwunogi nie były głupie. Nie bardzo tylko rozumiał dlaczego, jeżeli taka była rzeczywista przyczyna, dwunogi tak długo zwlekały, nim reszta klanu podążyła za zwiadowcami, i dlaczego aż tak bardzo rozsiali się po terenie. Siedziba, którą obserwował, została zbudowana przez ponad tuzin dwunogów i to z dużym wysiłkiem nawet przy ich zmyślnych narzędziach. I była dość obszerna, by ich wszystkich pomieścić, a ci, którzy ją zbudowali, po zakończeniu pracy po prostu odlecieli i przez pełne dziesięć dni budowla stała całkowicie pusta. A potem zamieszkało w niej tylko troje dwunogów i to jedno z nich młode, chyba że mylił się w ocenie ich wieku i wyglądu. Ciekawiło go też, co stało się z resztą miotu, ale nie to było najważniejsze. Ważne było odkrycie, że skoro dwunogi tak bardzo rozdzielały swoje siedziby, to tym samym nie mogły się ze sobą komunikować.

Był to jeden z powodów, dla których wielu zwiadowców uważało, że dwunogi pod każdym względem różnią się od Ludu. Bo właśnie zdolność porozumiewania się wyróżniała Lud spośród innych, nie myślących stworzeń. Wszystkie one, i zabójcze kły, i mniejsze stworzenia, na które polował Lud, były zamknięte w sobie i nie potrafiły rozmawiać. Jeżeli dwunogi miały nie tylko ślepe umysły, ale także świadomie unikały innych przedstawicieli swojej rasy, nie mogły być ludopodobne. Wspinający się Szybko nie zgadzał się z tym, choć nawet sam sobie nie potrafił wytłumaczyć tak do końca dlaczego. Był jednak przekonany, że dwunogi stanowiły swoistą odmianę Ludu. A poza tym fascynowały go - dlatego wielokrotnie słuchał pieśni o ich pierwszym przybyciu. Próbował zrozumieć, czego chciały, gdyż nawet teraz w pieśni wyczuwało się pewne tony podobne do tych, jakie wyczuwał u dwunogów, które podglądał. Niestety pieśń została zbyt wygładzona przez licznych śpiewających, nim dotarła do Śpiewającej Prawdziwie, która wykonała ją przed Klanem Jasnej Wody. Tak często bywało z pieśniami starymi, jak i pochodzącymi z daleka, a ta była zarówno starą, jak i powstała na odległych terenach. Obrazy pozostały ostre i jasne, ale zostały subtelnie zmienione przez wszystkich poprzednich śpiewających. Dlatego też choć wiadomo było, co dwunogi zrobiły, nie sposób było się z niej dowiedzieć dlaczego, a ślady blasku umysłu zostały już dawno zatarte. Wspinający się Szybko dzielił się tym, co, jak sądził, odebrał od “swoich” dwunogów, ze Śpiewającą Prawdziwie - zresztą jego obowiązkiem było regularnie składać meldunki śpiewającym wspomnienia. Ale na wypełnieniu obowiązków w jego wypadku się nie skończyło -przekonał Śpiewającą Prawdziwie, by zatrzymała na razie dla siebie jego podejrzenia, bo nie chciał się stać pośmiewiskiem innych zwiadowców. Ona się z nich nie śmiała, ale także nie zgodziła się ze wszystkimi. Wiedział, że chciałaby znaleźć się na terenach klanów Błękitnej Góry i Szybkich Biegaczy Ognia, by wysłuchać ich pieśni od najstarszych śpiewających wspomnienia, ale było to niemożliwe. Śpiewający byli pamięcią i częścią mądrości każdego z klanów. Zawsze były nimi samice i nigdy nie ryzykowano ich zdrowia czy życia. Jeśli klan nie miał ich w nadmiarze, wszystkich dokładnie strzeżono, odmawiając także spełniania co niebezpieczniejszych życzeń. A ona była następczynią najstarszej śpiewającej... Wspinający się Szybko doskonale to rozumiał, ale nie było mu łatwo żyć z tymi ograniczeniami. Bycie bratem śpiewającej wspomnienia przestawało być miłe, kiedy zaczynała narzekać na niesprawiedliwość i na to, co jemu wolno, a jej nie. Wspinający się Szybko zachichotał radośnie: sprawdził - był zbyt daleko, by mogła słyszeć jego myśli, więc mógł sobie pozwolić na złośliwość. Podczołgał się bezgłośnie do

ostatniego pnia. Wspiął się po nim na swoją gałąź, dotarł do jej rozwidlenia i ułożył się wygodnie w miękkim legowisku z liści i gałązek. Po zimie wymagało pewnych napraw, ale nie spieszył się z nimi, głównie z powodu braku budulca, który dostępny będzie dopiero za wiele dni. Liście były dobrą osłoną i materiałem budowlanym, ale miały też swoje mankamenty. Na przykład odcinały dopływ promieni słonecznych, które teraz padały na legowisko, pogrążając je w miłym cieple. Przeciągnął się, mruknął z zadowoleniem i oparł brodę na chwytnych łapach, nastawiając się na długie czekanie. Zwiadowcy szybko uczyli się cierpliwości, a jeśli wymagali w tej kwestii pomocy, to nauczycieli było aż za wielu, od zabójczego kła zaczynając. Wspinający się Szybko nigdy nie potrzebował lekcji poglądowych i to, w połączeniu z pozycją siostry, powodowało, że był zastępcą Krótkiego Ogona głównego zwiadowcy klanu. Dlatego też został wybrany do obserwowania tych dwunogów od chwili ich pojawienia się. A teraz czekał bez ruchu i przyglądał się ostro zadaszonej kamiennej siedzibie, którą dwunogi zbudowały na środku wykarczowanej przez siebie polany.

Rozdział II - Mówię poważnie, Stephanie! - oznajmił Richard Harrington. - Nie chcę, żebyś kiedykolwiek jeszcze poszła do tego lasu beze mnie albo mamy. Czy to rozumiesz? - Och, taaato... - zaczęła Stephanie i natychmiast umilkła, widząc, że ojciec krzyżuje ręce na piersi. Kiedy zaczął prawą stopą wybijać rytm na dywanie, straciła resztki nadziei. Rozmowa nie przebiegała dobrze, co równocześnie źle świadczyło o jej umiejętnościach negocjacyjnych. A to nie podobało jej się prawie tak samo jak ograniczenia, których właśnie próbowała uniknąć. Miała co prawda dopiero jedenaście lat standardowych, ale była jedynaczką i do tego naprawdę sprytną oraz całkiem ładną. Dawało jej to sporą przewagę, dzięki której stała się ekspertem w owijaniu ojca wokół palca praktycznie odkąd zaczęła mówić. Co prawda podejrzewała, że sporą część sukcesu zawdzięcza współpracy rodziciela, nie mającego nic przeciwko byciu owijanym, ale sytuacja pasowała jej tak długo, jak długo dawała spodziewane skutki. Z matką sprawa była gorsza, jako że była twardszą zawodniczką, ale generalnie też nieźle sobie radziła. Poza wypadkami, kiedy ojciec decydował, że problem jest zbyt poważny, i przypominał sobie, że potrafi być stanowczy. Tak jak teraz. - Nie będziemy więcej o tym dyskutować - dodał ojciec ze źle wróżącym spokojem. To, że nie widziałaś żadnej hexapumy czy niedźwiedzia górskiego, nie oznacza, że nie ma ich w okolicy. - Ale siedziałam w domu całą zimę, nie mając nic do roboty - odparła tak rozsądnie jak umiała, ignorując takie drobiazgi jak: śnieżki, narty, sanki i parę innych. - Chcę wreszcie wyjść na zewnątrz i zobaczyć rośliny i zwierzęta! - Wiem, że chcesz, słonko - głos ojca złagodniał. -Tyle że ten las jest naprawdę niebezpieczny. To nie Meyerdahl, wiesz o tym. Stephanie uniosła oczy ku niebu i przybrała cierpiętniczą minę. - Jeżeli aż tak ci się nudzi, dlaczego nie polecisz z ma-mą po południu do Twin Forks? - zaproponował, żałując ostatniego zdania. - Bo tam jest jeszcze bardziej nudno, tato! Twin Forks to kompletna wiocha! - jęknęła z uczuciem, choć zdawała sobie sprawę, że to taktyczny błąd: nawet tacy jak jej rodzice stawali się uparci, gdy słyszeli zbyt szczere opinie nie pasujące do ich ocen. A Twin Forks mogło sobie być najbliższą osadą, ale składało się góra z pięćdziesięciu rodzin, a jej rówieśnicy zamieszkujący je w przeważającej większości byli, łagodnie mówiąc, ograniczeni. Naturalnie z jej punktu widzenia, ale ten był dla niej najważniejszy. Żaden nie

interesował się ksenobotaniką czy hierarchią biosystemów, a większość była tak tępa, że prawie cały wolny czas spędzała na próbach złapania któregoś z lokalnych zwierząt na tyle małego, by mogło robić za zwierzątko domowe. Biorąc pod uwagę, jak wielką krzywdę mogło to takiej ofierze udomowiania wyrządzić, Stephanie cieszyła się, że z zasady się to nie udawało. Przy takim podejściu było praktycznie pewne, że próba poważnej rozmowy w celu uzyskania ich pomocy w jej wyprawach naprawdę szybko skończyłaby się pyskówką i bójką. I to nie z jej winy. Pomysłem rodziców było opuszczenie Meyerdahla akurat wtedy, gdy została przyjęta do najmłodszej klasy leśników. Gdyby pozostali, odbywałaby właśnie pierwszą praktykę w terenie. Skoro została tego pozbawiona nie z własnej winy, to przynajmniej powinni jej to wynagrodzić, pozwalając zbadać własną posiadłość. - Twin Forks nie jest “kompletną wiochą” - sprzeciwił się zdecydowanie ojciec. - Jest! - uparła się, nie kryjąc pogardy. Richard Harrington wziął głęboki oddech i zmusił się do zachowania spokoju, co stanowi najtrudniejszą sztukę dla każdego rodzica. Wiedział, jak ciężko przyszło córce zostawienie rówieśników i znajomego świata i jak bardzo chciała zostać leśnikiem, ale Meyerdahl był zasiedlony od ponad tysiąca lat i wszystkie groźne dla człowieka drapieżniki znajdowały się w rezerwatach, gdzie zachowano dziewiczą puszczę. Co więcej, tereny treningowe Służby Leśnej były dokładnie kontrolowane, usiane czujnikami, minikamerami i inną techniką pozwalającą mieć kandydatów pod obserwacją i ochroną przez całą dobę. To, że nie mieli o tym pojęcia, w niczym nie zmieniało faktu, że w razie jakiegokolwiek poważniejszego wypadku pomoc zawsze zdążała na czas. Sphinx był zasiedlony od kilkunastu zaledwie lat i porastająca większość jego powierzchni puszcza była nie dość, że dziewicza, to prawie nie zbadana. Wiadomo było jednak dość o zamieszkujących ją drapieżnikach, zaczynając od pięciometrowej hexapumy, by nie ulegało kwestii, że jest to okolica niebezpieczna nawet dla uzbrojonego dorosłego. Na dodatek większość flory stanowiły rośliny iglaste, nawet tu, w pasie podzwrotnikowym, i najlepsze satelity kartograficzne miały poważne problemy z przebiciem się przez ich gęste korony. Minie parę pokoleń, nim ludzie choć w ogólnym zarysie poznają większość kryjących się pod nimi zwierząt. I dlatego powtórka wczorajszej samotnej wycieczki jego pociechy po prostu nie wchodziła w grę. Co prawda przysięgała, że nie odeszła daleko, i nie miał powodów, by jej nie wierzyć, ale nie o to chodziło. Wiedział, że jest uparta, a czasami wręcz przewrotna, ale generalnie uczciwa i naprawdę rozsądna. Miała też naręczny komunikator, więc tak naprawdę nie była sama, a w najgorszej sytuacji można ją było namierzyć po autosygnale. Ale jest jego

córką, a wszystkie komunikatory świata czy też pojazdy dostępne na Sphinxie nie uratowałyby jej, gdyby natknęła się na hexapumę. - Dobra, Steph: wiem, że Twin Forks to niewiele w porównaniu z Hollister, ale to najlepsze, co mogę ci zaproponować - powiedział w końcu. - Oboje wiemy, że będzie się rozwijać, już w tej chwili mówi się o budowie lądowiska dla promów następnej wiosny. Stephanie jakimś cudem zdołała nie wznieść ponownie oczu do nieba. Twierdzenie, że Twin Forks to “niewiele” w porównaniu z Hollister, było równie zgodne z prawdą co powiedzenie, że na Sphinxie “trochę śnieży”. A biorąc pod uwagę upiornie długi rok tej durnej planety, następnej wiosny będzie miała siedemnaście lat standardowych! Kiedy tu przybyli, nie miała jeszcze dziesięciu... a wtedy zima dopiero się zaczynała. Spadł pierwszy śnieg... i tak padał przez następne piętnaście standardowych miesięcy! - Przykro mi - dodał cicho ojciec, jakby czytając w jej myślach. - Przykro mi, że Twin Forks to dziura, że musiałaś opuścić Meyerdahla i że nie mogę ci pozwolić na samotne wycieczki, ale tak to już jest. I chcę, żebyś mi dała słowo, że w tej kwestii będziesz robić to, co ci powiemy. Ostatnie zdanie dodał, patrząc w jej brązowe oczy i starając się nie widzieć wypełniających je łez. *** Stephanie wędrowała ponuro przez mlaskające błoto ku przykrytemu spadzistym dachem gazebo. Wszystkie budynki na Sphinxie miały spadziste dachy, co naturalnie miało logiczny powód. Był nim śnieg, którego opady nawet tu, w pobliżu równika, mierzono w metrach, a raczej w dziesiątkach metrów. Spadziste dachy były najskuteczniejszą formą pozbycia się lodu, w który się zamieniał, a było to tym ważniejsze, że planeta miała o ponad jedną trzecią silniejszą grawitację od ziemskiej. Westchnęła ciężko, dochodząc do stopni prowadzących na przerośnięty klomb - nigdy nie widziała Ziemi... ani innej planety poza tymi zaliczanymi do “ciężkich”, czyli takich, na których panowała podwyższona grawitacja. Pociągnęła nosem, żałując, że jej prapraprzodkowie zgłosili się na ochotnika do pierwszej fali kolonizującej planetę Meyerdahl. Rodzice wytłumaczyli jej całą sprawę dokładnie i poważnie krótko po tym, jak ukończyła osiem standardowych lat. Już wcześniej naturalnie słyszała określenie “mutant", ale nie zdawała sobie sprawy, że technicznie rzecz biorąc, dotyczy ono także i jej. Trudno się było temu dziwić - zaczęła się uczyć dopiero cztery standardowe lata temu i nie dotarła jeszcze do historii Ostatecznej Wojny, która rozegrała się na Ziemi. Dlatego nie mogła wiedzieć, czemu część ludzkości nadal tak gwałtownie reagowała na wszelkie wzmianki o modyfikacji ludzkich organizmów czy genotypu i

dlaczego słowo “mutant" uważano za najgorszą obelgę istniejącą w standardowym . angielskim. Teraz znała już prawdę i dalej uważała, że ci, którzy tak sądzą, są głupi. Naturalnie superżołnierze i biobronie biorące udział w tym konflikcie nie były mądrym pomysłem, a zniszczenia, jakie wywołały na Ziemi, były potworne, ale to zdarzyło się pięćset standardowych lat temu i nie miało nic wspólnego z mieszkańcami Meyerdahla czy Quelhollow. Podejrzewała też, że dobrze się złożyło, iż pierwotni koloniści systemu Manticore opuścili Ziemię przed tą wojną. Co prawda podróżowali w hibernacji i dotarcie do celu zajęło im ponad sześć stuleci standardowych, ale dzięki temu nie mieli żadnych uprzedzeń co do modyfikacji genetycznych. Zresztą zmiany, którym poddano kolonistów wybierających się na Meyerdahl, nie były ani duże, ani widoczne. Stephanie miała o dwadzieścia pięć procent wzmocnioną tkankę mięśniową i o dwadzieścia procent szybszy metabolizm oraz drobne usprawnienia w systemie oddechowym i układzie krążenia - na tyle, by umożliwić tym mięśniom skuteczne działanie. Miała też bardziej wytrzymałe kości. No i zmiany były dominujące, czyli dziedziczne. Wszystko to powodowało, że mniejsze mięśnie wystarczały, by posiadać normalną siłę przy zwiększonej sile przyciągania. Dzięki temu koloniści nie zmienili się po kilku pokoleniach w krępe, umięśnione istoty samym swym wyglądem przywodzące na myśl chęć do bitki. Jeżeli ktoś nie znał jej macierzystej planety, patrząc na nią, nie miał prawa się zorientować. Mimo to, gdy postudiowała historię ruchów antymutacyjnych, które powstały po tej masakrze, uznała, że rodzice mieli rację, ostrzegając ją, by nie chwaliła się obcym tym, że jest nieco inna. Zresztą prawie o tym nie myślała, poza wypadkami, kiedy przypominała sobie, że gdyby nie ona, rodzice nie zdecydowaliby się na osiedlenie na Sphinxie i nie ciągnęliby jej tu. ze sobą. Przygryzła wargę i rozejrzała się powoli po pozbawionej drzew przestrzeni, której przez ich decyzję nie mogła opuścić. Wysoki, zielony dach domu stanowił najbarwniejszą plamę na tle pozbawionych jeszcze liści królewskich dębów i palikowców, które go otaczały. Ponieważ była w ponurym nastroju, bez trudu zdecydowała, że zielony to głupi kolor dla dachu. Powinien być ciemny i mocny - brązowy, albo może i czarny... a jako materiału budowlanego można było użyć przecież czegoś bardziej kolorowego niż naturalny szary kamień. Wiedziała, że był to najtańszy sposób, ale przez to, by uzyskać odpowiednią izolację przed zimne, ściany musiały mieć ponad metr grubości. Zupełnie jak mieszkania w lochach... nagle się uśmiechnęła: to skojarzenie idealnie pasowało do jej nastroju, a poza tym należało je zapamiętać i wykorzystać przy najbliższej okazji.

Potrząsnęła głową i przyjrzała się drzewom rosnącym za domem i szklarniami z prawie fizycznym bólem. Niektórzy w jej wieku chcieli być naukowcami, inni latać w przestrzeni, a ona chciała cały czas mieć do czynienia z zielenią. Odkrywać miejsca, w których dotąd nie było nikogo, ale nie podróżując w nadprzestrzeni, lecz już po zasiedlonych planetach. Pociągały ją rośliny i zwierzęta, o których nie słyszał jeszcze żaden ogród zoologiczny i które nie bały się człowieka, gdyż go jeszcze nie znały. Chciała jako pierwsza je odkryć, zbadać, zrozumieć i chronić... Może powodem były zawody rodziców - ojciec był dyplomowanym weterynarzem i ksenoweterynarzem, a matka genetykiem roślinnym. Oboje byli znacznie bardziej potrzebni na Sphinxie niż na Meyerdahlu, choć Służba Leśna czasami korzystała z ich wiedzy i usług. W ten sposób Stephanie od urodzenia była znacznie bliżej roślin i zwierząt niż jej rówieśnicy i mogło mieć to wpływ na jej zainteresowania. Tyle tylko, że kiedy poważnie zainteresowała się florą i fauną i ich wzajemnymi powiązaniami istniejącymi na Meyerdahlu, rodzice zabrali ją i ulokowali w środku puszczy porastającej większość powierzchni Sphinxa - i to do tego w zimie! Skrzywiła się z niesmakiem. Po części żal jej było opuszczać Meyerdahl, po części była zachwycona perspektywą nie tyle podróży kosmicznej, ile znalezienia się w nowej kolonii i to prawie z misją ratunkową, gdyż została ona zdziesiątkowana przez zarazę. Zupełnie inaczej naturalnie rzecz by wyglądała, gdyby lekarze nie znaleźli na nią środka, co uczciwie przyznawała. Ponieważ w dodatku specjalności jej rodziców zostały uznane za wysoce pożądane, Gwiezdne Królestwo Manticore opłaciło koszty podróży, co w połączeniu z oszczędnościami pozwoliło im kupić spory kawał terenu. Posiadłość Harringtonów miała kształt kwadratu umiejscowionego na zboczach i u podnóża gór Copper Wali z widokiem na Ocean Tannermana (który oczywiście zasłaniały drzewa), a na dodatek graniczyła z przyszłym rezerwatem przyrody. Istniało jednakże kilka niedogodności, których wcześniej nie wzięła pod uwagę, jak choćby to, że posiadłość położona była prawie tysiąc kilometrów od najbliższego skupiska ludzkiego mogącego uchodzić za miasto. Uwielbiała dziką przyrodę, ale nigdy nie była aż tak daleko od cywilizacji, a odległości między poszczególnymi gospodarstwami oznaczały też, iż ojciec, odwiedzając pacjentów, bardzo dużo czasu spędzał w drodze. Dobrze, że choć planetarny datanet był normalny i umożliwiał naukę oraz proste przyjemności. Znów była pierwsza w klasie i to mimo przeprowadzki, a w ogólnoplanetarnych zawodach szachowych zajęła szesnaste miejsce. W sumie lubiła wyjazdy do Twin Forks (kiedy nie używała jego małości jako argumentu przetargowego w dyskusjach z rodzicami), ale faktem było, że żaden

z mieszkańców osady będący w jej wieku nie dorównywał jej intelektualnie, a osada nie oferowała żadnej z rozrywek półmilionowego miasta. Mogłaby to przeżyć, gdyby nie dwa inne czynniki: śnieg i hexapumy. Popatrzyła na błocko poniżej schodów i skrzywiła się z odrazą. Co prawda ojciec uprzedził ją, że przybędą tuż przed zimą, ale myślała, że wie, co to oznacza. Okazało się, że nie miała nawet bladego pojęcia. W umiarkowanym klimacie Meyerdahla śnieg był miłą rzadkością, tymczasem na Sphinxie zima trwała prawie szesnaście standardowych miesięcy! Czyli ponad jedną dziesiątą jej dotychczasowego życia. Niedobrze się jej już robiło na widok śniegu. Wierzyła ojcu, gdy mówił, że inne pory będą równie długie, rozumiała nawet, że następny śnieg zobaczy za ponad trzy lata standardowe, ale tego jeszcze nie przeżyła. A śnieg przeżyła. I teraz w nagrodę miała błoto. Całą masę obrzydliwego błota, prawdę mówiąc. I nudę. No i obietnicę, że nie spróbuje samodzielnie walczyć z tą nudą, obietnicę wymuszoną przez ojca. W sumie powinna się cieszyć, że oboje aż tak się o nią martwią, ale to, co zrobił, było nieuczciwe. Zupełnie jakby uczynił ją pilnującym samej siebie strażnikiem! I doskonale wiedział, że tak będzie, zmuszając ją, by dała słowo. Westchnęła ponownie, wbiła dłonie w kieszenie kurtki i ruszyła ku gabinetowi matki. Wątpiła, by udało jej się skłonić rodzicielkę do wpłynięcia na ojca, ale co szkodziło spróbować? W najgorszym razie powinno się skończyć choć na zrozumieniu. *** Doktor Marjorie Harrington stała przy oknie i z pełnym zrozumienia uśmiechem obserwowała córkę wlokącą się noga za nogą do domu. Wiedziała doskonale, dokąd Stephanie zmierza i co chce osiągnąć, i choć była przeciwniczką wygrywania jednego rodzica przeciwko drugiemu w kwestii zakazów, w tej sprawie doskonale rozumiała córkę. Nie oznaczało to, by miała zamiar stanąć po jej stronie ani by sądziła, że ta złamie dane słowo. Odwróciła się od okna i wróciła do biurka i do komputera. Po siedemnastu miesiącach standardowych spędzonych na planecie była coraz bardziej zapracowana, choć w przeciwieństwie do męża nieczęsto musiała udawać się z wizytą do klientów. Przy tych rzadkich okazjach, gdy potrzebowała próbek, a nie tylko elektronicznych danych, były one dostarczane do jej laboratorium mieszczącego się w jednej ze szklarni - było niewielkie, ale doskonale wyposażone i dawało jej poczucie wolności. Ponieważ wszystkie trzy nadające się do zamieszkania planety podwójnego układu Manticore miały zaskakująco kompatybilne z ziemskim systemy, jak dotąd nie pojawił się problem, którego rozwiązania nie potrafiłaby stosunkowo szybko znaleźć. Naturalnie oprócz zagadki znikającego selera, ale to nie należało

do jej obowiązków. Dzięki temu miała silne poczucie, że pomaga stworzyć coś nowego i szczególnego, którego nie miała, pracując nad drobiazgami na od dawna zasiedlonym Meyerdahlu. Była tym zachwycona, ale teraz wyłączyła komputer i skupiła się na nieuniknionej rozmowie z córką. Był to jeden z tych momentów, kiedy prawie żałowała, że ma aż tak uzdolnione dziecko. Stephanie zdawała sobie sprawę z tego, że jest inteligentniejsza od rówieśników była znacznie bardziej zaawansowana w nauce i miała o wiele wyższy iloraz inteligencji. Nie wiedziała natomiast, a tego ani Marjorie, ani Richard nie zamierzali jej chwilowo powiedzieć, że wyniki sytuowały ją wśród dziesięciu procent najinteligentniejszych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Dokładnie gdzie nie sposób było określić, gdyż testy dotyczące stratosfery ludzkich możliwości intelektualnych nie były aż tak dokładne, ale jako matka miała niemiłą świadomość, że naprawdę wysoko. Wygranie rzeczowymi argumentami dyskusji z jedenastoletnią Stephanie graniczyło z niemożliwością, gdyż trafiało się na nie kończącą się serię pomysłowych i całkowicie logicznych sprzeciwów (logicznych przynajmniej z punktu widzenia córki). Wobec powyższego swoją wypowiedź Marjorie często kończyła stwierdzeniem: “Dlatego, że ja tak mówię”, co było argumentem ostatecznym, acz mało logicznym. Musiała jednak obiektywnie przyznać, że Stephanie reagowała nań lepiej niż ona sama jako dziecko. Obojętne zresztą, jak genialna byłaby Stephanie, miała zbyt mało lat, by zrozumieć tak naprawdę, co oznaczają długie pory roku na planecie. I dlatego Marjorie oczekiwała paru tygodni pociągania nosem, pełnych wyrzutu spojrzeń i powolnego powłóczenia nogami udającego chód (przynajmniej wtedy, kiedy ktoś będzie to widział). Czyli innymi słowy, wszystkich klasycznych objawów, jakimi dzieci dają do zrozumienia okrutnym rodzicom, jak wielka a niesprawiedliwa dzieje się im krzywda. Zakładając, że wszyscy zainteresowani to przeżyją, zacznie się wiosna i Stephanie odkryje, że Sphinx bez śniegu jest znacznie ciekawszym miejscem. Co prawda fizyczną niemożliwością było, by mogła z córką spędzić w lesie tyle czasu, ile ta by chciała ale postanowiła sobie solennie robić” to na tyle często, by zapewnić jej niezbędne minimum do rozwijania zainteresowań. Niespodziewanie przyszła jej do głowy pewna myśl i uśmiechnęła się, analizując ją. Nie mogli pozwolić córce na samodzielne wyprawy do lasu, ale istniał inny sposób, by przyciągnąć jej uwagę. Stephanie miała umysł stworzony wręcz do rozwiązywania krzyżówek i innych zagadek i była organicznie wręcz niezdolna do odrzucenia wyzwania, byle podanego w odpowiedni sposób...

Usiadła prosto i przysunęła plik wydruków, udając, że je studiuje, gdy w korytarzu rozległo się szuranie zmierzające ku drzwiom jej gabinetu. Szuranie zatrzymało się na progu i rozległo się pukanie. - Mamo? Omal się nie uśmiechnęła, słysząc ten ton, ale zapanowała nad odruchem. - Wejdź, Steph - powiedziała, unosząc głowę. - Możemy porozmawiać? Marjorie Harrington przytaknęła z powagą. - Oczywiście, słonko. Co cię gryzie?

Rozdział III Wspinający się Szybko trzeci dzień obserwował siedzibę dwunogów, wokół której nic się nie działo. Słoneczne niebo zasnuło się czarnymi chmurami, a od gór wiał silny wiatr, przynosząc zapach śniegu, skał i burzy oraz deszczu. Zmrużył oczy i stulił uszy, mając świadomość, że wkrótce będzie mokry, a błyskawice mogą zmusić go do zmiany miejsca. Mimo to nie zamierzał zaprzestać obserwacji, bo zapachy wskazywały, że jego dwunogi robiły coś interesującego w tych przezroczystych schronieniach dla roślin. Już jakiś czas temu zaczął o nich myśleć jako o “swoich”, ale wiedział, że w podobnej sytuacji jest wielu zwiadowców obserwujących inne dwunogi na planecie. Z tego co wiedział, obserwowano większość z nich - wszystkich mieszkających w oddaleniu i w niewielkich grupkach. Meldunki zwiadowców przekazywane były między śpiewającymi wspomnienia wszystkich klanów i w wielu z nich powtarzało się coś, co miał wielką ochotę sprawdzić osobiście. Jedną z najsprytniejszych rzeczy, jakie dwunogi wymyśliły (a było ich naprawdę wiele), były przezroczyste schronienia dla roślin. Lud bowiem nie opierał się jedynie na myślistwie - podobnie jak śnieżni myśliwi czy budowniczowie jezior. Oprócz mięsa potrzebne mu były rośliny, a określone ich rodzaje wręcz niezbędne, by utrzymać się przy życiu. Niestety część z nich nie rosła w śniegu, więc pora zimna oznaczała głód i śmierć, jeśli klan miał zbyt wiele młodych czy starców. Ale teraz to się zmieniało, gdyż jedzenie roślin było kolejną rzeczą, w której dwunogi i Lud niczym się nie różnili. A dwunogi znalazły rozwiązanie tego problemu, i to niejedno, podobnie zresztą jak wielu innych problemów. Wspinający się Szybko podejrzewał zresztą, że dwunogi nigdy nie zadowalały się jednym rozwiązaniem i przeważnie znajdowały co najmniej dwa. Najprostszym rozwiązaniem było zmusić rośliny, by rosły tam, gdzie dwunogi chciały, co dobrze się sprawdzało w ciepłej porze, ale znacznie lepszym (i tym, które bardziej go intrygowało) były ich przezroczyste schronienia. Z jakiego były wykonane materiału, jak na razie nikt nie miał pojęcia, ale wiadomo było, że przepuszczał on światło i ciepło, tworząc wewnątrz ciepłą porę nawet w najgorsze mrozy. Dwunogi przez cały obrót trzymały tam rośliny. Nawet teraz, bo Wspinający się Szybko wyraźnie czuł ich zapachy wydostające się przez ruchome kawałki znajdujące się pod dachem, które dwunogi parę dni temu pootwierały, żeby wpuścić wiatr. Lud nigdy wcześniej nie brał pod uwagę możliwości zmuszenia roślin, by rosły w określonych miejscach. Owszem, zbierano je, gdzie się tylko dało, i zapas magazynowano do przyszłego wykorzystania, dzięki czemu w czasie niektórych obrotów wszyscy członkowie

klanu przeżywali porę zimną bez problemów, ale to był dotąd jedyny sposób. Sytuację zmieniły informacje zwiadowców o miejscach, w których dwunogi zmuszają do rośnięcia te rośliny, których potrzebują. Lud nie był w tym jeszcze dobry, ale poszczególne klany już zaczęły skłaniać rośliny, by rosły na starannie pielęgnowanych i strzeżonych kawałkach ziemi położonych w centralnych rejonach terenu każdego z nich. Przez pierwsze parę obrotów niewiele wychodziło z tych wysiłków, ale sukcesy dwunogów świadczyły, że jest to możliwe, toteż ich nie zaprzestano, a zwiadowcy pilnie obserwowali przezroczyste schronienia i dziwne nieżyjące rzeczy, które zajmowały się wszystkimi miejscami, gdzie dwunogi miały rośliny. Większość obserwacji do niczego się nie przydała, ale część stanowiła użyteczne lekcje, z których Lud wiele się nauczył. Przezroczystych schronień naturalnie nie można było w żaden sposób skopiować, ale w czasie ostatniego obrotu przed nadejściem pory zimnej Klan Jasnej Wody miał znacznie więcej białego korzenia, złotego ucha i ostroliścia, niż potrzebował, toteż wymienił część zapasów z sąsiednim Klanem Wysokiej Grani na krzemienie. Wspinający się Szybko nie był jedynym członkiem klanu rozumiejącym, że winni są dwunogom wdzięczność (obojętne czy dwunogi kiedykolwiek się o tym dowiedzą czy też nie). Ale wąsy trzęsły mu się z podekscytowania nie dlatego. Zwiadowcy meldowali bowiem o czymś jeszcze. Dwunogi miały dużo dziwnych roślin, o których Lud dotąd nie słyszał, co potwierdzała każda przechadzka w pobliżu któregoś z miejsc, gdzie rosły, ma się rozumieć przy sprzyjającym wietrze. Większość znana była Ludowi, ale spośród tych obcych na specjalną uwagę zasługiwała jedna. Wspinający się Szybko nie miał jeszcze okazji zetknąć się z łodygopękiem, jak ją nazwali inni zwiadowcy, ale miał na to wielką ochotę. Może nawet zbyt wielką, z racji entuzjastycznych relacji tych, którzy jej spróbowali, odczuwalnej w pieśniach ich klanów. I nie chodziło tylko o cudowny smak - owa roślina miała bowiem podobne właściwości co małe, kwaśne i trudne do znalezienia owoce purpurowego kolca. A Lud od setek obrotów wiedział, że owoce te wzmacniają głos umysłu i pogłębiają wyrazistość pieśni pamięci. Ci, którzy przez długi czas byli ich pozbawieni, zaczynali mówić coraz mniej wyraźnie i coraz ciszej. Owoców nigdy jednak nie znajdowano dość, a jeśli wierzyć meldunkom zwiadowców, to łodygopęk działał jeszcze skuteczniej, a dwunogi miały go pod dostatkiem. A jeżeli się nie mylił, to wiatr wiejący od przezroczystego schronienia roślin niósł znany z pieśni aromat łodygopęku... I dlatego Wspinający się Szybko pozostał na gałęzi, obserwując zbliżającą się burzę. Wkrótce zapadną ciemności i dwunogi schronią się w kamiennej siedzibie, w której jest

ciepło i jasno. Sam normalnie czym prędzej wróciłby do swego gniazda ze szczelnym przeciwdeszczowym dachem, który sam uplótł. Ale nie tym razem. Tym razem miał zamiar zbliżyć się bardziej niż kiedykolwiek do miejsc, w których przebywały dwunogi. I to w nader konkretnym celu. *** Stephanie Harrington podniosła kołnierz kurtki - oficjalnie była już wiosna, ale noce nadal były zimne, choć nie tak jak jeszcze niedawno. Dlatego ubrała grube, ciepłe skarpety i kurtkę, przygotowując się do nocnego czekania na klombie. Według prognozy meteorologicznej w tym rejonie miało grzmieć, błyskać, padać i wiać, co potwierdzałby pachnący ozonem wiatr, który czuła. I miała zamiar oglądać to wszystko na powietrzu, a nie przez okno. Zawsze lubiła burze. Wiedziała, że sporo jej rówieśników się ich boi, co uważała za głupie. Naturalnie nie zamierzała biegać między błyskawicami z piorunochronem czy siedzieć pod drzewem, ale też nie zamierzała stracić spektaklu wyładowań elektrycznych na niebie. Tym bardziej że była to pierwsza burza, jaką miała okazję oglądać od ponad roku standardowego. Ma się rozumieć, nie wspomniała o swoich zamiarach rodzicom, ponieważ oceniła, że istnieją równe szansę na to, że się zgodzą, jak i że zabronią. A na pewno będą nalegać, żeby została w domu, i kusić ciepłą czekoladą. To ostatnie było silną pokusą - prawie zdecydowała się ogłosić swoje plany na myśl o niej, ale po głębszym namyśle zrezygnowała. Ogień na kominku i gorąca czekolada były miłe, ale jedynym sensownym sposobem radowania się pierwszą burzą po tak długiej przerwie było przebywanie na dworze, gdzie mogła ją czuć. No i naturalnie była jeszcze jedna drobna kwestia. Uśmiechnęła się i pogładziła kamerę trzymaną na kolanach, obserwując, jak nad górami na zachodzie zaczyna błyskać. Wiedziała, że matka, opowiadając jej o zagadce znikających zbiorów, miała na celu znalezienie jej bezpiecznego zajęcia z dala od lasu, ale w niczym nie zmieniało to faktu, że zagadka była fascynująca. Tak prawdę mówiąc, nie liczyła, że ją rozwiąże, ale wiedziała, że będzie miała dobrą zabawę, próbując. A gdyby zdarzyło się, że znajdzie odpowiedź, to cóż... była pewna, że przyjmie zasłużoną chwałę ze stosowną skromnością. Wyszczerzyła się radośnie na tę myśl - matka mogła chcieć jej pomóc, ale to nie znaczyło, że musiała o wszystkim wiedzieć. Nie powiedziała jej o niektórych aspektach swego planu po części dlatego, by uniknąć zakłopotania, jeśli się nie uda, ale głównie dlatego, że wiedziała, iż jej... empiryczne podejście nie spotka się z aprobatą rodziców. Na szczęście świadomość tego, co by rzekli, gdyby wiedzieli, była czymś zupełnie innym od konsekwencji

zaistnienia tego faktu. Ponieważ nie wiedzieli, nic nie mówili, a o to pierwsze już się zatroszczyła, starannie unikając tematu. A sprawa była rzeczywiście zagadkowa. Otóż od mniej więcej roku coraz więcej osadników donosiło o ginących zbiorach. Z początku ludzie sądzili, że to jakiś dowcip, tym bardziej że ginęły rośliny tylko jednego gatunku. Stephanie zresztą nie mogła sobie wytłumaczyć, dlaczego ktoś miałby kraść akurat seler naciowy, który osobiście spożywała jedynie pod rodzicielską presją, ale nie ulegało wątpliwości, że ktoś to robił. Pozostawało pytanie kto. Logicznie rzecz biorąc, ponieważ seler był rośliną ziemską, Jedynymi zainteresowanymi nim istotami powinni być ludzie, ale wszystko wskazywało na to, że tak nie było. Ktokolwiek kradł seler, był sprytny, ale przede wszystkim zwinny i potrafił dostać się (i wydostać) niepostrzeżenie do miejsc, do których człowiek dostać się nie zdołałby. I to nie pozostawiając przy tym śladów. Zauważyła jednak w jego postępowaniu pewną prawidłowość, a raczej kilka prawidłowości. Po pierwsze, seler znikał zawsze z któregoś z oddalonych gospodarstw, nigdy z farm czy szklarni miejskich. Po drugie, złodziej (lub złodzieje) działał tylko nocą i do tego najchętniej przy złej pogodzie. Najczęściej w ataku śnieżycy, która skutecznie zacierała ślady, ale Stephanie podejrzewała, że równie kusząca może się okazać porządna burza. Jeżeli złodziejami nie była grupa ludzi robiących to dla rozrywki, a tak podejrzewała, to stała za tym jakaś forma życia lokalnego, więc czekanie w ciemnościach mogło się okazać równie interesujące co samodzielne wyprawy do lasu, których jej zakazano. *** Wspinający się Szybko opuścił gniazdo, wbijając przy każdym kroku pazury w gałąź gnącą się już pod naporem wiatru. Grzmoty przybliżały się, a nad szczytami na zachodzie coraz jaśniej migotały błyskawice - burza będzie potężniejsza, niż myślał, a sądząc po intensywności zapachu deszczu, zjawi się szybko. A to oznaczało, że nadszedł czas. Zszedł po pniu ostrożniej i wolniej niż zwykle i zatrzymał się o kilka swych długości nad ziemią. Po czym rozejrzał się uważnie. Był szybki i zwinny, ale prawdziwe bezpieczeństwo zapewniały jedynie miejsca, w których nie mogły się znaleźć zabójcze kły i inne zagrożenia. Niestety tym razem musiał zejść na ziemię, i to pozbawioną poręcznych drzew, i choć napotkanie w tym rejonie zabójczego kła było mało prawdopodobne, nic nie szkodziło sprawdzić, czy tak jest rzeczywiście. Nie wykrył żadnego niebezpieczeństwa poza tymi związanymi z pogodą, i zeskoczył na ziemię. Błoto wyschło, przynajmniej powierzchownie, co niestety długo nie potrwa rozmiękczy je ponownie deszcz, którego krople padały coraz bliżej. Stulił uszy zrezygnowany

i ruszył ku najbliższemu przezroczystemu schronieniu roślin. Jeśli informacje dotyczące łodygopęku były prawdziwe, to zmoknięcie było niewielką ceną za udaną wyprawę. Co naturalnie nie oznaczało, że musiał lubić, gdy było mu mokro. *** Planując całą operację, Stephanie zapoznała się dokładnie ze wszystkim, co mogła znaleźć na temat dotychczasowych kradzieży. Nie było tego wiele, raz dlatego, że złodzieje nie kradli często, dwa, że pierwsze zniknięcia selera Całkowicie zaskoczyły ludzi. Nikt nie liczył się z kradzieżą zbiorów, więc nie podjęto żadnych środków ostrożności i z początku każdy mógł po prostu wejść na pole czy do szklarni i wziąć, na co miał ochotę. Biorąc to pod uwagę, Zaskakujące było, jak mało selera znikało za każdym razem. Stephanie z tego właśnie powodu podejrzewała, że kradzieże trwały znacznie dłużej, nim ktokolwiek zauważył, że czegoś brakuje. Potem też dość dużo czasu minęło, nim ktokolwiek zaczął traktować poważnie doniesienia o kradzieżach, a w końcu, gdy przedsięwzięto środki ostrożności, zaczęto od najprostszych i najłatwiejszych do przewidzenia: ogrodzono pola i zaczęto zamykać szklarnie. Nie zdało się to na nic i zaczęła przeważać opinia, iż to jakieś sprytne miejscowe zwierzę polubiło ziemski seler. Gdyby kradzieże dotyczyły nie tylko jednej rośliny, mogłoby to stać się podstawą do wszczęcia poważniejszej akcji, a tak większość ludzi potraktowała całą sprawę jako wyzwanie, co stanowiło rzadkie połączenie. Ludzie byli zdecydowani dowiedzieć się, kto stał się miłośnikiem selera, ale działać musieli zgodnie z Zasadą Elysiańską. Ponieważ nie było nawet wiadomo, jak wygląda sprawca, nie mówiąc już o dokładniejszych informacjach na jego temat, i nie stanowił on zagrożenia, istniała więc możliwość, że automatyczne pułapki okazałyby się śmiertelne. Zasada zaś zabraniała zabijania nieznanych i niegroźnych dla człowieka zwierząt. Przyjęto ją ponad tysiąc lat wcześniej, po katastrofie spowodowanej przez nieszczęśliwy zbieg przypadków, pomyłek i błędów, które zniszczyły ekologię świeżo skolonizowanej planety o nazwie Elysia. Żadne władze kolonizowanego świata nie zdecydowałyby się na jej naruszenie bez poważnego powodu. A kradzież selera na pewno do nich nie należała. Pozostały więc alarmy automatyczne od drutów i sensorów naciskowych aż po fotokomórki sprzężone z kamerami czy kompami. W jakiś jednak sposób złodzieje za każdym razem zdołali ich uniknąć. Co prawda raz się zdarzyło, że ktoś lub coś uruchomiło kamerę na Ziemi Jefferiesa, ale wszystko, co zarejestrowała, to zadymka szalejąca w tym czasie na zewnątrz szklarni. Biorąc pod uwagę, ile osób próbowało już zidentyfikować złodzieja i rozwiązać

zagadkę, Stephanie przyznawała, iż mało prawdopodobne było, by jej akurat się to udało, ale i tak zostawiła otwarte lufty wentylacyjne w szklarni, w której rósł seler, i czekała. Nie liczyła na to, by powiodło się jej już pierwszej nocy, jednakże nie miała nic ciekawszego do roboty. Usiadła więc wygodniej i poklepała kamerę, słuchając, jak o dach stukają pierwsze krople deszczu. *** Wspinający się Szybko zatrzymał się, unosząc górną część ciała i chwytne łapy. Przypominał w tym momencie stojącego słupka ziemskiego pieska preriowego, którego istnienia nawet nie podejrzewał. Jeszcze nigdy nie znalazł się tak blisko siedziby dwunogów. Teraz z pałającym wzrokiem stał i smakował coś, co dotąd jedynie podejrzewał. I to podejrzenie okazało się słuszne - czuł wyraźnie blask ich umysłów, niepodobny do niczego, co dotąd odebrał od kogokolwiek z Ludu, a równocześnie bardzo zbliżony... zupełnie... zupełnie, jakby... Usiadł, owijając tylne i środkowe łapy ogonem i podrapał się za uchem prawą chwytną łapą, próbując dojść do ładu z nowym odczuciem. Po dłuższym namyśle zdecydował, że ten blask umysłu był bardzo podobny do blasku umysłów członków klanu, ale nie było w nim słów. Tylko same emocje, nie ukształtowane w żaden rodzaj rozmowy i dziwnie ospałe, jakby istoty były na wpół senne... Albo jakby nigdy nie słyszały niczyjego umysłu i nie potrafiły się ze sobą komunikować. Ba, jakby nawet nie podejrzewały, że ktoś może słuchać głosu ich umysłu. Choć z drugiej strony wydawało się to nieprawdopodobne, gdyż blask był zbyt silny. Nieuformowany, nie niosący żadnej konkretnej wiadomości, a mimo to jaśniejszy niż blask wszystkich istot, z którymi dotąd rozmawiał. Ta jasność wołała do niego i pociągała niczym pieśń śpiewających wspomnienia, tak silnie, że z trudem się otrząsnął. To była nader ważna wiadomość i to nie tylko dla jego klanu, więc nie miał prawa dalej wgłębiać się w ten temat, dopóki o wszystkim nie opowie siostrze. No, a poza tym nie po to się tu zjawił... Mimo tej świadomości całkowite wyzwolenie się spod uroku tego blasku wymagało dużej siły woli i zamknięcia własnego umysłu. I zajęło znacznie więcej czasu, niż się spodziewał. Kiedy wreszcie mu się udało, odetchnął głęboko, poruszył wąsami i podjął dalszą wędrówkę przez noc, czując na futrze pierwsze krople deszczu. *** Deszcz przybrał na sile i łomotał o dach. Powietrze zdawało się tańczyć i drżeć, gdy oślepiające błyskawice przecinały noc przy wtórze grzmotów potrząsających okolicą. A Stephanie obserwowała to wszystko roziskrzonymi oczyma. Przez otwarte drzwi wpadł wiatr,

niosąc ze sobą drobiny wody, które osiadły jej na rzęsach i policzkach... I w tym momencie na obudowie kamery zaczęła migać czerwona kontrolka. Stephanie zamarła, nie wierząc własnym oczom, mogło to bowiem oznaczać tylko jedno... Naciśnięciem guzika wyłączyła alarm, uniosła kamerę i spojrzała w okular. Deszcz znacznie ograniczał widoczność - w powietrzu było zbyt wiele wody, nawet jak na noktowizor kamery. Błyskawice także nie pomagały, tak jak się tego spodziewała - owszem, urządzenie znacznie szybciej niż ludzkie oko przystosowywało się do nagłych zmian oświetlenia, ale kontrast między czernią nocy i stroboskopem błyskawic był zbyt silny. Ponieważ złodzieje okazali się tak sprytni w unikaniu mechanicznych alarmów, ludzie sięgnęli po technikę, czyli po fotoelektryczne czujniki. Okazało się, że emitowane przez nie promienie alarmowe miłośnicy selera omijali równie skutecznie jak bariery mechaniczne. I to nasunęło jej pewną myśl. Z tego, co była w stanie sprawdzić, wszystkie zastosowane urządzenia wykorzystywały promienie podczerwone, co było zrozumiałe, jako że ludzie używali ich w systemach alarmowych od niepamiętnych czasów, i to z dużym powodzeniem. Rozmowy z ojcem współpracującym ze Służbą Leśną sugerowały natomiast, że zastawiający pułapki przeoczyli jeden szczegół. Otóż niedawno uzyskane dowody zdawały się potwierdzać wcześniejsze podejrzenia, iż sporo przedstawicieli lokalnej fauny widzi w znacznie szerszym niż ludzie spektrum i to rozszerzenie obejmuje właśnie podczerwień. Wyjaśniałoby to fiasko elektronicznych pułapek - ten, na kogo je zastawiano, widział promienie alarmowe, toteż bez trudu ich unikał. Dlatego ona oparła swój system o nadfiolet - także promieniowanie niewidoczne dla człowieka, ale z przeciwległego krańca spektrum. Czujniki wykonała wspólnie z ojcem w przydomowym warsztacie. Wspólnie zamontowali je tak, by pokrywały całą powierzchnię uchylonych otworów wentylacyjnych szklarni. System został następnie podłączony do komputera w jej pokoju i miał ją zaalarmować, gdyby cokolwiek próbowało się dostać do szklarni. O czym rodzice nie wiedzieli, to o pewnej drobnej modyfikacji, którą zrobiła już samodzielnie - alarm mógł być przekazany do kamery, a wyłączony w komputerze na wypadek takiej nocy jak ta. Rodziciele bez trudu domyśliliby się, po co ta zmiana została wprowadzona. Ponieważ jednak o nic podobnego nie spytali, nie musiała im tego mówić. A to oznaczało, że nikt jej nie zabroni czajenia się w klombie po nocy, co było najbardziej satysfakcjonującym rozwiązaniem, przynajmniej dla niej. Rodzice mogli mieć na ten temat inne zdanie, ale nie było to w tej chwili istotne ważne było, że coś wśliznęło się do szklarni i miała realną szansę być pierwszą osobą aa całej planecie, która zdoła owo coś zobaczyć.

Tylko nie z miejsca, w którym się znajdowała! Przygryzła wargę, wzruszyła ramionami i uaktywniła osłonę pogodową kamery. Rodzice i tak nie będą bardziej Wściekli, gdy się dowiedzą, że oprócz tego, że wymknęła się nocą na klomb, to jeszcze zmokła, a ona musiała znaleźć się bliżej szklarni. Naciągnęła na głowę kaptur, wzięła głęboki oddech i ruszyła ku stopniom prowadzącym w błoto, w jakie z pewnością znów zmieniła się ziemia. *** Wspinający się Szybko stwierdził, że wewnątrz przeźroczystego schronienia jeszcze trudniej przychodzi mu ignorowanie blasku umysłów dwunogów. Ziemia była miękka, powietrze pełne zapachów nieznanych roślin, a przezroczysty materiał, choć cienki, okazał się tak wy-trzymały, że nie przepuścił ani kropli deszczu. Dzięki temu wewnątrz panowało przyjemne ciepło i nic mu na futro nie spadało. Ulewa i gwałtowne błyskawice na zewnątrz jeszcze podkreślały, jak tu jest miło. Przez długą chwilę Wspinający się Szybko po prostu siedział bez ruchu, węsząc i tonąc w zadowoleniu. Po czym wstał, świadom tego, po co przybył. Chwytnymi łapami odwiązał i zdjął sieć transportową, którą był owinięty, i ruszył zgodnie ze wskazaniami nosa, ignorując z wysiłkiem blask umysłów dwunogów. Kierując się coraz intensywniejszym zapachem znanym mu z pieśni Śpiewającej Prawdziwie, wspiął się na wyższy poziom, gdzie także rosły rośliny, i znieruchomiał, pierwszy raz widząc obiekt swych pragnień. Roślina była wyższa i większa od opisywanych w pieśniach, być może dlatego, że zwiadowca, który przekazał ją klanowi, próbował łodygopęku, nim ten dojrzał lub wyrósł. Każda z tutejszych łodyg miała ponad połowę długości jego ciała i Wspinający się Szybko z zadowoleniem poklepał sieć. Wiedział, że nie zdoła zbyt wielu roślin zabrać i donieść do domu. Długą chwilę siedział i medytował, nim zdecydował, że dwie powinien być w stanie dostarczyć. Poza tym nie musiał brać dużo - zawsze może wrócić po więcej. Kiedy podjął decyzję, w pełni dotarł doń wspaniały aromat - nie przypominał niczego, co do tej pory wąchał, ale i tak pociekła mu ślinka. Złapał najbliższą łodygę i pociągnął delikatnie. Łodyga stawiła sprężysty opór niczym czubek białego korzenia, więc pociągnął silniej. Nadal nic, toteż zaparł się, a potem bleeknął tryumfalnie, gdy łodyga została mu w chwytnej łapie. Uniósł ją do nosa i wciągnął głęboko w płuca jej aromat. A następnie polizał ją delikatnie. I poczuł coś wspaniałego. To było niczym gorące promienie słońca na lodzie... albo zimna górska woda w upalny dzień... albo powitanie małego przez matkę, która liże jego

futerko i obiecuje mu ciepło, miłość i bezpieczeństwo... albo... Otrząsnął się z wysiłkiem. Oczywiście nie było w tym smaku nic z tych rzeczy, chodziło o to, że każde z tych doznań było cudowne i unikalne równocześnie. Ten smak był pod tym względem taki sam, a pod innymi nie miał go do czego porównać. Ugryzł ją delikatnie i pogryzł, co sprawiło mu pewien kłopot, jak zwykle w przypadku roślin, nie miał bowiem zębów odpowiednich do tego celu. Smakowała równie doskonale jak pachniała, toteż pomrukując z zadowolenia, zjadł, nie spiesząc się, całą łodygę. I sięgnął po następną. Powstrzymał się w ostatniej chwili. Fakt, było pyszne i chciał więcej, ale nie był jakąś tam ryjówką, która obżera się do nieprzytomności żółciopędem. Był zwiadowcą Klanu Jasnej Wody i jego obowiązkiem było zanieść łup do domu, by spróbowali go Krótki Ogon, Jasny Kieł i śpiewający wspomnienia. Nie dość, że należało im się to z racji konieczności podjęcia decyzji, to byli też jego przyjaciółmi, a przyjaciele zawsze dzielą się tym, co dobre. Wyrwanie całej rośliny okazało się łatwiejsze niż ułamanie jednej łodygi, a to z powodu miękkości ziemi, w której rosła. Wspinający się Szybko zapakował zdobycz w sieć transportową, starając się, by pakunek był jak najmniejszy. Niezbyt mu się to udało, ale zdołał go związać i zarzucić na plecy, przytrzymując środkowymi łapami za spe-cjalne pętle. Obciążony nieporęcznym ładunkiem stracił aporo na zwinności i szybkości, ale w taką noc jak ta nawet zabójczy kieł nie ruszyłby się z domu, więc nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. *** Stephanie miała kurtkę przeciwdeszczową i spodnie, a głowę osłaniał jej kaptur, ale trzymanie wycelowanej na otwarty luft kamery wymagało uniesienia rąk, przez co rękawy jej kurtki zmieniły się w rynny. Lodowata woda spływała aż do łokci, zbierała się tam i zaczynała wykazywać zainteresowanie dalszą drogą ku ramionom. Ale cały deszcz planety nie był w stanie zmusić jej do opuszczenia kamery w takiej jak ta chwili. Stała niespełna dziesięć metrów od szklarni, a kamera mogła nagrywać przez dziesięć godzin, toteż włączyła ją, ledwie znalazła się w stosownej odległości. Nie miała najmniejszego zamiaru czegokolwiek pominąć, bo to mogło być oficjalne nagranie. Czuła coraz większe napięcie, w miarę jak upływały kolejne minuty. Od uruchomienia alarmu minęło ich już dziewięć, więc ten, kto był wewnątrz, powinien już zbierać się do wy... *** Wspinający się Szybko dotarł do otworu i odetchnął z ulgą. Po drodze dwa razy omal nie upuścił ładunku, toteż zdecydował się chwilę odpocząć, by złapać oddech, nim

wydostanie się z łupem na zewnątrz. W końcu czasu miał pod dos... ł*. Porośnięty futrem i ozdobiony wąsami łeb ze stojącymi uszami wysunął się z uchylonego okienka. W świetle błyskawicy zalśniły zielenią ślepia i wszechświat wydawał się stanąć w miejscu, gdy ich właściciel spostrzegł, że patrzy prosto w połyskujące oko kamery trzymanej przez dwunoga. Stephanie z podniecenia przestała oddychać, ale ona wiedziała, co nastąpi, natomiast Wspinający się Szybko został całkowicie i kompletnie zaskoczony. Zamarł w absolutnym bezruchu i gorączkowo analizował sytuację. Przez kilka sekund nic się nie poruszyło, aż w końcu Wspinający się Szybko otrząsnął się z szoku. Pokazanie się dwunogowi było tym, czego miał za wszelką cenę unikać, i włos mu się zjeżył, gdy pomyślał o reakcji Krótkiego Ogona. Mógł się tłumaczyć, że jego uwagę odciągnęła burza i pierwsze doświadczenia z łodygopękiem, ale i tak nie zmieni klęski w sukces. Co nie znaczyło, że musi tę klęskę pogłębiać. Dwunóg, który skierował na niego dziwne narzędzie, był najmłodszym ze wszystkich. Sądząc po różnicy wzrostu, nie był jeszcze dorosły. Wspinający się Szybko nie miał pojęcia, co dwunóg trzyma, ale wiedział, że nie chce mu wyrządzić krzywdy, bo inaczej już byłby martwy. Co do tego wszystkie pieśni były zgodne - dwunogi, jeśli chciały zabić, robiły to błyskawicznie. Co nie wyjaśniało naturalnie, czym owa rzecz jest. Te myśli przemknęły przez jego umysł w okamgnieniu, a w następnym odruchowo sięgnął ku umysłowi dwunoga, chcąc ocenić jego zamiary. Na konsekwencje okazał się całkowicie nie przygotowany. Było to tak, jakby spojrzał w słońce, spodziewając się jasności pojedynczej pochodni. Wrażenie było tak silne, że wybałuszył ślepia i stulił uszy. Blask umysłu dwunoga był znacznie silniejszy niż dotąd - albo z powodu bliskości i skoncentrowania, albo z uwagi na łodygę rośliny, którą właśnie zjadł. W sumie było to bez znaczenia - istotne były uczucia wręcz bijące z umysłu dwunoga: podekscytowanie, radość, zaskoczenie. Pierwszy raz ktokolwiek z Ludu stanął twarzą w twarz z dwunogiem i nic nie mogło przygotować Wspinającego się Szybko na czysty zachwyt, w jaki widok jego sześciołapej, dźwigającej skradziony seler osoby wprawił Stephanie Harrington. Przedstawiciele dwóch inteligentnych ras, z których jedna nawet nie podejrzewała dotąd istnienia drugiej, spoglądali na siebie w środku burzy, ignorując ją całkowicie. Ta chwila nie mogła trwać wiecznie, ale żadne z nich nie chciało, by się już skończyła. Stephanie czuła tryumf, zadowolenie i podniecenie i nie miała pojęcia, że Wspinający się Szybko także je odbiera, i to znacznie silniej niż od kogokolwiek ze swego gatunku. Nie mogła też

wiedzieć, jak bardzo chciał nadal je czuć. Wiedziała tylko, że przyglądał jej się całą wieczność, nim otrząsnął się i zeskoczył nagle w dół i do przodu. Wspinający się Szybko stwierdził, że uwolnienie się od blasku umysłu dwunoga jest niezwykle trudne - być może nawet nie do końca możliwe. Z pewnością była to najtrudniejsza rzecz, jaką dotąd zrobił. Prawdę mówiąc, nie tyle zresztą uwolnił się, ile odsunął, gdyż blask był zbyt silny, by całkiem się od niego wyzwolić. Można było nie patrzeć w ognisko, ale nie sposób było udawać, że się nie pali. Otrząsnął się i skoczył w mrok i deszcz. Poruszał się wolno i niezgrabnie z powodu ładunku, ale nie przejmował się tym, gdyż był absolutnie pewien, że młody dwunóg nie zamierza wyrządzić mu krzywdy. Poza tym tajemnica istnienia Ludu przestała być tajemnicą, więc po co miał się bez sensu spieszyć. Dlatego w pewnym momencie usiadł i się obejrzał. Dwunóg opuścił swoje tajemnicze narzędzie i spojrzał na niego swymi własnymi oczyma. Były dziwne: brązowe i miały okrągłe źrenice. Wspinający się Szybko zastrzygł uszami, wstał i oddalił się niespiesznie. *** Stephanie przyglądała się odchodzącemu stworzeniu, dopóki nie zniknęło w mroku. Nie było duże - sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt centymetrów, nie licząc ogona. Z całą pewnością nadrzewne i posiadające ręce, choć jedynie o trzech palcach, za to z przeciwstawnym kciukiem. Umiało robić z nich właściwy użytek, o czym świadczyła przytroczona do pleców sieć z selerem. Mógł sobie wyglądać niczym miniaturka hexapumy, ale właśnie ta sieć była niepodważalnym dowodem, że ekipa zwiadu planetarnego badająca Sphinxa nie znalazła tego, co na planecie najważniejsze. Stephanie zresztą idealnie to odpowiadało, gdyż ich niedbalstwo zmieniło nagle zakazane wygnajewo w najcudowniejsze miejsce, w jakim mogła się znaleźć. A to dlatego, że dokonała właśnie czegoś, co dotąd zdarzyło się jedynie jedenaście razy w ciągu piętnastu stuleci, odkąd ludzkość wyruszyła w kosmos. Właśnie nawiązała kontakt z obcą rasą inteligentnych, używających narzędzi istot. Problem w tym, co powinna z tym fantem zrobić.

Rozdział IV Wspinający się Szybko leżał przed swoim gniazdem, wystawiając brzuch na promienie słoneczne i robiąc, co tylko mógł, by przekonać wszystkich wokół, że smacznie śpi. Wiedział, że nikogo nie oszukał, gdyż każdy mógł sprawdzić blask jego umysłu, ale dobre maniery wymagały, by udawali, że są przekonani, iż on w istocie śpi. Zyskał więc miły spokój, którego miał zdecydowanie za mało, by przyzwyczaić się do poważnych zmian, jakie zaszły w jego życiu. Przyznanie się starszyźnie klanu do własnej niezręczności, w wyniku której dwunóg nie dość, że go zobaczył, to jeszcze w trakcie napadu na schronienie dla roślin, było tak niemiłe, jak się tego obawiał. Ponieważ fizyczne ataki należały do rzadkości wśród Ludu, nikt nie złoił mu skóry. Utarczki naturalnie zdarzały się, czasami dochodziło nawet do poważnych walk -z zasady między młodymi zwiadowcami i myśliwymi, choć bywały wyjątki. Jeszcze rzadziej konflikt dotyczył całych klanów: z reguły chodziło o kontrolę nad terenami. Nikt nie był dumny z takich sytuacji, ale zdolność doświadczania cudzych emocji czy słyszenia myśli nie oznaczała, że musi się przez to łatwiej żyć z innymi, ani nie zapełniała terytorium klanu niezbędną do życia zwierzyną. Starszyzna z reguły zdążyła interweniować, nim sytuacja dojrzała do walki, ale dotyczyło to spraw wewnątrzklanowych, a nader rzadko, ale zdarzało się, że jeden członek klanu atakował innego - i wtedy pozostawało tylko jedno wyjście. Pamiętał, że kiedyś sąsiedni klan musiał wygnać jednego ze zwiadowców, zaczął on bowiem atakować innych, i to nie tylko zwiadowców. Wariat dotarł na teren Klanu Jasnej Wody i zaczął zabijać zwierzynę dla samej przyjemności zabijania. Potem napadł na magazyn, a gdy poważnie zranił zwiadowcę, próbując porwać malca ze świeżego miotu, miarka się przebrała. Zwiadowcy i myśliwi wytropili go i zabili - przykra konieczność, której nie dało się uniknąć. Po rozmowie ze starszyzną Wspinający się Szybko czuł się tak, jakby nie tylko solidnie dali mu w kość, ale i obdarli ze skóry, i powiesili, by skruszał. I nawet nie chodziło o to, co powiedzieli, tylko jak to powiedzieli. Przekręcił się lekko w ślad za słońcem i zmarszczył nos, przypominając sobie to niemiłe doświadczenie. Nawet Śpiewająca Prawdziwie była zaskoczona jego niezdarnością. A była obecna jako druga śpiewająca wspomnienia, wyznaczona na następczynię Tkającej Pieśni, gdy ta umrze lub zrezygnuje z powodu szwankującej pamięci. Nie odzywała się, za to Krótki Ogon i Złamany Kieł mówili wystarczająco dużo, ale jej milcząca dezaprobata cięła głębiej od złośliwości Złamanego Kła. Próbował wytłumaczyć, że nie miał zamiaru dać się zauważyć i nie mógł podejrzewać, że w taką pogodę któryś z dwunogów będzie na dworze. Nawet zasugerował, że

dwunóg w jakiś sposób dowiedział się o jego obecności w przezroczystym schronieniu, zanim go zobaczył, ale jego podejrzenia wynikały z uczuć dwunoga, które odebrał, w co pozostali nie bardzo mogli uwierzyć, choć nikt tego otwarcie nie powiedział. Wiedział nawet, dlaczego tak sądzili: żaden zwiadowca dotąd nie zbliżył się lub nie skoncentrował dostatecznie, by zdać sobie sprawę, jak cudowny i silny był blask umysłu dwunoga. Jak rozumiem, uważasz, że dwunóg w jakiś sposób dowiedział się o twojej obecności, ale nie rozumiem, jak mogłoby to być możliwe - podsumował Krótki Ogon. - Nie widziałeś żadnych dziwnych świateł ani rzeczy, których dwunogi używają do wykrywania zwiadowców. Prawda, ale dwunogi są zmyślne, to wszyscy wiemy - odparł uczciwie Wspinający się Szybko. - Nie widziałem niczego, o czym wiemy, że służy do wykrywania zwiadowców, ale to nie znaczy, że dwunogi nie mają innych rzeczy służących do tego celu. Polujesz w gałęziach na ryjówki - oznajmił stanowczo najstarszy ze starszyzny klanu, Złamany Kieł. - Pozwoliłeś dwunogowi nie tylko się zobaczyć, ale na dodatek zobaczyć się w trakcie rajdu na jego teren, i to z łupem. Nie wątpię, że czułeś blask jego umysłu, ale nie wątpię też, że wyczułeś w nim to, co było dla ciebie najważniejsze. Zarzut rozgniewał Wspinającego się Szybko, ale nie był w stanie skutecznie go skontrować, gdyż uczucia odbierane z czyjegoś umysłu łatwo można było niewłaściwie Zinterpretować, zwłaszcza jeśli nie towarzyszyła im rozmowa. Skoro tak działo się wśród Ludu, trudno było winić Złamanego Kła za to, że przyjął, iż znacznie łatwiej o pomyłkę w przypadku blasku umysłu całkowicie obcej istoty. Wspinający się Szybko wiedział, że się nie mylił -emocje dwunoga były tak silne i jednoznaczne, że po prostu nie mógł się pomylić - ale nie był w stanie wytłumaczyć tego starszyźnie. I dlatego pokornie przyjął burę. Łodygopęki, które przyniósł, znacznie ją złagodziły, udowadniając, że przynajmniej w części miał rację i że pieśni innych klanów mówiły prawdę. Nie były jednak w stanie zapobiec jedynej konsekwencji, która tak naprawdę go zabolała. Został zwolniony z obowiązku obserwowania swoich dwunogów. Zadanie to otrzymał inny zwiadowca - Używający Cieni (przypadkiem wnuk Złamanego Kła). Wspinający się Szybko rozumiał, dlaczego tak się stało, ale nadal miało prawo mu się to nie podobać. Widziano, z jaką łatwością dwunogi swymi wyjącymi narzędziami ścinają drzewa mogące pomieścić cały klan albo innymi wykopują w ziemi głębokie dziury, w których umieszczają swoje siedziby. Oczywiste było, że są potencjalnie niezwykle niebezpieczne. Nie musiały nawet chcieć zabić klanu czy zniszczyć jego terytorium - mogły to zrobić przez przypadek. Toteż Lud zdecydował, że prawdziwe bezpieczeństwo leży w unikaniu dwunogów. Klany muszą unikać odkrycia i obserwować, nie dając się zauważyć, dopóki nie zostanie podjęta

decyzja, jak najlepiej zareagować na obecność tych dziwnych stworzeń, które tak skutecznie i z taką pewnością siebie zmieniały kształt świata. Tak się jednak składało, że Wspinający się Szybko zaczął wątpić w słuszność tej decyzji. Ostrożność była naturalnie wskazana, ale w jego opinii zbyt wielu myślących podobnie jak Złamany Kieł skupiło się wyłącznie na możliwych zagrożeniach i ignorowało możliwe korzyści z obecności dwunogów. Może nawet nie zdawali sobie z tego sprawy, ale według nich najlepiej byłoby, gdyby dwunogi nigdy nie dowiedziały się o istnieniu Ludu, gdyż tylko w ten sposób Lud byłby naprawdę bezpieczny. Miał zbyt wiele szacunku dla starszyzny klanu, by to powiedzieć, ale był przekonany, iż nadzieja, że dwunogi nigdy ich nie odkryją, była głupotą. Dwunogów przybywało z każdym obrotem, a ich latające rzeczy i narzędzia pozwalające widzieć z daleka, nie mówiąc o tym, czego użył młody dwunóg, by odkryć jego obecność, były zbyt zmyślne, by Lud mógł się ciągle ukrywać. I to nawet gdyby nie jego pechowa wyprawa po łodygopęk. A kiedy, a raczej w tej sytuacji, gdy już zostali odkryci, nie mieli wyboru - należało zdecydować, jak współżyć z dwunogami... naturalnie o ile one pozwolą Ludowi podjąć tę decyzję. Wiedział, że podobnie myślą Śpiewająca Prawdziwie, Krótki Ogon i Ostry Pazur, najstarszy myśliwy klanu. Natomiast Złamany Kieł, Tkająca Pieśni i Kopacz nadzorujący miejsca roślin klanu uważali, że świat jest wystarczająco wielki i ma dość kryjówek, by mogli stale unikać dwunogów nawet teraz, gdy wiedziały już o ich istnieniu. Westchnął i poruszył wąsami, zastanawiając się, czy młody dwunóg ma podobne trudności z przekonaniem starszych, by przyjęli jego ocenę. I czy on powinien się Z tego cieszyć, czy też wręcz przeciwnie. Wiedział, że młody dwunóg czuł tylko radość i szczęście w blasku jego umysłu nie było strachu ani złości, gdy go zobaczył. Jeśli starsi dwunogów podzielali te uczucia, Lud nie miał się czego obawiać. Ale to, że jeden dwunóg - i to młody czuł w ten sposób, nie oznaczało, że reszta musiała te uczucia podzielać. Wspinający się Szybko doskonale rozumiał obawy Złamanego Kła. Pewna jego część nawet je podzielała, ale jama wiedziała, że toczących się już wydarzeń nie da się powstrzymać: dwunogi były świadome istnienia Ludu i w jakiś sposób na to zareagują, bez względu na to co by Lud zrobił. I nic, co powie czy uczyni Złamany Kieł, tego nie zmieni. A było jeszcze coś - coś, o czym nie powiedział nikomu, nawet siostrze, bo najpierw musiał sam dojść do ładu z tą niespodzianką. Poza tym podejrzewał, że gdyby od razu o tym opowiedział, starszyzna już zarządziłaby ze strachu ucieczkę całego klanu w góry. Może byłoby to rozsądne wyjście, a mogło też być szczytem głupoty i zmarnowaniem okazji, jakiej dotąd nie miał nikt z Ludu. Co prawda zwiadowca nie powinien podejmować decyzji

mających wpływ na losy całego klanu, ale tej akurat nie mógł podjąć nikt inny. Bo tylko on wiedział, że jakoś, w sposób, którego nie próbował nawet zrozumieć, on i młody dwunóg mają teraz ze sobą coś wspólnego. Nie całkiem jeszcze był w stanie określić co, ale nawet teraz, będąc tak daleko od siedziby dwunogów, wiedział dokładnie, gdzie znajduje się ów młody osobnik. Czuł blask jego umysłu niczym promienie słońca przez zamknięte powieki. Zbyt słaby, by wyczuć jego emocje, ale kierunek był w stanie określić łatwiej niż w stosunku do Śpiewającej Prawdziwie znajdującej się nie dalej niż o dwadzieścia do trzydziestu długości. Nie miał pojęcia, co to może znaczyć ani do czego może prowadzić, ale wiedział, że jego więź z młodym dwunogiem stanowi klucz do wzajemnych stosunków Ludu z dwunogami, jakiekolwiek by te stosunki były. I wiedział też, że dopóki nie zdecyduje, co ta więź oznacza dla niego, nie odważy się nawet zasugerować jej istnienia myślącym podobnie jak Złamany Kieł.

Rozdział V Stephanie odchyliła się na oparcie fotela, splotła ręce na karku i oparła nogi w skarpetkach na blacie biurka. Była to jej ulubiona pozycja, która nigdy zresztą nie spotkała się z aprobatą matki. Pogwizdywała sobie bezgłośnie, a jej oczy miały nieco nieobecny wyraz gdyby teraz zobaczyli ją rodzice, natychmiast wzbudziłoby to ich podejrzenia, jako że były to nieomylne oznaki, iż ich ukochana córeczka właśnie na coś wpadła. Problem zaś polegał na tym, że pierwszy raz od naprawdę długiego czasu miała jedynie mętne pojęcie, co należy zrobić. Albo raczej w jaki sposób osiągnąć zamierzony cel. Niepewność była niecodziennym uczuciem dla kogoś, kto z zasady miał problemy z powodu zbytniego zdecydowania, ale było w niej coś dziwnie pociągającego. Może właśnie dlatego, że była nowością. Stephanie zmarszczyła brwi, zamknęła oczy, odchyliła jeszcze bardziej oparcie fotela i wzięła się ostro do myślenia. W nocy udało się jej niepostrzeżenie dotrzeć do łóżka. A co dziwniejsze (ale z tego, że jest to dziwne, zdała sobie sprawę dopiero później), nowiną nie pospieszyła podzielić się z rodzicami. To, że na Sphinxie istniała inna forma inteligentnego życia, stanowiło jej odkrycie i chwilowo czuła dziwną niechęć do informowania o nim kogokolwiek. Jak długo bowiem tego nie zrobiła, było to nie tylko jej odkrycie, ale także i jej sekret. Z pewnym zaskoczeniem stwierdziła, że za wszelką cenę chce dowiedzieć się wszystkiego, czego zdoła, o tajemniczych sąsiadach, nim zdradzi komukolwiek, że w ogóle istnieją. Nie była całkiem pewna, kiedy doszła do tego wniosku, ale skoro już to nastąpiło, znalezienie logicznego wytłumaczenia nie stanowiło najmniejszego problemu. Już sama myśl o tym, jaka byłaby reakcja rówieśników z Twin Forks, wystarczyła za uzasadnienie. Biorąc pod uwagę ich determinację w łapaniu wszystkiego od wiewiórki do prawieżółwia, by zrobić z nich domowe zwierzątko, gwarantowała, że nowym gatunkiem zainteresują się ze zbytnim entuzjazmem, mogącym przynieść jedynie katastrofalne skutki. Po dojściu do tego wniosku poczuła się bardzo szlachetnie, ale niestety nie pomogło to ani trochę w rozwiązaniu podstawowego problemu - jak zdobyć więcej informacji, nie zdradzając swego odkrycia. Wiedziała, że jest inteligentniejsza od większości ludzi, ale miała też świadomość, że w końcu komuś jeszcze uda się odkryć złodzieja selera. A kiedy to nastąpi, jej tajemnica stanie się powszechnie dostępną oczywistością, dlatego tak jej zależało, by dowiedzieć się wcześniej wszystkiego, czego tylko mogła. A zaczynała od zera, bo datanet nie zawierał dosłownie nic na temat miniaturowych hexapum z chwytnymi kończynami. Skorzystała nawet z ojcowego dostępu do archiwów

Służby Leśnej, by porównać zdjęcia z filmu, który nakręciła, z danymi o zwierzętach zamieszkujących Sphinxa, i też nie uzyskała niczego. Nikt nigdy nie widział, a przynajmniej nie pozostawił w banku danych żadnego opisu czy wizerunku stworzenia podobnego do kradnącego seler. A to wiele mówiło o inteligencji tych istot. Planeta była duża, a sądząc po miejscach, w których dotąd nastąpiły kradzieże, istoty te musiały zamieszkiwać większość jej lądowej powierzchni, podobnie zresztą jak ludzie. Jedynym sposobem, w jaki w tych warunkach przez ponad pół wieku standardowego udawało im się uniknąć odkrycia, musiało być celowe omijanie ludzi. A to oznaczało świadomą reakcję na obecność kolonistów oraz istnienie języka, gdyż skuteczne ukrywanie się na taką skalę wymagało koordynacji i wymiany doświadczeń, a tego nie można było dokonać bez możliwości porozumiewania się. To, że przy tak niewielkich rozmiarach nie tylko posługiwały się narzędziami, ale również mową, było jeszcze bardziej godne uwagi. Ten, którego widziała, miał nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów długości, nie licząc ogona, i ważył nie więcej niż trzynaście czternaście kilogramów. Nikt nigdy nie spotkał istot inteligentnych o tak małej masie ciała. Do tego miejsca doszła bez większych problemów, natomiast dalej się nie posunęła, gdyż brak jej było danych, a pierwszy raz, odkąd sięgała pamięcią, nie wiedziała, jak zdobyć nowe. Mogła być najlepsza w klasie i mogła sobie być w szachowych finałach planetarnych, ale tym razem znalazła się w kropce. Wyczerpała wszystkie dostępne sposoby zebrania informacji, pozostał tylko jeden: badania polowe. A obiecała rodzicom, że nie podejmie ich samodzielnie. A jak mogła badać zupełnie nieznane istoty niesamodzielnie, nie zdradzając przy tym ich istnienia? Dlatego czuła wdzięczność do losu, że rodzicielka była chwilowo zbyt zajęta, by zabierać ją na obiecane wycieczki do lasu. Co prawda gdy usłyszała obietnicę, była z niej nader zadowolona, choć zdawała sobie sprawę, że nadzór rodzicielski znacznie ograniczy jej zamiary, natomiast w tej sytuacji obecność matki stałaby się najpoważniejszą przeszkodą w jakiejkolwiek próbie tajnych badań. Równie

nieszczęśliwy

był

pomysł

ojca,

który

próbując

wynagrodzić

jej

“rozczarowanie” z powodu niedotrzymania obietnicy przez matkę, wrócił do lekcji w lataniu na lotni przerwanych przez opuszczenie Meyerdahla i warunki pogodowe na Sphinxie. Stephanie kochała latać nawet mimo obowiązku zabierania “na wszelki wypadek” antygrawitacyjnego spadochronu, a trudno było wyobrazić sobie lepszego nauczyciela niż Richard Harrington, który trzy razy dostał się do kontynentalnych finałów. Ale czas poświęcony na lekcje był czasem zmarnowanym, gdyż nie mogła zajmować się swym fascynującym odkryciem. A gdyby nie chciała tracić go na lekcje, i to jeszcze

promieniejąc zadowoleniem, rodzice zaczęliby podejrzewać, że pochłania ją coś innego. Co gorsza, ojciec uparł się, by lekcje odbywały się w Twin Forks. Z jego punktu widzenia miało to sens, ponieważ osada leżała w centrum terenu, a więc jako dyżurny weterynarz mógłby wszędzie dotrzeć z jednakową łatwością, gdyby otrzymał alarmowe wezwanie. Poza tym mógł w ten sposób uczyć także inne dzieci, co było naturalne u ojca, a jej nie przeszkadzało. Pozwoliło mu to uzyskać pomoc kilku mniej doświadczonych rodziców i zrobiła się z tego szkółka. W efekcie Stephanie traciła na lekcje większość wolnego czasu i w dodatku oddalała się za każdym razem o ponad osiemdziesiąt kilometrów od miejsca, które chciała zbadać, choć obiecała, że tego nie zrobi. Jak dotąd nie znalazła jeszcze rozwiązania swoich problemów, ale była zdecydowana to zmienić, i to nie łamiąc danego słowa, choć to znacznie komplikowało sytuację. Przynajmniej z jednym nie miała kłopotu - z nazwaniem nowego gatunku. Podobnie jak u hexapum, było w tych istotach coś kociego, a zwyczajem ludzi stało się od wieków nazywanie roślin i zwierząt na nowo kolonizowanych planetach swojsko, czyli tak, by przypominały ziemskie nazwy. Stąd na przykład na Sphinxie były wiewiórki, które naprawdę niewiele wspólnego miały z wyglądu z ziemskim pierwowzorem. Większość ludzi dowodziła, że postępowanie to pomaga przezwyciężyć tęsknotę za domem, a równocześnie ułatwia aklimatyzację w obcym środowisku. Stephanie uważała, że jest to wynik lenistwa, bo nie trzeba wymyślać nazw dla wszystkiego, co się odkryje. Uznała natomiast, że jedynym właściwym określeniem dla nowych sąsiadów jest nazwa “treecat”. Miała też nadzieję, że nazwa się przyjmie, gdy już będzie zmuszona ujawnić swe odkrycie, choć podejrzewała, że w tej kwestii jej młody wiek będzie przeszkodą, a nie pomocą. Co prawda nie wymyśliła jeszcze sposobu zebrania informacji o treecatach tak, by nie złamać danego słowa, ale dokładnie wiedziała, w którym kierunku szukać. Pojęcia nie miała, skąd to wiedziała ale była pewna, że kiedy nadejdzie czas, będzie wiedziała, dokąd się udać. Zamknęła oczy, wyciągnęła rękę i otworzyła oczy, by sprawdzić, gdzie wskazuje jej wyciągnięty palec. Od ostatniej próby kierunek lekko się zmienił, ale bez cienia wątpliwości wskazywał treecata, który był wykonawcą nocnego rajdu na szklarnię. I to było najdziwniejsze i najbardziej ekscytujące w całej sprawie.

Rozdział VI Marjorie Harrington skończyła opis nowego szczepu dyni odpornej na mikroba, który stał się sprawcą zamieszania, i z westchnieniem ulgi zamknęła plik. Część rolników twierdziła co prawda, że prościej (i szybciej) byłoby wymyślić środek na mikroba. Czasami taka metoda rzeczywiście była lepsza, zwłaszcza kiedy pasożyt był nowo zmutowany, a nie stary, stanowiący część ekosystemu. Natomiast w tej sprawie tak ona, jak i administracja planetarna oparły się pokusie pójścia na łatwiznę. W końcu znalazła stosowne rozwiązanie, choć zajęło jej to więcej czasu, niż się spodziewała. Rozwiązanie było jednakże najmniej inwazyjne z trzech możliwych modyfikacji genetycznych dyni. Zawsze lepiej było dla ludzi badających dopiero ekosystem planety, by jak najostrożniej ingerowali w tenże biosystem. Była pewna, że rozwiązanie uodparniające dynię, a nie ruszające mikroba, spotka się z uznaniem tak karteli rolniczych, jak i ministerstwa mimo dodatkowego czasu, za który będą zmuszeni jej zapłacić. Skrzywiła się na samą myśl o biurokratach, ale szybko jej przeszło - lokalna odmiana była nieporównywalnie lepsza i rozsądniejsza od tych, do których przywykła na Meyerdahlu, no ale Gwiezdne Królestwo liczyło sobie zaledwie sześćdziesiąt lat standardowych. Gdy dojdzie do wieku kolonii Meyerdahla, bez wątpienia będzie miało równie zakamieniałych, pozbawionych wyobraźni i kochających idiotyczne papierki gryzipiórków. Przestała się uśmiechać, gdy jej myśli skierowały się na inne tory, a konkretnie na córkę. Im bardziej na południowej półkuli zadomawiała się wiosna, tym ona sama miała więcej pracy, a więc mniej czasu. Teraz, gdy załatwiła wreszcie najpilniejszy problem, powróciła pełna świadomość winy. Co prawda nie jej winą był brak czasu, ale obiecała Stephanie wycieczki do lasu. Nie mówiąc już o tym, że obiecała jej także pomóc w rozwiązaniu sprawy tajemniczych kradzieży selera, które dotarły już do ich szklarni. Wdzięczna była Richardowi, że podjął się dalszej nauki latania na lotni jako częściowo wypełnienia czasu, a częściowo rekompensaty. Pomysł był doskonały, a Stephanie zareagowała entuzjastycznie, ale nie było to to samo, czego miała pełną świadomość. Steph wiele czasu spędzała w powietrzu, regularnie zgłaszając się przez komunikator, co dało jej chwilowe wytchnienie. W przeciwieństwie do niektórych rodziców z Twin Forks Marjorie, choć sama nigdy nie uprawiała tego sportu, nie martwiła się związanym z nim ryzykiem. Lotnie były całkiem popularne na Meyerdahlu i wbrew pozorom należały do bezpieczniejszych hobby. A ona nauczyła się, nie bez trudności zresztą, że niemożliwe jest trzymanie jedynego dziecka cały czas pod kloszem. Dzieci nie były co prawda niezniszczalne, ale osiągnęły poziom odporności znacznie wyższy niż większość dorosłych gotowa była

przyznać. Określona liczba guzów, siniaków, zadrapań, stłuczeń czy nawet złamań była nieuniknionym elementem dzieciństwa i to, czy się to rodzicom podobało czy nie, było bez znaczenia. Miała jednak świadomość, że córka lekcjami latania zajęła się głównie dla zabicia czasu, który wolałaby spędzić w inny sposób, co uniemożliwiła jej własna matka. Pozory mogły wskazywać, że Stephanie zapomniała o lesie, ale pozory bywały mylące, a Marjorie zbyt dobrze znała własną córkę, by uwierzyć, że naprawdę zrezygnowała ona z ambicji spenetrowania porastającej posiadłość puszczy, niezależnie od tego, jak radośnie zajętą by Stepha udawała. Potarła nos z namysłem - nie wątpiła, że Stephanie rozumiała, jak ważną pracę wykonuje i dlaczego ta praca była ważniejsza od innych zajęć, które uzgodniły, ale to tylko pogarszało sprawę. Jakkolwiek inteligentna byłaby Stephanie, miała dopiero jedenaście lat, a zrozumienie i akceptacja były często dwoma różnymi sprawami nawet dla dorosłych. Poza tym niezależnie od tego, co Steph akceptowała, a czego nie, sytuacja z jej punktu widzenia na pewno była nieuczciwa, a uczciwość dla dzieci była niezwykle ważna... nawet dla prawie dwunastoletnich geniuszy. Stephanie rzadko okazywała, że dzieje się jej krzywda, ale Marjorie była przygotowana na to, że w najbliższym czasie będzie zmuszona wysłuchać starannie dobranych komentarzy na temat uczciwości. To, że się jeszcze nie zaczęły, tylko pogarszało sytuację. Zupełnie jakby Stephanie... Przestała pocierać nos tknięta nową myślą. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, dlaczego wcześniej sobie tego nie uświadomiła. Znała córkę dobrze. Spokojne pogodzenie się z niesprawiedliwością było czymś, czego nie należało się po niej spodziewać. Poza tym nie rezygnowała bez walki z czegoś, na czym jej naprawdę zależało. Lotniarstwo dotąd było dla niej przyjemnym sposobem spędzania czasu, lecz nigdy nie pasją, na jaką nagle zaczęło wyglądać. Oczywiście możliwe, że po prostu odkryła, że na Sphinxie lot na lotni sprawia znacznie większą przyjemność, ale rozbudzony instynkt macierzyński Marjorie twierdził, że chodzi o coś zupełnie innego. Przypomniała sobie ostatnie rozmowy z córką i jej podejrzenia wzrosły. Stephanie nie tylko nie narzekała na niesprawiedliwość i dziwactwa rówieśników z osady wraz z nią uczących się latać, ale od dwóch tygodni nawet nie wspomniała o kradzieży selera. To już nie było podejrzane - to było zupełnie jednoznaczne i Marjorie zwymyślała się w duchu za gapiostwo. Doskonale rozumiała, jak do tego doszło - zaabsorbowanie ostatnim projektem spowodowało, że przyjęła z ulgą zachowanie córki, nie próbując go zrozumieć. Gdyby spróbowała, zorientowałaby się, co się święci, gdyż wszystkie dowody miała przed oczyma. Jedyne bowiem, co mogło spowodować taką uległość Stephanie, to to, że na coś wpadła. Na

coś, o czym nie mieli się dowiedzieć rodzice. Problem polegał na tym, co to mogło być i dlaczego nie chciała się z tym zdradzić. Jedyne, czego jej zabronili, to samodzielnego badania puszczy, a Marjorie była pewna, że córka, obojętne jak byłaby przewrotna, nie złamie danego słowa i sama do lasu nie pójdzie. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że zainteresowanie lekcjami oznaczało coś, co w jej opinii spotkałoby się z oporem rodziców. Stephanie miała bowiem momentami doprowadzający do szału zwyczaj zakładania, że dopóki coś nie zostało zabronione, dopóty było dozwolone, a to, czy rodzice mieli okazję zabronić czy nie, nie miało najmniejszego znaczenia. Z drugiej strony Stephanie nie miała zwyczaju kłamać ani unikać odpowiedzi, jeżeli pytania już padły. Nie była zadowolona, ale na konkretne pytania udzielała konkretnych i prawdziwych odpowiedzi. Dlatego Marjorie obiecała sobie znaleźć w najbliższych dniach dość czasu, by to dokładnie przemyśleć, a następnie przeprowadzić odpowiednią rozmowę z córką.

Rozdział VII Stephanie powitała okrzykiem radości kolejny silny prąd wstępujący. Wiatr targał jej krótkimi kręconymi włosami, gdy wychyleniem ciała położyła lotnię w lekki skręt i zwiększyła wysokość. Co prawda antygrawitator, który miała na plecach, mógłby zrobić to szybciej, ale nie byłoby to taką dobrą zabawą. Spojrzała na czubki drzew w dole i zdusiła pierwsze oznaki poczucia winy. Leciała w bezpiecznej odległości od najwyższych z nich, ale doskonale wiedziała, co usłyszałaby od ojca, gdyby wiedział, gdzie się znajduje. To, że nie wiedział, więc tego nie powie, było inną sprawą, a zawsze mogła z całą uczciwością twierdzić, że słowa nie złamie. Nie chodziła sama po lesie, a żadna hexapuma czy inny drapieżnik nie był w stanie fizycznie jej zagrozić na wysokości ponad dwustu metrów. Wrodzona uczciwość kazała jej jednak przyznać, że rodzice natychmiast zmusiliby ją do zmiany planów, gdyby o nich wiedzieli. Na szczęście ojciec musiał zrezygnować z prowadzenia lekcji po niespodziewanym wezwaniu. Zdołał zawiadomić o tym burmistrza, pana Sapristosa, który w takich wypadkach go zastępował, ale nie powiedział mu, że ona także będzie brała udział w lekcji. Autopilot w maminym wozie dostarczyłby ją do domu, gdyby dostał takie polecenie, i ojciec założył, że tak właśnie będzie. Tyle że w pośpiechu nie poprosił żony o zorganizowanie transportu. Stephanie miała świadomość, że oczekiwał, iż to ona powie o wszystkim matce, ale nie kazał jej tego zrobić. Dzięki temu ojciec myślał, że Stephanie jest z burmistrzem, a ten z kolei sądził, że dziewczynka jest z ojcem. Podobnie jak matka, która o niczym nie wiedziała. A to dawało jej okazję polecieć tam, gdzie chciała, bez zbędnych tłumaczeń. Nie była to pierwsza podobna sytuacja, lecz dotąd nie wykorzystywała ich aż do tego stopnia. Natomiast ta okazja była zbyt dobra, by przedsiębiorcza młoda kobieta mogła ją zignorować - choćby dlatego, że nie zdarza się to aż tak często. Jak dotąd po prostu nie miała sposobności, by dolecieć do interesującego ją rejonu, nie ryzykując, że rodzice dowiedzą się o wszystkim. Dlatego zawracała, nie osiągając celu, mimo że wiedziała, iż jest już blisko. A jeśli ona czegoś w końcu nie uczyni, to zrobi to ktoś inny i odkryje treecaty. Naturalnie nie spodziewała się wiele o nich dowiedzieć, latając nad nimi, ale nie o to też jej chodziło. Jeżeli byłaby w stanie dokładnie zlokalizować ich siedzibę, mogłaby przekonać ojca, by się z nią wybrał. A może nawet jakichś jego znajomych ze Służb Leśnych. A gdyby wtedy znaleźli fizyczne dowody potwierdzające jej odkrycie, sprawa zaczęłaby wyglądać zupełnie inaczej. A już sam fakt, że będzie w stanie powiedzieć im dokładnie, gdzie szukać, będzie dowodem na istnienie dziwnej więzi z nocnym gościem, która, była tego pewna, będzie wymagała masy

dowodów, nim ktokolwiek w nią uwierzy. Zamknęła oczy, raz jeszcze sprawdzając kierunek, i uśmiechnęła się. Leciała idealnie... leciutka poprawka kursu i otworzyła oczy. Wiedziała, że tym razem ma dość czasu, by osiągnąć cel, i miała rację. O czym nie wiedziała, to o tym, że z racji młodego wieku i braku doświadczenia popełniła także jeden mały błąd. *** Wspinający się Szybko zamarł, nim złapał gałąź, ku której sięgał, i stulił uszy. Już się przyzwyczaił do tej nowej zdolności wyczuwania swojego młodego dwunoga, choć nadal nikomu o tym nie powiedział. Przyzwyczaił się nawet do tego, jak szybko młody czasami się poruszał - bez wątpienia w którejś z latających rzeczy. Ale tym razem czuł coś nowego: młody kierował się prosto ku niemu, choć nie tak szybko, jak to się już parokrotnie zdarzało. Był już blisko. Ba, bliżej niż kiedykolwiek, odkąd Wspinającego się Szybko zdjęto z obserwacji siedziby dwunogów. Minęła dobra chwila, nim Wspinający się Szybko zrozumiał, co to znaczy. I zrobiło mu się zimno. Nie miał wątpliwości, że dobrze odgadł intencje młodego dwunoga, jako że sam wystarczająco często postępował podobnie, ścigając ofiarę. Tyle że on kierował się węchem... za to teraz miał okazję się przekonać, co czuje ścigany, gdy orientuje się, że jest obiektem pogoni. Dwunóg wykorzystywał łączącą ich więź, by go wyśledzić, a to oznaczało, że jeśli Wspinający się Szybko natychmiast nie podejmie jakichś działań, młody odnajdzie nie tylko jego, ale i siedzibę całego klanu, na co w żaden sposób nie mógł pozwolić. Wspinający się Szybko jeszcze przez moment stał bez ruchu, myśląc gorączkowo, nim podjął decyzję. Zeskoczył na długą, prostą gałąź i pobiegł na spotkanie zbliżającego się dwunoga. Biegł szybko, by nastąpiło ono jak najdalej od gniazd klanu. *** Stephanie skupiła uwagę na przemykających w dole drzewach. Leciała już ponad dwie godziny i czuła, że zbliża się do celu - odległość dosłownie topniała, zupełnie jakby treecat zdążał na jej spotkanie. A to oznaczało, że do tego spotkania pozostało naprawdę niewiele czasu, i na tym skupiła uwagę, walcząc z wszechogarniającym podekscytowaniem. Była już nad podnóżami wzgórz i zwykły dębowy las ustąpił miejsca mieszanemu, złożonemu z rozmaitych drzew iglastych i wszechobecnych palikowców. Nagle oczy jej rozbłysły, gdyż uświadomiła sobie coś, co powinno było do niej dotrzeć znacznie wcześniej - las palikowców był doskonałym środowiskiem dla treecatów. Każdy system drzewny wyrastał z pnia, od którego na wysokości między trzema a dziesięcioma metrami i prawie pod kątem prostym wyrastały biegnące poziomo gałęzie.

Wyższe miały różne kształty i wielkości oraz rosły, jak chciały, ale dolne zawsze rozgałęziały się pod kątem prostym w grupach po cztery i rosły równolegle do ziemi przez dziesięć, piętnaście metrów... a następnie miały pęd, który po dotarciu do ziemi zakorzeniał się i stawał nowym pniem. W ten sposób pojedynczy palikowiec mógł rozciągać się na setki kilometrów w każdym kierunku. Kiedy spotykały się gałęzie dwóch różnych palikowców, łączyły się i wypuszczały kolejny pęd - wspólny. Matka była wręcz zafascynowana palikowcami. Co prawda rośliny rozmnażające się poprzez oddalone od pnia pędy nie były aż takie rzadkie, ale z zasady wyrastały one od korzenia w górę, nie na odwrót, poza tym nigdy dotąd nie napotkano rośliny, która rozmnażałaby się jedynie w ten sposób. To, co ją zafascynowało, to oryginalny system odpornościowy. Nie kończąca się plątanina pni i gałęzi powinna powodować niezwykłą podatność lasu palikowców na pasożyty i inne zarazy. Nie nękały ich one jednak, gdyż roślina wykształciła w sobie naturalną zdolność kwarantanny. Jak na razie nie wiadomo było jak, a doktor Harrington była zdecydowana to odkryć, ale w przypadku zarażenia reszta palikowców fizycznie odcinała zainfekowany rejon przy użyciu specjalnie w tym celu aktywowanych enzymów. Były one niezwykle silne i miały jedno zadanie: rozpuszczać celulozę. W ten sposób roślina odcinała zarażone gałęzie przy samych pniach, uniemożliwiając dalsze rozprzestrzenianie się zagrożenia. Doktor Harringtonb była wręcz zdeterminowana, by odkryć mechanizm, dzięki któremu było to możliwe. Chwilowo jednakże zainteresowania rodzicielki nie miały dla Stephanie żadnego znaczenia. Istotne było znaczenie palikowców dla treecatów, a było olbrzymie, albowiem choć nie porastały wyższych stoków, rosły w górskich dolinach i we wszystkich strefach klimatycznych. Oznaczało to, że treecaty mają do dyspozycji swoisty odpowiednik sieci autostrad biegnących przez całe kontynenty. Mogły w ten sposób szybko i bezpiecznie pokonywać tysiące kilometrów bez konieczności schodzenia na ziemię, a więc będąc zupełnie niedostępnymi dla większych drapieżników, gdyż te nie potrafiły wspinać się na drzewa. Roześmiała się zadowolona z rozwiązania kolejnej zagadki i umilkła, gdy lotnią niespodziewanie rzuciło w bok. Przestała myśleć, nad czym leci, a zwróciła uwagę, jak szybko to robi, po czym rozejrzała się i nagle poczuła lodowaty strach. Czyste, błękitne niebo rozciągało się przed nią, czyli na zachodzie. Ale za plecami miała front purpurowo-czarnych chmur burzowych, w których już pobłyskiwały wyładowania. I który z dużą prędkością zmierzał jej śladem. Powinna znacznie wcześniej zauważyć jego pojawienie się, tyle razy powtarzano jej, by uważała na podobne zmiany pogody, ale przyzwyczaiła się do tego, że to dorośli ją

sprawdzali, nim puścili ją w powietrze. Zacisnęła dłonie na uchwycie lotni, aż jej kłykcie zbielały. Była tak skupiona na tym, co zamierzała, że nic więcej jej nie obchodziło, i teraz przyjdzie za to zapłacić... Silniejszy podmuch trafił w lotnię i strach zamienił się w przerażenie. Wiatr rósł na sile od pewnego czasu i zauważyłaby to, gdyby nie wiał w tym samym kierunku, w którym leciała. Chmury doganiały ją jednak zbyt szybko, by mogła mieć nadzieję, że je przegoni. A na lotni w czasie burzy nie miała cienia szansy... Musiała powiadomić ojca! Powiedzieć, gdzie jest, by mógł ją odszukać... powiedzieć... Zmusiła się do spokoju. Nie miała czasu na rozmowy - pokpiła sprawę i pierwszy raz w życiu zdała sobie sprawę z przykrego faktu, że jest śmiertelna. Nie teoretycznie, ale jak najbardziej praktycznie. Przypomniały jej się wszystkie ostrzeżenia dotyczące pogody i wiedziała, że znalazła się w wielkim niebezpieczeństwie. Spadochron grawitacyjny nie był w stanie jej uratować - burza, która ją doganiała, strąci ją równie łatwo jak ona muchę. I z równie śmiertelnym skutkiem. Świadomość, że za parę minut może zginąć, przerażała ją, ale nie Stephanie poddała się panice. Z rodzicami powinna się skontaktować, ale nie teraz. Dokładnie wiedziała, co jej powiedzą, a chwilowo w żaden inny sposób nie są w stanie jej pomóc. Sama miała świadomość, że musi gdzieś wylądować, bo tylko to dawało szansę przeżycia. Nie mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu - musiała skoncentrować się na znalezieniu miejsca do lądowania i spróbować tam dotrzeć... co nie było proste, gdyż w dole rozciągała się równa, zielona płaszczyzna... Skręciła lekko, rozpaczliwie rozglądając się w poszukiwaniu najmniejszej choćby polanki, a za jej plecami zagrzmiało... *** Wspinający się Szybko stanął nagle wyprostowany, odruchowo wyszczerzając kły, gdy zalała go fala przerażenia, budząc odwieczny instynkt: uciekać lub walczyć. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że to, co czuje, nie jest jego własnym strachem. To był strach młodego dwunoga, co ponownie niepomiernie go zaskoczyło, jako że nadal dzieliła ich spora odległość. Z takiego dystansu nie byłby w stanie wyczuć blasku umysłu członka klanu, a blask umysłu dwunoga czuł wyraźnie. Ba, był on wszechobecny i prośba młodego o pomoc, mimo że niewprawna, także była przemożna. Wspinający się Szybko potrząsnął głową i ruszył, jak najszybciej potrafił, wzdłuż gałęzi drzewa zwanego przez ludzi palikowcem, niczym kremowo-szary błysk, za którym

powiewał wyprostowany ogon. *** Burza prawie ją dogoniła - pierwsze kulki gradu zaczynały bębnić o poszycie lotni i Stephanie doskonale wiedziała, że bez grawitacyjnego spadochronu już by jej na niebie nie było. Ale wiedziała też, że nie zdoła on zbyt długo łagodzić coraz silniejszych turbulencji i... I w tym momencie dostrzegła możliwość ratunku - czarne, nieregularne pogorzelisko stanowiące wystarczająco dużą przerwę w zielonym morzu drzew, by mogła wylądować. Teren był co prawda niebezpiecznie nierówny jak na panujące warunki, ale i tak nieporównanie bezpieczniejszy niż gęsta plątanina gałęzi rozciągająca się dotąd pod nią. Nie marnując ani sekundy, skręciła ku niemu. I prawie jej się udało. *** Wspinający się Szybko nigdy dotąd nie biegł tak szybko, bo z jakiegoś powodu wiedział, że ściga się ze śmiercią. Co prawda nie zastanowił się też, po co właściwie tak gna jak ktoś tak mały jak on zdoła pomóc komuś tak dużemu jak dwunóg (nawet młody). Nie miało to znaczenia. Wszystko, co się liczyło, to strach i niebezpieczeństwo grożące tej drugiej obecności w jego umyśle. Dlatego biegł jak szalony. *** Katastrofę spowodowała siła wiatru i nagły podmuch idący ku ziemi. Trafił ją w ostatnim możliwym momencie - i wspólnie wygrały. Stephanie na moment przed uderzeniem wiedziała, że ono nastąpi, ale nic już nie mogła zrobić. Nawet nie miała czasu zrozumieć tak do końca, co się stało, gdy lotnia wpadła na wysoką sosnę z prędkością ponad pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Rozdział VIII Wspinający się Szybko wyhamował gwałtownie, ogarnięty przerażeniem. Dopiero po sekundzie długiej jak wieczność odetchnął z ulgą. Cisza panująca w jego umyśle nie była na szczęście absolutna, a więc młody dwunóg nie zginął, jak się przez moment obawiał. Teraz nie czuł już paniki - zastąpiło ją coś głębszego i silniejszego. Cokolwiek by się wydarzyło, młody dwunóg był nieprzytomny, ale mimo to ich umysły nadal pozostawały połączone... i dzięki tej więzi czuł jego ból. Nie wiedział, jak poważnie młody jest ranny - być może tak poważnie, że umrze. Wspinający się Szybko nie wiedział także, jak mu pomóc, bo był znacznie mniejszy i nie było takiej możliwości, by zdołał odciągnąć rannego dwunoga w bezpieczne miejsce. Ale to, czego nie mógł dokonać samodzielnie, bez trudu mógł wykonać cały klan... ta niespodziewana myśl skłoniła go do zastanowienia się i to tak głębokiego, że aż zamknął oczy. Odbiegł za daleko, by czuć ogień umysłów pozostających w gniazdach klanowych, toteż nie mogły do nich dotrzeć jego emocje. Ale mógł dotrzeć jego głos. Jeśli zawoła o pomoc Śpiewającą Prawdziwie, usłyszy go, a gdyby przypadkiem tak się nie stało, na pewno usłyszy go któryś ze zwiadowców i przekaże dalej wezwanie. Tylko co miał powiedzieć? Jak wezwać klan na pomoc dwunogowi, któremu pozwolił się zobaczyć? Trudno było oczekiwać, że posłuchają takiego wezwania, a z drugiej strony, jakim prawem miał tego od nich żądać? Poza tym nie wiedział nawet, do czego mogą mu być potrzebni, gdyż nie miał pojęcia, w jakim stanie jest młody dwunóg... Zanim coś wymyślił, spadły pierwsze krople deszczu. Stulił uszy, machnął ogonem i przez moment zastanawiał się, czy zawsze będzie spotykał się ze swoim dwunogiem w deszczu... Ta myśl przełamała paraliż. Otrząsnął się i podjął decyzję. Wiedział tylko, że dwunóg jest ranny i że jest blisko. Być może jego stan jest taki, że klan nie zdoła mu pomóc, więc nie było sensu przekonywać go, by przybył z pomocą. Należało najpierw odszukać dwunoga i sprawdzić, jak poważne są jego obrażenia. Wtedy będzie mógł ocenić, jak najlepiej mu pomóc - jeśli okaże się to potrzebne. Zadowolony zastrzygł uszami i ruszył w drogę prawie równie szybko co poprzednio. *** Stephanie powoli odzyskiwała przytomność. Świat kołysał się i podskakiwał, grzmiały pioruny, a deszcz siekł lodowatymi strugami. I bolało ją jak nigdy dotąd. Chłód i wilgoć pomogły jej oprzytomnieć. Spróbowała się poruszyć i jęknęła, gdy ostry ból w lewej ręce ocucił ją błyskawicznie. Mrugnęła, przetarła oczy prawą dłonią i z zaskoczeniem stwierdziła, że część zalewającej jej oczy wilgoci to krew.

Otarła je ponownie i z ulgą stwierdziła, że jest jej znacznie mniej, niż się obawiała. Wyglądało na to, że rozcięła sobie czoło, ale tylko w jednym miejscu, i to płytko, a zimny deszcz całkiem skutecznie zmniejszał krwawienie. Zdołała wytrzeć oczy na tyle skutecznie, by się rozejrzeć, i ulga zniknęła. Lotnia była zmasakrowana. Nie rozbita, tylko zmasakrowana. Wytrzymały kompozyt poszycia, jak i cała konstrukcja, na której był rozpięty, zostały opracowane tak, by przetrwać przymusowe lądowania i wypadki, ale nikt nie zakładał, że zostaną poddane takim doświadczeniom, jakie im właśnie zafundowano. W efekcie lotnia przypominała zgnieciony kłąb materiału, podartego i podziurawionego przez połamane elementy konstrukcyjne. Ona sama wisiała na głównym wsporniku, który wbił się w rozwidlenie gałęzi nad jej głową. Nie wszystko też zostało zmasakrowane, gdyż uprząż i jej mocowanie wytrzymały kraksę. Tępy ból w miejscach, w których pasy uprzęży krzyżowały się, informował, że została całkiem solidnie poobijana przy gwałtownym zakończeniu lotu, a kłujący ból w boku przy każdym oddechu świadczył, że przynajmniej jedno żebro również nie wytrzymało. Ale bez uprzęży i gałęzi nad głową uderzyłaby o masywny pień wyrastający tuż przed nią. Aż nią wstrząsnęło na myśl o tym, jak wtedy by wyglądała. Miała niesamowite szczęście, ale też i pecha. Jak wszyscy młodzi koloniści, Stephanie miała za sobą kurs pierwszej pomocy... ale nawet i bez niego zorientowałaby się, te lewa ręka jest złamana w co najmniej dwóch miejscach. Powód był prosty - wiedziała, jak powinien zginać się łokieć, i wiedziała też, że między nadgarstkiem a łokciem, nie ma żadnego stawu... Sytuacja nie była dobra, ale jeszcze gorsze było coś innego: komunikator miała przypięty właśnie do lewego nadgarstka. Miała, bo nie zostało po nim śladu. Odwróciła głowę, spoglądając na ślad swojego przelotu przez czubki najbliższych drzew. Był wyraźnie widoczny, głównie dzięki rozmaitym szczątkom... gdzieś tam znajdował się komunikator, jako że zaprojektowano go tak, by wytrzymał jeszcze gorsze katastrofy. Nie było jednak sposobu, by go znaleźć, co wydało się jej prawie zabawne. Bo rodzice mogli to zrobić bez trudu, używając alarmowego kodu, by uruchomić funkcję radiolatarni. Sama mogła to zresztą zrobić jeszcze w czasie lotu, gdyby tylko pomyślała. Była jednak zbyt zajęta szukaniem miejsca do lądowania. Zresztą nawet gdyby zdążyła uruchomić alarm, i tak znaleźliby ją dopiero, gdyby zaczęli szukać... A ponieważ sama nie była w stanie znaleźć komunikatora, nie mogła też ich wezwać, powiedzieć im, żeby przybyli z pomocą. Tym razem naprawdę zawaliła sprawę i rodzice na pewno się wściekną. Podejrzewała, że loty może sobie wybić z głowy aż do osiągnięcia

pełnoletności. Myśląc to, wiedziała, że bezsensem jest martwienie się o takie rzeczy w obecnej sytuacji, ale dawało jej to pewien perwersyjny komfort psychiczny - poczucie normalności - i mimo łez i deszczu zdołała się uśmiechnąć... Przez chwilę jeszcze zwisała bezwładnie, nim przezwyciężyła chęć dalszej bezczynności. Wiatr się wzmagał i nie stać ją było na taki luksus. Gałąź kołysała się coraz bardziej i na dodatek trzeszczała niepokojąco. No, a poza tym były jeszcze błyskawice: tak wysokie drzewo jak to musiało przyciągać pioruny i nie miała najmniejszej ochoty dzielić z nim doświadczenia, gdy istotnie któryś przyciągnie. Musiała w jakiś sposób znaleźć się na ziemi... co przypomniało jej, że nadal nie wie, jak wysoko wisi. Spojrzała w dół i aż nią wstrząsnęło. Od ziemi dzieliło ją dobre dwanaście metrów. Co prawda na lekcjach gimnastyki nauczono ją, jak zwijać się w kłębek i toczyć przy skoku z większej wysokości, ale nawet gdyby miała obie ręce całe, nie zaryzykowałaby tego przy dwunastu metrach. Ze złamaną ręką było to w ogóle nie do pomyślenia, więc musiała znaleźć inny sposób. Bo nawet jeśli gałąź wytrzyma, to puści uprząż... albo wspornik... tylko jak by... Zacisnęła zęby i sięgnęła za siebie prawą ręką. Nawet tak niewielkie poruszenie lewej wywołało ostry ból, ale nie on był najważniejszy, palce prawej dłoni bowiem potwierdziły, że słusznie zaczęła mieć nadzieję. Spadochron antygrawitacyjny nadal znajdował się na swoim miejscu, a jego leciutkie drżenie świadczyło, że nie przestał funkcjonować. Naturalnie nie wiedziała, jak długo będzie działał, bo sądząc po wgnieceniach i pęknięciach obudowy, które wymacała, także oberwał swoje przy lądowaniu. W sumie powinna być wdzięczna losowi, że urządzenie chroniło jej plecy przed ciosami, które pozostawiły te ślady, ale jeśli przez to ucierpiało podobnie jak lotnia, to nie na wiele jej się przyda. Z drugiej strony wcale aż tak długo nie musiało działać - tylko do momentu zetknięcia się z ziemią, potem... Nagle szarpnęła się, odwracając gwałtownie, co było średnio mądre, gdyż zaowocowało nową, gwałtowniejszą niż wszystkie dotąd falą bólu. Tak silną, że krzyknęła. Nic jednak nie mogła poradzić na swoją gwałtowną reakcję, poczuła bowiem na karku delikatne dotknięcie, które było tak niespodziewane, że reakcja nastąpiła odruchowo. Dotyk nie bolał, bardziej zresztą przypominał pieszczotę, ale był zupełnym zaskoczeniem. Okrzyk zmienił się w jęk i zamarł, a ból odpłynął i stał się nieistotny, gdy po odwróceniu się spojrzała prosto w zielone ślepia treecata oddalone nie więcej niż o trzydzieści centymetrów. *** Wspinający się Szybko drgnął, gdy dotarł do niego atak bólu młodego dwunoga. Sprawiło mu to pewną ulgę, gdyż potwierdzało, że dwunóg jest przytomny. Czuł ostry zapach krwi, ale nie płynęła już ona z rozcięcia na głowie. No i oczywiste było, że dwunóg ma

złamaną jedną rękę. Szczątki, które widział wokół, oraz te, na których młody wisiał, musiały być resztkami jakiejś latającej rzeczy, choć nie była ona podobna do żadnej z dotychczas widzianych. Jednak tylko w ten sposób dwunóg mógł zna leźć się uwięziony na drzewie tak wysoko. Pozostało tylko żałować, że nie znalazł sobie lepszego miejsca. To stanowiło zły omen. Omijali je wszyscy, nie tylko członkowie jego klanu. Kiedyś znajdowało się tu centrum terytorium Klanu Słonecznego Cienia, ale jego resztki odeszły daleko, próbując zapomnieć o tym, co tu zaszło. Wspinający się Szybko także wolałby być w innym miejscu. Ale nie był, nawet jeśli się mu to nie podobało. I musiał w jakiś sposób ściągnąć młodego dwunoga na dół, bo gałąź, na której wisiał, pękała - wiedział o tym, bo przebiegł po osłabionym miejscu, nim dotarł do dwunoga. A poza tym drzewa z zielonymi igłami przyciągały pioruny... tyle że nie widział sposobu, by dwunóg ze złamaną ręką zdołał zejść z drzewa, a on był za mały, by go znieść! Poczuł rosnącą frustrację, gdy zdał sobie sprawę, jak niewiele może zrobić, ale nawet mu do głowy nie przyszło, by nie próbować pomóc. To był jego dwunóg i wiedział, że sprowadziła go tu łącząca ich więź. Zbyt wiele się działo, by zdołał to wszystko zrozumieć, ale zrozumienie było w tym wypadku dziwnie nieważne. Bo więź działała w obie strony - byli wzajemnie ze sobą złączeni i po prostu nie mógł zostawić tej dziwnej, obcej istoty, tak jak nie mógłby zostawić bez pomocy Śpiewającej Prawdziwie czy Krótkiego Ogona, gdyby byli w potrzebie. Nie wiedział tylko, jak może pomóc. Owinął ogon wokół gałęzi, wbił pazury pięciu łap w drewno i wyciągnął chwytną łapę. Dotknął policzka dwunoga, mrucząc cicho, i zobaczył, jak tamten mruga oczami, zaskoczony. A potem unosi zdrową rękę - znacznie mniejszą niż u dorosłego dwunoga, a i tak wielekroć większą niż jego własna - i Wspinający się Szybko poczuł delikatne gładzenie po grzbiecie. Wygiął go i zamruczał, z przyjemnością poddając się pieszczocie. *** Mimo strachu i bólu Stephanie była zachwycona, gdy treecat dotknął jej policzka. Widziała, jak wcześniej wbijał centymetrowej długości pazury w gałąź, ale jej dotknął opuszkami tak delikatnie jak piórkiem. Odruchowo wyciągnęła prawą rękę i pogłaskała go tak, jak pogłaskałaby ziemskiego kota. Reakcja była dokładnie taka sama: wygiął grzbiet i zamruczał z zadowoleniem. Nie bardzo rozumiała, co się dzieje, ale prawdę mówiąc, nawet nie próbowała zrozumieć. Nie bardzo wiedziała jak, ale zdawała sobie sprawę, że treecat zmniejsza jej strach... a nawet ból, zdejmując jego część przez to dziwne psychiczne

połączenie. Wpierw odruchowo, a potem świadomie uczepiła się tej ulgi, którą jej oferował. Niespodziewanie ulga się ukończyła, a treecat usiadł, przekrzywił łeb i przyglądał jej się długą chwilę, ignorując wiatr i deszcz. A potem uniósł jedną z górnych chwytnych łap i wskazał w dół. Jego gest można było odebrać tylko w jeden sposób. Miauknął z wyrzutem. - Wiem, że muszę zejść - poinformowała go nieco chrapliwie Stephanie. - Właśnie nad tym pracowałam, kiedy się zjawiłeś. Poczekaj chwilę, dobrze? *** Wspinający się Szybko zastrzygł uszami, słysząc dziwne dźwięki wydawane przez dwunoga. Były adresowane do niego i pierwszy raz dzięki więzi łączącej ich umysły miał dowód, że stanowiły odmianę mowy. Zrobiło mu się żal dwunogów - wyglądało na to, że jest to jedyny sposób, w jaki mogą się ze sobą porozumiewać. Było to niewiarygodnie prymitywne rozwiązanie w porównaniu z tym, jakim posługiwał się Lud, ale była to mowa. A to powinno przekonać starszych klanu, że dwunogi są jednak Ludem na swój własny sposób. No i poza tym dźwięki te w połączeniu z blaskiem umysłu świadczyły o tym, że młody nadal myśli, co napełniło go dziwną dumą. Wspinający się Szybko wiedział z doświadczenia, że niewiele młodych należących do Ludu reagowałoby podobnie w tych warunkach. Dlatego bleeknął drugi raz znacznie łagodniej. *** - Wiem, wiem! - westchnęła Stephanie i ponownie sięgnęła prawą ręką za siebie. Ostrożnie wymacała moduł kontrolny spadochronu i delikatnie zwiększyła jego moc do maksimum. I przygryzła wargę, czując nieregularną pulsację. Oznaczała ona, że urządzenie zmniejszyło jej wagę do trzech - czterech kilogramów, ale to było wszystko, na co je było stać. Wolałaby stać się jeszcze lżejsza: nie uszkodzony spadochron bez trudu redukował jej wagę do zera, ale w tej sytuacji nie byłoby to rozsądne. Co gorsza, pulsacje, które czuła, oznaczały, że urządzenie lada chwila może odmówić dalszej pracy. Mniejsza waga w takich warunkach mogła być większą przeszkodą niż pomocą - wiatr mógł nią łatwiej cisnąć o pień, a to skończyłoby się zgoła tragicznie. - Cóż... - oznajmiła, spoglądając na treecata. - No to zaczynamy! *** Dwunóg spojrzał na niego, powiedział coś i ku przerażeniu Wspinającego się Szybko rozpiął zdrową ręką uprząż i zaczął spadać. Przerażenie zniknęło jednak równie szybko, jak się pojawiło, dwunóg bowiem właściwie nie tyle spadał, ile zsuwał się po postrzępionym pasie uprzęży... Wspinający się Szybko wytrzeszczył oczy - to, po czym młody się zsuwał,

nie miało prawa utrzymać nawet jego, a co dopiero takie obciążenie. A mimo to nie pękło... *** Ostry dźwięk alarmu informującego o natychmiastowej awarii zgrzytnął w uszach Stephanie tak, że zaklęła pod nosem. Teoretycznie nie powinna nawet znać tych słów, ale teoria teorią, a nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi w życiu przyda. Zaczęła zsuwać się szybciej, z trudem opanowując odruch, by się puścić i opaść swobodnie. Problem polegał na tym, że spadochron redukował jej wagę, ale nie masę. A to oznaczało, że walnęłaby o glebę z prędkością trzynastu metrów na sekundę kwadrat, co przy zwiększonym przyciąganiu dałoby taki sam efekt jak zeskok bez spadochronu. Mogła (i jak dotąd skutecznie to robiła) korzystać z tego zmniejszenia wagi, by się opuszczać powoli coraz niżej po porwanych elementach uprzęży, które w żaden aposób nie utrzymałyby jej normalnej wagi. Od ziemi dzieliło ją mniej niż dwa metry, gdy spadochron ostatecznie przestał działać. Stephanie krzyknęła, pociągnięta w dół przez swą normalną nagle wagę - i spadła. Wylądowała na stopach, odruchowo zwijając się w kłębek i tocząc, jak ją uczono. Gdyby nie miała złamanej ręki, wyszłaby z tego bez szwanku. Ponieważ miała, jej krzyk odbił się echem od drzew, gdy spoczęła na niej przy obrocie cała waga jej ciała. A potem była już tylko ciemność...

Rozdział IX Wspinający się Szybko pospiesznie zeskakiwał z gałęzi na gałąź. Słyszał buczenie spadochronu antygrawitacyjnego i choć nie miał pojęcia, co to takiego, zorientował się, że jego nagłe zamilknięcie stało się przyczyną upadku młodego dwunoga. To musiało być kolejne narzędzie, tak jak latająca rzecz, której szczątki widział wokół. W pewien sposób miła była świadomość, że narzędzia dwunogów też się psują, ale w tym momencie wolał, by tak nie było. Zeskoczył na ziemię i podbiegł do leżącej postaci. Leżała na boku. Aż się zmarszczył, gdy się zorientował, że złamana kończyna znajduje się pod nią. Mimo że była nieprzytomna, nadal mógł wyczuć jej ból, choć znacznie słabszy. Wolał nie myśleć, jak się on zwiększy, gdy dwunóg odzyska przytomność. Obok dawnego bólu wyczuł też nowe jego źródło - prawe kolano. Wyglądało na to, że oprócz tego i solidnego guza rosnącego na czole młody dwunóg nie odniósł przy upadku innych obrażeń, toteż Wspinający się Szybko usiadł i odetchnął z ulgą. To, że nie rozumiał, jak doszło do powstania więzi między nimi, było bez znaczenia ważne było to, że istniała i że z jakiegoś powodu dzięki niej stanowili jedność. Było to podobne jak w przypadku par, tyle że bez fizycznego pociągu i możliwości rozmowy. Ta więź była czystymi emocjami, no - prawie czystymi, bo raz albo dwa był pewien, że prawie zrozumiał myśli dwunoga, ale tylko prawie. Może ktoś inny zdoła kiedyś tego dokonać, jeśli więź okaże się rzeczywiście trwała, a może z czasem i im się to uda. To dało mu do myślenia w jeszcze jednej sprawie. Czyszcząc wąsy, zastanawiał się, jak długo żyją dwunogi. Lud żył znacznie dłużej niż większe stworzenia, takie jak zabójczy kieł czy śnieżny myśliwy, ale czy to znaczyło, że dłużej także od dwunogów? Ta możliwość niespodziewanie okazała się przykra, ale zaraz się pocieszył - jego dwunóg był młody, a on już dorosły. Nawet jeśli dwunogi żyją krócej, to różnica wieku mogła wyrównać liczbę obrotów, które im obojgu pozostały. Ta myśl była dziwnie przyjemna i uspokajająca... z trudem się otrząsnął i rozejrzał. Pierwsza fala wiatru i deszczu już przeszła, dobrze się stało, że młody dwunóg znalazł się na ziemi, bo następna będzie znacznie silniejsza - będzie to już początek właściwej burzy, a nie tylko jej zapowiedź. Nowy atak wiatru strąciłby go z drzewa jak nic. Mimo to instynkt mówił mu, że na ziemi też nie jest bezpiecznie. Dla niego na pewno nie było, ale młody mógł mieć którąś z tych broni, którymi dwunogi zabijały zabójcze kły, gdy te im zagrażały. Wspinający się Szybko wiedział, że miały one różne wielkości i kształty, ale nigdy nie widział tych mniejszych i nie był w stanie określić, czy młody dwunóg ma przy sobie taką czy nie.

Zresztą nawet gdyby miał, to w tym stanie nie bardzo mógł się bronić, a już na pewno nie mógł uciec na drzewo w razie zagrożenia. Co oznaczało, że należy zbadać teren, bo o niebezpieczeństwie lepiej wiedzieć od razu. Kiedy młody dwunóg się ocknie, może mieć jakieś pomysły, co do tego, jak dalej postępować, dopóki jednak pozostawał nieprzytomny, Wspinający się Szybko skazany był na własne siły i pomysłowość. I postanowił je jak najlepiej wykorzystać. Zaczął zataczać coraz większe kręgi wokół leżącej bezwładnie postaci, nasłuchując i węsząc uważnie. O tej porze nie było jeszcze wielu krzewów, toteż i wzrok był przydatny, choć tu, na starym pogorzelisku, rosło ich znacznie więcej, a widoczność dodatkowo przesłaniały młode drzewka zaczynające zarastać stary ślad po ogniu. Na szczęście nie musiał polegać jedynie na wzroku - deszcz trwał na tyle krótko, że nie zmył śladów, a wręcz przeciwnie powiększył ich ostrość i intensywność. Nagle znieruchomiał wyprężony. Ogon najeżył mu się, zwiększając ponaddwukrotnie objętość. Zmusił się do ponownego starannego zbadania zapachu, ale była to czysta formalność: żaden zwiadowca nie mógł pomylić się w tak podstawowej sprawie jak legowisko zabójczego kła. On też się nie pomylił. Co gorsza, to legowisko, które czuł, było blisko. Powoli odwrócił się, sprawdzając kierunek - zapach dobiegał z niewielkiej polanki, której boki porośnięte były gęstymi, choć niskimi krzewami dającymi doskonałą osłonę. Zabójczy kieł będzie niewidoczny, gdy wróci. A wróci na pewno, bo był samicą, która niedawno urodziła młode. A wtedy natychmiast zwęszy dwunoga... Wspinający się Szybko ocknął się z zaskoczenia i podbiegł do nieprzytomnego młodego. Dotknął nosem jego policzka, próbując go obudzić, ale na nic się to nie zdało. Tak jak każdy, młody dwunóg odzyska świadomość we właściwym czasie i nikt nic na to nie zdoła poradzić. Tego procesu nie był w stanie przyspieszyć, ale było coś innego, co mógł zrobić. Siadł wyprostowany, owinął dwie pary łap ogonem i zebrał myśli. Dopiero po starannym namyśle wysłał wezwanie. Włożył w nie wszystkie umiejętności i uczucia, adresując je do siostry, i w jakiś sposób zdołał do niej dotrzeć. Najwyraźniej więź z dwunogiem dodała jego umysłowi sił. Wspinający się Szybko? - nawet z tej odległości wyczuł zaskoczenie w głosie jej umysłu. - Gdzie jesteś? Co się stało? Jestem przy starym pogorzelisku ku wstaniu słońca od naszego obozu - odparł tak spokojnie, jak mógł.

Poczuł kolejną falę zaskoczenia. Nikt z Klanu Jasnej Wody nie zapomniał tego makabrycznego dnia, gdy Klan Słonecznego Cienia stracił kontrolę nad ogniem, w wyniku czego wszystkie centralne gniazda spłonęły, z czego większość z młodymi, zaduszonymi dymem i spalonymi żywcem. Dlaczego? - Śpiewająca Prawdziwie otrząsnęła się z zaskoczenia. - Dlaczego się tam znalazłeś? Nie mam teraz czasu na opowiadanie. Jestem z rannym młodym... a w pobliżu jest legowisko zabójczego kła pełne młodych. Śpiewająca Prawdziwie znała brata zbyt dobrze, by nie uderzyła jej dziwność tej odpowiedzi. Podobnie jak niezwykła siła i jasność jego głosu. Zawsze miał co prawda silny głos, ale w tej chwili dorównywał on prawie głosem śpiewającym wspomnienia. Intrygowało ją, jak tego dokonał. Część zwiadowców i myśliwych zyskiwała silniejsze głosy po założeniu rodzin, jakby umysły partnerek wzmacniały ich własne, ale to wyjaśnienie nie wchodziło w grę w przypadku brata. Te rozmyślania stanowiły jednak tylko tło dla głównego toku myśli i lodowatego przerażenia wywołanego świadomością obecności rannego młodego w pobliżu zabójczego kła. Już chciała odpowiedzieć, gdy coś przyszło jej do głowy i zamarła, jedynie koniuszek ogona poruszał się nerwowo. Po chwili zastrzygła podejrzliwie uchem: nie, nawet jej brat by się na to nie odważył. Nie po tym, jak starsi zabronili mu zbliżać się do dwunogów. Ale z drugiej strony nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób młode należące do klanu zdołało dotrzeć tak daleko i nikt nie zauważył wcześniej jego nieobecności. A teren żadnego innego klanu nie graniczył z pogorzeliskiem. No i Wspinający się Szybko nie podał żadnych imion... Potrząsnęła głową - istniał oczywiście bardzo prosty sposób dowiedzenia się wszystkiego. Wystarczyło zapytać. Tyle tylko, że jeśli to zrobi, a jej podejrzenia się potwierdzą, będzie wiedziała, że brat złamał polecenie starszych klanu. Jeśli nie zapyta, nie będzie miała pewności... dlatego też zadała inne pytanie: Czego ode mnie oczekujesz, bracie? Ogłoś alarm - odparł, przesyłając jej równocześnie miłość i wdzięczność, jako że dobrze wiedział, do jakich wniosków doszła, a pytanie, które zadała, jednoznacznie świadczyło, jaką podjęła decyzję. Pomoc dla rannego młodego - to było pytanie, choć miało formę twierdzenia. Wspinający się Szybko machnął potwierdzająco ogonem, czego naturalnie siostra nie mogła zobaczyć, i odparł krótko: Tak.

Wpierw poczuł jej wahanie, a potem przyszła odpowiedź: Ogłoszę - był to pełen autorytetu głos śpiewającej wspomnienia. - Będziemy się spieszyć, bracie. *** Stephanie Harrington ponownie odzyskała przytomność i jęknęła słabo, nim otworzyła oczy. Postanowiła usiąść i jęk zmienił się w krzyk, gdy spróbowała oprzeć się na złamanej ręce. Ból był tak silny, że aż oślepiający, więc zacisnęła powieki, i płacząc, powoli usiadła. Zrobiło jej się niedobrze, gdy ból ręki i żebra zaatakował równocześnie. Długo siedziała bez ruchu, czekając, aż ból minie, zupełnie jakby był czymś żywym, przed czym można się ukryć. Ból jednak nie minął. Osłabł jedynie na tyle, że odważyła się ruszyć prawą ręką, by otrzeć łzy. Otarła je, przy okazji rozmazując po twarzy błoto i krew z rozbitego nosa. Nie musiała się ruszać, by wiedzieć, że przy upadku rozbiła sobie kolano, i zaczęła drżeć niczym liść na wietrze, gdy ból i bezsilność w pełni do niej dotarły. Dotąd konieczność zejścia z drzewa pomogła stłumić strach, ale teraz była już na ziemi. Miała czas, by myśleć i czuć. Znów się rozpłakała, gdy zmusiła się do zebrania lewej ręki prawą i umieszczenia jej na kolanach, co wywołało nową falę bólu. Ale nie mogła pozwolić, by tak sobie wisiała niczym jakaś obca ręka. Przyszło jej nawet do głowy, by przywiązać ją paskiem do boku, ale nie potrafiła znaleźć dość energii ani odwagi, by ponownie poruszyć strzaskaną kość. Teraz, kiedy nie musiała nic robić, zdała sobie sprawę, jak bardzo wszystko ją boli i w jak poważnej jest sytuacji. I jak desperacko chciałaby, by zjawili się rodzice i zabrali ją do domu. Oraz jaka była głupia, że wpakowała się w to wszystko... i jak niewiele może zrobić, by wydostać się z kłopotów. Skuliła się pod drzewem i rozpłakała. Świat okazał się większy i groźniejszy, niż wcześniej mogła uwierzyć. Chciała, by rodzice już się zjawili. Żadna bura, nawet najgorsza, w ich wykonaniu nawet by się nie umywała do lej, którą sama sobie dała, ale i tak nie potrafiła opanować płaczu. A każdy spazm wstrząsał jej złamaną ręką i powodował nowe szpile bólu. Niespodziewanie poczuła na udzie lekkie dotknięcie, i mrugając gwałtownie, spojrzała w dół. Prosto w ślepia spoglądającego w górę treecata, który stał obok, opierając się chwytną łapą o jej nogę. Uszy miał stulone i mruczał cicho, ale intensywnie - nie tylko słyszała, ale i czuła jego kojące mruczenie. Przez chwilę przyglądała mu się, nadal drżąc z wyczerpania, strachu i bólu, po czym wyciągnęła ku niemu prawą rękę. Bez sekundy wahania wspiął się po jej nodze, stanął wyprostowany na tylnych łapach i położył górne, chwytne, na jej ramionach, po czym przytulił nos do jej policzka i zaczął mruczeć mocniej. Objęła go zdrową ręką i przytuliła, wtulając równocześnie twarz w jego mokre futro i łkając, jakby jej serce miało

pęknąć. I czuła, że treecat w jakiś sposób przejmuje największy jej ból, rozpacz i bezsilność. *** Wspinający się Szybko pozwolił się przytulić. Choć nikt z Ludu nie puszczał wody oczyma, jak robił to dwunóg, tylko ktoś o całkowicie ślepym umyśle mógł nie zauważyć strachu, bólu i rozpaczy w blasku umysłu młodego. Wywołało to dziwnie silną falę opiekuńczości w stosunku... do niej. Wspinający się Szybko zdał sobie sprawę, choć nie miał pojęcia, w jaki sposób, że dwunóg to ona, a nie on, jak dotąd sądził. Może po prostu lepiej poznawał blask jej umysłu - w końcu po samym blasku umysłu wśród Ludu rozróżnić można było płeć. Oczywiście ona bardzo się różniła od Ludu, ale mimo wszystko... Wtulił się w nią mocniej, gładząc nosem po policzku i poklepując po zdrowym ramieniu, a równocześnie pogłębiając łączącą ich więź. Nie było to tak skuteczne jak w przypadku kogoś z Ludu, bo ona nie mogła w żaden sposób zaczepić właściwie tego stopienia, jak nazywano ów proces, ale wystarczyło, by zdołał wyciągnąć najgorszy jej strach i największą rozpacz. Poczuł jej zdziwienie i zaskoczenie faktem, że to jego zasługa, więc potarł silniej nosem jej policzek, a potem cofnął głowę, tak by nosem dotknąć jej nosa, i spojrzał jej głęboko w oczy. Podrapała go delikatnie za uszami i powiedziała coś, co nadal nic dla niego nie znaczyło. Ale jej wdzięczność, którą poczuł, wyjaśniła mu; że dźwięki były podziękowaniem. Za to, że jest, i za to, co zrobił. Oparła się o drzewo, ostrożnie przekładając zranioną rękę, a on usadowił się na jej nogach i brzuchu, żałując, że nie ma sposobu, by mogła się stąd oddalić. Wiedział, że była przestraszona i ogłupiała, i nie miał zamiaru psuć tego uspokojenia, które udało mu się osiągnąć, ale zapach zabójczego kła nie dawał mu spokoju. Gdyby nie jej zranione kolano, zrobiłby co tylko możliwe, by wstała i poszła z nim mimo złamanej ręki. Ale to, co miała na nogach, podarło się przy upadku i wyraźnie widział spuchnięte i purpurowe kolano. Nie potrzebował żadnej więzi, by wiedzieć, że nie zdoła przejść większej odległości. Dlatego nie próbował zmusić jej do tego, natomiast skupił się na wywołaniu siostry. Czy klan przybędzie? - spytał, gdy poczuł blask jej umysłu. Przybywamy - odparła zwięźle i tak zdecydowanie, że aż mrugnął z wrażenia. Chyba nie chciała... zanim zdołał do końca sformułować myśl, Śpiewająca Prawdziwie przesłała mu obraz tego, co widzi, i już znał odpowiedź. Prowadziła na pomoc Wszystkich dorosłych samców klanu. To było nie do pomyślenia, a jednak właśnie się działo: śpiewająca wspomnienia wiodła całą bojową siłę klanu do wałki z zabójczym kłem. Wspinający się Szybko nie krył wdzięczności. W odpowiedzi usłyszał: Nie miałam wyboru braciszku. Klan obroni twojego “młodego” przed zabójczym

kłem, ale gdyby mnie nie było, nikt nie obroniłby ciebie przed Złamanym Kłem i resztą... albo przed Tkającą Pieśni! Teraz daj mi spokój, bo nie mogę szybko biec i rozmawiać. Przestał więc się jej narzucać i spróbował zastanowić się nad konsekwencjami płynącymi z jej ostrzeżenia. Z tego, co zobaczył, klan przybywał naprawdę szybko. Wkrótce tu będzie; jedynie nader głupi zabójczy kieł zaryzykowałby atak na kogokolwiek, mając przeciw sobie cały gotów do akcji klan. Tak więc, jeżeli... *** Oparta o drzewo Stephanie zdrzemnęła się, ale przebudziła natychmiast, gdy przytulony do niej treecat zerwał się nagłe, wydając z siebie wściekły warkot przypominający odgłos rozdzieranego brezentu. Nigdy nie słyszała podobnego dźwięku, ale wiedziała, co on oznacza, zupełnie jakby ich psychiczna więź przekazała jej jego strach, wściekłość i zdeterminowanie, że będzie jej bronił. Rozejrzała się gorączkowo, szukając zagrożenia, i zbladła, gdy je dostrzegła. Z poszycia lasu niczym szary wysłannik śmierci wypłynęła hexapuma. Wyszczerzyła co najmniej piętnastocentymetrowe kły, stuliła uszy i odpowiedziała na wyzwanie, tyle że ta odpowiedź była głębokim, basowym rykiem. Stephanie zamarła z przerażenia. Treecat zaś skoczył na najniższą gałąź, przebiegł na sąsiednią i znieruchomiał sprężony do skoku. Jego pazury już nie były schowane, połyskiwały niczym kość słoniowa. Z jakiegoś powodu hexapuma zawahała się i rozejrzała nerwowo po drzewach, jakby w poszukiwaniu czegoś. To wahanie nie mogło jednak trwać długo i oboje o tym wiedzieli. - Nie! - szepnęła. - Ona jest za duża! Uciekaj! Proszę cię... uciekaj! Treecat ją ignorował, nie spuszczając wzroku z hexapumy, i Stephanie oprócz strachu poczuła też rozpacz. Hexapuma zabije ich oboje, bo treecat nie ucieknie. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale nie miała też cienia wątpliwości, że treecat jej nie porzuci i będzie walczył do końca z przeciwnikiem, z którym nie mógł wygrać. *** Zabójcze kły są głupie, ale ten był stary i musiał kiedyś dostać nauczkę od jakiegoś klanu; stąd wzięło się jego wahanie. Był też na tyle rozgarnięty, że słysząc i widząc Wspinającego się Szybko, zaczął szukać pozostałych, którzy powinni tu być jako jego wsparcie. Nie wiedział bowiem, że jeszcze nie przybyli. Gnali tu na złamanie karku najszybciej, jak potrafili, ale Wspinający się Szybko wiedział, że nie zdążą na czas. Spojrzał w dół na zabójczego kła i ponownie rzucił mu wyzwanie, wiedząc, że nie może wygrać. Samotny myśliwy czy zwiadowca nie miał szans przeżyć, walcząc z takim

przeciwnikiem, ale on nie mógł opuścić swojego młodego dwunoga, tak jak nie mógłby opuścić młodego należącego do Ludu. Czuł jej emocje, wiedział, że chciała, żeby uciekł i uratował życie. Śpiewająca Prawdziwie zresztą też tego chciała, ale nie miało to znaczenia. Nie miała go nawet świadomość, że zabójczy kieł zabije dwunoga zaraz po tym, jak zabije jego. Istotne było, że jego dwunóg... jego człowiek nie może zginąć sam i opuszczony. Przedłuży jej życie o tyle, o ile zdoła, i być może będzie to wystarczająco długo, by klan zdążył przybyć. Powtarzał to sobie zapamiętale, próbując oszukać sam siebie. A potem zabójczy kieł zaatakował. *** Stephanie obserwowała nieruchomą konfrontację hexapumy i treecata. Patrzyły na siebie wściekle i warczały (bo trudno było inaczej nazwać wydawane przez nie dźwięki). Napięcie rosło, a ona nie mogła nic zrobić - nie mogła nawet uciec. I dlatego bohaterstwo treecata tym mocniej rozdzierało jej serce. Mógł uciec i to bez trudu. Ba, nawet teraz był bezpieczny, ale wiedziała, że będzie walczył. I gdzieś głęboko pod strachem, wyczerpaniem i bólem jego odwaga sprowokowała coś. Sama nie wiedziała co i nawet nie zdała sobie sprawy, co się dzieje, lecz determinacja treecata, by bronić jej za wszelką cenę, spowodowała, że nagle poczuła taką samą determinację. Chciała bronić jego. Prawa dłoń odruchowo wymacała rękojeść wibronoża wiszącego przy pasie. Był to mały nóż, wchodzący w skład zestawu przetrwania - ostrze miało ledwie osiemnaście centymetrów, podczas gdy wibromaczety stanowiące wyposażenie rangersów Służby Leśnej miały sześćdziesięciocentymetrowe ostrza. Ale obie odmiany posiadały ostrze grubości molekuły i uruchomione drżały lekko w dłoni, bzycząc cicho. Tak jak ten, który trzymała, stojąc, choć nie pamiętała procesu wstawania. Oparła się plecami o pień, z lewą ręką zwisającą bezwładnie. Przerażenie dławiło ją za gardło i zdawała sobie sprawę, że jej nóż jest zbyt mały. Owszem, tak jak każde wibroostrze bez trudu przecinał kości czy mięśnie, ale był za krótki. Hexapuma rozerwie ją na sztuki, nim ona zdoła ją wystarczająco mocno zranić. A nawet jeżeli w jakiś sposób uda jej się zadać śmiertelny cios, drapieżnik był zbyt duży i silny - nim zginie, zdoła ją zabić. Ale nie miała nic poza nożem. Przyglądała się hexapumie, wstrzymując oddech i czekając. Nie musiała czekać długo. Hexapuma zaatakowała. *** Wspinający się Szybko dostrzegł atak przeciwnika i miał jeszcze dość czasu, by wysłać ostatnią ponaglającą wiadomość do siostry. Poczuł jej zdenerwowanie i wściekłość wynikające ze świadomości, iż przybędzie za późno. A potem nie miał już czasu na myślenie.

Potem był tylko czas na szybkość i walkę. *** Stephanie nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Hexapuma była niezwykle szybka jak na swoją wielkość, ale w porównaniu z treecatem sprawiała wrażenie powolnej. Treecat skoczył, uniknął jej wściekle machających łap i wylądował na jej karku, tnąc i rwąc pazurami futro, skórę i mięśnie. Hexapuma zawyła z bólu i stając na czterech łapach, uniosła przednią część ciała, obracając się równocześnie i próbując dosięgnąć napastnika trzecią parą łap i pyskiem. Zrobiła to jednak zbyt wolno, bo treecat moment wcześniej skończył atakować, przebiegł po jej grzbiecie i skoczył na inną gałąź. Znajdowała się ona znacznie dalej od Stephanie, o której istnieniu zresztą hexapuma zapomniała, rozwścieczona ranami. Odwróciła się w miejscu i skoczyła na drzewo, w pobliżu którego siedział treecat. Wsparta na tylnych łapach, środkowe i przednie rozłożyła szeroko, wbijając się pazurami w pień i próbując się nań wspiąć, co nie bardzo jej się udawało. Prychała przy tym i ryczała jak opętana. Dopiero w tym momencie Stephanie zrozumiała, co chciał osiągnąć treecat. Próbował odciągnąć drapieżnika od niej, gdyż wiedział, że nie może go zabić ani też walczyć z nim w inny, skuteczniejszy sposób. Atakował i uciekał, zadając jak najwięcej bólu i rozwścieczając hexapumę, ale tak, by cała wściekłość i uwaga skupiały się na nim. Równocześnie próbował odciągnąć ją jak najdalej. Chwilowo mu się to udawało, ale była to metoda z góry skazana na klęskę, ponieważ musiał ponawiać ataki, by osiągnąć cel. A wiecznie nie mógł mieć szczęścia. *** Wspinający się Szybko czuł się tak wspaniale jak nigdy dotąd. Nawet sobie nie wyobrażał, że można się tak czuć. Wiedział, że nie może wygrać, ale nie przeszkadzało mu to. Pragnął walki i własna krwiożerczość potęgowała jego zapał. Obserwował przeciwnika i wykorzystywał każdą okazję. Gdy zabójczy kieł dotarł do szczytu swych możliwości w próbie wejścia na drzewo, treecat zeskoczył na niego, tnąc i rwąc pysk oraz uszy, aż wokół bryzgała krew. Niestety, nie udało mu się wydłubać żadnego oka, ale uciekł, nim rozwścieczony bólem przeciwnik zdążył mu wyrządzić krzywdę. Zabójczy kieł pognał za nim i Wspinający się Szybko zaatakował znowu. Skakał, zadawał ciosy i uciekał na gałęzie, przeciwstawiając szybkość, zręczność i inteligencję sprytowi i brutalnej sile. Był to taniec śmierci, ale tańczył go dłużej, niż sam by w to uwierzył, zanim go rozpoczął. *** - Nie! - bezsensowny, odruchowy okrzyk Stephanie był nieuniknioną reakcją na błąd

treecata, który zobaczyła. Może źle to obliczył, a może dopadło go zmęczenie. Nie wiedziała i nie było to ważne. Ważne było, że przez moment zaczęła mieć bezpodstawną nadzieję, że treecat nie przegra. Wiedziała, że nie może wygrać i że nadzieja jest płonna, ale im dłużej mu się udawało, tym silniejsza się stawała. Dlatego też niespodziewany koniec uderzył ją niczym młot. Treecat spóźnił się o sekundę z ucieczką - zbyt długo rozorywał bark hexapumy i nie zdołał uniknąć ciosu środkowej łapy. Dziesięciocentymetrowe pazury dosięgły go. Stephanie usłyszała i poczuła jego rozpaczliwy krzyk. Cios nie dosięgną! go z całą siłą, ale był wystarczająco mocny, by zdjąć go z grzbietu hexapumy i odrzucić niczym zabawkę. Drugi, pełen bólu i rozpaczy okrzyk rozbrzmiał, gdy treecat rąbnął o pień drzewa, po którym zsunął się na ziemię, i znieruchomiał niczym zmięta, zakrwawiona kula futra. Hexapuma uniosła się na tylnych łapach i ryknęła tryumfalnie. A potem opadła na wszystkie sześć łap i sprężyła się do skoku, by dopaść i dobić, a raczej rozszarpać wprawdzie małego, ale upartego przeciwnika. Stephanie w lot pojęła, co hexapuma zamierza, i wiedziała, że nie zdoła jej powstrzymać. Ale treecat - jej treecat - też wiedział, że nie powstrzyma drapieżnika przed zabiciem jej, a mimo to próbował. Zdawała sobie sprawę, że to patetyczny gest, ale był to gest, który musiała zrobić. Skoczyła, jak mogła najdalej - ignorując złamane żebro, ból kolana i agonię promieniującą z lewej ręki. W tym momencie nie była już bezbronną jedenastolatką: coś w niej pękło i zmieniło się na zawsze, gdy treecat zdecydował się oddać życie, by przedłużyć jej istnienie. Teraz z okrzykiem wyzwania na ustach zrobiła dokładnie to samo, z całych sił zadając cios wibronożem. Hexapuma zawyła, gdy ostrze weszło w nią, tnąc mięśnie i ścięgna. Zapomniała o istnieniu ofiary skupiona na walce z upierdliwym treecatem i nagły przeszywający ból był dla niej zupełnym zaskoczeniem. Nóż trafił w prawy bok, a był tak ostry, że nawet jedenastolatka bez trudu wbiła go po rękojeść. Reszty dokonał rozpaczliwy skok hexapumy pragnącej uciec od źródła bólu. Ruch ten spowodował, że z punktowej rany zrobiło się długie cięcie, gdyż wibronóż ciął bez różnicy mięśnie i kości, a hexapuma przeciągnęła prawie cały bok przez jego ostrze. Zakrwawiona Stephanie zatoczyła się, gdy hexapuma w końcu odskoczyła. Rękę trzymającą wibronóż miała dosłownie skąpaną we krwi, a twarz i włosy zlane nią. Gdyby miała czas, zwymiotowałaby. Ponieważ go nie miała, skupiła się na tym, co najważniejsze przekuśtykała tak, by stanąć między treecatem a hexapumą.

Ledwie mogła utrzymać się na nogach. Trzęsła się jak liść, a po zakrwawionej twarzy płynęły łzy. Bała się jak nigdy dotąd, lecz zdołała w jakiś sposób unieść nóż. Hexapuma przyglądała się jej z niedowierzaniem. Prawa tylna noga ciągnęła się za nią bezwładnie, z długiej, głębokiej rany w boku płynęła krew przy każdym uderzeniu serca... rana była śmiertelna, ale w tym wypadku jakość ostrza obróciła się przeciwko użytkowniczce. Hexapuma bowiem nie zdawała sobie sprawy z tego, że praktycznie jest już martwa. Śmierć z wykrwawienia przychodzi wolno, a nóż był tak ostry i ciął tak głęboko i szybko, że hexapuma nie zdawała sobie sprawy ze zniszczeń, jakie wyrządził. Wiedziała tylko, że została zraniona boleśnie przez ofiarę, która miała być bezbronna, a tymczasem sprawiła jej więcej bólu niż cokolwiek dotąd. Prychnęła wściekle, syknęła i stuliła resztki uszu zmienionych przez Wspinającego się Szybko w krwawe strzępy. Stephanie wiedziała, że drapieżnik zaraz ją zaatakuje, i podobnie jak hexapuma nie zdawała sobie sprawy, jak ciężko ją zraniła. Nóż trzymała uniesiony, mając nadzieję, że uda jej się wbić go w pierś lub brzuch hexapumy, gdy ta skoczy. Wtedy siła rozpędu rozpruje ją z przodu, tak jak zrobiła to z boku, i być może treecat... Dalsze rozmyślania przerwał jej wściekły ryk. Pragnęła zamknąć oczy, ale nie mogła. I zobaczyła, jak hexapuma rozpoczyna atak. Pierwszym skokiem pokonała połowę odległości, gdyż ciągnęła za sobą bezwładną tylną łapę. Sprężyła się do drugiego skoku, otwierając szeroko pysk i... zamarła. Głowa Stephanie uniosła się odruchowo, gdy z góry dobiegł ogłuszający dźwięk. Jego słabiutką wersję usłyszała, gdy treecat zaatakował hexapumę, ale tym razem nie był to pojedynczy głos zdesperowanego obrońcy. Teraz był to wściekły głos dobywający się z setek gardeł, pełen wściekłości i żądzy zemsty, który wstrząsnął puszczą. Jego siła dotarła nawet do rozwścieczonej hexapumy. Uniosła łeb i zdążyła jedynie rozpaczliwie zawyć, nim otaczające ją drzewa eksplodowały lawiną kremowo-szarych sylwetek. Fala rozwścieczonych treecatów dosłownie zalała hexapumę, szarpiąc, tnąc i kąsając z furią, której nic nie było w stanie się oprzeć. Stephanie Harrington osunęła się na ziemię obok nieprzytomnego Wspinającego się Szybko i beznamiętnie obserwowała, jak zwiadowcy i myśliwi z jego klanu zmieniają hexapumę w krwawe ochłapy.

Rozdział X - Wróciłem! - zawołał Richard Harrington, wchodząc do salonu. - Najwyższy czas - powitała go Marjorie siedząca w swoim gabinecie. Ponieważ akurat kończyła pewien fragment pracy, zapisała go w pamięci, wstała i przeciągnęła się. - Tylko bez narzekań - Richard zdążył w tym czasie dojść do jej pokoju i wyjrzał właśnie zza drzwi. - Ty możesz całymi dniami pracować, nie wychodząc z domu, ale niektórzy mają pacjentów wymagających osobistego i bezpośredniego kontaktu, że o uprzejmości zawodowej nie wspomnę. - Już to widzę! - prychnęła. Richard uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. Objęła go na chwilę w odpowiedzi i spytała: - Steph dobrze się bawiła z Sapristosem? - Co?! - spytał Richard z dziwną miną. Zdziwiona uniosła pytająco brwi. - Zapytałam, czy Stephanie podobała się lekcja prowadzona przez burmistrza Sapristosa - powtórzyła wolno i wyraźnie. Zdziwienie Richarda pogłębiło się. - Nie zawiozłem jej do Twin Forks, bo nie miałem czasu. Podrzuciłem ją do domu. Nie powiedziałem ci? - Że przywozisz ją tutaj? Skądże, słowem nie wspomniałeś. - Chcesz powiedzieć, że nie widziałaś jej przez cały dzień?! - Oczywiście że nie! Gdybym ją widziała, nie pytałabym cię, jak poszła lekcja latania. - Ale... - urwał, zmarszczył brwi i po sekundzie odwrócił się na pięcie. Prawie biegiem dotarł do drzwi wejściowych, otworzył je, wyjrzał, zamknął i wrócił już biegiem do żony. - Nie ma jej lotni - oznajmił ponuro. - Przecież mówiłeś, że nie zawiozłeś jej do miasta! - zaprotestowała ogłupiona Marjorie. - Bo nie zawiozłem - potwierdził jeszcze bardziej poważnie. - Skoro nie ma lotni, to znaczy, że wybrała się na wycieczkę, nie mówiąc o tym żadnemu z nas. Do Marjorie w końcu to dotarło i natychmiast przed oczyma przewinął jej się szereg chaotycznych obrazów -jeden gorszy od drugiego. Wzięła się w garść, odchrząknęła i powiedziała z takim spokojem, na jaki tylko mogła się zdobyć.

- Jeżeli poleciała sama, powinna już wrócić. Zaczyna się robić ciemno, a na pewno nie miałaby ochoty na nocny lot. - Absolutnie - zgodził się Richard. Spojrzeli na siebie bliscy paniki. I wybuchu z powodu przedziwnej mieszanki strachu o córkę, poczucia winy za niedopilnowanie jej i złości na nią, że tak skutecznie wymknęła się spod ich opieki. Na ten luksus jednakże nie mieli czasu. Pierwszy otrząsnął się Richard uniósł lewą rękę i wybrał na komunikatorze numer urządzenia Stephanie. Czekał, wystukując palcami nerwowy rytm na bransolecie komunikatora, i twarz mu coraz bardziej tężała w miarę upływu sekund. Odczekał pełną minutę i z całkowicie pozbawioną wyrazu twarzą wybrał inną kombinację cyfr. Marjorie bez słowa złapała go za ramię i ścisnęła. Oboje doskonale wiedzieli, co oznacza brak odpowiedzi. Na komunikatorze rozbłysnęła czerwona kontrolka i zaczęła migotać. Richard Harrington odetchnął głęboko, choć w pewien sposób oznaczała ona gorszą niż milczenie ewentualność. Dla niego stanowiła ulgę, ponieważ umożliwiała działanie - miał namiar, mógł lecieć na ratunek,- a poza tym wiedział, że skoro działa alarm, to reszta urządzenia też. Stephanie powinna w końcu się zgłosić, gdyż uruchomienie alarmu powodowało, iż komunikator emitował wysoki dźwięk słyszalny w promieniu co najmniej trzydziestu metrów. Skoro tego nie zrobiła, wolał nie roztrząsać głośno powodów. - Bierz apteczkę - polecił żonie chrapliwie - wyprowadzę wóz z garażu. *** Stephanie Harrington nie zareagowała na wycie komunikatora z tego prostego powodu, że go nie słyszała, gdyż urządzenie wisiało na połamanej gałęzi ponad pięćdziesiąt metrów nad nią. Zresztą nawet gdyby słyszała, nie mogła doń dotrzeć, a poza tym nic jej to w tej chwili nie obchodziło, bo otoczona była przez treecaty. Ponad dwieście przysiadło wokół na gałęziach, czepiało się pni lub siedziało na mokrych liściach. Dwa przytuliły się do jej boków. A wszystkie mruczały cicho, ale głęboko, spoglądając na zakrwawiony kształt, który trzymała w zagięciu zdrowej ręki. Była wdzięczna, że są obok. Wiedziała, że przy nich nic jej nie zagraża - żaden drapieżnik nie zdoła się przez nie przedrzeć. Ale nie one ją teraz interesowały: całą uwagę poświęcała swojemu treecatowi, jakby samą siłą woli była w stanie utrzymać go przy życiu. Ból żebra, kolana czy ręki oraz resztki przerażenia przestały się praktycznie liczyć. Istniały i były realne, ale nic, dosłownie nic nie było aż tak ważne jak treecat, którego ostrożnie tuliła. Nie bardzo pamiętała, co się stało po tym, jak treecaty zabiły hexapumę. Pamiętała, że wyłączyła wibronóż, ale nie schowała go, więc pewnie gdzieś upuściła. Nie było to ważne -

ważne byle tylko dotarcie do rannego treecata. Wiedziała, że żyje i że jest ciężko ranny, jeszcze zanim opadła na zdrowe kolano przy jego zmasakrowanym ciele. Płakała z bólu, ale dotarła do niego najszybciej, jak mogła. Znacznie szybciej niż powinna była się ruszać, ale ledwie to zauważyła, podobnie jak własny ból, gdy z obawą dotknęła swego obrońcy... i przyjaciela. Prawy bok pokryty był częściowo zakrzepniętą krwią, ale świeża wciąż wypływała ze zmasakrowanej chwytnej łapy. Nie był to gwałtowny wytrysk jak w przypadku przerwanej arterii, ale płynęło jej zbyt dużo. Nie miała pojęcia o jego budowie wewnętrznej, ale nawet delikatnym dotykiem wyczuła połamane żebra i strzaskane kości środkowej łapy. Wolała nie myśleć, jakie spustoszenia w organach wewnętrznych spowodowały te połamane kości, bo nic na to nie mogła poradzić. Mogła natomiast zatamować upływ krwi i na tym się skupiła. Wyciągnęła rzemyk z mankietu lewego rękawa kurtki i zawiązała na nim pętlę, używając zębów i prawej dłoni, co nie było łatwą sprawą. Założyła ją delikatnie na zmasakrowaną kończynę tuż nad końcem rany i zaciągnęła mocno. Na wszelki wypadek wsunęła pod nią ołówek i ostrożnie go okręciła, aż wypływ krwi ustał. Nigdy dotąd nie zakładała opaski uciskowej, ale znała teorię i widziała kiedyś, jak ojciec robił to pechowemu seterowi irlandzkiemu, który stracił większą część łapy, ignorując prosty egzemplarz autoogrodnika. Odetchnęła z ulgą, widząc, że krew rzeczywiście przestała płynąć. Unieruchomiła ołówek i zastanowiła się, co dalej. Wiedziała, że odcięcie krwi od uszkodzonych tkanek na dłuższą metę tylko potęguje zniszczenia, ale śmierć z upływu krwi była szybsza. Chwilowo to mu nie groziło... chyba że był jakiś wewnętrzny krwotok, o którym nie wiedziała! Stłumiła panikę, choć nie przyszło jej to łatwo - nawet jeżeli był taki krwotok, nic nie mogła na to poradzić. Nie chciała go ruszać, ale nie mogła go też zostawić na zimnej, wilgotnej ziemi, bo wiedziała, że potrzebuje ciepła. Dlatego, jęcząc, usiadła obok i podniosła go najostrożniej, jak umiała, posługując się tylko jedną ręką. Omal go nie upuściła, gdy w pewnym momencie miauknął, nie budząc się, niczym skrzywdzony kociak, ale utrzymała go. A potem, jęcząc z bólu, oparła się o drzewo i ułożyła go na brzuchu, otulając połami kurtki tak, jak była w stanie. Przytuliła go prawą ręką, podgięła zdrową nogę i znieruchomiała, próbując ciepłem swego ciała zwalczyć utratę krwi i szok. Nie myślała ani o rodzicach, ani o bólu. Nie myślała o niczym - po prostu siedziała, tuląc poranionego treeca-ta, bo było to wszystko, na co starczyło jej sił. ***

Starsi Klanu Jasnej Wody siedzieli wokół młodego dwu-noga. Wszyscy - nawet Tkająca Pieśni, która przybyła później, jedynie po to, by złajać Śpiewającą Prawdziwie za niespotykaną głupotę, jaką było tak beztroskie narażanie się. Nikt jednak nikogo nie złajał, za to wszyscy mocno ogłupieni obserwowali, jak Krótki Ogon i Śpiewająca Prawdziwie podchodzą ostrożnie do dwunoga. Szef zwiadowców i druga śpiewająca wspomnienia klanu przysiedli tuż obok niego i wpierw obwąchali go dokładnie, a potem sięgnęli ku więzi łączącej go z Wspinającym się Szybko. Śpiewająca Prawdziwie aż stuliła uszy, zaskoczona tym, co wyczuła. Nawet teraz z trudem mogła w to uwierzyć, gdyż mimo obcości dwunoga więź łącząca go ze Wspinającym się Szybko była co najmniej tak silna jak więź pary, i to będącej długo razem. A co więcej, nie osiągnęła jeszcze bynajmniej najwyższego poziomu. To było niemożliwe w przypadku istoty o kompletnie ślepym umyśle, takiej jak dwunóg, a jednak tak właśnie się stało. I Śpiewającej Prawdziwie aż kręciło się w głowie na myśl o skutkach, jakie pociągał za sobą ten prosty fakt. Reszta myśliwych i zwiadowców siedziała, wisiała lub stała wokół i nad dwunogiem, obserwując go i czując jego ból, gdy z trudem dobrnął do Wspinającego się Szybko, pokonując słabość własnego połamanego ciała. Tak jak Śpiewająca Prawdziwie, czuli strach dwunoga, jego troskę i miłość, których obiektem był Wspinający się Szybko. I z jeszcze większym zdumieniem obserwowali, jak młody dwunóg zatamował upływ krwi z jego poszarpanej chwytnej łapy, przez co nie dopuścił do jego śmierci. A był to naprawdę młody dwunóg. A potem widzieli, jak wziął Wspinającego się Szybko i przytulił go, oddając mu ciepło swego ciała. I wszyscy zaczęli mruczeć z aprobatą, a potem klan sięgnął ku więzi i dotknął umysłu dwunoga. Pośrednio co prawda, ale z siłą, która stłumiła jego strach i zmniejszyła ból, pogrążając go w sennym odrętwieniu. Klan Jasnej Wody przejął ból i trwogę, uspokajając i usypiając łagodnie młodego dwunoga. Mógł to zrobić, gdyż był on wśród nich całkowicie bezpieczny - nic i nikt, kto chodził po lesie, nie mógł mu zagrozić przy takiej liczbie obrońców. Śpiewająca Prawdziwie widziała to wszystko, rozumiała i w głębi duszy ogromnie pragnęła móc nienawidzić dwunoga. Wspinający się Szybko być może przeżyje - blask jego umysłu był słaby przez zasłonę szoku i bólu, ale nie zamilkł i czuła, jak powolutku jego świadomość uporczywie próbuje przebić się przez zasłonę szoku i bólu. Ale był straszliwie poraniony i to z winy dwunoga, bo to on go tu ściągnął. To ratując życie dwunogowi, stoczył tę nierówną walkę, ryzykując życie, a być może i je tracąc. A nawet jeśli przeżyje, będzie kaleką z jedną tylko chwytną łapą - i to także była wina dwunoga.

A jednak, choć bardzo chciała, nie mogła go znienawidzić, wiedziała bowiem, że Wspinający się Szybko przybył tu z własnego wyboru. Być może musiał tu przybyć. A to oznaczałoby, że dwunóg także nie miał żadnego wyboru. Tworzyli jedność tak jak każda para będąca rodziną. Wiedziała, że tak jak brat walczyłaby do śmierci w obronie swego partnera. I tak właśnie postąpił dwunóg. Młody, z połamanymi kośćmi i nogą, na której ledwie mógł stanąć, sam zaatakował zabójczego kła. Wspinający się Szybko zrobił to samo, ale był dorosłym, doświadczonym zwiadowcą w pełni sił. Młody dwunóg pokonał strach i ból, by walczyć z tym samym wrogiem, wiedząc, że nie może wygrać, a chroniąc Wspinającego się Szybko. Żaden młody i większość dorosłych członków klanu czy w ogóle Ludu nie odważyłaby się na coś podobnego. A bez dwunoga Wspinający się Szybko już by nie żył, więc... I jak rozwiążemy ten węzeł, Śpiewająca Prawdziwie? - pytanie Krótkiego Ogona przerwało jej rozmyślania. Co prawda było skierowane do niej, ale zadane na tyle głośno, że usłyszeli je wszyscy starsi klanu. Powinniśmy jak najszybciej stąd odejść! - oznajmił Złamany Kieł, nim Śpiewająca Prawdziwie zdążyła się odezwać. - Niebezpieczeństwo jest zbyt wielkie! Prędzej czy później towarzysze tego dwunoga będą go szukać i nie mogą nas znaleźć przy tej okazji. A Wspinający się Szybko? - spytał Krótki Ogon, nie kryjąc pogardy; wiedział, że rozmówca i pozostali wyraźnie ją wyczują. Przybył tu dobrowolnie! - parsknął Złamany Kieł. - Wbrew zakazowi, by nie zbliżać się do dwunogów, bo to już nie jest jego obowiązek! Nie dość na tym: wezwał cały klan, by uratować dwunoga przed zabójczym kłem pomimo związanego z tym niebezpieczeństwa. Wielu z nas mogło zginąć lub odnieść rany w walce z takim przeciwnikiem i wiesz o tym! Żałuję, że został ranny, i nie życzę mu źle, ale to, co go spotkało, sam spowodował swoim zachowaniem. Naszym zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa całemu klanowi i żeby tego dokonać, musimy być daleko, gdy przybędą inne dwunogi. Jeżeli wymaga to pozostawienia Wspinającego się Szybko własnemu losowi, to mówi się trudno. To nie Wspinający się Szybko wezwał na pomoc klan - odezwała się z lodowatą dezaprobatą Tkająca Pieśni. - W każdym razie nie bezpośrednio. Ty ogłosiłaś alarm, Śpiewająca Prawdziwie, i to wiedząc, że on próbuje chronić dwunoga. Ogłosiłam i wiedziałam - odparta Śpiewająca Prawdziwie ze spokojem, który nawet ją zaskoczył. - To znaczy nie miałam pewności, bo zdecydowałam go o to nie pytać, ale wiedziałam, czego pragnie. Może ile zrobiłam, ale nawet jeśli ja tak postąpiłam, to

Wspinający się Szybko na pewno tak nie uczynił. Starsi przyglądali jej się skonsternowani, toteż nim wyjaśniła, odwróciła się ku nim. Wspinającego się Szybko i tego dwunoga łączy prawdziwa więź. Sprawdziłam to i wy też możecie, jeśli wątpicie w to, co mówią. Bronił... nie dokładnie swej “partnerki”, ale kogoś nader do niej podobnego. To jest jego dwunóg, a on jest tego dwunoga. Nie mógł go nie bronić, tak samo jak nie mógłby nie bronić mnie, a ja jego. Ładnie powiedziane - oceniła Tkająca Pieśni złośliwie, gdy nikt inny się nie odezwał. Może nawet to prawda... ale Złamany Kieł ma na uwadze dobro całego klanu, a nie tylko Wspinającego się Szybko. Nas z tym dwunogiem nic nie łączy, a istnienie tej więzi jest jedynie nowym dowodem niebezpieczeństwa, jakie niesie kontakt z nimi. Popatrz na swojego brata i spróbuj powiedzieć, że ryzykowanie dalszego kontaktu z tymi stworzeniami nie jest szaleństwem! Nie tylko spróbuję, ale powiem, skoro najstarsza śpiewająca wspomnienia klanu sobie tego życzy - odpaliła spokojnie i wyraźnie Śpiewająca Prawdziwie. - To, co się tu wydarzyło, jest rzeczywiście najdobitniejszym dowodem na to, że powinniśmy szukać jak najwięcej kontaktów z dwunogami, gdyż musimy dowiedzieć się, czy inni z Ludu także mogą związać się z nimi w podobny sposób. Więcej więzi?! - stęknął Złamany Kieł. Obaj z Kopaczem przyglądali się jej przerażeni, natomiast Tkająca Pieśni przede wszystkim gapiła się na nią tak zszokowana, że nie miała już miejsca na inne emocje. Za to Krótki Ogon dosłownie promieniował całkowitym poparciem. Dołączyli do niego po sekundzie, choć z mniejszym entuzjazmem, Świeży Podmuch, nadzorujący naukę młodych myśliwych i zwiadowców, i Gryzący Kamienie, przewodzący klanowym wykonawcom krzemiennych narzędzi. Więcej więzi - powtórzyła Śpiewająca Prawdziwie i dodała, ignorując syk Złamanego Kła, był to bowiem wyraz sprzeciwu, nie wyzwania (żaden członek klanu nie odważyłby się bowiem wyzwać śpiewającej wspomnienia niezależnie od prowokacji). - Posłuchajcie mnie! Obojętne, czy mam rację czy nie, jestem śpiewającą wspomnienia. Wysłuchajcie mnie. Klan, klan nie starsi, Złamany Kle, osądzi, kto z nas ma rację! Złamany Kieł machnął ogonem na znak zgody, a szok Tkającej Pieśni jeszcze się pogłębił. Jako druga śpiewająca wspomnienia w klanie Śpiewająca Prawdziwie miała prawo do takiego żądania, ale stawiając je, wyzywała równocześnie najstarszą śpiewającą wspomnienia, gdyż kwestionowała jej zdanie. Zażądała, by zdecydowały wszystkie dorosłe samce klanu. Jeżeli ją poprą, zostanie automatycznie najstarszą śpiewającą wspomnienia

Klanu Jasnej Wody. Jeżeli tego nie zrobią, straci cały autorytet i pozycję. Wyzwanie zostało już jednak rzucone i teraz nie istniała żadna możliwość, by je cofnąć. To, co zrobił mój brat, nie było efektem jego wolnego wyboru - Śpiewająca Prawdziwie mówiła cicho, ale wyraźnie - gdyż nikt z Ludu nawet nie podejrzewał, że coś podobnego jest możliwe. Ani on, ani nikt z nas nie wiedziałby, jak doprowadzić do powstania więzi z dwunogiem, nawet gdybyśmy tego bardzo pragnęli. On jednak w jakiś sposób stworzył taką więź i mimo iż dwunóg ma ślepy umysł i nie rozumie go w pełni, dzieli z nim tę więź. Jest z nim połączony tak samo jak mój brat z nim. Czy to prawda, najstarsza śpiewająca wspomnienia? Śpiewająca Prawdziwie spojrzała na Tkającą Pieśni i ta mogła tylko zastrzyc uszami na znak zgody, jako że dla wszystkich było oczywiste, że to prawda. Dobrze. Dopiero teraz wiemy, że takie więzi są możliwe, i mamy dowód, jak silne one są. Wspinający się Szybko walczył z zabójczym kłem w obronie swego dwunoga, ale dwunóg także walczył z zabójczym kłem w jego obronie, a według standardów swej rasy dwunóg jest bardzo młodym młodym - ciągnęła Śpiewająca Prawdziwie. - Nie możemy ryzykować oceny wszystkich dwunogów na podstawie jego zachowania, ale nie możemy też zignorować tego przykładu. Musimy dowiedzieć się więcej o nich, ich narzędziach i powodach obecności tutaj. Są zbyt niebezpieczni, jest ich zbyt wielu i ich liczba rośnie zbyt szybko, byśmy mogli sobie pozwolić na bezczynność w zbieraniu tych informacji. Wspinający się Szybko miał w tej sprawie rację... bo wszystko to, co powoduje, że dwunogi są niebezpieczne, może także zrobić z nich nader potężnych sojuszników. Wśród słuchaczy panowała absolutna cisza i bezruch. Nawet ogon Złamanego Kła znieruchomiał, gdyż jego właścicielowi nigdy dotąd nie przyszło do głowy zastanowić się, co też dwunogi mogą zrobić dla Ludu. Skupił się na zagrożeniach, a nie wziął pod uwagę możliwych korzyści. Śpiewająca Prawdziwie poczuła nowy przypływ nadziei, czując, jak zmieniają się jego emocje. Inni z nas mogą, jeśli tak wybiorą, naturalnie, stworzyć podobne więzi - dodała. Jeżeli tak się stanie i jeżeli będą żyli ze swymi dwunogami w ich gniazdach i siedzibach, to dowiedzą się nieporównywalnie więcej niż dotąd, podglądając ich jedynie z ukrycia. Mogą o wszystkim, czego się nauczą, informować swoje klany, a te przekażą wiadomości dalej. Wtedy wszyscy szybciej i lepiej zrozumiemy dwunogi. I pamiętajcie, że one mają ślepe umysły, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Mimo to jednak wyczuwają istnienie więzi. Ten na pewno ma ślepy umysł, a rozpoznał miłość Wspinającego się Szybko i odpowiedział miłością.

Z informacji Wspinającego się Szybko po pierwszym spotkaniu wynika, że dwunóg uznał, że jest on równie mądry jak budowniczy jezior lub biegacz. Teraz wie, że tak nie jest, ale nie wie, o ile Lud jest mądrzejszy. Sądzę, że byłoby dobrze, gdybyśmy ani jemu, ani jego starszym nie ujawnili, jak bystrzy jesteśmy naprawdę, jako że zawsze lepiej być niedocenianym. Jeśli natomiast możemy, stwórzmy jak najwięcej więzi z dwunogami. Uczmy się i uczmy ich, że nie stanowimy dla nich zagrożenia. Na tym świecie jest dużo miejsca, wystarczy dla nas i dla nich, jeżeli potrafimy zrobić z nich naszych przyjaciół. Śpiewająca Prawdziwie skończyła i w mroczniejącym, mokrym lesie zapadła telepatyczna cisza. A potem, jak to było w zwyczaju Ludu, odezwały się pojedyncze głosy. Kolejno dokonywano wyboru.

Rozdział XI Blady jak śmierć Richard Harrington obserwował rozwleczone po drzewach szczątki lotni oświetlane reflektorami maszyny, którą pilotował. Według przyrządów komunikator córki znajdował się bezpośrednio pod nim, ale było to bez znaczenia - szczątki znajdowały się na czubkach trzech różnych drzew i milczenie Stephanie nabrało zupełnie nowego, zdecydowanie bardziej przerażającego znaczenia. Nie miał pojęcia, po co tu przyleciała, ale wiedział, że próbowała dotrzeć do pogorzeliska, zanim uległa wypadkowi, toteż nie zwracając uwagi na namiar komunikatora, ruszył powoli do przodu. Spięta Marjorie siedziała obok i powoli przesuwała prawym reflektorem po drzewach i ziemi. Sięgał właśnie do sterownika lewego, by zrobić to samo, gdy usłyszał jej rozkazujący głos: - Patrz! Spojrzał i poczuł, jak opada mu szczęka. Stephanie siedziała skulona pod ogromnym drzewem, tuląc coś do siebie jedną ręką. Ubranie miała podarte i zakrwawione, ale uniosła głowę, spoglądając prosto w blask, i nawet z tej odległości dostrzegł na jej zakrwawionej twarzy ulgę. Mimo fali radości siedział jednak nadal jak skamieniały, gdyż jego córka nie była sama. W pobliżu, nieco z boku, spoczywały krwawe szczątki dużego zwierzęcia. Przeprowadził już wystarczająco wiele sekcji lokalnych zwierząt i na tyle dokładnie zapoznał się z anatomią innych, że bez trudu rozpoznał na wpół ogryziony szkielet hexapumy. Natomiast ani on, ani nikt, kogo znał, nie widział nigdy minihexapumy. A Stephanie była otoczona ochronnym pierścieniem kilkudziesięciu takich stworzeń. Zamrugał, zamknął usta i wylądował, sam zaskoczony własną oceną sytuacji, ale nie ulegało wątpliwości, że te istoty chroniły Stephanie. Widać to było z zajmowanych przez nie pozycji nad nią i wokół niej oraz z wymowy ich ciał. I wiedział też, że to one zabiły hexapumę. Ale to było wszystko, co wiedział. Dotknął delikatnie ramienia żony i powiedział cicho: - Zostań w wozie. To coś z mojej specjalności, nie twojej. - Ale... - Proszę, Marge - przerwał jej, nie podnosząc głosu. - Wątpię, by kryło się tu jakieś niebezpieczeństwo... teraz... ale mogę się mylić. Poczekaj, dopóki tego nie sprawdzę, dobrze? Marjorie Harrington zacisnęła zęby, ale udało jej się zwalczyć bezsensowną falę złości. Richard miał rację -to on był ksenoweterynarzem. Gdyby chodziło o rośliny, zdałby się na nią, ale tu w grę wchodziły zwierzęta, i rzeczywiście była to jego specjalność. Tyle że

ona chciała jak najszybciej być przy córce... - Dobrze - zgodziła się niechętnie. - Ale bądź ostrożny! - Będę - obiecał i otworzył drzwi. Wysiadł, nie robiąc żadnych gwałtownych ruchów, i równym, niespiesznym krokiem skierował się ku córce z apteczką w ręku. Futrzaste i ogoniaste stworzenia rozstępowały się przed nim, wracając na miejsce jakiś metr za jego plecami. Czuł na sobie ich uważny wzrok, gdy wszedł na niewielką, pustą przestrzeń otaczającą Stephanie. Obok niej siedziała tylko jedna minihexapuma. Mniejsza i smuklejsza od innych, o brązowo-białym, a nie szarokremowym futrze. Spojrzała mu prosto w oczy jasnozielonymi ślepiami, w których kryła się niepokojąca inteligencja. Ledwie jednak to zarejestrował, gdyż najważniejsza była dlań córka i na niej koncentrował uwagę. Z bliska siniaki i rany były znacznie wyraźniejsze. Na szczęście większość krwi nie była jej. Natomiast potwierdziło się to, co podejrzewał - lewą rękę miała złamaną, i to poważnie, sądząc ze sposobu, w jaki zwisała, a prawą nogę sztywno wyciągniętą. Przez rozdarcie nogawki widać było spuchnięte kolano. Przyklęknął obok, odchrząknął i powiedział łagodnie: - Cześć, kochanie. Spojrzała na niego i szepnęła: - Zawaliłam, tato... - W jej oczach pojawiły się łzy. - Wszystko zrobiłam nie tak! Ja... - Cicho... - głos mu się załamał, więc ujął ją delikatnie pod brodę. - Na to będzie czas później. Teraz wracajmy do domu, dobrze? Przytaknęła, ale coś w wyrazie jej twarzy powiedziało mu, że to nie wszystko, więc spokojnie poczekał. A potem uniósł zdumiony brwi, gdy rozchyliła poły kurtki i pokazała mu jeszcze jedno stworzenie z gatunku, który ich otaczał. To było ciężko poranione i zakrwawione. Bez słowa spojrzał pytająco na córkę. Stephanie właściwie odczytała jego wzrok. Nie miała zamiaru tracić czasu na wyjaśnianie wszystkiego - zrobi to później, kiedy wymyślą dla niej stosowną karę, toteż powiedziała szybko, choć łamiącym się ze wzruszenia i zmęczenia głosem: - To mój przyjaciel... - Był to pełen łez głos dziecka proszącego rodziców o rozwiązanie problemu. - Uratował mnie przed hexapumą... walczył z nią... dla mnie, tato... I został strasznie ranny, i ja... Głos jej się załamał ostatecznie i spojrzała tylko wymownie na ojca. Ten zaś przyjrzał się kupce nieszczęścia, bólu, wyczerpania i strachu składających się w tej chwili na jego dziecko i ujął ją oburącz za buzię. - Nie martw się - powiedział miękko. - Jeżeli on ci pomógł, to ja pomogę jemu, jak

tylko będę mógł. *** Wspinający się Szybko powoli wynurzał się z otchłani nieświadomości. Leżał na lewym boku na czymś ciepłym i miękkim, a wokół pełno było dziwnych zapachów... czuł ból i wiedział, że jest poważnie ranny, ale bolało go jakoś dziwnie... ból był słaby i odległy, jakby coś go tłumiło... otworzył oczy i przekręcił głowę. Znalazł to, o czym wiedział, że jest blisko, i widząc twarz swego dwunoga, zamruczał cichutko. Spojrzała na niego szybko i poczuł jej radość i ulgę przebijające się niczym promień słońca przez tę dziwną, przyjemną i rozleniwiającą mgłę spowijającą jego myśli. Delikatnie dotknęła jego futra i zorientował się, że z jej twarzy zniknęły krew i brud, a najgorsze rozcięcia i zadrapania przykrywały jakieś białe kawałki. Jej złamana ręka schowana była w jakiś sztywny, także biały materiał. Wyczuł ślady bólu w blasku jej umysłu, ale były jeszcze bardziej stłumione niż jego ból. Otworzyła usta i wydała serię dźwięków, które dla dwunogów były mową. Przekręcił głowę, słysząc, jak odpowiada jej słabszy głos. Jego człowiek siedział na jednej z rzeczy do siedzenia, które dwunogi tak lubiły, ale dopiero po chwili zorientował się, że siedzisko znajduje się w latającej rzeczy, która się porusza! Gdyby nie ta rozleniwiająca mgła w umyśle, może by się przestraszył, ponieważ wiedział jak szybko takie rzeczy pędziły po niebie, jednakże teraz tak po prostu zaakceptował ten fakt. Przed nim siedziały dwa dorosłe dwunogi - rodzice jego dwunoga. Jeden obejrzał się. Dzięki więzi Wspinający się Szybko zorientował się, że to matka jego dwunoga. Odezwał się natomiast drugi - głębokie, dudniące dźwięki nadal nic nie mówiły Wspinającemu się Szybko, toteż zdecydował, że musi zacząć uczyć się rozpoznawać ich znaczenie. *** - Spojrzał na mnie, tato! - ucieszyła się Stephanie. - Otworzył ślepka i spojrzał na mnie! - To dobry znak, Steph! - odparł Richard, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej przekonująco. - Ale wygląda na strasznie słabego i ogłupiałego - dodała zaniepokojona. Richard spojrzał wymownie na żonę - pomimo środków przeciwbólowych Stephanie nadal musiała odczuwać pewien ból, z unieruchomioną ręką i nogą wygodnie jej na pewno nie było, a tymczasem w ogóle o sobie nie mówiła, jakby nie zwracała uwagi na swój stan. Wszystko, o czym myślała i o co się troszczyła, to “treecat”, jak go określała, i to od momentu, gdy ją znalazł. Uparła się, by zbadał i opatrzył najpierw jego, i tu przyznał jej rację:

raz, biorąc pod uwagę liczne, choć milczące grono obserwujących ich treecatów, dwa, fakt, że Stephanie nie miała zagrażających życiu obrażeń, a treecat miał. Z tego, co dotąd usłyszeli w charakterze wyjaśnień, ani on, ani Marjorie nie bardzo byli w stanie odtworzyć przebieg wydarzeń, ale jedno z wypowiedzi córki i własnych obserwacji wywnioskowali: czymkolwiek czy kimkolwiek okazałyby się te jej treecaty, na pewno były rasą obdarzoną świadomością. Nawet nie próbowali wyobrazić sobie, do czego ta rewelacja mogła prowadzić, i chwilowo nic ich to nie obchodziło. Uratowały życie ich córki i wiedzieli, że tego długu nigdy nie spłacą. Byli natomiast przygotowani na to, że spróbują. Odchrząknął i powiedział: - Wygląda na słabego, bo jest słaby, słonko. Został poważnie ranny i stracił dużo krwi, zanim zatamowałaś jej upływ. Gdybyś tego nie zrobiła, już by nie żył. - Nie ukrywał aprobaty w głosie, ale Stephanie jedynie przytaknęła niecierpliwie, więc kontynuował wyjaśnienia. - A ogłupiały jest z powodu środków przeciwbólowych, które mu dałem. Mają takie działanie na lokalną faunę, ale stosujemy je od ponad czterdziestu standardowych lat i jak dotąd to jedyne działanie uboczne, jakie zauważyliśmy. - Co z nim będzie? Wyzdrowieje? - spytała z niepokojem. Richard Harrington wzruszył leciutko ramionami. - Będzie żył, Steph - obiecał. - Wątpię, byśmy zdołali uratować jego łapę, i na pewno będzie miał blizny... niektóre mogą być widoczne mimo futra, ale poza tym powinien w pełni dojść do siebie. Nie mogę tego oczywiście zagwarantować, ale wiesz, że w takiej sprawie bym cię nie okłamywał. Stephanie przyglądała się przez moment jego karkowi, po czym przeniosła pytające spojrzenie na matkę odwróconą w jej stronę. Marjorie zdecydowanym ruchem głowy potwierdziła słowa męża i poczuła, że lodowaty głaz zastępujący jej dotąd żołądek zaczął się powoli rozpuszczać. - Jesteś pewien, tato? - spytała na wszelki wypadek, ale już bez dotychczasowej gwałtowności. Ponownie kiwnął głową. - Tak pewien, jak tylko mogę być w tych warunkach, słonko - potwierdził. Odetchnęła z ulgą i pogłaskała treecata. Ten zamrugał szeroko otwartymi, acz niezbyt przytomnymi ślepiami. Pocałowała go między uszami i szepnęła: - Słyszałeś? Wyzdrowiejesz, tata tak mówi. *** Wspinający się Szybko obiecał sobie solennie, że naprawdę zacznie się uczyć, co znaczą wydawane przez dwu-nogi dźwięki. Ale nie od zaraz. Bo teraz był za bardzo

zmęczony, a poza tym to nie było chwilowo aż tak ważne. Ważne było, że czuje blask umysłu swego dwunoga i wie, że jest on bezpieczny. Mrugnął ciężkimi nagle powiekami, poklepał ją słabo po nodze i zamknął z westchnieniem oczy, wtulając nos w jej ubranie. I pozwolił, by jej miłość ukołysała go do snu.

DAWID DRAKE Udana wycieczka

Edith Mincio czekała, aż jej przyjaciel i pracodawca, sir Hakon Nessler, czternasty earl Greatgap, wysiądzie z promu i stanie na powierzchni Hope. Nessler wysiadł i natychmiast się potknął. Był dobrym podróżnikiem - szybko adaptował się do zmian przyciągania. Na ostatnim odcinku drogi także najprędzej dostosował się do fluktuacji pokładowej grawitacji zdezelowanego frachtowca, którym lecieli przez ostatnie pięć dni. - Ups! - mruknął. Mincio usłyszała to z echem, co przypomniało jej, że nadal ma w uchu interkom tylko w ten sposób mogli się porozumiewać, nie zdzierając gardeł, by przekrzyczeć hałas panujący na pokładzie tego starego wraku, którym przylecieli. Wyjęła go czym prędzej i umieściła w ochronnym pokrowcu. Hope jako planeta była mało atrakcyjna, ale przynajmniej jej siła przyciągania pozostawała na stałym poziomie. Oznaczało to chwilowe problemy dla earla, ale wiedziała, że za parę godzin wszystko wróci do normy, i nie po raz pierwszy zazdrościła młodemu drągalowi tej zdolności. Co prawda była starsza od niego o ledwie dwadzieścia lat, co w społeczeństwie dysponującym procesem prolongu nie było żadną różnicą wieku, ale czasami czuła się przy nim naprawdę staro. Wysiadła tylko nieco stateczniej, a zaraz potem załoga zaczęła wyładowywać bagaże, co w praktyce oznaczało wyrzucanie ich w ślad za pasażerami. Mincio źle znosiła podróże, ale tym razem nie miała do siebie pretensji - warunki panujące na tym niewielkim, rozsypującym się frachtowcu mogły dobić każdego. A to, że earl Greatgap... Urwała i skarciła się w myślach. Jej chlebodawca zdecydował się podróżować przynajmniej częściowo incognito, więc należało cały czas pamiętać, żeby nie wyrwać się w nieodpowiednim momencie z jego tytułem. To, że odziedziczył tytuł po ojcu, było równie świeże, co niespodziewane, a rozsądek nakazywał, by w takich rejonach jak ten, gdzie prawo nie istniało, nie afiszować się z bogactwem. Powód był prosty: im ktoś był bogatszy, tym atrakcyjniejszym stawał się celem porwania dla okupu. Kwestia ukrywania tytułu niesamowicie zresztą irytowała jego osobistego służącego, a faktu, iż Nessler jest zamożny, nie było sensu ukrywać. Natomiast przynależność do wyższych kręgów arystokracji znacznie zwiększała zarówno atrakcyjność celu, jak i wysokość okupu, stąd też podróżował po prostu jako sir Hakon Nessler. I dlatego lepiej było, by towarzyszący mu w podróży tak właśnie się do niego zwracali. Mincio otrząsnęła się, wybrała ze sterty bagaży torbę zawierającą jej komputer i dziennik i rozejrzała się. Na horyzoncie połyskiwał odległy rząd sześciu kryształowych pylonów, tak jak

przedstawił to Kalpriades w swym Opisie światów Alphan napisanym ponad pięćset standardowych lat temu i nadal uznawanym za najpełniejsze opracowanie o wymarłej rasie, która na długo przed człowiekiem podróżowała po kosmosie. Skoro zaburzenia równowagi i kilkudniowe mdłości były ceną, którą musiała zapłacić, by zobaczyć pozostałości ich cywilizacji, gotowa była zapłacić ją z ochotą. I płaciła. Lądowisko portu kosmicznego było zwykłym, pustym placem ubitej ziemi poznaczonej czarnymi plamami zapieczonych smarów oznaczającymi poprzednie lądowania. Obecnie znajdowało się na nim kilka promów transportowych z wewnątrzsystemowych frachtowców i duży kuter z resztkami złoceń o motywie liści. Stał po przeciwnej stronie pola, a z cienia, jaki rzucał, wyłoniło się właśnie z tuzin kobiet i mężczyzn w szarych workowatych uniformach i skierowało się niespiesznie w ich stronę. Port kosmiczny leżał na obrzeżu stolicy planety. W Kuepersburgu znajdowało się też przedstawicielstwo Ligi Solarnej, jako że w jej skład wchodziła planeta. Jednakże jedynymi widocznymi z lądowiska oznakami cywilizacji były dachy wykonane z masywnego plastiku, położone o dobry kilometr na północ. Reszta ekipy poczekała spokojnie, aż załoga promu upora się z bagażami, i dopiero gdy te utworzyły sporą stertę na ziemi, wysiadła. Beresford, osobisty służący Nesslera, był zdecydowanie bardziej zielony na twarzy niż jego rumieniec czerwony, co stanowiło u niego normę. Zaś Rovald, technik odpowiedzialna za nagrania wyglądała, jakby ją właśnie ekshumowano po co najmniej tygodniowym pobycie w trumnie. Mincio kolejny raz utwierdziła się w przekonaniu, że jest jednak lepszą podróżniczką niż oni oboje. Nessler nałożył powiększające gogle i starannie przyjrzał się Sześciu Pylonom. Kalpriades twierdził, że były niegdyś połączone mostem z kryształu, ale nie widać było po nim śladu. Przynajmniej z tej odległości. Kolumny stały w samym środku równiny, nie zdradzając powodów, dla których je zbudowano. - Hope! - mruknął Beresford. - Za cholerę nie widzę tu nic wzbudzającego choćby cień nadziei! Był krępy, niski, o czterdzieści lat starszy od Nesslera i jak wszyscy jego męscy przodkowie od chwili założenia Greatgap służył w domu przodków obecnego earla. Pierwotnie planeta nazywała się Salamis, ale Zakon Teutoński zmienił jej nazwę na Haupt, gdy obrał ją za stolicę - wyjaśniła Mincio. - Znaczenie i wymowa zostały zapomniane jak większość wszystkich kwestii związanych z Zakonem. - I dobrze się stało - oznajmił Nessler, chowając gogle. - To było konkursowe gniazdo żmij. Miał dwadzieścia dwa standardowe lata, bystry umysł i entuzjazm do wszystkiego,

czemu zdecydował się poświęcić czas. Kiedy zaraził się entuzjazmem Mincio odnośnie do Alphan, postanowił udać się na wycieczkę, by zwiedzić znane, należące niegdyś do nich planety. Naturalnie zabrał ze sobą nauczycielkę. A po powrocie miał objąć jedną z większych fortun w systemie Manticore wraz z jednym z najstarszych tytułów istniejących w Gwiezdnym Królestwie. - Choć nie powiedziałbym, aby przynależność do Ligi pomogła którejś z planet, które w tym rejonie odwiedziliśmy - dodał, spoglądając na odległe plastikowe dachy. Rovald w tym czasie odszukała pojemniki ze sprzętem, ale nie miała dość sił ani entuzjazmu, by je wyciągnąć ze sterty. Była drobnej budowy, w wieku co najmniej Beresforda i miała niesamowitą intuicję oraz wiedzę dotyczącą elektroniki. Nie miała natomiast żadnych pretensji do życia czy awanturniczej żyłki. Fizycznie była zdrowa, ale dotychczasowy przebieg wycieczki wskazywał jednoznacznie, że psychicznie nie jest przygotowana do podróży po pogranicznych rejonach zasiedlonego przez ludzi wszechświata. Mincio obawiała się, że będą zmuszeni odesłać ją wkrótce do domu, a nie było szansy zastąpienia jej kimś równie dobrym. - Dwunasty Sektor był zadupiem, odkąd zniknęli Alphanie - zgodziła się Mincio. Liga używa go jako śmietniska dla personelu, który jest na tyle niekompetentny, głupi czy przekupny, że mógłby sporo namieszać w jakimś ważnym fragmencie jej terytorium. Beresford splunął z uczuciem. - Czym ta przerośnięta piaskownica na pewno nie jest -dokończył. Salamis została zasiedlona wcześnie, ale po krótkim okresie “rozkwitu”, o ile można tak określić rządy Zakonu Teutońskiego złożonego z psychopatycznych sadystów, cofnęła się prawie do czasów barbarzyństwa, nim ją ponownie odkryto. Zakon rządził czterema sąsiednimi systemami w okresie swej świetności, czyli w początkach stosowania żagli Warshawskiej. Już jako Hope planeta dołączyła do Ligi Solarnej, gdyż mieszkańcy mieli nadzieję, że pomoże to w rozwoju. Nic podobnego się nie stało, gdyż na planecie nie było unikalnych minerałów czy roślin. Klimat, gleba i ekosystem pozwalały na uprawę ziemskich roślin na polach nawadnianych w klasyczny sposób, toteż Hope stała się zapleczem spożywczym dla sąsiednich układów planetarnych, w których rozwijało się powoli górnictwo i przemysł wytwórczy. Rejon ten położony był z dala od najbliższego wormhola, a ponieważ znajdował się równocześnie na pograniczu ludzkiej kolonizacji, nie było co liczyć choćby na tranzyty frachtowców zmierzających gdzieś dalej. Cywilizacja Alphan stanowiła jedyny powód, dla którego ktokolwiek z bardziej rozwiniętych części galaktyki był zainteresowany tą okolicą.

Natomiast problemy związane z samą podróżą powodowały, że zdecydowanych ją odwiedzić było naprawdę niewielu. Alphanie zresztą nie pozostawili po sobie wiele, a wiedziano o nich tak mało, że nawet nie znano ich wyglądu. Nazwę wymyślił Kalpriades, ponieważ był przekonany, że stanowili pierwszą rasę zdolną do podróży kosmicznych w rejonie Drogi Mlecznej. Na kilkunastu planetach odkryto pozostałości ich kryształowych budowli. Nawet ruiny były imponującej wielkości. Co do okresu, w którym kwitła ich cywilizacja, wiadomo było tylko jedno - lawa, która na planecie Tesserow zalała ich miasto, zrobiła to sto tysięcy standardowych lat Przed Diasporą. Oprócz ruin pozostały po nich jedynie kryształy wielkości orzecha, które poddane działaniu prądu zmiennego tworzyły hologramy wyświetlające się nad nimi. Kalpriades twierdził, że są odpowiednikiem książek, i większość zajmujących się tematem naukowców zgadzała się z nim. Niestety jak dotąd odnaleziono niewiele całych kryształów, a ich zawartość okazała się rozmaita w zależności od częstotliwości natężenia prądu. Aby je odszyfrować, należało najpierw ustalić właściwe parametry prądu, a co do tego istniało tyle teorii, ilu naukowców. Dlatego jak dotąd kryształy pozostały równie tajemnicze jak, ruiny. Czekały nadal na kogoś, kto potrafiłby odkryć zawarte w nich informacje. Licząca cztery osoby załoga klipspringerskiego promu, którym przybyli, wysiadła i zabezpieczyła pojazd grubym łańcuchem przeciągniętym przez specjalnie w tym celu zamontowane w drzwiach i burcie uchwyty. Łańcuch spięto imponującą kłódką, od której elektroklucz kapitan, będący równocześnie właścicielem frachtowca, schował do kieszeni. Widać było, że mają zamiar udać się do miasta, ale chwilowo przyglądali się zbliżającej się powoli szaro umundurowanej grupie. - Kapitanie Cage, czy urzędnicy Ligi zawsze tak się spóźniają? - spytał Nessler. - Nie spóźniają się, bo nigdy się tu nie pojawiają. Musicie sami poszukać tego, który tu rządzi - wymamrotał Cage, który, ledwie prom wylądował, wsadził sobie do ust solidny kawał tytoniu do żucia, zachwycony, że wreszcie może pluć gdzie popadnie. - Jest tu taki kupiec, nazywa się Singh, który opiekuje się takimi jak wy, z Wewnętrznych Światów. Powiem mu, że przylecieliście, to przyśle tu kogoś. - Cwaniaczek, psia jego... - burknął Beresford, nie precyzując, czy chodzi mu o kupca, czy o kapitana. Następnie ujął się pod boki, popatrzył na zbliżającą się grupę i spytał ostro: - A wy co za jedni? Krępa, zrezygnowana kobieta idąca na czele zatrzymała się i powiedziała błagalnie:

- Proszę, dobry panie, możecie dać nam coś do jedzenia? Jesteśmy bardzo głodni. - Aha - Beresford nawet okiem nie mrugnął. - Sir Hakon mógłby kupić to całe zadupie, gdyby mu przyszła ochota. Zrobimy tak: weźmiecie bagaże i zaniesiecie je do domu pana Singha. W zamian dostaniecie jeść, tylko żeby mi to nie trwało do wieczora. - Chwileczkę, Beresford - wtrącił Nessler z pewnym zdziwieniem. - Kim jesteście? Zapytana dotknęła oburącz oczu, uszu i ust w poddań-czym geście i odparła: - Jestem mat Royston, dobry panie. Wszyscy jesteśmy z okrętu Colonel Arabi należącego do Floty Melungeon. Weźmiemy pańskie bagaże, pan Singh to dobry człowiek. Już parę razy dawał nam jedzenie. - Jesteście rozbitkami? - zdziwienie Nesslera pogłębiło się. Wielkie Księstwo Melungeon znajdowało się na południe od Ligi Solarnej i stanowiło atrakcję turystyczną dla bogatszych mieszkańców Królestwa Manticore, którzy lubili polować z wygodami na dziką zwierzynę. Nie było ich zbyt wielu, toteż informacji o Wielkim Księstwie nie krążyło zbyt dużo. Z tego, co Mincio słyszała, był to rejon bardziej egzotyczny niż tak naprawdę ucywilizowany. Mat Royston zaczęła powtarzać poddańczy gest, więc Mincio złapała ją za rękę, nie mając ochoty oglądać ponownie tego upokorzenia. - Nie, dobry panie - powiedziała Royston, sprawdzając z obawą, czy Nessler przypadkiem nie zdzieli jej po łbie za bezczelność. - Okręt jest na orbicie, a my mamy pilnować kutra, póki reszta załogi nie skończy kopać, jak im kazał lord Orloff. Tylko nikt nam nie zostawił nic do jedzenia. - W porządku - zdecydował. - Zanieście nasze bagaże do pana Singha, a dopilnuję, żeby was nakarmiono. Po czym sprawdził, czy wszyscy są gotowi, i ruszył w kierunku Kuepersburgu swoim zwyczajowym długim krokiem. Mincio zdążyła się już do niego przyzwyczaić, choć by nie zostać w tyle, musiała robić trzy kroki na każde jego dwa. Ponieważ jednak była energiczna z natury, nie sprawiało jej to problemu. Osiągała cele z równą skutecznością co jej pozujący na niedbałego lekkoducha, któremu wszystko przychodzi z łatwością, uczeń. - Miałem nadzieję zobaczyć warczki - odezwał się po chwili. - Kalpriades pisał, że na Hope można je często spotkać. Naturalnie przez pięćset lat... - Względnie często - poprawiła go Mincio. - Natomiast nie spodziewałabym się ich znaleźć w pobliżu lądowiska. Podobno nie lubią zapachu ropy, a takie trupy jak te, które tu parkują, zawsze mają wycieki płynów, smarów i innych pochodnych ropy naftowej. Nessler westchnął.

- Pewnie masz rację - przyznał niechętnie, - I wątpię, żeby tak naprawdę były potomkami Alphan, obojętne jak chciałbym w to wierzyć. Warczki były pokrytymi łuską roślinożercami mieszkającymi w norach. Dorosłe osobniki ważyły około trzydziestu kilogramów, a znaleźć je było można na większości planet, na których odkryto materialne pozostałości po Alphanach. Były powolne, niesamowicie przyjacielskie i całkowicie bezbronne. Swoje przetrwanie przez tak długi czas zawdzięczały jedynie temu, że na żadnej planecie nie było drapieżnika większego od lisa. I nie był to przypadek, lecz wynik celowej eksterminacji, gdyż na większości z nich odkryto skamieniałe szczątki dużych drapieżników. Kalpriades przyjął jako kanon wiary, że są to zdegenerowani potomkowie Alphan, ale prawie wszyscy naukowcy, którzy się z nimi zetknęli, uważali, że były albo zwierzętami domowymi, albo rzeźnymi. Mincio postanowiła nie zajmować stanowiska, dopóki sama ich nie zobaczy. Jeżeli rzeczywiście byli potomkami twórców budowli z kryształu, to proces degeneracji rasy musiał trwać znacznie dłużej niż sto tysięcy lat. Nessler obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy nikt się nie zgubił. Byli w komplecie: obładowani bagażami członkowie załogi maszerowali w rytmie dyktowanym przez Royston, a Rovald zamykała pochód. Nadal wyglądała nieco nieświeżo, ale prawie zdołała się uśmiechnąć, słysząc radosny okrzyk Nesslera: - Prawie dotarliśmy! Znacznie ciszej, tak by tylko Mincio słyszała, dodał: - Spędzimy trochę czasu na tej planecie. Jeśli się nie pozbiera, to obawiam się, że będziemy musieli odesłać ją do domu. Nim zdążyła odpowiedzieć, dołączył do nich Beresford, ostro maszerując, by dogonić Nesslera. - Wstyd i hańba, jak są traktowani ci biedni durnie! -oznajmił, gdy mu się to udało. Royston mówi, że lord Orloff, czyli ich kapitan, zostawił ich bez zapasów i gotówki, a od pół roku zalega z wypłatą, więc muszą żebrać o jedzenie. Pan sobie wyobraża?! Co to za zasmarkana marynarka wojenna, żeby członkowie załogi należącego do niej okrętu musieli żebrać o jedzenie nawet w takim zapyziałym miejscu jak to? - Marynarka wojenna?! - zdumiał się Nessler. - To Colonel Arabi jest okrętem wojennym? - Ano jest - przyznał ciężko Beresford. - Musiał pan nie zwrócić uwagi, jak się przedstawiała. Ale na wszelki wypadek sprawdziłem. Mówi, że to lekki krążownik, ale nie wiem, jak ich klasy okrętów mają się do naszych. A ich kapitan ma fioła na punkcie

ciekawostek i przybył tu, żeby zabrać jakąś budowlę Alphan do książęcego muzeum na Tellico. Mincio z wrażenia aż się potknęła. - Zabrać budowlę?! - wykrztusiła. - Jakim prawem!? Przecież... nie może tego zrobić! Beresford wzruszył ramionami. - Ona mówi, że większość załogi kopie u podstawy jednej z kolumn. Nie przywieźli ze sobą sprzętu, więc wykupili wszystkie łopaty i kilofy w okolicy, bo nic innego do kopania nie znaleźli na tej planecie. - Beresford splunął pogardliwie na pobocze. - Też mi ekspedycja, no nie? Orloff może sobie mieć “lorda” przed nazwiskiem, ale po mojemu to zwykły głupi barbarzyńca. - Ostrożnie, Beresford - zganił go niespodziewanie ostro Nessler. - Można być gentlemanem, nawet jeśli się nie pochodzi z Królestwa Manticore. - Pewnie, że można - zgodził się Beresford, ale sły- chać było, że nie do końca jest przekonany. - Przepraszam, milordzie. - Nie wierzę, by ktoś próbował wywieźć jeden z pylonów. - Mincio odzyskała panowanie nad sobą. - I to w dodatku na Tellico! - Które zdecydowanie nie pretenduje nawet do miana centrum akademickiego w okolicy - dodał Nessler, nie kryjąc dezaprobaty. - Słyszałem, że arystokracja Wielkiego Księstwa Melungeon jest podatna na fanaberie. Raczej nieszczęśliwie się składa, że ten cały lord Orloff wydaje się mieć fanaberie na punkcie artefaktów alphańskich. Mincio ugryzła się w język - Nessler, sądząc z ostatniej wypowiedzi, zgadzał się ze zdaniem Beresforda, ale uważał, że służącemu nie uchodziło głośno krytykować arystokracji. I pomyśleć, że nie należał do konserwatywnych! Dotarli do przedmieść stolicy. Z bliska budynki wyglądały na solidniejsze: wykonano je z piasku stabilizowanego masą plastyczną na podłożu celulozy, co dawało odporność betonu, a znacznie większą łatwość kształtowania przed zastygnięciem. Wiele pomalowano na żywsze niż piaskowy kolory, do części dodając barwniki jeszcze w trakcie budowy. Na ulicy wśród świń, kurcząt i śmieci bawiły się dzieciaki. Naturalnie zbiegły się, widząc dobrze ubranych przybyszów - tragarze i Rovald zostali nieco z tyłu, więc nic nie psuło pierwszego wrażenia dobrobytu i dobrego humoru. - Pół solariańskiego kredyta dla tego z was, które zaprowadzi sir Hakona do kupca Singha! - zawołał Beresford, podnosząc wysoko plastikową monetę o miedzianej domieszce. No dalej! Sir Hakon jest zbyt ważną osobą, by czekać! Nessler spojrzał na Mincio ze zbolałą miną - prostować tego, co Beresford już ogłosił,

nie miało sensu, ale nie znaczyło to, że musi mu się to podobać. Mincio przygryzła wargę i wzruszyła bezradnie ramionami. Dzieciarnia naturalnie podniosła wrzask i zaczęła podskakiwać niczym stado wygłodniałych szczurów do przekąski, mimo że żadne nawet na lekko niedożywione nie wyglądało. Beresford wybrał wysoką dziewczynkę wyróżniającą się wybitnym entuzjazmem do skutecznego używania łokci, dzięki czemu wokół mieli trochę wolnego miejsca. Ruszyła przodem i cała procesja, bo i załoga z bagażami dołączyła, ruszyła za nią. Dotarli do skrzyżowania i skręcili w prawo w ulicę prawie równie szeroką jak ta, którą przyszli z lądowiska. Po kilkudziesięciu krokach przewodniczka zatrzymała się przed bramą w białym niegdyś, obecnie przeważnie szarym murze, który niedawno ktoś wyczyścił z łuszczącej się farby. Brama była otwarta, ale siedział w niej barczysty mężczyzna czyszczący coś pilnikiem. Widząc tłum dzieciaków, a za nimi orszak nowo przybyłych, wstał. - To dom Singha! - zawołała dziewczyna. - Daj pieniądze! Przez bramę widać było podwórze i trzy budynki. Ze środkowego, największego, wyszedł mężczyzna z brodą, ubrany w ciemne welwetowe ubranie, o kroju będącym praktycznie zuniformizowaną formą kroju strojów wszystkich szanujących się drobnych kupców na terenie Ligi. - Tak? - spytał głośno. W drzwiach, z których wyszedł, pojawiły się dwie kobiety. Jedna w jego wieku, druga mająca na oko ze dwadzieścia lat. Młodsza była naprawdę piękna. - Ja się tym zajmę, Beresford - oznajmił cicho, lecz zdecydowanie Nessler, po czym dodał głośniej. - Pan Singh? Jestem sir Hakon Nessler z Gwiezdnego Królestwa Manticore. Wraz z trzema osobami towarzyszącymi wybrałem się na wycieczkę po planetach Alphan. Jak rozumiem, może mi pan być pomocny w zakwaterowaniu i innych kwestiach bytowych podczas pobytu na Hope. Pilnujący bramy bez polecenia usunął ławkę, na której siedział, skutecznie dotąd blokującą wejście. Na wszelki wypadek jednak kątem oka obserwował pryncypała w obawie, czy nie wykazał przypadkiem nadgorliwości. - Dobrze pan rozumie - zapewnił. - Jestem agentem konsularnym Królestwa Manticore na planecie Hope. Tuzina innych państw zresztą też. Obowiązki dyplomatyczne, jak się pan zapewne domyśla, nie pochłaniają mi przy tym natężeniu ruchu turystycznego zbyt wiele czasu. Za to jeśli zjawi się ktoś z bardziej cywilizowanych rejonów galaktyki, mam zapewnioną przyjemność towarzyszenia mii. Poza tym sądzę, że czasami udaje mi się ułatwić

życie takim przybyszom. Ufam, że zatrzyma się pan u mnie? - Będziemy zaszczyceni, ale musi pan pozwolić mi zwrócić wydatki, jakie poniesie pan na nasze utrzymanie. A zwłaszcza... - Nessler wskazał wymownie na szereg umundurowanych tragarzy - ...obiecałem tym ludziom, że ich nakarmię w zamian za przeniesienie bagaży, i chciałbym jak najszybciej wypełnić tę obietnicę. - Morey, idź do Larrup i powiedz jej, żeby przygotowała... - polecił Singh pilnującemu bramy i przerwał, licząc tragarzy, stojących potulnie niczym prawdziwe zwierzęta juczne ...dwanaście obiadów na mój koszt. Zainteresowani zjawią się u niej, gdy tylko zaniosą bagaże do domu. - Pokażę im, do których pokoi, mój drogi - zaproponowała starsza z niewiast. - Proszę tędy, pani Royston. Gdy tylko zaniesiecie bagaże naszych gości, pójdziecie na obiad. Weszła do środka, a w ślad za nią uczynił to Beresford, prowadząc tragarzy. Przedstawił się w sposób świadczący, że uznał Singhów za pomniejszą arystokrację, z którą należy postępować uprzejmie, nie zaś za zwykłych parweniuszy, którym należy imponować tym, że pracuje i zna sir Hakona. Mincio westchnęła - zarówno ojciec, jak i dziadek obecnego earla Greatgap nigdy nie zapominali, do jakiej klasy należą i ile posiadają. I nie pozwalali o tym zapomnieć innym, dzięki czemu doskonale pasowali do pozostałych członków Zjednoczenia Konserwatywnego. Sir Hakon, jeśli chciał, potrafił być równie arogancki, ale w przeciwieństwie do nich nie sprawiało mu to przyjemności, a ponieważ miał w dodatku odmienne poglądy polityczne, ku niesmakowi barona High Ridge i pozostałych filarów Zjednoczenia zaczął się poważnie zastanawiać nad zmianą przynależności. Warunki, w których się wychował, nie pozostały jednakże bez wpływu na jego charakter, a jeszcze bardziej widać to było po Beresfordzie. Mincio wiedziała, że Nesslera irytowała skłonność Beresforda do wychwalania go i wymuszania na nim, by był najlepszy, ale wiedziała też, jak użyteczny potrafi być taki służący na tak zacofanych jak ta planetach. - Oni naprawdę należą do Marynarki Wojennej Wielkiego Księstwa Melungeon? spytała cicho Singha, gdy ostatnia postać w szarym mundurze zniknęła wewnątrz domu. - Naprawdę. - Singh leciutko wzruszył ramionami. -Maxwell, lord Orloff, przybył tu na pokładzie swego okrętu ze trzy tygodnie temu. Od tej pory razem z oficerami i większością załogi przebywa przy Sześciu Pylonach, dwadzieścia pięć kilometrów stąd. Pylony są zresztą z daleka widoczne. Oglądaliście je już? - Jedynie z lądowiska - odparł Nessler. - Mamy zamiar wybrać się tam jutro, jeśli uda się zorganizować jakiś środek transportu. Intryguje mnie natomiast, dlaczego jego ludzie nie mają żywności.

Singh ponownie wzruszył ramionami - tym razem wyraźniej. - Obawiam się, że prawdziwą odpowiedź zna tylko lord Orloff. Ja miałem z nim niewiele kontaktu: za to, czego potrzebuje on sam i jego towarzystwo, płaci dobrze i bez targów. Natomiast podejrzewam, że los zwykłych członków załogi jest mu po prostu obojętny, a ponieważ nie płaci im żołdu, nie są w stanie sami kupić sobie jedzenia. Kuepersburg nie jest metropolią, ale nie można pozwolić, by ludzie umierali z głodu, więc karmimy ich za darmo albo też znajdujemy nabywców na rozmaite elementy wyposażenia pokładowego. - - Rozkradają własny okręt? - zdziwiła się Mincio. - Przecież naprawy kosztują flotę więcej, niż zapłaciłaby za ich wyżywienie albo zaopatrzenie okrętu w żywność. - Czasami to, co władze uważają za decyzję pragmatyczną, normalnym ludziom wydaje się krótkowzroczną głupotą. Ludzie przeważnie mają rację, ale nie zmienia to niczego. Tak było na mojej rodzinnej Krishnaputrze i wygląda na to, że tak jest w Wielkim Księstwie. A na pewno jest tak w przypadku planet tego rejonu, zwłaszcza jeśli chodzi o dobór przysyłanych tu przez Ligę urzędników. Ostatnie zdanie dodał znacznie ciszej i to po upewnieniu się, że nikogo nie ma w zasięgu słuchu. - Dochodzi do tego jeszcze jedna kwestia: koszty takich decyzji ponosi inny departament niż ten, który je podejmuje - dodał Nessler. - Ten fenomen odnosi się nie tylko do Wielkiego Księstwa i jego floty. Zmrużył oczy z namysłem, co wskazywało, że zwykle wesoły młodzian zastanawia się nad czymś poważniejszym. Mincio zauważyła, że od chwili, gdy został spadkobiercą tytułu i fortuny, zdarza się to częściej, co sugerowało odpowiedzialność. - Choć przyznaję, że wolałbym, by podobna sytuacja panowała w Ludowej Marynarce, wówczas już dawno zakończylibyśmy wojnę z Ludową Republiką Haven - dodał. Tymczasem członkowie załogi pod dowództwem mat Royston wyszli z domu, poruszając się znacznie energiczniej niż przedtem. Royston trzymała w garści kawałek papieru - najpewniej kwit na obiady, a żona Singha pilnowała całej grupy niczym pasterz, tyle że z nieco zdesperowaną miną. Dziewczyna, bez dwóch zdali córka Singha, choć o znacznie delikatniejszych, a przez to pociągających rysach, pozostała przy drzwiach. Gdy jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Mincio, uśmiechnęła się nieśmiało. - Z tego, co słyszeliśmy od kapitanów naszych frachtowców w systemach Klipspringer i Delight, na okrętach Ochotniczej Rezerwy Ludowej Marynarki nie dzieje się

lepiej - zauważyła Mincio. Nessler kiwnął głową, ale nie całkiem zgadzał się z tym, co usłyszał, dodał bowiem: - Kiedy wdroży się masową budowę okrętów wojennych, powstają one szybciej, niż dostaje się do dyspozycji wyszkolone załogi. Ludowa Republika sądziła, że rozwiąże ten problem, wprowadzając pobór tych Dolistów, którzy kiedyś służyli na pokładach czy to okrętów, czy to statków handlowych. Obsadzane nimi jednostki tworzą Ochotniczą Rezerwę i używane są do pomocniczych czy drugorzędnych zadań. Nie są to naturalnie pełnowartościowe załogi i choćby miały najlepsze okręty, w walce z wyszkolonym przeciwnikiem zawsze przegrają, ale do rajdów na frachtowce nadają się jak najbardziej. W ten sposób podkreślają obecność Ludowej Marynarki w odległych krańcach galaktyki, zwalniając z tego zadania w pełni sprawdzone bojowo okręty. A nasza doskonale wyszkolona Królewska Marynarka nie ma dość okrętów, by się z nimi rozprawić. Zresztą kapitanowie, o których wspomniałaś, mimo entuzjastycznie negatywnej opinii o “dolistowskiej flocie” starannie trzymali się przestrzeni terytorialnej Ligi, co też wiele mówi. - Mówi pan jak ekspert, sir Hakonie - ocenił Singh. Brzmiało to szczerze w ustach kogoś, kto zdołał zapewnić sobie i rodzinie dostatnie życie tam, gdzie handel niezbyt kwitł, i stanowiło spory komplement. Singh bowiem musiał być znacznie bardziej inteligentny, niż to okazywał. - Jaki tam ekspert. - Nessler uśmiechnął się gorzko. - Byłem ledwie rok midszypmenem w Royal Manticoran Navy i to niezbyt wybitnym midszypmenem. Zrezygnowałem ze służby, gdy ojciec i siostra utonęli w wypadku, gdyż zostałem w ten sposób najstarszym członkiem rodu. I muszę przyznać, że choć boleję nad ich śmiercią bardziej, niż potrafię wyrazić, to wszystko wskazuje na to, że lepiej nadaję się na zarządcę rodzinnego majątku niż na oficera marynarki. No i lubię myśleć o sobie jako o naukowcu amatorze. Mówiąc to ostatnie zdanie, uśmiechnął się do Mincio. - Nie taki znów z pana amator, skoro zdecydował się pan na tak długą podróż, by poszerzyć wiedzę - ocenił Singh, po czym spytał żony: - I cóż, moja droga? - Pokoje będą gotowe za parę minut, a woda na kąpiel już się grzeje. Może byś mnie tak przedstawił, Baruch? Singh skłonił się głęboko, przepraszając za brak manier. - Kochanie, to jest sir Hakon Nessler. Sir Hakon, oto moja żona Sharra i córka Lalita, z której oboje jesteśmy bardzo dumni. Lalita tymczasem podeszła do nich i stanęła skromnie za plecami ojca.

Nessler ukłonił się, ujął delikatnie jej dłoń i kontynuował prezentację: - Pozwolę sobie przedstawić moją nauczycielkę i przyjaciółkę, Edith Mincio. Prowadziła mnie w czasie studiów i uprzejmie zgodziła się towarzyszyć mi w podróżach, nim obejmie katedrę Przedludzkich Cywilizacji na uniwersytecie Skanderbeg na planecie Manticore. Uprzejmie nie dodał, że stanowisko to zawdzięcza jego wpływom, bo oboje o tym wiedzieli, a fakt, że miała najlepsze do tego kwalifikacje, w tej sytuacji był bez znaczenia. Sharra Singh uśmiechnęła się, lecz w przeciwieństwie do męża i córki nie podała gościowi ręki. Oczywiste było, że choć jest osobą niezależną i zdolną, jej opinia na temat właściwego kobiecie miejsca w społeczeństwie nie pokrywa się z przyjętą w Królestwie Manticore czy akceptowaną przez jej córkę. - Tato, może dziś wieczorem urządzimy tańce? - spytała z zaraźliwym entuzjazmem Lalita, przytulając się do ojcowego ramienia. Mincio stwierdziła, że może być o parę standardowych lat młodsza, niż sugerował to wygląd; była na tym etapie fizycznego rozwoju, który trudno było dzięki prolongowi dokładnie ocenić. - Tato, proszę! Na pewno mają ze sobą najnowsze utwory i znają najnowsze tańce! Pozwolicie, żebym zaprosiła przyjaciół? Wszyscy tak się ucieszą! Ostatnie pytanie skierowane było do gości. - Nasi goście są zmęczeni po podróży - odpowiedział jej Singh poważnie. - Nie... - Skądże znowu - zaprotestował radośnie Nessler. -Po kąpieli i posiłku nic nie sprawi mi większej przyjemności niż towarzystwo inne niż nasze własne czy załogi tego nieco sfatygowanego frachtowca. - W rzeczy samej - poparła go Mincio. Nie była aż tak towarzyską istotą jak on, ale zgadzała się z tym, co powiedział. Poza tym nie miała serca odmówić Lalicie, rozpaczliwie wręcz mającej nadzieję na rozrywkę. Z bocznych drzwi wyszli Rovald i Beresford. Beresford dzierżył szklanicę jakiegoś bursztynowego płynu, a Rovald, choć nie była jeszcze gotowa, by coś zjeść czy wypić, nie wyglądała już jak nieświeży nieboszczyk, a nawet odzyskała nieco chęci do życia. - Natomiast jeśli chodzi o muzykę, to obawiam się, że mam tylko osobisty odtwarzacz - dodał smętnie Nessler. - Można go słuchać jedynie indywidualnie, co raczej wyklucza zbiorowe tańce. - W domu jest wzmacniacz i głośniki - odezwała się niespodziewanie Rovald. - Za pańskim pozwoleniem, mogę do nich podłączyć odtwarzacz.

- Wątpię, żeby to było możliwe z uwagi na różnice sprzętu - sprzeciwił się Singh. Swój przywiozłem lata temu z Krishnaputry, a pański jest nowej generacji, jak sądzę. - Powinno dać się podłączyć. - W głosie Rovald brzmiała spokojna pewność siebie. Pomogłoby mi, gdyby znał pan długość wiązki prowadzącej, ale i bez tego dam sobie radę. - Rovald jest najlepszą specjalistką od elektroniki na Manticore - zapewnił Nessler. Jeżeli mówi, że potrafi to zrobić, to można to uważać za zrobione. Rovald pokraśniała z dumy i razem z Lalita wróciła do domu. Rovald przez cały ostatni odcinek drogi i lądowanie była obiektem współczucia, teraz mogła wreszcie pokazać, że jest kimś więcej niż ledwie żywym wrakiem. - Zaproś wreszcie naszych gości do środka - ofuknęła męża Sharra Singh. - Woda do kąpieli jest już na pewno gorąca. - Panie mają pierwszeństwo - Nessler skłonił się Mincio, nim gospodarz zdążył się odezwać. - Tym bardziej że, jeśli dobrze pamiętam, resztki ciepłej wody na Klipspringer to ja wykorzystałem... - Cóż, skoro nalegasz... Mincio nie dała się prosić - regularne gorące kąpiele były tym, czego jej najbardziej brakowało na pogranicznych planetach. - Nalegam - potwierdził Nessler i niespodziewanie wrócił do wcześniejszego tematu: Tak naprawdę podstawowa różnica pomiędzy rozmaitymi marynarkami wojennymi, oprócz techniki naturalnie, sprowadza się do stałego wysiłku załóg w doskonaleniu swych umiejętności. Dotyczy to nawet bardziej oficerów... i w Royal Manticoran Navy ten wysiłek przynosi efekty... Gdyby moja siostra nie zginęła tragicznie, zostałbym jednym z tych oficerów... i prawdę mówiąc, cieszę się, że tak się nie stało. Wolę zajmować się czymś, w czym jestem dobry. *** Jeśli nie liczyć obuwia, to Nessler i Mincio, wybierając się do przedstawicielstwa Ligi, ubrani byli tak dystyngowanie, że mogliby udawać się na audiencję do królewskiego pałacu na Manticore. Buty zmienili z konieczności, gdyż błoto pokrywające ulice pochłonęłoby eleganckie pantofle najdalej przy trzecim kroku. Singh udzielił im dokładnych wskazówek, jak trafić do celu, ale nie towarzyszył im, gdyż stosunki między urzędnikami Ligi a kupcami w tym rejonie galaktyki były tak złe, jak tylko być mogły. Powód był prosty - urzędnicy stanowili kwiat śmiecia wysoce zaawansowanej biurokracji, kupcy zaś byli nąjdynamiczniejszymi przedstawicielami planet o nie najwyższym stopniu rozwoju, niezbyt przyzwyczajonymi do gryzipiórków i łapownictwa.

W efekcie dochodziło do paradoksów podobnych jak na rodzinnej planecie Singha. Krishnaputra miała całkiem dobrze rozwinięty przemysł elektroniczny, a połowa populacji nie miała w domach prądu. Urzędnicy traktowali lokalne elity jak prostaków i chamów zamieszkujących prymitywne światy, na które nie wiedzieć dlaczego zostali zesłani. Mieszkańcy tychże planet zaś uważali ich za beznadziejnie tępych łapowników o manii wielkości, którzy już do niczego się nie nadają. Przeważnie mieli też całkowitą rację. Z tego, czego Mincio dowiedziała się o przedstawicielce Ligi na Hope - niejakiej Denise Kawalec - pasowała jak ulał do lokalnego stereotypu. Biura Ligi składały się z trzech prostokątnych budynków stykających się narożnikami niczym kostki domina. Były to modułowe konstrukcje wykonane ze spieku ceramicznego. Każdy moduł miał inną barwę i choć zapewne stanowiły typową siedzibę administracyjną, gdy ten obszar galaktyki stał się protektoratem Ligi, ani Nessler, ani Mincio dotąd niczego podobnego nie widzieli. Wszędzie prefabrykowane baraki zastąpiły ładniejsze i solidniejsze budowle. A widok był trudny do zapomnienia z uwagi na szał kolorystyczny - oczy przyciągał zwłaszcza narożnik, w którym wściekła jasna zieleń o żółtawym odcieniu spotykała się z intensywnym granatem. W założeniu budynki miały być klimatyzowane, dlatego też wyposażono je w jedne podwójne drzwi i dwa wyjścia awaryjne z tyłu. Coś musiało jednak poważnie nawalić, gdyż w ścianach wybito otwory na okna zbudowane z przezroczystego plastiku osadzonego w drewnianych ramach. Świadczyło to jednoznacznie o poziomie rozwoju planety i o poziomie personelu Ligi, który miał obsługiwać generator awaryjny. - Wskażesz nam biuro pani Kawalec, chłopcze? - spytał Nessler podrostka rozwalonego w wejściu do budynku, który z pogardliwym uśmieszkiem obserwował, jak idą. - A niby dlaczego? - spytał gówniarz, nie ruszając się z miejsca. Ubranie miał uszyte z fragmentów uniformu żandarma i stroju urzędnika. Nessler bez słowa rzucił mu półkredytówkę. Chłopak złapał ją w locie, zerwał się na nogi i pognał za róg. Gdy za nim znikał, wrzasnął: - Naiwniak! Sam se ją znajdź! - Uroczy, prawda? - mruknął Nessler bez złości i pchnął drzwi. Korytarz pogrążony był w półmroku, za to pokój, do którego prowadził, oświetlała pulsująca w rytm zmieniającego się prądu żarówka. Skierowali się więc w tamtym kierunku. Po drodze minęło ich dwóch mężczyzn w czarnych uniformach żandarmerii, którzy wyszli z jednego bocznego pokoju i zniknęli w innym, ignorując ich zupełnie.

Żandarmeria miała wymuszać przestrzeganie praw Ligi na słabiej rozwiniętych planetach, na których Liga utrzymywała tylko przedstawicielstwa, a nie mianowała jeszcze Wysokiego Komisarza. Wszystkie spotkania z żandarmami w czasie tej podróży utwierdziły Mincio w przekonaniu, że trudno znaleźć zbiorowisko ludzi, którym mniej by zależało na przestrzeganiu jakiegokolwiek prawa, o dobrym imieniu Ligi nie wspominając. - Carabus! - Z mrugającego blaskiem pomieszczenia rozległ się donośny kobiecy głos. Na częściowo otwartych drzwiach widniała papierowa wizytówka: CLO2 Denise Kawalec. - Żeby cię cholera trafiła, gdzieś ty wsadził tę flachę?! Nessler przyspieszył kroku, a Mincio deptała mu po piętach. Słysząc skrzypnięcie drzwi, Kawalec uniosła głowę, gdyż szukała czegoś zawzięcie w dolnej szufladzie szafki. Na widok obcych strach walczył przez chwilę z chciwością na jej twarzy, która choć nie była brzydka, idealnie pasowała do określenia “nijaka”. - Ktoście? - zapytała ostro, siadając za biurkiem, którego blat tonął pod skórkami pomarańczy i resztkami innego, trudniejszego do zidentyfikowania jedzenia. Buszowały w nich spokojnie jakieś miejscowe robale o długości małego palca i pojedynczym czułku. - Pani Kawalec, jesteśmy obywatelami Gwiezdnego Królestwa Manticore na wycieczce po planetach Alphan. Ja nazywam się Nessler, a moja przyjaciółka Mincio. Mincio wręczyła gospodyni zgodę na podróż wystawioną przez ministerstwo do spraw protektoratów Ligi Solarnej. Zgoda miała dwie postacie: chipu elektronicznego i wydruku ze wszystkimi niezbędnymi pieczęciami i zabezpieczeniami. W Sektorze Dwunastym wydruk był znacznie przydatniejszy, jako że czytniki, a zwłaszcza działające czytniki chipów były dziwnie nieobecne. Kawalec przejrzała wydruk i stwierdziła: - Tu nigdzie nie jest wymieniona planeta Hope. - Zezwolenie obejmuje cały obszar Sektora Dwunastego... - zaczęła zirytowana Mincio. - Sekundę, jeśli pozwolisz - przerwał jej Nessler. - Mogę zobaczyć dokument? Wyjął go z dłoni Kawalec i złożył tak, by wewnątrz znalazła się moneta z domieszką złota, którą wcześniej trzymał w dłoni. Po czym oddał go ze słowami: - Jestem przekonany, że znajdzie pani stosowną wzmiankę. Mincio z kamienną twarzą wpatrywała się w zajmujący całą ścianę hologram Pałacu Ligi w Genewie. Kiedy miało się do czynienia z urzędasami na prymitywnych planetach,

łapówka była naturalnym i najskuteczniejszym, by nie rzec nieodzownym elementem załatwiania każdej sprawy. Ale to nie była lokalna biurwa, lecz przedstawicielka Ligi! Nesslera stać było na znacznie wyższe łapówki, ale nie o to chodziło - jeżeli przedstawicielka wysoko rozwiniętej cywilizacyjnie struktury państwowej domaga się łapówki, to jak uczyła historia, u bram tejże struktury już stali barbarzyńcy. - A tak, rzeczywiście widzę - przyznała z aprobatą Kawalec. I zwróciła zezwolenie Nesslerowi lewą ręką, gdyż prawą zaciskała na monecie. Nagle tknięta nową myślą spojrzała podejrzliwie na Nesslera, przypominając zresztą w tym momencie do złudzenia szczura, i dodała: - Oczywiście jeśli zechce pan wywieźć jakieś antyki, będzie pan musiał wnieść stosowne opłaty. - Oczywiście - zgodził się spokojnie Nessler, doskonale zdający sobie sprawę, że przepisy Lagi zabraniały prywatnego handlu skarbami planetarnymi, do których zaliczono wszystkie alphańskie artefakty. - I sądzę, że należy je uiścić w pani biurze, a nie w siedzibie rządu planetarnego? - Na Hope nie ma rządu planetarnego! - warknęła. - I nie ma żadnej władzy poza mną! Te dzikusy dupy bez pomocy nie potrafią sobie wytrzeć! - Tak się właśnie zastanawiałam, do jakich uzgodnień doszła pani z lordem Orloffem wtrąciła niewinnie Minęło. - Bo słyszałam, że chce zabrać jeden z Sześciu Pylonów. - Kutas! - Kawalec nie kryła wściekłości. - Zabierze, ścierwo, co będzie chciał, i to nie pytając mnie o nic! - Bo ma zgodę ministerstwa do spraw protektoratów? - spytał Nessler. - Bo ma na orbicie ten zasrany krążownik! Wysłałam zażalenie do Genewy, ale zanim kurier dotrze i wróci, po tym wszarzu śladu nie będzie. Zresztą na Ziemi i tak nikogo nie obchodzi, co się dzieje na tym zadupiu! - wyżaliła się Kawalec. - Ale wy nie macie krążownika, więc zapłacicie! - Jeżeli zdecydujemy się zabrać jakiś artefakt - odparł spokojnie Nessler, po czym ukłonił się nienagannie. - Dziękuję i do zobaczenia, madame. Mincio wyszła pierwsza. Tacy jak Denise Kawalec doprowadzali ją do wściekłości, co nie licowało z godnością akademicką. Powiedzenie prawdy niczego by jednak nie dało, a rozładowanie się nie pomogłoby im, a raczej przeciwnie. Poza tym sądząc po języku Kawalec, było mało prawdopodobne, by już wiele razy nie usłyszała pod swym adresem wszystkiego, co ona mogłaby jej powiedzieć. ***

Edith Mincio skończyła piruetem trzeci tego wieczora estampe. Gdyby choć sekundę się zastanowiła, za nic w świecie nie wykonałaby go. Zwykle tańce stanowiły dla niej towarzyski obowiązek, a rytuały godowe nie interesowały jej ani w teorii, ani w praktyce. Natomiast tańce u Singhów okazały się zaskakująco przyjemne. Może dlatego, że stanowiła centrum uwagi, a nie jak dotąd element podpierający ścianę. Kroki i figury taneczne modne w Królestwie Manticore, gdy je opuszczali, o lata świetlne wyprzedzały wszystko, co widziała młodzież mieszkająca na Hope. Dlatego to do niej ustawiała się kolejka tancerzy, a lokalne piękności zalewała z zazdrości krew. Służący podał jej szklankę ponczu - opróżniła ją duszkiem, gdyż w pomieszczeniu mimo otwartych drzwi było gorąco. No a ona nie zażyła tylu ćwiczeń fizycznych, odkąd parę tygodni temu wrócili z wspinaczki po Bakersfield Cordillera, gdzie szukali Kryształowej Groty. Większość trasy pokonali co prawda na mułach, ale i tak wycieczka kosztowała ich sporo wysiłku. Ktoś podał jej drugą szklankę i zaczęła pić, nim zdała sobie sprawę, że nie była to służąca, lecz córka gospodarzy. - Och, przepraszam. Tak szybko się kręciłam, że w głowie mam jeszcze zamęt. - Ależ proszę. - Lalita zarumieniła się. - Jesteśmy zaszczyceni, mogąc was gościć. Mincio przyjrzała się grupie młodzieńców krążących za plecami Lality i gotowych do ataku na jej skromną osobę, ledwie rozbrzmi następny utwór. W przeciwległym końcu sali Nessler był podobnie otoczony przez tutejsze dziewczęta. Widać go było jedynie dlatego, że był o głowę od nich wyższy. - Nie chciałabyś przypadkiem zaczerpnąć świeżego powietrza? - spytała. - Nie mam ochoty na następny taniec, a jeśli spróbuję gdzieś tu przysiąść i przeczekać, to obawiam się, że mnie zaduszą. Lalita odwróciła się i poleciła największemu osiłkowi z grupy: - Carswell, wychodzimy z panną Mincio zaczerpnąć świeżego powietrza. Dopilnuj, proszę, żeby wszyscy zrozumieli, że mają nam nie przeszkadzać. Carswell przytaknął z miną tak zdecydowaną, że otaczający go już zaczęli się wycofywać. Lalita w stosunku do gości z Manticore zachowywała się niczym dziesięciolatka, ale wśród rodaków miała autorytet podobny jak sir Hakon. Obie wyszły przez rozsuwane drzwi. W ich pobliżu już na podwórzu stała grupka mężczyzn gawędzących i żujących tytoń. Jedno zdecydowane spojrzenie Lality utworzyło w niej wolne przejście. Wewnątrz rozległy się pierwsze takty żwawej gavotty. Przy aparaturze tak na oko

połączonej na drut, klej i słowo honoru zasiadała dumnie Rovald. Połączenie odtwarzacza sir Hakona ze sprzętem Singha mimo wszelkich znamion prowizorki działało doskonale, a Mincio gotowa była założyć się, że aparatura gospodarza nie miała tak czystego i pełnego dźwięku. Tańce odbywały się w magazynie opróżnionym tego popołudnia z towarów przez pracowników Singha. Powód był prosty - w mieście nie było innego pomieszczenia wystarczająco dużego, by pomieścić tłum gości. Zjawili się wszyscy “lepsi obywatele”, którzy tylko mogli na czas dotrzeć do stolicy. A docierali w najrozmaitszy sposób: karetami zaprzężonymi w woły, samochodami, a nawet pojazdami powietrznymi. Tych ostatnich parkowało w pobliżu z tuzin i prawdopodobnie były to wszystkie znajdujące się w prywatnych rękach na całej planecie. Wiatr wiejący na podwórzu był suchy, ale chłodny -przynajmniej w porównaniu z atmosferą panującą w magazynie. Pył, który niósł, pozbierany z ulic miasta, był drobną niedogodnością. - Tak pani zazdroszczę... - westchnęła Lalita. - Nie rozumiem, dlaczego ktoś tak bogaty i mądry jak pani chciał tu przylecieć. - Mówi mi Edith, proszę! - Mincio powtórzyła to kolejny raz, tym razem już jako żądanie. - Nie uważam, żebym była mądra, choć przyznaję, że mam sporą wiedzę w kilku tematach, nic nie obchodzących większość ludzi. Co się zaś tyczy bogactwa... twój ojciec, jak sądzę, mógłby mnie kupić z dziesięć razy. Za podróż i resztę płaci sir Hakon i nie daj się zwieść temu, że jestem z nim zaprzyjaźniona. Nie oznacza to, że dorównuję mu bogactwem czy pozycją społeczną. - Och, łatwo tak mówić, kiedy ma się całą galaktykę do dyspozycji... nie masz pojęcia, jak to jest żyć na takiej... stercie piachu! Magazyn znajdował się po wschodniej stronie miasta, z dala od portu kosmicznego, ale blisko domu Singhów, co zapewniało większe bezpieczeństwo. Obie wyszły na ulice i ruszyły chodnikiem z utwardzonej ziemi położonym o jakąś dłoń wyżej od błotnistej nawierzchni ulicy. Lalita po popękanej i nierównej nawierzchni poruszała się bez potknięć, mimo że ulica oświetlona była tylko częściowo - plamy światła latarń rozmieszczonych na budynkach przetykały obszary mroku. Trzy księżyce nie rozpraszały prawie wcale ciemności nocy. Z przeciwka zbliżały się trzy postacie. Wiatr niósł od nich śmiech i urywki piosenki śpiewanej przez Beres-forda. - Nie czuj się tak, jakbyś była w pułapce - powiedziała Mincio. - Bieda jest gorszym

ograniczeniem wolności niż planeta położona z dala od centrum administracji i kultury... możesz mi wierzyć. Po powrocie będę miała pozycję i pracę, które zapewnią mi dochody do końca życia, i jest to perspektywa prawie że raju, której, prawdę mówiąc, nie spodziewałam się osiągnąć. Nie dodała, że drugą możliwością było, iż zginie w trakcie wyprawy, bo ona także rozwiązywała wszelkie problemy bytowe, choć nie w sposób mogący służyć w tym wypadku za przykład. - I nie pozwól, by to przekonanie sprawiło, że będziesz ślepa na piękno życia czy nawet uroki tej planety, gdyż wbrew pozorom ma je - dodała cicho, lecz z uczuciem Mincio. Na Manticore żyje wiele kobiet, które dałyby naprawdę dużo, by być tak piękne i zdecydowane jak ty. - Tego... panno Mincio? - odezwał się niespodziewanie Beresford. I podszedł bliżej, w krąg światła rzucanego przez najbliższą lampę. Towarzyszące mu dwie osoby pozostały z tyłu w półcieniu. - Dobry wieczór, Beresford - odparła chłodno Mincio. Chłód wywołany był tym, iż dobrze widziała, kto mu towarzyszy - dwie kobiety z załogi kutra Floty Melungeon. Obie miały w dłoniach butelki i nie było złudzeń, że ich związek jest czysto najemny, czego nie pochwalała. Nie miała jednak również zamiaru go ganić, a to dlatego, że raz nie była to jej sprawa, dwa byłoby to strzępieniem języka i stratą czasu. - Zorganizowałem na jutro transport - poinformował ją Beresford. - Niejaki Holdt, tutejszy farmer przyleciał do miasta, a ponieważ planuje pozostać, wypożyczył nam swój pojazd. Miałem właśnie poinformować o tym pana Nessłera, ale skoro się spotkaliśmy, przyszło mi do głowy, że może pani...? - Naturalnie - przytaknęła Mincio. Trudno było określić, kiedy Beresford zląduje z powrotem po nocnych rozrywkach, a nie widziała powodu, dla którego wraz z towarzyszącymi mu panienkami miał pojawiać się bliżej przyjęcia wydanego na cześć sir Hakona, niż musiał. - Dziękuję, panno Mincio. - Beresford uchylił kapelusza i wrócił do swych towarzyszek. - Zmiana trasy, moje drogie! Mincio wydawało się, że Beresford ją lubi, a nigdy nie zdarzyło się, by nie traktował jej jak szlachetnie urodzonej, którą zresztą była. Natomiast nieodparcie miała wrażenie, że w jego tonie wyczuwa leciutkie rozbawienie i pogardę. Beresford znał swoje miejsce i status. Wszyscy wokół wiedzieli, że jest osobistym służącym sir Hakona. Mincio zaś była niczym ni pies, ni wydra - bieda mogła być równie skuteczną pułapką co zacofana i peryferyjna w

dodatku planeta. - Powinnyśmy chyba wracać - oceniła. - Choć wątpię, żebym się nadawała do czegoś szybszego niż sarabanda. Zawróciły, a ponieważ wiatr nie osłabł, tyle że teraz wiał im w plecy, zrobiło się chłodno. Z oddali dobiegały coraz cichsze fragmenty piosenki śpiewanej przez Beresforda, którą łagodnie można było określić jako “nieprzyzwoitą”. Żadna z nich nie skomentowała tego jednak choćby słowem. Z bocznej uliczki przed nimi wyłoniły się dwie postacie. Na pierwszy rzut oka mężczyzna i chłopiec. Na drugi Mincio stwierdziła, że pomyliła się w obu przypadkach. Przodem szła stara kobieta w płaszczu i miękkim kapeluszu, za nią zaś pierwszy warczek, jakiego w życiu widziała. Oboje zmierzali w stronę domostwa Singhów. - O, panna deKyper - powiedziała cicho Lalita, starając się, by idąca przed nimi ich nie usłyszała. - Pochodzi z Haven. Jest tu od lat, studiuje pozostałości po Alphanach. Była bogata, ale coś się wydarzyło na Haven i teraz ledwie wiąże koniec z końcem. - Chciałabym ją poznać. Skoro, jak mówisz, od lat interesuje się tym samym co my, mogłaby być dla nas doskonałym przewodnikiem. - Panno deKyper? - Zawołała Lalita. - Mogę pani przedstawić naszego gościa, pannę Mincio z Królestwa Manticore? - Oj! - DeKyper odwróciła się, zdejmując równocześnie kapelusz. Okazało się, że jest chudą i zmęczoną kobietą, której wiek był widoczny mimo prolongu, ale oczy nie zatraciły jeszcze blasku i energii. - Jestem zaszczycona, jak sądzę. Przybyłam tak szybko, jak mogłam, gdy dowiedziałam się o przybyciu naukowców zwiedzających planety Alphan - powiedziała uprzejmie, po czym dodała zupełnie innym tonem. - Ufam, że nie jesteście państwo związani z Orloffem i jego bandą? - Nie jesteśmy - odparła Mincio dokładnie takim samym tonem pełnym dezaprobaty. Mój uczeń i przyjaciel, sir Hakon Nessler, może co prawda zabrać tu i tam jakąś pamiątkę, ale głównym naszym celem jest uwiecznienie artefaktów, tak by można je potem odtworzyć w jego posiadłości. Nagrania naturalnie, nie artefakty i ma się rozumieć nie wszystkie, gdyż wielkość niektórych to uniemożliwia. Podały sobie dłonie, a warczek wywalił długi na prawie dwadzieścia centymetrów język i polizał Mincio po wierzchu dłoni. Język miał szorstki, ale przyjemny - coś jak dotyk suchej ścierki. Mincio jednak pospiesznie cofnęła dłoń, zaskoczona kompletnie. - Och, przepraszam! - deKyper pospieszyła z wyjaśnieniem. - Proszę się nie obawiać,

ono jest zupełnie niegroźne. - Nie spodziewałam się... - wykrztusiła Mincio. - To moja wina... Warczek nagle zmarszczył szerokie czoło, przez co zjechało mu ono w fałdkach aż po nasadę nosa. Jego skóra pokryta była delikatnymi i połyskliwymi łuskami o barwie niemożliwej w półmroku do rozróżnienia. Z tego, co czytała i widziała na zdjęciach, hologramach czy nagraniach, Mincio wiedziała, że są najczęściej szare lub zielone. Wyciągnęła powoli rękę i delikatnie pogłaskała stworzenie po głowie, na co zaczęło basowo mruczeć. Odgłos bardziej jednak przypominał warczenie niż pomruk i stąd też wzięła się jego nazwa. Był też zaskakujący, mimo iż wiedziała, że jest przyjacielski, a nie ostrzegawczy czy grożący. - On ma jakieś imię? - spytała, nie cofając tym razem ręki, gdy poczuła na nadgarstku suchy, szorstki język. Sądząc po jego giętkości i zręczności, był prawie trzecią ręką, a w każdym razie doskonałym chwytnym uzupełnieniem czteropalczastych kończyn chwytnych. - Ona, jak sądzę - poprawiła ją deKyper. - Niestety nie znam jej imienia... Po czym wyprostowała się i dodała tonem kogoś, kto składa ważne oświadczenie: - Nie ma wątpliwości, że warczki to potomkowie Alphan. Widać to po uwadze, jaką on wykazuje, gdy odtwarzam ich książki. - Potrafi pani odczytać kryształy?! - ucieszyła się La-lita. - To wspaniale! Nie wiedziałam, że pani tego dokonała. - Cóż... odkryłam częstotliwość, z jaką kryształy powinny być odtwarzane, ale jeszcze nie rozszyfrowałam symboliki. To tylko kwestia czasu, jestem pewna. Mincio skrzywiła się w duchu - podobne zapewnienia słyszała już nie raz i jak dotąd nic z nich nie wynikało. Przypominało to nieco tyrady entuzjastów z Ziemi sprzed wieków, którzy twierdzili, że odkryli tajemnicę wszechświata, studiując Sfinksa w Gizie. Każdy naturalnie odkrył inną. - Zechciałaby pani spotkać się z sir Hakonem? - spytała. - Chcielibyśmy mieć kogoś znającego się na rzeczy w czasie zwiedzania. Naturalnie dla naukowca takiego jak pani przewidziane jest specjalne honorarium, o ile, ma się rozumieć, nie poczuje się pani tym dotknięta. - Dawno temu przestałam czuć się dotknięta, gdy mogę w uczciwy sposób zarobić jakieś pieniądze - uśmiechnęła się deKyper. - I nie zdarza się to tak często, by znudziło mnie to doświadczenie. Będę zaszczycona, mogąc towarzyszyć prawdziwym naukowcom. Warczek przestał interesować się Mincio - podszedł do deKyper, położył jej głowę na

piersi i ponownie basowo zawarczał. Nogi miał krótkie, ale poruszał się w pozycji zupełnie wyprostowanej jak istota dwunożna. Patrząc na nie, Mincio stwierdziła, że są zaskakująco podobne - i to nie tylko fizycznie - jak na przedstawicielki tak odległych gatunków. Obie wyglądały na niegroźne marzycielki i obie tak naprawdę nie pasowały ani do tej planety, ani do tego wszechświata. To ostatnie mogła zrozumieć na podstawie własnych odczuć, tego pierwszego zaś nigdy nie dało się jej zarzucić. Być może deKyper zrozumiała, skąd się bierze jej starannie neutralny wyraz twarzy mogła być stara i rozmarzona, ale na pewno nie była głupia, powiedziała bowiem: - Przetłumaczenie ich książek jest niezwykle ważne, gdyż wywołany tym rozgłos i wiedza na rozwiniętych planetach sprowadzi rzesze turystów na planety takie jak ta. - Chce pani masowej turystyki na planetach Alphan? -zdziwiła się Mincio. - Sądziłam, że... - Panno Mincio - przerwała jej deKyper. - Byłabym zachwycona, gdyby pojawiali się tu tylko prawdziwi naukowcy, tacy jak pani i pani towarzysze. Ale znacznie więcej zjawia się takich, którzy chcą zabrać całą kolumnę! Jedynie zainteresowanie szerokich rzesz ludzi na cywilizowanych planetach może uratować to, co pozostało, dla przyszłych pokoleń. - Rozumiem. - Mincio w pełni podzielała tę nadzieję, ale marzenia o tłumaczeniu książek Alphan nie bardzo pomagały zrealizować te pragnienia. - Zobaczmy się z sir Hakonem, a być może kiedy jutro udamy się we troje obejrzeć pylony z bliska, nasza specjalistka od elektroniki będzie mogła obejrzeć pani kryształy. Rovald to geniusz, jeśli chodzi o elektronikę. I razem ruszyły ku magazynowi, z którego dobiegały dźwięki muzyki. Warczek z pomrukiem zadowolenia poszedł za nimi. t* Nessler z wprawą wylądował po zawietrznej długiego namiotu o podwiniętych ścianach. Przebywało w nim kilkanaście osób, w większości zajętych grą w karty - wszyscy przyglądali się lądowaniu, a kilkoro nawet wstało od stołu. Setki robotników z łopatami i kilofami pracowało tymczasem bez przerwy, odkopując podstawę najwyższego pylonu, inni wynosili ziemię w wiklinowych koszach, wysypując ją na stertę rosnącą sto metrów od wykopu. Mężczyźni ubrani byli w szorty, kobiety w niewiele więcej, i Mincio wolała nie myśleć, jaki wpływ wywierają na ich skórę słońce i niosący drobniutki pył wiatr. Rozpadliny na wschód od wykopu musiały mieścić obozowisko załogi, bo nie było ich widać na równinie. - Barbarzyńcy! - jęknęła z tylnego siedzenia deKyper.

Pylon, który próbowano wykopać, był stojącym najdalej na wschód ze wszystkich. Prawie całą jego długość obejmowały kołnierze antygrawitacyjne używane do przenoszenia ciężarów na pokładach statków czy okrętów. Kilka z nich było zupełnie ciemnych, co oznaczało całkowitą niesprawność, kilkanaście innych migotało nerwowo, ostrzegając, że długo już nie pociągną. Obok namiotu parkował ozdobny pojazd dość pojemny, by pomieścić wszystkich oficerów i towarzyszące im osoby. Sądząc po śladach, dopiero niedawno wylądował w pobliżu kuter - wiatr robił, co mógł, ale jamy wypalone przez dysze silników manewrowych nadal były wyraźnie widoczne. Nessler wyłączył silnik, uśmiechnął się, zwracając twarz w stronę namiotu, i powiedział ponuro: - Nie wierzę, by te kołnierze wystarczyły, nawet gdyby wszystkie były w pełni sprawne. Ale wątpię, żeby Or-loff podziękował mi za taką nowinę. - Wątpię, by na całej planecie były jeszcze jakieś kołnierze - odparła Mincio. - A poza tym to ich sprawa, nie nasza. To, co widziała, niepomiernie ją denerwowało i nie miała ochoty zirytować się jeszcze bardziej, analizując szczegóły. Odwróciła się, by pomóc wysiąść deKyper. Ponieważ tylne drzwi zostały zadrutowane po awarii zamka parę lat temu, sądząc ze stanu drutu, trzeba było wysiadać, przełażąc przez burtę. Kiedy wszyscy znaleźli się na ziemi, Nessler poprowadził obie kobiety ku namiotowi. Oficerowie nosili niezwykle ozdobne uniformy, ale większość pozdejmowała lub przynajmniej porozpinała kurtki mundurowe. Mundury co do jednego nie grzeszyły czystością, podobnie jak kabury pistoletów, gdyż wszyscy byli uzbrojeni w broń boczną. Za służących robili członkowie załogi, prawdopodobnie szczęśliwi, że w ten sposób uniknęli pracy przy wykopywaniu pylonu. Oprócz oficerów w mesie obecnych było jeszcze sześć prostytutek - cztery kobiety i dwóch mężczyzn. Na głównym miejscu za stołem zasiadał masywny, kompletnie łysy mężczyzna w rozpiętej kurtce mundurowej, której rękawy prawie do łokci świeciły złoceniami wymyślnego kształtu. To, że był łysy, nie przeszkadzało mu mieć sumiastego czarnego wąsa i tak obrośniętej klatki piersiowej, że wyglądała niczym porośnięta futrem. - Dzień dobry - powitał go Nessler, podchodząc. - Powiedziano mi, że to obóz Maswella, lorda Orloffa. Jeśli wolno, przedstawię się: jestem sir Hakon Nessler z Manticore. Interesuję się reliktami cywilizacji Alphan, podobnie jak pan.

Orloff uśmiechnął się szeroko. - Jestem Orloff! - przedstawił się i ignorując wyciągniętą rękę Nesslera, zerwał się i objął go w niedźwiedzim uścisku. - Napijmy się, a żeśmy oba arystokraci, to nie będziemy sobie panować! Masz, widzę, dwie kobiety... ot, wy z Królestwa wiecie, jak podróżować, chociaż ja tam wolę mniej kościste. Ryknął śmiechem i walnął Nesslera w plecy, aż zadudniło. Służący już nalewał do kielichów jakiś lekko fioletowy płyn. - Pozwól, że ci przedstawię Editfa Mincio, moją nauczycielkę w kwestiach kultury i cywilizacji Alphan - Nessler zignorował ostatnią uwagę całkowicie - oraz pannę deKyper, naukowca z Haven, która od lat studiuje tutejsze pozostałości ich cywilizacji. - To, co tu wyprawiacie, przechodzi ludzkie pojęcie! - wybuchnęła deKyper. Profanujecie ślady po cywilizacji starszej niż ludzkość! - A, to ta stara wariatka! - ucieszył się Orloff. - Słyszałem o tobie, ale widzę pierwszy raz. Nie złość się, kochana: zabieram tylko jedną kolumnę, pięć ci zostawię. Za to moja będzie jedyna na Tellico! Sądząc po rozkładzie kart, przed ich przybyciem grano w pokera, i to na gotówkę. Na stole leżały monety i banknoty z kilku różnych planet i systemów o dużych nominałach. Z tego, co Mincio wiedziała o zwyczajach panujących w Wielkim Królestwie Melungeon, było to normalne -oficerowie zawsze pochodzili z arystokracji i albo byli bogaci, albo mieli nawyki bogatych. A jednym z podstawowych były wysokie stawki przy grze w karty. Dobrze znała takie typy i aż ją lekko wstrząsnęło, gdy przyjrzała się na wpół pijanym, w większości przypadków tęskniącym za inteligencją gębom siedzących przy stole graczy. Byli niczym owce czekające na rzeź... aż do tego momentu nie zdawała sobie sprawy, jak głęboką i skuteczną indoktrynację przeszła w dzieciństwie. Przybysze nie wzbudzili w nich nie tylko większego, ale prawie żadnego zainteresowania. Gadali między sobą jakby nigdy nic, jeden wstał, odszedł w róg namiotu i odlał się na piasek. Służący podał napełnione naczynia. Mincio wzięła kielich, deKyper ostentacyjnie go zignorowała i żwawym krokiem podeszła do oddalonego o pięćdziesiąt metrów pylonu. Twarz Orloffa pociemniała i przez moment wykrzywił ją naprawdę paskudny grymas. - A ty nie chcesz kolumny? - spytał Nesslera. - Wystarczy dla każdego. Nessler upił łyk trunku i odparł: - Obawiam się, że koszty przewozu pochłonęłyby połowę mojego majątku. I tak moi spadkobiercy dostaną szału na wieść, ile będzie kosztowało odtworzenie kopii artefaktów. Do namiotu wszedł mężczyzna w spodniach i kurtce mundurowej, ale na bosaka.

Prawdopodobnie któryś z podoficerów, sądząc po stroju. Podszedł do Orloffa, zasalutował w upokarzający sposób i zameldował: - Jest problem, sir: nie możemy go ruszyć z miejsca. Orloff prychnął pogardliwie. - Głupie jak małpy! No dobra, chodźmy zobaczyć, o co chodzi, a potem pogadamy o jakiejś miłej rozrywce. Odsunął podoficera gestem kojarzącym się z kopnięciem stojącego na drodze psa i wyszedł z namiotu. Pozostali oficerowie poszli za nim, ale gracze wcześniej schowali swoje pieniądze do kieszeni. Robotnicy odkopali pylon na głębokość ponad trzech metrów, odsłaniając jego podstawę. Ponieważ najwyższe dwadzieścia metrów nie było otoczone kołnierzami antygrawitacyjnymi, słońce oświetlające czubek przenikało aż do podstawy, rozbłyskując w wykopie tęczą barw. - Wygląda na to, że Alphanie nie zbudowali kolumn na skale, ale stopili je z nią oznajmiła z mściwą satysfakcją deKyper. - I śmiem twierdzić, że pańskim niewolnikom trochę zejdzie na odłupywaniu granitu kilofami. Orloff klął przez dłuższą chwilę - głośno i dosadnie. Mincio ze starannie neutralnym wyrazem twarzy przyglądała się pylonowi. Nie miała zamiaru dać mu poznać, że poczuła się urażona - byłoby to nieuprzejme, a to, że znajdowała się w chamskim towarzystwie, nie stanowiło wystarczającego powodu. Zastanawiające było, w jaki sposób budowniczowie spoili kryształ ze skałą, gdyż przejście było płynne, ale równomierne. Zacieki krystaliczne sięgały w głąb granitu, a smugi skalne pięły się w górę kryształu na ponad metr. Wyglądało to, jakby wymieszano obie substancje, po czym je zamrożono. Orloff niespodziewanie przestał kląć i odzyskał dobry humor. Objął ramieniem Nesslera i wrócił do namiotu, mówiąc: - Muszę ściągnąć cięższy sprzęt z okrętu, ale na to będzie czas jutro. Może by tak małego pokerka? - I nie czekając na odpowiedź, polecił służącemu: - Alec, nową talię na cześć naszego gościa! I żeby nie było wątpliwości, wskazał palcem na bogato rzeźbiony mebel noszący ślady częstego przenoszenia, przestawiania i obijania. - I nalać mi tam do pełna! - ryknął, po czym wyjaśnił Nesslerowi. - To muszkatel, nasz narodowy trunek. Próbowałeś go kiedyś? To brandy destylowana z wina z winogron przywiezionych przez naszych przodków z Ziemi!

Mincio upiła mały łyczek i obiecała sobie solennie unikać dalszego kontaktu z tą cieczą za wszelką cenę. Upiornie słodki smak walczył w niej o lepsze z mocą zazwyczaj rezerwowaną dla alkoholu medycznego lub rozpuszczalnika. Zawartość kielicha wylała prosto na korzenie jakiegoś zasuszonego krzewu. - Sądzę, że nie potrzebuję dolewki - oznajmił uprzejmie Nessler. Orloff poprowadził go do stołu równie subtelnie co posterunkowy pijaka. Przy stole czekał służący z płaskim pudełkiem, które mu wręczył. - Natomiast co się tyczy kart... Orloff otworzył pudełko i Mincio zesztywniała. Wewnątrz leżały dwie talie o abstrakcyjnych motywach na koszulkach. Jedna bardziej niebieska, druga bardziej zielona. Wykonane były z cienkiego syntetyku i wyglądały na nowe. Razem z nimi w pudełku znajdowała się fajka o ustniku z czarnego kompozytu i starannie rzeźbionej główce z białego porowatego kamienia. Fajka nie była używana. - ...to sądzę, że będą musiały poczekać na inną okazję - dokończył Nessler. Mincio odprężyła się, choć nadal w środku czuła chłód. Nessler obrotem wydostał się z uścisku Orloffa, robiąc to tak, że wyglądało na to, iż jedynie obrócił się, by wskazać na linię kolumn. - Chcielibyśmy obejrzeć pozostałe jeszcze w świetle dnia. Jutro przyjedziemy ze sprzętem i nagramy je, a zwłaszcza ten najbliższy. Może wtedy zagramy partyjkę. Oddał kielich, nadal prawie pełen, służącemu i skłonił się Orloffowi ze słowami: - Miłego dnia życzę. I odwrócił się na pięcie, nim tamten zdołał wykrztusić słowo. Orloff spoglądał w ślad za nim z raczej ogłupiałą miną, obracając fajkę w palcach. - Zgoda, w takim razie do jutra! - zawołał. Nessler i Mincio spokojnie doszli do pojazdu, w którym już siedziała gotująca się z oburzenia i bezsilnej wściekłości deKyper. Ponieważ następny pylon stał dobre pól kilometra od obozu, skutecznie uwolniło to ich od obecności Orloffa czy któregokolwiek z jego ludzi. Nessler wylądował podobnie jak poprzednim razem, delikatnie i precyzyjnie, choć wzniesione przy tym manewrze ziarnka piasku nie były w stanie zaszkodzić krystalicznej powierzchni, Mincio odetchnęła głęboko i stwierdziła, że jest jeszcze bardziej wściekła niż w namiocie. Wtedy zadziałały odruchy, teraz rozum. - Nessler! - oznajmiła, przerywając deKyper litanię narzekań. - Pod żadnym pozorem nie siadaj z tym wieprzem do gry! Talie w pudełku są znaczone. Każda karta nadaje sygnał

oznaczający kolor i wartość, a odbiornik jest w fajce. Orloff czuje stuknięcia zębami. Nessler uniósł brwi w niemym uznaniu i dopiero potem powiedział: - Oszukiwanie w kartach pasowałoby do jego manier. Cieszę się, że rozpoznałaś... hm... utensylia. Ja się nie zorientowałem. Mincio też wysiadła, ale stwierdziła, że nie może ustać o własnych siłach, tak jej. drżały nogi. Schowała twarz w dłoniach i nic nie powiedziała. Słyszała, jak Nessler pomaga deKyper wysiąść, i przez chwilę rozmawiają o czymś cicho. Potem deKyper powiedziała głośniej: - Będę po drugiej stronie kolumny. I usłyszała jej oddalające się kroki. Nessler odchrząknął. - Mincio? - spytał łagodnie. Opuściła ręce i nie patrząc na niego, powiedziała: - Mój ojciec był hazardzistą... zawodowym graczem... i oszustem. Od dziecka uczył mnie gry w karty... pierwsze łanie dostałam w wieku trzech lat, kiedy dobrałam kartę, mając strita z ręki... - Przykro mi, że ten temat w ogóle się pojawił - przerwał jej cicho. - Nie musimy jutro tu przylatywać. Rovald sama może nagrać wszystko, na czym mi zależy. - Nie przeszkadza mi widok gry czy kart - uśmiechnęła się. - Wręcz przeciwnie: podnieca mnie... ojciec nauczył mnie naprawdę dobrze, ale od dnia jego śmierci nie wzięłam kart do ręki... Został zastrzelony, gdy miałam szesnaście lat... to nie był pojedynek, tylko zabójstwo na zlecenie... biorąc pod uwagę, że kilku z tych, których oszukał, popełniło samobójstwo, uważam, że sprawiedliwości stało się zadość. Mówiąc ostatnie zdanie, spojrzała Nesslerowi prosto w oczy. Nessler potrząsnął powoli głową. - Przykro mi, że tak skończył i że wybrał taki sposób życia - powiedział. - Ale to nie był twój wybór. Byłem i jestem zaszczycony, że miałem szczęście być twoim uczniem, i nadal podziwiam twoją wiedzę. - Mam nadzieję, że bardziej niż ja twój majątek - prychnęła, powoli dochodząc do siebie. - Chodźmy obejrzeć ten pylon: jestem ciekawa, czy wszystkie mają tę samą strukturę molekularną i skład. *** DeKyper zostawili przy starym magazynie na przedmieściu, gdzie mieszkała, po czym bez niespodzianek wylądowali na podwórzu Singha. Tak podwórze, jak i budynki były jasno oświetlone, a znajdowało się na nim tyle osób, że musiały się cofnąć, by Nessler mógł

bezpiecznie wylądować. - Sir! - Beresford wyrósł obok wozu, ledwie Nessler wyłączył silnik. - Na orbicie jest frachtowiec jathański, który przywiózł pinasę Królewskiej Marynarki z systemu Air. Nasz okręt został tam zniszczony przez krążownik Ludowej Marynarki. Mają nadzieję, że pan jako szlachetnie urodzony... Nessler wstał z wyrazem twarzy, jakiego Mincio jeszcze u niego nie widziała. - Urodzony i oficer rezerwy Royal Manticoran Navy - dodał. - Mogę spytać, kto dowodzi rozbitkami? Singh stał przed drzwiami, ale nie mieszał się do tego, co, jak miał nadzieję, nie było już jego problemem. Mincio zaś wysiadła i odeszła na bok, tak by nie przeszkadzać, ale widzieć wszystko dokładnie. Wypełniający część podwórza tłumek ubrany był albo w kombinezony RMN, albo w lokalnej produkcji ubrania najwyraźniej dostarczone przez Singha. Kilkoro było rannych, a większość miała owo charakterystyczne puste spojrzenie i zrezygnowane postawy. Musieli, sądząc po wyglądzie, podróżować w pinasie, by nie przeciążyć słabego z zasady systemu podtrzymywania życia frachtowca i co było do przewidzenia, nie wpłynęło to korzystnie ani na ich samopoczucie, ani kondycję fizyczną. - Sir! - Wysoka i masywna kobieta stanęła przed Nesslerem i zasalutowała z wprawą. Bosman Leona Harpe melduje się na rozkaz. Ostatni przydział - niszczyciel HMS L’Imperieuse. Mam trzydziestu siedmiu ludzi. To wszyscy, którzy przeżyli, sir. - Spocznij - polecił Nessler ze spokojną pewnością siebie, jakiej nie przejawiał nawet w kontaktach ze służbą. - Jakie macie podstawowe potrzeby? - Pan Singh nakarmił nas, sir. I uzupełnił stan naszej garderoby. Problem w tym, że nie ma namiotów, a nie wiem, jak długo będziemy musieli czekać na jakiś transport, sir. - Potrzebujemy dostać się na okręt dość duży, żeby załatwić takich synów, co nas rozwalili! - rozległo się gdzieś z tyłu. - Zamknij się, Dismore! - warknęła Harpe, nie odwracając się nawet. - Choć nie przeczę, że też miałabym na to ochotę, sir. Ostrzelali nas bez uprzedzenia w przestrzeni terytorialnej Ligi. Nawet nie wiedzieliśmy, że tam są... najpierw zagłuszyli nam łączność, a zaraz potem otworzyli ogień... Zrobiliśmy, co się dało, i nawet trafiliśmy ich parę razy, ale to był ciężki krążownik... to było jak psiak przeciw hexapumie, sir. Przerwała na dłuższą chwilę, odetchnęła głęboko i dodała: - Kiedy zaczęła puszczać stabilizacja reaktora, ci, którzy przeżyli, ewakuowali się na pokładach dwóch kutrów i pinasy... i wtedy skurwiele ponownie otworzyli do nas ogień.

Trafili z działa laserowego niebieski kuter porucznika Gedrosiana. Pierwszy mechanik, pan Arlemont, próbował ich staranować czerwonym kutrem, ale nie zdążył. Kapitan wyprowadził nas spod ostrzału, nim zmarł... ja nie zdołałabym zrobić takich uników... stracił nogi, gdy mostek został trafiony, ale tak sobie myślę, że nie to go zabiło... po prostu w pewnym momencie się poddał... -przełknęła z trudem ślinę. - Wiedzieliśmy, że nie możemy wrócić na Air, i gdyby nie szczęśliwy traf, że Jerobahm wylatywał z układu, a jego kapitan zgodził się, żebyśmy się zaczepili do kadłuba, to już byśmy byli martwi, sir. Te gnojki nie chciały mieć żadnych świadków. - Też tak sądzę - zgodził się Nessler. - Poczekajcie tu chwilę, muszę porozmawiać z panem Singhiem. I skierował się w stronę kupca. Stojący przed nim członkowie załogi niszczyciela rozstąpili się z mechaniczną precyzją. Stracili wszystko - niektórzy nawet ubrania, a mimo to pozostali zdyscyplinowani. Mincio zawsze uważała, ze prawdziwy naukowiec stoi ponad takimi drobiazgami jak narodowość, ale w tej chwili była dumna, iż jest obywatelką Gwiezdnego Królestwa Manticore. - Doskonale! - ucieszył się Nessler po krótkiej rozmowie z Singhiem, gdy ten zniknął w domu, wydając donośnym głosem polecenia. - Pani bosman - oznajmił głośno Nessler, nie schodząc z werandy, przez co znajdował się o głowę wyżej od załogi. - Zostaniecie zakwaterowani w magazynie i otrzymacie odpowiednie wyżywienie przez cały czas pobytu na Hope. Pokryję wydatki pana Singha, a sam otrzymam ich zwrot po powrocie na Manticore. Pan Singh już się zajął przygotowaniami. Mincio szczerze wątpiła, czy Nessler w ogóle zwróci się o zwrot kwoty, która była niczym w porównaniu z jego rocznymi dochodami. Biurokracja nawet w Królestwie Manticore była zmorą, a podejrzewała, że w Królewskiej Marynarce jest gorsza niż w cywilnym życiu. Komentarz był bardziej po to, by ukrócić plotki na temat swego bogactwa. - Naprawdę chcielibyśmy mieć okazję do rewanżu, sir -odezwała się bosman. - To, że nas zniszczyli z zaskoczenia, to ich prawo: mamy w końcu wojnę. Ale łodzie... - Zajmiemy się tym we właściwym czasie - przerwał jej zdecydowanym tonem Nessler i wskazał na służącego, który właśnie pojawił się w drzwiach. - On was zaprowadzi na kwaterę i do jutra rano punkt siódma nie chcę nikogo z was widzieć. Potem oczekuję na delegację podoficerów. Rozejść się! - Hip... hip... - rozległo się z tylnego rzędu. - Hura! - ryknęło trzydzieści osiem gardzieli, choć Mincio miała wrażenie, że jest ich znacznie więcej, takie echo odbiło się od budynków.

Podwórze opustoszało, a Mincio podeszła do Nesslera rozmawiającego z Beresfordem. - To straszne! - oceniła. - To skutki posiadania niekompetentnego przeciwnika - odparł neutralnym tonem Nessler. - Albo z głupoty, albo dla pewności, że im się uda, zaatakowali nasz okręt w zakazanej strefie, a potem, żeby to zatuszować, postanowili zlikwidować świadków. Zawodowa wyszkolona flota w ten sposób nie postępuje. - Wojna jest wystarczająco zła bez ludzi próbujących znaleźć nowe sposoby, by ją jeszcze pogorszyć - dodała Mincio. - Ale faktem jest, że nieudacznicy zrobią, co tylko zdołają, żeby się na kimś odegrać. - Właśnie panu mówiłem, że skoro w sąsiednim systemie przebywają tak nieodpowiedzialni przeciwnicy, to może należałoby skrócić pobyt w tym sektorze i wrócić tam, gdzie nasza flota ma coś robiącego większe wrażenie niż niszczyciel - wtrącił Beresford. - Normalnym problemem w tym rejonie jest piractwo -Oświadczył rzeczowo Nessler. - A do zwalczania piratów niszczyciel wystarczy. Natomiast zgadzam się, że ktoś w Admiralicji powinien wpaść na to, by albo wzmocnić, albo odwołać patrole, gdy dotarły do nich informacje, że Ludowa Marynarka wysłała krążowniki do zwalczania frachtowców. Najwyraźniej muszą mieć urwanie głowy. Z domu wyszła Rovald z holoprojektorem w dłoni. Chciała się odezwać, ale zorientowała się, że Nessler i Mincio, choć milczący, myślami są gdzieś daleko. Beresford nie miał podobnych zahamowań. - To jak, sir? Mam się zająć zorganizowaniem transportu powiedzmy do Krishnaputry? Kapitan Cage jeszcze nie zszedł z orbity, a następny frachtowiec międzysystemowy może się zjawić za kilka miesięcy. Nessler przecząco potrząsnął głową. - W tym właśnie problem: my możemy stąd odlecieć, rozbitkowie z L'Imperieuse nie. Ani w pinasie, ani na pokładzie tak małego frachtowca jak te, które odwiedzają planety podobne do Hope - wyjaśnił. - Cóż, sir... - Beresford wbił wzrok w ziemię, co do- wodziło, że wie, jak blisko znajduje się granica uznawana przez chlebodawcę za nieprzekraczalną. - Po mojemu, to zaciągając się do marynarki, wiedzieli... - Zgadza się. Człowiek bierze na siebie obowiązki, które mogą okazać się naprawdę niewygodne - wszedł mu chłodno w słowo Nessler. - Tak jak ja, gdy złożyłem przysięgę oficerską obowiązującą w Royal Manticoran Navy. To, ma się rozumieć, nie dotyczy ciebie,

Beresford. Odeślę cię razem z Rovald... - Za pozwoleniem, sir! - obruszył się Beresford. - Nikt nie musi uczyć poczucia obowiązku Beresforda z Greatgap. I ten obowiązek obejmuje ochronę pańskiej osoby przed kłopotami, a nie obejmuje zostawienia pana tylko dlatego, że zaczyna się robić niebezpiecznie! - Przepraszam, Beresford - powiedział szczerze Nessler. - To nie jest najwłaściwsza chwila, żebym robił z siebie durnia, i to przed kimś, kto się mną całe życie opiekował. - Przepraszam - odezwała się Rovald, nie wiadomo, czy korzystając z okazji, czy też chcąc przerwać zapadłą nagle ciszę. - Sprawdziłam te uszkodzone kryształy, jak chciała panna Mincio, szukając wspólnej częstotli... - Moment, jeśli można, dobrze? - przerwał jej Nessler, przyglądając się intensywnie Mincio. - Mincio, czy mogłabyś wygrać od Orloffa naprawdę dużo pieniędzy? Więcej, niż byłby w stanie zapłacić? - Nie - odparła zwięźle i rzeczowo, ucinając jakąkolwiek dyskusję. To nie była rozmowa ucznia i nauczycielki, choć nie miała ochoty ani sił, by się zastanawiać, jak tak naprawdę wygląda ich obecna znajomość. - Nie zagra ze mną o kwotę, o której myślisz - wyjaśniła. - Natomiast przy pełnej współpracy Beresforda i Rovald sądzę, że mogę tak wszystko ustawić, żebyś ty za dzień czy dwa oskubał go do czysta. - Szefie, kogo mam załatwić? - spytał rzeczowo Beresford tonem sugerującym, że nie jest to wyłącznie żart. Potwierdzał to wyraz jego oczu. I nagłe napięcie widoczne w oczach Rovald. - Nie mam zamiaru nikogo zabijać... na razie przynajmniej - ostudziła jego zapędy Mincio. - Chodzi o pożyczenie z obozu Orloffa talii kart. To nie powinno być trudne dla kogoś, kto już ma kontakty wśród jego załogi. I nie aż tak kosztowne, jak można by sądzić... A potem przeprogramujemy wysyłane przez karty sygnały. Prawdopodobnie zdołałabym sama tego dokonać, mając sprzęt, który przywieźliśmy, do dyspozycji, ale na pewno nie tak szybko i łatwo, jak możesz to zrobić ty, Rovald. Rovald odetchnęła z widoczną ulgą. - To nie będzie żaden problem - zapewniła. - I wygram w pokera? Na pieniądze?! - ucieszył się Nessler. - To będzie całkiem nowe doświadczenie. Ale ty jesteś ekspertem, więc nie będę dyskutował. Ale najpierw jeszcze

jedno: Beresford, bądź tak dobry i poszukaj mojego zapasu katalizatora alkoholowego. Orloff będzie mnie poił tym paskudztwem, a byłoby podejrzane, gdybym starał się usilnie grać na trzeźwo. *** Dopiero koło południa midszypmen Rezerwy Royal Manticoran Navy zakończył naradę z ocalałymi podoficerami L'Imperieuse. Mincio to nader odpowiadało - znacznie bardziej niż poranna wycieczka do pylonów, jako że nadal czuła skutki tańców sprzed dwóch dni. Oprócz ustąpienia serii kurczów zwłoka pozwoliła jej sprawdzić efekt wieczornej pracy Rovald. Obliczyła ona częstotliwość rezonansu czterech najmniej uszkodzonych kryształów z kolekcji deKyper. Następnym krokiem było znalezienie wspólnej częstotliwości dla wszystkich, a potem określenie czynnika modyfikującego tę częstotliwość, by właściwie pobudzić kryształy w takim stanie, w jakim obecnie się znajdowały. Dopiero wówczas będzie można obejrzeć, co zawierają. O ile Rovald się powiedzie, ma się rozumieć. A to wydawało się prawdopodobne. Jeżeli tak się stanie, będzie to przełom w dotychczasowych studiach nad artefaktami Alphan i równocześnie ukoronowanie zawodowej kariery Mincio. Chwilowo jednak nie była w stanie docenić tej perspektywy, a to dlatego, że pierwszy raz od śmierci ojca nauka nie stanowiła dla niej rzeczy najważniejszej i jedynej w życiu. Jak zwykle prowadził Nessler. Mincio siedziała obok niego, a tylne siedzenie zajmowali Beresford i Rovald. W teorii co prawda pojazd był pięcioosobowy, ale nikt nie chciał ryzykować dodania nawet niewiele ważącej deKyper, biorąc pod uwagę, z jakim trudem silnik radził sobie poprzednio, mając tylko trzech pasażerów. Zdążyli opuścić podwórze, gdy zobaczyli połyskujący złotymi ozdobami pojazd Orloffa kierujący się w stronę lądowiska portu kosmicznego. Leciał tak szybko, że wiatr omal nie urwał stanowiącego dach, obszytego frędzlami materiału. - Aha - ucieszył się Nessler, biorąc zakręt. - Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli dołączymy do nich. Beresford, potem odwieziesz Rovald do obozu lorda Orloffa. - Myślę, że to się da zrobić, jako że prowadzę takie pojazdy od dziewiątego roku życia. I pański ojciec nie spuścił mi lania, kiedy mnie przyłapał, sir. Orloff i reszta mieli właśnie wsiąść na pokład kutra, gdy Nessler wylądował w pobliżu. Na jego widok Orloff rozpromienił się i ryknął: - Nessler! Chodź obejrzeć mój okręt! Potem możemy wrócić do obozu na partyjkę, no nie?

- Mincio i ja będziemy zaszczyceni, mogąc odwiedzić twój okręt - zgodził się radośnie Nessler, podchodząc bliżej. Znów nastąpił powitalny uścisk, ale Mincio zauważyła, że tym razem Nessler tak się ustawił, że jego ręce pozostały poza objęciami Orloffa, a nie jak za pierwszym razem przyciśnięte do jego boków. - Masz coś przeciwko temu, żeby mój służący i technik polecieli do twojego obozu i nagrali pylon, zanim go zabierzesz? - spytał Nessler. - A dlaczego miałbym mieć? Alec, wrócisz do obozu ze służbą mojego gościa i dopilnujesz, żeby ta hołota odpowiednio ich traktowała. Widzisz, Nessler, tam nie został żaden oficer, więc lepiej nie ryzykować. - A być może jutro będziemy mieli okazję odpocząć -podał Nessler. - Może będę w nastroju na małą partyjkę... masz coś przeciwko wysokim stawkom? Orloff ryknął radosnym śmiechem, walnął go w plecy i zaprosił gestem do kutra. *** Mincio nie miała doświadczenia wojskowego ani też nie znała się specjalnie na konstrukcjach statków czy okrętów kosmicznych, toteż widok lekkiego krążownika, do którego się zbliżali, nie powiedziałby jej wiele, nawet gdyby ekran Wizualny kutra był w lepszym stanie. Tak zamglony i roz-myty obraz nie mówił jej nic poza tym, że jeżeli stan techniczny okrętu jest podobny jak kutra, to jest on opłakany. - Proszę, proszę... - mruknął Nessler. - Gdybym nie wiedział, czyj to okręt, powiedziałbym, że to lekki krążownik klasy Brilliance Ludowej Marynarki... Czy Wielkie Księstwo kupiło od Ludowej Republiki plany, czy... - Żadne plany! - zaprotestował Orloff. - Kupiliśmy cały okręt! Nic nie jest za dobre dla naszej floty, a nic w naszej flocie nie jest za dobre dla Maswella, lorda Orloffa! Znaczy się dla mnie! I walnął pięścią w stół, aż zadudniło. Kuter wleciał przez rufowy pokład hangarowy i zacumował z głośniejszym łomotem, niż Mincio się spodziewała. Nim doprowadzono do śluzy korytarz i uszczelniono go, miała chwilę, by przetrawić to, co właśnie usłyszała. Sprzedaż okrętów mniejszych niż liniowe była z pewnością dobrym źródłem dochodu dla rządu takiego jak rząd Republiki Haven, który stworzył na własne potrzeby olbrzymi przemysł stoczniowy. Naturalnie klientami mogły być jedynie niewielkie państwa czy pojedyncze systemy. No i przeglądy techniczne oraz naprawy po okresie gwarancyjnym były już płatne.

- Kupiliśmy go mniej niż dwadzieścia lat temu - dodał z dumą Orloff, czekając, aż drzwi śluzy zostaną otwarte ręcznie, bo automatyka nie działała. - Prosto ze stoczni, nowiutki, nie jakieś tam używane byle co. Widziałeś kiedyś ładniejszy okręt? Widok pokładu hangarowego jakoś nie wywarł na Mincio specjalnego wrażenia, za to Nessler wydawał się prawie zachwycony, idąc w ślad za Orloffem. - To przerosło moje oczekiwania - przyznał. - Nie sądziłem, że Wielkie Księstwo Melungeon dysponuje tak nowoczesnym okrętem. Oficerowie grzecznie przepuścili Orloffa i jego, ale Mincio ta uprzejmość już nie obejmowała - gdy próbowała wyjść, została odepchnięta przez kobietę mającą trzy złote tasiemki na rękawie i bliznę na czole, toteż postanowiła poczekać, aż wszyscy opuszczą pokład kutra, i dopiero wtedy wysiąść. - Kotzwinkle, bierz się do roboty - polecił Orloff. -Wybierz któryś z dziobowych laserów i pospiesz się: nie chcę tu siedzieć cały dzień! Napijesz się, Nessler? Mincio dogoniła Nesslera, gdy opuszczali pokład hangarowy. Ponieważ oficerowie mieli własne zajęcia i przestali się nim interesować, mogła spokojnie z nim porozmawiać, jakby byli sami. - Ten okręt jest taki sam jak krążownik Ludowej Marynarki w systemie Air? - spytała. - Skądże znowu! - zaprzeczył rozbawiony. - To lekki krążownik, a tamten to ciężki krążownik, na dodatek nowszy i lepiej utrzymany... choć to ostatnie może być bez znaczenia, biorąc pod uwagę niski poziom załogi. Za to ten jest lepszy, niż się spodziewałem. Orloff odebrał od członka załogi dwa puchary z brandy i wręczył jeden Nesslerowi. - Chodź! - powiedział. - Obejrzyjmy mój okręt! Mincio szła spokojnie za nimi, zadowolona, że nikt jej nie częstował tym ulepkowatym rozpuszczalnikiem. Nessler przed wyruszeniem połknął katalizator, który zmieniał etanol w eter. Ten zaś łączył się z kwasami tłuszczowymi, zanim został wchłonięty przez organizm, więc jak długo Nessler miał pod ręką stosowną przekąskę, na przykład orzeszki ziemne, nikt nie był w stanie go upić. Katalizator jednak nie zmieniał smaku spożywanego alkoholu, a w przypadku tej odmiany brandy był on po prostu ohydny. Mając wybór, wolałaby płyn hydrauliczny. Większość oficerów rozeszła się, wywrzaskując rozkazy i klnąc, aż echo niosło. Na pokładzie pozostała szkieletowa załoga, więc mieli na kogo wrzeszczeć. Pozostałych zaś oraz Nesslera i Mincio Orloff zabrał na zwiedzanie okrętu. Mincio niezbyt znała się na wyposażeniu okrętów wojennych, ale wiedziała, jak powinien wyglądać porządnie utrzymany statek kosmiczny. Colonel Arabi z pewnością nie był dobrze utrzymany. Tym lepiej świadczyło o oficerach i załodze to, że zdołał dotrzeć z Melungeon na

Hope - trasa była bowiem zarówno długa, jak i skomplikowana. Stan okrętu najlepiej oddawało słowo “prowizorka”. Przez pokłady biegły pęki przewodów, kabli i światłowodów, czasami znikając w wybitych w ścianach dziurach, czasami przechodząc przez byle jak wycięte otwory w grodziach. Sprzęt nie pasował do uchwytów czy innych przeznaczonych miejsc, więc był przymocowany byle gdzie i podłączony gołym drutem. Czasami zastępcze urządzenia po prostu przymocowano do obudów zepsutych oryginałów. Nade wszystko zaś poza głównymi korytarzami każda rzecz dosłownie lepiła się od brudu. Smary, płyny hydrauliczne i inne wycieki z niesprawnych urządzeń dawno wygrały walkę z czystością i pokrywały każdą możliwą powierzchnię. Usunąć mogłoby je wyłącznie stałe czyszczenie, a tym nikt nie zawracał sobie głowy. W bocznych przejściach brud nie tylko pokrywał wszystko tłustym nalotem, ale tworzył sięgające dwudziestu centymetrów gumo-podobne stalaktyty zwieszające się, skąd tylko się dało. Dopóki nie weszli do olbrzymiej, dudniącej echem pustej komory, okręt sprawiał na Mincio wrażenie równocześnie wielkiego i naprawdę ciasnego. Dopiero tam wrażenie ciasnoty ustąpiło i zdała sobie sprawę, jak wielki jest naprawdę, choć pomieszczenie pogrążone było w półmroku, gdyż nie działała połowa oświetlenia. - Tu umieścimy kolumnę! - oznajmił Orloff. - Trzy miesiące trwało zrobienie odpowiedniej ilości miejsca. Nasze stocznie są gówno warte! Oszuści i złodzieje tylko patrzący, jak sobie napchać kieszenie! Po czym splunął z obrzydzeniem na pokład. - Tu była ściana oddzielająca dziobowe magazyny amunicyjne od głównego magazynu spożywczego, prawda? - spytał Nessler. - Usunięcie pancerza, z którego została wykonana, byłoby wyzwaniem dla każdej stoczni, Orloff... tak się zastanawiam... nie wystąpiły przypadkiem problemy z rozkładem napięć w kadłubie? To był element usztywniający i to główny w części dziobowej... - Problemy! - prychnął pogardliwie Orloff. - Mamy miejsce na filar, no nie? Po co byłoby tu lecieć, gdybym nie miał go jak przewieźć?! Gdy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, Mincio zauważyła dwa długie cylindry rozmiarami prawie dorównujące kutrowi. Były to rakiety, każda uzbrojona w głowicę nuklearną. Z tym, że niekoniecznie - każda powinna mieć taką głowicę, ale z tego, co dotąd widziała, mogło ich w ogóle nie być albo też mogły być pełne piasku. - Jak sądzę, musieliście usunąć większość rakiet, żeby zwolnić przestrzeń potrzebną dla artefaktu. Co z nimi zrobiliście, lordzie Orloff?

Mincio zadała pytanie, nim zauważyła, że większość uchwytów, które pozostały na ścianach i podłodze, jest zardzewiała, co świadczyło o tym, że od dawna nie utrzymywały żadnej rakiety. - To magazyny dziobowe, Mincio - wyjaśnił Nessler. - Magazyny rufowe pozostały i nadal pełnią swoją funkcję. - A na co nam rakiety? - zadudnił Orloff. - Alphanie nas nie zaatakują, a wiesz, ile kosztuje taka rakieta? Lepiej wydać te pieniądze na nagrody dla zasługujących na nie oficerów, no nie? I ryknął śmiechem, klepiąc Nesslera w plecy. Rozległ się trzykrotny dźwięk dzwonka i z głośników dał się słyszeć krótki komunikat. Dzięki pogłosowi, chrypieniu, akcentowi i żargonowi Mincio nie zrozumiała z niego ani słowa. - No! - ucieszył się Orloff. - Kotzwinkle jest już gotowy! Będę musiał go przeprosić, że nazwałem go leniwym psem, który woli pieprzyć własną siostrę, niż wykonywać swoje obowiązki, no nie! I znowu ryknął śmiechem, kierując się ku wejściu do pomieszczenia. - No to po maluchu i wracamy do obozu na partyjkę pokera - zaproponował. *** W nocy padało, ale przelotnie, toteż kurzu w wykopie i okolicach było tyle samo co zawsze. Roślinność miała średnio atrakcyjny szary kolorek i kolce zdolne przebić cholewę buta. Na szczęście podeszwy okazały się dla nich za twarde. Beresford rozstawił obok olbrzymiego namiotu Orloffa czteroosobowy namiot, a Rovald przeniosła do niego sprzęt. Transport rozłożyła sobie na kilka tur, woląc się nachodzić, niż ryzykować upuszczenie któregoś z delikatnych urządzeń. Mincio chciała jej pomóc, ale technik nie ufała w tej kwestii nikomu, gdyż nie mogli zabrać ze sobą ochronnych pojemników, w których dotąd przewozili sprzęt. Powód był prosty - wóz ledwie dotarł tu z nimi i sprzętem. Transportu grubych, ciężkich pojemników nie wytrzymałby silnik ciągnący resztką mocy. - Nie przywiozłeś tej starej wariatki? - zdziwił się Orloff. - Myślałem, że zechce się pożegnać ze swoim drogocennym pylonem. - Wolała zostać w domu i sprawdzić pewne wyliczenia Rovald dotyczące alphańskich książek - zełgał Nessler, uśmiechając się promiennie. Jedynie ktoś naprawdę dobrze go znający był w stanie stwierdzić po pulsowaniu żyłki na szyi, że się denerwuje.

- Gdybyśmy zdołali je odczytać, byłoby to nie lada osiągnięcie, nie sądzisz, Orloff? - Książki to dobra rzecz - przyznał Orloff. - Ale za mało widowiskowe. Co innego taka kolumna: oczy same wyłażą na wierzch, gdy się na nią patrzy. Namiot rozstawiony przez Beresforda, opracowany i wyprodukowany w Królestwie Manticore, był cudem prostoty i lekkości. Dawał wygodny nocleg czterem osobom i mieścił ich bagaż, a użyty został pierwszy raz, gdyż jak dotąd zawsze udawało im się znaleźć nocleg pod jakimś dachem. Nim się roztasowali, załoga pod nadzorem podoficerów wyładowała z kutra jedno z działek obrony przeciwrakietowej krążownika. Zgodnie z rozkazami Kotzwinkle'a zaciągnięto je dziesięć metrów od skraju wykopu i wycelowano w skałę, z którą złączony był pylon. Działko nie miało żadnej lawety czy innej podstawy do prowadzenia ognia na lądzie, więc położono je na wóz zakupiony w najbliższym latyfundium i przywiązano do niego linami. Mincio sądziła, że to wystarczy, jako że lasery nie miały odrzutu, ale tak Nessler, jak Rovald ostrzegli ją, by nie podchodziła blisko ani do działa, ani do kabla grubości ręki łączącego działko z generatorem kutra, ani do samego generatora. W ich zgodnej opinii kabel był zbyt słaby, by przesłać odpowiednie ilości energii w odpowiednim czasie. Jeden ze służących rozmawiał przez chwilę z Beresfordem, na co naturalnie żaden z oficerów nie zwrócił uwagi. Ci, którzy znudzili się śledzeniem przygotowań, wrócili do namiotu i od niechcenia rżnęli w karty. Zresztą nawet gdyby uważnie obserwowali, i tak by niczego nie zauważyli - Mincio wiedziała, co ma nastąpić, a i tak nie dostrzegła, kiedy i jak Beresford przekazał mu przeprogramowaną talię. - Tak się zastanawiam, Orloff... - odezwał się niespodziewanie Nessler na tyle donośnie, by usłyszała go większość oficerów. - Czy mógłbym pożyczyć pistolet od któregoś z twoich ludzi i postrzelać do celu? Nudzi mi się, a dawno nie strzelałem... - Jasne, użyj mojego. - Orloff wyjął z kabury chromowaną broń i podał mu ją. Pistolet nie był wielki - prawie ginął w jego masywnej dłoni, ale nie ulegało wątpliwości, że nie była to zabawka, lecz jak najbardziej użyteczne, choć ozdobne narzędzie śmierci. - Jak cię można prosić, to nie zabijaj więcej jak z tuzin tych psów, co? - poprosił Orloff. - Musimy załadować kolumnę na pokład, pamiętasz? I ryknął śmiechem, tak że mu łzy pociekły. Nessler uśmiechnął się uprzejmie i obejrzał dokładnie pistolet. Następnie odwrócił się, uniósł broń i nacisnął spust. Huknęło niegłośno, broń podskoczyła mu w dłoni, a jakieś pięćdziesiąt metrów od niego uniósł się obłoczek piasku. - W co próbowałeś trafić? - zaciekawił się Orloff.

Inni oficerowie zwabieni odgłosem strzału wynurzyli się z namiotu, niektórzy odruchowo sięgając do kabur. Nessler zamiast odpowiedzi ponownie nacisnął spust. Ponieważ z lufy ani nie błysnęło, ani nie wyleciał dym, Mincio uznała, że nie jest to typowa broń palna o pociskach chemicznie napędzanych, acz nie miała pojęcia jaka konkretnie. Z miejsca obok pierwszego gejzerka piasku uniósł się drugi. - Ładne skupienie - ocenił Nessler. - Poprawiłbym trochę celownik, bo znosi w prawo, ale to nie mój pistolet. Strzelił trzeci raz. Kamień wielkości pięści leżący z pół metra od miejsca pierwszego trafienia podskoczył w górę. Nim opadł i zniknął w jakiejś rozpadlinie, trafiły go jeszcze dwie kule. - Zamierzałeś pan to zrobić?! - zdumiał się jeden z oficerów. - Naturalnie - odparł Nessler i schylił się po inny kamień. Złapał go lewą ręką, wyprostował się i zapowiedział: - Patrzcie uważnie! Cisnął kamyk wysoko i uniósł broń. Huk strzału zlał się z trzaskiem pękającego granitu, gdy trafiony kamyk rozprysnął się na kawałki. - Traf w to! - polecił Orloff i cisnął z całych sił inny, mniejszy niż pięść kamień ku linii horyzontu. Nessler odwrócił się już z uniesioną bronią. Kamień obracał się o jakieś pięćdziesiąt metrów od niego, połyskując w słońcu, gdy strzelił. Kamień rozbłysł i zmienił się w obłok odłamków. - Dobra broń - pochwalił Nessler i podał ją Orloffowi lufą ku górze, trzymając za osłonę spustu palcem wskazującym i kciukiem. - Dawno nie strzelałem, ale jak widać, niewiele zapomniałem. Wśród zaskoczonych oficerów panowała absolutna cisza. - Gdzieś ty się nauczył tak strzelać? - spytał Orloff, odruchowo odbierając podany pistolet, ale najwyraźniej nie bardzo zdając sobie z tego sprawę. - Na uczelni - wyjaśnił Nessler. - Z konieczności. Tak naprawdę to lubię walczyć na białą broń, ale ponieważ nikt nie chciał się ze mną pojedynkować na szpady czy nawet miecze, musiałem się nauczyć strzelać... Ilu dokładnie zabiłem, Mincio? Coś że dwudziestu, jeśli mnie pamięć nie myli... - Dokładnie dwudziestu ośmiu - odparła, potrząsając głową. - Ale był skandal... Nessler pokiwał głową.

- Fakt - przyznał. - Prawie mnie wylali. Matka, leżąc na łożu śmierci, wymusiła na mnie obietnicę, że przestanę się pojedynkować. Jak dotąd udało mi się dotrzymać słowa, ale kiedy mam w ręku broń, tak się zastanawiam, co w sumie znaczy słowo dane nieboszczykowi... I uśmiechnął się szeroko. Orloff potarł wąsa pięścią, próbując przyswoić lawinę niespodziewanych informacji. - Jesteśmy gotowi! - krzyknął Kotzwinkle stojący obok działka laserowego. Któryś z podoficerów zaprotestował cicho, za co dostał w pysk. -. Mówię, że jesteśmy gotowi, to jesteśmy! - ryknął Kotzwinkle. Wszyscy podeszli do krawędzi wykopu. Orloff jedną ręką obejmował Nesslera, drugą wsuwał do kabury pistolet. - Śliczne! - zachichotał cicho Beresford stojący wraz z Mincio w pewnym oddaleniu od pozostałych. - Najlepsze, co mogę powiedzieć o mamusi milorda, to to, że odkąd dziesięć lat temu uciekła z ogrodnikiem, ani razu nie naprzykrzała się rodzinie. Nie wspominając o tym, że milord jest cudotwórcą: dwudziestu dziewięciu zabitych i ani jednego pojedynku. - Nie stoczył ani jednego, bo dopilnował, żeby wszyscy wiedzieli, jak celnie strzela odszepnęła. - Podobne pokazy prowokował na początku każdego roku akademickiego i potem miał już spokój. Nikt nie odważył się go wyzwać. Tu zrobił dokładnie to samo. Mimo że działko laserowe wycelowano już w podstawę kolumny, kilku członków załogi nadal kręciło się po drugiej stronie wykopu, czyli na linii ognia, a sam wykop miał niewiele ponad trzydzieści metrów średnicy. - Zastanawiam się, czy nie stoimy za blisko...? - mruknęła Mincio. Pytanie pozostało bez odpowiedzi, ale dostrzegła, że Nessler osłania oczy lewym przedramieniem, więc zrobiła to samo. Kotzwinkle dał znak czekającemu przy generatorze kutra, ten uruchomił go i głośny wizg uniemożliwił jakąkolwiek rozmowę. Po sekundzie zawtórował mu wysokim jękiem oscylator działka. Gdy jęk osiągnął granicę infradźwięków, broń wyemitowała wiązkę spolaryzowanego światła, która trafiła w granit. Skała eksplodowała z głośnym trzaskiem, sypiąc wokół odłamkami od drobin do kamlotów wielkości głowy. Większość z nich nie opuściła wykopu, ale kilka z gwizdem przeleciało nad głowami obserwatorów, a znajdujący się po przeciwnej stronie wykopu członkowie załogi w rekordowym czasie wykonali przepisowe “padnij”. I to bez rozkazu. Skała u podstawy kolumny przestała istnieć, a równocześnie jeden z układów scalonych znajdujących się w obudowie działka wystrzelił fontanną iskier i wielobarwnym

płomieniem. Kabel okazał się wytrzymalszy od broni. Wrzeszczący dziko Kotzwinkle stoczył się do wykopu, próbując ugasić płonącą kurtkę mundurową. Jakimś cudem mu się to udało. Mincio przestała osłaniać oczy. Nessler zrobił to samo. Wszyscy wokół krzyczeli większość z radości, bo takiej rozrywki jak ten fajerwerk dawno nie mieli. Pylon zakołysał się i przechylił, gdyż skała z jednej strony została zmieniona w odłamki i gruz, ale z drugiej pozostała cała, przez co z jednej strony stracił podparcie. Przechył powiększał się, choć zadziwiająco wolno, a w następnej sekundzie pylon przestał istnieć. Z ogłuszającym rykiem podobnym do dźwięku wydawanego przez pękający lód rozpadł się na fragmenty nie większe niż paznokieć. Kołnierze antygrawitacyjne rozleciały się na wszystkie strony, a migotliwy deszcz kryształów wypełnił wykop, zatapiając próbującego wdrapać się na zbocze Kotzwinkle’a. Przez moment słychać było jeszcze jego zduszony krzyk, potem widać było wyciągniętą rękę, a potem pozostała już tylko połyskująca wszystkimi barwami tęczy powierzchnia utworzona z niezliczonych kryształków. Mincio przełknęła ślinę, próbując dostrzec coś przez łzy. Usłyszała cichy głos Nesslera: - Cieszę się, że nie zabraliśmy panny deKyper. Wystarczy, że będziemy musieli jej o tym opowiedzieć... Ostatnie fragmenty znieruchomiały przy wtórze cichutkiego pobrzękiwania i w absolutnej ciszy rozległo się pytanie Orloffa: - To co, Nessler: partyjkę? Może choć jednemu z nas ten dzień przyniesie coś miłego. - A tak - zgodził się Nessler. - Myślę, że powinniśmy zagrać w karty. - Zawsze lubiłem pokera, ale obawiam się, że nie jestem najlepszym graczem przyznał Nessler, zajmując wskazane miejsce po lewej ręce Orloffa. Do stolika usiedli także dwaj inni oficerowie, reszta zaś obserwowała ich z zainteresowaniem wilków oglądających obiad pasący się na łące. Co nie przeszkadzało paru zabawiać się z prostytutkami. Załoga i podoficerowie albo zniknęli w obozach, albo rozsiedli się wokół połyskującej różnobarwnie niecki i przyglądali pozostałościom po kolumnie. Mincio patrzyła na to, stojąc w wejściu do rozbitego przez Beresforda namiotu. Słowa Nesslera usłyszała wpierw przez interkom w lewym uchu, a pół sekundy potem normalnie. - Nie bój nic - pocieszył go Orloff, odbierając z rąk służącego fajkę i talię znaczonych kart. - Nauczymy cię grać, no nie? - Jeżeli mnie słyszysz, spleć ręce na karku i przeciągnij się - powiedziała cicho Mincio. Nessler splótł dłonie na karku i przeciągnął się.

- Cóż, jak długo obowiązuje zasada, że gramy o to, co na stole, nie sądzę, żebym znalazł się w poważnych kłopotach - ocenił. - Możemy się umówić, że przegrana jest płatna natychmiast? - Cóż... - mruknął niepewnie Orloff. - To na dowód, że jestem wypłacalny - dodał Nessler i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kilka kwitów kredytowych na okaziciela. Każdy składał się z chipa wystawionego przez Królewski Bank Manticore i wydruku podającego kwotę oraz warunki kredytu. Aby był ważny, wymagał jedynie podpisu Nesslera. Orloff wybrał jeden losowo i spojrzał na kwotę. - No proszę! Jasne, że płatne natychmiast i można zmieniać stawki! - zadudnił radośnie. - Moi mili, on chce kupić całe Melungeon! A przynajmniej na to wygląda! - Idę sprawdzić nagranie - zawołała Mincio. Wszyscy ją zignorowali, gdyż Orloff zaczął tasować. Weszła do środka, a po chwili przed wejściem stanął Beresford sprawiający przekonujące wrażenie, jakby nie interesowało go nic poza grą w sąsiednim namiocie. W namiocie Rovald miała już wszystko gotowe - rozkład kart przedstawiała holoprojekcja zmieniająca się równocześnie ze zmianą sytuacji wynikającą z tasowania czy dobierania kart. - On dostaje tylko sygnał kodu karty, która jest następna do rozdania - wyjaśniła z zadumą, gdy Mincio usiadła obok. - My widzimy całą talię, a najwyraźniej karty rozdane i te, które są do najbliższego rozdania. - Doskonała robota - pochwaliła Mincio. - Teraz nie ruszaj się i nie gadaj, póki ci nie powiem. Rovald drgnęła niczym uderzona, ale Mincio nie miała czasu na subtelności, zbyt bowiem pochłaniało ją to, co musiała zrobić. A cała sztuka polegała nie tylko na tym, by wygrać, lecz by zrobić to tak, żeby Orloff się nie zorientował. Przepraszać mogła później. Po rozdaniu kart przez Orloffa Nessler postawił uparcie na dwie pary i przegrał -jeden z oficerów miał trójkę dam. Mincio nie odzywała się ani podczas tego rozdania, ani podczas kilkunastu następnych. Gdy uzgadniali taktykę, kazała mu obstawiać uparcie, podwyższać stawki i blefować jak najczęściej, czyli popełniać wszystkie klasyczne błędy człowieka bogatego, a niedoświadczonego w grze. Przed przystąpieniem do akcji musiała poznać sposób gry przeciwnika, co oznaczało, że Nessler najpierw musi stracić sporą sumę. Żeby wszystko wyglądało naturalnie, nie należało się przy tym spieszyć.

- Brandy! - warknął Nessler. - Nie wystarczy, że mam gówno w kartach, to jeszcze mam umrzeć z pragnienia?! Był dobrym aktorem - prawie wierzyła w jego złość i frustrację, słysząc jedynie jego głos. Zresztą mogły być autentyczne, bo nawet ze świadomością, że przegrane są planowe i konieczne, na pewno nie było to miłe przeżycie dla kogoś takiego jak sir Hakon Nessler. Naczelną bowiem jego cechą było współzawodnictwo wyłącznie w tych nielicznych dziedzinach, w których był naprawdę dobry. Czas mijał, a dla niej obserwacja gry była całym światem. Grano w klasycznego pokera - po pięć kart, bez odkrycia. Klasyczna gra zawodowców. A ona była najlepszym zawodowcem na całej planecie. - Czego?! Znowu muszę podpisać kwit? - głos Nesslera wybił ją na moment z transu. Jak tak dalej pójdzie, Orloff, to moje gacie też będą do ciebie należeć! Gdzie ta cholerna butelka?! Nawet się napić na tym zadupiu porządnie nie można... Zachowywał się tak jak powinien - gówniarz z kasą, źle grający w karty i robiący coraz to gorsze błędy, w miarę jak coraz więcej przegrywał i pił... Dopiero po trzech godzinach karty ułożyły się w sposób, którego Mincio potrzebowała. Rozdawał Orloff. Jeszcze nim skończył, poleciła Rovald: - Zamień kody tych dwóch kart! Rovald wystukała polecenie i karty wymieniły się sygnałami. Orloff skończył rozdawać karty. Nessler miał szóstkę, siódemkę, dziewiątkę i dziesiątkę pik oraz króla trefl. Orloff wiedział, że następną kartą na kupce był walet karo. - Nessler, to jest to - powiedziała zwięźle - odrzuć króla i dobierz jedną kartę. I stawiaj ile się da, drugiej takiej okazji nie będzie. - Dość mam tych żebraczych stawek! - oznajmił Nessler. - Ile jest w stole? Aha! Niech no to podpiszę i zaczniemy grać o porządną stawkę! - O jasne z modrym! - jęknął ktoś na tyle głośno, że było go słychać nawet przez izolowaną ścianę namiotu. Mincio wstała z krzesła i powoli wyszła z namiotu. Nogi miała ścierpnięte i poruszała się z trudem, a do tego kręciło jej się w głowie, była zmęczona i spragniona. Teraz nie miała już nic do roboty, więc mogła spokojnie przyglądać się grze. Beresford odsunął się, by mogła przejść, po czym wrócił na miejsce. Obaj oficerowie siedzący przy stoliku odłożyli karty - jakoś tak się dziwnie składało, że gdy stawka stawała się wysoka, odpadali z gry i wygraną zgarniał Orloff. Powód mógł być

nawet uczciwy - nie mieli odpowiedniej gotówki, więc woleli nie ryzykować. - Skoro nalegasz, to proszę bardzo - zgodził się Orloff. - Musisz mieć naprawdę dobre karty... zresztą fortuna sprzyja odważnym. - Sądząc po kartach, jakie dziś dostaję, to mnie na pewno nie sprzyja - burknął Nessler, opróżnił pucharek i odłożył wskazaną przez Mincio kartę. - Jedną. Orloff podał mu jedną kartę z kupki i położył swoje karty na stole. - Rozdający zdrów - oświadczył. - Albo masz dobre karty, albo... I roześmiał się głośno, starając się wywrzeć wrażenie, że blefuje. Otarł wąsy wierzchem dłoni i czekał. Mimo że znał rozkład kart, był nerwowy, co wskazywało na to, że jest złym graczem. Albo też powodem była stawka - to co już wygrał, było małą fortuną, i to nie tylko w realiach Wielkiego Księstwa Melungeon. - Masz aż tak dobre karty? - spytał Nessler, podpisując trzy kolejne kwity i dokładając je do puli. Łącznie stanowiły równowartość wszystkich wygranych Orloffa i pierwotnej puli. - Brandy! - zażądał. Jeden z oficerów natychmiast podał mu pełen pucharek. - Aż tak - powiedział Orloff. Nie był już pewien siebie, ale dołożył do puli potrzebną kwotę. Oficerowie zamilkli, Beresford sprężył się gotów do działania. Jedynie Mincio ze spokojem obserwowała, jak wydarzenia zmierzają ku nieuchronnemu końcowi. Nessler odstawił energicznie opróżnione naczynie. - W takim razie przebijam! - oznajmił. - Podwajam tę cholerną stawkę! I wyciągnął z kieszeni następny kwit. Wydruk opatrzony był czerwoną pieczęcią i opiewał na kwotę pięciokrotnie wyższą niż którykolwiek z leżących na stole. Podpisał go, położył na środku stołu i spytał: - I co ty na to, Orloff? Łysa czaszka zapytanego lśniła od potu. - Wyrównuję i sprawdzam - zdecydował. - Nie pozwolimy, żebyś kupił pulę! - Zgoda - oświadczył Nessler i wyłożył karty. Orloff zrobił to samo z westchnieniem ulgi. - Ful piątek na waletach - ogłosił. - To więcej niż kolor, mój drogi. - Ale mniej niż poker - odparł spokojnie Nessler. - A ja mam pokera, drogi Orloff, nie kolor! A więc, jak sądzę, to ja wygrałem. - Święci pańscy! - jeden z oficerów aż się przeżegnał z wrażenia. - On ma rację!

Orloff zbladł jak trup. - Ale ja myślałem... - wymamrotał i sięgnął po górną kartę z kupki. Był to walet karo, którego, jak sądził, miał przeciwnik. Sir Hakon Nessler wstał i przeciągnął się. Nie wyglądał na pijanego, młodego czy niegroźnego. Mincio ze starannie neutralnym wyrazem twarzy podeszła do stolika. - Nie zamierzam naturalnie przerywać gry tylko dlatego, że wygrałem - powiedział uprzejmie Nessler. - Byłoby to nieuczciwe, więc dam ci szansę się odegrać. Ale najpierw się rozliczymy w związku z tą wygraną. Przegrana płatna natychmiast, pamiętasz? Orloff nie ruszył się z miejsca, za to obaj pozostali gracze wstali pospiesznie i odsunęli się na boki. - Zaraz wypiszę weksel - powiedział cicho Orloff, nadal wpatrując się w karty leżące na stole i nie podnosząc głowy. - W żadnym wypadku! - oznajmił ostro Nessler. - Spłacisz dług natychmiast, jak jest to przyjęte między ludźmi honoru, do których założyłem, że należysz. Jeżeli natomiast wolisz mnie obrazić... Nie dokończył. Nie musiał - połowa oficerów spojrzała w rejon improwizowanej strzelnicy, gdzie nie tak dawno Nessler udowodnił, że potrafi wpakować przeciwnikowi zawartość całego magazynka w oko, jeśli mu przyjdzie taka ochota. - Istnieje sensowne wyjście - wtrąciła Mincio, wykorzystując tę ciszę. - Może lord Orloff wypożyczyłby ci na miesiąc czy dwa swój okręt, regulując w ten sposób dług honorowy? Orloff uniósł głowę, mrugając gwałtownie oczami i próbując zrozumieć, o co chodzi w tym, co właśnie usłyszał. Propozycja sama w sobie była bowiem prosta i jasna, tylko nie mógł zrozumieć, do czego tak naprawdę Mincio zmierza. - Dobry pomysł - zgodził się Nessler. - Własny środek transportu pozwoliłby nam szybciej zakończyć wycieczkę, a to rozwiązanie byłoby korzystne dla obu stron. - Ale... - Orloffowi najwyraźniej zabrakło słów. - Colonel Arabi... nie mogę, to okręt Wielkiego Księstwa, nie mój... nie mogę go wypożyczyć. - Jeśli dobrze zrozumiałam to, co pan powiedział wczoraj, lordzie Orloff, to pański rząd oddał ten okręt do pańskiej dyspozycji, by umożliwić panu przewiezienie alphańskiego artefaktu - powiedziała Mincio. - Zgadza się? - Tak, zgadza się - przytaknął Orloff. I przełknął nerwowo ślinę. Jego oficerowie przyglądali mu się z bezpiecznej odległości niczym samobójcy na

gzymsie wieżowca. - W takim razie może pan wypożyczyć okręt, komu pan zechce. W końcu z dziurą w głowie trudno przetransportować cokolwiek, prawda? - spytała słodko. Orloff zerwał się na równe nogi, ale zamiast wybuchnąć, jak tego Mincio oczekiwała, odwrócił się i zwymiotował. Po pierwszej serii mdłości opadł na kolana, utrzymując resztę ciała w pionie jedynie dzięki kurczowemu trzymaniu się stołu. - Dobra - wymamrotał niezbyt wyraźnie - Colonel Arabi jest twój przez miesiąc, Nessler, i jesteśmy kwita. I wrócił do rzygania. - Doskonale - potwierdził Nessler, zbierając równocześnie wygraną ze stolika. Zdążył, nim Orloff wywrócił mebel i wysypał to, co na nim stało, prosto w rzygowiny. - Niech już będzie moja strata - dodał Nessler. - Nie będę ci zabierał kutra. Rovald skończyła nagrywać i wycofała się równie niezauważenie, jak się pojawiła. A Nessler uśmiechnął się z autentycznym zadowole-niem. - Wolę pinasę z L'Imperieuse od tego złoconego gówna. W Kuepersburgu zaczynały się już palić światła, gdy prowadzony przez Nesslera pojazd zbliżył się do miasta. Dni na Hope nie były długie, ale ten przemknął praktycznie niezauważenie. Mincio odwróciła się do siedzącej z tyłu Rovald i powiedziała szczerze: - Rovald, ta wygrana to twoja zasługa. Z twoją pomocą dziecko mogłoby ograć zawodowców. - Dziękuję, ma'am. Rovald od uciszenia na początku gry była niezwykle sztywna i zamknięta w sobie, ale teraz przynajmniej odprężyła się i stała się zwyczajnie sztywną i zamkniętą w sobie osobą. - Obie byłyście doskonałe - pochwalił Nessler i dodał z westchnieniem: - Teraz pozostaje mi tylko wymyślić, jak dotrzeć stąd do systemu Air, mając trzydziestu siedmiu ludzi i pozostawiające wiele do życzenia umiejętności astronawigacyjne. Mincio odwróciła się jak ukąszona i syknęła, gdy zesztywniałe od siedzenia mięśnie zaprotestowały przeciwko takim ekscesom. - Po co mamy lecieć do systemu Air? - spytała zaskoczona. - Sądziłam, że krążownik jest potrzebny do odstraszenia przeciwnika, gdyby się tutaj pojawił. - Jeżeli zostawimy im inicjatywę, to przy tej przewadze na pewno nas zniszczą wyjaśnił, przelatując nad miastem i zniżając lot, by wylądować na podwórzu Singha. Ponieważ to rezerwa Ludowej Marynarki, można mieć nadzieję, że jeśli ich zaatakujemy i uszkodzimy, nie będą nas ścigać, a wręcz przeciwnie: unikać. I tylko na to możemy liczyć.

Bezkarność rozzuchwala takich jak oni, dlatego nie możemy czekać. Poza tym mogą się pojawić za więcej niż miesiąc i co wtedy? Wylądował całkiem zgrabnie, kontrując skłonność pojazdu do nieproszonego skrętu w prawo. Gdy maszyna znieruchomiała i silnik ucichł, dodał: - Problemem jest dotarcie do celu z mniej niż dziesiątą częścią załogi. - Może pan mieć do dyspozycji tylu członków obecnej załogi, ilu pan zechce, sir odezwał się Beresford. - Jeśli ogłoszę, że dostaną trzy posiłki dziennie, każdego dnia, to się zadepczą, żeby tylko zdążyć na odlot. Naturalnie nie dotyczy to oficerów, ale oni akurat są panu zbędni, jeśli się nie mylę. Na podwórzu pojawiła się Lalita ze służącymi. Wszyscy stanęli zaskoczeni, widząc Nesslera siedzącego okrakiem na burcie, gdyż był w trakcie wysiadania, gdy usłyszał rewelację Beresforda, która wmurowała go dosłownie w miejsce. - Poważnie mówisz? - upewnił się. - Jeżeli o to chodzi, to mogę im przecież zapłacić żołd. - Wiem, że pan może - uśmiechnął się Beresford. -Ale im tego nie powiem, bo mi nie uwierzą. Proszę zdać się na mnie, a ludzi na pewno panu nie zabraknie. I zręcznie wyskoczył z wozu. Po czym ruszył ku bramie z założonymi na plecach rękoma, pogwizdując wesoło. - Niech mnie... - mruknął Nessler, patrząc, jak Beresford wychodzi. - Jeśli tak, to się może udać! I dokończył wysiadanie. *** Rozbitkowie z L'Imperieuse wyprężeni w dwóch szeregach na podwórzu Singha wyglądali nieporównanie lepiej niż wtedy, gdy Mincio ostatni raz ich widziała. Byli dobrze odżywieni, wypoczęci i pełni życia, a ci, którzy stracili mundury, zdołali z lokalnych materiałów sporządzić całkiem zbliżone do oryginałów kopie. - To prywatne przedsięwzięcie - powiedział Nessler donośnie. - Za chwilę poproszę, by ci, którzy na ochotnika zechcą mi towarzyszyć, wystąpili o krok naprzód, ale najpierw muszę wyjaśnić jedną sprawę. Nie mogę nikomu z was niczego rozkazać, gdyż z tego, co wiem, nadal jestem oficerem rezerwy nie powołanym do czynnej służby. Muszę też otwarcie przyznać, że nie widzę większych szans na sukces naszej misji, jakkolwiek słuszna by ona była. Okręt, który mamy do dyspozycji, nie dość, że znajduje się w opłakanym stanie, to praktycznie został rozbrojony z rakiet. Niezwykle dokładnie wymawiał słowa, co jak Mincio wiedziała, było oznaką

zdenerwowania. Nic dziwnego -mimo starannie kultywowanej pozy pewnego siebie, bogatego młodzieńca, sir Hakon Nessler nigdzie poza marzeniami o dawno minionej przeszłości nie czuł się pewnie. Odchrząknął, co było aż zbyt dobrze słyszalne w absolutnej ciszy panującej na podwórzu. Ciszy i bezruchu, gdyż członkowie załogi L'Imperieuse słuchali go zgodnie z najlepszymi zasadami dyscypliny - żaden nawet nie drgnął. - Mimo to poddany Korony musi wypełnić swe obowiązki, a szlachectwo zobowiązuje... - dodał Nessler. - Poczynię odpowiednie przygotowania, by ci, którzy zdecydują się zostać, mogli powrócić... - Baczność! - przerwało mu ostre warknięcie Harpe stojącej na prawym skrzydle. - Na moją komendę wszyscy wystąp! - Zaraz! - zaprotestował zbity z tropu Nessler. - Tak nie można! Bosman Harpe, to ma być wolny wybór! - I to jest wolny wybór, sir. Mój wybór jako najstarszej stopniem do momentu, do którego nie oddamy się pod pańskie rozkazy - wyjaśniła z żelazną wojskową logiką. - Co powiedziałam, wałkonie? Wystąp! Z radosnymi pokrzykiwaniami i śmiechami wszyscy jej podkomendni wykonali polecenie. Harpe także zrobiła krok do przodu, zasalutowała i zameldowała: - Wszyscy obecni i zdolni do służby, panie kapitanie. - Za przeproszeniem, sir - odezwał się ktoś. - Ale za kogo nas pan ma? Za bandę durnych Dolistów, co będą dyskutowali nad rozkazami?! - Nie, Dismore - odpowiedział Nessler, jakby to nie było pytanie retoryczne. - Ani przez moment was za takich nie uważałem. *** - Dobra, dziesięć minut przerwy! - zawołał Beresford z sąsiedniego pomieszczenia. Dobrze wam idzie. Wszystkim. Wyjdzie, cholera, że po wachcie będę musiał obu zespołom postawić piwo! Nessler wysunął się spod konsolety. Z drugiej strony wygrzebał się spod niej technik Królewskiej Marynarki i pomocnik bosmański floty Wielkiego Księstwa. W pomieszczeniu nagle zrobiło się ciasno i Mincio cofnęła się. Stała za blisko, podświadomie czując, że im bliżej będzie, tym bardziej zdoła pomóc, co było zupełnie nielogiczne, gdyż nie miała nawet pojęcia, do czego konsola służyła, a co dopiero o tym, co w niej szwankowało. - Mincio, wiesz, gdzie jest Rovald? - spytał Nessler. Ubranie, dłonie i twarz miał ubrudzone smarem, a na grzbiecie lewej dłoni widać było solidne zadrapanie.

- Ten cholerny system wewnętrznej łączności nadal nie chce działać - dodał tonem wyjaśnienia. - Nie mam... - zaczęła Mincio. - Sprowadź ją tu, dobrze? - wszedł jej w słowo, najwyraźniej nie oczekując odpowiedzi. - Myślę, że to rezerwowe stanowisko nawigacyjne. Sprawdziliśmy wszystkie poziomy, a ekran nadal pozostaje ciemny jak tabaka w rogu. Mincio kiwnęła głową i wyszła na korytarz. Nessler był zdecydowany doprowadzić okręt do stanu użyteczności bojowej, czego od prawie dwudziestu lat nikt nie próbował. Na nic więcej i na nikogo, kto w danej chwili nie był mu potrzebny, nie zwracał uwagi. Grupy robocze złożone z członków pierwotnej załogi pod przewodnictwem jednego lub dwóch rozbitków pracowały praktycznie wszędzie. Beresford, choć nie miał żadnego doświadczenia wojskowego czy technicznego, okazał się niezastąpiony. Nie dość, że organizował grupy w miarę zmieniających się stale potrzeb, to nadzorował zespoły chwilowo pozbawionych innych pilniejszych przydziałów członków załogi, które zajmowały się czyszczeniem i sprzątaniem okrętu. Pomoc Rovald była znacznie poważniejszej natury. Trzeciorzędne marynarki wojenne, jak flota Wielkiego Księstwa Melungeon, szkoliły załogi do używania pokładowego sprzętu, ale nie zwracały uwagi na to, czy operatorzy rozumieją zasady jego działania. Najlepsze marynarki wojenne, jak Royal Manticoran Navy, szkoliły ludzi także w tej kwestii, dzięki czemu potrafili oni znacznie więcej, niż tylko wykorzystywać i konserwować urządzenia zgodnie z instrukcją. Jednak żadna marynarka wojenna nie miała czasu i pieniędzy, by szkolić swój personel w zrozumieniu sprzętu wszystkich innych flot. Teraz, gdy tyle urządzeń podłączonych było na krótko czy zastąpionych prowizorkami, a nawet i oryginalne wyposażenie nie było standardowym, używanym w Królewskiej Marynarce, wiedza i talent do rozwiązywania nowych problemów Rovald były wręcz nieocenione. Natomiast Mincio nie posiadała żadnych użytecznych umiejętności. Mogła co prawda wziąć udział w sprzątaniu, ale uznała, że Beresford ma do tego celu dość ludzi, a jej po prostu nie chciało się uświnić i zmęczyć dla tak błahego celu. Jakoś nie mogła sama siebie przekonać, że wycieranie brudu ze ścian podnosi sprawność bojową okrętu. Zrobiła przejście czterem ludziom uginającym się pod czymś, co wyglądało jak trzymetrowy klucz dziwnej konstrukcji. Ponieważ wszystkie kołnierze antygrawitacyjne zostały na planecie, trzeba było dźwigać ciężary ręcznie. Nessler po nie nie posłał, nie chcąc dyskutować z Orloffem na temat opuszczenia obozu i powierzchni planety przez wszystkich członków załogi poza oficerami. Ani o tym, że przed odejściem skutecznie uszkodzili oni

wszelkie środki transportu, którymi mógł ich ścigać Orloff. - Widział ktoś pannę Rovald? - spytała głośno. - Zapasowe stanowisko nawigacyjne! - odkrzyknął prowadzący grupę mat RMN. Następne pomieszczenie na lewej burcie! Co wcale nie oznaczało “następne po lewej”, jak sądziła Mincio, ale “następne po lewej stronie, stojąc twarzą do dziobu”. Skomplikowało to nieco poszukiwanie, ale drogą eliminacji odnalazła właściwe. Rovald siedziała na podłodze przed ścianą, z której zdjęto panel techniczny, i przyglądała się plątaninie obwodów, przewodów i innych elektronicznych komponentów odsłoniętych dzięki temu. Pomieszczenie pachniało kurzem, opuszczeniem i było zimne. - Dzień dobry, Rovald - powitała ją Mincio. - Sir Hakon cię potrzebuje, jest w... lepiej będzie, jak cię tam zaprowadzę. Rovald nie poruszyła się. Zaskoczona Mincio spytała: - Naprawiasz system podtrzymywania życia? - Nie mogę go naprawić - odparła Rovald martwym głosem. - Użyli kabla zasilającego do działka laserowego i nadal leży przy Sześciu... Pięciu Pylonach. - Cóż... sir Hakon... Rovald niespodziewanie rozpłakała się. - Co... - Mincio przyklęknęła obok, nie bardzo wiedząc, czy lepiej ją objąć, czy nie dotykać. - O co chodzi? - Nie jestem żołnierzem! - wychlipała technik. - Nie chcę ginąć! On nie ma prawa robić ze mnie żołnierza! - Aaa! - ucieszyła się Mincio, rozumiejąc, w czym problem. - Ależ on nie ma najmniejszego zamiaru zabierać cię do układu Air! Wrócisz na planetę, gdy tylko okręt będzie gotów do drogi i będziesz z panną deKyper pracowała nad rozszyfrowaniem alphańskich książek. Jeżeli nam się nie powiedzie, to przynajmniej nasze nazwiska dzięki tobie przetrwają w świecie naukowców. Było to wierutne łgarstwo, choć wiedziała, że Nessler tak właśnie postąpi, ledwie się dowie, że Rovald nie chce lecieć na wojnę. Oboje błędnie założyli, że nie ma nic przeciwko temu, ale można to było na szczęście zmienić. - Nie będę musiała lecieć? - upewniła się Rovald, rozmazując łzy po brudnych policzkach. - Jak naprawimy okręt, wrócę na dół? - Właśnie tak. - Mincio wstała. - Ale mam wrażenie, że trochę im się spieszy z naprawami.

- Ja myślę. - Rovald też wstała. - Pewnie będą w pomieszczeniu kontrolnym generatorów. I pomaszerowała energicznie prosto do kabiny, z której wyruszyła Mincio na jej poszukiwanie. Mincio poszła powoli za nią, uśmiechając się w duchu - całkiem zrozumiałe było, dlaczego Rovald nie chciała brać udziału w samobójczej misji. Znacznie trudniej było wyjaśnić, dlaczego ona sama była zdecydowana w niej uczestniczyć... *** - Pinasa właśnie zacumowała, sir - zameldowała Harpe. - Jak tylko zakończą jej mocowanie, będziemy gotowi. Czego bosman nie powiedziała, to tego, co wszyscy wiedzieli - gotowi do wyruszenia do systemu Air na spotkanie śmierci. Mincio także zdawała sobie z tego sprawę, ale jakoś dziwnie mniej ją to przerażało, niż się spodziewała. - Dziękuję - skwitował uprzejmie Nessler. - Gdy tylko wyruszymy, odbędzie się chrzest. Po czym rozejrzał się i jakby czytając w myślach Mincio, odwrócił się do niej i powiedział cicho: - Nie sądzę, żebyśmy mieli jakieś problemy z napędem czy wyposażeniem astronawigacyjnym. Orloff dotarł tu po znacznie dłuższej podróży, wymagającej naprawdę dobrej nawigacji. Problemem jest natomiast to, że jedyną dalekosiężną bronią jest ten uszkodzony kuter, który połataliśmy i zamaskowaliśmy, by wyglądał na rakietę. - Przecież mamy rakiety - zdziwiła się Mincio. - Przynajmniej dwie! - Mieliśmy - poprawił ją Nessler. - Obie nie miały głowic, więc przerobiliśmy je na wabiki, których nie było ani sztuki. Trzeba myśleć czasami o własnej skórze. I uśmiechnął się porozumiewawczo. Mincio nie skomentowała tego - oboje mieli świadomość, że gdyby komukolwiek chodziło o własne bezpieczeństwo, nie znalazłby się na pokładzie tego okrętu. Kolejny raz okazywało się, że historię łatwiej było studiować, niż tworzyć. Przez pancerne drzwi prowadzące na mostek wszedł Beresford, niosąc w wysoko uniesionej lewej ręce pokrowiec na ubrania. - Rovald jest szczęśliwa jak nie wiem co i obie z deKyper grzebią w kryształach poinformował ich radośnie. - A ludzie z Kuepesburga przysłali to panu i pannie Mincio. Wszystkie damy w mieście przyłożyły się do wykończenia. - Ty też miałeś zostać na Hope, Beresford - powiedział dziwnie cicho Nessler. - Miałem? - To musiałem nie dosłyszeć, sir. - Beresford rozsunął zamek błyskawiczny

pokrowca i dodał: -Poza tym muszę dopilnować, żeby te wszystkie marynarze z bożej łaski się zachowywali. Jak ich zorganizowałem, to są moją odpowiedzialnością, no nie? Mincio skrzywiła się, słysząc określenie “marynarze” - mimo iż we flotach kosmicznych używano mnóstwa nazw przeniesionych z flot nawodnych, “marynarze” nie przyjęli się. Używano określenia “członkowie załogi” lub “personel”. Za “załogantów” można było wziąć w zęby, a “marynarze” byli po prostu anachronizmem. No, ale z tego, co widziała, całe Wielkie Królestwo Melungeon było jednym wielkim anachronizmem, więc Beresford mógł całkiem świadomie użyć tej nazwy. Beresford tymczasem wyjął z pokrowca uniform na ramiączku i wręczył Nesslerowi. - To dla pana, sir - oznajmił. - Zrobiony w oparciu o pański hologram w mundurze midszypmena. - Nie może być! - zdumiał się Nessler. - Galowy mundur Królewskiej Marynarki! - Prawie, panie kapitanie, sir. Prawie. - Beresford wyszczerzył się radośnie. - A to dla pani, panno Mincio... - Ależ ja nie jestem żadnym oficerem! - Teraz już pani jest, komandor Mincio - oświadczył, wręczając jej drugi mundur. - Co to za okręt, na którym dowódca nie ma zastępcy?! Mincio potarła rękaw uniformu - materiał nie pochodził z Hope, ale strój był ręcznie szyty. Zauważyła, że Nessler z pewnym zdumieniem przygląda się dystynkcjom na swojej kurtce mundurowej. - Zaczęły karierę jako dystynkcje żandarmerii - wyjaśnił nie zmieszany Beresford. Ale pogadałem z sierżantem zawiadującym magazynem... no i użyłem pilnika. Rozległ się trzytonowy sygnał, przerywając dalsze dywagacje mundurowe. - Wszystkie systemy sprawne, sir - zameldowała Harpe. - W takim razie czas na małą ceremonię. - Nessler już miał odłożyć uniform na oparcie fotela, gdy Beresford wyjął mu go z ręki. Nessler nacisnął duży żółty przycisk na konsoli łączności. Rozległ się podwójny dźwięk z głośnika umieszczonego nad drzwiami. - Tu kapitan - głos Nesslera był wyraźnie słyszalny z głośników, ale bez wiercącego uszy sprzężenia, które dotąd prześladowało okrętowy system łączności. - Za chwilę odlatujemy, ale najpierw chciałbym oficjalnie objąć w posiadanie ten okręt w imieniu Gwiezdnego Królestwa Manticore. Wyjął z górnej kieszonki kurtki miniaturkę butelki wina i uroczyście oznajmił: - Tą oto butelką wina z Greatgap nadaję ci imię HMS Ajax.

I cisnął buteleczkę tak silnie, że rozprysnęła się o pokład. Mikrofon był na tyle czuły, że przekazał brzęk tłukącego się szkła. - Niech nosi to imię z honorem! - zawołała bosman Harpe. Zawtórowały jej wiwaty z sąsiednich pomieszczeń. Sądząc po natężeniu, wiwatowali także “wypożyczeni” członkowie załogi. I to całkiem energicznie. - Kurs mamy obliczony i załadowany, więc proszę ruszać, bosman Harpe - polecił uprzejmie Nessler. Mostek był dziwnie pusty - oprócz Nesslera i Mincio znajdowali się na nim Beresford, Harpe, dwóch podoficerów i z dziesięciu operatorów zajmujących stanowiska normalnie obsadzane przez oficerów i podoficerów. Pozory mogły być jednak mylące, co Mincio przyznawała uczciwie - jej opinia o obsadzie oficerskiej okrętu była tak niska, że gorsza być już nie mogła, a załoga sprawowała się lepiej, niż można było się spodziewać. Może nawet lepiej, niż sama podejrzewała. Na przykład szkło i wino zostały już uprzątnięte z pokładu i to bez niczyjego polecenia... - Nigdy nie byłem dobrym astrogatorem - przyznał cicho Nessler, stając obok niej. - Skoro Orloffowi udało się odnaleźć Hope, to tobie uda się odszukać Air. Poza tym masz przynajmniej kilkudziesięciu kompetentnych podkomendnych. - Może więcej niż kilkudziesięciu... - powiedział z namysłem. - To zaskakujące, ale pierwotna załoga pracuje ciężej i wykazuje więcej inicjatywy, niż się spodziewałem. Może chcą nam udowodnić, że są lepsi, niż sądziliśmy... no a dzięki temu rozbitkowie starają się jeszcze bardziej, by utrzymać przewagę... Jeśli nie liczyć okazjonalnych, z głębi serca płynących przekleństw i łomotów przypominających odgłos młota trafiającego w metal, wszystko przebiegało sprawnie. Młotki okazały się skutecznym argumentem na odmawiające współpracy urządzenia, gdyż stopniowo wszystkie kontrolki na ekranie przedstawiającym schemat okrętu zapalały się na zielono. Szło to powoli, ale szło. Do Nesslera podszedł Beresford i spytał: - Mam powiesić kapitański mundur w kapitańskiej kabinie? - To... to dobry pomysł - przyznał zapytany i dodał, spoglądając na Mincio: - Chyba lepiej będzie, jak usiądziemy. To jest stanowisko pierwszego oficera w czasie manewrów, ale w sumie sądzę, że to bez znaczenia... - Też tak sądzę - zgodziła się Mincio, zastanawiając się przelotnie, co też robi pierwszy oficer poza noszeniem czarno-złotego munduru. - Tak się zastanawiałam... co cię skłoniło do wybrania tego właśnie imienia? Dlaczego Ąjax?

- Otrzymałem przydział na Ajaxa tuż przed dotarciem wiadomości o śmierci ojca i siostry - wyjaśnił, nie patrząc jej w oczy. - Zrezygnowałem ze służby, nie stawiając się nawet na jego pokładzie... a trzy tygodnie później Ajax został zniszczony wraz z całą załogą. Zabawne, jak to się w życiu składa, prawda? Rozległy się trzy powolne uderzenia dzwonu. Mincio podeszła do wskazanego fotela, nie wypuszczając z rąk nowego munduru. - Prawda - potwierdziła, zastanawiając się, czy przypadkiem los nie zamierza zainteresować się niedobitkiem z oryginalnego Ajaxa. I jego obecnymi towarzyszami. *** Na ekranie taktycznym kursor oznaczający położenie okrętu wskazywał, iż znajduje się on w pobliżu planety Air, o ile Mincio właściwie zrozumiała skalę projekcji. Raczej tak było, gdyż Harpe i jej pomocnicy wyglądali na zadowolonych, a Nessler pogwizdywał cicho, przyglądając się z rękoma w kieszeniach rozmaitym odczytom, ekranom i wskazaniom stanowiącym dla niej czystą abstrakcję. W teorii załoga była na stanowiskach bojowych, ale od chwili wyjścia z nadprzestrzeni i znalezienia się w systemie Air Beresford regularnie przyprowadzał na mostek wycieczki, by członkowie załogi mogli pogapić się na ekran wizualny. Ponieważ załoga była liczna, na mostku prawie zawsze było tłoczno, a w obraz wszyscy wpatrywali się z nabożnym prawie podziwem. - Nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że to był właściwie obliczony kurs odezwała się w pewnym momencie Mincio. - Nieźle jak na nie najlepszego astrogatora. - Prawda? - zgodził się radośnie uśmiechnięty Nessler. - Ale pilotaż zostawiam Harpe. Największe, co sam pilotowałem, to pinasa, i osiągnięcia w tej dziedzinie nie zachęcają mnie do spróbowania szczęścia z krążownikiem. Co zaś co do obliczenia kursu, to mogło się i tak zdarzyć, że moje błędy zniwelowały niedokładności sprzętu. - Będzie pan uprzejmy natychmiast przestać, panie Nessler! - oznajmiła ostro Mincio. - Znajdzie pan dość osób gotowych niesłusznie krytykować pańskie osiągnięcia. Nie musi ich pan wyręczać! - Jak pani sobie życzy, pani psor. Na ekranie wizualnym widać było duży okręt wojenny. Nawet Mincio była w stanie rozpoznać, ile ma stanowisk ogniowych, mimo że były zakryte ambrazurami. Zwiedzający zaś byli pod wrażeniem nie tyle okrętu, ile jakości obrazu, nad którą rozprawiali z niedowierzaniem, jeszcze gdy Beresford wyprowadzał ich z mostka.

- Nigdy nie widzieli okrętu czy co? - zdziwiła się Mincio. - Oprogramowanie ekranu było źle zainstalowane -wyjaśnił Nessler z uśmiechem. Dopóki Rovald go nie poprawiła, ekran nie działał. Jej zajęło to trzy minuty, a dzięki temu mamy do dyspozycji zupełnie nie używany sprzęt, i to dobrej jakości, choć nie najnowszy naturalnie... Mam nadzieję, że równie dobrze pójdzie jej z kryształami. To jest znacznie ważniejsze, dlatego poczyniłem staranne przygotowania, by nasze odkrycia powróciły wraz z nią na Manticore w przypadku... Mincio uznała, że lepiej zmienić temat, więc wskazała na ekran i spytała: - Jak sądzę, nadal jesteśmy poza zasięgiem? - Skądże znowu! Jesteśmy aż za blisko, tyle tylko że nie możemy atakować w obrębie systemu Air, to przestrzeń terytorialna Ligi Solarnej. Gdybyśmy zaatakowali ten okręt, byłby to akt wojny wobec Ligi. - Oni zaatakowali tutaj L'Imperieuse? - Ale nikt o tym nie wie - Nessler uśmiechnął się gorzko. - Dlatego właśnie strzelali do ratującej się załogi przekonani, że im się udało: żaden rozbitek nie wylądował na Air, a system podtrzymania życia pinasy nie wystarczyłby na dotarcie do innego układu planetarnego. Wątpię, żeby próbowali powtórzyć ten numer tak blisko planety, tym bardziej że dla nich jesteśmy okrętem Ludowej Marynarki. Ale na wszelki wypadek nasza obrona antyrakietowa jest gotowa do akcji. Beresford oprowadzał tymczasem po mostku ostatnią grupkę. A przynajmniej tak zapewniał. - Mam nadzieję, że to faktycznie ostatnia - westchnął cicho Nessler i spytał głośniej: Jakieś oznaki życia u nieprzyjaciela, pani bosman? - Żadnych, sir. Albo wszyscy śpią, albo są w trupa pijani. - Harpe spojrzała na niego i dodała: - Wie pan, kapitanie, że przy stanie naszego okrętu nikogo by specjalnie nie zdziwiło krótkie spięcie, na przykład w kontroli ognia. - Bosman Harpe! - przerwał jej ostro Nessler. - Jeżeli za trzy minuty nie będziemy na orbicie parkingowej, zechcę poznać powody tego niedopatrzenia! Odwrócił się i dodał tak cicho, że słyszała go tylko Mincio. - Mogą być pijani, ale nie należy się spodziewać, że wyłączyli komputer obrony antyrakietowej. A poza tym nie możemy doprowadzić do sytuacji, w której Liga sprzymierzyłaby się - choćby z musu - z Ludową Republiką! Na mostku po raz kolejny pojawił się Beresford, ale tym razem już bez wycieczki. - Tak się zastanawiałem - odezwał się, podchodząc. -Dlaczego nazwali planetę Air?

Przecież nie kolonizowano planet pozbawionych powietrza. - Zakon Teutoński ochrzcił ją mianem Ehre - wyjaśniła Mincio. - Potem po prostu przetłumaczono nazwę na angielski. Liga ma tu większe przedstawicielstwo, więc i planeta jest zapewne nieco bardziej rozwinięta niż Hope. Za to nie ma na niej pozostałości po Alphanach. - Polecę na powierzchnię i skłonię przedstawiciela Ligi, by przestrzegał międzyplanetarnego prawa. A zgodnie z nim okręty walczących stron muszą w ciągu czterdziestu ośmiu standardowych godzin opuścić neutralne terytorium - zdecydował Nessler. - Tak przynajmniej głosi teoria. W praktyce nie wiadomo, co z tego wyjdzie, biorąc pod uwagę, kto obsadza jednostki Ochotniczej Rezerwy i jakie śmieci przysyła tu Liga do administrowania planetami... - Nie! - sprzeciwiła się Mincio. - Ja to zrobię. To zdaje się należy do obowiązków pierwszego oficera, a poza tym będę miała okazję paradować w nowym mundurku. - Cóż, skoro nalegasz... - Przygotowałem mundur w pani kabinie, ma'am -oznajmił Beresford z szacunkiem, jakiego nigdy wcześniej jej nie okazywał. Ajax drgnął lekko, a równocześnie bosman Harpe zameldowała: - Zajęliśmy pozycję na orbicie parkingowej, sir. - Jeżeli przeciwnik zareaguje nie tak, jak się spodziewamy, to lepiej, żeby miał na pokładzie dowódcę z prawdziwego zdarzenia, a nie kogoś, kto ma jedynie oficerski mundur, prawda? - dodała cicho Mincio. *** Płyta portu kosmicznego na Air była szczytem techniki w porównaniu z lądowiskiem na Hope. Jednostki lądowały na wyznaczonych stanowiskach z utwardzonego cerambetu. Popękanych co prawda i sypiących się, ale, i tak znacznie lepszych od klepiska. W zachodniej części lądowiska stał całkiem solidny budynek kapitanatu portu, na pomocy i zachodzie widać zaś było pobliskie zabudowania stolicy planetarnej - Dawtry. Mincio co prawda nie zauważyła żadnych latających pojazdów, za to zmotoryzowanych pojazdów kołowych jeżdżących po brukowanych drogach było całkiem sporo. Kadłub pinasy stygł z serią brzęków i trzasków, które jedynie powiększały zdenerwowanie Mincio. - Ten kuter należy do Ludowej Marynarki - jeden z towarzyszących jej członków załogi odezwał się nie pytany. - Tamten też i ten prom... - Zamknij się, Dismore! - warknęła mat Kapp dowodząca eskortą. - Jakżeś taki bystry,

to powinieneś zauważyć, że przy żadnym nie zostawili warty. Banda leni! - Właśnie - potwierdziła Mincio. - Dwaj ze mną, reszta pilnuje pinasy. I pomaszerowała w stronę ciężarówki stojącej obok cywilnego promu transportowego. Mężczyzna w poplamionym kombinezonie grzebał w czymś na jego rufie pod otwartym panelem technicznym. - Przepraszam pana! - zawołała. Gdyby Kapp nie skrytykowała braku warty, też nie zostawiłaby nikogo przy pinasie, bo i skąd miała wiedzieć, że powinna? Choć z drugiej strony Dismore pewnikiem by jej o tym powiedział... - Zawiezie nas pan do przedstawicielstwa Ligi Solarnej? Zapłacimy. Mechanik odwrócił się, nie kryjąc zaskoczenia. - Chcecie jechać tam?! - wskazał stojący w pobliżu budynek. - Przecież to tyle co splunąć. - Aha - ucieszyła się Mincio. - Dziękuję. - Się domyśliłem, że to będzie koło kapitanatu - wymamrotał Dismore. - Pewnie się leniom nie chce daleko chodzić... Mincio nic nie powiedziała, tylko pomaszerowała prosto ku wskazanemu budynkowi. Dismore i Kapp ruszyli krok za nią i krok z boku, jak na porządną eskortę przystało. Oboje byli uzbrojeni. Co prawda w broń myśliwską znalezioną w kabinach oficerskich, ale na szczęście na Melungeon do polowania używano broni wojskowego typu, czego zresztą nie sposób było zrozumieć. Jako że z roślinożercy wielkości kozy trafionego serią z ciężkiego karabinu pulsacyjnego załadowanego eksplodującymi kulami zostałyby jedynie racice i rogi. A taką właśnie broń miała jej eskorta. Wejścia na teren budynku pilnowało paru żandarmów. Nie trzymali warty w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale przynajmniej wstali, widząc zbliżających się uzbrojonych gości. - Komandor Mincio, Royal Manticoran Navy. Chcę się widzieć z oficerem łącznikowym Ligi. Natychmiast! - warknęła Mincio tonem, którego użyła dotąd tylko raz w życiu, wtedy gdy Nessler, tłumacząc łacińskie zdanie, z Hannibal ante portas zrobił Hannibala bez portek. - Nie mam rozkazu wpuszczać nikogo do Flowkera - odparł dowodzący wartą podoficer. - Mogę mu powiedzieć, jak zejdziemy ze służby. Kilku jego podkomendnych wymieniło porozumiewawcze uśmieszki. Mincio nie miała pojęcia, czy chce łapówkę, czy po prostu z nudy utrudnia innym życie, co jak

zauważyła, często się zdarzało wśród personelu Ligi. Nessler dał jej przed odlotem dość pieniędzy, ale oferowanie łapówki nie pasowało do oficera Królewskiej Marynarki ani do zadania, które miała wykonać. - Posłuchaj, wszarzu - oznajmiła tonem, który mógł łupać kamienie. - Na orbicie parkingowej jest dreadnought Królewskiej Marynarki. Im dłużej będziesz mi utrudniał życie, tym mniej czasu twój Flowker będzie miał na podjęcie decyzji. I możesz mi wierzyć, że dowie się, komu to zawdzięcza! Podoficer cofnął się, przyjmując jej zachowanie za wybuch złości, podczas gdy w rzeczywistości Mincio była przerażona, że nie zdoła zrobić tego, co powinna, i tym samym zniszczy szansę wszystkich liczących na nią. Widząc jego reakcję, odetchnęła z ulgą. - Allen, zaprowadź panią komandor do Flowkera, jest u siebie - polecił krępej kobiecie w stopniu starszego żandarma i dodał: - Ci dwaj zostają i oddadzą broń do depozytu. - A chcesz się założyć? - spytał z pełnym nadziei uśmiechem Dismore. Dalszego ciągu Mincio nie słyszała, gdyż Allen narzuciła ostre tempo, najwyraźniej chcąc jak najszybciej oddalić się od miejsca centralnej konfrontacji. O jej wynik Mincio była spokojna - Kapp i Dismore byli kompetentniejsi od niej i nie raz musieli mieć do czynienia z podobnym problemem. Przeszły przez podwórze i weszły do budynku noszącego ślady orientalnych wpływów w sklepieniach drzwi i rozwiązaniach sufitów. Po obu stronach ciągnęły się szeregi pokoi biurowych, ale zajęta była mniej niż połowa z nich, a i tak nikt z siedzących za biurkami nawet nie próbował udawać, że pracuje. Allen skierowała się ku jedynym drzwiom w ścianie przeciwległej do tej, w której była brama wejściowa. Po obu stronach drzwi znajdowały się łukowato sklepione okna, zasłonięte w tej chwili dokładnie. Allen otworzyła drzwi i weszła. W krótkim korytarzyku siedziała na krześle kolejna żandarm, oglądając pornograficzną holoprojekcję. Za nią znajdowały się następne drzwi. - Sierżant mówi, że ona powinna zobaczyć się z Flowkerem - wyjaśniła Allen. - Ale to twój problem. I wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. - A co mnie to obchodzi? - spytała siedząca, wskazując kciukiem drzwi. I wróciła do oglądania pornosa, w którym aktywny udział zdawał się brać ziemski aardvark. Drzwi były plastikowe, lecz kiedy były jeszcze nowe, wyglądały na masywne drewno okute żelazem. Teraz wyglądały po prostu na tandetę. Mincio stłumiła odruch, by zapukać, i

po prostu pchnęła je, wchodząc do środka. W pokoju znajdowało się pięć osób - trzy panienki w zwiewnym odzieniu najprawdopodobniej miejscowego chowu, masywny grubas, którego jedna z nich karmiła winogronami, ubrany w podkoszulek i zielonkawe spodnie wskazujące, że jest oficerem łącznikowym Ligi, i chuda niewiasta w czarnym uniformie z dystynkcjami majora. Podobnie jak Flowker była bez butów, lecz w przeciwieństwie do niego podskoczyła na widok Mincio i gorączkowo próbowała wyplątać się ze zwiewnych pantalonów zabawiającej ją panienki. Trzecia panienka siedziała sama, ale obok niej leżała zielona kurtka mundurowa. Odgłosy dochodzące zza ściany świadczyły, iż jej właściciel przebywa w łazience. Na rękawach oprócz złotych galonów znajdowały się naszywki z napisem Rienzi i emblematy Ochotniczej Rezerwy Ludowej Marynarki. Widać było, że podobnie jak w innych rejonach Sektora Dwunastego przedstawiciele obu nacji są w doskonałych stosunkach. Mincio wyprostowała się i zasalutowała na tyle sprawnie, na ile potrafiła po piętnastominutowym szkoleniu pod okiem bosman Harpe. Obiektywnie oceniając, było to upiorne oddanie honorów - prawy łokieć znalazł się pod niewłaściwym kątem, a za nic w świecie nie mogła sobie przypomnieć, co powinna zrobić z lewą ręką. Na szczęście nikt z obecnych nie miał pojęcia, jak powinno się salutować według regulaminów Royal Manticore Navy. A ogólny efekt był jak najbardziej zadowalający - wyglądali na tak ogłupiałych, jakby się właśnie pod nimi podłoga zapadła. - Ktoś pani, do cholery? - wykrztusił Flowker. Próbował przy tym wstać, ale ponieważ miał skrzyżowane nogi, udało mu się to jedynie częściowo, po czym opadł z powrotem na szeroki fotel. - Komandor Edith Mincio, pierwszy oficer Okrętu Jej Królewskiej Mości Ajax na patrolu z systemu Hope - wyrecytowała, opuszczając rękę i stając w pozycji z grubsza przypominającej “spocznij”. - Dowodzący okrętem, kapitan sir Hakon Nessler, earl Greatgap... Urwała, bo z łazienki wyszedł ostatni uczestnik imprezy, podtrzymując jedną ręką spodnie mundurowe, których nie zdążył zapiąć. - Co ona tu robi?! - wrzasnął, spoglądając najpierw na Flowkera, potem na panią major. - Nie mówiliście, że Manticore ma bazę w systemie Hope! - Skąd mam, do cholery, wiedzieć, Westervelt! - warknął zirytowany urzędas. - Czy ja wyglądam, jakbym wiedział, co ona tu robi?! W końcu udało mu się wstać - akurat na czas, by usłyszeć oświadczenie Mincio: - Zgodnie z przepisami prawa międzynarodowego okręty walczących stron mają

obowiązek w ciągu czterdziestu ośmiu standardowych godzin od chwili oficjalnego poinformowania o obecności okrętu przeciwnika opuścić przestrzeń terytorialną neutralnego państwa. Właśnie pana o tym informuję, panie Flowker, jako przedstawiciela neutralnego państwa. - To terytorium Ligi! - wybuchnął Westervelt. - Nie może mi pani rozkazywać, żebym stąd odleciał. Był wysoki, przygarbiony i sprawiał dziwne wrażenie miękkiego, choć nie był gruby. Włosy miał imponująco gęste, ale nie pasujące kolorem do brwi. - Oczywiście, że nie mogę - zgodziła się Mincio. Panienki w haremowych kostiumach zbiły się w gromadkę i obserwowały z dużym zaciekawieniem rozwój wydarzeń, jako że niespodziewanie stały się widownią, a nie jak zwykle obiektem rozrywki. - Natomiast oficer Flowker jako urzędnik Ligi Solarnej zrobi to zgodnie z przepisami prawa - dodała spokojnie Mincio. - A jeżeli nie wykona pan jego poleceń, HMS Ajax zaatakuje pański okręt, mimo iż będzie on w przestrzeni wewnątrzsystemowej. - Zaraz, moment... - odezwał się Flowker, macając na oślep po fotelu. W końcu znalazł kurtkę mundurową zwiniętą w kłąb przy samym oparciu. By tego dokonać, musiał przestać patrzyć na Mincio, co z jakichś powodów wyraźnie mu nie odpowiadało. Najszybciej jak mógł spojrzał więc na nią ponownie, już z pogniecionym przyodziewkiem w rękach. - Nie możecie zaatakować Rienzi w przestrzeni Ligi - oznajmił. - A ja nie zamierzam kazać mu odlecieć. Możecie sobie toczyć tę waszą wojnę... - Za pozwoleniem! - przerwała mu rzeczowo. - Jeżeli nie postąpi pan zgodnie z nakazami prawa międzyplanetarnego, system Air przestanie być terytorium neutralnym. Jeśli pański pracownik nie potrafi panu tego wytłumaczyć, to z pewnością zrobią to specjaliści z ministerstwa i to szczegółowo w trakcie dochodzenia, które niewątpliwie nastąpi. Wyjęła z kieszeni na piersiach chronometr płaski niczym karta do gry i jak najbardziej służbowy - stanowił pozostałość po karierze zawodowej Nesslera w Królewskiej Marynarce. Wprowadziła aktualny czas i schowała urządzenie do kieszeni. - Życzę miłego dnia, panie Flowker - powiedziała, zastanawiając się, czy salutować czy nie. - Tylko żadnych dochodzeń, Flowker - odezwała się nagle milcząca dotąd major. - Jak się dobiorą do listy płac... - Cholera, to co ja mam zrobić?! - przerwał jej Flowker. - Czy to mój pomysł, czy

jak?! - Posłuchaj... - zaczął wyraźnie zaniepokojony Westervelt. - To ty posłuchaj! Zabieraj się stąd razem ze swoim okrętem! - wrzasnął Flowker i spojrzał wściekle na Mincio. - I ty też! Wynoście mi się oboje z przestrzeni Ligi! Czterdzieści osiem godzin czy czterdzieści osiem minut... gówno mnie to obchodzi! Nie ma was tu być, i to zaraz! - Zamelduję kapitanowi Nesslerowi o pełnej współpracy z pańskiej strony - odparła Mincio. I nie ryzykując powtórnego salutowania, odwróciła się i na pięcie i wyszła. Westervelt splunął, celując w jej plecy. Chybił. *** Mincio i Kapp obserwowały na ekranie wizualnym, jak kolejny kuter znika w kadłubie Rienzi. Był to trzeci w ciągu ostatniej godziny, nie licząc promu. Obraz powoli obracał się, gdyż oba okręty znajdowały się na różnych orbitach parkingowych, ale wyraźnie widać było oddalającą się od ciężkiego krążownika pinasę. Kierowała się ku powierzchni planety, najwyraźniej po kolejną grupę pasażerów. - A ja myślałem, że zignorują wyznaczony termin. -Mincio westchnęła z ulgą. - Nie wiem, co byśmy wtedy zrobili... - Ludowa Marynarka nigdy niczego nie umiała zrobić na czas - prychnęła pogardliwie Kapp, nie spuszczając wzroku z ekranu swego stanowiska. - A ci z rezerwy są jeszcze gorsi! Trzydzieści godzin na to, co w najlepszym razie powinno zająć im dwanaście! Kapp sprzęgła wszystkie stanowiska, tak by dane wyświetlały się na jej ekranie, gdyż była jedyną przedstawicielką RMN na mostku. Naturalnie nie licząc Mincio, ale chodziło w tym przypadku o praktyczne umiejętności, a nie posiadanie munduru. Reszta wraz z większością załogi przygotowywała do użytku antyrakiety. Chwilowo w pełni sprawnych było zaledwie trzynaście, co nie było miłe, jako że Rienzi mógł w salwie burtowej wystrzelić więcej rakiet. Łącznie na pokładzie znajdowało się pięćdziesiąt sześć przeciwrakiet i według Nesslera przy użyciu części z definitywnie niesprawnych powinni być w stanie złożyć jeszcze piętnaście lub szesnaście gotowych do użycia. Potem jedyną aktywną obroną przeciwrakietową pozostaną sprzężone działka laserowe. A jedno z nich Mincio miała już okazję widzieć w akcji na powierzchni Hope. - Cóż, przynajmniej będziemy mogli udawać, że walczymy - oceniła Kapp. Widać było, że jest zdenerwowana - wolałaby brać udział w aktywnych przygotowaniach, a nie siedzieć i bezczynnie obserwować, jak większy i silniejszy przeciwnik

gotuje się do walki, ale Nessler akurat ją uznał za godną pilnowania dyżurnej obsady mostka. - Nessler... kapitan Nessler - poprawiła się Mincio - mówił, że wystrzelimy jedną... tego... rakietę i odlecimy w nadziei, że tamci nie będą ryzykować następnej salwy i przerwą walkę. - No, następnej salwy! - mruknęła złośliwie Kapp, odchrząknęła i dodała. - To jest, chciałam powiedzieć, że to ma chole... znaczy dużą szansę, że się uda. To w sumie całkiem... tego, możliwe. A poza tym może nam się uda trafić?... i tak będziemy mieli większe szansę przeżycia, niż gdyby nas to ści... tego, dranie znaleźli na Hope. A poza tym to nasz obowiązek, no nie? - Fakt - przyznała Mincio. - To nasz obowiązek... Bo obowiązkiem każdego uczciwego człowieka było zwalczanie zła. A ludzie, którzy rozstrzelali rozbitków, byli wcieleniem zła. Było to tak proste, że aż oczywiste. Niestety Mincio zbyt dobrze znała historię, by wierzyć, że zło zawsze przegrywa. *** Ajax drgnął, gdy odpaliły silniki manewrowe, kierując dziób okrętu w stronę przeciwległą do powierzchni planety. Rienzi miał już gorące węzły napędu, ale jeszcze się nie poruszył. Napęd Ajaxa rozpoczął pracę nieco później, ale okręt miał już ekrany i oddalał się od planety z prędkością dwustu g. Nessler miał nadzieję, że będzie to odebrane jako brak pośpiechu kogoś całkowicie pewnego siebie, a nie konieczność wymuszona nie do końca budzącym zaufanie kompensatorem bezwładnościowym, co było rzeczywistą przyczyną niewielkiej szybkości. Za rufą Rienzi także ożył i zaczął oddalać się od planety, idąc mniej więcej śladem torowym Ajaxa. Zgodnie z prawem przestrzeń terytorialna, czyli należąca do danego systemu, rozciągała się na pół standardowego dnia świetlnego od gwiazdy układu. Technicznie rzecz biorąc, przed osiągnięciem granicy dwunastu godzin świetlnych od słońca Air żaden z okrętów nie miał prawa zaatakować drugiego. Załoga Rienzi jednakże już raz złamała te zasady, dlatego też wszystkie sensory pokładowe Ąjaza skierowane były na ciężki krążownik Ludowej Republiki. - Cały czas pozostawać górnym ekranem ku niemu - polecił Nessler spokojnym, prawie że znudzonym głosem. Mincio spojrzała na niego, po czym przeniosła pytający wzrok na mat Kapp. - Nadal jesteśmy w zasięgu broni energetycznej, a przez ekran nie da się strzelać, bo żaden promień i pocisk nie przedostaną się przez niego - wyjaśniła podoficer. - Jeżeli zechcą

nas zdradziecko ostrzelać, będą musieli użyć rakiet, które mogą ominąć ekran. A rakiety są bronią wolniejszą od światła. Mincio kiwnęła głową i ponownie skupiła uwagę na ekranie wizualnym. - Odbieramy sygnały radaru i lidaru, sir! - rozległ się donośny głos Harpe. - Wygląda na to, że próbują nas namierzyć! - W takim razie może pani wystrzelić wabiki, pani bosman - odparł Nessler tym samym obojętnym tonem i sięgnął do jakiegoś przełącznika na poręczy fotela kapitańskiego, w którym zasiadał. Leciutkie drżenie kadłuba zaświadczyło o wykonaniu rozkazu, nim jeszcze rozległ się głos Harpe: - Wystrzelone, sir! Bosman Harpe zajmowała stanowisko taktyczne, które normalnie w czasie walki obsadzał pierwszy oficer. Zmiana tym razem była koniecznością - Harpe choć z grubsza orientowała się, co robi, w przeciwieństwie do Mincio, która pod względem przydatności bojowej mogła z powodzeniem znajdować się na powierzchni planety. Gdyby została na Air, przeżyłaby, ale nie była wcale pewna, czy mogłaby potem wytrzymać sama ze sobą... Teraz zresztą nie miało to już żadnego znaczenia. Do wyznaczonego czasu pozostało dwadzieścia jeden sekund... dwadzieścia... dziewiętnaście... osiemnaście... - Rienzi odpalił rakiety! - zameldował mat Bowen zajmujący stanowisko obok Mincio. Gdyby nie nieco wyższy ton głosu niż kilkanaście minut temu, gdy tłumaczył Mincio, jak dostroić skalę ekranu, nie podejrzewałaby, że jest zdenerwowany... Piętnaście miniaturowych statków kosmicznych skierowało się ku Ajaxowi. Ponieważ oba okręty pozostawały nadal w zasięgu wzroku, wabiki imitujące elektroniczną sygnaturę okrętu były bezużyteczne - operatorzy mogli skorygować kurs rakiet na podstawie przekazywanego przez nie obrazu, jeśli komputer którejś miałby problemy z wizualnym rozróżnieniem celu. Nessler zdecydował się pozostać blisko przeciwnika, ponieważ w ten sposób rakiety nie miały zbyt dużej prędkości i stanowiły łatwiejszy cel dla działek laserowych. Co było istotne, jeśli sprzężone działka laserowe nie odmówią posłuszeństwa w krytycznej chwili. - Działka laserowe gotowe do otwarcia ognia! - zameldował jakiś lakoniczny damski głos, którego Mincio nie rozpoznała. Dał się słyszeć odległy, acz przejmujący jęk oscylatorów wysokoenergetycznych i pięć rakiet przestało istnieć, a pięć innych zmieniło kurs, przechodząc w lot balistyczny, gdy

trafienia zniszczyły ich napędy. Stały się one łatwym celem dla kolejnych salw działek laserowych, a wraz z nimi dwie kolejne, nadal mogące manewrować. Potem jeszcze jedna... problem polegał na tym, że żadna z rakiet nie musiała trafić w cel ani nawet zbliżyć się bardziej niż na dwadzieścia tysięcy kilometrów, by stać się śmiertelnym zagrożeniem. Ajaxem wstrząsnęło pojedyncze trafienie - tylko jedna rakieta zdołała dotrzeć dość blisko, by detonować, i tylko jeden promień z jej impulsowej głowicy laserowej trafił w osłonę burtową. Ale przestarzałe i źle obsługiwane przez lata generatory osłony nie były godnym przeciwnikiem. Spolaryzowana wiązka energii przeniknęła bez trudu przez osłonę i znajdujące się za nią siłowe pole elektromagnetyczne... i nie trafiła w kadłub, gdyż została wystrzelona pod niewłaściwym kątem. Równocześnie ostatnia ocalała rakieta eksplodowała w wyniku jakiejś wewnętrznej awarii tuż przed granicą skutecznej detonacji głowicy. - Pani bosman, proszę wziąć przeciwnika w namiar wszystkich radarów i lidarów polecił energicznie Nessler. - I dać taki sygnał, żeby mu się farba na kadłubie zagotowała! Chcę mieć mapę jego kadłuba! - Aye, aye, sir! Mimo napięcia Mincio usłyszała w jego głosie tyle radości, że ponownie spojrzała pytająco na siedzącą po sąsiedzku Kapp. - Kapitan chce omieść ich okręt tak silnym sygnałem, żeby przepaliła się część czujników zbliżeniowych - wyjaśniła szeptem Kapp. - Normalnie to niewiele daje, ale taką bandę może doprowadzić do paniki i... - Laser numer 4 wyłączony z akcji! - przerwał jej głos, z akcentu sądząc nie należący do żadnego z członków Królewskiej Marynarki. - Pan Lewis mówi pięć minut! Za pięć minut będzie sprawny! Przez moment na mostku panowała cisza, po czym rozległ się głos Bowena: - Rienzi odpalił... Jasna cholera! To nie rakiety! To ludzie! Wyrzucają ciała! - Załoga się zbuntowała! - ucieszył się Nessler. - Wyrzucają buntowników! - Jeden się rusza! Wyrzucają ich żywych! - jęknął Bowen. Mincio zwiększyła rozdzielczość ekranu i wyraźnie zobaczyła ciała unoszące się za rufą przyspieszającego okrętu. Jeżeli nawet ludzie ci żyli w chwili wyrzucenia przez śluzę, to bez skafandrów nie mieli żadnych szans. Sylwetki zresztą kolejno i to szybko znikały, gdy płyny ustrojowe krystalizowały się, zwiększając swą objętość. Zrobiło jej się z lekka niedobrze, gdy to sobie wyobraziła, i była wdzięczna, że ekran nie ukazuje szczegółów tego makabrycznego procesu. Odruchowo zmniejszyła powiększenie, mówiąc sobie, że taka jest wojna.

- Rienzi odpala! - zameldował już spokojniej Bowen. - Przygotować antyrakiety do... - zaczął Nessler jak zwykle beznamiętnym tonem. - Opuszczają okręt! - wrzasnął zdumiony Bowen. -To kutry i kapsuły ratunkowe! To nie rakiety! Ajax nadal oddalał się i obraz Rienzi stawał się coraz mniej wyraźny, w miarę jak komputer dostosowywał obraz do rzeczywistej odległości. - To nie buntowników wyrzucono z pokładu, sir! -odezwała się nagle Harpe. - To buntownicy wyrzucili oficerów! Te śmieci tak się przestraszyły tego, że ich namierzyliśmy, że zabili swoich oficerów, zamiast walczyć! - Wydaje mi się, że ma pani rację, bosman Harpe - przyznał Nessler. - W rzeczy samej tak właśnie musiało być. Sześć kutrów, pinas oraz rój kapsuł ratunkowych rozprysnął się na wszystkie strony od kadłuba Rienzi, próbując jak najprędzej oddalić się jak najdalej, czyli w pierwszej kolejności wyjść z zasięgu ekranu ciężkiego krążownika, by móc włączyć własne - naturalnie w przypadku tych jednostek, które były weń wyposażone. Żadnej się to nie udało, gdyż okręt eksplodował, zmieniając się w supernową. Wybuch zniszczył wszystkie jednostki i zabił wszystkich na ich pokładach, a był tak silny, iż górne warstwy atmosfery Air zaczęły świecić, gdy dotarła do nich fala uderzeniowa powoli gasnącej i rozpraszającej się w przestrzeni eksplozji. - Jeden z oficerów musiał zdążyć uaktywnić mechanizm samodestrukcji - ocenił spokojnie Nessler, nie okazując ani podziwu, ani ulgi. Mincio sama nie wiedziała, co czuje. Bowen zaś wstał i oznajmił: - Nasi koledzy z L’Imperieuse mają teraz eskortę. I bardzo mnie to cieszy! Po czym pokazał ekranowi optycznemu wyciągnięty środkowy palec w od wieków znanym popularnym geście. *** Na ekranie wizualnym widać było błękitno-szarą kulę Hope. Ponieważ Ajax znajdował się na orbicie parkingowej, planeta obracała się nader powoli, co akurat nikogo nie interesowało, na pokładzie bowiem odbywała się uroczystość. Rozbitkowie z L’Itmperieuse stali wyprężeni w dwuszeregu wzdłuż burty, a Nessler kończył wypłacanie żołdu pierwotnej załodze okrętu. Wypłaty następowały w rozmaitej walucie - takiej, jaką wygrał owej pamiętnej nocy w pokera, ale stawki były równe w zależności od stopni. - To ostatni - oznajmiła Mincio, gdy bosmanmat odebrał gotówkę i zasalutował, dotykając dłonią oczu, uszu i ust, co nadal ją irytowało.

Na wszelki wypadek sprawdziła raz jeszcze bazę danych osobowych, którą stworzyła w drodze powrotnej z Air, gdyż pokładowe komputery nie zawierały spisu załogi. Wszystko się zgadzało, a to, że nikt nie wykorzysta listy, którą stworzyła, nie miało dla niej znaczenia. Zrobiła to, bo taka była potrzeba, i lista spełniła swe zadanie. - Doskonale - Nessler odsalutował i uśmiechnął się z przymusem. - Cóż, w takim razie... - Przepraszam, sir - odezwała się Harpe. - Ale chcielibyśmy coś powiedzieć. My, to znaczy załoga. Nessler uniósł brew, ale była to jedyna oznaka zaskoczenia. - Naturalnie, bosman Harpe - powiedział, spoglądając pytająco na Mincio. Ta wzruszyła wymownie ramionami. Harpe pochyliła się nad mikrofonem systemu wewnętrznej łączności najbliższego stanowiska i powiedziała głośno i wyraźnie: - Załoga L'Imperieuse chciałaby podziękować załodze Colonel Arabi. Może kiedyś dostaniecie oficerów, na jakich zasługujecie. Hip... hip... - Hurra! - ryknęły dwa wyprężone szeregi, a ich głos odbił się echem we wszystkich pomieszczeniach okrętu. - Hurra! - Hip... hip... - Hurra! Z głębi okrętu dobiegł odzew - podobny do pomruku ryk ponad czterystu gardzieli przypominający odgłos silników manewrowych. - Urrraaa! - Sądzę, że czas udać się na pokład pinasy - ocenił Nessler. Udało mu się wydobyć głos dopiero po dwukrotnym przełknięciu śliny. Mincio mruganiem próbowała powstrzymać łzy, ale w końcu musiała skapitulować i otarła je wierzchem dłoni. - Prawie chciałbym... - zaczął Nessler i dodał po chwili: - Tylko na co mi lekki krążownik, gdy wrócę do systemu Manticore? Poza tym i tak pewnie by tam nie doleciał w tym stanie... - Pan tak nie mówi o Ajaxie, sir! - obruszył się Dismore. - Doleci! Ajax ma duszę, kurde mol! - Dismore...! - warknęła groźnie Harpe, nie podnosząc głosu. - W porządku, Harpe - Nessler uniósł dłoń. - Dismore ma całkowitą rację, a ja się

przejęzyczyłem. Ktoś zaczął gwizdać “Boże chroń Królową” i przy wtórze tej melodii członkowie Royal Manticoran Navy opuścili mostek. Gdy dotarli na pokład hangarowy, śpiewali już wszyscy. Także Mincio. *** Ponieważ urzędnicy Ligi w okolicy sprzyjali Ludowej Republice, mieszkańcy byli zdecydowanymi zwolennikami Gwiezdnego Królestwa. Stąd też impreza zaczęła się na ulicach Kuepersburga na długo przed wylądowaniem pinasy i rozkręciła się tak, że końca można było spodziewać się nie wcześniej jak za sześć godzin. Mincio doszła do wniosku, że aż takiej kondycji nie ma. Marzyła o łóżku, ale zabudowania Singha stanowiły centrum zabawy, toteż do swojego pokoju musiała się przeciskać przez rozbawiony tłum. A przy okazji unikać większości chcących wypić za jej zdrowie, gdyż nie przewidziała podobnego rozwoju wydarzeń i nie wzięła katalizatora. Pozostało jej także mieć nadzieję, że żadna parka nie wybrała jej pokoju na miejsce bardziej prywatnego świętowania. Jeżeli na ten pomysł wpadł Beresford, to na pewno towarzystwo było liczniejsze. Jeżeli tak było, miała szczery zamiar przerwać im rozrywkę i przegonić na cztery wiatry. Dlatego widok uchylonych drzwi, zza których sączyło się światło, wprawił ją w pełen rezygnacji bojowy nastrój. Energicznie pchnęła drzwi. I zamarła. Warczek odsunął się z powolną godnością. Rovald zerwała się z łóżka, a deKyper zaczęła wstawać z jedynego w pokoju fotela na widok jej miny. Mincio pospiesznie uśmiechnęła się jak mogła najszczerzej i machnięciem dała jej znak, by pozostała na miejscu. - Gratulacje z powodu wspaniałego zwycięstwa! - powiedziała z niezwykłą jak na siebie radością Rovald. -Nie chciałyśmy przeszkadzać w świętowaniu, ale miałyśmy nadzieję, że znajdzie pani chwilę czasu, by zobaczyć, czego udało nam się dokonać w czasie pani nieobecności. I nieco wstydliwie wskazała w stronę zastawionego sprzętem biurka. DeKyper wstała i odsunęła się jak najbliżej łóżka, by odsłonić widok, warczek zaś owinął się w pasie ogonem i polizał ją po dłoni. - Tak... naturalnie - powiedziała Mincio, starając się, by nie słychać było zrezygnowania w jej głosie. W następnej sekundzie poczuła nagły przypływ nowych sił, gdy uzmysłowiła sobie, że chodzi o jej prawdziwą pracę. Wiedziała, że w krótkim czasie padnie, i to dosłownie, ale w tej

chwili była znów przytomnym i myślącym naukowcem. Złota plątanina próbników przypominająca pajęczynę utrzymywała kryształ w urządzeniu testującym. Kryształ był jedną ze zrekonstruowanych przez Rovald kopii, tak na wszelki wypadek. Był nie tylko kompletny i nie uszkodzony - był identyczny z pierwowzorem do poziomu molekularnego, na którym Alphanie zapisywali informacje. Oryginalne kryształy, nawet jeśli wydawały się nie zniszczone, często miały wewnętrzne mikropęknięcia, a prawie zawsze uszkodzenia powierzchni przekłamujące odczyt. Nad kryształem unosiła się holoprojekcja - płynna, ruchoma i regularna niczym wodospad. I prawie równie piękna. - To ich pismo - powiedziała cicho Rovald. - To dokładnie właściwa częstotliwość, w której te kryształy miały być odczytane. Jestem tego pewna na tyle, na ile to możliwe. Mincio pochyliła się, by dokładniej wszystko obejrzeć. Kryształ miał jednolicie beżowy kolor, natomiast holoprojekcja mieniła się wszystkimi barwami wiosennego krajobrazu. Teraz wiedziała, że może spędzić resztę życia, wykorzystując najpotężniejsze cywilne komputery na Manticore do studiowania zapisów, wyszukiwania prawidłowości i publikowania opasłych tomów na temat ich znaczenia i zawartości. Zawsze uważała, że pragnie podobnego życia... Wyprostowała się bez słowa. - Częstotliwość powinna być nieco wyższa - odezwała się deKyper. - Jestem tego pewna. Ale tak naprawdę to bez znaczenia. Do urządzenia podłączona była klawiatura,

panel

pokręteł kontrolnych i

wielofunkcyjny ekran pełniący chwilowo rolę oscyloskopu. DeKyper dotknęła go lekko jedną ręką, a drugą pogładziła po łbie warczka. Ten przytulił się do niej i zawarczał cicho. - Wyliczyłam tę częstotliwość dokładnie - obruszyła się Rovald. - To wynik naukowych obliczeń, nie przypuszczeń. To wspólna częstotliwość bazowa dla wszystkich książek z pani biblioteki. Wtedy, kiedy były kompletne, ma się rozumieć. Mincio pomyślała o tomach, które przeczytała - zawierały przekłady alphańskich książek dokonane przez naukowców z poprzednich pokoleń. Stworzy własne, podobnie jak każdy z nich, ucząc studentów o cudach alphańskiej cywilizacji... Potem któryś z jej uczniów zajmie być może jej miejsce na uniwersytecie i stworzy własne, naturalnie odmienne od pozostałych tłumaczenia... Rovald i deKyper spoglądały na siebie bez złości, za to z niezłomnym przekonaniem, że to ta druga popełniła błąd. Każda bowiem w swej dziedzinie uważała się za profesjonalistkę. DeKyper nagle opuściła wzrok i zapadła się w sobie.

- To bez znaczenia - powiedziała cicho. - Przybędzie tu więcej Orloffów. Na inne planety zresztą też. Za kilka pokoleń wszystko, co pozostanie po Alphanach, to szczątki rozsiane po muzeach i nikt poza kilkoma naukowcami nie będzie nawet pamiętał, że istnieli. A my bezpowrotnie stracimy szansę, by zrozumieć, jak mogą zniknąć międzyplanetarne cywilizacje. Dopóki nie nadejdzie nasza kolej i nie znikniemy... Nad dachami zaczęły wybuchać fajerwerki i przez okno wpadł różnobarwny blask, co chwilę zmieniający kolor. Holoprojekcja migotała znacznie szerszą gamą barw, acz równie pozbawionych sensu. Mincio wiedziała, że deKyper ma rację. Zniszczenie nie wymagało Orloffa i jemu podobnych - była na planetach, na których zniszczono alphańskie ruiny tylko dlatego, że przeszkadzały w rozbudowie miast potrzebnych rosnącej liczbie mieszkańców. Ludzie mieli przedziwny zwyczaj niszczenia pamiątek przeszłości, chyba że istniały ekonomiczne powody, by je zachować. A to wymagało albo politycznej woli, czego po Lidze Solarnej nie należało się spodziewać, sądząc po historii ostatnich paru stuleci, albo masowej turystyki napędzanej czymś, co mógł zrozumieć przeciętny człowiek. A z pewnością nie mógł on zrozumieć zmieniających się kombinacji barw delikatnie falujących nad kryształem. Sama mogła spędzić życie na studiowaniu ich i wiedziała, że również ich nie zrozumie, choć mogła osiągnąć etap, na którym wmówi sobie skutecznie, że jest inaczej. - Przykro mi - powiedziała cicho do deKyper. - Naprawdę mi przykro. - Hej! - zaprotestowała Rovald. - Nie ruszaj. Warczek dotknął pokrętła strojenia mikrometrycznego i przesunął je ledwie zauważalnie. Po czym natychmiast cofnął czteropalczastą dłoń. Zamiast wielobarwnej kaskady nad alphańską książką szły postacie. Smukłe, pokryte łuskami istoty używające narzędzi i noszące bogate ozdoby. Trójka przedstawicielek rasy ludzkiej spojrzała po sobie. Żadna nie była w stanie powiedzieć słowa. Nad ich głowami wybuchły kolejne wielobarwne fajerwerki. *** UWAGA OD AUTORA: Czytelników być może zainteresuje informacja, że za wzór do opisu zarówno metod archeologicznych, jak i finału bitwy posłużyły wydarzenia, które miały miejsce we wschodniej części Morza Śródziemnego w roku 1795.

S. M. STIRLING Małe wsparcie ogniowe

Komitet Bezpieczeństwa Publicznego Ludowej Republiki Haven rzadko spotykał się w pełnym składzie - głównie właśnie ze względów bezpieczeństwa. Drugim powodem było to, że po czystce frakcji parnasistów rywalizacja między tworzącymi go dwudziestoma czterema osobami stała się zbyt zaciekła. Zasiadały one teraz sztywno przy długim stole konferencyjnym odziedziczonym po poprzednim rządzie. Całe pomieszczenie zostało zresztą odziedziczone po legislatorach. Co by o nich nie mówić, gust mieli dobry. Ciemne drewno i kremowy sufit nadal wyglądały elegancko, a meble harmonizowały z wystrojem wnętrza. Tyle że dobry gust nie miał żadnego wpływu na koniec, jaki ich spotkał. Jedyną pociechą przewodniczącego Roberta Stantona Pierre'a było to, że jak na razie nie doszło do ostrej pyskówki albo jeszcze gorzej - do kłótni. Te ostatnie stawały się bowiem tak zawzięte, że nie raz już się zastanawiał, kto tak naprawdę jest gorszy: łapówkarze, którzy obsiedli administrację jak muchy świeże łajno, czy Cordelia Ransom i jej ponurzy nieprzekupni. Najgorsze zaś z tego wszystkiego było to, że w systemie Trevor Star i okolicach Ludowa Marynarka i Royal Manticoran Navy toczyły zawzięte boje, w których ginęły tysiące ludzi. Jedynym zaś celem tak uporczywej obrony bazy było danie Komitetowi dodatkowego czasu. Czasu, który wchodzący w jego skład kretyni marnowali wręcz konkursowe. - Obywatele - zaczął R. S. Pierre zimno. Wszystkie oczy skierowały się ku niemu, co skwitował lekkim kiwnięciem głowy. Rywalizacja wewnętrzna nie pomagała w prowadzeniu wojny, ale równocześnie zmniejszała szansę, by wystarczająca liczba członków Komitetu zjednoczyła się przeciw niemu... a Pierre miał pewność, że żaden z jego możliwych następców nie będzie w stanie radzić Osobie równie dobrze jak on. Być może z jednym wyjątkiem... odruchowo przeniósł wzrok na szefa Urzędu Bezpieczeństwa, Oscara Saint-Justa. Jego twarz była jak zwykle pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu,, wygląd zaś tak nie rzucający się w oczy, iż zwracał uwagę właśnie swą przeciętnością. Saint-Just mógł go skutecznie zastąpić, ale bezpieka budziła zbyt wiele nienawiści wszędzie, zwłaszcza we flocie, by mogło mu się udać. Nikt nie zaakceptowałby głównego kata jako głowy państwa, a co więcej, gdyby nim został, jego pierwszym posunięciem musiałaby być czystka w Urzędzie Bezpieczeństwa. Co oznaczało, że jego właśni podwładni dopilnowaliby, aby tą głową państwa nie zdążył zostać. Poza tym Oscar nie miał tego typu ambicji, o czym obaj wiedzieli od samego początku. Fakt, że go podejrzewał, dobitnie świadczył o tym, iż zaczynała go dopadać paranoja nierozerwalnie związana ze sprawowaniem władzy w totalitarnym systemie. Oscar Saint-Just był jedynym spośród obecnych, do kogo mógł mieć zaufanie.

Przypomniało mu się stare powiedzenie: “Kto dosiądzie tygrysa, nie może z niego zsiąść i żyć”. Nie miał wyboru - albo zdoła przetrwać ten kryzys, albo będzie trupem, a Ludowa Republika przestanie istnieć. Dostrzegł minimalny przyzwalający gest Cordelii i uśmiechnął się w duchu. Ona także o tym wiedziała, co oznaczało, iż wiedziała też, że jest mu nadal potrzebna. To ona stworzyła aparat propagandowy Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, dzięki któremu zdołała wyrwać Dolistów z apatii. Ona także zorganizowała publiczny karnawał krwi, w którym przed Ludowe Sądy trafili wszyscy Legislatorzy i członkowie ich rodzin. A sądy wydawały tylko wyroki skazujące... A potem przekonała motłoch, że jego śmiertelnym wrogiem jest Gwiezdne Królestwo Manticore. Była to głupota i kłamstwo rojące się zresztą od sprzeczności, ale motłoch to kupił, a on miał związane ręce. Dysponował w praktyce władzą absolutną, ale tylko tak długo, jak wielomiliardowa tłuszcza była zadowolona z jego decyzji. A największą zasługą Cordelii było to, że potrafiła osiągnąć niemożliwe - zdołała zmobilizować Dolistów. Horda pasożytów, która doprowadziła poprzedni reżim do katastrofy ekonomicznej swoimi bezsensownymi żądaniami stałego podwyższania Podstawowego Stypendium Życiowego zwanego w skrócie Dolą, teraz ustawiała się w kolejki, chcąc zaciągnąć się do Ludowej Marynarki, Korpusu Piechoty Morskiej, do stoczni czy innych pracujących na potrzeby wojny fabryk. Dobrowolnie rezygnowali z chleba i igrzysk, błagając, ba, domagając się pracy. I naprawdę chcieli się uczyć, do czego Republika nie potrafiła ich skłonić od pokoleń mimo coraz prostszego, a więc dostępniejszego systemu oświaty. Było to równocześnie zachwycające i przerażające, jako że stanowiło jedyną siłę zdolną zniszczyć olbrzymi społeczny bezwład, przez całe jego życie ciągnący Republikę na dno. Jeśli tylko zdołają wygrać tę wojnę... Wtedy byłby w stanie zacząć tworzyć, dysponując władzą, którą zdobył takim kosztem. I być może byłby znów w stanie spać bez koszmarów... Natomiast jeśli choć przez moment się zawaha, wszystko się zawali. Na taką okazję czekali tylko Prawdziwi Rewolucjoniści i inne frakcje, których fanatyzm i głupota przerażały nawet złotowłosą Cordelię. Najgroźniejszy wśród nich był LaBoeuf i jego Konspiracja Równych, potocznie zwanych Lewelerami. Jak długo tygrys, na którym siedział, gnał przed siebie, tak długo było pół biedy Pierre nie miał bowiem zamiaru z niego zsiadać. Natomiast kiedy rozbudzona bestia zacznie myśleć... - Zebraliśmy się, by rozważyć poważną zmianę ogólnej polityki - oświadczył, nie bawiąc się w uprzejmości czy wstępy. - Jak wszyscy wiecie, dzięki polityce zasłużonego egalitaryzmu wzmocniliśmy poważnie nasze siły zbrojne. Osiągnęliśmy jednakże punkt, w

którym zdecydowana polityka wprowadzona zaraz po zamachu przestała przynosić spodziewane efekty. W przełożeniu na normalny, zrozumiały język oznaczał to, iż wybili wszystkich podejrzanych o nielojalność, wszystkich, którzy okazali choćby cień nieposłuszeństwa, i wszystkich uznanych za niekompetentnych. W efekcie dysponowali młodą, energiczną i częstokroć kompetentną kadrą oficerską, zarazem jednak tak przerażoną, że niezdolną do przejawienia najmniejszej choćby inicjatywy. Ale takim językiem przedstawiciele władzy ludowej Republiki Haven nie rozmawiali nawet między sobą (chyba że w wąskich, zaufanych gronach). Według Pierre'a należało wziąć bezpiekę za pysk i znacznie ograniczyć wpływy komisarzy - oficerowie, którzy teraz dowodzili flotą i Korpusem, wiedzieli, że wszystko zawdzięczają Komitetowi. Dodatkowo zawodowcy rekrutujący się z okresu rządów poprzedniego reżimu, zwłaszcza wśród podoficerów i członków załogi, byli już skutecznie wymieszani z pierwszą falą ochotników produkowanych przez przyspieszone kursy. - Musimy zmienić... - zaczął i zamarł z otwartymi ustami, gdyż ktoś gwałtownie otworzył drzwi do sali. - Mamy poważny problem! - oznajmił zdyszany szef ochrony Komitetu, stając w progu. *** Towarzyszka admirał Esther McQueen nie lubiła ani Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, ani obowiązku używania głupich zwrotów językowych, których starała się zresztą unikać, a zwłaszcza nie lubiła bezpieki i jej szpicli. Przyznawała, że dzięki Komitetowi, który usunął z jej drogi Legislatorów, osiągnęła stopień i stanowisko, o którym pod ich rządami, nie mając patrona, nie mogłaby nawet marzyć. Nie podobało jej się zabicie od ręki ich wszystkich wraz z rodzinami, podobnie jak wszystkich, którzy wystarczająco przekonująco nie udawali lojalności, a zwłaszcza wszystkich, którym zdarzyło się przegrać bitwę czy starcie z Królewską Marynarką. Dawało to co prawda tym, którzy ocaleli, okazję do naprawdę błyskawicznych awansów, ale nie było posunięciem rozsądnym. Natomiast nie w tym tkwił problem. Głównym problemem w jej opinii było to, że Komitet składał się z samych tępych ignorantów, jeśli chodziło o kwestie militarne, a zwłaszcza o kwestie floty, a co gorsza żaden z tych ignorantów za nic nie chciał przyznać się do stanu swej niewiedzy nawet przed samym sobą. A to była już potencjalnie śmiertelnie niebezpieczna sytuacja. Zwyczaj odstrzeliwania każdego dowódcy, który przegrał bitwę, i to wraz z rodziną, oraz wszystkich przyjaciół nieszczęśnika i ich rodzin był najskuteczniejszym

sposobem pozbawienia oficerów inicjatywy i odwagi. Czyli ostatnią rzeczą, jaką należało zrobić, chcąc wygrać wojnę. Wychodziło na to, że Komitet był przekonany, iż jakimś cudem można odnosić zwycięstwa, nie ponosząc strat. Z takim podejściem nawet nie było sensu dyskutować. Spojrzała na drugą siedzącą w poczekalni osobę - był to jej pies łańcuchowy, towarzysz komisarz Erasmus Fontein. Podobnie jak ona cierpliwie wyglądał przez okno sto pięćdziesiątego piętra jednej z wież administracyjnych stojących na terenie Nouveau Paris, czyli stolicy Ludowej Republiki Haven. Miasto nadal posiadało swoiste obszarpane piękno mimo paru dziesięcioleci zapuszczenia pod rządami poprzednich władz prowadzących groteskową politykę ekonomiczną. Z tej wysokości widać było wspaniałość monumentalnej architektury, a nie dostrzegało się wybitych szyb, zbitych latarń czy strachu i podejrzliwości mieszkańców bojących się kolejnych czystek czy też gorszego losu - nocnych zniknięć. Ludowe Sądy i wynikająca z nich zemsta tłumu były gorsze od terroru sianego dawniej przez najgorsze uliczne gangi. Jej groziła co najwyżej kula w łeb, ale nawet ona dostawała dreszczy na wspomnienie kilku napotkanych ludzi, którzy powrócili z Centrów Rehabilitacyjnych. Prawie się nie odzywali, pracowali jak automaty i z zasady nie mieli zębów. Tym razem nie martwiła się - rozkazy Komitetu wyciągnęły ją z Trevor Star przed decydującym starciem, więc raczej nie po to, by stanęła przed plutonem egzekucyjnym. Choć z drugiej strony nigdy nic nie wiadomo... A nie miała pojęcia, dlaczego odwołano ją z frontu i kazano czekać w położonej na uboczu, pełnej biurokratów wieży. Dzięki temu ostatniemu wieża była praktycznie niezauważalna, gdyż w stolicy Ludowej Republiki nie brakowało biur obojga płci przekładających papierki z miejsca na miejsce i z jeszcze większym brakiem sensu produkujących nowe. Ludowa Marynarka miała gorsze sensory, mniej wydajne kompensatory bezwładnościowe i rakiety o mniejszym zasięgu, ale jeśli chodzi o biurokrację, wyprzedzała Gwiezdne Królestwo o parę długości. Fontein już od pewnego czasu robił tajemnicze uwagi na temat ważnego spotkania i dawał do zrozumienia, że może chodzić o spotkanie z samym Pierre'em. McQueen miała dość czekania i dość niedomówień. Otworzyła usta, by zadać kategoryczne pytanie, gdy poczuła lekkie drżenie podłogi. Komisarz rozejrzał się i choć zwykle starał się wyglądać na kompletnego durnia - w to, że nim jest, już dawno przestała wierzyć - teraz na jego twarzy widać było szok. A w oczach błyszczała inteligencja, która nawet ją zaskoczyła. - Co to było? - spytała spokojnie. - Trzęsienie ziemi? Budowlą wstrząsnęło powtórnie, tym razem mocniej. McQueen spojrzała w okno i

natychmiast odwróciła głowę, odruchowo osłaniając oczy ramieniem. Uratowała wzrok, ale początek oślepiającego błysku, który dostrzegła, i tak wywołał łzawienie i ciemne plamki na krwawym tle zaciśniętych kurczowo powiek. Nikt nie musiał jej mówić, co właśnie zobaczyła. Był to wybuch nuklearny i to silny. I nie była to impulsowa głowica laserowa. Świadomość, co to było, z trudem przebijała się przez ogólny szok. Haven nie mogło stać się obiektem ataku... - RMN... - wykrztusiła. - Zdecydowali się postawić wszystko na jedną kartę... Oboje z Fonteinem spojrzeli na siebie przerażeni. Wszystkie analizy wykonane tak przez specjalistów ze starej kadry, jak i nowych, wschodzące gwiazdy Ludowej Marynarki, w tej kwestii były zgodne: atak taki był zbyt ryzykowny, by spróbował go jakikolwiek dowódca będący przy zdrowych zmysłach. Ale White Haven w praktyce dowodzący Królewską Marynarką podejmował ostatnimi czasy dużo nader ryzykownych decyzji. Zderzyli się ramionami w drodze do jedynego terminalu znajdującego się w poczekalni. McQueen dopadła go pierwsza i zabrała się do klawiatury. Zignorowała publiczne kanały informacyjne - albo nie wiedziały, co się naprawdę dzieje, albo nie mogły tego podać, co wychodziło na to samo. Z poczuciem surrealizmu przelatywała przez kanały podające nowości o rolnictwie, wspaniałości Ludowej Republiki czy szczęśliwych Dolistach robiących kursy przyspieszonego nauczania. To ostatnie było zresztą prawdą -w końcu ta banda darmozjadów wzięła się do czegoś pożytecznego, konkretnie do wspomagania wysiłku wojennego. Za oknem błysnęło jeszcze parokrotnie i wiadomości zniknęły - na wszystkich kanałach było tylko śnieżenie. Efekt EMP załatwił przekaźniki. Musiał być niezwykle silny, skoro przedarł się przez cyfrowe filtry. Weszła na częstotliwość Ludowej Marynarki. - Oho! - mruknęła z uczuciem. - Co “oho”? - zniecierpliwił się Fontein. - Bomba logiczna - wyjaśniła, przekręcając ekran, tak by też mógł zobaczyć. Przekierowanie poleceń, bzdurne odpowiedzi, pętle logiczne, spontaniczne czyszczenie fragmentów pamięci, jakieś układanki bezsensu... nic nie działa tak, jak powinno. - Niemożli... - zaczął Fontein i urwał. Wszystkie siły zbrojne w galaktyce były zależne od systemów informacyjnych i każda z nich miała praktycznie niemożliwe do przełamania z zewnątrz zabezpieczenia przed bombami logicznymi. Dowódca każdego okrętu w przypadku podobnego ataku miał postępować według tego samego schematu - odciąć natychmiast wszystkie połączenia z siecią i sprawdzić, czy wewnętrzne systemy pokładowe nie zostały zarażone. A to, co widzieli, mogło oznaczać tylko jedno - atak nastąpił od wewnątrz i jego celem

było zmienienie Floty Systemowej w zbiorowisko izolowanych okrętów aż do chwili ponownego uruchomienia systemu, co w najlepszym wypadku musiało zająć godziny. A w ciągu kilku godzin mogło wydarzyć się naprawdę wiele. Ci, którzy przeprowadzili atak, liczyli na to, że żaden dowódca Ludowej Marynarki nie zaryzykuje działania bez rozkazów albo przynajmniej nie budzących wątpliwości informacji. Tym bardziej że wiele razy przekonali się, iż inicjatywa bez rozkazów najczęściej kończy się pod najbliższą ścianą. - Towarzyszu komisarzu - powiedziała McQueen powoli. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli spróbuje pan uzyskać dostęp do sieci Urzędu Bezpieczeństwa. Należałoby się w końcu dowiedzieć, co tu się wyprawia. *** - To wszystko, co mogę zrobić - przyznał niechętnie Erasmus Fontein kwadrans później. Na dodatek zdawał sobie sprawę, że po szyi ściekają mu strużki potu, co dla kogoś, kto poświęcił kilkadziesiąt lat na opanowanie sztuki pełnej kontroli nad sobą, było świadomością naprawdę upokarzającą. - Mój kod dostępu został rozpoznany i przyjęty - wyjaśnił - ale każde jego użycie uruchamia jakiś program, który blokuje połączenia, gdy tylko podaję, z kim chcę je nawiązać. To jakaś wyjątkowo sprytna i wredna odmiana samouczącego się wirusa zajmującego każdą wolną przestrzeń pamięci, jaką tylko znajdzie. - I nic się nie da przez niego dowiedzieć? - Mogę tylko odbierać fragmenty istniejących połączeń. Kontakt trwa od sześciu do dwunastu sekund, nim wirus zdąży mnie wykopać do punktu wyjścia. Proszę spojrzeć. Na ekranie pojawił się obraz z minikamery zainstalowanej na hełmie. Pokazywał ulicę pełną ludzi - sądząc po strojach Dolistów. Widać było niesione przez nich transparenty: “Zwycięstwo dla Ludu”, “Równość Zawsze, Równość Teraz”, “Śmierć Zdrajcom”, ale znacznie groźniejszy od obrazu był dźwięk. To już nie było skandowanie, to był ryk żywiołu przywodzący McQueen na myśl sztorm, który widziała kiedyś na jakiejś planecie. Wtedy też jednolicie szare, nie kończące się fale uderzały o brzeg, powodując drżenie skały, na której stała. Dźwięk wydawany przez tłum był prawie taki sam - jedyna różnica polegała na tym, że dominowała w nim nienawiść. Komitet próbował wyrwać Dolistów z apatii i zastąpić ją rewolucyjną gorączką. Wyglądało na to, że mu się udało. Aż za bardzo. - Ognia! - warknęła odruchowo. - Niech ta dupa, która dowodzi, wyda rozkaz do otwarcia ognia, bo zaraz ich stratują!

Ten, na którego hełmie zamontowano kamerę, rozejrzał się w tym momencie i obraz ukazał podwójny szereg milicjantów z oddziału antyterrorystycznego uzbrojonych w tarcze i pałki oraz unoszący się za nimi przysadzisty pojazd z obrotową wieżyczką wyposażoną w miotacz klejącego żelu i wyrzutnie granatów sonicznych. - Milicja nie może użyć ostrej amunicji bez zezwolenia - odezwał się Fontein. - A dowódca tego oddziału na próżno próbuje je uzyskać od paru minut... Tłum ruszył, ciskając przed siebie lawinę butelek i kamieni. McQueen nieporuszenie trwała na mostku, gdy ginęły dziesiątki tysięcy jej podkomendnych, a jej okręt w każdej chwili mógł zmienić się w kulę plazmy. Natomiast te tysiące wykrzywionych wściekłością twarzy rosnących na ekranie spowodowały, że cofnęła się odruchowo posłuszna instynktowi starszemu niż posiadanie ognia, o lotach kosmicznych nawet nie wspominając. Najstarszym bowiem instynktem jest instynkt samozachowawczy. Obraz zatańczył wściekle i znieruchomiał na poziomie ulicy, 'ukazując dziesiątki par butów. Co chwilę podskakiwał, gdy ktoś kopał hełm albo przechodził przez ciało, na którego głowie się znajdował. Ekran stał się czarny, by po sekundzie ukazać inny obraz, także z minikamu zamontowanego na hełmie. Tym razem ukazywał bardziej znajomą sytuację. Wnętrze pomieszczenia dowodzenia, a na pierwszym planie taktyczny stół holoprojekcyjny, model naziemny. Był na nim widoczny holoplan miasta, ale większość markerów, w których powinny znajdować się informacje, pulsowała bursztynowo, co oznaczało “brak danych”. - Towarzyszko porucznik! - rozległ się bezosobowy głos, najwyraźniej mówił ten, na którego hełmie znajdował się minikam. - Słucham, towarzyszu kapitanie! Porucznik ubrana była w kombinezon maskujący o właściwościach kameleona i napierśnik typowej zbroi piechoty. Na kołnierzu miała naszywki rodzaju broni w barwach czarno-czerwonych, używanych jedynie przez Urząd Bezpieczeństwa. Co oznaczało, że należała do Batalionu Interwencyjnego - także formacji antyrozruchowej, ale uzbrojonej w ciężką broń i słynącej ze skłonności do jej nadużywania. - Coś groźnego dzieje się w mieście, towarzyszko porucznik, ale nie wiemy co. Jesteśmy zupełnie odcięci od dopływu informacji. Proszę wziąć pancerkę, rozeznać się w sytuacji i zameldować bezpośrednio u mnie. Zrozumieliście? - Tak jest, towarzyszu kapitanie! Porucznik nałożyła hełm, zasunęła przysłonę i skierowała się półbiegiem ku zewnętrznemu parkingowi na szczycie wieży. W tym momencie rozległ się przerażony

okrzyk: - Uwaga! Rakieta! Postacie stojące wokół stołu taktycznego rozprysły się, a obraz stał się czarny. Dopiero po paru sekundach zmienił się w śnieżenie. A z oddali napłynął głuchy huk eksplozji słyszalny mimo zamkniętych okien. - Wystarczy - oceniła. - Tu nic pożytecznego nie zdziałamy. A to, co się dzieje, to najwyraźniej zorganizowany atak na rząd. - Zgadzam się, ale nie mamy i nie będziemy mieli więcej informacji niż oni. - Fontein ruchem głowy wskazał ekran, na którym znudzony oficer ochrony siedzący przed rzędem monitorów popijał kawę. McQueen spojrzała mu w oczy i spytała: - A według pana, co się właściwie dzieje? Zapytany milczał długą chwilę, po czym skrzywił się, jakby zgryzł coś kwaśnego, co prawdopodobnie oznaczało, że zamierza powiedzieć prawdę. Dla kogoś od lat przyzwyczajonego do łgania w żywe oczy musiało to być niemiłe doświadczenie. - Towarzyszko admirał... nie mam pewności, ale sądzę, że Lewelerzy LaBoeufa. To banda totalnych szaleńców, ale mają wśród kadry kierowniczej niewielką grupę naprawdę pomysłowych i przedsiębiorczych osób. - Szkoda, że to nie ich rozstrzelano przy pierwszej okazji - oceniła zimno McQueen. - Byli przydatni przeciw parnasianom. A poza tym to tylko moje przypuszczenie, informacji nadal nie mamy, więc nie mamy i pewności. - Nie mamy - zgodziła się. - Ale spróbujemy coś na to zaradzić... Sierżancie Launders: proszę wykonać Tango 3-9! Fontein zbladł, gdy drzwi do poczekalni wyleciały z hukiem, ukazując dobry tuzin Marines w pełnym opancerzeniu bojowym. Każdy uzbrojony był w karabin pulsacyjny lub plazmowy... i każdy celował w niego. Ponownie spojrzeli sobie w oczy z McQueen. Żadne się nie odezwało, bo słowa były zbędne. Dla obojga stało się oczywiste, że McQueen nie zamierzała poddać się i pokornie dać zabić, jeśli taki był cel ściągnięcia jej na powierzchnię planety. A mogło tak być, gdyż bezpieka nauczyła się, że próba aresztowania admirała na pokładzie jego okrętu flagowego nie była rozwiązaniem ekonomicznym, za to gwarantowała duże straty w ludziach i sprzęcie. - Ma'am? - spytał uprzejmie podoficer. - Wynosimy się stąd i to zaraz - poinformowała go McQueen. - Proszę się tym zająć. - Neufer! - polecił sierżant, nie odwracając głowy.

Jeden z jego ludzi odwrócił się, wycelował w okno i wypalił. McQueen i Fontein zdążyli się odwrócić, toteż blask strzału z broni plazmowej ich nie oślepił. Na plecach natomiast poczuli nagły wzrost ciśnienia niczym nacisk ciepłej, solidnie zbitej poduchy. Kiedy ponownie się odwrócili, po oknie nie pozostał ślad, za to na wysokości wypalonego w murze otworu unosiła się pinasa. - Teraz wiem, że nie jest pani zwolenniczką półśrodków - wymamrotał Fontein. - Ruszamy! - poleciła w odpowiedzi. Dwóch Marines złapało ją pod ramiona, dwóch innych zrobiło to samo z komisarzem i wszyscy włączyli silniki plecakowe zbroi, pokonując precyzyjnym łukiem trasę dzielącą dziurę w ścianie od otwartych zewnętrznych drzwi śluzy pinasy. - Panie chorąży, proszę odlecieć tak, byśmy zatoczyli spiralę nad miastem - poleciła McQueen, ledwie stanęła na progu kabiny pilotów. - I proszę włączyć wszystkie skanery na maksymalną moc i czułość. - To wysoce... - ...nielegalne i zabronione. - dokończyła zwięźle McQueen. - Proszę wykonać! - Aye, aye, ma'am! - potwierdził chorąży, mimo że na jego twarzy widniały krople potu. Fontein w żaden sposób nie zareagował na brak “towarzyszenia” i powrót kontrrewolucyjnych form grzecznościowych, choć musiał to zauważyć. - Mamy bezpieczne połączenie z Rousseau? - spytała McQueen, gdy pinasa ruszyła. - Mamy, ma'am. - Doskonale. Proszę przesłać wszystko, co zarejestrujemy w czasie przelotu, i wszystko, co zarejestrowały sensory od chwili odlotu. I proszę uprzedzić mój sztab, by zebrał się w sali odpraw, gdy tylko zacumujemy. I proszę szybciej, jeśli łaska, wybite szyby nikogo w tej chwili nie zmartwią, panie Fox. I proszę przełączyć obraz na ten ekran. - Aye, aye, ma'am. Pinasa przemknęła z wyciem dartego powietrza, ale jedynie lekkie zmiany w rozkładzie pokładowej grawitacji świadczyły o tym, jak pokrętnym kursem leci i jak w ostatniej chwili unika kolejnych zderzeń. Nie ulegało kwestii, że chorąży Fox jest doskonałym pilotem, w czym nie było nic dziwnego - McQueen miała całą flotę do dyspozycji, toteż pilota osobistej pinasy wybrała z grona najlepszych. - Jeżeli mamy przedsięwziąć cokolwiek skutecznego, będę potrzebowała pańskiej pełnej współpracy, towarzyszu komisarzu - powiedziała z naciskiem. - Będę ją miała? - Tak, towarzyszko admirał - odparł cicho, nie spuszczając wzroku z ekranu.

*** McQueen weszła do sali konferencyjnej i ze zdumieniem stwierdziła, że od pierwszego wstrząsu, który ją zaniepokoił, nie minęło jeszcze nawet pół godziny. I w tym czasie świat stanął na głowie. Superdreadnought Rousseau został przewidziany na okręt dowodzenia, toteż miejsca dla jej sztabu było aż za dużo, gdyż wzięła tylko najpotrzebniejszych ludzi, a w Trevor Star na dodatek ponieśli spore straty. W powietrzu nadal czuć było leciutki zapach ozonu zmieszany ze stopionymi syntetykami i smrodkiem gnijącej krwi. Mimo wysiłków ekip ratunkowych i czyszczących tego zapaszku nic nie zdołało zabić. I nic poza gruntownym remontem w stoczni nie zdoła. - Sytuacja jest następująca: sieć łączności Floty Systemowej, bezpieki i wojska na terenie Nouveau Paris nie działają i w najbliższej przyszłości działać nie będą. A więcej czasu zamachowcom nie trzeba - zagaiła, wskazując na unoszącą się nad stołem holoprojekcję, w której widać było zadziwiająco szczegółowy obraz miasta. Sensory okrętu skalibrowane przy użyciu danych uzyskanych z nagrań dokonanych przez pinasę były w stanie zebrać zaskakującą ilość danych. Dzięki temu mieli prawie kompletny obraz sytuacji taktycznej w mieście, a nawet sporo danych na temat liczebności i cięższego uzbrojenia poszczególnych oddziałów. Sytuacja nie była wesoła, a jedyne pocieszenie stanowiło to, że po pierwszej salwie nie użyto już minigłowic nuklearnych. - Jak widzicie, na dole toczą się zacięte walki w wielu miejscach. W przestrzeni jak dotąd panuje spokój. Sądzę, że zamachowcy wykorzystali załamanie łączności i chaos informacyjny do sprowokowania serii starć między oddziałami milicji i bezpieki, które nadal często walczą ze sobą, uważając, że walczą ze zdrajcami. Równocześnie wielka liczba rozmaitego elementu i, jak podejrzewam, ogłupiałych widzów wyległa na ulice. Sądzę, że nikt nad tym nie panuje, gdyż w tej chwili na ulicach znajduje się około miliona ludzi, a zamieszki obejmują coraz to nowe dzielnice. Wszyscy mordują i rabują przekonani, że bronią rewolucji. Te jednostki porządkowe, które nie walczą ze sobą ani nie zostały zneutralizowane fałszywymi rozkazami, robią co mogą, by nie dopuścić tłumu do budynków rządowych. - Ślicznie! - mruknął kapitan flagowy. - Ale... - bąknął któryś z mniej doświadczonych oficerów - na orbicie jest cała Flota Systemowa i kilka brygad Marines w trakcie tranzytu. Zresztą z samych kontyngentów pokładowych można bez trudu zebrać dywizję Marines. Co powstrzymuje dowódcę Floty Systemowej czy kogoś z wyższych oficerów Korpusu od wysadzenia desantu i skończenia z tym idiotyzmem? McQueen ugryzła się w język, by nie wyjaśnić, że instynkt samozachowawczy, gdyż

Komitet zabił wszystkich oficerów Ludowej Marynarki, których podejrzewano o to, że mogą interweniować w sprawach politycznych. Cała rewolta przeciw Legislatorom zaczęła się od zamachu zorganizowanego tak, by wyglądało na to, że jest dziełem floty. Nie powiedziała tego, za to popatrzyła wymownie na Fonteina. Ten odchrząknął, i nie mając wyjścia, zabrał głos: - W związku... z rozmaitymi okolicznościami... jest mało prawdopodobne, by którykolwiek z wyższych oficerów Floty Systemowej podjął jakiekolwiek działania... przynajmniej w najbliższym czasie. Zamachowcy bez wątpienia właśnie na to liczyli i opracowali plan ataku tak, by zakończył się sukcesem, zanim zostanie zorganizowany sensowny kontratak. To, co powiedział, brzmiało tym bardziej prawdopodobnie, że szeregi Floty Systemowej czystki zdziesiątkowały najdotkliwiej: w końcu była najbliżej Komitetu. - Jak więc widać, o czym zresztą wiadomo było od dawna, ściśle scentralizowany system podejmowania decyzji ma swoje wady i zalety - McQueen ponownie zabrała głos. Nie dodała, że w tej chwili wady ujawniły się w całej pełni, gdyż ktoś je wykorzystał, by dokopać Komitetowi i przejąć władzę, gdyż uznała to za oczywiste dla wszystkich zebranych. Ich miny potwierdziły, że miała słuszność. Wszyscy też mieli świadomość, że Rousseau może być jedynym w miarę niezależnym uczestnikiem wydarzeń mogącym uratować obecny Komitet Bezpieczeństwa Publicznego. Pozostawało tylko pytanie: czy powinni to zrobić? Prawie namacalne było emanujące z obecnych podejście “a niech zadyndają” i to nawet z tych, których twarze nie wyrażały niczego. McQueen przeniosła wzrok na Fonteina i z pewną satysfakcją obserwowała, jak pobladł, gdy dotarło do niego, że wystarczy, aby ona bezczynnie czekała. Zbyt dobrze nad sobą panowała, by się uśmiechnąć, ale zrobiło jej się dziwnie raźno na duszy. - Prawdę mówiąc, dzięki zbiegowi okoliczności jestem chyba jedynym wyższym stopniem oficerem mającym pojęcie, co się naprawdę dzieje - podjęła spokojnie. - Żeby nie było żadnych nieporozumień, proponuję, abyśmy rozważyli pewną hipotetyczną sytuację. Nawet ktoś nie pochwalający metod używanych przez Komitet do ratowania Ludowej Republiki powinien zastanowić się, czy nie udzielić mu pomocy, biorąc pod uwagę alternatywę, czyli następną władzę, która powstanie, jeśli zamach się uda. By móc podjąć sensowną decyzję, należy poznać tę alternatywę. Dlatego też towarzysz komisarz będzie łaskaw opowiedzieć nam o historii, założeniach i ludziach tworzących ruch Lewelerów

LaBoeufa. Fontein był łaskaw. Zrobił to rzeczowo, zwięźle, tonem obojętnym, co jeszcze bardziej podkreślało treść. Upadek dziedzicznej prezydentury Legislatorów był niczym usunięcie korka z butelki, w której zamknięto wszelkie inne opcje polityczne. Jedne słuszne, inne nie, ale do tych ostatnich z pewnością nie zaliczali się Lewelerzy. Już same założenia ich programu politycznego powodowały, że Rób S. Pierre wyglądał przy nich na humanitarną i pełną wyrozumiałości istotę ludzką. Reszta była gorsza... - Prawdą jest, że nie mamy żadnych rozkazów - powiedziała McQueen, gdy komisarz skończył. - Natomiast powiedzmy, że potraktujemy to jako ćwiczenie i zastanowimy się... *** Rob S. Pierre rozejrzał się po obecnych. W teorii, a jeszcze czterdzieści pięć minut temu w praktyce zebrani przy stole w sensie dosłownym władali życiem każdego człowieka w Ludowej Republice. Ich władza rozciągała się na dziesiątki lat świetlnych i planet zamieszkałych przez miliardy ludzi. W tej chwili... - W tej chwili z ledwością utrzymujemy ten budynek - powiedział głośno. - Nawet nie wiemy, kto nas zaatakował. W sumie nie wiemy nic poza tym, że przegrywamy. Kilkoro obecnych podskoczyło jak ukąszeni. A Pierre mimo nienagannie pracującego systemu oczyszczania powietrza miał nieodparte wrażenie, że poczuł wypełniającą salę woń strachu. - Jedna poprawka do tego, co przed chwilą powiedziałem - dodał. - Wiemy także, że w naszym gronie jest przynajmniej jeden zdrajca, gdyż inaczej sytuacja owa nie wydarzyłaby się. Zwołałem zebranie plenarne całego Komitetu i ich sztabów po raz pierwszy od półtora roku i dokładnie w tym samym czasie zorganizowano zamach stanu. Takie przypadki nie zdarzają się, a w tym budynku znajdujemy się dokładnie wszyscy wraz z wszystkimi naszymi pomocnikami. Ten wniosek najwyraźniej nie wszystkim się dotąd nasunął, gdyż po jego oświadczeniu temperatura w pomieszczeniu wyraźnie opadła o stopień czy dwa, za to podejrzliwość znacznie wzrosła. Obecni wymieniali spojrzenia, od podejrzliwych zaczynając, na jawnie oskarżających kończąc. Technik sprowadzony przez szefa ochrony, by wyjaśnił pewne kwestie sprzętowe, stał sztywno wyprostowany w pozycji zasadniczej i widać było, że pragnął z całego serca znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tu. Patrząc na niego, Pierre upewnił się w swych przypuszczeniach - dotarli do granicy tego, co można było osiągnąć strachem. Na co i tak nic nie był w stanie poradzić, jako że wszystko wskazywało na to, iż za godzinę, góra dwie, będzie martwy.

- Proszę meldować, towarzyszu majorze - polecił łagodnie. - Towarzyszu przewodniczący, najważniejsze elementy łączności będą działały za nie dłużej niż dwie godziny czterdzieści pięć minut. Może uda nam się skrócić czas do dwóch godzin, ale nie mogę tego gwarantować. - To nie jest wysta... - zaczął ktoś. - Cisza! - ryknął Pierre i walnął dłonią w stół, co dało dźwięk dziwnie zbliżony do strzału pistoletowego. - Panika nic nam nie da i w niczym nie pomoże! Proszę zrobić, co się tylko da, towarzyszu majorze. Los Republiki od tego zależy. Nie dodał, że także od niemożliwych do skoordynowania działań czterech różnych formacji ochrony, z których dwie walczyły ze sobą, gdyż o tym major prawdopodobnie wiedział więcej od niego. Komitet podjął nadzwyczajne środki ostrożności w stosunku do najbliższych sobie uzbrojonych oddziałów, w tym także ochrony. Teraz okazywało się, że środki te skutecznie ograniczyły możliwości skutecznego działania tych oddziałów wobec poważnego zagrożenia z zewnątrz. Pierre pożałował, że nie wierzy w Boga, gdyż wyglądało na to, że nikt ze śmiertelników nie zdoła go w tej sytuacji uratować. Tak mógłby liczyć choć na cud... *** - Mamy cztery problemy, ma'am - oświadczył brygadier Conflans. - I to powiązane ze sobą. Brygadier Gerard Conflans był niski, krępy i szeroki w barach, miał dłonie o zaskakująco długich palcach przywodzących na myśl dusiciela. Twarz miał poważną, ale w kącikach oczu widać było zmarszczki typowe dla kogoś, kto lubi się uśmiechać. Miał też niezwykle starannie utrzymanego sumiastego wąsa. Referując, przesuwał laserowy wskaźnik po holomapie stolicy. - Po pierwsze chodzi o tłum. Jest zbyt liczny, atakuje zbyt wiele celów równocześnie i w części jest na tyle dobrze uzbrojony, że w praktyce uniemożliwia jakiekolwiek przemieszczanie oddziałów. Po drugie mamy do czynienia z ochroną przewodniczącego, ochroną Komitetu, milicją miejską i oddziałami Urzędu Bezpieczeństwa. Wiele z nich walczy ze sobą na skutek fałszywych rozkazów, a żaden poza pierwszym nie ma łączności z Komitetem, chyba że ktoś wpadł na pomysł wysyłania gońców z pisemnymi rozkazami. Żadna z tych formacji nie uwierzy, że nasze pojawienie się bez wcześniejszego uprzedzenia jest czymkolwiek innym niż kolejnym wrogim działaniem. Po trzecie sami zamachowcy są dobrze uzbrojeni i zorganizowani i właśnie zlikwidowali ostatnie jednostki interwencyjne Urzędu Bezpieczeństwa blokujące drogę do budynku, w którym zebrał się Komitet. Po

czwarte i najważniejsze pozostałe okręty Floty Systemowej i fortece obrony planetarnej, których dowódcy wiedzą, co się dzieje, więc zdecydowali się sprawę przeczekać. Będą wiedzieli, że podjęliśmy jakieś działanie, i mogą nam nie uwierzyć, że mamy na celu obronę Komitetu, tym bardziej że weźmiemy udział w walkach, a oni na pewno od dawna mają rozkaz przeszkodzić każdemu okrętowi, który próbowałby zaatakować Nouveau Paris. McQueen przytaknęła ruchem głowy, choć podobnie jak pozostali nie odzywała się. Oczywiste było, iż przyszłość Ludowej Republiki Haven balansuje na ostrzu noża. - Dziękuję za dokładne podsumowanie, panie Conflans - powiedziała po chwili. Jeżeli prawdziwe jest przypuszczenie towarzysza komisarza, kto zorganizował zamach, a nie widzę powodu, by w nie wątpić, to uważam, że powinniśmy podjąć działania w obronie Komitetu. To zaś, zgodnie z analizą brygadiera Conflansa, napotka kilka problemów... Sądzę jednak, że uda nam się załatwić parę spraw jednym posunięciem... kapitanie Norton, proszę sprowadzić okręt z orbity i zejść tak nisko nad miasto, jak to tylko możliwe bez narażania konstrukcji. Chcę, by krążył pan nad stolicą, to powinno uchronić nas przed ostrzałem innych jednostek, bo wszystko, co nie trafi w nas, trafi w zabudowany rejon. Powinno to powstrzymać co bardziej skłonnych do kanonady dowódców. Dowódca Rousseau skinął głową, a kilku obecnych skrzy- wiło się odruchowo na myśl, jakie skutki może mieć wybuch pięćdziesięciomegatonowej głowicy na powierzchni gęsto zaludnionej planety. W przestrzeni wybuch klasycznej głowicy był niegroźnym rozbłyskiem, o ile nie detonowała w bezpośrednim sąsiedztwie okrętu. Jeśli zaś chodziło o impulsową głowicę laserową, gdyby trafiła w miasto, byłoby to niczym salwa pokładowych dział laserowych. - Proszę także przygotować się na ostrzał celów na powierzchni - dodała McQueen ale wyłącznie przy użyciu rakiet kinetycznych. - W granicach miasta, ma'am? - A gdzie?! Potencjalne cele znajdują się wyłącznie na terenie stolicy. Naturalnie ostrzał taki może zostać podjęty tylko na mój wyraźny rozkaz - dodała rzeczowo. Brygadierze Conflans, proszę przygotować plan desantu całego kontyngentu przy użyciu wszystkich dostępnych na pokładzie jednostek. Pana zadaniem będzie zabezpieczenie perymetru obronnego wokół budynku Komitetu i obrona go przed wszystkimi, którzy będą próbowali go przełamać, oraz, o ile zamachowcy zdołają wedrzeć się do wnętrza, eliminacja ich. - Jak już wspomniałem, ponad milion ludzi atakuje rozmaite obiekty w dzielnicy rządowej, ma'am - przypomniał cicho Conflans.

- Coś na to poradzimy - pocieszyła go z kamienną twarzą i spojrzała na Fonteina. Ufam, że towarzysz komisarz zgadza się na użycie wszelkich niezbędnych metod i środków? Zapadła chwila ciszy. - Proszę użyć wszelkich koniecznych sił i środków, towarzyszko admirał - powiedział cicho, lecz wyraźnie Fon-tein. - Teraz i w przyszłości, aż do zapewnienia całkowitego bezpieczeństwa Komitetowi. Na wszelki wypadek zaraz po odprawie nagram stosowną autoryzację. - Doskonale - jeżeli McQueen ucieszyła się, to nie dała tego po sobie poznać. - W takim razie od tej chwili jest to czysto militarna operacja. - Proszę wybaczyć, ma'am, ale tam jest milion cywilów na ulicach - zaprotestował brygadier. - Jak w takich warunkach można uznać jakąkolwiek akcję zbrojną za czysto militarną operację? Na twarzy Esther McQueen pierwszy raz od momentu rozpoczęcia odprawy pojawił się jakiś wyraz. Uśmiechnęła się drapieżnie, ukazując zęby. - Niech pan nie myśli o milionie cywilów, brygadierze Conflans - poradziła - ale o milionie celów. To, czy nam się uda, ma zasadnicze znaczenie dla całej Ludowej Republiki. Rozumiemy się? Skinął potwierdzająco głową, a McQueen przeniosła wzrok na holoprojekcję, nie dodając, że kiedy cała sprawa się zakończy, wielu idiotów odpowiedzialnych za brak sensownej polityki wewnętrznej nie będzie już miało nic do powiedzenia... w żadnej sprawie. - Kapitanie Norton, gdyby jakakolwiek jednostka Ludowej Marynarki otworzyła ogień do Rousseau, ma pan traktować ją jako wroga i zareagować tak, by jak najskuteczniej bronić swój okręt - poleciła McQueen. - Ja będę dowodziła akcją z wysuniętego stanowiska w swojej pinasie. Teraz proponuję zabrać się do szczegółowych planów, bo mamy na to nie więcej niż kwadrans. *** System wewnętrznej łączności wieży był w pełni sprawny, toteż Pierre obserwował z dziwną, kliniczną wręcz obojętnością ekran umieszczonego na ścianie monitora. Pokazywał on właśnie, jak sto pięćdziesiąt pięter niżej masywne pancerne drzwi wejściowe przestają istnieć w ognistej eksplozji. Odgłos stłumionego ryku detonacji dotarł do sali sekundy wcześniej niż drżenie podłogi. - Dlaczego po prostu nie zniszczyli całego budynku wraz z nami? - zaciekawiła się Cordelia Ransom. - Bo chcą przejąć bezproblemowo władzę - wyjaśnił Pierre. - Jeżeli po przywróceniu

łączności wśród wyda- jących rozkazy z tej sali będą jakieś znajome twarze, to wszyscy wykonają te rozkazy odruchowo i bez sprzeciwu. Jeżeli zamiast tego będzie świecąca po nocy dziura w ziemi, to admirałowie i nie tylko oni rzucą się sobie i wszystkim do gardeł, chcąc przejąć władzę. Jeżeli przeżyjemy kilka najbliższych godzin, będziemy musieli poważnie zająć się tą sprawą. Nikt nie wyglądał na bardziej winnego niż pozostali, ale tak naprawdę Pierre nie spodziewał się, by spiskowca zdradziła mimika. By przetrwać na tym szczeblu, trzeba było być dobrym aktorem. Na ekranie widać było, jak przez dymiącą wyrwę wpadają postacie w pełnych zbrojach osłaniane ogniem karabinów plazmowych. Serie z broni pulsacyjnej zmieniały napastników w krwawą miazgę, w której dało się rozróżnić jedynie oderwane kończyny. W powietrzu unosił się krwawy pył. Potem coś mignęło, salę wypełniło białe, oślepiające światło, a potem ekran stał się czarny. Gdy ponownie pojawił się na nim obraz, ukazywał on już członków ochrony przewodniczącego budujących barykadę w nie uszkodzonym walką korytarzu. Zaaferowany oficer, który nimi dowodził, odwrócił się ku kamerze. Musiała znajdować się na hełmie kogoś wyższego rangą, gdyż oficer zameldował: - Są doskonale uzbrojeni, sir. I jest ich od nagłej krwi. Nie możemy dotrzeć na poziom zerowy i odciąć ich z powodu tłumu. Ale jak długo nie wybiją nas do nogi, będą drogo płacili za każdy metr. Pierre poczuł się, łagodnie mówiąc, dziwnie - ci ludzie za cenę swego życia dawali mu czas. Czas, którego nie był w stanie w sensowny sposób wykorzystać... - Wiecie, nie sądzę, żebyśmy doczekali się takiego poświęcenia od ludzi, których rodziny trzymalibyśmy jako zakładników, gdyż są pozostałością oddziału ochronnego dawnego reżimu - powiedział, mając na myśli zasady, które Komitet stosował wobec własnej ochrony. - I to na dodatek uzbrojonych jedynie w lekką broń osobistą. Wśród obecnych dały się zauważyć rozmaite reakcje, co uświadomiło mu, że nadal są podzieleni na zwyczajowe frakcje. Napełniło go to obrzydzeniem i postanowił zrobić z tym porządek, jeżeli będzie miał okazję. Naturalnie jeśli wcześniej wpadną tu zamachowcy, nie będą wybierali według przekonań - zostawią przy życiu zdrajcę i tego, kogo on wskaże, a resztę odstrzelą od ręki. Gdyby jednak chcieli pozostałym urządzić pokazowe procesy, przynajmniej połowa obecnych próbowałaby przejść na ich stronę. A wszystko to wzięło się z konieczności ratowania Republiki, którą Legislatorzy pchali prosto ku przepaści. Musiał działać, a miał ograniczony wybór pomocników. A potem

zaczęły się problemy, których nie przewidział. Każdy krok z osobna wydawał się logiczny, nieunikniony i nie taki najgorszy. Całość okazała się zmorą przekraczającą wyobraźnię. No i doprowadziła do tego... - Ognia, chłopaki! - zakomenderował oficer na ekranie. Zawyły karabiny pulsacyjne, odpowiedziały im plazmówki. W powietrzu zawirowały krople krwi i roztopionego metalu. Ktoś zwalił się, .wyjąc, gdyż zamiast nóg miał płomień, ktoś inny padł bez głowy, siejąc wokół odłamkami kości i hełmu. Pierre przygryzł wargę zasłużył, by na to patrzeć. Wszyscy zasłużyli, tyle że niewielu rokowało szansę na reedukację. A poza tym podejrzewał, że większość z jego drogich współpracowników nie byłaby w stanie zrozumieć, dlaczego na to zasłużyła. *** - To będzie wymagało dokładnej koordynacji - powiedziała McQueen siedząca w fotelu drugiego pilota. Osoby widoczne na podzielonym ekranie wyraziły zgodę ruchami głów. Uśmiechnęła się do nich, co było równie rzadkie co niespodziewane i wywarło zamierzony efekt. - Prawdę mówiąc, będzie to wymagało cholernego cudu, ale i tak spróbujemy, więc nie ma co zwlekać - dodała. - Ruszamy! Pinasa zrobiła zwrot i rozpoczęła nurkowanie, kierując się prosto na biało-błękitną tarczę planety z alarmującą prędkością. Pinasy opracowano z myślą o szybkich desantach planetarnych i ich sensory pokładowe najszybciej ze wszystkich aktualizowały obraz. McQueen nie była do tego przyzwyczajona, gdyż na większych okrętach następowało to znacznie wolniej, a nie pamiętała już, kiedy używała pinasy w innej roli niż taksówki. Jedyną korzyścią z całej tej próby zamachu było całkowite wyłączenie z akcji zarówno planetarnej kontroli lotów, jak i obrony przeciwlotniczej stacjonującej na powierzchni planety. - Forty orbitalne Liberty i Equality nas wywołują - w głośnikach rozległ się głos operatora z Rousseau. - Domagają się, żebyśmy natychmiast opuścili zakazaną przestrzeń. - Doskonale - głos kapitana Nortona był ostrzejszy. - Proszę nagrać: Rousseau działa pod bezpośrednimi rozkazami Komitetu, by wspomóc władze cywilne. Każda próba przeszkodzenia w wypełnianiu zadania zostanie uznana za zdradę Ludowej Republiki. Koniec wiadomości. - Moment - odezwała się w tym momencie McQueen. Norton był dobrym oficerem, tylko trochę pozbawionym wyobraźni, o czym należało pamiętać. A ona zapomniała, przygotowując mu rozkazy. Teraz miała okazję to naprawić spojrzała na Fonteina i spytała:

- Towarzyszu komisarzu, dołączy się pan do tego nagrania jako komisarz okrętowy? Fontein skinął głową, dograł stosowną wiadomość i spojrzał na nią pytająco. Uparł się towarzyszyć jej i nie zapytał głośno, ale widać było, że chciałby usłyszeć potwierdzenie własnych przypuszczeń. - Nie zamierzam dowodzić z orbity - odparła spokojnie McQueen. - Zdecydowałam się podjąć akcję i zamierzam wziąć udział w jej wykonaniu. Nie dodała, gdyż nie musiała, że w ten sposób nikt nie będzie mógł zaprzeczyć, że to ona osobiście uratowała Komitet... o ile miała zamiar go uratować, a nie wybić do ostatniego przez “pomyłkę”. A to wiedziała tylko ona, Fontein wolał nie zgadywać. Wiedział natomiast, że jej podkomendni wykonają każdy wydany przez nią rozkaz. - Szybkość siedem machów i opada - zameldował pilot. - Nie... zaraz! Ktoś próbuje nas namierzyć! McQueen pokiwała głową, zamykając uprząż antyurazową. W następnej sekundzie wszechświat wywinął kozła, zaczął tańczyć i wirować jak szalony. Coś z wyciem przeleciało obok i dopiero po kolejnej sekundzie zdała sobie sprawę, że była to rakieta wystrzelona, by ich zniszczyć. Taki pilotaż zasługiwał na naprawdę duże uznanie. Pinasa lekko targnęło, gdy rakieta detonowała za rufą, a z głośników dobył się elektroniczny szum. - Maniacy! - mruknęła z uczuciem. Używanie głowic nuklearnych w granicach atmosfery graniczyło z samobójstwem. Natomiast szybkość reakcji świadczyła o dużym przewidywaniu - przygotowali się na ewentualność, że bomba logiczna nie powstrzyma wszystkich dowódców Ludowej Marynarki od działania. *** Rob S. Pierre nie spuszczał wzroku z ekranu monitora, zaciskając pięści. Teraz nikogo nie trzeba było zmuszać do oglądania - walka toczyła się wystarczająco blisko, by czuli wstrząsy silniejszych eksplozji demolujących budynek, w tym także jego elementy nośne. Obraz ukazywał rannego mężczyznę opartego o drzwi ze zbrojonego kompozytu ceramicznego. Z twarzą ściągniętą grymasem bólu uparcie usiłował on rozłączyć dwa elementy grubego węża, które miał na kolanach. Udało mu się to w końcu i odsunął je od siebie. Głowa opadła mu na piersi, oblizał spieczone od upływu krwi wargi... Po chwili sięgnął po coś do kieszeni i otworzył oczy, gdy w korytarzu rozległy się ostrożne kroki. Postrzelone, osmolone meble stojące w pomieszczeniu były jeszcze niedawno luksusowe, podobnie jak pokrywający podłogę zielonkawo-błękitny dywan o długim włosiu. Dzięki temu gęsty płyn wypływający z rozłączonego przez mężczyznę węża, wsiąkając w dywan, tworzył

trudną do zauważenia, rozszerzającą się plamę zamiast śliskiej, z dala widocznej kałuży, jaka powstałaby na gołej posadzce. Z korytarza wbiegły postacie w kamizelkach kuloodpornych. Poruszały się w zgranych zespołach z wprawą zawodowców, sprawdzając kolejne pomieszczenia seriami z pulserów lub granatami, których eksplozje wyrzucały przez otwarte drzwi kłęby dymu i szczątków. Obraz zogniskował się na rannym wspartym z opuszczoną głową o drzwi. Tuż przedtem przez ekran przewinęła się panorama pokoju zasłanego ciałami zabitych - zarówno zamachowców, jak i członków ochrony przewodniczącego. - Potrzebujemy kodu dostępu, zdrajco! - rozległ się pełen nienawiści głos. Mężczyzna opuścił głowę. Nad nim pochylała się postać w pełnym ekwipunku kuloodpornym i hełmie z opuszczonym wizjerem. Postać odkopnęła broń poza zasięg jego rąk. - Nie rób tego, George! - rozległ się rozpaczliwy głos. Najwyraźniej napastnicy także go usłyszeli, gdyż zaczęli się rozglądać. Któryś zauważył kamerę na ścianie i roześmiał się. - George, nie bądź bohaterem - poradził stojący najbliżej rannego. - Bądź rozsądny. Podaj nam kod do tych cholernych drzwi. I trącił czubkiem buta strzaskaną nogę rannego, którą ten trzymał wyprostowaną na podłodze. Wywołało to konwulsyjne drgnięcie całego ciała rannego i jęk bólu. - Dam... ci... - wychrypiał siedzący. Napastnik kiwnął z aprobatą głową i pochylił się nad nim, by lepiej słyszeć. W następnej sekundzie odskoczył przerażony, gdy siedzący zapalił trzymaną dotąd w dłoni zapalniczkę i upuścił ją na dywan. - George, to na nic, nie...! Ekran rozjaśnił się gwałtownym płomieniem, a potem oślepiającą bielą eksplozji i sczerniał. Głęboki, basowy ryk eksplozji wstrząsnął budynkiem - bardziej odczuwamy niż słyszalny. Jego echo długo jeszcze dudniło w szybach wind i systemie wentylacyjnym. Obecni odruchowo spojrzeli na ekran innego monitora, pokazujący zewnętrzny widok wieży. Mniej więcej w połowie wysokości wystrzelił z niej długi język ognia. - To była część wyłączonego z naszego rozkazu automatycznego systemu ochronnego budynku - wyjaśnił Saint-Just, prostując się nad klawiaturą. - Kapitan George Henderson poprowadził wypad szybami wentylacyjnymi, by uruchomić system ręcznie już na opanowanym przez zamachowców piętrze. Jak widzieliśmy, udało mu się to. - Kiedy będziemy dysponowali systemem łączności? - spytał Pierre.

- Za półtorej godziny - odparł rzeczowo Saint-Just. - Kapitan Henderson zyskał dla nas trochę czasu: napastnicy poza tym, że stracili wielu ludzi, będą musieli poczekać, aż system przeciwpożarowy ugasi ogień, a piętro ostygnie, nim będą mogli kontynuować atak. Z drugiej strony ochrona poniosła ciężkie straty. O wyniku będą decydowały minuty. Rob S. Pierre ponownie żałował tego dnia, że nie może liczyć na cud. *** Forty Liberty i Equality miały po czternaście milionów ton masy każdy, czyli były prawie dwakroć większe od superdreadnoughta klasy, do której należał Rousseau. Były też znacznie potężniej uzbrojone i opancerzone, niż wynikałoby to jedynie z różnicy wielkości, jako że nie miały innego napędu niż silniki manewrowe i całą dostępną przestrzeń wypełniały uzbrojenie, generatory osłon oraz kwatery załogi. W normalnych okolicznościach każdy z nich zniszczyłby superdreadnoughta szybko i sprawnie. Problem w tym wypadku polegał na tym, że nie miały do czynienia z atakującym od zewnątrz okrętem, a z takim, który znalazł się już bliżej powierzchni, niż one mogły zejść. Poza tym wszystko, czym ostrzelałyby Rousseau, jeśliby weń nie trafiło, musiało trafić w powierzchnię planety. A konkretnie w miasto, w którym żyły rodziny załóg. Taka perspektywa nawet w fanatykach wywołałaby wahanie. Załogi fortów do fanatyków nie należały, toteż wolały bezczynność. - Tylko że ta bezczynność nie będzie trwała wiecznie - powiedział cicho sam do siebie kapitan Robert Norton, po czym dodał głośno: - Utrzymać pozycję. - Panie kapitanie, proszę spojrzeć - odezwał się nagle oficer taktyczny. Norton spojrzał na ekran taktyczny i zmarszczył brwi. - Musieli wysłać wszystkie kutry rakietowe i resztę “drobnoustrojów”, które mieli na pokładzie - ocenił, widząc liczbę małych jednostek wylatujących z pokładów hangarowych fortów. - Logiczne posunięcie. Kutry rakietowe, ścigacze i inne małe okręty zwane popularnie “drobnoustrojami” opracowane były z myślą o operowaniu na małą odległość, pozbawione były hipernapędu i właściwie nie miały opancerzenia czy osłon burtowych. Były jednak niezwykle zwrotne i występowały w dużych ilościach. Uzbrojone w działo laserowe czy kilka wyrzutni rakiet umocowanych na zewnątrz kadłuba pojedynczo nie stanowiły zagrożenia. Użycie ich przeciw superdreadnoughtowi przypominało atak mrówek na słonia, ale słoń nie ruszał się, a mrówki mogły kąsać i jeśli będzie ich wystarczająco wiele... - Otworzyć ogień! - rozkazał. - Cel dla rakiet: forty, dla broni energetycznej reszta! Burtowe wyrzutnie rakiet otworzyły ogień, a moment później odezwały się pokładowe działa laserowe i grasery. Odległości były tak małe, że i forty znajdowały się w zasięgu broni

energetycznej, ale nie ośmieliły się jej użyć. On mógł to zrobić bezkarnie, gdyż strzelał w górę, natomiast “drobnoustroje" stanowiły groźniejsze cele i same anty-rakiety mogły sobie z nimi nie poradzić. Nie musiał dawać rozkazu ich użycia, gdyż automatyczna obrona antyrakietowa potraktowała zbliżające się “drobnoustroje” jak rakiety i rozpoczęła odpalanie przeciwrakiet. Wsparte przez działa zaczęły szerzyć śmierć i zniszczenie w zastraszającym tempie, dziesiątkując nadlatującą falę. Na tak małą odległość praktycznie niemożliwe było wykonanie jakichkolwiek uników, a środki obrony radioelektronicznej były całkowicie bezużyteczne wobec wiązek spolaryzowanego światła emitowanych przez działa. Serie eksplozji rozświetlały przestrzeń, a każde z tych minisłońc oznaczało śmierć odważnych ludzi. Norton przeniósł wzrok na sąsiedni ekran, woląc nie myśleć, co będzie, jeśli wystarczająca liczba napastników przedrze się przez ogień zaporowy: Rousseau był w końcu nieruchomym celem, zupełnie jak kaczka na strzelnicy... Ekran pokazywał wyznaczone do zniszczenia cele na powierzchni i ich widok spowodował, że odruchowo oblizał wyschnięte wargi. Nad nim rozgrywało się jednak wariactwo, a pod nim drugie, w którym też przyjdzie mu wziąć udział. Jedyną pociechę stanowił fakt, że zgodnie z rozkazem McQueen miał użyć rakiet kinetycznych, czyli pozbawionych głowic. Każdy z pocisków wystrzelonych dosłownie prosto w dół z astronomiczną prędkością przy uderzeniu w powierzchnię stanowił potężną broń. Masa zwielokrotniona przez prędkość zamieniała się w taką ilość energii, że głowica nuklearna byłaby zbędnym dodatkiem. Odpadał więc problem radioaktywności, ale i tak zniszczenia wywołane na tak gęsto zaludnionym obszarze jak Nouveau Paris przekraczały wyobrażenie i wywoływały ciarki na plecach. - Nie my to zaczęliśmy - wymamrotał pod nosem jako przypomnienie. A banda szaleńców, która rozpoczęła wojnę domową, użyła głowic nuklearnych na terenie miasta, co dobitnie świadczyło, do czego będą zdolni, gdy tylko dorwą się do władzy. Nadal niedobrze mu się robiło na myśl o tym, co będzie musiał zrobić, ale wiedział, że to uczyni, gdy otrzyma rozkaz. McQueen miała rację, a w walkach z Królewską Marynarką udowodniła, że jest godnym zaufania dowódcą. Dalsze rozmyślania przerwał mu nagły wstrząs okrętu, gdy pierwszy z promieni laserowych przebił się przez osłonę burtową i trafił w pancerz, prując go jak papier. - Meldować o uszkodzeniach! - polecił spokojnie. - Przedziały od dwudziestego szóstego do dwudziestego ósmego straciły hermetyczność, sir. Graser numer jeden uszkodzony. - Kiedy...

*** Pierre już nie patrzył na obraz monitora - nie miało to sensu, za chwilę zobaczy wszystko na własne oczy. Siedział, trzymając dłonie na stole i spoglądając prosto przed siebie. Ignorował zarówno przerażone spojrzenia, jak i prowadzoną szeptem konferencję Oscara i Cordelii. Odwrócił wzrok dopiero, gdy do sali weszli dwaj podoficerowie jego osobistej ochrony. Każdy z naręczem karabinów pulsacyjnych. Starszy powiedział po prostu: - Już czas. I zaczął rozdawać broń. *** - Skurwysyny! - wycedziła z uczuciem admirał Mc Queen. Lecieli nad Nouveau Paris na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy metrów, ale nawet stąd widać było unoszące się nad miastem słupy dymu i zniszczone budowle. Wyrwy w zabudowie, które widziała, mogły powstać je- dynie w wyniku zawalenia się wieży lub dwóch stojących obok siebie. A od patrzenia na kratery przechodziły ją ciarki. Zwłaszcza gdy spojrzała na odczyt promieniowania, gdy przelatywali nad jednym. Fakt: nie użyto wielkiego ładunku i był on względnie czysty. Ale pojęcie “względnie” było eufemizmem, jeśli chodziło o stosowanie ładunków nuklearnych w mieście. Przypomniał jej się stary wojskowy dowcip: “Taktyczny ładunek nuklearny to taki, który wybucha tysiąc kilometrów z wiatrem od ciebie”. - Tu były koszary i sztab regionalny Batalionu Interwencyjnego, zgadza się? - spytała. - Tak - odparł zwięźle Fontein. Co oznaczało, że wybuch zabił ponad czternaście tysięcy ludzi, jeśli wszyscy znajdowali się na miejscu. Tylu, ilu w średniej wielkości bitwie kosmicznej. - Jaki jest status tłumu? - spytała. - Znacznie spadła liczebność, ma'am. Ludzie musieli się zorientować, że to coś poważniejszego, niż sądzili, i wszyscy żądni wrażeń woleli wrócić do domów - zameldował szef sztabu. - Oceniamy, że na ulicach zostało jedynie około dwustu tysięcy. Nadal była to spora liczba, nawet jak na miasto liczące trzydzieści dwa miliony mieszkańców. - To muszą być Lewelerzy. Wszyscy zgrupowali się w rejonie budynku, w którym obraduje Komitet, i w dzielnicy rządowej. Nie wydaje się, by byli zorganizowani, ale uzbrojeni są nie najgorzej.

- Brygadierze Conflans. - Nie mogę rozpocząć desantu, dopóki nie będę miał oczyszczonej strefy lądowania, ma'am, bo mi wystrzelają ludzi jeszcze w powietrzu! Poniesiemy olbrzymie straty i niczego nie osiągniemy. - Zorganizowałam panu małe wsparcie ogniowe, ale nie mogę go rozpocząć, dopóki przestrzeń powietrzna nad Avenue of the People nie jest bezpieczna... - McQueen zmieniła kanał łączności i poleciła: - Kapitanie Norton, proszę wykonać plan ogniowy Alfa! - Ma'am... tam są wierne rządowi oddziały! - sądząc po głosie Nortona, targały nim mieszane uczucia. McQueen stłumiła odruch, by go zrugać. Ponieważ nie znajdowała się na pokładzie Rousseau, nie mogła zmusić Nortona do otwarcia ognia. Teraz wszyscy działali zgodnie z własnymi przekonaniami i byli lojalni jedynie wobec tych, do których mieli zaufanie. Norton był z nią od początku walk w Trevor Star i wokół niego. Pozostał spokojny i wykonywał rozkazy, gdy mostek Rousseau został trafiony. A dziura była na wylot, aż do próżni, gdyż wymieniali wtedy salwy burtowe z dział z superdreadnoughtem Królewskiej Marynarki. Spokój nie opuścił go nawet wtedy, gdy jeden z reaktorów zaczął zbliżać się do stanu krytycznego... - Bob, nie zdołamy przekonać ich, że mamy dobre intencje, i nie mamy na to czasu powiedziała cicho. -A oni na pewno nas ostrzelają. Wolałabym, żebyś nam oczyścił drogę, ale nawet jeśli tego nie zrobisz, i tak zejdziemy dać wsparcie Marines. - Zrozumiałem, pani admirał - głos z równym powodzeniem mógł należeć do robota. Rozpocząć plan ogniowy Alfa! Ktoś westchnął, gdy z nieba opadł słup białego blasku zakończony oślepiającą eksplozją na ziemi, gdy pierwsza z rakiet trafiła w cel. Nim zdążył zblednąć, pojawił się drugi, trzeci i następne. Fala uderzeniowa wywołana przez wybuchy rozniosła budynki, w które wymierzone były rakiety, i zmasakrowała okolicę każdego z nich. - Nie chciałbym się znaleźć w promieniu pół kilometra od żadnego z nich oświadczył z uczuciem któryś z członków sztabu. - Cywile nazywają to “chirurgicznym uderzeniem” - powiedziała McQueen, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. - Ładny mi chirurg, który używa piły łańcuchowej. - Pięć - liczył czyjś głos. - Sześć... siedem... osiem. Wszystkie! - Liberty i Equality otworzyły ogień z broni energetycznej, ma'am - zameldował Norton, po czym dodał, nie kryjąc zaskoczenia: - A Fraternity zaczął strzelać do nich! - Odlatuj stąd, Bob. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś - poleciła McQueen i zmieniła

kanał na częstotliwość pinas. - Przekonajmy zamachowców, że wzięli się do niewłaściwego zajęcia. Proszę wykonać plan “Kartacz”! *** Większość tłumu wypełniającego na ponad dwukilometrowym odcinku Avenue of the People była w rozrywkowo-radosnym nastroju, typowym dla ludzi na zasłużonych wakacjach. Uliczne lampy ozdabiali milicjanci kołyszący się na wietrze, na zakończenia ozdobnych metalowych sztachet ponadziewano mniej lubianych członków oddziałów antyrozruchowych bezpieki - cześć drgała jeszcze, pogłębiając w ten sposób radosną atmosferę. W wieży Komitetu nadal jeszcze toczyły się walki, ale obecni na ulicy nie mieli nic szczególnego do roboty. Co bardziej energiczni zabawiali się wyciąganiem urzędasów z niższych pięter i wykonywaniem na nich aktów ludowej sprawiedliwości. Większość raczyła się skradzionym po drodze alkoholem i prochami zorganizowanymi na tę okoliczność i wyśpiewywała wojenne slogany Konspiracji Równych. Albo po prostu stała i czekała, wiedząc, że teraz już nie będą długo czekać. Wielu uniosło głowy, słysząc zbliżające się wycie turbin. Patrolowce milicji próbowały z godzinę temu przypuścić na nich atak z powietrza. Kilku nawet udało się odlecieć, natomiast szczątki innych okazały się dziwnie niebezpieczne, gdy spadały. Przywódcy komórek organizacyjnych, którzy wyprowadzili swoich ludzi na ulicę, złapali za komunikatory i zaczęli namiętne konwersacje. Część zebranych z pewnością zrozumiała, co takiego opada powoli za przelatującymi pinasami. Nie było ich zbyt wielu i żaden nie zdążył uciec, nim szare kulki wystrzelone z podwieszonych pod pinasy zasobników dotarły na zaprogramowaną wysokość półtora metra i eksplodowały, tworząc oślepiająco białą falę podążającą w ślad za pinasami. Każda kulka, wybuchając, rozrzucała wokół siebie tysiące poszarpanych odłamków ceramicznego kompozytu tnącego lepiej od szkła. Odłamki te trafiły w tłum na wysokości piersi stojącego człowieka z prędkością tysięcy, metrów na sekundę. Tak, gdzie trafiły, zmieniały mięśnie, krew i kości w rozpyloną, mokrą zawiesinę. Na samej alei znajdowało się ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi, toteż mimo że bombardowanie położyło przytłaczającą większość trupem, nim zdążyli jęknąć, zwykły rachunek prawdopodobieństwa wskazywał, iż przeżyć musiało więcej, niż było trzeba, by wypełnić okolicę pełnym przerażenia i bólu wrzaskiem, nim pinasy wykonały zwrot i rozpoczęły drugi nalot. Jednemu z takich niedobitków udało się nawet zebrać do pionu i zdjąć z pleców niesioną tam od początku zamieszek rurę. Krew zalewała mu oczy i coś mokrego bulgotało w

piersiach przy każdym oddechu, ale ręce nadal miał sprawne. *** - Uciekają, ma'am! - zameldował pilot z radością. -Uciekają! - I chcę, żeby jeszcze długo uciekali - powiedziała miękko McQueen. - Najlepiej przez resztę życia, ile razy przypomni im się, co dziś przeżyli. Jak się wam wydaje, skąd się wzięły te trupy na latarniach i na płotach? Przelecimy raz jeszcze powoli i nisko i użyjemy działek pulsacyjnych. Wszystkie pinasy, jeden przelot. Potem teren należy do pana, brygadierze Conflans. A teraz proszę dokończyć nasze małe wsparcie ogniowe! Pinasa wykonała prawie pionowy skręt, przeleciała w pobliżu osmolonej ściany wieży, w której znajdował się Komitet, na wysokości wyrwanej wybuchem dziury, obniżyła lot i rozpoczęła kolejny nalot. Tym razem w przeciwną stronę, czyli od budynku. Znajdujące się po obu stronach kadłuba trójlufowe działka pulsacyjne plunęły ogniem, wysyłając wzdłuż ulicy tysiące wielkokalibrowych wybuchających pocisków. Ciała żywych i martwych zmieniały się w miazgę wraz z nawierzchnią i znajdującymi się na niej pojazdami. Pociski uderzały z taką prędkością, że miejscami beton zaczynał się palić, o wrakach pojazdów nie mówiąc. Wodór stanowiący ich paliwo eksplodował lub palił się czystym błękitnym płomieniem. - Namierzyli nas! - krzyknął nagle pilot i dał pełen ciąg. Pinasa skoczyła do przodu, na pulpicie zapłonęła czerwona kontrolka alarmu, a w następnej sekundzie coś uderzyło w burtę, urywając turbinę. Esther McQueen widziała, jak masywny silnik rąbnął w najbliższą wieżę. Jej ostatnim uczuciem była złość, a myślą to, że nawet nie dowie się, czy jej ryzykowny plan powiódł się czy nie. *** - Panie przewodniczący, chciałem zameldować, że budynek znajduje się pod naszą kontrolą - zameldował Marine w pełnej zasilanej zbroi. - Muszę jednak prosić, byście wszyscy pozostali tu, dopóki... - Mamy go! - krzyknął ktoś. - Mamy łączność! Utłukliśmy wreszcie tego cholernego wirusa! - Przepraszam na moment - powiedział Rob S. Pierre do brygadiera Marines, podszedł do najbliższego stanowiska łączności i zaczął wydawać polecenia. Zajęło mu to prawie dwadzieścia minut. Potem odchylił się na oparcie fotela i zaproponował, ignorując nowe formy grzecznościowe: - Panie Saint-Just, może mógłby mi pan powiedzieć dokładnie, co się stało? Saint-Just z pewnym wysiłkiem przełknął ślinę. W końcu dopuścił do największego

naruszenia bezpieczeństwa najwyższych władz w dziejach nowego reżimu. I choć znał Pierre'a długo, tak do końca nie był w stanie przewidzieć jego reakcji. Pierre też o tym wiedział, ale wiedział coś jeszcze, o czym z kolei Saint-Just nie miał pojęcia. Skoro zdecydował się na zmianę polityki wewnętrznej i skończenie z terrorem, nie bardzo mógł tę zmianę inaugurować zastrzeleniem swego zastępcy. Świadomość ta wywołała u niego ironiczny uśmieszek. Saint-Just podszedł razem z brygadierem, który miał się na baczności i bynajmniej tego nie ukrywał. Było to sensowne zachowanie u każdego oficera mającego pecha znaleźć się w tak bliskim kontakcie z Komitetem. Na jego zbroi widać było ślady po trafieniach i zaschnięte zacieki brązowawej barwy. - Może brygadier Conflans lepiej wyjaśni, jak doszło do tego idealnie zgranego w czasie ocalenia? - zaproponował. Brygadier wyjaśnił - zwięźle i zgodnie z prawdą. Rob S. Pierre uniósł brwi, słysząc tę relację, i to tak, że go czoło rozbolało. - Esther McQueen, tak? - mruknął, gdy Conflans skończył, i spojrzał pytająco na Saint-Justa. Szef Urzędu Bezpieczeństwa przytaknął ruchem głowy. Pierre spojrzał na chronometr - prawie dokładnie trzy godziny minęły od chwili, w której rozpoczął się zamach, a czuł się tak, jakby minęło tyle właśnie lat... dopiero teraz zauważył, że dorobił się paru siniaków i ma podarte ubranie. Miał po południu rozmawiać z McQueen, mógł więc z powodzeniem zrobić to teraz. - Cóż, gdzie w takim razie jest nasza wybawczyni? - spytał. - Z tego, co pan powiedział, rozumiem, że nie przebywa na pokładzie Rousseau. - Nie przebywa - ozdobione sumiastym wąsem oblicze nagle spochmurniało. - Jej pinasa została zestrzelona w ostatniej fazie operacji. Nie mieliśmy... Rob S. Pierre spojrzał wymownie na Saint-Justa i powiedział: - Odszukaj ją dla mnie, Oscar. Myślę, że pani admirał z prawdopodobnej kandydatury stała się pewną. Szczytem ironii byłoby, gdyby nie żyła. Saint-Just skinął głową z twarzą jak zwykle pozbawioną wyrazu. - Zaraz się tym zajmę - obiecał. *** Esther McQueen stwierdziła z niejakim zaskoczeniem, że śmierć przypomina przestrzeń kosmiczną - jest ciemna i w nieskończonej głębi coś błyska. Dopiero po paru sekundach zdała sobie sprawę, że jeszcze żyje, a co więcej - wisi

głową w dół, to zaś, co błyska, to spięcia w aparaturze elektronicznej, którą miała przed sobą. Wzmocniony opancerzony kadłub pinasy wytrzymał zderzenie, które zgniotłoby cywilny pojazd albo raczej przy tej prędkości rozsmarowałoby go po ścianie wieży. A wrak pinasy wbił się w nią i wystawał niczym nóż wbity w blok sera. Bezpośrednio pod jej głową znajdowało się rozdarcie kadłuba, przez które wyraźnie było widać co najmniej trzystupięćdziesięciometrową odległość dzielącą ją od powierzchni Avenue of the People... jeśli uprząż antyurazowa puści, będzie miała okazję przekonać się, jakie to wrażenie lecieć długo w dół, nim jej ciało roztrzaska się na miazgę podobną do pozostałości kilkudziesięciu tysięcy ludzi, których zmasakrowały jej pinasy. Ta perspektywa dziwnie ją rozśmieszyła, a śmiech wywołał ból, który błyskawicznie przywrócił jej pełną przytomność. Poczuła, jak wrak przesuwa się w kamiennym gnieździe, i zobaczyła, że spięcia w aparaturze pokładowej przybrały na szybkości. Zamarła, chociaż wiedziała, że siedemsettonowa pinasa nie osunie się tylko dlatego, że niewysoka kobieta drobnej budowy zaczęła się w jej wnętrzu wiercić. Jednak trudno było o tym przekonać samą siebie, toteż wolno i ostrożnie uniosła dłoń i otarła nią oczy z krwi, po czym odsunęła część zerwanego skalpu zasłaniającego widok. Trochę to trwało, gdyż zakrzepła krew nie chciała puścić oderwanego płata skóry, ale w końcu jej się udało. Ponieważ nie pluła krwią, doszła do budującego wniosku, iż choć sądząc po bólu w boku, ma połamane co najmniej dwa żebra, to nie przebiły one płuc, więc nie to ją zabije... chyba że zacznie się energicznie ruszać. Co biorąc pod uwagę pozycję, w jakiej się znajdowała, było wysoce prawdopodobne. Tym bardziej że wszyscy, których widziała we wnętrzu pinasy, byli albo martwi, albo nieprzytomni. Wszyscy z wyjątkiem Fonteina. Jego uprząż antyurazowa ucierpiała jeszcze bardziej niż jej, ale jako całość pozostała nienaruszona, tyle że oderwała się od wszystkich poza jednym mocowań i teraz kołysała się przyczepiona punktowo do kadłuba akurat nad dziurą w suficie. Z ludowym komisarzem wewnątrz. Akurat gdy go obserwowała, próbował złapać się wystającego kawałka wraku. By tego dokonać, musiał się wychylić, na co ostatnie mocowanie uprzęży zaprotestowało zgrzytem, od którego mogły zęby rozboleć. - Fontein... - powiedziała, a raczej wyszeptała. - Żyjesz? - zdziwił się. - Chwilowo - uśmiechnęła się, co na pokrwawionej twarzy wyglądało raczej upiornie. - Zobaczymy, jak długo potrwa ta chwila... w jakim jesteś stanie? Wyglądał okropnie - twarz i to, co widziała z odkrytych części ciała, stanowiło mieszaninę zakrzepłej krwi, otarć i niewielkich ran, z których miejscami wyciekało osocze.

Prawie była zadowolona, że ma złamany i spuchnięty nos - dzięki temu nie czuła smrodu spalenizny i innych średnio przyjemnych zapachów, które spowodowała. - Nie mam złamań... poza tym - pokazał jej lewą dłoń, której mały palec odstawał pod dziwacznym kątem od pozostałych i miał grubość parówki. - Szczęściarz... wysapała, tłumiąc jęk. - Czy klamra twojej uprzęży działa? - Myślę, że tak, ale wolałbym nie sprawdzać, jeśli wolno. Spojrzał wymownie w dół. Zawodowy akrobata w dobrej formie zdołałby zapewne, i to być może nawet bez trudu, złapać się czegoś w ciągu pół sekundy, jakie miałby do dyspozycji, nim wypadłby z kadłuba i runął w dół. Mężczyzna w średnim wieku prowadzący raczej siedzący tryb życia i poobijany mógłby z równą szansą na sukces machać gwałtownie rękoma w nadziei, że nim rąbnie o ziemię, nauczy się latać. - Mam plan... - zaczęła i tym razem jęknęła z bólu. - Rozbujaj się i złap prawą ręką moją wyciągniętą dłoń. Jak tylko się złapiemy, rozepnij uprząż i to szybko, żeby nie zaczęła ciągnąć cię w tył. A ja cię przeciągnę tu, gdzie można stanąć. Potem będziesz mógł pomóc pozostałym. Przy ostatnim zdaniu wskazała na złączenie ściany i sufitu ozdobione jakimiś zwisającymi przewodami. Fontein przyglądał się jej przez chwilę, nim ni to spytał, ni to stwierdził: - Naprawdę nie poddajesz się łatwo...? - White Haven też tak uważał. Fontein pokiwał głową i zaproponował: - Na trzy. - Raz... - powiedziała. Odchylił się niczym dziecko na huśtawce. - Dwa... Skupiła się wyłącznie na jego dłoni, którą musiała złapać. - Trzy! Ich dłonie spotkały się i zacisnęły, rozległ się metaliczny szczęk zwalnianej klamry, a potem McQueen zawyła z bólu, czując w gardle metaliczny posmak, gdy cała waga Fonteina zawisła na jej ręce i szarpnęła resztą ciała, wbijając ją w uprząż antyurazową. Zrobiło jej się ciemno przed oczyma, ale nie puściła jego dłoni, przenosząc go, jak obiecała, nad dziurą, i dopiero gdy ciężar zelżał, zwolniła uchwyt i znów zaczęła coś widzieć. Splunęła, by móc coś powiedzieć, gdyż nagle miała pełno czegoś w ustach. Okazało się, że to krew. Ale nie leciała gwałtownym strumieniem, tylko sączyła się, więc wiedziała, że jeszcze trochę pożyje.

- No i proszę - oświadczyła blademu jak świeży nieboszczyk Fonteinowi trzymającemu się ściany nie dalej jak na wyciągnięcie ręki. - Naprawdę potrafimy coś osiągnąć, jeśli szczerze współpracujemy, komisarzu. A potem ciemność wróciła. *** Rob S. Pierre spojrzał na postać leżącą na noszach i spytał: - Czy to zagrozi jej życiu? - No... nie... - przyznał niechętnie medyk. - W takim razie nalegam - oznajmił i cofnął się. Esther McQueen otworzyła oczy i odetchnęła z ulgą - nic jej nie bolało, a mrugające kontrolki noszy działały dziwnie uspokajająco. Nie poruszając głową, rozejrzała się, na ile mogła. - Gerard? - spytała słabym, ale nie drżącym głosem. Brygadier podszedł bliżej i przyklęknął na jedno kolano przy noszach. Na jego twarzy ulga i złość walczyły o prymat. - Straty? - spytała. - Lekkie, skipper. Oczyściła nam pani drogę, a ochrona przewodniczącego solidnie ich wykrwawiła. Na nasz widok zaczęli uciekać, ale niewielu się udało. - Okręt? - Niewielkie uszkodzenia. Pan przewodniczący zdążył uspokoić forty. Kiwnęła głową z zadowoleniem. Przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego podszedł do noszy. - Admirał McQueen - powiedział cicho, lecz z uczuciem. - Ludowa Republika, Komitet i ja osobiście jesteśmy pani dłużnikami... Ale o tym porozmawiamy później... chciałem z panią porozmawiać dziś, ale możemy tę rozmowę odłożyć na kilka dni. - Dziękuję... - powiedziała słabo i zamknęła oczy. Pierre odsunął się i dał znak medykom, by zapakowali nosze do karetki. A potem odwrócił się i spojrzał na wieżę, w której omal nie zginał. Pozostali członkowie Komitetu rozjechali się już do rozmaitych zadań. Musiało minąć trochę czasu, nim się do nich weźmie i nim będzie mógł zrobić to, co zamierzał zrobić dziś. - Ale zrobię to, na Boga! - szepnął, spoglądając na dymiącą panoramę miasta. Było to jego miasto, zamieszkane przez jego ludzi. Słabych, głupich i krótkowzrocznych, ale byli takimi, bo tak ich wychowano. Miał zamiar to zmienić i przywrócić im godność. Potrzebował tylko stosownych narzędzi.

Spojrzał w ślad za noszami. W każdym zestawie narzędzi najważniejszy był dobry, ostry nóż. Jeżeli ktoś się zaciął, używając go, to wina użytkownika, nie narzędzia.

DAVID WEBER Wszechświat

Honor Harrington KOMPENDIUM

WPROWADZENIE Honor Harrington urodziła się l października 1859 roku Po Diasporze w Craggy Hollow, jak zwano posiadłość rodzinną położoną w hrabstwie Duvalier znajdującym się na terenie księstwa Shadow Vale na planecie Sphinx. Można by powiedzieć, że przyszła na świat pod koniec długiego okresu względnego spokoju w galaktyce. Gwiezdne Królestwo Manticore, którego była obywatelką, cieszyło się szacunkiem jako jedno z najbogatszych państw międzyplanetarnych (prawdopodobnie najbogatsze w przeliczeniu na głowę mieszkańca), a frachtowce zarejestrowane w Królestwie zdominowały przewozy na wszystkich trasach poza granicami Ligi Solarnej. Od ponad wieku standardowego w galaktyce nie toczyła się żadna wojna, choć naturalnie były takie miejsca - jak na przykład Konfederacja Silesiańska - gdzie lokalne konflikty były regułą, a nie wyjątkiem. Poza zagrożeniem, jakie stanowiła wyniszczona Republika (a potem Ludowa Republika Haven), która ostatnio siłą zaanektowała z pół tuzina najbliżej położonych systemów, nie istniał żaden powód do zmartwień, toteż niewielu spodziewało się zmian. Jednakże do roku 1901 P.D. (czas akcji Placówki Basilisk) ten stan rzeczy zmienił się, i to drastycznie. Stałe pogarszanie się sytuacji ekonomicznej Ludowej Republiki doprowadziło skłonności ekspansjonistyczne jej władz do poziomu porównywalnego jedynie z panującymi na Ziemi w okresie przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. A na drodze planowanych podbojów leżało Gwiezdne Królestwo Manticore. Złoty Wiek dobiegał końca, a międzyplanetarna wojna zbliżała się szybko. Konflikt ten, gdy w końcu wybuchł, trwał długo i zmusił praktycznie całą zasiedloną galaktykę do opowiedzenia się po którejś ze stron. Charakteryzował się on także działaniami wojskowymi na skalę nie braną dotąd pod uwagę. Ten materiał zawiera informacje o historii i pewnych istotnych zjawiskach wszechświata, w którym narodziła się Honor... i który świadomie lub nie pomogła na zawsze zmienić.

LOTY KOSMICZNE - HISTORIA I ASPEKTY TECHNICZNE Pierwszy załogowy lot międzyplanetarny opuścił Układ Słoneczny 30 września 2103 roku. Przez prawie pięćdziesiąt lat nie nastąpił drugi. Rok 2103 przyjęto jako Rok Pierwszy Diaspory, a 1 stycznia tego roku stał się 1 stycznia roku 01 P.D., czyli Po Diasporze, w międzyplanetarnym kalendarzu. Przez ponad siedemset lat po starcie Prometheusa loty z prędkością większą od prędkości światła pozostały niemożliwością. Jedynym sposobem kolonizacji nowych planet były więc statki pokoleniowe, a od czwartego wieku P.D. statki hibernacyjne. Oba typy używały prostych napędów reakcyjnych i wyposażone były w pola siłowe wyłapujące cząstki wodoru stanowiącego paliwo. Dlatego nigdy im go nie brakowało. Później próbowano bardziej ezoterycznych rodzajów napędu, ale i tak doprowadziły one do napędu fotonowego, a potem fuzyjnego. I tak pozostało do roku 725 P.D., kiedy w Układzie Słonecznym wypróbowano pierwszy prymitywny hipernapęd. Na własnych błędach ludzkość nauczyła się, że przy wejściu w nadprzestrzeń nader istotne są dwie rzeczy: prędkość wejścia i miejsce wyjścia. Prędkość wejścia nie może przekraczać 0,3 c (prędkości światła), gdyż inaczej statek ulega zniszczeniu. Miejsce zaś jest o tyle ważne, że nie da się wejść czy wyjść z nadprzestrzeni w granicach oddziaływania grawitacji gwiazdy systemu planetarnego. Granica ta, zwana punktem wejścia lub wyjścia, jest różna w zależności od typu gwiazdy, co pokazuje poniższe zestawienie.

Typ gwiazdy

Granica wejścia/wyjścia w minutach i sekundach świetlnych od gwiazdy systemu

0

49'50

B

33'42

A

28'55

F0

25'42

F1

25'58

F2

25'54

F3

25'10

F4

24'56

F5

24'20

F6

23'56

F7

23'32

F8

22'58

F9

22'44

G0

22'00

G1

21'56

G2

2112

G3

20'58

G4

20'24

G5

19'50

G6

19'36

G7

18'52

G8

18'48

G9

18'04

K0

17'59

K1

1715

K2

16'52

K3

16'28

K4

15'54

K5

15'40

K6

14'56

K7

14'52

K8

14'08

K9

13'54

M0

13'20

M1

12'56

M2

12'32

M3

11'58

M4

11'44

M5

11'00

M6

10'56

M7

10'12

M8

9'58

M9 Czerwony Olbrzym

9'24 5'54

Pierwotny hipernapęd był zabójcą - liczba ofiar w ciągu pierwszych pięćdziesięciu lat jego użycia była przerażająca, a co gorsza statki zostawały zniszczone wraz z załogami, toteż nikt nie wiedział, dlaczego spotkał je taki los. W końcu stopniowo zorientowano się, że powody są dwa: grawitacyjny i wymiarowy, jak je nazwano. Zagrożenie wymiarowe polegało na tym, że między pasmami występowały gwałtowne turbulencje energetyczne. Były one tym silniejsze i bardziej niestabilne, im wyższe były pasma, między którymi następowało przejście. Sposób na uniknięcie go był prosty - wyższe pasma uznano za zbyt niebezpieczne i zakazano korzystania z nich. Zakazu tego przestrzegali kapitanowie mający choćby średnio rozwinięty zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy, co skutecznie ograniczyło straty. Zagrożenie grawitacyjne było groźniejsze, gdyż występowało wewnątrz pasm, nawet tych niskich, uznanych za “bezpieczne". Polegało ono na silnych prądach energii, naładowanych cząsteczek i istnieniu ruchomych fal grawitacyjnych. I przez następne pięćset lat nie potrafiono sobie z tym zagrożeniem poradzić - pozostawało ono wysoce niebezpiecznym i nieprzewidywalnym fenomenem. Powodowało straty, ale o wiele niższe niż wcześniej, jednakże zbyt duże, by na ryzyko narażać statki kolonizacyjne. Podejmowały je jedynie załogi jednostek Zwiadu Kartograficznego, nieliczne grupki ryzykantów o wysokich specjalnościach i jeszcze wyższych płacach, badające nie znane dotąd ludziom rejony galaktyki i szukające nadających się do kolonizacji planet. Okazjonalnie, tak “po drodze", zajmujący się przewozem poczty. W konsekwencji stopień poznania okolic skolonizowanych planet wzrósł, ale tempo kolonizacji praktycznie nie, choć koloniści lecieli do znacznie lepiej poznanych planet i mieli większy wybór, podejmując decyzję. Taki stan rzeczy trwał do 1273 roku P.D. Do tego roku w nadprzestrzeni można było osiągać prędkość około pięćdziesięciu razy większą od prędkości światła. Było to jednak jeszcze zbyt mało, by móc na stałe połączyć mieszkańców odległych planet w jedną społeczność. Prędkość ta wystarczyła jedynie do połączenia znajdujących się najbliżej Ziemi najstarszych kolonii. W ten sposób powstała Liga Solarna obejmująca strefę o promieniu około dziewięćdziesięciu lat świetlnych od Ziemi. Największym problemem związanym z prędkościami osiąganymi w nadprzestrzeni było to, że samo wejście w nią nie powodowało żadnego zwiększenia prędkości, a wręcz przeciwnie. Samo wejście mogło nastąpić jedynie przy szybkości ograniczonej do 0,3 c (prędkości światła), a przejście do nadprzestrzeni powodowało wytracenie 92% prędkości, z

którą statek to wejście rozpoczął. Miało to nader niekorzystne konsekwencje, jeśli chodzi o zapasy paliwa, zwłaszcza że w nadprzestrzeni nie działały pola wyłapujące wodór i nie można go było po drodze uzupełnić. Z drugiej strony wytracanie energii było niezależne od tego, czy się wchodziło w nadprzestrzeń, czy wychodziło z niej, co oznaczało, że statek wracał w normalną przestrzeń, mając jedynie 8% prędkości, z którą rozpoczął wejście, co znacznie zmniejszało przeciążenie i proces wytracania prędkości w końcowej fazie podróży. W nadprzestrzeń, jak praktyka pokazała, można było wchodzić z prędkością nie większą niż 0,3 c (ok. 89 907,6 km/s). W związku z tym początkowa prędkość statku w samej nadprzestrzeni wynosiła zaledwie 0,24 c (7192,6 km/s). Jednak przejście przy 0,3 c było gwałtowne, nieprzyjemne i nie całkiem bezpieczne - straty wynosiły ponad dziesięć procent statków, podczas gdy zmniejszenie prędkości wejścia do 0,23 c praktycznie eliminowało je do zera. Ponieważ przekładało się to na stratę prędkości początkowej o mniej niż 1700 km/s, większość kapitanów wchodziła w nadprzestrzeń z tą właśnie zmniejszoną prędkością 0,23 c. Nawet obecnie jedynie okręty wojenne w sytuacjach krytycznych wchodzą w nadprzestrzeń z prędkością 0,3 c. Przy wychodzeniu z nadprzestrzeni nie ma takiego ograniczenia prędkości, co oznacza, że statek może rozpoczynać wyjście z dowolną prędkością, nie ryzykując zniszczenia. Nie znaczy to, że załogi lubią przeżycia związane z dużą prędkością wyjścia albo że nie powoduje to olbrzymiego przeciążenia, a więc szybkiego zużywania się hipernapędu. Istnieje w tej kwestii tylko jedno ograniczenie - uniwersalne ograniczenie obowiązujące w lotach w nadprzestrzeń. Nie można bowiem rozwinąć prędkości przekraczającej 0,6 c (w normalnej przestrzeni 0,8 c), gdyż siłowe pola elektromagnetyczne i cząsteczkowe nie są w stanie chronić statków czy ludzi przy większej prędkości. Nadprzestrzeń można uznać za “skompresowany” wymiar, którego poszczególne punkty odpowiadają punktom normalnej przestrzeni, ale dzieli je znacznie mniejsza odległość. Odległość ta jest w dodatku różna w zależności od pasma, gdyż nadprzestrzeń składa się z wielu warstw zwanych pasmami. Dr Radhakrishnan, uznany za drugiego po dr Warshawskiej największego fizyka nadprzestrzeni w dziejach ludzkości, nazywał je ekranami normalnej przestrzeni i uważał, że powstały w efekcie ostatecznej konwergencji masy całego znajdującego się w normalnej przestrzeni wszechświata. Albo też, jak ujęła to dr Warshawska: “Grawitacja zakrzywia wszędzie normalną przestrzeń choćby w niewielkim stopniu, nadprzestrzeń można więc uznać za wewnętrzną stronę tych zakrzywień”. W praktyce oznacza to, że statek w nadprzestrzeni pokonuje krótszą drogę niż w przestrzeni normalnej, by dotrzeć z jednego miejsca do drugiego. W ten sposób, używając

normalnego napędu i prędkości mniejszej od prędkości światła, posiada zdolność lotu z prędkością przekraczającą prędkość światła. Względne, bliższe położenie punktu startu i celu w nadprzestrzeni daje taki efekt, jednakże bez rzeczywistego napędu podświetlnego. Oznacza to, że przy klasycznym napędzie i niemożności wejścia w wyższe pasma statek może poruszać się co najwyżej z prędkością sześćdziesiąt dwa razy większą, niż mógłby osiągnąć w normalnej przestrzeni. W nadprzestrzeni nawigacja, łączność i obserwacja są na dodatek bardzo utrudnione z uwagi na samą jej naturę. Ponieważ jest ona utworzona przez zniekształcenie grawitacyjne, działa jak soczewka, dając efekt kaskadowy ciasno “skręconej” przestrzeni. W każdym konkretnym punkcie tej przestrzeni działają prawa fizyki relatywistycznej, natomiast jeśli obserwator znajdujący się tam spróbuje się rozejrzeć, zobaczy gwałtownie rosnące zniekształcenie. W odległości około 20 minut świetlnych (359 752 km) będzie ono już tak duże, że obserwacja stanie się niemożliwa. Używa się pojęcia “około dwudziestu minut świetlnych", gdyż w zależności od lokalnych warunków zasięg widoczności może się wahać o 12% od nieco ponad 17 minut do ponad 22 minut świetlnych. W ten sposób statek w nadprzestrzeni leci jakby w bąblu umożliwiającym obserwację o średnicy między 633 161 760 km do 805 842 240 km. Ale nawet w tym bąblu obserwacja jest utrudniona, a pomiary choćby odległości - niepewne. Obserwator zauważa jedynie, że coś widzi, i wie mniej więcej, gdzie jest to “coś”. Dokładne obserwacje i pomiary są niemożliwe przy odległościach większych niż 5 000 000-6 000 000 km. Powoduje to, iż nie można wykonać namiarów nawigacyjnych, nawet gdyby istniały jakieś stałe, charakterystyczne punkty odniesienia. Uniemożliwiało to jakiekolwiek praktyczne wykorzystanie nadprzestrzeni do stałych przelotów aż do czasu wynalezienia pierwszego logu nadprzestrzennego w 731 roku P.D. Urządzenie to działa na takiej samej zasadzie jak bezwładnościowy system sterowania wynaleziony w XX wieku na Ziemi. Połączenie danych dotyczących miejsc wejścia, osiągów systemu napędowego i stale uaktualnianej przebytej drogi - poprzez zmiany gradientów grawitacji, które pokonał statek - pozwala na zliczenie pozycji. Wczesne typy logów miały nie większą dokładność niż 10 sekund świetlnych na miesiąc, czyli przy przelocie sześćdziesięciu lat świetlnych błąd pozycji mógł wynieść do dwóch godzin. Stąd też początki nawigacji nadprzestrzennej były niezwykle ostrożne i ogólne, gdyż brano dużą poprawkę na błąd. Obecnie (tj. w 1900 roku P.D.) dokładność logów nadprzestrzennych jest taka, iż błąd przy przebyciu sześćdziesięciu lat świetlnych wynosi mniej niż 5 minut świetlnych dokładnie 288 sekund świetlnych (0,4 sekundy świetlnej przy miesiącu świetlnym). Od początku podróży w nadprzestrzeni wiadomo było, że im wyższe pasmo

nadprzestrzeni, tym mniejsze są odległości dzielące poszczególne punkty, a więc tym krótszy przelot. Jednak przechodzenie na wyższe pasma oprócz opisanych już niebezpieczeństw napotykało jeszcze jeden problem - otóż przejście na wyższe pasmo powodowało zbliżoną stratę prędkości jak wejście w nadprzestrzeń, i to za każdym razem. I tak wejście w pasmo alfa oznaczało utratę 92% prędkości, w pasmo beta 84,64%, a gamma 77,87%. Powodowało to nierozwiązywalne w praktyce wymogi dotyczące zapasów paliwa. Znalezienie się w dolnym paśmie uznawanym za bezpieczne nie oznaczało także, że statkowi nic już nie grozi, gdyż w samym paśmie mógł napotkać zagrożenie grawitacyjne nagłe skoki energii czy prądy naładowanych cząsteczek albo też skręcone, wolne fale grawitacyjne. Przed promieniowaniem chroniły odpowiednie osłony i pola siłowe, ale niespodziewane spotkanie z falą grawitacyjną prawie zawsze kończyło się zniszczeniem statku. Fale grawitacyjne mają formę skoncentrowanych pasów zwiększonej grawitacji o szerokości dochodzącej do pięćdziesięciu lat świetlnych i głębokości mniej więcej dwudziestu pięciu lat świetlnych. Większość można uznać za stacjonarne, natomiast prędkość poruszania się w nich energii i cząsteczek często sięga prawie prędkości światła. Większość fal była zakotwiczona, czyli dryfowała względnie powoli i właśnie ten dryf czynił je tak niebezpiecznymi - jednostki Zwiadu, mając najnowocześniejsze sensory, mogły je wykryć wystarczająco wcześnie, ale fala mogła zmienić położenie, zanim zjawił się tam następny statek. Największe fale miały tak powolny dryf, że zostały naniesione na mapy dokładnie, również dzięki częstym obserwacjom. Umożliwiało to przewidzenie i obliczenie wielkości dryfu. Poza tym pozostawały one w stałym położeniu względem innych podobnych fal, tworząc plątaninę, którą z czasem poznano i przeniesiono na mapy całkiem dokładnie. Problemem znacznie większym były fale swobodne - ich ruchu nie sposób było przewidzieć, nie odkryto jak dotąd żadnej prawidłowości w jego zmianach, a te mogły nastąpić z ogromną szybkością. Jedną z najsłynniejszych takich fal jest Brzytwa Selkera znajdująca się na granicy Konfederacji Silesiańskiej i Imperium Andermańskiego. Są jednakże i inne, zwłaszcza w rzadziej odwiedzanych, a więc i gorzej zbadanych rejonach. Nadal stanowią one duże zagrożenie dla wszelkich jednostek, które znajdą się w ich pobliżu. Centrum fali grawitacyjnej porusza się szybciej i niesie więcej energii niż jej obrzeża, można też powiedzieć, że każda fala składa się z wielu warstw. W większości mają one ten sam kierunek, ale zdarza się, że znajduje się tam jedna lub więcej warstw grawitacyjnych, a te naprawdę duże występują w wielkich oddaleniach od siebie. Naturalnie odległości te zmniejszają

się

w

im

wyższym

paśmie

znajduje

się

statek.

Największym

niebezpieczeństwem, jakie stanowiły fale dla wczesnych jednostek latających w nadprzestrzeni, był “szok grawitacyjny” występujący przy wejściu w obszar danej fali (albo też miejsca zbiegu większej grupy fal). Występujące w nich siły grawitacji mogą o setki lub o tysiące razy przewyższyć dopuszczalne przeciążenia konstrukcyjne, co nieodmiennie kończy się zniszczeniem kadłuba, a więc i całego statku. W teorii statek może się wśliznąć w falę pod niezwykle płaskim kątem, dzięki czemu uniknie gwałtownego “szoku”, w praktyce jest to jednak niewykonalne. Jedynym sposobem uniknięcia tego zagrożenia było unikanie samych fal. Rzecz również niewykonalna, jako że pierwsze detektory wykrywały fale dopiero w ostatniej chwili. Bez uprzedzenia trudno było obrać kurs tak, by uniknąć przeszkody, o której istnieniu nawet się nie wiedziało. Jeżeli przypadkiem statek był na właściwym kursie zbliżeniowym, a załoga zdążyła błyskawicznie wykonać unik, istniała niewielka szansa, że uda się jednostkę wycofać z bezpośredniego sąsiedztwa fali. Zdarzało się to jednakże rzadko i fale grawitacyjne pozostały największym zagrożeniem dla lotów w nadprzestrzeni. W 1246 roku P.D. na planecie Beowulf w systemie Sigma Draconis wynaleziono pierwszy napęd grawitacyjny, czyli napęd systemu impeller. Był to napęd podświetlny zdolny wytwarzać fale grawitacyjne występujące w nadprzestrzeni, choć o mniejszej mocy. Wytwarzał on skośne pasma skompensowanej grawitacji poniżej i powyżej kadłuba zwane ekranami. Schodzą się one na dziobie i rufie, ale nie do końca - zawsze musi między nimi istnieć dziura przed dziobem i za rufą. Dają one efekt pseudoprzestrzeni o kształcie klina, co nie ma żadnego wpływu na znajdujący się tam statek, ale tworzy “oswojoną” falę grawitacyjną mogącą szybko osiągać prędkość przyświetlną. Z uwagi na kąt wzajemnego nachylenia ekranów statek znajduje się w obszarze normalnej przestrzeni otoczony falą grawitacyjną, podobnie jak surfer względem fali, gdy znajdzie się po jej wewnętrznej stronie. W teorii napęd taki może natychmiast osiągać prędkość światła, gdyż ekrany tworzą fale, a nie cząsteczki. W praktyce jednak zamknięty w nim obszar normalnej przestrzeni musi poradzić sobie z bezwładnością, co oznacza, że praktyczne przyspieszenie załogowego statku ograniczone jest do przeciążenia, które zdoła przeżyć załoga. Niemniej takie przyspieszenie może być utrzymywane w nieskończoność, jak długo generatory dysponują energią, co znacznie zwiększa osiąganą przez statek prędkość. Z czego początkowo nie zdawano sobie sprawy, to ze wzrostu zagrożenia, jakie dla statków z tym napędem stanowią fale grawitacyjne, a to dlatego że interferencja dwóch fal grawitacyjnych zawsze kończy się zniszczeniem generatora wytwarzającego tę słabszą, co oznacza błyskawiczne zniszczenie całego statku i to bez żadnych możliwości ratunku.

Wojskowi dość szybko odkryli, że choć dziób i rufa muszą pozostać odsłonięte, to przestrzeń z boku okrętu, między ekranami, można zamknąć słabszymi falami grawitacyjnymi służącymi jako osłony. Ponieważ broń energetyczna wczesnej generacji miała niewielką moc, okazało się nagle, że w ten sposób zabezpieczyć można całkowicie burty okrętu przed ostrzałem. I tak zaczął się wyścig między pancerzem a pociskiem. Co prawda odpowiednio potężnych dział laserowych jeszcze długo nie skonstruowano, ale w niespełna pięćdziesiąt lat opracowano nową generację rakiet wyposażonych w napęd typu impeller i w głowice umożliwiające pokonanie osłon burtowych. Kiedy konstruktorom uświadomiono minusy wykorzystania nowego napędu w nadprzestrzeni, wydawało się, że napęd ten znajdzie zastosowanie jedynie w lotach wewnątrzsystemowych w normalnej przestrzeni. Było tak do roku 1273 P.D., kiedy to Adrienne Warshawska mieszkająca na Ziemi zorientowała się w nowych, dotąd przez nikogo nie branych pod uwagę możliwościach, jakie daje ten rodzaj napędu. Najpierw wynalazła urządzenie zdolne do wykrywania fal grawitacyjnych oraz zmian w nich zachodzących o zasięgu pięciu sekund świetlnych, dzięki czemu stało się możliwe używanie impellera w nadprzestrzeni między falami grawitacyjnymi, które teraz można było wykryć wystarczająco wcześnie, by je ominąć. Jest ono do dziś dnia nazywane “skanerem Warshawskiej”. Już to wystarczyłoby, by zapewnić twórczyni nieśmiertelną sławę, lecz to jej osiągnięcie blednie przy następnym. W trakcie prac nad detektorem poznała ona znacznie lepiej fenomen fal grawitacyjnych niż ktokolwiek dotąd i zdała sobie sprawę, że możliwe jest skonstruowanie takiego napędu typu impeller, by dało się go skonfigurować do wytwarzania fal grawitacyjnych z boków statku. Takie płaszczyzny o kształcie dysku, umieszczone prostopadle do osi okrętu, można było zgrać z częstotliwością fali, dzięki czemu unikało się efektu interferencji i zniszczenia statku. Co więcej, stabilizowały one statek względem fali, eliminując zagrożenie dla jego konstrukcji czy to wywołane przez skoki grawitacyjne, czy energetyczne. Pierwszą eksperymentalną jednostką wyposażoną w ten zmodyfikowany napęd (posiadał węzły napędowe alfa i beta) był Fleetwing. Ponieważ owe dyski okazały się mieć ponad dwieście kilometrów średnicy, nazwano je żaglami. Dzięki nim i detektorowi fal grawitacyjnych statki i okręty mogły bez trudu wchodzić i wychodzić z fal grawitacyjnych i wykrywać je na tyle wcześnie, by loty w nadprzestrzeni stały się możliwe. Po drobnych zaś poprawkach siły i częstotliwości żagle uzyskiwały zdolność “łapania” energii fali i wykorzystywania jej siły nośnej, dzięki czemu jednostki w nie wyposażone mogły uzyskiwać olbrzymie przyspieszenia.

Dodatkowym efektem interakcji żagla z falą było stopniowe powstawanie silnych pól energetycznych, z których mógł korzystać statek, jak długo leciał przy użyciu żagla. Energii tej było tyle, że wystarczała do zaspokajania wszystkich potrzeb pokładowych, i można było wyłączyć reaktory, co dawało dużą oszczędność paliwa. Statek używający tego typu napędu mógł utrzymywać duże przyspieszenia przez cały czas lotu w fali, toteż straty szybkości spowodowane przejściem na wyższe pasmo przestały stanowić przeszkodę w używaniu ich i przelotach na duże odległości. Spowodowało to znaczne skrócenie czasu przelotów międzyplanetarnych, gdyż choć nadal nie można było przekroczyć prędkości 0,6 c, możliwość poruszania się w wyższych pasmach, gdzie punkty są położone bliżej siebie, powoduje w praktyce lot ze znacznie większą prędkością. Utratę prędkości przy wejściu w takie pasmo szybko rekompensuje przyspieszenie, gdy tylko jednostka znajdzie się w nurcie fali zmierzającej w tym samym kierunku. Dlatego też fale, które poprzednio omijano jako zagrożenie, obecnie są poszukiwane przez kapitanów i wykorzystywane jako najskuteczniejsza droga. Nadprzestrzeń między falami, zwaną szczelinami, pokonuje się przy użyciu standaryzacji impellerów. Naturalnie fala grawitacyjna nie zawsze biegnie tam, gdzie statek chce dolecieć, ale dzięki detektorom pokładowym można odszukać następną, lecąc w szczelinie, i skorzystać z niej na określonym odcinku. Poza tym statek korzystający z żagla może “iść z półwiatrem” (można powiedzieć, używając żeglarskich określeń, że “płynie z wiatrem z baksztagu”) pod kątem około 60°. Wtedy zaczyna tracić na prędkości aż do 85°, kiedy ją traci. Może też “iść na wiatr” do kąta 45°, a halsować przy wyższych kątach podejścia. Oznacza to, że droga powrotna przez ten sam rejon będzie dłuższa. W ten sposób terminologia z czasów żaglowców pływających po ziemskich morzach ponownie znalazła zastosowanie w erze lotów w nadprzestrzeni i podróży szybszych od prędkości światła. W 1750 roku P.D. urządzenia dostrajające żagle osiągnęły taki poziom, że mogły wyłapywać energię i grawitację w sposób nieosiągalny dla opracowanych przez dr Warshawską modeli. Dzięki temu statek mógł płynąć “pod wiatr”, czyli przeciw prądowi, choć groziło to sporadycznymi awariami żagli. Żagiel Warshawskiej znacznie zmniejszył też straty i ułatwił przechodzenie w wyższe pasma. Wejście w wyższe pasmo nie jest rzeczą łatwą i nadal wiąże się z ryzykiem, co potwierdzają okazjonalnie ponoszone straty, ale stało się jednak niewspółmiernie łatwiejsze. Statek ze sprawnym żaglem jest w stanie wejść w falę i poruszać się w pożądanym kierunku na podobieństwo samolotu, korzystając z prądu wstępującego. Dostęp do wyższych pasm oznaczał już dla pierwszej generacji jednostek z nowym napędem możliwość osiągania

względnej prędkości powyżej 800 c, ale była ona ograniczona do tej wielkości zasięgiem detektorów fal grawitacyjnych. W wyższych pasmach fale były tak ciaśniej upakowane, jak i potężniejsze, co oznaczało, że ostrzeżenie pięć sekund świetlnych wcześniej przestało być wystarczające powyżej pasma gamma. Dlatego też pasmo to stało się ostatnim “dopuszczonym do ruchu". Na dodatek pozostał problem przyspieszenia. Żagiel można było tak dostroić, by przepuszczał większą lub mniejszą ilość energii fali, co umożliwiało utrzymywanie przyspieszenia na poziomie pozwalającym załodze żyć i funkcjonować, ale przeciążenia nadal były realną groźbą. I pozostały nią przez ponad wiek. Dopiero w roku 1384 P.D. fizyk Shigematsu Radhakrishnan dokonał następnego wielkiego odkrycia, wynajdując kompensator bezwładnościowy. Urządzenie to zmieniało falę grawitacyjną (naturalną lub sztuczną) związaną ze statkiem, tak że można w nią było zredukować nadmiar bezwładności wywołanej przyspieszeniem. W ten sposób na załogę i sam statek nie działały przeciążenia, gdyż znajdowały się one w pierwotnym stanie nieważkości. Aby wszystko mogło normalnie funkcjonować, statek musiał po- siadać pokładowe generatory grawitacji, ale to osobna sprawa. Zdolność oddawania bezwładności była wprost proporcjonalna do siły fali grawitacyjnej, a odwrotnie proporcjonalna do masy statku i objętości przestrzeni, której dotyczyła. Pierwsza zależność oznaczała, że kompensator działa znacznie skuteczniej w nadprzestrzeni, a zwłaszcza w wysokich jej pasmach, a druga, że jest skuteczniejszy "w odniesieniu do mniejszych jednostek. Fale grawitacyjne posiadające niewspółmiernie większą moc niż stworzone przez impeller pasma grawitacji pozwalały na oddawanie znacznie większej bezwładności, a więc na osiąganie większych przyspieszeń. I tak lecąc w normalnej przestrzeni z napędem typu impeller, można było osiągać przyspieszenia rzędu 550 g, a w nadprzestrzeni, korzystając z żagla, 4000-5000 g. W ten sposób straty prędkości spowodowane wejściem w nadprzestrzeń czy potem w wyższe pasmo były błyskawicznie odrabiane. Wielkości te dotyczą naturalnie kompensatorów i napędów wojskowego typu - masywniejszych, wymagających więcej energii i częstszej konserwacji. No i oczywiście znacznie droższych niż urządzenia cywilne montowane na frachtowcach. Urządzenia wojskowego typu pozwalają na osiąganie większych przyspieszeń - okręty nie mogą być powolniejsze czy mniej zwrotne od przeciwnika, ale koszty tych osiągnięć są tak wysokie, że statki handlowe nie mogą sobie na nie pozwolić. W praktyce maksymalne przyspieszenia poszczególnych klas okrętów i wielkości statków wyglądają w sposób następujący: Masa w tonach

Normalna przestrzeń

Nadprzestrzeń

520g 240g 5018g 2308g klasa

Okręt

Statek

Okręt

Statek

Kuter

550g

253g

5280g

2429g

520

240

5018

2308

500g

230g

4825g

2215g

470g

215g

4536g

2085g

450g

207g

4345g

1990g

420g

190g

4053g

1860g

0-79 999 Niszczyciel 80 000-499 999 Krążownik 500 000 - 499 999 Krążownik liniowy 1 500 000-4 999 999 Pancernik 4 000 000 - 6 999 999 Dreadnought 7 000 000-8 499 999 To są maksymalne przyspieszenia przy pełnej mocy kompensatorów. Normalnie okręty

pozostawiają

dwudziestoprocentowy

zapas

mocy,

a

statki

trzydziestopięcioprocentowy. Należy także dodać, że ładunek jest mniej istotny, niż mogą to sugerować wyżej podane liczby, gdyż oprócz masy istotna jest również przestrzeń, którą ma objąć działanie kompensatora. A frachtowiec o masie 7,5 min ton z pustymi ładowniami zajmuje taką samą przestrzeń co z pełnymi, więc będzie miał takie samo przyspieszenie. Należy również zwrócić uwagę, że w 1900 roku P.D. 8,5 min ton stanowiło granicę możliwości kompensatorów bezwładnościowych. Powyżej tej masy przyspieszenie spadało o l g na 2500 ton, czyli okręt o masie 8 502 500 ton osiągałby przyspieszenie 419 g, a o masie 9 547 500 -l g. Podobnie wyglądają wyliczenia dotyczące statków handlowych. W 1502 roku P.D. Andersen Shipbuilding Corporation z New Glasgow opracowała pierwszy praktycznie działający generator antygrawitacyjny, ale miał on dość ograniczone zastosowanie w podróżach międzyplanetarnych, nie licząc istotnego obniżenia kosztów (prawie do zera) przy transporcie ładunków z orbity i na orbitę. Miał natomiast olbrzymie znaczenie dla transportu planetarnego zarówno drogowego, powietrznego, jak i morskiego, które błyskawicznie zrewolucjonizował. W roku 1581 P.D. dr Ignatius Peterson połączył osiągnięcia naukowców z Anderson Corporation, dr Warshawskiej dr. Radhakrishnana i stworzył pierwszy generator pokładowej grawitacji nadający się do praktycznego użycia, co pozwoliło na zupełnie nowe projektowanie jednostek wyposażonych w kompensatory bezwładnościowe. Można je było

teraz projektować, wiedząc, gdzie przez cały czas będzie się znajdowała góra, a gdzie dół, co niezwykle ułatwiło pracę, gdyż największym problemem konstrukcyjnym w przypadku projektowania i budowy jednostek1 używających żagla było wkomponowanie systemu napędowego w obracającą się część kadłuba, bez której nie istniałaby grawitacja pokładowa. Teraz obrotowy element przestał był potrzebny, co nie tylko upraszczało budowę, ale zmniejszało znacznie jej koszty, jak i koszty przewozu ładunku. W połączeniu z obniżką kosztów dostarczania towarów na orbitę oraz niskim stopniem ryzyka utraty ładunku w wyniku zniszczenia statku i niskich kosztach eksploatacji w nadprzestrzeni międzyplanetarnej transport towarowy na wielką skalę stał się rzeczywistością. Praktyczne wyliczenia kosztów za tonę wykazały, że jest to najtańszy sposób transportu ładunków w historii. W 1790 roku P.D. powstała kolejna generacja detektorów fal pozwalająca wykryć je z odległości 20 sekund świetlnych, a około sto lat później, czyli w czasie rozpoczęcia tego cyklu, ich zasięg wynosił 8 minut świetlnych (wykrycie fali) i 4 minuty świetlne (wykrycie turbulencji). W rezultacie w XX wieku P.D. okręty flot wojennych używały w nadprzestrzeni pasm aż do pasma theta, co dawało względną prędkość rzędu 3000 c. Oto dane dotyczące poznanych i używanych pasm nadprzestrzeni: Pasmo

Strata prędkości Współczynnik przy wejściu

Względna

osiągana

zwielokrotnienia prędkości prędkość światła Okręty

Statki

Alpha

92%

62

37,2c

31c

Beta

85%

767

460,2c

383,5c

Gamma

78%

1473

883,8c

736,5c

Delta

72%

2178

1306,8c

1089,0c

Epsilon

66%

2884

1730,4c

1442,0c*

Zeta

61%

3589

2153,4c

1794,5c*

Eta

56%

4294

2576,4c

2147,0c*

Theta

52%

5000

3000,0c

2500,0c*

Iota

48%

6000

aktualnie niedostępne

* Statki handlowe nie używają tych pasm, jest to więc wyliczenie teoretyczne. Statkipułapki i krążowniki pomocnicze o wzmocnionych napędach i kompensatorach czasami są w stanie z nich skorzystać. teorii. Jak dotąd nikt nie potrafił znaleźć sposobu pozwalającego na matematyczne przewidzenie, dokąd prowadzi którykolwiek z terminali, ale prace trwają. Da się już matematycznie obliczyć ogólną liczbę terminali danego worm-hola, ale zlokalizować

je można wciąż wyłącznie drogą empiryczną, a pierwsze przejście przez nieznany terminal jest w dalszym ciągu niebezpieczne i ryzykowne. Oprócz kompensatorów bezwładnościowych dr Radhakrishnan - także jako pierwszy stworzył matematyczne zasady umożliwiające obliczenie istnienia i występowania wormholi. Pierwszy odkryty został dopiero po jego śmierci, w 1447 roku P.D. Zasady powstania wormhola czy funkcjonowania wormhole junction nadal nie są w pełni zrozumiałe. Uznaje się je za anomalię grawitacyjną na tyle silną, by zakrzywić nadprzestrzeń i spowodować przełamanie dzielącej je od normalnej przestrzeni bariery. Rezultatem jest połączenie dwóch miejsc znajdujących się w normalnej przestrzeni i odległych o co najmniej sto lat świetlnych (a czasami o parę tysięcy lat świetlnych). Wlatuje się w wormhola i wylatuje z niego w normalnej przestrzeni bez użycia żagli; statek nie jest co prawda w stanie utrzymać sterowności, ale przejście jest praktycznie natychmiastowe niezależnie od odległości, a koszty energii znikome. Wykorzystanie wormhole junction wymagało co prawda stworzenia nowej, sześciowymiarowej matematyki, ale wysiłek się opłacił. Zwłaszcza że normą jest, iż jeden wormhole ma kilka terminali (wejść/wyjść). Pozostają one nadal niezwykle rzadkim fenomenem i astrofizycy wciąż się spierają odnośnie do wielu aspektów dotyczących ich W przypadku wormholi nadal więcej jest niewiadomych niż wiadomych. Każda wormhole junction składa się z węzła centralnego zwanego nexusem i kilku terminali zlokalizowanych w dużych odległościach od siebie. W teorii można przedostać się z każdego terminala do innego oraz do nexusa. W praktyce tylko do nexusa, skąd można dostać się do każdego z terminali, na przykład z Manticore Junction można dotrzeć do terminalu Basilisk (i z powrotem) oraz do terminalu Trevor Star. Nie można jednak przedostać się bezpośrednio z Trevor Star do terminalu Basilisk czy odwrotnie. Brak zrozumienia nie przeszkodził natomiast ludziom w wykorzystaniu nowej możliwości skrócenia podróży międzyplanetarnych. Terminale, a zwłaszcza nexusy, stały się centrami handlu i naturalnie kolonizacji. Nie ma ich wiele i poza sporadycznymi przypadkami nie znajdują się w wieloplanetarnych systemach skolonizowanych przez ludzi, ale znacznie skracają drogę, gdy do punktu docelowego danego frachtowca z terminalu pozostało kilka czy kilkanaście lat świetlnych, a sam terminal daje natychmiastowy skok o na przykład czterysta lat świetlnych w kierunku celu. Odkrycie to i jego wykorzystanie miało naturalnie ogromny wpływ na dalszą kolonizację galaktyki. Dotąd skolonizowany obszar miał kształt sfery, w której centrum znajdowała się Ziemia. Zdarzały się wychodzące poza nią nieregularności, ale były one

wyjątkami. Odkąd zaczęto wykorzystywać wormhole, trudno mówić o jakimś jednolitym kształcie, gdyż poszczególne skupiska dzielą czasami tysiące lat. Wormhole są z zasady dodatkowo powiązane w jakiś sposób z gwiazdami typu F, G i K, co daje wysokie prawdopodobieństwo znalezienia nadających się do kolonizacji planet w pobliżu terminalu. System, w którym taki terminal zostanie zlokalizowany, staje się (jeżeli zawiera nadającą się do zamieszkania planetę lub kilka) punktem centralnym kolejnej sfery (czy minisfery na początku) wpierw poznanej, a potem skolonizowanej przestrzeni. Może ona leżeć setki lat świetlnych od innej, wcześniej zasiedlonej.

LOGISTYKA UŻYCIA ŻAGLI WARSHAWSKIEJ Zarówno podstawowy, jak i zmodyfikowany napęd typu impeller miały olbrzymi wpływ na wielkość statków kosmicznych i uproszczenie ich konstrukcji. Ponieważ dzięki nim masa przestała być poważną przeszkodą w podróżach międzygwiezdnych, okazało się, że duże frachtowce stały się jak najbardziej praktyczne. Przewóz dużych ładunków między planetami czy systemami planetarnymi stał się tańszy od transportu planetarnego, nawet po użyciu napędu antygrawitacyjnego. Ponieważ nawet przy przyspieszeniu 1200 c (średnia dużego frachtowca) przewóz ładunku na odległość trzystu lat świetlnych trwa mniej niż dwa miesiące, stało się opłacalne przewożenie nawet rud metali czy półproduktów spożywczych. To samo znalazło zastosowanie w dziedzinie militarnej. Napęd antygrawitacyjny i zwiększenie masy przewożonych dóbr spowodowały, iż to, co dotąd było niemożliwe, gdyż nieopłacalne, czyli międzyplanetarne inwazje i okupowanie całych planet, stało się realne. Statek kosmiczny to duża inwestycja, ale jeśli jest właściwie wykorzystywany, obsługiwany i naprawiany, może działać wiecznie, naturalnie jeśli nie spotka go jakaś katastrofa. Jeśli może przewozić bydło i maszyny rolnicze, przystosowanie do przewozu wojsk i ciężkiego sprzętu jest równie szybkie co tanie. Generalnie jednostki posiadające hipernapęd można podzielić na trzy podstawowe kategorie: 

frachtowce do przewozu towarów,



liniowce pasażerskie do przewozu ludzi,



okręty wojenne.

Maksymalne przyspieszenia i manewrowość jednostek używających żagli zależą od jakości żagli i skuteczności kompensatorów bezwładnościowych. Im silniejszy generator napędu, tym skuteczniej można wykorzystać energię fali. Im skuteczniejszy kompensator, tym wyższe przyspieszenie może znieść załoga. Poza tym gwałtowną naturę wyższych pasm nadprzestrzeni może przetrwać jedynie jednostka wyposażona w nadzwyczaj potężny w stosunku do jej masy żagiel. Powinno to oznaczać, że większy statek, a zwłaszcza okręt posiadający więcej miejsca w kadłubie, co pozwala zamontować naprawdę potężne generatory napędu, będzie szybszy w nadprzestrzeni, ponieważ dysponując większą mocą, będzie w stanie osiągnąć większe przyspieszenie w danej fali grawitacyjnej niż mniejszy, a więc szybciej osiągnąć maksymalną możliwą prędkość. Będzie także w stanie szybciej wejść na wyższe pasmo, gdzie mniejsze “odległości” znacznie zwiększają osiąganą prędkość. W dodatku im silniejszy jest generator żagla tym dłuższy jest jego czas dostrojenia do

zmiany w fali. Potencjalnie może to mieć katastrofalne skutki, na szczęście im silniejszy żagiel wytwarza, tym jest on wytrzymalszy na wielkie obciążenia. Naturalnie trzeba go dostroić, gdyż inaczej obciążenie okaże się zbyt duże, ale jest na to dość czasu, by statek jako całość przetrwał fluktuację fali. Inaczej mówiąc, większy statek może dzięki większym generatorom mieć mocniejszy żagiel, czyli według dawnego nazewnictwa mieć więcej żagli, i dzięki temu, gdyby nie było innych uwarunkowań, byłby w stanie zawsze przegonić mniejszy statek. W praktyce sytuacja nie jest tak prosta, a to z kilku powodów. I tak kolejno: mniejsza jednostka uzyskuje więcej z żagla tej samej mocy co większa, gdyż mając mniejszą masę, przyspiesza szybciej. Po wtóre, kompensator bezwładnościowy jest tym skuteczniejszy, im mniejszy obszar obejmuje swoim działaniem i im mniejszą masę ma statek. Oznacza to, że mniejsza jednostka zawsze będzie miała przewagę przyspieszenia nad większą w tej samej fali bez narażania załogi. A jeśli szybciej osiągnie maksymalną możliwą w danym paśmie prędkość, to teoretyczna przewaga szybkości większej jednostki jest bez znaczenia, bo nigdy nie zdoła ona dogonić mniejszej. W ekstremalnych warunkach większa jednostka może okazać się szybsza dzięki wytrzymałości żagli, mniejsza bowiem będzie musiała swoje zrefować, czyli zwiększyć ich przepuszczalność energetyczną, nie chcąc ryzykować przeciążenia i zniszczenia generatora. Sytuacja ta występuje w pasmach powyżej zeta i dlatego ma zastosowanie tylko wobec okrętów, gdyż rzadko który statek handlowy zapuszcza się w tak wysokie pasma. A nawet niewielkie okręty dysponują nader potężnym napędem w stosunku do swej masy. Masa ta jednakże i tak jest zbyt mała, by mogły pomieścić generatory montowane na dużych okrętach, co powoduje, że w określonych warunkach większy okręt może wejść na wyższe pasmo lub zaczerpnąć więcej energii z fali grawitacyjnej, co zrównoważy mniejszą skuteczność jego kompensatora bezwładnościowego. Poza tym mniejsze jednostki o słabszych generatorach mogą szybciej i dokładniej dostroić je w razie potrzeby, co powoduje, że są znacznie bardziej zwrotne. Mogą szybciej korygować kurs, skuteczniej wykorzystując przewagę mocy danej fali. Oznacza to, że mniejsza jednostka mająca bardziej zdecydowanego kapitana, czyli takiego, który będzie energiczniej manewrował, wykorzystując wszystkie możliwości żagli), pokona tę samą trasę szybciej niż większa. Dotyczy to większości używanych tras w nadprzestrzeni, ale istnieją wyjątki, na przykład Ryczące Głębie, gdzie występują nadzwyczaj silne i stałe fale grawitacyjne. W tych obszarach większa jednostka o silniejszych generatorach może w pełni wykorzystać owe teoretyczne przewagi i praktycznie zawsze będzie szybsza od mniejszej. Przy lotach w normalnej przestrzeni lub przelotach przez szczeliny między pasmami

nadprzestrzeni, kiedy to nie używa się żagli, silniejszy napęd większej jednostki nie daje jej większej prędkości, a to z uwagi na naturę kompensatora bezwładnościowego. Kompensator jest bowiem tym skuteczniejszy, im mniejszy obszar obejmuje swym zasięgiem, dlatego też mniejsze jednostki mogą rozwijać większe przyspieszenie, a żaden napęd nie zdoła stworzyć sztucznej fali grawitacyjnej na tyle mocnej, by przezwyciężyć tę podstawową wadę większych jednostek. I dlatego, choć okręty liniowe mogą latać z tą samą prędkością co niszczyciele, nigdy tych ostatnich nie dogonią, gdyż nie są w stanie osiągnąć podobnego przyspieszenia. Najdroższym i najszybciej się zużywającym elementem generatora żagla są moduły dostrajające. Zużywają się one tym szybciej, im silniejszy jest generator, dlatego też frachtowce używają generatorów napędu małej mocy, przez co mogą korzystać tylko z niższych pasm nadprzestrzeni. Ogranicza to ich praktyczną prędkość do 1000-1500 c. Liniowce pasażerskie i frachtowce o mniejszej masie, specjalizujące się w przewozach nietrwałych, ale cennych ładunków, mogą pozwolić sobie na wyższe koszty eksploatacyjne, a więc i silniejsze generatory, toteż osiągają prędkości rzędu 1500-2000 c. Jedynie okręty wojenne (choć są wyjątki dotyczące niektórych specjalnych statków) używają najsilniejszych napędów i kompensatorów bezwładnościowych, na jakie pozwalają ich gabaryty, i dlatego mogą osiągać prędkość do 3000 c. Moduły dostrajające frachtowca wytrzymują przez to do pięćdziesięciu lat, liniowca pasażerskiego do dwudziestu, okrętu zaś osiem do dziesięciu. Naturalnie są to wyliczenia dla jednostek stale latających, co w praktyce rzadko się zdarza, zwłaszcza wśród okrętów. Okręt wojenny może latami przebywać na orbicie parkingowej lub nie opuszczać systemu planetarnego, w którym stacjonuje, przez co znacznie rzadziej zachodzi konieczność wymiany modułów. W praktyce oznacza to, że długość funkcjonowania modułów dostrajających jest różna nawet u okrętów tej samej klasy w zależności od przebiegu ich służby.

ZASADY KOLONIZACJI W początkowym okresie kolonizacji (Diaspory) odkryto, że statek poruszający się w normalnej przestrzeni nie może przekroczyć 0,8 c (prędkości światła), gdyż przestają skutecznie działać chroniące go pola siłowe - elektromagnetyczne i cząsteczkowe. Statki pokoleniowe, które jako pierwsze wyruszyły do gwiazd, wioząc kolonistów, były kompletnymi habitatami przeznaczonymi dla określonej liczby mieszkańców i skonstruowanymi tak, by osiągnęły tę prędkość, utrzymując ciążenie pokładowe l g. Po osiągnięciu 0,8 c grawitację pokładową zapewniała siła odśrodkowa wywołana przez obrót kadłuba. Oprócz ludzi na pokładach znajdowały się zwierzęta i rośliny uznane za potrzebne kolonistom do przetrwania w nowym świecie. Przestrzeń mimo ich ogromu była poważnie ograniczona i wiele wczesnych ekspedycji kolonizacyjnych dopiero po przybyciu do celu odkrywało, że zapomniano zabrać coś naprawdę istotnego albo też nie zrobiono tego, nie wiedząc, że okaże się niezbędne. Częstokroć miało to katastrofalne skutki dla całej kolonii. Około 800 roku P.D. ten problem przestał istnieć, gdyż pojawienie się pierwszych jednostek z hipernapędem umożliwiło dokładne badania potencjalnych planet przed startem statku kolonizacyjnego. Naturalnie statki pokoleniowe stały się już w tym czasie przeszłością. Hibernacja kriogeniczna stała się możliwa w roku 305 P.D. Od dawna możliwe było przechowywanie w ten sposób kończyn czy organów wewnętrznych, choć nawet najlepszy znany dotąd proces zapobiegający krystalizacji nie był do końca skuteczny i przechowywane tkanki doznawały - co prawda niewielkich - uszkodzeń. Były one do przyjęcia, jeśli chodziło o rękę czy wątrobę, ale niedopuszczalne w przypadku mózgu, co uniemożliwiało stosowanie tego procesu wobec całych ludzi. Udowodnili to, eksperymentując na sobie, najwięksi entuzjaści hibernacji. Okazało się, że entuzjastyczne prognozy, iż w ten sposób można w nieskończoność zawieszać procesy życiowe, są bzdurą. W 305 roku P.D. dr Cadwaller Pineau z Uniwersytetu Tulane przeciął wreszcie ten węzeł gordyjski, jaki stwarzał problem krystalizacji. Udowodnił, że obniżając temperaturę w komorze hibernacyjnej do poziomu tuż powyżej punktu zamarzania, można w nieskończoność spowolnić procesy życiowe w stosunku l do 100. Zahibernowany człowiek starzał się więc o rok w ciągu trwającej sto lat hibernacji. Proporcjonalnie także zmniejszały się jego zapotrzebowania na tlen i żywność. W ciągu następnych kilkudziesięciu lat Pineau i jego współpracownicy zajmowali się problemem atrofii mięśni i innymi fizjologicznymi trudnościami związanymi z poddawaniem ludzkiego ciała długotrwałemu procesowi hibernacji. W końcu ustalili (także metodami empirycznymi), że optymalne efekty daje hibernacja na około sześćdziesiąt lat, czyli mniej więcej sześć miesięcy dla hibernowanego

organizmu, po których należy go przywrócić na miesiąc do normalnego funkcjonowania. I potem można zahibernować na kolejne sześćdziesiąt lat. Ta zasada pozostała niezmienna przez cały okres kolonizacji z wykorzystaniem statków hibernacyjnych. Oznaczało to możliwość radykalnego zmniejszenia systemów podtrzymujących życie w stosunku do tych niezbędnych na statkach pokoleniowych. Przy prędkości 0,8 c koloniści doświadczali sześćdziesięcioprocentowego efektu spowolnienia czasu. Inaczej mówiąc, każdy sześćdziesięcioletni dla nich okres hibernacji według standardów reszty wszechświata był równym stuleciem. Dlatego też podróż trwającą sto lat można było odbyć bez wybudzania kolonistów po drodze, a ich organizmy postarzały się zaledwie o nieco ponad siedem miesięcy (uwzględniając czas potrzebny na rozpędzenie statku do prędkości 0,8 c i czas potrzebny na jej wytracenie). Dłużej trwające podróże wymagały wybudzenia podczas podróży (albo i kilku), ale mogły one być rozłożone w czasie, tak iż aktywna na pokładzie była

jedynie

część

kolonistów

potrzebująca

niewielkiej

części

mocy

systemów

podtrzymujących życie, które byłyby niezbędne dla wszystkich. Obniżało to subiektywny czas podróży i znacznie zwiększało liczbę kolonistów przewożonych statkami takiej samej wielkości jak statki pokoleniowe. Kolonizacja uległa dalszemu przyspieszeniu po roku 725 P.D., kiedy to wypróbowano pierwszy hipernapęd. Co prawda straty wśród statków wyposażonych w hipernapęd pierwszej generacji skutecznie eliminowały je jako środek transportu kolonistów, ale jednostkom zwiadu dało to możliwość skutecznego wyszukiwania i badania nowych, nadających się do kolonizacji planet. Załogi takich jednostek poruszających się ponad sześćdziesiąt razy szybciej od statków podświetlnych składały się ze zdecydowanych i dobrze opłacanych ryzykantów gotowych postawić wszystko na jedną kartę (nie są to cechy typowego kolonisty). Początkowo

statki

Kartograficzny

zwiadowcze

powstał

znacznie

były

własnością

później),

które

prywatnych

korporacji

(Zwiad

podejmowały

olbrzymie

ryzyko

wyszukiwania i sprawdzania potencjalnie nadających się do zaludnienia planet. Kiedy planeta taka została znaleziona i przebadana, a informacje dotarły do tych, którzy zorganizowali wyprawę zwiadowczą, planeta stawała się obiektem aukcji, gdyż zawsze było więcej chętnych do zorganizowania ekspedycji kolonizacyjnej niż dostępnych miejsc. Nawet przy użyciu hipernapędu był to proces długotrwały, a równocześnie rewolucyjny, ale ludzkość zaadaptowała się doń równie sprawnie, jak znacznie wcześniej do możliwości nawiązania natychmiastowej łączności z każdym punktem na powierzchni planety. Powszechnie uważa się, że pierwszym statkiem kolonizacyjnym wyposażonym w

żagiel Warshawskiej był Icarus, który opuścił Ziemię 9 września 1284 roku P.D. pod dowództwem kapitan Melissy Andropov. Pomimo swej nazwy Icarus przez ponad dwieście lat latał bez wypadków i zgodnie z założeniami planów lotów, dopóki w 1491 roku P.D. jako zbyt przestarzały nie został pocięty na złom. Jednak jeszcze przez ponad pięćset lat istniała dwutorowość

lotów

międzyplanetarnych

-

standardem

pozostały

przemierzające

nadprzestrzeń jednostki zwiadowcze i wlokące się w normalnej przestrzeni statki hibernacyjne z kolonistami. Kiedy wreszcie

nastąpił

przełom

technologiczny umożliwiający bezpieczne

wykorzystanie nadprzestrzeni do kolonizacji, pierwszym efektem była seria bezwzględnych i całkowicie nieuczciwych manipulacji korporacji, które wysłały nowe statki kolonizacyjne na tę samą planetę, na którą podążały będące od lat w drodze statki hibernacyjne. Nie było to masowe zjawisko, ale stało się głośne; oryginalni koloniści po dotarciu do celu znaleźli na planetach dobrze prosperujące i naturalnie dobrze uzbrojone kolonie. Jeżeli w pobliżu znajdowała się jakaś wcześniej zasiedlona kolonia, mogła i z zasady pomagała oszukanym kolonistom, także zbrojnie, w dobrze pojętym własnym interesie - zapewniało to bowiem spokój i porządek w okolicy oraz odstraszało ewentualnych przyszłych łobuzów. Jeśli jednak takiej przyjaźnie nastawionej populacji planetarnej w pobliżu nie było, oryginalni koloniści mieli pecha. Ponieważ dysponowali znacznie starszą techniką niż uzurpatorzy, nie mogli podjąć z nimi walki, więc najczęściej szukali najbliższej nadającej się do skolonizowania planety. Jedynie z rzadka dysponowali bowiem możliwościami powrotu na planetę, z której wyruszyli, i dochodzenia swego od złodziejskiej korporacji. W kilku przypadkach dało to efekt domina, gdyż zasiedlili planety, do których nie dotarły jeszcze inne, już lecące statki kolonizacyjne. Transportowani przez nie koloniści po dotarciu do celu znajdowali się w analogicznej sytuacji i zmuszeni byli postąpić podobnie. Czasami zdarzało się, że obie grupy dochodziły do porozumienia i łączyły siły, by wspólnie kolonizować resztę planety, spokojnie mieszając się ze sobą. Inne przymusowe zmiany planet nie skutkowały efektem domina, ale miały opłakane skutki dla oszukanych kolonistów. Albo wybierali oni nie zbadane czy zbyt słabo zbadane planety, które okazywały się groźniejsze, niż pierwotnie sądzono, co często kończyło się tragicznie. Albo też okazywało się, że brak im potrzebnego w nowych warunkach wyposażenia czy roślin. W obu przypadkach, jeśli koloniści mieli szczęście, oznaczało to jedynie trudności i wyrzeczenia większe, niż się spodziewali, jeśli jednak mieli pecha, kończyło się wyginięciem całej kolonii. Na szczęście to ostatnie należało do rzadkości. Po wprowadzeniu do powszechnego stosowania nad-przestrzennych statków

kolonizacyjnych zasady kolonizacji uległy kolejnej gwałtownej zmianie. Skoro możliwe było pokonanie odległości pięciuset lat świetlnych w ciągu dwóch i pół roku (a okres ten stale się zmniejszał w miarę rozwoju techniki), przed kolonizatorami otworzyły się zupełnie nowe perspektywy. Co prawda większość statków kolonizacyjnych nadal wykorzystywała hibernację, ale stała się ona bardziej elementem wygody - można było pomieścić znacznie wszechstronniejsze wyposażenie i liczniejsze grupy kolonistów - niż koniecznością. Zresztą w miarę, jak dostępne stawało się rozwijanie coraz większych prędkości, hibernacja stopniowo wychodzi z użycia.

GWIEZDNE KRÓLESTWO MANTICORE I POWSTANIE I POCZĄTKI KOLONII Pierwsza, oryginalna ekspedycja kolonizacyjna na Manticore opuściła Ziemię 24 października 775 roku P.D. na pokładzie podświetlnego statku hibernacyjnego Jason. Binarny system Manticore znajduje się około 512 lat świetlnych od Ziemi, co oznaczało, że podróż będzie trwała 640,5 lat (384 subiektywne lata), czyli każdy z kolonistów będzie musiał zostać wybudzony siedem razy i poświęci około czterech i pół roku życia (oraz cały majątek), by odbyć tę podróż. System Manticore składający się z gwiazd typu G0 i G2 został uznany za posiadający planety; potwierdził to w roku 562 P.D. astronom sir Frederick Clarke. Sześćdziesiąt procent kolonistów stanowili mieszkańcy Europy Zachodniej, a na pozostałe czterdzieści składali się głównie obywatele Federacji Północnoamerykańskiej i Karaibów, choć była też niewielka grupa rdzennych Ukraińców. Łącznie trzydzieści osiem tysięcy osób dorosłych i trzynaście tysięcy dzieci. Prawa do systemu nabyli na aukcji od firmy zwiadowczej Franchot et Fils z Paryża na Ziemi. “FF”, jak popularnie ją zwano, cieszyła się dobrą reputacją, a jej statek badawczy Suffern pokonał drogę do Manticore w dwadzieścia lat. Załoga zbadała system w sposób w pełni profesjonalny, choć naturalnie informacje w chwili przybycia kolonistów liczyły sobie sześćset pięćdziesiąt lat. Po podpisaniu umowy kupna praw do systemu Manticore przez Manticore Golony Ltd. wszystkie dane dotyczące tego układu planetarnego zostały trwale usunięte z systemów i archiwów “FF” i przekazane do tajnej sekcji banku danych federalnego rządu Ziemi. Był to środek zabezpieczający kolonistów przed okupacją planety przez nieuczciwych osadników, którzy wyruszając później, lecz mając do dyspozycji szybsze statki, dotarliby do celu wcześniej. Zabezpieczenia takie uznano za celowe, gdyż oczywiste już było, że szybki rozwój techniki związanej z lotami w nadprzestrzeń umożliwi takie działania. Zdawano sobie również sprawę, że nie ma w praktyce sposobu, by uniemożliwić szybszym statkom wcześniejsze dotarcie i zasiedlenie planety. Między innymi dlatego, jako drugą formę zabezpieczenia Roger Winton, prezydent Manticore Golony Ltd., wybrany już zresztą na pierwszego administratora planety, zdecydował się utworzyć w Zurichu Manticore Golony Trust, któremu powierzył cały pozostały po zakupie praw do kolonii (za pięć miliardów siedemset pięćdziesiąt milionów eurodolarów) i przygotowaniu wyprawy kapitał. Wyniósł on prawie miliard eurodolarów, a celem trustu było inwestowanie tych pieniędzy i pilnowanie praw kolonistów do ich nowego domu. Było to nader rozsądne i przewidujące posunięcie -kiedy Jason dotarł na orbitę

Manticore 21 marca 1416 roku P.D., powitały go tam cztery fregaty zbudowane na Ziemi i spora osada na powierzchni. Zamieszkiwali je, podobnie zresztą, jak i załogi fregat, ludzie z personelu Manticore Golony Trust strzegący układu przed nieuczciwymi osadnikami. Trust działał tak dobrze przez pierwsze sześćset lat, że koloniści posiadali do dyspozycji całkiem sporą kwotę w bankach. Fregaty stały się pierwszymi okrętami floty systemowej przemianowanej potem na Royal Manticoran Navy. Na powierzchni natomiast czekały na nich starannie uzupełniane banki danych i wybrani dokładnie instruktorzy, których zadaniem było uzupełnienie wiedzy kolonistów o to, co działo się przez ostatnie sześć wieków, a zwłaszcza zapoznanie ich z nowymi rozwiązaniami technicznymi. Takiego rozwoju wypadków nie przewidział nawet Robert Winton, toteż miał on wszelkie powody do zadowolenia z własnego pomysłu stworzenia trustu, jak i z wyobraźni, dalekowzroczności i uczciwości zarządzających nim przez te wszystkie pokolenia. To właśnie dzięki tak nietypowemu wsparciu i sile finansowej zlokalizowanej poza systemem planetarnym kolonia przetrwała pierwszy i jak dotąd najgroźniejszy kryzys w swej historii. Nastąpiło to w roku 1454 P.D., czyli po prawie czterdziestu latach istnienia i rozwoju. Powód był tej samej natury, dla której cena praw była tak wysoka. Otóż samo istnienie podwójnego systemu złożonego z gwiazd typu GO i G2 było niezwykłe, ale jeszcze niezwyklejsze było to, że posiadał on trzy nadające się do zasiedlenia planety, z których dwie: Manticore i Sphinx, były nadzwyczaj podobne do Ziemi. Obie okrążały gwiazdę typu GO i choć każda posiadała własną, unikalną biosferę, raport zwiadu wskazywał, że ziemskie formy życia z łatwością zaadaptują się do panujących na wszystkich trzech planetach warunków. I tak też się stało. Ziemskie zboża i rośliny dawały doskonałe zbiory i podczas gdy lokalna fauna i flora nie zapewniały pełnej diety niezbędnej dla ludzi, większość była przyswajalna przez organizmy zarówno ludzi, jak i zwierząt. Dlatego też nie zachodziła potrzeba terraformingu żadnej z planet, wystarczyło wysiać i zasadzić niezbędne, starannie wybrane rośliny, by można było rozpocząć hodowlę zwierząt. Niestety ta łatwość adaptacji działała w obie strony i Manticore stało się jednym z niewielu miejsc, w których lokalne mikroorganizmy były w stanie zagrozić i zagroziły ludziom. Sprawcą nieszczęścia był wirus albo raczej niewielka rodzina wirusów, których istnienie przeoczył zespół zwiadu. Choć nie jest to zgodna opinia specjalistów - część jest zdania, że wirus ewoluował w ciągu sześciu stuleci dzielących zwiad od przybycia kolonistów. Inni uważają, że to, co zaatakowało kolonistów, to zmutowany potomek wirusa, którego zwiad albo koloniści przywieźli z Ziemi. Skądkolwiek by się on wziął, istotne było to, że okazał się śmiertelnie groźny. Wywoływał równocześnie objawy ciężkiej grypy i

zapalenia płuc, a co gorsza okazał się wyjątkowo odporny na wszystkie istniejące medykamenty i inne sposoby leczenia. Dopiero po dziesięciu latach udało się wyprodukować skuteczną szczepionkę. Przez te dziesięć lat wirus zabił prawie sześćdziesiąt procent przybyłych z Ziemi kolonistów. Dzieci urodzone już na Manticore miały znacznie większą, wrodzoną odporność, dzięki czemu przechodziły chorobę dużo łagodniej. Mimo to gdyby nie zaplecze finansowe na Ziemi i rozwój napędu nadprzestrzennego, kolonia byłaby w śmiertelnym niebezpieczeństwie, gdyż pozostało przy życiu zbyt mało kolonistów, by samodzielnie mogli zapewnić jej przetrwanie. Roger Winton był regularnie wybierany na stanowisko administratora planety, gdyż doskonale sprawdzał się w tej roli i wywiązywał z obowiązków zarówno w okresie zasiedlania planety, jak i podczas kryzysu wywołanego przez zarazę. Kiedy ta została pokonana, miał już ponad osiemdziesiąt lat. Stracił żonę oraz dwóch urodzonych na Ziemi synów. Jedynie jego urodzona na Manticore córka przeżyła epidemię. Elizabeth okazała się jego nieodrodnym dzieckiem. W wieku pięćdziesięciu trzech lat była przewodniczącą zarządu planetarnego (w praktyce wiceprezydentem kolonii) i jednym z czołowych prawników kolonii. Ponieważ miała gromadkę zdrowych, urodzonych na Manticore dzieci, a jej rodzina tak doskonale sprawdzała się na kierowniczych stanowiskach, to, co nastąpiło, było logiczną konsekwencją nieortodoksyjnego, ale skutecznego sposobu ratowania kolonii, jaki wymyślili sami koloniści. Jedynym sposobem uratowania kolonii było ściągnięcie nowej fali osadników. Zostali oni zwerbowani na Ziemi oraz - w znacznie mniejszej liczbie - na innych planetach, co było możliwe dzięki istnieniu trustu na Ziemi. Pierwotni koloniści chcieli się jednak zabezpieczyć przed utratą kontroli nad własną planetą i dlatego przed rozpoczęciem drugiej fali kolonizacji przyjęli radykalnie nową konstytucję i zmienili ustrój. W konsekwencji na zebraniu udziałowców proklamowano powstanie monarchii konstytucyjnej, a l sierpnia 1471 roku P.D. ukoronowano Rogera Wintona na pierwszego monarchę Gwiezdnego Królestwa Manticore. Pierwszy monarcha Królestwa Manticore panował jedynie przez trzy lata, ale po jego śmierci władzę przy pełnym poparciu i bez żadnych zgrzytów przejęła córka, panująca jako Elżbieta I. Dom Winton nieprzerwanie rządził Gwiezdnym Królestwem Manticore i rządzi nim nadal. Ci zaś z pierwszych osadników, którzy przeżyli zarazę, oraz ich potomkowie pozostali właścicielami wielkich posiadłości ziemskich (w tym zawierających najbogatsze złoża minerałów) na Manticore i na Sphinxie, jak też innych, pozaplanetarnych złóż. Utworzyli oni arystokrację - tytuły rozdzielono, tworząc monarchię, w zależności od

wielkości majątków. W ten sposób powstała dziedziczna arystokracja Gwiezdnego Królestwa. Druga fala kolonistów przybyła już do Królestwa i składała się z trzech klas obywateli. Każdy otrzymał kredyt wysokości równej kosztom biletu pasażerskiego drugiej klasy na trasie Ziemia-Manticore. Kredyt ten mógł zostać zamieniony według uznania każdego kolonisty na nadanie ziemi lub udział w równej nadaniu wartości w którymkolwiek z planetarnych czy orbitalnych koncernów przemysłowych. Większość pochodząca z przeludnionych planet wybrała posiadanie ziemi, choć bardziej obrotni woleli zainwestować w dynamicznie rozwijający się przemysł, co okazało się niezwykle trafną decyzją. Jeżeli ktoś był w stanie opłacić własną podróż, po przybyciu otrzymywał do dyspozycji cały kredyt, jeśli w części, otrzymywał pieniądze pozostałe po potrąceniu częściowych kosztów podróży. Jeżeli natomiast nie stać go było na opłacenie podróży, po przybyciu nie miał do dyspozycji żadnego kredytu. Najmajętniejsi koloniści, którym po opłaceniu podróży pozostały do zainwestowania środki finansowe, mogli za pięćdziesiąt procent oficjalnej wartości dokupić ziemię lub udziały w przemyśle (lub jedno i drugie). Ci najbogatsi utworzyli “młodszą arystokrację", choć ich posiadłości częstokroć rywalizowały z majątkami “starej arystokracji". Różnica najwyraźniej uwidaczniała się w tytułach i prestiżu. Ci z kolonistów, którym pozostał do dyspozycji kredyt, czy to w części, czy w całości, czy też ci, którzy mogli w niewielkim stopniu zwiększyć swój stan posiadania, stali się “yeomaenami”, czyli wolnymi właścicielami ziemskimi z pełnym prawem wyborczym przysługującym im już po pierwszym roku planetarnym (prawie jeden rok i dziewięć miesięcy ziemskich). Ci, którzy wyczerpali kredyt na koszty podróży, nazywani byli “zerowcami” i pełne prawa obywatelskie uzyskiwali dopiero, gdy ich sytuacja majątkowa ustabilizowała się na tyle, iż przez pięć lat planetarnych bez żadnych przerw byli w stanie opłacać podatki. Wszyscy obywatele Królestwa Manticore, niezależnie od swego statusu, od początku byli równi w oczach prawa, natomiast różnice polegały na prawach wyborczych (biernych i czynnych) oraz pozycji społecznej. Nawet obecnie większą chlubą jest mieć za przodka wolnego właściciela niż zerowca. O arystokracji naturalnie nawet nie wspominając. Monarchia konstytucyjna sprawdziła się jako system władzy przez następne pięćset lat zarówno dzięki silnym władcom, jak i zwiększającej się populacji. Konstytucja zawiera Deklarację Praw Podstawowych, ale pełne prawa wyborcze obejmowały tylko tych, którzy udowodnili, że są samodzielni finansowo, płacąc przez określony czas podatki. Politykę zachęcania nowych kolonistów do przybycia przyznaniem kredytu zakończono po pięćdziesięciu latach, a obejmowała ona nie tylko Ziemię, ale i inne planety poprzednio skolonizowane. Od tej pory naturalnie można emigrować do Gwiezdnego Królestwa

Manticore, ale emigrant nie może natychmiast po przybyciu stać się pełnym udziałowcem (arystokratą) czy uzyskać pełnych praw wyborczych. Zgodnie z konstytucją utworzono dwuizbowy parlament, Radę królewską i Trybunał Koronny. Parlament składa się z Izby Lordów i Izby Gmin posiadających prawo veta. Korona ma również prawo veta, jak też prawo inicjatywy ustawodawczej. Według niektórych specjalistów od prawa konstytucyjnego twórcy konstytucji zamierzali dać władzę wykonawczą Radzie Królewskiej w składzie: premier, ministrowie, kanclerz i następca tronu, ale bez prawa głosu, oraz monarcha. W praktyce jednak Rada, od lat zwana rządem, stała się instrumentem, poprzez który działa monarcha zarówno jako głowa państwa, jak i szef rządu, choć tym ostatnim w zasadzie jest premier. Premier tradycyjnie wywodzi się z Izby Lordów, ale musi dysponować większością w Izbie Gmin. Może on zostać odwołany przez władcę i w większości kwestii działa jako wykonawca jego woli. Z drugiej strony jedynie nieodpowiedzialny monarcha kieruje się własnymi kaprysami lub uporem, ignorując rady ministrów, a zwłaszcza premiera. Monarcha (oficjalnie w dokumentach czasami występujący jako Korona) ma prawo łaski i łagodzenia wyroków, mianuje ministrów i sędziów, uwzględniając przy tym opinię Izby Lordów, i posiada prawo interpretowania konstytucji poprzez Trybunał Królewski, chyba że ta interpretacja zostaje podważona przez większość członków obu izb. Nie może zaś tworzyć bez zgody większości Izby Gmin nowych tytułów i powiększać grona arystokracji. Jeżeli dochodzi do braku zgody między Koroną a parlamentem, Izba Lordów ma głos decydujący, którego nikt nie może zawetować. Najsilniejszymi gwarantami praw obywatelskich są: prawo Izby Gmin do odrzucenia bądź przyjęcia budżetu, konstytucyjny wymóg, by premier miał poparcie większości Izby Gmin, i prawo do detronizacji monarchy. Do Korony zaś (w praktyce do rządu) należy składanie projektu budżetu i prowadzenie polityki gospodarczej, w tym przygotowywanie projektów ustaw. Władca (i rząd) mają do dyspozycji dodatkowy fundusz pochodzący z należących do Korony ziem i przemysłu, z którego nie muszą się rozliczać przed parlamentem, ale praktyka wykazała, że jeśli Izba Gmin, nie zatwierdzi budżetu, to nie wystarczy on na całoroczną realizację pomysłów rządu i Izby Lordów. To, że premier musi mieć poparcie większości Izby Gmin, daje gwarancję, że interesy i opinie zwykłych obywateli słyszalne są na szczytach władzy. Premier nie musi dysponować podobną większością w Izbie Lordów, ale większość premierów, którzy nie mogą jej uzyskać, z zasady rezygnuje z funkcji. Monarchia istniejąca w Gwiezdnym Królestwie jest jedną z niewielu w dziejach ludzkości, która choć z zasady dziedziczna, daje możliwość usunięcia monarchy nie tylko z

powodu niezdolności do pełnienia obowiązków czy popełnienia przestępstwa. Monarcha może zostać postawiony w stan oskarżenia z jakiegokolwiek powodu, nie tylko “zdrady, przestępstw czy wykroczeń", jeśli tak zdecyduje Izba Gmin dwoma trzecimi głosów. Procedura ta nie może jednak zostać wszczęta przez Izbę Lordów, a do detronizacji potrzebne jest uzyskanie trzech czwartych głosów w każdej z izb. Jak dotąd nie było takiej sytuacji ani też nie została podjęta takowa próba i większość prawników specjalizujących się w prawie konstytucyjnym uważa przepis za martwą pamiątkę po poprzednim ustroju. Jednakże nie został on usunięty, toteż istnieje możliwość, iż może zostać użyty. Ostatnim, już nie konstytucyjnym zabezpieczeniem przed utratą kontaktu władcy z poddanymi niearystokratycznego pochodzenia, stanowiącymi zdecydowaną większość populacji, jest wymóg ustanowiony przez Rogera I. Następca tronu musi z mocy prawa poślubić kogoś spoza arystokracji. Na wniosek Elżbiety I zostało to włączone do konstytucji. Pozostali członkowie domu panującego mogą się żenić czy też wychodzić za mąż, za kogo im się podoba. Jedynym poważnym wyzwaniem dla monarchii było tak zwane Powstanie gryphońskie, które miało miejsce w 1721 roku P.D. i stało się najpoważniejszym wewnętrznym kryzysem w dziejach Królestwa Manticore. Gryphon z uwagi na warunki klimatyczne nadaje się do zasiedlenia najmniej spośród trzech planet systemu, na których człowiek może żyć. Dlatego też najmniej pierwotnych kolonistów wybrało go na swój dom. Pierwsza osada na jego powierzchni powstała dopiero piętnaście lat po zwycięstwie nad zarazą. Większość arystokracji tej planety pochodzi z drugiej fali kolonizacyjnej, dlatego też otrzymali oni mniejsze, tak zwane “czyste” nadania ziemi. “Czyste" nadanie to takie, z którym związany jest tytuł bez konieczności robienia czegokolwiek na tymże gruncie przez właściciela. Aby zachęcić ludzi do osiedlania się na Gryphonie, Korona utworzyła na planecie w 1490 roku P.D. Dziedzinę Korony (ziemię stanowiącą publiczne dobro i możliwą do wykorzystania przez każdego). W 1715 roku P.D. populacja planety wzrosła do poziomu ustalonego w Karcie Dziedziny i Korona rozpoczęła jej podział, nadając prawa własności na podstawie wkładu pracy i poprawy stanu terenu, który poszczególni osadnicy użytkowali. I wtedy zaczęły się kłopoty - wolni użytkownicy, którzy mieli nadzieję zostać farmerami, górnikami czy ranczerami już na własnej ziemi, twierdzili, że lokalna arystokracja na siłę usuwa ich z ziemi, by ją przejąć. Doszło prawie do regularnej wojny i trwających dwa lata zamieszek. Utworzono komisję dysponującą specjalnymi siłami policyjnymi, by zakończyła spór i zamieszki. Ostateczny werdykt komisji przyznawał rację drobnym użytkownikom, a Armia

Królestwa Manticore spacyfikowała planetę, zaprowadzając spokój i porządek, a potem nadzorowała nowe nadania ziemi. Do chwili obecnej pozostała pewna niechęć między wolnymi właścicielami a przedstawicielami określonych rodów, ale teraz stała się bardziej przejawem tradycji niż powodem otwartej wrogości.

II CZAS Wszystkie podane dotąd w tym opracowaniu daty opierają się na standardowym roku ziemskim (Po Diasporze, czyli po rozpoczęciu lotów kolonizacyjnych). Podobnie jak w przypadku wszystkich kolonii ziemskich, władze kolonii Manticore zmuszone zostały do stworzenia nowego kalendarza, który odzwierciedlałby obroty i ruchy w przestrzeni planety, która stała się ich domem. Tym razem jednakże sytuację komplikowało to, że w przeciwieństwie do większości systemów, które posiadały planety nadające się do zasiedlenia przez ludzi, Manticore czyli oficjalnie system podwójny G0/G2, posiadał trzy takie planety. Spowodowało to konieczność stworzenia trzech kalendarzy, każdego z inaczej obliczonym dniem i rokiem. Podobnie jak reszta ludzkości wszyscy mieszkańcy Gwiezdnego Królestwa Manticore używają standardowej długości sekund, minut i godzin, a ziemski rok liczący 365,26 dnia to “standardowy rok przeliczeniowy” albo po prostu standardowy. Jest to wspólna podstawa, na którą w całej znanej przestrzeni przelicza się lokalne daty, by umożliwić międzyplanetarny handel i łączność, podobnie jak dla ułatwienia historię każdej kolonii liczy się w latach ziemskich od momentu, w którym pierwszy międzyplanetarny statek kolonizacyjny opuścił Ziemię. Wydadrzenie to nazwano Diasporą, toteż lata podawane są z dopiskiem P.D. (Po Diasporze). Naturalnie podawane są również według lokalnego kalendarza. Oficjalny kalendarz Królestwa oparty jest na obrotach i przedziałach orbitalnych Manticore - A III, czyli planety Manticore. Używany jest do wszelkich urzędowych obliczeń, archiwizacji, przeliczania wieku mieszkańców i tak dalej, ale w praktyce sprawdza się jedynie na tej jednej planecie. Manticore - A IV, czyli planeta Sphinx, oraz Manticore - B IV, czyli planeta Gryphon, mają własne lokalne kalendarze, co oznacza, że w tym jednym systemie używa się ich w sumie czterech (łącznie z przeliczeniowym). Oczywistą konsekwencją jest, iż programy przeliczeniowe i konwersyjne są nieodzownym elementem podstawowego oprogramowania każdego komputera. Przeliczanie dni i lat wygląda następująco: Planeta

Doba

Rok

Rok

Rok

w S-godz

w dniach

w S-dniach

w S-latach lokalnych

Manticore

22,45

673,31

629,83

1,73

Sphinx

25,62

1783,28

1903,65

5,22

Gryphon

22,71

650,46

615,51

1,69

Zegary na wszystkich trzech planetach odmierzają czas w standardowych, liczących 60 minut godzinach, z dodatkiem jednej, krótszej godziny kompensującej (w skrócie “komp.”). Na Manticore doba składa się z 22 standardowych i 1 liczącej 27 minut godziny. Na Sphinxie to 25 standardowych i jedna licząca 37 minut godzina, a na Gryphonie 22 standardowe i 1 licząca 41,5 minut godzina kompensująca. Tydzień planetarny na wszystkich planetach ma siedem dni, dzień planety Manticore traktowany jest zaś jako standardowy na pokładach wszystkich okrętów Royal Manticoran Navy (RMN). Oficjalny rok Królestwa liczy 673 dni, a co trzeci jest przestępny. Dzieli się na osiemnaście miesięcy, z których 11 liczy po 37 dni, a 7 po 38. Miesiące następują przemiennie przez pierwsze sześć i ostatnie osiem w roku. Nazywają się prosto (choć raczej niepoetycko): miesiąc pierwszy, drugi i tym podobnie. Rok na Gryphonie podzielony jest na 18 miesięcy (16 po 36 dni i 2 po 37). W co drugim roku po jednym dodatkowym dniu mają miesiące dziewiąty, dziesiąty i jedenasty. Natomiast na Sphin-xie rok ma 46 miesięcy (35 po 39 dni i 11 po 38), krótsze miesiące mają numery parzyste od dwunastego do trzydziestego szóstego, a rok przestępny następuje co 7 lat. Wszystkie kalendarze rozpoczynają się na roku Po Lądowaniu (P.L.). Konkretnie od 21 marca 1416 P.D., kiedy to pierwszy prom ze statku kolonizacyjnego Jason dotknął ziemi w miejscu, w którym obecnie znajduje się miasto Landing. Stąd też każdy planetarny kalendarz zaczyna się innego dnia innego roku. Dlatego też rozkaz objęcia dowództwa HMS Fearless przez Honor Harrington datowany jest w sposób następujący: 25 czwartego miesiąca 280 roku P.L. (równocześnie zgodne z kalendarzem planety) 26 drugiego miesiąca 93 roku P.L. (według kalendarza planety Sphinx) 2 marca 1900 roku P.D. (według kalendarza przeliczeniowego). Daje to w praktyce taką liczbę dat, że najczęściej mieszkańcy Królestwa przeliczają dłuższe okresy na lata standardowe - nawet w sprawach domowych.

III DOM WINTON

Roger I

1471-1474 P.D. (32-34 P.L.)

Elżbieta I

1474-1507 P.D. (34-53 P.L.)

Michael I

1507-1539 P.D. (53-72 P.L.)

Edward I

1539-1544 P.D. (72-74 P.L.) Zginął w wypadku, na tron wstąpiła jego siostra

Elżbieta II

1544-1601 P.D. (74-107 P.L.)

David I

1601-1642 P.D. (107-131 P.L.)

Roger II

1642-1669 P.D. (131-147 P.L.)

Adrienne I

1669-1681 P.D. (147-154 P.L.)

William I

1681-1690 P.D. (154-158 P.L.) Zabity w zamachu

William II

1690-1741 P.D. (158-188 P.L.)

Caitrin I

1741-1762 P.D. (188-200 P.L.)

Samantha I

1762-1785 P.D. (200-214 P.L.)

George I

1785-1802 P.D. (214-224 P.L.)

Samantha II

1802-1857 P.D. (224-255 P.L.)

Roger III

1857-1883 P.D. (255-270 P.L.)

Elżbieta III

1883 P.D.- (270 P.L.- obecnie panująca)

IV POLITYKA WEWNĘTRZNA Partie polityczne istniejące w Gwiezdnym Królestwie Manticore rozpoczęły swe istnienie jako frakcje w Izbie Lordów i tam też najwięcej pozostało z ich funkcyjnego charakteru. Twórcy konstytucji zamierzali pozostawić władzę w rękach arystokracji, z której składała się Izba Lordów będąca izbą wyższą parlamentu oraz Rada Królewska. W praktyce wyszło nieco inaczej. Albowiem choć Roger Winton był silnym i dobrym administratorem, nie ulega kwestii, że twórcy konstytucji nie zamierzali dawać mu pełni władzy wykonawczej. Elżbieta I okazała się jednak nader sprytną władczynią - szybko zorientowała się, że pierwotna arystokracja składa się z mówców, a nie polityków, i wykorzystując sprzeczność interesów rozmaitych frakcji w Izbie Lordów, zdołała (między innymi) ustalić zasadę, że premiera i wszystkich dziedzicznych członków rady wybiera sama i sama też odwołuje, kiedy uzna za stosowne. Izba Lordów ma naturalnie prawo doradzać i zatwierdzać kandydatów, ale to ona decyduje, kogo i kiedy chce odwołać, i nie sposób zmusić ją, by przyjęła czyjąkolwiek kandydaturę na którekolwiek stanowisko. Ta zasada stała się jedną z niepisanych, ale konstytucyjnych i w ten sposób dominacja władcy w rządzie stała się faktem. Jako dom panujący ród Wintonów okazał się niezwykle kompetentny i godzien zaufania. Jedyną w galaktyce konkurencją pod tym względem była dynastia andermańska, ale wśród jej członków od czasu do czasu trafiali się ekscentrycy o większych fanaberiach niż kompetencjach, co w przypadku Domu Winton nigdy nie miało miejsca. Niemniej do arystokracji Gwiezdnego Królestwa dotarło w końcu, że monarcha przejął (niektórzy mogli twierdzić, że uzurpował sobie) większość władzy politycznej, która w zamyśle twórców monarchii miała trafić w ręce ich i ich dzieci. Zrozumieli także, że Elżbieta I miała w tej kwestii silne poparcie Izby Gmin złożonej z wybieranych przedstawicieli wolnych właścicieli i zerowców. Ci ostatni pojęli błyskawicznie, że konstytucja została pomyślana tak, by nie dać im władzy politycznej, toteż robili co mogli, by wyrównać szansę. Obie izby posiadały bowiem prawo veta, ale członkowie Izby Lordów mieli tam zapewnione dziedziczne miejsca i dysponowali olbrzymią przewagą w każdym sporze z niższą izbą. Kiedy to wszystko dotarło do arystokracji i kiedy zakończył się okres kłótni związanych z przywykaniem do nowego systemu politycznego, w Izbie Lordów zaczęły tworzyć się prawdziwe partie polityczne. W większości wypadków podstawę stanowiły stare frakcje lub układy towarzyskie, ale teraz pojawiły się między nimi konkretne różnice ideologiczne. W miarę jak kompletne stawały się ich programy, a same partie krzepły, zaczęły szukać sprzymierzeńców w Izbie Gmin. Ponieważ arystokraci nie podlegają

wyborom, przywódcy większości partii należą do tej właśnie klasy aż do czasów obecnych. Nauczyli się jednak słuchać opinii członków izby niższej. Zdecydowana większość (choć naturalnie niestety nie wszyscy) przedstawicieli arystokracji Królestwa Manticore cechuje się silnym poczuciem noblesse oblige. Ci, których ona nie cechuje, należą do najbardziej egoistycznych i nietolerancyjnych osobników o ograniczonym światopoglądzie w znanej galaktyce. Natomiast bez stałej współpracy z przedstawicielami Izby Gmin przywództwo wszystkich partii szybko straciłoby kontakt z większością społeczeństwa Królestwa. Przypadki takie zdarzają się różnym partiom w różnych czasach, o czym nieodmiennie świadczą niekorzystne dla nich wyniki następnych wyborów. Pomimo to wszystkie partie polityczne Królestwa Manticore nadal są bardziej sojuszami poszczególnych osób o takich samych podstawowych interesach niż zamkniętymi systemami ideologicznymi. Dyscyplina partyjna obowiązuje co prawda w głosowaniach nad szczególnie istotnymi dla danej partii zagadnieniami, ale nie istnieje “kolektywistyczna dyscyplina" w wypowiedziach, czyli członek danej partii nie musi publicznie zgadzać się i wspierać opinii, z którą się nie zgadza, tylko dlatego że robi to reszta partii. Podobnie jest w obu izbach, a głosowanie zgodne z sumieniem jest długoletnią tradycją. Poza tym w każdej partii da się wyodrębnić ugrupowania prawicowe, lewicowe i centrowe. Do najsilniejszych partii w Gwiezdnym Królestwie Manticore należą: - Lojaliści Korony, - Partia Centrystyczna, - Partia Liberalna, - Zjednoczenie Konserwatywne, - Partia Postępowa, - Partia “Nowych". *** Partia Centrystyczna Przywódcą centrystów jest obecny premier Allen Summervale, książę Cromarty. Jest ona najsilniejsza i najliczniejsza, ale samodzielnie nie posiada większości, zwłaszcza w Izbie Lordów. Centryści są zwolennikami raczej konserwatywnej polityki wewnętrznej polegającej na stopniowych zmianach społecznych i rozsądnej, by nie rzec oszczędnej, polityki finansowej - są zdecydowani unikać deficytu budżetowego. Chcą także bronić Gwiezdnego Królestwa przed rosnącym od pięćdziesięciu standardowych lat zagrożeniem ze strony Republiki Haven.

Są przekonani, że konfrontacja zbrojna jest nieunikniona i nie powinno się jej odsuwać w nieskończoność w złudnej nadziei, że w końcu zagrożenie zniknie. Uważają, że czekanie, aż Republika osłabnie, jakkolwiek atrakcyjne, w praktyce oznacza oddanie inicjatywy wrogowi, co w konsekwencji musi przynieść klęskę. Na dodatek są także przekonani (w przeciwieństwie do innych ugrupowań), że Królestwo może wygrać ten konflikt, a jeśli nawet go przegra, skutki nie będą wiele gorsze od efektów kapitulacji bez walki. To właśnie oni wsparli Rogera III w dążeniu do rozbudowy Royal Manticoran Navy, kiedy zagrożenie ze strony Republiki Haven było jeszcze dość odległą perspektywą. Potem dążyli do przyłączenia do Gwiezdnego Królestwa systemu Basilisk (gwiazda typu G5 mająca jedną nadającą się do zamieszkania planetę), ponieważ rozumieli, jakie konsekwencje będzie miało zajęcie go przez Republikę z uwagi na znajdujący się w tym systemie terminal Manticore Junction. Nie ugięli się, mimo że w swoim czasie było to nader kontrowersyjne posuniecie. Krytykowano je rozmaicie - a to jako pierwszy krok polityki imperialnej agresji, a to jako zbędną prowokację wymierzoną przeciwko Republice Haven, która właśnie mogła sprowokować wojnę. Większość poddanych Elżbiety III wykazała jednakże zdrowy rozsądek, popierając zajęcie systemu Basilisk i wykazując więcej wyobraźni niż część ich parlamentarnych przedstawicieli. Centryści zawsze mieli największe ze wszystkich partii poparcie w Izbie Gmin, co dawało im znacznie większą siłę polityczną, niż wynikałoby to z samej liczby członków. *** Lojaliści Korony Zwani w skrócie lojalistami. Ich przywódcą jest Henry McShain, markiz New Dublin. Można ich uznać za odpowiednik torysów w Królestwie Manticore. Podstawą ich programu politycznego jest przekonanie, że stabilizacja i rozwój całego państwa oraz dobrobyt wszystkich jego obywateli zależą od władzy wykonawczej i autorytetu monarchy. Co prawda czasami zdarza się, że punkt widzenia partii i władcy na jakąś kwestię jest odmienny, ale w takim wypadku dają wyraz rozczarowaniu czy niezadowoleniu prywatnie i we własnym gronie, na zewnątrz nadal zgodnie wspierając decyzje Korony. Są nadzwyczaj słabi w Izbie Gmin, a obywatele uważają ich - ze sporą dozą słuszności za partię ludzi naprawdę szlachetnych, lecz choć cieszą się szacunkiem, są niezbyt na bieżąco z aktualnymi problemami, co skutecznie ogranicza praktyczną pomoc, jaką ich wsparcie daje autorytetowi władcy. Przekonanie to podziela nawet wielu centrystów. Istnieje także silne przekonanie, że lojaliści sprzeciwią się każdej, nawet najrozsądniejszej w innych kwestiach polityce, która może w jakikolwiek sposób osłabić pozycję Korony.

Co do spraw najważniejszych, podzielają stanowisko partii centrystycznej w kwestiach polityki zagranicznej, ale są jeszcze większymi konserwatystami w dziedzinie finansów (uważali przedwojenny poziom opodatkowania za zdecydowanie zbyt wysoki). Zawsze też mieli kłopot z tym, jak wybrnąć ze wzajemnie wykluczających się stanowisk - z jednej strony chęci posiadania silnej floty, a z drugiej niechęci do dużych wydatków na cele militarne. *** Partia Liberalna Liberałowie, którym przewodzi Marisa Turner, hrabina New Kiev, są zwolennikami humanistycznych reform, w sumie nie zainteresowanymi polityką zagraniczną. Są liczniejsi od lojalistów, ale znacznie mniej liczni (zwłaszcza w Izbie Gmin, choć tam ich zwolennicy są niezwykle wierni) od centrystów. Choć obecna sytuacja panująca w Ludowej Republice Haven zdecydowanie im się nie podoba, wierzą, że podstawowe cele Deklaracji Praw Ekonomicznych są słuszne, a jedynie rządzący Haven Legislatorzy byli “złymi liberałami i więźniami tłumokracji”. Sami pragną “sprowadzić Gwiezdne Królestwo w główny strumień nowoczesnej myśli politycznej" (to jest zwiększyć prawa wyborcze, wprowadzić pomoc dla nieudaczników, wyrównać dochody i promować większy udział mas w rządach). Nie zwracają większej uwagi na to, w jaki sposób wydarzenia spoza granic Królestwa mogą się na nim odbić. Niepokój centrystów związany z poczynaniami Republiki w okresie poprzedzającym wybuch

wojny

uważali

za

nieuzasadnione

panikarstwo,

sądząc,

że

jakkolwiek

ekspansjonistyczne byłyby władze Republiki Ludowej, nie odważą się jednak na konfrontację z Królestwem Manticore, gdyż może to zagrozić stabilizacji Manticore Junction, co oznaczałoby rozgniewanie Ligi Solarnej. Dlatego też byli przekonani, że w końcu we władzach Haven przeważą zdrowy rozsądek i opanowanie. Ponieważ mają konkretne cele wymagające znacznych nakładów, z niechęcią traktowali każde wydatki na zbrojenia, przez co utracili popularność w społeczeństwie, kiedy konflikt wybuchł. Niemniej nadal głoszą, że “wojna nigdy niczego nie rozwiązuje”. Jako jedyna partia Królestwa pozostają przy zdaniu, że przedwojenna oficjalna ideologia Ludowej Republiki była w ogólnych zarysach dobra. *** Zjednoczenie Konserwatywne Przywódcą tej najmniej licznej spośród tradycjonalistycznych partii jest Michael Janvier, baron High Ridge. Najbardziej pasuje do konserwatystów określenie “reakcjoniści”,

choć może zostać uznane za zbyt łagodne. Konserwatyści to zdecydowani zwolennicy izolacjonizmu w polityce zagranicznej, uważający wszelką aktywność w tej dziedzinie za “niebezpieczne awanturnictwo”. Co do polityki wewnętrznej, twierdzą, że “stała liberalna zgnilizna zatruwa państwo, grożąc anarchią”. Jak łatwo się domyślić, jest to nieliczna grupa arystokratów, dla których lojaliści niewystarczająco starają się o obronę przywilejów ich klasy. W rzeczy samej głoszą także powrót do “oryginalnej równowagi sił w Królestwie", nie przejmując się w najmniejszym stopniu tym, że taka równowaga sił nigdy i nigdzie (poza ich umysłami) nie istniała. Choć przyłączenie systemu Basilisk uważali za szaleństwo i awanturnictwo najgorszego rodzaju, które może wepchnąć Królestwo Manticore wprost w konfrontację z Republiką Haven, tak Roger III, jak i książę Cromarty wiedzieli, że w jednej kwestii mogą na nich liczyć. Mianowicie w sprawie rozwoju floty, której rozbudowa idealnie pasowała do ich izolacjonizmu. By skutecznie prowadzić politykę izolacjonizmu, niezbędna bowiem jest silna flota pilnująca granic. *** Partia Postępowa Postępowcy mają dwoje przywódców: earla Gray Hill oraz lady Elaine Descroix, i są trzecią co do wielkości partią polityczną. Ich program pod wieloma względami jest zgodny z programem Partii Liberalnej, ale podobnie jak centryści są przeciwnikami deficytu budżetowego i nadmiernych wydatków socjalnych. Liberałowie traktują to jako chwilowo niezbędne, konieczne zło. Postępowcy pragną “lepszego i korzystniejszego zrównoważenia wydatków socjalnych i wojskowych" oraz nie lubią polityki zagranicznej. Natomiast w przeciwieństwie do liberałów nigdy nie byli oczarowani Republiką Haven, uważając ją za przykład “zwariowanego liberalizmu bezsensownie zwiększającego deficyt budżetowy, gdyż kierują nim skorumpowani politycy". Z drugiej jednak strony uważali (i nadal uważają), że szczytem marzycielstwa jest przekonanie, iż Gwiezdne Królestwo może pokonać militarną potęgę, jaką nadal jest Ludowa Republika Haven. Od początku działań wojennych publicznie głoszą pewność w zwycięstwo, ale ich przeciwnicy polityczni sądzą, że jest to maskowanie mające na celu przedstawienie chęci do negocjacji jako wynikającej z pewności zwycięstwa, a nie klęski. Ponieważ koncentrują się na sprawach wewnętrznych, ich program dotyczący polityki zagranicznej jest, oględnie mówiąc, naiwnie prosty. Są mianowicie przekonani, że drogą “uczciwych negocjacji można z każdym osiągnąć porozumienie umożliwiające współżycie”. Ich krytycy zarówno wśród centrystów, jak i lojalistów jeszcze przed wybuchem wojny

komentowali to, zgodnie twierdząc, że sprowadza się to do sprzedania reszty galaktyki, by uratować własną skórę, co musi w końcu doprowadzić do katastrofy, gdy już nie będzie kogo sprzedać Haven. Choć jest to słuszna interpretacja skutków, nie jest adekwatna w odniesieniu do przyczyn - postępowcy nie zamierzali osiągnąć takiego celu, po prostu polityka zagraniczna interesuje ich w tak niewielkim stopniu, że się nad nią nie zastanawiają i nie znają się na niej. Opierają się bardziej na przekonaniach i pobożnych życzeniach niż na rzeczowej analizie, co spowodowało, że zostali w zasadzie bez pomysłów, kiedy wreszcie rozpoczęły się działania wojenne. *** Partia Nowych Przywódcą jest sir Sheridan Wallace, a partia jest stosunkowo nowa. Tworzący ją uważają, że władza jest zbytnio skupiona w rękach istniejących klik arystokracji i bogatych przemysłowców, względnie kupców. Twierdzą, że tradycyjna praktyka dobierania najlepszych i najzdolniejszych jednostek do grona arystokracji oraz ich dołączanie (już samodzielnie) do elity finansowej to błąd. Tak centryści, jak i lojaliści uważają, że dzięki temu w szeregi obu grup dostaje się “świeża krew”, czyli nowe, pełne pomysłów umysły, ale w sposób kontrolowany, dzięki czemu zmiany następują stopniowo. Liberałowie i postępowcy są zdania, że w ogóle cała idea arystokracji to przeżytek, i to w dodatku antydemokratyczny, więc ją potępiają. Nowi zaś w tej praktyce widzą jedynie mechanizm celowego i bezczelnego utrzymywania kontroli przez dotychczasowe tradycyjne siły. Brzmi to dziwnie liberalnie, póki nie uświadomimy sobie, że chodzi im jedynie o to, że to nie oni kontrolują owe tradycyjne elity władzy. W realnym sensie “Nowi" są przeciwwagą pomniejszej arystokracji dla konserwatystów. Nieustannie atakują bastiony władzy i przywilejów, ale jedynie dlatego, iż wyznają zasadę, że zwycięzcy należy się nagroda. Nie mają najmniejszego zamiaru zmieniać niczego w systemie, a jedynie przejąć władzę. Stworzyli jedynie podstawowe zasady polityki finansowej i podzielają izolacjonistyczne podejście konserwatystów w polityce zagranicznej. Jednakże równocześnie nie wierzą wojsku -jako kolejnemu bastionowi starej władzy. W skrócie rzecz ujmując, są w opozycji do wszystkich i mają najmniejsze poparcie tak w Izbie Gmin, jak i w społeczeństwie. Ich dyscyplina partyjna jest niezachwiana - głosują zawsze tak, jak każe Wallace, co znacznie zwiększa ich siłę. Dysponując blokiem głosów określonej liczebności i będąc gotowymi dogadać się z każdym odnośnie do wszystkiego, Wallace i jego Nowi stanowią najlepszy przykład politycznych najemników, ale dzięki takiej taktyce mają znacznie silniejszą pozycję w parlamencie, niż wynikałoby to z liczby członków partii.

*** Oprócz wymienionych wyżej partii co jakiś czas pojawiają się rozmaite ugrupowania, przeważnie skupione wokół jakiegoś charyzmatycznego przywódcy, które szybko kończą swą działalność. Cały czas także trwa prawdziwa walka o władzę między dwoma sojuszami: centrystów i lojalistów z jednej, a liberałów i postępowców z drugiej strony. Ci pierwsi mają niewielką przewagę w Izbie Lordów i zdecydowaną w Izbie Gmin. Ci drudzy zaś tworzą sojusz oparty na trwalszych i głębszych podstawach, między innymi uważają politykę zagraniczną za zło konieczne odciągające uwagę od prawdziwych problemów. Dla centrystów i lojalistów kwestie polityki wewnętrznej są często przedmiotem sporów, ale w polityce zagranicznej mają takie samo stanowisko podobnie jak w kwestiach militarnych. Mają także poparcie Korony, choć lojaliści tak do końca nadal nie są pewni, czy rozsądna była przedwojenna chęć centrystów do przyjęcia narzuconej przez Ludową Republikę konfrontacji zbrojnej. Konserwatyści tradycyjnie biorą przeważnie stronę sojuszu centrystów z lojalistami, ponieważ są przekonani co do potrzeby posiadania silnej floty. Istnieje jednak możliwość, iż dogadają się z liberałami i postępowcami na płaszczyźnie wspólnej polityki zagranicznej. Prawdopodobieństwo takiego układu zmniejsza jednakże wzajemna antypatia biorąca się z różnic w podstawowych kwestiach dotyczących polityki wewnętrznej. Powoduje to też silne podejrzenie, że nawet gdyby do takiej ugody doszło, nie utrzyma się ona długo. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z “Nowymi”, którzy choć nieliczni, skupieni są w Izbie Lordów i dysponują zwartym blokiem głosów. Nikt nie wierzy, by mogli oni na stałe współpracować z liberałami czy postępowcami, gdyż zbytnio różnią się w sprawach dotyczących wszystkich aspektów polityki wewnętrznej, ale istnieje możliwość zawarcia czasowego sojuszu mającego na celu jedynie przełamanie przewagi centrystów i lojalistów. Byłby to naturalnie jedynie cyniczny związek mający na celu dorwanie się do władzy, ale możliwy do wykonania. Logiczny jest także wniosek, że po pokonaniu wspólnego wroga wszyscy ci chwilowi sojusznicy zwróciliby się przeciwko sobie w ostatecznej rozgrywce o władzę. Księcia Cromartyego i jego najbliższych współpracowników najbardziej niepokoi ewentualność, że gdyby liberałowie i postępowcy dysponujący mniej więcej równymi siłami doprowadzili do sytuacji bez wyjścia, to właśnie Nowi mieliby najwięcej do powiedzenia, gdyż ostateczny wynik zależałby od tego, kogo wesprą.

V MANTICORE JUNCTION Wormhole przeważnie składają się z centralnego terminalu zwanego nexusem i paru terminali połączonych z nim unikalnym rodzajem fal grawitacyjnych i oddalonych od siebie o setki lub tysiące lat świetlnych, zwanych terminalami. Łączące je z nexusem fale umożliwiają poruszanie się w obie strony i znajdują się obok siebie, ale się nie łączą. Taka konfiguracja nosi nazwę wormhole junction. Każda ma maksymalną przepustowość, to jest istnieje granica masy, która może przejść przez każdy terminal (również przez nexus) równocześnie, po czym następuje destabilizacja i przez pewien (różny dla każdego terminalu, podobnie jak różna jest ich przepustowość) czas jest on niedostępny. Ruch może się odbywać między każdym z terminali a nexusem (i odwrotnie), ale nie można przedostać się bezpośrednio z terminalu na terminal z pominięciem nexusa. Każde przejście masy (czyli statku) powoduje destabilizację, której czas trwania zależny jest od wielkości tejże masy. W praktyce przejście nawet superdreadnoughta powoduje tak krótki okres destabilizacji, że z trudem można go zauważyć, i jednostki przelatują przez wormhole w ruchu ciągłym. Jeżeli jednak ktoś wysłałby całą grupę uderzeniową, destabilizacja mogłaby trwać nawet kilka godzin, uniemożliwiając tym samym dosłanie posiłków. Nexus jest równocześnie najbardziej elastycznym i najbardziej wrażliwym (z militarnego punktu widzenia) elementem. Można bowiem wysłać z niego maksymalną masę do wszystkich terminali równocześnie, ale także on może przyjąć równocześnie taką masę ze wszystkich terminali. Dlatego gdyby w rękach przeciwnika znalazły się dwa terminale, szansa obrony nexusa (mimo że jest on zawsze silnie ufortyfikowany) byłaby niewielka. Gwiezdne Królestwo Manticore jest w związku z tym niezwykle wyczulone na to, w czyim władaniu znajdują się poszczególne terminale Manticore Junction. Konkretnie sprowadza się to do tego, że jak długo w dyspozycji Republiki Haven znajduje się tylko jeden terminal, tak długo sytuacja nie jest krytyczna, natomiast dopuszczenie do opanowania przez nią drugiego terminalu groziłoby katastrofą. Manticore Junction została odkryta w 1588 roku P.D. (czyli 98 roku Po Lądowaniu). Nexus znajduje się czterysta dwanaście minut świetlnych od gwiazdy Manticore A i jest największym z dotąd odkrytych. Terminale (znane) znajdują się w systemach: - Sigma Draconis (Liga Solarna), - Gregor (Imperium Andermańskie), - Trevor Star (Ludowa Republika Haven), - Phoenix (Gromada Phoenix), - Basilisk.

Ten ostatni odkryto najpóźniej, gdyż w 1856 roku P.D. (254 rok P.L.). Astrofizycy Królestwa są na dodatek przekonani, że istnieje jeszcze co najmniej jeden terminal, ale jak dotąd nie udało się go odkryć ani też obliczyć jego hipotetycznego położenia. Manticore Junction stała się prawdziwą żyłą złota dla ekonomii Królestwa, przyciągając cały ruch tranzytowy frachtowców z okolicy. A i sporo turystów przy okazji. Niestety wciągnęła także Gwiezdne Królestwo w układy galaktycznej polityki, gdyż militarne znaczenie tego fenomenu było oczywiste dla wszystkich. Z tychże oczywistych powodów budżet Royal Manticoran Navy wzrósł wielokrotnie, a w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat standardowych nigdy nie malał. Dlatego też Gwiezdne Królestwo Manticore przyłączyło pierwszą leżącą poza systemem Manticore planetę. Medusa to jedyna nadająca się do zamieszkania planeta w systemie Basilisk. Zresztą warunki na niej są bardzo trudne i nikogo by nie zainteresowała, gdyby w tym systemie nie odkryto kolejnego terminalu Manticore Junction. Przyłączenie systemu do Królestwa miało na celu ochronę tego terminalu (choć do 1901 roku P.D. dyplomaci Korony starannie unikali określenia przed kim). Względna bliskość granic Ludowej Republiki Haven wyjaśniała jednoznacznie to niedomówienie. Przyłączenie przebiegło bezproblemowo tylko dlatego, że w chwili odkrycia terminalu władze Republiki zajęte były innymi sprawami i nie zwróciły na tę informację uwagi. Potem próbowały zmienić ten stan rzeczy, wykorzystując fakt, iż Medusa zamieszkana jest przez inteligentną rasę humanoidalną. Kupcy z Republiki zaczęli zawzięcie handlować z prymitywnymi tubylcami mającymi zresztą nader niewiele do zaoferowania. Sytuację dodatkowo skomplikowała kwestia praw i ochrony aborygenów, ale ostatecznie plany Ludowej Republiki nie powiodły się.

VI PLANETY SYSTEMU MANTICORE Manticore Oficjalnie: Manticore-A III. Stolica Gwiezdnego Królestwa Manticore. Średnica około 13 500 km, hydrosfera zajmująca 76% powierzchni, odchylenie od osi o 5°. Jest nieco mniej gęsta od Ziemi, gdyż zawiera mniejszy procent metali, ale i tak posiada bogate złoża surowców. Średnia temperatura zbliżona jest do ziemskiej, za to klimat łagodniejszy z uwagi na mniejsze odchylenie od osi planety. Główne gałęzie gospodarki to: rolnictwo, uprawy i hodowle morskie oraz podmorskie, górnictwo, nauka i przemysł. Populacja w roku 1900 P.D. (280 P.L.) około 1,5 miliarda. Główne stocznie i zakłady orbitalne Królestwa umieszczone są na orbicie tej właśnie planety. *** Sphinx Oficjalnie: Manticore-A IV. Większa od Manticore -średnica 16 500 km, hydrosfera zajmująca 68% powierzchni, odchylenie od osi 14°. Jest gęstsza i bogatsza w metale, a do zamieszkania przez ludzi nadaje się tylko dzięki nader aktywnemu wydzielaniu dwutlenku węgla, które powoduje zwiększony efekt cieplarniany. Inaczej z uwagi na niską średnią temperaturę i długi rok planetarny byłaby trudna do zasiedlenia. I tak planeta ma długie pory roku i dość ostry klimat. Główny przemysł to: górnictwo, leśnictwo i hodowla (ziemskich krów i rodzimych widłorogów). Przemysł rozwija się powoli, praktycznie dopiero w ciągu ostatniego wieku. Populacja w roku 1900 P.D. - l 048 000 000. *** Gryphon Oficjalnie: Manticore-B IV. Ma średnicę 13 200 km, czyli wielkością, jak też i masą jest bardziej zbliżony do Ziemi. Hydrosfera zajmuje 51% powierzchni, odchylenie od osi 27°, co w połączeniu z orbitą (równie odległą od zimniejszej Manticore B co planety Manticore od Manticore A) powoduje, że na planecie panuje ostry, kontynentalny klimat o nadzwyczaj mroźnych zimach i (relatywnie) gorących latach. Biosystem planetarny jest najbardziej odmienny od ziemskiego, dlatego też bydło przywiezione przez kolonistów nie zaadaptowało się tutaj. Natomiast genetycznie zmodyfikowane bizony, które importowano w 1612 roku P.D. (113 rok P.L.) z Beowulfa, zadomowiły się wręcz idealnie. Dzięki temu jednymi z głównych produktów eksportowych Gwiezdnego Królestwa na wcześniej skolonizowane planety stały się ich mięso i skóry. Jeśli chodzi o zwierzynę, to niezwykle modne w galaktyce stały się futra żyjącego na Gryphonie kodiaka maximusa. Na szczęście Karta Osiedleńcza

Kolonii pozwalała na niewielki odstrzał dzikich zwierząt w celu pozyskania futer. W porównaniu do pozostałych dwóch planet Gryphon ma niewiele złóż metali i słabo rozwinięty przemysł, za to dość dobrze rozwinięte rolnictwo. Z uwagi na ostry klimat został zasiedlony jako ostatni, ale dzięki temu na nim właśnie znajdują się największe wolne obszary (zwiększone przez dużą powierzchnię lądów). To z kolei przyciągało przedsiębiorcze i najbardziej lubiące przygody jednostki z ostatnich dwóch-trzech pokoleń, co zaowocowało niezwykle żywiołowym i przedsiębiorczym społeczeństwem. Najlepszym tego przykładem jest to, że w chwili obecnej Gryphon posiada lepiej rozwinięty przemysł niż Sphinx mimo ograniczonych zasobów metali. To ostatnie nie stanowi problemu z uwagi na duże i bogate pasy asteroidów, w które obfitują okolice Manticore B. W największym - Pasie Unicorna - od lat prowadzone są operacje górnicze na dużą skalę (głównie przez Hauptman Cartel Gryphon Minerals Ltd.). Stąd właśnie uzyskuje się większość rud metali i innych surowców mineralnych wykorzystywanych przez przemysł całego Królestwa Manticore. Większość mieszkańców Gryphona, która nie chce wypasać bawołów, kończy jako pracownicy górnictwa lub dynamicznie rozwijającego się przemysłu orbitalnego. Być może dzięki tej dużej popularności zajęć w przestrzeni Gryphon dostarcza znacznie więcej personelu służącego w Królewskiej Marynarce, niż można by sądzić po wysokości jego populacji. Prawie wszyscy podoficerowie RMN pochodzą z Gryphona. I co do jednego są przekonani, że mają obowiązek opiekować się niedojdami z pozostałych dwóch planet służącymi na pokładach Królewskich Okrętów. W roku 1900 P.D. populacja Gryphona wynosiła 575 000 000, a Pasa Unicorna 298 500 000.

VII POLITYKA MIĘDZYPLANETARNA Powstanie państw wielosystemowych Przed

wynalezieniem

żagla

Warshawskiej

międzyplanetarny

handel

i

międzyplanetarna wojna były niemożliwe. Nadprzestrzeń mogła być wykorzystywana jedynie przez statki, których loty przynosiły olbrzymie zyski, i to mimo wielkiego ryzyka związanego z przelotem, czyli jednostki zwiadu. Przez długi czas zwiadem nie zajmowały się rządy planetarne czy systemowe, lecz prywatne korporacje najczęściej mające siedzibę na Ziemi lub którejś z najwcześniej skolonizowanych planet. Załogi takich jednostek były doskonale opłacane i to z góry - płacę otrzymywaną przed startem inwestowano, dzięki czemu po jednym udanym locie zwiadowca mógł przejść na emeryturę, będąc osobą majętną. Nigdy jednakże nie brakowało ochotników, a rzadko który zwiadowca rezygnował po pierwszej misji - nieznane za bardzo kusiło ludzi z żyłką odkrywców, toteż kusili los przeważnie wielokrotnie. Najczęściej o ten jeden raz za dużo. Ale dzięki nim granice zbadanego, a więc i skolonizowanego wszechświata regularnie się rozszerzały. Niemniej regularne przeloty, które zapewniłyby opłacalność międzyplanetarnego handlu, były nadzwyczaj mało prawdopodobne, tym bardziej że żaden właściciel nie mógł pozwolić sobie na płacenie załogom stawek, które otrzymywali zwiadowcy. To samo dotyczyło ewentualnego wykorzystania nadprzestrzeni do celów militarnych - te same zasady, które zmuszały kolonistów do używania podświetlnych statków hibernacyjnych, miałyby zastosowanie do transportowców wojskowych. Co skutecznie eliminowało pomysły jakichkolwiek międzysystemowych inwazji. Jedyne walki czy desanty, jakie w tym okresie miały miejsce, ograniczone były do przestrzeni wewnątrzsystemowej. Sytuacja uległa zmianie dopiero, gdy podróże w nadprzestrzeni stały się bezpieczne i możliwe dzięki upowszechnieniu zmodyfikowanego napędu typu impeller i innych opisanych wcześniej wynalazków. Stopniowe poznanie rozkładu fal grawitacyjnych i możliwość szybkiego przewozu wielkich mas ładunków na dowolne odległości umożliwiło międzyplanetarny handel, a w dalszej konsekwencji i wojnę. Pierwsze międzyplanetarne jednostki, na których zainstalowano uzbrojenie, należały, jak się tego można było obawiać, do piratów. Floty systemowe istniejące już wcześniej nie potrzebowały okrętów wyposażonych w hipernapęd, bo każdy napastnik, by zaatakować system planetarny, musiał to zrobić w normalnej przestrzeni. W praktyce się to nie zdarzało, gdyż po wiekach niemożności dotarcia do ewentualnego wroga spory międzyplanetarne nie istniały, a rywalizacja międzysystemowa nie zdążyła się narodzić. Ponieważ jednak natura ludzka niewiele się przez ten czas zmieniła, przy pierwszej

okazji skorzystano z nowej możliwości. Pojawili się współcześni “wikingowie” żerujący na nowo utworzonych lub słabiej bronionych koloniach i w ciągu pierwszych pięćdziesięciu lat używania żagli co najmniej jedenaście kolonii zmieniło właścicieli na drodze użycia siły. Napastnicy przeważnie należeli do “szacownych” korporacji, w rzeczywistości utworzonych tylko i wyłącznie w celu finansowania i organizowania podobnych pirackich wypraw. W miarę rozwoju handlu powstały nawet całe eskadry pirackie i flibustierskie. I jak zwykle to właśnie zagrożenie handlu spowodowało utworzenie flot wojennych, których zadaniem było zwalczanie piractwa i utrzymanie bezpieczeństwa tras przelotowych. Floty systemowe otrzymały okręty wyposażone w hipernapęd i z godną podziwu szybkością oraz sprawnością uporały się z piractwem w większości rejonów. Natomiast to, że spełniły zadanie, do wykonania którego je powołano, nie spowodowało, ma się rozumieć, ich obumarcia śmiercią naturalną. Skoro zostały utworzone, zaczęły żyć własnym życiem, a ponieważ coraz sprawniejsze żagle umożliwiały połączenie z coraz odleglejszymi koloniami, w końcu odrodziły się tradycyjne powody wpierw animozji, potem rywalizacji, a w końcu i konfliktów. Odkrycie wormholi spowodowało gwałtowny wzrost tej rywalizacji, jako że stanowiły one niezwykle cenny łup z powodów handlowych, rozwojowych i militarnych. Odkąd możliwe stało się ponowne oddawanie się ulubionemu zajęciu człowieka, czyli wojnie z sąsiadami, powstawały struktury polityczne obejmujące kilka do kilkuset systemów planetarnych, zwane dla ułatwienia państwami. Większość zarówno powstała, jak i rozrastała się na drodze pokojowej wzorem najstarszego - Ligi Solarnej. Inne powstały lub powiększały się z wykorzystaniem siły, a żadne nie mogło pozwolić sobie na zaniedbywanie własnego bezpieczeństwa. Oprócz Gwiezdnego Królestwa Manticore najważniejszymi z nich w 1900 roku P.D. były: - Liga Solarna, - Imperium Andermańskie, - Republika (Ludowa) Haven. *** Imperium Andermańskie Imperium Andermańskie, choć było najbliższym sąsiadem i partnerem Królestwa, w początkowym okresie wojny nie miało istotnego znaczenia dla losów konfliktu czy przyszłości Królestwa Manticore. Dlatego można pominąć jego szczegółową charakterystykę. ***

Liga Solarna Składa się z najwcześniej skolonizowanych planet i ma średnicę około 98 lat świetlnych, licząc od stolicy, którą jest Ziemia. Jednakże między tworzącymi ją starymi koloniami a Ziemią panuje w zasadzie równość, gdyż były one przez stulecia (a w niektórych wypadkach przez tysiąclecia) niezależne od macierzystego świata, toteż nie oddałyby całej suwerenności, gdy zaczęła powstawać międzyplanetarna struktura państwowa. W rezultacie każda planeta członkowska cieszy się pełną lokalną autonomią. Rada Wykonawcza Ligi będąca odpowiednikiem rządu nie ma prawa wtrącać się w lokalną politykę planet. Składa się ona z delegacji poszczególnych planet, każda zaś z nich dysponuje prawem veta. Pozornie może się wydawać, że w takich warunkach żaden rząd nie będzie w stanie zapanować nad chaosem, a o wspólnej polityce zagranicznej nie ma nawet co marzyć. W praktyce tak nie jest, i to z paru powodów. Po pierwsze, większość planet jest od dawna skolonizowana, bogata i zadowolona z dotychczasowej polityki -tak wewnętrznej, jak i zagranicznej - prowadzonej przez Ligę, stąd też szansa zawetowania kolejnych jej decyzji nie odbiegających od dotychczasowej linii politycznej jest mało prawdopodobna. Po drugie, planety członkowskie czują się na tyle bezpieczne, że politykę zagraniczną traktują jako jedną z dziedzin, w których mogą obowiązywać stałe, od dawna ustalone zasady, a Ligę stać na to, by pilnować ich przestrzegania i podejmować decyzje zgodne z tymi zasadami. Mają w tej kwestii słuszność i to nie tylko dlatego, że Liga Solarna jest olbrzymia, ale przede wszystkim dlatego, że jest w niej zgromadzone największe bogactwo w dziejach ludzkości, jej populacja obejmuje prawie dwie trzeciej całej rasy ludzkiej, a jej marynarka jest największa i najnowocześniejsza w galaktyce. W tych warunkach zrozumiałe jest, że ani Liga jako całość, ani jej planety członkowskie nie obawiają się żadnego zewnętrznego zagrożenia. Niewyobrażalna jest bowiem koalicja istniejących państw mogąca poważnie jej zagrozić. Po trzecie, Rada Wykonawcza ma środek nacisku na niesforne planety - dwie trzecie głosów może każdą planetę pozbawić członkostwa w Lidze. Nigdy do tego nie doszło, ale sama groźba, że mogłoby się tak stać, kilkakrotnie doprowadzała wyjątkowo uparte delegacje do opamiętania. Pomimo braku spójnej (czy też zorganizowanej) polityki zagranicznej Liga prawie przez całą swą historię stopniowo się rozszerzała, i to nie zmuszając nikogo do przyłączenia się. Z reguły niezależna planeta lub system znajdujący się w pobliżu jej granic zwracały się z prośbą o przyjęcie. Prośba ta prawie zawsze spotykała się z akceptacją. Liga nie ma ekspansjonistycznych ciągot - wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że w pewnym sensie jest

izolacjonistyczna. Handluje z każdym, nadal jest największym źródłem nowych kolonistów, ale nie chce się mieszać (i jak dotąd nie wmieszała się) w żaden z konfliktów rozgrywających się w galaktyce. Ponieważ mimo to zwiększa swój obszar, wśród władz i planet członkowskich ugruntowało się coś na kształt poczucia misji dziejowej. Wybitnie pomogły w tym potęga i historyczny rodowód Ligi Solarnej. Przekonanie to (któremu jak dotąd nic nie zadało kłamu) jest następujące: prędzej czy później każdy z sąsiadów zrozumie, jakie korzyści płyną z przynależności do Ligi, i poprosi o przyjęcie. Dlatego Liga nie musi nikogo podbijać, bo czas i pokojowy rozwój i tak doprowadzą do tego samego. Istnieją tylko dwa wyjątki od zasady nieużywania siły. Pierwszy to tradycyjne prawo objęcia protektoratem tak zwanych “planet trzeciego świata" znajdujących się w pobliżu granic. Usprawiedliwione, jest to tym, iż tak słabo rozwinięte planety mogą paść łupem piratów lub ekonomicznego wyzysku ze strony lepiej rozwiniętych, a nie mających skrupułów państw międzysystemowych. Dlatego też wymagają opieki... co, tak się składa, daje uprzywilejowaną pozycję kupcom z Ligi, którzy skutecznie przygotowują grunt do złożenia prośby o przyjęcie w skład Ligi. Drugi wyjątek to polityka obejmowania takimże protektoratem wszystkich wormholi, których choćby jeden terminal znajduje się w przestrzeni Ligi lub w bezpośrednim jej sąsiedztwie. Polegało to na tym, iż Liga starała się uzyskać kontrolę nad nexusem, przekonując tego, w czyim systemie się znajdował, by wstąpił w jej szeregi. W zasadzie nie musiała w tym celu uciekać się do używania siły, gdyż perspektywy rozwoju i korzyści gospodarczych płynących z takiego członkostwa wystarczały, by zainteresowani z ochotą przyjmowali propozycję. Nie udało się to tylko w dwóch przypadkach. Drugim była Erewhon Junction, której nexus znajduje się na obszarze Republiki Erewhon. Mimo iż położona ledwie o sto lat świetlnych od południowej granicy Ludowej Republiki Haven, odrzuciła ona propozycję “ochrony" ze strony Ligi. Władze Republiki Erewhon zdecydowały się wstąpić do tworzonego przez Gwiezdne Królestwo Manticore sojuszu przeciwko zagrożeniu ze strony Haven i polegać na Królewskiej Marynarce jako środku obrony. Powodem był najprawdopodobniej brak zaufania do Ligi w związku z jej niespójną polityką zagraniczną. Pierwszym zaś (chronologicznie) nieudanym podejściem była Manticore Junction. Było ona czwartą wormhole Junction, której jeden z terminali znalazł się w obszarze Ligi (na terenie Ligi nie było ani jednego wormhola, dopóki nie przyłączyła trzech pierwszych, których terminale znalazły się na jej obszarze). Jest ona najważniejsza i największa ze wszystkich, ale oporu władz Królestwa nie udało się już Lidze pokonać. Opór wynikał z niechęci poddania się wszechobecnej biurokracji, a wpływy zapewniane przez nexus, jak i

stale rosnącą, uparcie niezależną populacją Królestwa Manticore powodowały, że tradycyjna oferta Ligi okazała się niewystarczająca. Co dziwniejsze, nie spowodowało to pogorszenia wzajemnych stosunków, które od początku istnienia kolonii Manticore były nader ciepłe i ożywione. Sytuacja ta zmieniła się w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Stosunki nie stały się złe, ale wkradło się w nie napięcie, którego dotąd nie było. Powodem stał się zbliżający się konflikt z Ludową Republiką Haven. Konkretnie obawa tak władz, jak i dowództwa sił zbrojnych Królestwa przed zakupem nowoczesnej technologii przez przeciwnika w Lidze Solarnej wiodącej pod tym względem w galaktyce. Gdyby tak się stało, znacznie potężniejsza Ludowa Marynarka stałaby się niepokonana. Aby tego uniknąć, rząd księcia Cromarty’ego uciekł się do rozmaitych - w tym i ekonomicznych - sposobów, by przekonać Radę Wykonawczą. Udało mu się doprowadzić do nałożenia embarga technologicznego na obie strony (to jest Ludową Republikę i Gwiezdne Królestwo), ale kosztem pogorszenia doskonałych dotąd stosunków. *** Ludowa Republika Haven Choć system Haven oddalony jest od Ziemi o 667 lat świetlnych, czyli o 155 więcej niż Manticore, pierwszy prom z kolonistami wylądował na powierzchni Haven w 1309 roku P.D., czyli o ponad sto lat wcześniej, niż rozpoczęła się kolonizacja Manticore. Powód był prosty - system Haven został odkryty i zbadany później, ale statki kolonizacyjne, które doń wyruszyły, dysponowały już możliwością lotu w nadprzestrzeń, czyli dotarły do celu wcześniej. Doba planetarna na Haven ma 24 godziny i 56 minut standardowych, rok zaś 412 dni planetarnych podzielonych na trzynaście miesięcy: dziewięć z nich ma po trzydzieści dwa dni, cztery mają po trzydzieści jeden (są to miesiące: trzeci, piąty, dziesiąty i dwunasty). Co cztery lata jest rok przestępny, w którym miesiąc trzeci ma trzydzieści dwa dni. Haven znajduje się w atrakcyjnym rejonie charakteryzującym się niezwykle dużą liczbą gwiazd typów F, G i K, ekspedycja zwiadowcza zaś była nader dobrze finansowana, gdyż stanowiła wspólne przedsięwzięcie jedenastu korporacji z planet członkowskich Ligi Solarnej. Biosfera planety okazała się niezwykle podobna do ziemskiej, tak że przywiezione przez kolonistów rośliny i zwierzęta zaadaptowały się bez żadnego trudu, a klimat jest prawie idealny. Dlatego też z siłą magnesu przyciągała osadników dostarczanych błyskawicznie - jak na dotychczasowe warunki kolonizacji - dzięki lotom w nadprzestrzeni. Dlatego też liczba mieszkańców rosła niespodziewanie szybko i w 1430 roku P.D. ludność Republiki Haven

wyniosła prawie miliard. Rozpoczęto także wyprawy zwiadowcze i kolonizację pobliskich systemów. Rejon ten, pomimo że tuż wcześniej lub prawie równocześnie zasiedlono w nim sześć innych planet, stał się znany jako sektor Haven, a potem w miarę rozwoju Republiki jako Republika Haven. Do 1475 roku P.D. zarówno gospodarka, jak i rządy Republiki były nadzwyczaj skuteczne i rozsądne. Politycznie była to demokracja parlamentarna z silną i aktywną klasą średnią, ekonomicznie zaś liberalny kapitalizm z minimalną ingerencją władz. Dodając do tego gwałtowny początek rozwoju kolonii, owo połączenie skutecznej gospodarki i elastycznych rządów stworzyło standard życia przynajmniej tak wysoki jak w Lidze Solarnej, co stało się obiektem zazdrości mieszkańców wszystkich planet w okolicy. Przez następne dwa stulecia Republika stopniowo rozrastała się i rozwijała. Populacja systemu Haven wzrosła do siedmiu miliardów, a planeta Haven stała się czymś w rodzaju Aten ery międzyplanetarnej. Sektor Haven, nadal nie stanowiący jeszcze w całości Republiki, pod względem ekonomicznym prawie dorównał Lidze Solarnej, z tym że jego gospodarka pozostała ożywiona i dynamiczna, podczas gdy gospodarka Ligi była już znacznie bardziej stabilna. W obszarze tym nie znaleziono żadnego wonnhola, ale do Manticore Junction (a potem i do Erew-hon Junction) dostęp był łatwy i stosunkowo szybki. Dawało to bezproblemowy, stały dostęp do Ligi Solarnej i wszystko wskazywało na to, że okres ekspansji i dobrobytu będzie trwał długo. Tak się jednak nie stało, a dokładne określenie konkretnej przyczyny czy wydarzenia, które było powodem zmian jest niemożliwe. Generalnie mówiło się o “nadmiarze sukcesu” lub też - złośliwie - “teoretykach przy władzy”. W skrócie chodzi o to, że Republice powiodło się za bardzo i niektórym, zwłaszcza teoretykom-ekonomistom z lepiej sytuowanych rodzin zaczęło się wydawać, iż niesprawiedliwe jest, że to zgromadzone bogactwo nie jest sprawiedliwiej (znaczy równiej) podzielone między obywateli. Kapitalizm jak zwykle stworzył klasy zróżnicowane - od bardzo bogatych do biednych. To, że uznawani za biedaków żyli nieporównanie lepiej niż na przykład mieszkańcy New Berlina i okolic przed powstaniem Imperium Andermańskiego, było bez znaczenia, gdyż za średnią przyjęto własnych nieźle sytuowanych obywateli. I w ten sposób rozpoczęto eksperyment, z początku ostrożnie, a potem śmielej. Utworzono programy pomocy społecznej, czy raczej państwowej, by zwiększyć możliwości mniej obrotnych obywateli. To, co zaczęło się jako eksperyment, szybko zmieniło się w szarą rzeczywistość -

zasiłki stały się stopniowo coraz ważniejszym źródłem utrzymania dla uznanych za biednych i pokrzywdzonych, toteż coraz bardziej zwiększano pozostałym, produktywnym elementom społeczeństwa podatki. Ledwie opłacalne przedsięwzięcia przemysłowe były chronione przez dotacje, rządowe pożyczki czy po prostu darowizny, byle tylko zapewnić pełne zatrudnienie. Naturalnie zmniejszało to ogólną opłacalność i efektywność produkcji przemysłowej i zwiększało inflację. Ta z kolei pogarszała warunki najuboższych, więc płacono im więcej i szybko doszło do tego, że zasiłki z mocy prawa musiały być wyrównywane o poziom inflacji. Niewiele czasu było potrzeba, by ten system pomocy został uznany przez otrzymujących go za coś, co im się należy - ich fundamentalne prawo. W

1680

roku

P.D.

władze

Republiki

wydały słynną

“Deklarację

Praw

Ekonomicznych”. Zapisano w niej, że wszyscy obywatele mają “niekwestionowane i niezbywalne prawo” do pewnego poziomu życia (określonego w innym dokumencie), który musi być dostosowany do wzrostu inflacji. Zapewnienie im go jest obowiązkiem państwa. W ten sposób stworzono samonakręcającą się spiralę inflacji wymagającą wyższych zasiłków, co z kolei zwiększało deficyt i powodowało wzrost inflacji, itd. Co gorsza zjawisko to spowodowało osłabienie podstawy dobrobytu i siły demokracji. Fakt, że było to niezamierzone, ale głupota nie zwalnia od odpowiedzialności. Otóż klasa średnia stanowiąca od zawsze podstawę i opokę demokracji znalazła się pod presją tak z góry, jak i z dołu, czyli między coraz mniej produktywną gospodarką i coraz większymi podatkami na system pomocy. Dawniej traktowała ona najbogatszych jako w zasadzie przyjazną konkurencję (w najgorszym wypadku) lub sojuszników w dobrobycie (w najlepszym). W tej sytuacji tak samo jak biedota zaczęła traktować bogatych jako wrogów. A tradycyjne aspiracje przedstawicieli klasy średniej, by dołączyć do wyższej, zmieniły się w mrzonkę i marzenie niemożliwe do zrealizowania. Znacznie łatwiej było uznać za sprawców wszelkiego zła bogatych niż biednych, choćby dlatego, że było ich mniej. Zwłaszcza że pomagali w tym natchnieni dziennikarze i wszystkowiedzący ekonomiści-teoretycy zajmujący coraz bardziej dominującą pozycję w mediach i systemie nauczania. Natomiast najgorsze z tego wszystkiego stały się konsekwencje polityczne. Doliści bowiem (ci którzy dostawali Dolę, czyli zasiłek od państwa) nadal mieli prawa wyborcze, toteż z oczywistych powodów głosowali na kandydatów obiecujących im jak najwięcej. W tym przypadku ich interesy i interesy miernot pragnących zostać zawodowymi politykami doskonale się pokrywały. Powstała nowa klasa w maszynce politycznej: “zarządców Dolistów” zdolnych dysponować potężnymi pakietami głosów na życzenie i za stosowną cenę. Politycy szybko zrozumieli, że to, czy pozostaną politykami, zależy od współpracy z

zarządcami (co działało w obie strony), i w ten sposób doszło do powstania Ludowego Kworum, czyli sojuszu zarządców. Polityk wzięty na cel przez Kworum był skończony, ale Kworum czy też jego przywódcy ani myśleli brać się jawnie do polityki. Od czasu do czasu niszczyli tylko dla przykładu jakiegoś karierowicza, by przypomnieć reszcie o swym istnieniu i władzy. Wreszcie jakby dla dopełnienia tego masowego obłędu ci, którzy zdawali sobie sprawę, że coś jest poważnie nie w porządku z całym systemem, stali się zwolennikami teorii spiskowej głoszącej, że ich problemy są rezultatem czyichś wrogich machinacji. Albo rodzin bogaczy, albo też zagranicznego przemysłu zasypującego rynek tanią tandetą. Jeszcze gorsi od nich byli ci, którzy tkwili w przekonaniu, że “to by się nie stało, gdybyśmy jakoś nie byli temu winni”. Większość politycznych i społecznych analiz tego okresu historii Republiki (połowa XVIII wieku P.D.) miała masochistyczne tendencje tego typu. Sytuacja pogarszała się w miarę, jak wiek zbliżał się do końca. No 1 naturalnie prym w tej głupocie wiedli dziennikarze i publicyści. W roku 1750 P.D. Republika, a raczej już Ludowa Republika Haven stała się ofiarą zawodowych polityków (którzy nie mieli zarówno aspiracji, jak i przygotowania do zajmowania się czymkolwiek więcej) i Kworum wspomaganych przez moralnie i intelektualnie zbankrutowaną bandę pseudonaukowców i dziennikarzy mających te same co Kworum cele. A w ostateczności jeszcze można było wspomóc się szantażem. To, że Kworum potrafi skutecznie zwalczać dziennikarzy, zostało ostatecznie udowodnione w 1746 roku P.D. na przykładzie Adeli Wassertman, jednej z ostatnich w miarę inteligentnych przedstawicielek tego zawodu w Ludowej Republice Haven. Jej światopogląd oscylował nieco na lewo od standardów i określany był jako “konserwatywny” albo znacznie częściej - “reakcyjny”. Ją samą określano jako “wroga zwykłego człowieka i niewolnicę sił pieniądza” oraz - co było już nader popularną obelgą -“fiskalną elitarystką”. Jej wydawca, jeden z ostatnich niezależnych wydawców, został zmuszony do zerwania z nią umowy pod zarzutem “społecznej niewrażliwości i niestosownej demagogii”. Osiągnięto to bojkotem ekonomicznym, strajkami, presją władz i szantażem. Po wyrzuceniu z pracy Wassertman przeniosła się do Gwiezdnego Królestwa Manticore, gdzie została jednym z wiodących teoretyków Partii Centrystycznej. Był to ostatni znak ostrzegawczy dla wszystkich potrafiących obserwować i myśleć - jasne było, że jeżeli nie nastąpi coś nadzwyczajnego, Ludowa Republika skazana jest na zagładę. I to rychłą. Problem, wobec którego stanęły władze, był tym samym, wobec którego bezradne okazało się Cesarstwo Rzymskie na Ziemi w okresie starożytności. Kiedy bowiem dalsze

sprawowanie władzy zależy od zapewnienia motłochowi “chleba i igrzysk”, ci, którzy chcą przy niej pozostać, muszą dostarczać tłumowi coraz więcej rozrywek i pożywienia. W efekcie potrzebowaliby bezdennego skarbca, gdyż z jednej strony musieli płacić Dolistom, a z drugiej zapewnić sobie samym poziom życia, do którego przywykli. A po prawie dwustu latach coraz poważniejszego niszczenia własnej gospodarki ta po prostu nie mogła udźwignąć takiego ciężaru. Wpływy z podatków od ponad stu czterdziestu lat standardowych nie równoważyły wydatków, rozwój nauki i techniki zanikał coraz bardziej - głównie z powodu coraz niższego poziomu nauczania, na dodatek poddanego politycznej indoktrynacji (chodziło o to, by pseudonaukowy bełkot o wyższości gospodarki kolektywnej był zgodny w nauce i w życiu). Coraz więcej przedsiębiorczych przemysłowców, zdolnych menedżerów czy obiecujących naukowców emigrowało do innych państw, gdzie mogli w spokoju wykorzystywać swe talenty do uzyskania stosownych rezultatów bez obawy, że ktoś im je zabierze. Stąd jako ostatnią

rozpaczliwą

próbę

zapobieżenia

ogólnemu

upadkowi

myśli

technicznej

wprowadzono w życie w 1778 roku P.D. “Ustawę o zachowaniu technologii”. Sprowadzała się ona do zakazu wyjazdu z Ludowej Republiki wszystkich naukowców, inżynierów, administratorów i właścicieli zakładów przemysłowych, gdyż ich doświadczenie zostało znacjonalizowane jako “dobro Republiki” - fizycznie załatwiało to sprawę, natomiast umysłowo wręcz przeciwnie: nikt nie mógł ich zmusić do tego, żeby nadal “chciało im się chcieć myśleć czy działać”. O jakimkolwiek wzroście gospodarczym nawet mowy nie było, zaczął się wręcz regres, ale stypendium, jak oficjalnie określano “Dolę”, musiało być wypłacane i ta sprzeczność w końcu uzmysłowiła nawet najgłupszym z rządzących, co im grozi. W 1771 roku P.D. sporządzono ściśle tajny raport przedstawiony jedynie na zamkniętym posiedzeniu Izby Legislatorów . Płynący zeń wniosek był nie do podważenia -nie później jak w 1870 roku P.D. załamie się cała gospodarka i to tak, że depresja, która szalała na Ziemi jeszcze przed rozpoczęciem lotów kosmicznych, i ekonomiczna zima z roku 225 P.D. będą przy tym wyglądały na łagodne recesje. Jedną z oczywistych i szybkich konsekwencji będą walki o żywność na ulicach Haven, gdyż planeta miała tak liczną populację, że dawno już nie była w stanie wyżywić jej inaczej, jak importując żywność. A importu nie będzie, jeśli nie będzie można zań zapłacić. Rządowi pozostały tylko dwie możliwości. Albo zakończyć bezsensowne marnowanie pieniędzy i znieść stypendium, a potem mieć nadzieję na przeżycie zamieszek i katastrofalnej reorganizacji. Albo też znaleźć inne źródło dochodów do wsparcia budżetu. Pierwsza możliwość okazała się dla władz zbyt straszna (a raczej władze okazały się

zbyt tchórzliwe), co pozostawiło jedynie drugą, ale z gospodarki nie dało się już nic wydusić. W panice padła propozycja, by “wycisnąć bogatych", ale zrezygnowano z niej, zdając sobie sprawę, że byłby to zabieg czysto kosmetyczny. Nie dość, że większość zasobów finansowych ludzie ci mieli poza granicami, to nie licząc samych Legislatorów i ich majątków, pozostali bogaci stanowili mniej niż 0,5% ludności. Nawet gdyby obłożyć ich dochody stuprocentowym podatkiem, niewiele by to dało, za to skutecznie wyeliminowałoby dotychczasowe podatki w przyszłości (92% od dochodów osobistych i 75% od przedsiębiorstw). Ponieważ gros podatków zawsze wpływało od klasy średniej, którą systematycznie niszczono, to, co z niej pozostało, nie było od przeszło wieku w stanie dać choćby znaczącej części potrzebnej rządowi kwoty. I w ten sposób pozostało tylko jedno - rząd we współpracy z Kworum przygotował desperacki projekt znany potem jako “Plan Du Quesne'a”. Pierwszym krokiem było zwołanie konwentu konstytucyjnego, który dokonał radykalnych zmian w konstytucji. Zostawiono fasadę demokracji, podając wymagania, które musiał spełniać każdy kandydat, ale równocześnie dano Izbie Legislatorów prawo odmowy przyjęcia do swego grona każdego, nawet legalnie wybranego przedstawiciela, jeśli Izba uznała go (lub ją) za “osobiście niezdolnego do pełnienia obowiązków publicznych”. Stworzyło to praktyczne i prawne podstawy dyktatury Legislatorów posiadających na dodatek dziedziczne członkostwo we władzach. Nie było to dziedziczenie dosłowne, to jest z ojca na syna, bardziej bowiem przypominało adopcję przez patrona, co zresztą było na porządku dziennym jako jedyny skuteczny sposób kariery politycznej przez ostatnie sto lat. Prawdziwe dynastie dopiero wykształciły się dzięki tym zmianom. Drugim krokiem było zwiększenie wydatków, tyle tylko że nie na igrzyska, a na rozwój sił zbrojnych, głównie marynarki wojennej, która zaczęła rosnąć w siłę w tempie niespotykanym w pokojowej historii żadnego państwa w galaktyce. Trzecim krokiem było rzeczywiste uzyskanie nowych źródeł dochodów. Nastąpiło to w 1846 roku P.D. Na drodze militarnego podboju. To znaczy w tym roku zdarzyło się to po raz pierwszy. Kolejne lata przyniosły kolejne inwazje. Pierwsze ataki nie napotykały praktycznie oporu. Sąsiedzi byli tak przyzwyczajeni do myśli, iż Republika reprezentuje idealny system polityczny i gospodarczy, do którego zawsze dążyła ludzkość, że wcale nie martwili się niespodziewanym przyłączeniem do niej. Prawie nikt nie zdawał sobie sprawy, jak naprawdę wygląda jej sytuacja wewnętrzna. Problemy były oczywiście znane, ale narastały stopniowo i od dawna, toteż źle oceniano ich skalę. Ogólny pogląd był taki, że da się je rozwiązać, jeśli tylko władze zrobią

porządek na własnym podwórku. Wszyscy wokół nadal byli przekonani, że Republika chwilowo straciła kontrolę nad własnym rozwojem, ale nadal znajduje się na dobrej drodze. Zresztą wiele z nich, postępując w podobny sposób (kierując się w końcu najlepszym wzorcem), znajdowało się w podobnych tarapatach, choć jeszcze nie na taką skalę. Nagły rozwój Ludowej Marynarki spowodował lekkie zaniepokojenie, ale ci, którzy zaczęli twierdzić, że zawsze przyjazna Republika może stać się groźna, zostali uznani za histerycznych alarmistów, a na dodatek jeśli władze któregoś z systemów zrozumiały prawdę, to miały dość problemów ekonomicznych przez własne programy pomocy społecznej i zabrakło im pieniędzy na zbrojenia. Rezultatem było trwające przez pół wieku pasmo sukcesów Ludowej Marynarki. Do 1900 roku P.D. podbiła ona wszystkie zasiedlone systemy w promieniu około stu lat świetlnych od Haven. Zostały one naturalnie włączone w skład Ludowej Republiki rządzonej przez otwarcie już dziedziczną prezydenturę Legislatorów. Niestety władze Ludowej Republiki szybko odkryły, że nie jest to tak skuteczny środek na rozwiązanie problemów ekonomicznych, jak sądzono. Owszem, rabowano gospodarkę każdej podbitej planety, ale do pewnych granic, gdyż w innym przypadku nie dość, że zaczynały się na nich powstania, to trzeba było wręcz im pomagać, by mieszkańcy nie wymarli z głodu. Co gorsza, trzeba było utrzymywać liczną flotę nie tylko z myślą o dalszych podbojach, ale także w celu zapewnienia spokoju na nowo zdobytych obszarach, a to kosztowało drożej, niż zakładano. Zwłaszcza że zaalarmowani dalsi (a teraz już bliscy) sąsiedzi zaczęli się zbroić, najwyraźniej nie zamierzając dać się podbić bez walki. W ten sposób, pomimo wysiłków władz, budżet Ludowej Republiki nadal pozostawał deficytowy po prostu nie starczało go na równoczesne wypłacanie zasiłków i niezbędne wydatki na cele wojskowe. Z pozoru sytuacja wyglądała dobrze, zwłaszcza z punktu widzenia przeciętnego obywatela, ale ci, którzy byli u władzy, wiedzieli, że są to jedynie pozory. Ludowa Republika miała przed sobą tylko dwie drogi: upadek albo kontynuowanie podbojów. Z punktu widzenia rządu Ludowej Republiki Haven wybór był logiczny i w 1900 roku P.D. zaczęto szukać nowych, już dalej położonych celów. I znaleziono - dokładnie na drodze do najkorzystniejszego - niewielkie, ale zasobne państwo znane jako Gwiezdne Królestwo Manticore.
David Weber - Światy Honor 01 - Więcej niż honor

Related documents

227 Pages • 78,049 Words • PDF • 1.5 MB

363 Pages • 75,613 Words • PDF • 2.1 MB

157 Pages • 83,179 Words • PDF • 942.3 KB

14 Pages • 245 Words • PDF • 14.7 MB

205 Pages • 81,764 Words • PDF • 6.1 MB

128 Pages • 49,788 Words • PDF • 25.3 MB

817 Pages • 382,766 Words • PDF • 10.2 MB

15 Pages • 4,251 Words • PDF • 635.6 KB

48 Pages • 1,377 Words • PDF • 16 MB

13 Pages • PDF • 40.2 MB

128 Pages • PDF • 44.9 MB