Upadle anioly - Graham Masterton

448 Pages • 87,812 Words • PDF • 1.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 12:26

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


O książce DRUGA POWIEŚĆ Z KATIE MAGUIRE Dwóch rybaków znajduje w rzece zwłoki uduszonego księdza, który przed śmiercią został poddany wymyślnym torturom i wykastrowany. Wkrótce w ten sam sposób giną kolejni księża i zakonnicy porwani z diecezji w hrabstwach Cork i Ross. Dochodzenie prowadzi komisarz Maguire, ambitna policjantka, która musi jednocześnie podjąć ważną życiową decyzję – pozostać w Irlandii czy wyjechać ze swoim mężczyzną za ocean? W toku śledztwa odkrywa szokujące fakty dotyczące ofiar. Przed laty wszyscy byli podejrzewani o molestowanie seksualne dzieci. Odeszli wprawdzie z Kościoła, ale żadnemu oficjalnie nie postawiono zarzutów. Czy zabójca – lub zabójcy – postanowił na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość? Tylko że takie pojęcie sprawiedliwości nie ma nic wspólnego z tym, do czego pod przysięgą zobowiązywała się Katie, wstępując do policji.

GRAHAM MASTERTON Popularny angielski pisarz. Urodził się w 1946 r. w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach, m.in. „Mayfair” i w angielskim wydaniu „Penthouse’a”. Autor licznych horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów oraz poradników seksuologicznych. Zdobył Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i był nominowany do Bram Stoker Award. Debiutował w 1976 r. horrorem Manitou (zekranizowanym z Tonym Curtisem w roli głównej). Jego dorobek literacki obejmuje ponad 80 książek – powieści i zbiorów opowiadań – o całkowitym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad dwa miliony kupili polscy czytelnicy. Wielką popularność pisarza w Polsce, którą często odwiedza, ugruntował cykl poradników seksuologicznych, w tym wielokrotnie wznawiane Magia seksu i Potęga seksu. W ostatnim czasie w naszym kraju ukazały się Czerwony Hotel, Ogród zła, Panika, Śpiączka, Susza, Czerwone światło hańby i Uznani za zmarłych.

www.grahammasterton.co.uk www.grahammasterton.blox.pl

Tego autora Sagi historyczne WŁADCY PRZESTWORZY IMPERIUM DYNASTIA Rook ROOK KŁY I PAZURY STRACH DEMON ZIMNA SYRENA CIEMNIA ZŁODZIEJ DUSZ OGRÓD ZŁA Manitou MANITOU ZEMSTA MANITOU DUCH ZAGŁADY KREW MANITOU

ARMAGEDON Wojownicy Nocy ŚMIERTELNE SNY POWRÓT WOJOWNIKÓW NOCY DZIEWIĄTY KOSZMAR Katie Maguire BIAŁE KOŚCI UPADŁE ANIOŁY CZERWONE ŚWIATŁO HAŃBY UZNANI ZA ZMARŁYCH Inne tytuły STUDNIE PIEKIEŁ ANIOŁ JESSIKI STRAŻNICY PIEKŁA DEMONY NORMANDII ŚWIĘTY TERROR SZARY DIABEŁ ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ ZJAWA BEZSENNI CZARNY ANIOŁ STRACH MA WIELE TWARZY

SFINKS WYZNAWCY PŁOMIENIA WENDIGO OKRUCHY STRACHU CIAŁO I KREW DRAPIEŻCY WALHALLA PIĄTA CZAROWNICA MUZYKA Z ZAŚWIATÓW BŁYSKAWICA DUCH OGNIA ZAKLĘCI ŚPIĄCZKA SUSZA SZKARŁATNA WDOWA

Tytuł oryginału: VOICE OF AN ANGEL

Copyright © Graham Masterton 2012 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014 Polish translation copyright © Wiesław Marcysiak 2012

Redakcja: Anna Magierska Zdjęcie na okładce: Silas Manhood Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. Projekt graficzny serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7985-341-0

Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Dla mojej ukochanej Wiescki 17.04.1946—27.04.2011 Uwielbiana i pamiętana na zawsze

Is milis dá ól é ach is searbh dá íc é Irlandzkie powiedzenie „Słodko jest pić, ale gorzko płacić za to”

Rozdział 1

Najpierw pomyślał, że to plastikowy worek na śmieci, który jakiś podróżnik wrzucił do rzeki, pełen brudnych pieluch albo uduszonych szczeniaków. — Cholera — przeklął pod nosem. Zwinął żyłkę, a potem zaczął brodzić po płyciźnie w tamtą stronę, opierając wędzisko na ramieniu. Jego zdaniem rzeka Blackwater była święta. Po raz pierwszy przywiózł go tu ojciec na połów czawyczy, kiedy miał osiem lat, i od tamtej pory wędkuje tu co rok. Była to najlepsza rzeka w Irlandii i nie wrzucało się do niej śmieci. — Denis! — zawołał Kieran. — Gdzie idziesz, chłopie? Nawet kataru tam nie złapiesz, a co dopiero marnego łososia! — Jego głos poniósł się echem po szklistej powierzchni wody, zupełnie jakby krzyczał w dużej sali koncertowej. Pośród drzew na przeciwległym brzegu wiał wiatr i po cichu mu przyklasnął. Denis nie odpowiadał. Kiedy zbliżał się do czarnego worka na śmieci, coraz bardziej oczywiste stawało się, że wcale nie jest to plastikowy worek. Kiedy dotarł do niego, uświadomił sobie, że to ludzkie ciało, od stóp do głów ubrane w czerń. Sutanna księdza, z pozoru. — Jezu — sapnął i ostrożnie odłożył wędkę na brzeg.

Mężczyzna leżał na boku na wąskiej mierzei z kamyków, z nogami w połowie zanurzonymi w wodzie. Najwyraźniej ręce miał związane na plecach; nogi też, w kolanach i kostkach. Twarz była odwrócona, ale Denis poznał po rzedniejących siwych włosach, że ma około sześćdziesiątki. Wyglądał na otyłego, lecz Denis przypomniał sobie, że kiedy jego ojciec umarł, ciało leżało w mieszkaniu w suterenie w Togher prawie przez tydzień, zanim ktokolwiek je znalazł. A jak potężnie opuchł — zupełnie jak jasnozielona maskotka Michelin. — Kieran! — zawołał. — Dawaj tu i patrzaj na to! Trupa tu mam! Kieran zwinął żyłkę i podszedł płycizną, rozpryskując wodę. Miał czerwoną twarz, ogniste loki i piegi, oczy wąsko osadzone i tak intensywnie błękitne, że wyglądał prawie jak wariat. Był szwagrem Denisa, osiem lat młodszym; nie mieli ze sobą nic wspólnego poza zamiłowaniem do łowienia łososi, ale dla Denisa ten układ był idealny. Łowienie łososi wymagało głębokiego skupienia i ciszy. Połów łososi zbliżał człowieka do Boga bardziej niż modlitwa. — Święta Matko Boska — powiedział Kieran, stając przy Denisie obok ciała, po czym się przeżegnał. — Po mojemu to ksiądz. — Zamilkł i dodał po chwili: — On nie żyje, co? — Och, nie, uciął sobie drzemkę w rzece. Pewnie, że nie żyje, idioto. — Lepiej wezwijmy policję — rzekł Kieran, wyciągając komórkę. Już miał wystukać 112, kiedy zawahał się z palcem zastygłym nad klawiszami. — Hej… nie pomyślą, że to my go zabiliśmy, co?

— Po prostu zadzwoń po nich — polecił mu Denis. — Gdybyśmy to zrobili, nie kręcilibyśmy się tu jak para ciuli, co nie? — Nie, masz rację. Dawno już dalibyśmy dyla. Kiedy Kieran dzwonił na policję, Denis kręcił się ostrożnie wokół ciała, chrzęszcząc woderami po kamykach. Mężczyzna miał otwarte oczy i wpatrywał się w wodę, jakby nie potrafił pojąć, co tutaj robi, ale nie było cienia wątpliwości, że nie żyje. Denis przykucnął obok niego i uważnie mu się przyglądał. Wyglądał znajomo, chociaż Denis nie od razu skojarzył dlaczego. To przez te zmierzwione białe brwi i te rdzawoczerwone, popękane żyłki na policzkach, a przede wszystkim z powodu charakterystycznej bruzdy na czubku bulwiastego nosa. Dolną wargę miał pękniętą, jakby ktoś bardzo mocno go uderzył. — Gliny już jadą — oznajmił Kieran, podnosząc telefon komórkowy. — Powiedzieli, żeby niczego nie ruszać. — Och, tak, jakbym miał ochotę. Przyjdź tu. On już zaczyna śmierdzieć. — Dopiero co zjadłem kanapki, dzięki. Z tuńczykiem i pomidorem. Obaj stanęli obok ciała, nie całkiem wiedząc, co powinni teraz zrobić. Powrót do wędkowania wyglądałby na brak szacunku, chociaż od czasu do czasu kątem oka Denis dostrzegał błysk srebra w wodzie. Miał nadzieję, że złapie swoją pierwszą czawyczę, a warunki były idealne. — Kto go zabił, jak myślisz? — zagadnął Kieran. — Ktokolwiek to był, najpierw nieźle obił mu gębę. Denis przekrzywił głowę na bok, żeby po raz kolejny przyjrzeć się twarzy mężczyzny.

— Wiesz co? Zdaje się, że go znam. Jest sporo starszy niż ostatnim razem, kiedy go widziałem, jeżeli to on, ale musi być, bo to było przynajmniej piętnaście lat temu. — Więc kto to jest? — To chyba ojciec Heaney. A nawet jestem pewien, że to on. Wtedy miał czarne brwi. Zawsze mi się wydawało, że to dwa wielkie, czarne, włochate pająki. No wiesz, tarantule. Teraz nie ma okularów, ale wszędzie rozpoznałbym gościa. — Skąd go znasz? — Ze szkoły. Uczył muzyki. Lubił obijać dzieciaki, to na pewno. Nie było lekcji, żeby nie pacnął cię w ucho za byle co albo po prostu za nic. Mówił, że śpiewam jak skrzypiące drzwi. Kieran pociągnął nosem i wytarł go w rękaw. — Wygląda na to, że ktoś jego obił dla odmiany. Denis nie odpowiedział, ale stojąc w rzece obok martwego ciała ojca Heaneya i słuchając wiatru szepczącego pośród drzew, miał wrażenie, jakby cofnął się w czasie. Niemal usłyszał szkolny chór śpiewający Kyrie eleison słodkimi, przeszywającymi powietrze głosikami, tupot pędzących nóg na korytarzu i głos ojca Heaneya wyszczekujący: „Powoli, O’Connor! Nie trafisz do nieba szybciej, jak będziesz biegł!”.

Rozdział 2

Katie otworzyła oczy i zobaczyła Johna stojącego przy oknie. Jedną ręką rozsuwał zasłony w róże i spoglądał na pola. Poranne słońce oświetlało jego nagie ciało tak, że wyglądał jak malowidło średniowiecznego świętego, zwłaszcza że od kiedy poznał Katie, zapuścił ciemne kręcone włosy. Na piersi też miał ciemny krucyfiks włosów. Teraz, po półtorarocznej pracy na gospodarstwie, zrobił się szczuplejszy i o wiele bardziej muskularny. — Jesteś dzisiaj taki zamyślony — powiedziała Katie, wspierając się na łokciu. John odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej zupełnie niedostrzegalnie. W słońcu jego brązowe oczy przypominały lśniące agaty. — Patrzyłem na młody jęczmień, to wszystko. — I co właściwie sobie myślałeś? Puścił zasłonę i podszedł do łóżka. Stanął obok niej, jakby chciał jej powiedzieć coś ważnego, ale kiedy spojrzała na niego, milczał i tylko uśmiechał się do niej. Podniosła się nieco i ujęła go lewą ręką, delikatnie głaszcząc penis opuszkiem palca wskazującego prawej dłoni.

— Ten owoc już wygląda na dojrzały — kusiła go. — Może dasz mi go posmakować? Parsknął rozbawiony, ale wtedy pochylił się i pocałował ją w głowę. Potem usiadł obok. Ona jeszcze przez chwilę głaskała jego penis, ale on delikatnie schwycił ją za nadgarstek i powstrzymał. — Muszę coś ci powiedzieć, Katie — wyznał. — Chciałem to zrobić wczoraj wieczorem, ale tak dobrze się bawiliśmy. Katie zmarszczyła czoło. — O co chodzi? No, John, teraz mnie martwisz. Nie chodzi o twoją matkę, prawda? — Nie, nie. Z mamą wszystko dobrze. Lekarze nawet powiedzieli, że będzie mogła wrócić do domu za tydzień lub dwa. — W takim razie co? Miał już odpowiedzieć, kiedy jej komórka zagrała pierwsze trzy takty The Fields of Athenry. — Poczekaj chwilę — poprosiła i sięgnęła do nocnego stolika, żeby odebrać telefon. — Komisarz Maguire. Kto mówi? — Detektyw O’Sullivan, pani komisarz. Przepraszam, że przeszkadzam. Ale wezwano nas do Ballyhooly, bo dwaj wędkarze znaleźli w rzece ciało. — Na co to wygląda? Wypadek, samobójstwo czy morderstwo? — Morderstwo, nie ma wątpliwości. Cały był związany jak indyk i uduszony. — Kto dowodzi? — Sierżant O’Rourke na razie. Ale uważa, że powinna pani przyjechać i to obejrzeć.

— Och, na miłość boską, sam sobie nie da rady? Dzisiaj mam wolne. To mój pierwszy wolny dzień od tygodni. — Sierżant O’Rourke naprawdę uważa, że musi to pani zobaczyć. Poza tym ktoś powinien porozmawiać z prasą. Mamy tu ekipę RTÉ News i Dana Keane’a z „Examinera”, a nawet jakąś dziewczynę z „Catholic Recorder”. Katie sięgnęła po zegarek i sprawdziła godzinę. — Dobra, Paddy. Daj mi piętnaście minut. Zatrzasnęła komórkę i wyskoczyła z łóżka. — Co się stało? — spytał John. — Obowiązki wzywają, jak myślisz? Ktoś znalazł ciało w Blackwater. Z jakiegoś powodu Jimmy O’Rourke chce, żebym przyjechała i osobiście obejrzała to miejsce. Włożyła bokserki z białej satyny, które zostawiła na drewnianym krześle obok łóżka, a potem zapięła stanik. — Mam cię zawieźć? — zapytał John. Katie naciągnęła zielony golf, a jej krótkie rdzawe włosy sterczały jak koguci grzebień. — Nie, dzięki, to może się ciągnąć godzinami. Ale zadzwonię, jak będę mogła. Aha, co takiego chciałeś mi powiedzieć? John pokręcił przecząco głową. — Nie martw się. To może poczekać, aż wrócisz. Zapięła rozporek ciasnych czarnych dżinsów i zamki wysokich botków na szpilkach. Potem przeszła do łazienki i przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze nad umywalką. — Jezu, patrz, jakie mam worki pod oczami! Ktoś mógłby pomyśleć, że spędziłam noc na orgii! — Bo spędziłaś — odparł John.

Obserwował ją, jak nakłada makijaż i bladoróżowy błyszczyk. Zawsze uważał, że Katie wygląda, jakby była daleko spokrewniona z elfami — z tymi zielonymi oczami, wysokimi kośćmi policzkowymi i lekko wydętymi ustami. Miała niespełna metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, ale wielką osobowość. Bardzo dobrze rozumiał, dlaczego udało jej się zostać pierwszą w historii kobietą komisarz w Cork. Rozumiał też, dlaczego zakochał się w niej tak nieodwracalnie. Wyszła z łazienki i pocałowała go. — Co powiesz na kolację u Luigiego Malone’a dzisiaj wieczorem, jeżeli nie skończę zbyt późno? Śmiertelnie stęskniłam się za jego małżami. — Nie wiem. Może. — Ale wtedy pomyślał: Przy kolacji, to będzie właściwa pora, aby jej powiedzieć. Owinął się w granatowy frotowy ręcznik i odprowadził ją boso do wyjścia. Katie odwróciła się i pocałowała go raz jeszcze. — Uważaj na siebie — powiedział jak zawsze. Potem patrzył, jak idzie przez pochyłe podwórko, a obok niej truchta jego biały podpalany owczarek szkocki Aoife. Katie wsiadła do hondy i posłała mu ostatniego całusa, zanim odjechała.

Rozdział 3

W drodze do Ballyhooly puściła Glorię Guillaume’a de Machauta w wykonaniu Chóru Sierocińca Świętego Józefa z ich płyty Elements. Śpiew był tak przejmujący, tak czysty i intensywny, że ją podbudowywał. Śpiewała razem z nimi, tak samo wysoko jak chłopcy, ale paskudnie fałszowała. Pomimo przestępstw, z którymi miała do czynienia na co dzień — przemocy, handlu narkotykami, prostytucji i pijackich burd — Gloria przypominała jej, że naprawdę musi istnieć niebo, mimo wszystko. Jechała Lower Main Street, aż dotarła do skrętu na Carrignavar. Droga była wąska, a po obu stronach biegł szary kamienny mur porośnięty bluszczem. Jednak było pusto i nie widziała żadnych oznak życia, aż dojechała do wiejskiego domu około pięciu kilometrów dalej. Na trawiastym poboczu przed bramą gospodarstwa zaparkowano rzędem siedem lub osiem samochodów, a na podwórku migały niebiesko światłami jeszcze trzy wozy patrolowe, dwie policyjne furgonetki i karetka pogotowia. Policjant skierował ją przez bramę i otworzył drzwi samochodu. Gdy wysiadła, sierżant O’Rourke przyszedł się z nią przywitać, niosąc parę dużych zielonych kaloszy. O’Rourke był

niskim mężczyzną o żółtych jak piasek włosach, z grubo ciosaną głową, która wydawała się zbyt duża w stosunku do reszty ciała. — Będzie pani ich potrzebować — powiedział. — Jaki to rozmiar? — Dziesięć. Ale chyba nie chce pani brodzić w rzece w szpilkach? Usiadła na fotelu kierowcy, rozpięła swoje botki z czarnej skóry i założyła gumiaki. Były olbrzymie, a kiedy zaczęła w nich iść, głośno klapały. — Jaka jest sytuacja, Jimmy? — spytała, idąc za sierżantem dookoła domu. Gospodarz, jego żona i dwóch nastoletnich synów stali razem na frontowej werandzie, gapiąc się na policjantów. Katie pomachała do nich i zawołała: „Wszystko w porządku? Przepraszamy za kłopot!”, ale oni nie odpowiedzieli. Wyglądali na rodzinę źle dobranych gargulców. — Co za banda brzydali — zauważył sierżant O’Rourke. — Ależ, Jimmy. Szanuj przeciętnych obywateli, proszę. Szli razem przez pastwisko, które schodziło do samej rzeki, a wiatr delikatnie szeptał w wysokiej lśniącej trawie. Kiedy zbliżyli się do brzegu, ujrzeli czarno odziane ciało leżące na boku na płyciźnie. Dwóch techników kryminalistyki kucało w wodzie obok niego w bladozielonych kombinezonach i robiło zdjęcia. Kolejnych trzech policjantów w mundurach i dwóch sanitariuszy rozmawiało z ekipą telewizyjną i dwoma reporterami na brzegu. Nieco dalej stało dwóch mężczyzn z wędkami i papierosami oraz trzech małych chłopców. Sierżant O’Rourke wskazał wędkarzy.

— Tych dwóch tam… to oni znaleźli ciało. Jeden z nich twierdzi, że wie, kim jest denat… albo jest w miarę przekonany w każdym razie. — Naprawdę? — Jego zdaniem to ksiądz z parafii w Mayfield, ojciec Heaney. Zdaje się, że nauczał muzyki w Szkole Podstawowej Świętego Antoniego jeszcze w latach osiemdziesiątych. — Dobrą ma pamięć ten twój gość. — Nic dziwnego, jeżeli to on. Ojciec Heaney był jednym z dwunastu księży w diecezji Cork i Ross, którzy przed siedmiu laty byli podejrzani o wykorzystywanie seksualne dzieci. Uczył chłopców muzyki? Gry na flecie? Nic dziwnego. — Postawiono mu jakiś zarzut? — Kazałem sprawdzić O’Sullivanowi. Wniesiono jedenaście skarg na ojca Heaneya. Niestosowne zachowanie pod prysznicem, tego rodzaju rzeczy. Prokurator nie podjął jednak dalszego śledztwa, ponieważ to wszystko działo się dawno temu. — Ale dlatego przyjechała tu prasa? Z powodu podejrzeń o molestowanie? — Po części. — Czego nie chcesz mi powiedzieć, Jimmy? Zszedł do rzeki i podał rękę Katie, aby pomóc jej podążyć za nim. Woda była lodowata, nawet przez gumowce. Sierżant O’Rourke brodził przed Katie, która uważała, żeby nie zgubić kaloszy. Kiedy dotarli na miejsce, dwaj policjanci z ekipy technicznej wstali i cofnęli się o kilka kroków. Jeden z nich był siwy, dobrze po czterdziestce. Drugi pewnie ledwo skończył szkołę.

— Rzeczywiście wygląda na księdza — stwierdziła Katie, pochylając się nad ciałem. — Ma przy sobie jakiś dowód tożsamości? — Nic, pani komisarz — odpowiedział młodszy technik. Miał rzadkie blond wąsy i tak ognistoczerwony trądzik, że wyglądał, jakby został trafiony prosto w twarz ze śrutówki. — W kieszeniach znaleźliśmy tylko różaniec i paczkę mocnych miętówek. — W każdym razie troszczył się o to, co ważne — zauważył sierżant O’Rourke. — O duszę i oddech. — Macie jakieś domysły na temat przyczyn śmierci? — zapytała Katie. — Nie żeby wyprzedzać ocenę doktora Reidy’ego, oczywiście. Starszy z techników odchrząknął. — Jedna z dwóch lub trzech rzeczy, moim zdaniem. Albo ich połączenie. Został uduszony bardzo cienkim drutem, który zakręcono mu na karku na rączce łyżki stołowej. Takim samym drutem związano mu nadgarstki i kostki. Ale równie dobrze mógł się wykrwawić na śmierć albo umrzeć w wyniku szoku. To powiedziawszy, pochylił się nad ciałem księdza i przewrócił je na plecy. Lewa ręka denata plusnęła do wody. Technicy rozcięli druty, które pętały go w kolanach i kostkach, a potem rozpięli mu sutannę aż do pasa. Nie miał na sobie bielizny. Zwiotczały członek leżał na grubym białym udzie, ale pod penisem, gdzie powinny znajdować się jądra, ziała czarna dziura. — Mój Boże — jęknęła Katie. Pochyliła się i uważniej przyjrzała ranie.

— Ktokolwiek to zrobił, najwyraźniej użył nożyc ogrodniczych — stwierdził starszy technik. — Widać to po lekkim nacięciu w kształcie litery V w kroczu, gdzie ostrza naszły na siebie. — Chryste Panie, nie do wiary — odezwał się sierżant O’Rourke. — Na samą myśl zbiera mi się na płacz. — To nie wydarzyło się tutaj — kontynuował technik. — Nie jest już w pełni zesztywniały, więc prawdopodobnie nie żyje od trzech dni. Domyślam się, że został uduszony i wykastrowany gdzie indziej i podrzucony tutaj wczoraj późną nocą. — Co pani sądzi? — spytał sierżant O’Rourke. — Zabity z zemsty przez kogoś, komu się naprzykrzał jako nauczyciel muzyki? Ostatnio pojawiła się cała masa artykułów o wykorzystywaniu dzieci, prawda? Przeprosiny papieża i tak dalej. Może ktoś żywił do niego urazę przez te wszystkie lata i uznał, że już pora coś z tym zrobić. — Hm… może masz rację — odparła Katie, prostując się. — Ale nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Może zabójca po prostu go nie lubił z jakiegoś niejasnego powodu. Pamiętacie tę sprawę sprzed dwóch lat w Holyhill? Tę młodą kobietę, której mąż zmarł na raka, a ona zadźgała proboszcza nożyczkami, bo twierdziła, że jego modlitwy były nieskuteczne? — Jest paru księży, którym po mojemu należy się porządne pchnięcie nożem, mówię wam — wyznał sierżant. Katie zwróciła się do starszego technika: — Możecie go odesłać do patologa, kiedy skończycie. Chyba widziałam już, co trzeba.

— Zanim pani odjedzie… Znalazłem pewien interesujący szczegół — powiedział. Uniósł dwa kawałki miedzianego drutu, którymi związano nogi księdza. Końcówki zostały zaplecione w zgrabne podwójne pętle, jak skrzydła motyla. — To dość szczególne, prawda? — zauważyła Katie. — Czy jakaś konkretna profesja używa takich zakończeń? — Nie wiem, ale popytam. — Dobrze. Katie przebrnęła przez wodę, a detektyw O’Sullivan podał jej rękę i pomógł wydostać się na brzeg. Natychmiast podeszła do niej ekipa telewizyjna z RTÉ — Fionnuala Sweeney, śliczna rudowłosa dziewczyna w jaskrawozielonej wiatrówce, w towarzystwie nieogolonego kamerzysty — a także Dan Keane z „Examinera”, z czerwonym nosem i w typowym dla siebie raglanowym prochowcu, oraz młoda blada kobieta o okrągłej twarzy, kruczoczarnych lokach i wydatnym pieprzyku na górnej wardze. Katie wydawało się, że to reporterka „Catholic Recorder”. Miała bardzo duże piersi, a zakrywała je ponchem wielkim jak namiot. Fionnuala Sweeney wysunęła mikrofon. — Komisarz Maguire! Czy zgodzi się pani odpowiedzieć na kilka pytań? — Pozwólcie, że najpierw ja zadam wam jedno pytanie — odparła ostro Katie. — Kto dał wam cynk o znalezieniu ciała? Fionnuala Sweeney zamrugała gwałtownie powiekami, jakby Katie śmiertelnie ją ugodziła. — Pani komisarz, nie mogę tego powiedzieć. Dobrze pani wie. Muszę chronić moich informatorów.

— Och, nie bądź taka święta, Nuala — rzucił Dan Keane, zapalając papierosa. — Sam dostałem cynk, ale ten, kto dzwonił, nie przedstawił się, a ja oczywiście nie rozpoznałem jego głosu. W zasadzie trudno mi powiedzieć, czy była to kobieta, czy mężczyzna. Raczej jakaś przerażająca ropucha, prawdę mówiąc. — W takim razie dobrze — zgodziła się Katie. — Pytajcie, o co chcecie, ale nie mogę za wiele powiedzieć, nie w tak wczesnej fazie. — Wasi świadkowie zidentyfikowali zmarłego jako ojca Dermota Heaneya z Mayfield — zaczęła Fionnuala Sweeney. — Bez komentarza. Bez względu na to, co powiedział wam świadek, my nie mamy pewności, kto to jest. — W dwa tysiące piątym ojciec Heaney był jednym z księży, których podejrzewano o wykorzystywanie dzieci. — Też o tym słyszałam. Ale o ile mi wiadomo, prokurator nie podjął śledztwa przeciw niemu, a to może nie być on. Jakie jest pytanie? — Chcę się tylko dowiedzieć, czy rozważacie możliwość, że jedna z ofiar ojca Heaneya szukała zemsty za to, co zrobił? Albo co rzekomo zrobił? Katie uniosła dłoń. — Słuchaj, Fionnuala, daj spokój. Jeszcze nie ustaliliśmy tożsamości denata w stu procentach. Może to nawet nie jest ksiądz, na razie nie wiadomo. A jeżeli nawet jest to ojciec Heaney, nie mamy dowodów na to, kto mógł chcieć go zabić ani jakie miał motywy. Na tym etapie mogę jedynie powiedzieć, że bardzo dokładnie przeszukamy ten teren i przesłuchamy wszystkich, którzy mogli zauważyć coś niezwykłego. Jeżeli któryś

z gapiów uważa, że może nam pomóc w identyfikacji ofiary i kogokolwiek, kto pragnął jej krzywdy, to jak zwykle będziemy wdzięczni. — Wiadomo, jaka była przyczyna śmierci? — spytała Fionnuala Sweeney. — Co do tego również nie mamy jeszcze pewności. Główny patolog doktor Reidy lub jeden z jego dwóch zastępców przeprowadzi sekcję, gdy tylko będzie to możliwe. Dziewczyna z pieprzykiem sepleniła. — Ciara Clare, pani komisarz, z „Catholic Recorder”. Jeżeli denat okaże się księdzem, skonsultujecie się z diecezją, aby załatwić to w jak najdyskretniejszy sposób, prawda? Katie zmarszczyła czoło. — Nie bardzo rozumiem pani pytanie — odparła. — Kościół przechodził ostatnio bardzo ciężki okres — powiedziała Ciara Clare. — Biskup prosił wiernych o wybaczenie minionych błędów, jak pani wiadomo. Ja tylko sugeruję, że to czas na leczenie, a nie skandale. — Słucham? Czy ja dobrze słyszę, co pani chce powiedzieć? — Martwi mnie jedynie, że to morderstwo może wywołać niepotrzebną sensację. To znaczy wydaje się prawdopodobne, że wasz denat został zamordowany z zemsty przez ofiarę molestowania seksualnego, a to mogłoby zachęcić inne ofiary do wzięcia sprawiedliwości we własne ręce. Nie chcemy, aby atakowano księży, bez względu na to, czego dopuścili się w przeszłości. — Za dużo gdybania — odparła Katie. — Jak powiedziałam, stawiamy krok po kroku. To, że denat ma na sobie sutannę,

niczego jeszcze nie dowodzi. Może szedł na bal przebierańców. Dan Keane wyjął papierosa z ust i zakaszlał niczym szczekający pies. — Został jednak wykastrowany, prawda? To by wskazywało na jakiś motyw seksualny. — Przepraszam, Dan. Będziemy musieli poczekać na raport patologa, aby dowiedzieć się, jakie faktycznie odniósł obrażenia. — Nie trzeba patologa, by stwierdzić, że facetowi jaja obcięli. Wasi wędkarze widzieli to na własne oczy. Wykastrowany, sami to powiedzieli. — Hm, na razie wolałabym, aby zachował to pan dla siebie. Pani też, proszę, Fionnuala. I pani… — Nie jestem pewien, czy dam radę, pani komisarz — powiedział Dan Keane. — To najlepsza część całej historii, nie sądzi pani? „Ojciec traci ojcostwo”. — Dan… — oburzyła się Katie. — Chce pan, abym dalej współpracowała w tej sprawie, czy nie? Dan wydmuchnął dym i znowu zakaszlał. — Dobrze, pani komisarz. Powstrzymam się na razie, przynajmniej dopóki nie otrzymacie raportu patologa. Ale jeśli to wyjdzie z jakiegoś innego źródła, będę musiał podjąć temat. Katie wróciła do samochodu i zrzuciła wielkie zielone kalosze, aż potoczyły się po trawie. Kiedy wciągała na powrót skórzane botki, sierżant O’Rourke podszedł do niej i oparł się o drzwi samochodu. — Kazałem sprawdzić całą okolicę i szukać śladów opon, stóp i wszystkich innych dowodów. Pola, ścieżki, koryto rzeki.

Wszędzie. Zaczęliśmy już chodzić po domach w Ballyhooly i przyległych dzielnicach. Ktoś musiał coś zauważyć. — Dziękuję, Jimmy. Bądź ze mną w kontakcie. Z jakiegoś powodu ta sprawa mnie niepokoi. Kiedy Kościół jest w coś wplątany, nigdy nie ma oczywistego kłamstwa, co? Ale nigdy nie dostaje się też oczywistej prawdy. Tylko dymy, kadzidła i lustra.

Rozdział 4

Zanim Katie wróciła do domu, wstąpiła do komendy policji przy Anglesea Street. W ciągu ostatnich dwóch godzin z południowego zachodu nad Cork nadciągnęła ciężka szara chmura i pochłonęła słońce. Kiedy Katie parkowała samochód, zaczął padać deszcz, nie ten mocny, ale delikatny i miękki, który w kilka minut potrafił przemoczyć wełniany sweter. Weszła do swojego biura i włączyła laptop. Potem sięgnęła po telefon i wybrała numer do biura patologa w Dublinie. Połączyła się z sekretarką doktora Owena Reidy’ego, Nettą, i przekazała jej wiadomość, aby do niej oddzwonił. Na dworze robiło się coraz ciemniej, a deszcz zaczął uderzać w okno. Na dachu wielopiętrowego garażu po przeciwległej stronie przysiadło rzędem dwadzieścia lub trzydzieści siwych wron. Wstała, podeszła do okna i przyjrzała się im; na dworze było tak ciemno, że widziała własne odbicie ze sterczącymi włosami. Katie wydawało się, że wrony gromadzą się tylko wtedy, gdy sprawy w jej życiu mają przybrać zły obrót. Może to sobie wyobrażała. Może po prostu nie zauważała ich, kiedy wszystko szło dobrze. Mimo to w dziwny sposób ją niepokoiły, i to nie tylko dlatego, że w rzece leżał uduszony i wykastrowany mężczyzna.

Usiadła z powrotem przy laptopie i sprawdziła raport ze sprawy molestowania dzieci w diecezji Cork i Ross opublikowany w 2005 roku. Przeciwko ojcu Dermotowi Heaneyowi wniesiono jedenaście różnych skarg, głównie z powodu dotykania chłopców pod prysznicem po zajęciach sportowych albo pieszczot, gdy pomagał im się wytrzeć po pływaniu. Zabierał też chłopców na przejażdżki samochodem, parkował w odosobnionych miejscach i zachęcał ich do wzajemnej stymulacji. Mimo wszystko był bardzo lubiany przez niektórych chłopców w szkole Świętego Antoniego, „jak święty Franciszek z Asyżu”, zwłaszcza przez tych, którzy wyróżniali się w muzyce albo pochodzili z biednych czy rozbitych rodzin. Według raportu: „Ojciec Heaney poświęcał im uwagę, miłość, a także dawał drobne prezenty, co rzadko otrzymywali w domu. Głównym powodem, który sprawił, że przez wiele lat nie chcieli złożyć przeciwko niemu skargi, była wdzięczność za te oczywiste akty dobroci i szczodrobliwości oraz ich nieprzemijające poczucie winy za to, co pozwalali mu robić w zamian”. Katie zadzwoniła do Johna, chcąc mu powiedzieć, że wróci do domu, gdy skończy przy Anglesea Street. Nie odbierał, więc uznała, że jest gdzieś na polu i zagania bydło. Uśmiechnęła się do siebie. Kiedy go poznała, nie wyobrażała sobie, że będzie z niego rolnik ekologiczny. Wyemigrował do Kalifornii po studiach, by uciec z Irlandii, i założył świetnie prosperujący internetowy sklep z naturalnymi lekami. Nie wrócił do Irlandii ani razu przez jedenaście lat, aż do śmierci jego ojca. Nie zamierzał zostać w Irlandii dłużej niż kilka tygodni, ale jego matka uznała, że zajmie miejsce po zmarłym ojcu jako

głowa rodziny Meagherów. Wszyscy wujowie, ciotki i kuzyni uważali tak samo, a on nie potrafił im odmówić, zwłaszcza swojej matce. Niechętnie sprzedał firmę internetową i wrócił, aby przejąć gospodarstwo. Katie zarzuciła na siebie prochowiec i miała już wyjść, kiedy odezwał się telefon. Jimmy O’Rourke dzwonił ze szpitala uniwersyteckiego. — Mam potwierdzenie, że to ojciec Heaney. — Jesteś pewien? — Na sto procent. Zadzwoniliśmy do jego kawalerki przy Wellington Road i gospodyni powiedziała, że nie widziała go od zeszłej niedzieli. Mówiła, że to do niego niepodobne, bo zwykle wracał na kolację i zawsze ją uprzedzał, gdy wyjeżdżał na kilka dni. Poznała go na zdjęciach, które miałem w komórce, więc zawieźliśmy ją do patologa, a ona zidentyfikowała ciało. Szlochała jak dziecko, biedna staruszka. — Stokrotne dzięki, Jimmy. Ale zatrzymaj to dla siebie. Zobacz, co jeszcze możesz wykopać na jego temat, i zadzwoń do mnie, jeśli będą jakieś postępy. — A co z mediami? — Chyba zwołam konferencję prasową juto rano, ale muszę uważać na to, co im przekażemy. Mam mocne podejrzenia, że chodzi tu o coś więcej, niż z pozoru widać. Słyszałeś, o co prosiła nas ta dziewczyna z „Catholic Recorder”… a raczej przed czym próbowała nas powstrzymać. Nie chcę dać Kościołowi okazji, żeby zatuszował sprawę, zanim jeszcze z nią ruszymy. — Dobrze, szefowo. Przeszukamy kawalerkę ojca Heaneya, a jeśli trafimy na coś ciekawego, to dam znać. Żywoty świętych

i gazetki pornograficzne — to przeważnie znajdujemy u księży w mieszkaniu. I do połowy opróżnione paczki owocowych żelków. Proszę nie pytać dlaczego.

Rozdział 5

Zanim Katie skręciła na drogę prowadzącą do jej parterowego domu w Cobh niedaleko portu w Cork, padało już mocno. Jej siostra Siobhán zapaliła wszystkie światła w salonie, ale jeszcze nie zaciągnęła zasłon, więc Katie widziała ją na kanapie przed szerokoekranowym telewizorem. Barney, rudy seter irlandzki, leżał u jej stóp z uszami położonymi niczym u Falcora, latającego psa z Niekończącej się opowieści. Katie otworzyła sobie drzwi, zdjęła prochowiec i otrzepała go. Barney natychmiast przytruchtał do niej do holu, aby się przywitać, wywieszając jęzor. Potargała go za uszy i poklepała, a potem weszła do salonu. — Cześć, Siobhán — przywitała siostrę. — O, cześć, Katie. Co się stało? Myślałam, że spędzisz dzień u Johna. Katie usiadła w jednym z foteli w stylu regencji i rozpięła botki. Barney stał obok niej, ciężko dysząc, uderzając ogonem o stolik. Katie zamierzała przemeblować salon po śmierci jej męża Paula półtora roku temu, ale nigdy nie znalazła na to czasu. A może chciała go tak zostawić jeszcze przez jakiś czas. Paul wybrał żyrandol w stylu regencji i tapetę w paski, ponieważ uważał, że są szykowne, podobnie jak większość reprodukcji

w pozłacanych ramach, głównie pejzaże morskie, jachty pochylone przez wiatr. Jedyny obraz, którego nie wybrał, to jego własna fotografia w ramce, przedstawiająca go w kawiarni na Lanzarote podczas ich ostatnich wspólnych wakacji, uśmiechniętego, z uniesionym kieliszkiem sangrii, z jednym okiem przymkniętym przed słońcem. — Wezwano mnie — wyjaśniła Katie. — Dwóch wędkarzy znalazło ciało w Blackwater powyżej Ballyhooly. — Myślałam, że masz wolne. Zawsze znajdują jakieś trupy w Blackwater. W tej rzece jest chyba więcej trupów niż ryb. — Hm, to ciało było wyjątkowe — odparła Katie, zabierając botki na korytarz i chowając do szafki. — Przede wszystkim to ksiądz. — Mam nadzieję, że udzielił sobie ostatniego namaszczenia, zanim wskoczył do wody. — Nie bądź taka cyniczna, dla własnego dobra. W każdym razie on sam nie skoczył, został zamordowany i wyrzucony. Zadławiony… i powiem ci coś jeszcze: wykastrowany, ale nie opowiadaj o tym nikomu. — Wykastrowany? Chcesz powiedzieć, że obcięli mu interes? Poważnie? Katie skinęła głową. — Ała! — żachnęła się Siobhán. — Nie zrobił sobie tego sam, co? Słyszałam, że księża robią sobie takie rzeczy, bo dłużej nie mogą znosić pokusy. — Raczej nie, szczególnie w tym wypadku. Chyba że był człowiekiem gumą.

— Brr. Nie chcę słuchać tych makabrycznych szczegółów, dzięki. — Napijesz się? — spytała Katie. — Ja nie, częstuj się. Katie podeszła do kredensu i nalała sobie porządną porcję smirnoffa black label do kryształowej, grawerowanej szklanki. Wpiła spory łyk, od którego mimowolnie się wzdrygnęła. — Co planujesz na dziś wieczór? — zapytała Siobhán. — Spotykasz się z Johnem czy mam coś ugotować? Mam jeszcze trochę potrawki z kurczaka od wczoraj. Jeśli chcesz, mogę ją podgrzać dla ciebie. Albo zamówimy pizzę. Katie usiadła na kanapie obok siostry. — Jeszcze nie wiem. Dzwoniłam do Johna, ale pewnie gania gdzieś za krowami. Siobhán była młodszą siostrą Katie, trzecią w rodzinie z siedmiorgiem dzieci, samymi dziewczynami. Była bardziej podobna do ojca niż do matki. Wyższa od Katie i pulchniejsza, z okrąglejszą twarzą, bujną rudą czupryną i szeroko osadzonymi, zielonymi jak morze oczami. Wkrótce po śmierci Paula Siobhán rozstała się ze swoim chłopakiem Seanem, agentem nieruchomości z brzydkimi zębami, postawionymi na żel włosami i bardzo wysokim mniemaniem o sobie, po czym wprowadziła się do Katie. Starszej siostrze to odpowiadało, ponieważ Siobhán mogła się zajmować Barneyem, kiedy ona była w pracy, utrzymywać porządek w domu i odbierać wiadomości. Oznaczało to też, że Katie mogła mieć oko na Siobhán, ponieważ ta za młodu była dość szalona i nadal miała tendencje

do skandalicznych zachowań; na przykład wysiadała z samochodu, gdy inni kierowcy zajechali jej drogę, i waliła im w szyby albo za dużo piła w barze u Kelly w sobotnią noc i przewracała się na drogę, podnosząc nogi w górę i świecąc czarnymi koronkowymi majtkami. — Co robiłaś wczoraj? — zapytała Katie. — Coś dobrego? Siobhán milczała przez chwilę, zanim odpowiedziała. — Zadzwoniłam do Michaela, jeżeli musisz wiedzieć. — Myślałam, że ty i Michael już dawno zerwaliście. Oczywiście pomijając to, że jest żonaty. — Ciągle za nim tęsknię. On za mną też. Nie powinien się żenić z tą Nolą. Co za pasztet z niej! Wygląda raczej na jego matkę niż żonę. Ciągle utyskuje. Nigdy nie pozwala mu wyjść na drinka z kumplami, a on zawsze musi w domu ściągać buty i opuszczać klapę w toalecie. A teraz ona chce się przeprowadzić do Kinsale, bo myśli, że tam jest bardziej elegancko niż w Carrigaline. No jest, ale nie o to chodzi. — Nic na to nie poradzisz. Miałaś swoją szansę i ją zmarnowałaś. Siobhán nawijała sobie na palec loki. — Chyba już mi wybaczył, prawdę mówiąc. Tylko raz go oszukałam. Dobra, dwa. W każdym razie powiedział, że chciałby się ze mną znowu spotkać, tylko na drinka. Katie wypiła kolejny łyk wódki i uniosła brwi. — Twoje zdrowie, dziewczyno, ale napytasz sobie biedy, jeżeli chcesz znać moje zdanie. Wiesz, do czego może doprowadzić jeden drink, zwłaszcza w twoim wypadku. A jeśli Nola się o tym dowie, to ci nie wybaczy, mówię ci.

Zadzwoniła jej komórka. Odebrała. — Cześć, John! Próbuję się do ciebie dodzwonić od godziny! Dostałeś wiadomość ode mnie? — Tak, dostałem. Ktoś zostawił otwartą bramę i sześć cholernych jerseyów się wydostało. Były już w połowie drogi do Rathcormac, zanim je zawróciliśmy. — Coś mi podpowiadało, że uganiasz się za krowami. Prawda, Siobhán? — Dlatego jesteś takim urodzonym detektywem — odparł John. — Słuchaj… możemy się spotkać dzisiaj wieczorem? Co powiesz na te małże, na które miałaś taką ochotę? — Nie wiem. Już chyba nie jestem tak bardzo głodna. Poza tym zmęczyłam się. — Oj, no chodź. — John, to twoja wina — powiedziała Katie, puszczając oko do Siobhán. — To ty mnie tak zmęczyłeś. — Proszę, Katie — nalegał John. — Chcę ci powiedzieć coś naprawdę ważnego. Powinienem to zrobić wczoraj, ale od jednej rzeczy przeszliśmy do drugiej. Podjadę po ciebie za kwadrans ósma. Pasuje? — Dobrze — zgodziła się Katie, przeczesując palcami włosy. — Wezmę prysznic. To powinno mnie obudzić. Rozłączyła się i spojrzała na siostrę, wydymając usta i unosząc brwi. — Co? — spytała Siobhán. — Mówi, że chce mi powiedzieć coś naprawdę ważnego. Siobhán zmarszczyła na chwilę brwi, a potem wydała z siebie piskliwy wrzask.

— Wiem, co to takiego! Poprosi cię o rękę! Na pewno się oświadczy, nic innego! — Och, daj spokój! Na pewno nie! — A właśnie że tak! Pomyśl tylko! Paul nie żyje już od ponad półtora roku, a według mnie to przyzwoita przerwa, nie? — Siobhán, on na pewno nie zamierza się oświadczyć! A gdyby tak, to co miałabym mu odpowiedzieć? — No „tak”, mam nadzieję! Wiesz, że go kochasz! A on jest wspaniały! Ten cudowny amerykański akcent! Mówi jak ten facet o głębokim głosie na początku Prawa i porządku. — Nie wiem. Nie jestem pewna, czy go naprawdę kocham. — Pewnie, że kochasz. A jakich jeszcze masz kandydatów? Roddy’ego Phelana z hotelu Water’s Edge. — Lubię Roddy’ego. Rozśmiesza mnie. — Nie dziwię się, dziewczyno. Ta jego fryzura. Wygląda w niej jak wiewiórka. — W każdym razie — powiedziała Katie — idę wziąć prysznic. Gdyby ktoś dzwonił, nie ma mnie tu i nie spodziewasz się, że wrócę. ♦♦♦ Stojąc pod prysznicem z mocno zamkniętymi oczami, nagle poczuła się bardzo samotna i nadspodziewanie bezbronna. Paul był cwaniakiem i ryzykantem, zdradzał ją z najbardziej wulgarnymi kobietami w Cork. Był gotów zrobić wszystko dla pieniędzy — jak mawiali jego koledzy od kielicha w Ovens Bar, za pieniądze przeprowadzałby myszy przez skrzyżowanie.

Jednak znała go od szkoły i na początku małżeństwa uważała za zabawnego i czarującego. Obojętne, jakim przegranym okazał się w ostateczności, nigdy nie wyobrażała sobie, że nadejdzie taki czas, kiedy go po prostu zabraknie.

Rozdział 6

Pięć minut przed zaplanowanym przyjazdem Johna zadzwonił telefon. Był to sierżant O’Rourke. — Skończyliśmy przeszukiwanie pokoju ojca Heaneya, ale szczerze mówiąc, pani komisarz, nie znaleźliśmy wiele. Pudełko polaroidów z chłopcami na golasa chlapiącymi się w morzu, zdaje się, że w Youghal. Teraz muszą mieć powyżej trzydziestki. Trzy pamiętniki oprawione w skórę i z zamkami, więc musieliśmy je rozwalić, ale pismo jest tak malutkie, że trzeba by pod mikroskopem czytać. Na dodatek jest chyba po łacinie. — Znam profesora literatury klasycznej na uniwersytecie — powiedziała Katie. — Przetłumaczy to dla nas, tylko pewnie zażąda pokaźnej sumki za robotę. — Och, to jest bardzo prospołecznie nastawiony. — Cóż, mogłabym poprosić wikariuszy generalnych z diecezji, aby rekomendowali księdza, który by to przetłumaczył dla nas za darmo… w ramach odkupienia win kleru. Ale nie ufałabym żadnemu duchownemu, że wykona całkowicie bezstronne tłumaczenie, a ty? Zwłaszcza gdyby ojciec Heaney napisał coś obciążającego i wplątał w to jeszcze innych księży. Kościół dba o swoich, Jimmy, i mieliśmy już przykład, jak bardzo.

— W takim razie dobrze — odparł sierżant Rourke. — I tak zapakowałem te pamiętniki, więc je przywiozę. I polaroidy też. Cholernie z daleka robione zdjęcia, ale może da się zidentyfikować chłopaków w morzu. — Jeszcze coś ciekawego? — Cała sterta gównianej muzyki. Chyba tylko religijna. Jest tu coś pod tytułem Vir Perfecte Haec Dies i coś, co się nazywa Panis Angelicus, i jeszcze Pie Jesu. — Jak jest napisane to Pie? — P-I-E. — Chyba trzeba to czytać po łacinie pi-je, a nie paj jak w angielskim pasztecie. — Szefowo, to nie na moją głowę. Nie uczyli nas łaciny w Templemore. — Dobra, Jimmy. To też przywieź. Nigdy nie wiadomo. — W tym momencie w główną bramę skręcił samochód Johna, a jego reflektory przebiły się przez zasłony, aż Katie musiała zasłonić dłonią oczy. — Dobrze, pani komisarz… I dla ścisłości: nie znaleźliśmy żadnych żelków. Tylko ciastka z kremem i rabarbarem, ale były tak stare, że aż się posklejały. ♦♦♦ John zadzwonił do drzwi i Siobhán poszła otworzyć. Wszedł z wielkim bukietem różowych róż w lśniącym, złotym papierze, a do tego pudełkiem psich przysmaków dla Barneya.

— Są cudowne — powiedziała Katie, przyjmując kwiaty. Wtedy Siobhán posłała jej wymowne spojrzenie zza pleców Johna. — Nadal masz ochotę wyjść? — zapytał John. — To znaczy, jeżeli naprawdę nie chcesz… — Nie na darmo umyłam włosy i założyłam najlepszą garsonkę — uśmiechnęła się Katie i pocałowała go. John jeszcze miał policzek mokry od deszczu i pachniał jakąś piżmowatą, mało wyszukaną wodą po goleniu. — Poza tym zaczynam być naprawdę głodna. Zostawili Siobhán we frontowych drzwiach z Barneyem i wsiedli do ciemnogranatowego mercedesa Johna. Skierowali się na zachód w stronę centrum Cork, a migoczące krople deszczu spływały po masce. — Zagoniłeś wszystkie krowy? — zapytała Katie. — W końcu tak. Biedny stary Gabriel miał mi pomagać, ale było z nim więcej kłopotów niż to warte, jak zwykle. — Bardzo miłe z twojej strony, że nadal go trzymasz, zważywszy na to, jak jest bezużyteczny. — Pewnie… ale poza moją mamą jest jedynym żyjącym, który wiąże się z tatą, prawda? Ostatnia osoba, która chodziła z nim pić i błaznować. Mama zawsze uważała, że tata był żałosny i małomówny… a na dodatek skąpy. Ale Gabriel widział w nim to, czego ona nigdy nie widziała. — Och, naprawdę? — A jakże. Najwyraźniej był z niego niezły kawalarz. Raz gaelicki zespół występował w Roundy House, gdzie zazwyczaj pili z Gabrielem, a tata otworzył puszkę sardynek i wylał olej na

wszystkie krzesła. Właściciel miał jakieś pięć kotów, żeby łapały myszy, i przez resztę wieczoru chodziły za facetami, obwąchując im tyłki, oblizując się i miaucząc. Przerwał i się uśmiechnął. — Ejże… to musiało być całkiem zabawne — dodał. — Komiczne — przytaknęła Katie, udając, że wcale jej to nie rusza. — Cieszę się, że ty nie odziedziczyłeś po ojcu poczucia humoru. Jechali Horgan’s Quay do miasta, a w dokach po drugiej stronie rzeki wznosiły się żurawie i latarnie. Deszcz powoli ustępował, chociaż ulice nadal połyskiwały wilgocią. John skręcił na Patrick’s Bridge i zaparkował obok Emmet Place, szerokiego deptaku dla pieszych przed Crawford Art Gallery. Otworzył Katie drzwi i przeszli deptakiem do restauracji Luigiego Malone’a. Trzej chłopcy jeździli na deskach, które zostawiały bruzdy w kałużach. W restauracji panował gwar i było jasno, ale John zarezerwował dla nich stolik w dość cichym kąciku. Zamówił wytrawne wino, a kelnerka przyniosła je i napełniła ich kieliszki. John uniósł swój i powiedział: — Slainté! — Slainté — powtórzyła Katie echem o wiele spokojniej, spoglądając mu w oczy. Czekała, a po chwili zapytała: — Więc… co takiego ważnego chcesz mi powiedzieć? John otworzył menu. — Najpierw zjedzmy, wygłodniałem. — Nie… najpierw powiedz mi to, co zamierzasz. Nie będę mogła przełknąć ani jednej małży, dopóki mi nie powiesz.

John wpatrywał się w menu i długo nic nie mówił, chociaż dla Katie było oczywiste, że nie wybiera niczego do jedzenia. Zawsze zamawiał to samo: fajitas z kurczaka. — Mam, ach… — zaczął, ale przerwał i spojrzał na nią. — Mam kłopot. — Kłopot? Jaki kłopot? — Pieniądze. A jakie inne mogą być kłopoty? Katie, jak wszyscy w Irlandii, jestem goły. — To znaczy? — To znaczy, że kiedy sprzedałem firmę internetową w Kalifornii i tu przyjechałem, gospodarka kwitła. Celtycki tygrys ryczał, szykując się do skoku. Akcje zwyżkowały, wszędzie otwierały się nowe biznesy. Teraz oczywiście wszystko się popsuło. Ceny poszły w górę. Nieruchomości poleciały na łeb. W dobrych czasach było ciężko wyżyć z samego gospodarstwa. Dziś to niemożliwe. — Ale ty je odziedziczyłeś — zauważyła Katie. — Jego wartość mogła spaść, ale ty nie straciłeś nic z własnego kapitału. — Kłopot w tym, Katie, że to nawet nie jest połowa historii. Pewnie, że sporo zarobiłem na sprzedaży firmy internetowej, ale prawie wszystko zainwestowałem tu, w Irlandii… jakąś trzecią część w nowe irlandzkie spółki, a resztę w duże przedsiębiorstwa międzynarodowe. To było zaledwie dwa lata temu i takie firmy, jak Pfizer czy Hitachi, ścigały się, aby otwierać nowe fabryki w Irlandii. Spodziewałem się, że znacznie się wzbogacę. Zamiast tego do bankructwa brakuje mi tylko pięciu euro. Katie chwyciła go za ręce ponad stołem. — Co chcesz zrobić? Bank ci nie pomoże?

— Bank jest w jeszcze gorszym stanie niż ja, zdaje się. — Hm, może mogłabym ci trochę pomóc, ale nie mam dużo. John się uśmiechnął i pokręcił głową. — Dziękuję za propozycję, kochanie, ale nie masz pojęcia, o jakich sumach mówię. Chodzi o miliony euro. Miliony. — Więc co chcesz zrobić? — Nie mam wyboru, kochanie. Będę musiał sprzedać farmę i wrócić do San Francisco, żeby zacząć na nowo, od początku. Katie potrzebowała kilku sekund, aby zrozumieć, o czym mówi John. Muzyka w tle i śmiechy przy stolikach były dziwnie stłumione, jakby słuchała ich spod powierzchni wody. — Sprzedajesz farmę? A potem wracasz do Ameryki? John skinął głową, po czym się skrzywił i dopiero wtedy Katie uświadomiła sobie, że do oczu napłynęły mu łzy. Mocniej ścisnęła jego dłonie. — Nie możesz — powiedziała. — Na pewno jest jakieś wyjście. — Niby jakie? — Nie wiem… jakieś. — Och, pewnie. Może mógłbym stanąć na ulicy i zarabiać śpiewem. Kłopot w tym, że na banjo nie grałem od studiów, a i tak mi nie szło. A chyba nie chcesz usłyszeć, jak śpiewam Hey, Mr Tambourine Man. — Nie żartuj ze mnie, John. — Nie żartuję, kochanie. Chciałbym sobie pożartować. Od miesięcy staram się jakoś utrzymać, ale to na nic. Wczoraj rozmawiałem z moim księgowym i powiedział mi, że mam totalnie przerąbane. Farma jutro zostaje wystawiona na

sprzedaż, ale będę miał szczęście, jeśli dostanę za nią więcej niż sto pięćdziesiąt tysięcy. To znaczy, o ile w ogóle ją sprzedam. Katie puściła jego dłonie. Brakowało jej tchu. — A co będzie z nami? — spytała. — O niczym innym nie potrafię myśleć. Próbowałem się zorientować, czy mogę otworzyć nowy biznes w Irlandii, żebym mógł tu zostać. Ale to kwestia kontaktów i dostawców, a w większości zależy to od inwestycji. Irlandzka gospodarka jest teraz w beznadziejnym stanie i będzie tak jeszcze długo. Kolejne dziesięć lat na pewno. Przerwał, a Katie wiedziała, co teraz będzie. Poza szczegółami mogła to powiedzieć jednocześnie z nim. — Moi dwaj starzy przyjaciele ruszyli z apteką internetową w Los Angeles. Idzie im tak dobrze, że potrzebują jeszcze kogoś do pomocy. Na razie to jedyna realistyczna oferta, jaką dostałem. — Rozumiem — powiedziała Katie. Paul ranił ją tymi wszystkimi swoimi głupimi romansami, lecz nie pamiętała, kiedy ostatni raz poczuła ból tak intensywny jak ten. Przynajmniej Paul został z nią i udawał, że ją kocha, nawet jeżeli tak nie było. Chciała coś powiedzieć, ale musiała odchrząknąć. — Rozumiesz, że nie mogę jechać z tobą. John osuszał oczy serwetką. — Wiem, kochanie. Wiem. — John, jestem komisarzem. Walczyłam zaciekle, żeby zdobyć to, co mam. Zmagałam się z szowinistycznymi uprzedzeniami i ogólną niechęcią. Musiałam udowadniać sobie każdy centymetr tej drogi. Jak myślisz, jak by to wyglądało, gdybym nagle odwróciła się plecami, jakby to zupełnie było bez znaczenia?

Mam tyle spraw, którymi się zajmuję. Ludzie, obowiązki policyjne. Poza tym co bym robiła w Kalifornii? Nie mogłabym wstąpić do policji, prawda? Mogłabym chyba wylegiwać się nad basenem i uważać za szczęściarę, że uciekłam przed deszczem, ale co poza tym? Podeszła uśmiechnięta kelnerka i zapytała, czy chcą złożyć zmówienie. — Co powiesz? — zagadnął John. — Masz jeszcze ochotę na te małże? — Wiesz co? — odparła Katie. — Może jestem zbyt emocjonalna, ale naprawdę trudno mi jeść i płakać jednocześnie.

Rozdział 7

Ojciec Quinlan zamknął drzwi zakrystii na klucz i zaczął schodzić po schodach, ale nagle się zatrzymał. Wydało mu się, że zauważył kogoś stojącego głęboko w cieniu po przeciwległej stronie parkingu. Pojedyncza jarzeniówka bzyczała i migotała, więc trudno było stwierdzić to definitywnie, ale ojciec Quinlan został na miejscu z napiętą twarzą, jak człowiek, który boi się, że demon prześladujący go przez całe życie w końcu może go dopaść. Deszcz przestał padać przed dwudziestoma minutami, ale wiatr nadal był wilgotny i niósł ze sobą wszystkie odgłosy miasta w dole, ruch uliczny, warkot tankowców przy nabrzeżu i ponury szczęk dźwigów portowych. Pani O’Malley zatrzasnęła drzwi kościoła tak głośno, że aż się poderwał. — Dobranoc, ojcze! — zawołała. — Do zobaczenia jutro wieczorem. — Tak, tak… dobranoc, Mary! — odkrzyknął ojciec Quinlan, niezdarnie machnąwszy lewą ręką. — Dziękuję za wszystko! Natychmiast jednak skierował uwagę na odległą część parkingu. Czy z boku białego minibusa stał jakiś mężczyzna, czy

może nie było to nic więcej, tylko złożony układ cieni rzucanych przez zwisające gałęzie? Pani O’Malley zatrzymała się, zawahała i wróciła do niego. — Jeszcze jedno, proszę księdza. Nie skończyłam układać lilii w kaplicy Matki Boskiej, ponieważ Moran przysłał tylko pięć bukietów zamiast sześciu, ale przyniosę ich więcej jutro przed mszą żałobną i poukładam wszystko. Ojciec Quinlan rzucił jej szybki, nerwowy uśmiech. — Tak, Mary. Z Bogiem. Pani O’Malley zmarszczyła brwi. — Proszę księdza, czy wszystko w porządku? — Tak, Mary. Oczywiście. Ale pani O’Malley rozglądała się, usiłując dojść, na co patrzył ksiądz. — To chyba nie znowu te dzieciaki, co? Trzeba im spuścić tęgie lanie, oto, co im się należy. — Nie, nie. To nic takiego. Próbowałem sobie przypomnieć, gdzie zostawiłem notes z adresami, to wszystko. — Nie zdziwiłabym się, gdyby na dachu samochodu, jak to pudełko z jajkami, które kiedyś ksiądz zostawił. — Tak — odparł ojciec Quinlan. — Chyba Mary ma rację. Rzeczywiście muszę się nauczyć koncentrować, prawda? Pani O’Malley pożegnała się znowu i odeszła. Ojciec Quinlan pozostał na miejscu przez dziesięć długich sekund, a potem powoli pokonał resztę schodów. Był bardzo szczupłym mężczyzną z łysiną otoczoną wianuszkiem białych włosów. Oczy miał błyszczące, osadzone głęboko i blisko siebie, a nos długi i kościsty; przypominał trochę członka starszyzny z Planety małp.

Chodził sztywnym, nieprzewidywalnym krokiem człowieka cierpiącego na reumatyzm. Przeszedł przez parking i dotarł do swojego samochodu, dziesięcioletniego niebieskiego volkswagena passata kombi zaparkowanego pod kasztanowcem. Zanim otworzył drzwi, ponownie rozejrzał się dookoła, ale najwyraźniej nikogo nie było na placu poza nim. Sam sobie stracha napędzasz zupełnie bez powodu, powiedział do siebie. Co się stało, to się stało przed trzydziestu laty. Odkupiłeś winy, więc Bóg ci wybaczył. Czas też ci wybaczył. Nawet gdybyś poszedł do więzienia, to do tej pory byś już wyszedł. Otworzył drzwi i prawie już usiadł na miejscu kierowcy, kiedy ktoś zakradł się z boku samochodu, chwycił drzwi od góry i zatrzasnął je na jego nodze. — Ała! — wykrzyknął i podniósł wzrok zaszokowany. Mocno zbudowany mężczyzna w obszernym szarym prochowcu opierał się o drzwi, przygważdżając łydkę księdza do progu. Twarz miał zakrytą białym materiałem, w którym wycięto dwie okrągłe dziury na oczy, a na głowie nosił wysoką stożkowatą czapkę z namalowanym z przodu czarnym znakiem zapytania. Według ojca Quinlana wyglądał jak jeden z księży z Nazareno, którzy paradowali w Hiszpanii w Wielkim Tygodniu, albo członek Ku-Klux-Klanu. Pod osłoną na twarzy oddychał ciężko, jakby był wściekły. Ojciec Quinlan poważnie się przestraszył. — Kim jesteś? — zapytał bardziej przerażonym głosem, niż chciał. — Co wyrabiasz? Krzywdzisz mnie! Krzywdzisz! Puść te

drzwi, dobrze? — Krzywdzę cię, czyżby? — odparł mężczyzna. — Krzywdzę, ty żałosny ciulu? — Mówił cicho, ale szorstkim głosem, jakiego używa ojciec, gdy chce nastraszyć małe dzieci: „Jestem potwór, grrr, zaraz cię zjem!”. — Czego chcesz?! — wrzasnął do niego ojciec Quinlan. — Pieniędzy? Chcesz komórkę? Weź, co chcesz, na miłość boską! Złamiesz mi nogę! — Nie chcę twoich pieniędzy, nie chcę komórki, a jak złamię ci nogę, to się nie zmartwię. Wysiadaj z wozu, ojcze. Idziesz ze mną. Mężczyzna cofnął się o krok i otworzył szeroko drzwi. Ojciec Quinlan natychmiast krzyknął: — Na pomoc! Ratunku! Pomocy! Mężczyzna, nie wahając się, uderzył go pięścią w twarz, łamiąc mu nos z głośnym trzaskiem. Z nozdrzy księdza trysnęła krew, zalewając wąsy i brodę, barwiąc na jaskrawą czerwień koloratkę. Ojciec Quinlan uniósł obie ręce do twarzy, bulgocząc i popiskując, gdy napastnik stał nad nim, opierając się o samochód wyraźnie zniecierpliwiony. — Skończyłeś biadolić? — warknął na księdza. — Jedziesz ze mną, ojcze, obojętnie, czy chcesz, czy nie. Ojciec Quinlan poszukał w kieszeni spodni chusteczki. Przyłożył ją do nosa i natychmiast zrobiła się czerwona. — Proszę — błagał. — Proszę, nie bij mnie więcej. — A to dobre, proszę księdza. Pamiętam, jak o to samo kiedyś ciebie prosiłem. Błagałem. A ty co zrobiłeś? Duchowny podniósł wzrok.

— Czy ja ciebie znam? — spytał przez usta sklejone krzepnącą krwią. — Jesteś z mojej ochronki dla chłopców? Może Dooley, co? — Nieważne, czy mnie znasz, czy nie. Najważniejsze, że ja ciebie znam. — Ale jeśli jesteś jednym z moich wychowanków i myślisz, że kiedykolwiek was maltretowałem, musisz dać mi szansę, bym cię przeprosił. — Maltretowałem? Maltretowałem? Tak to nazywacie. Słyszałem na to wiele określeń, ale „maltretowanie”… to się, kurwa, w pale nie mieści. — Zbłądziłem, szczerze wyznaję, ale uwierz mi, to było dla większej chwały Pana. Mężczyzna pochylił się do przodu i ojciec Quinlan zobaczył jego oczy błyszczące w otworach maski. Przez wysoką stożkowatą czapkę był jeszcze bardziej przerażający, niczym postać z baśni. — Chodź, ojcze. Pora za to zapłacić. — Chwycił księdza za prawą rękę i podniósł go z fotela. Pod duchownym ugięły się kolana, ale tamten go dźwignął. — Proszę, zrobię wszystko, o co prosisz — powiedział ksiądz. — I tak już nie żyjesz — odparł mężczyzna. Poprowadził go na drugi koniec parkingu, gdzie w cieniu pod murem kościoła ukryta była czarna furgonetka Renault. Otworzył tylne drzwi i wrzucił go jak worek starych kości. Ksiądz upadł na stertę poskładanych worków, uderzając się w bark, ale natychmiast dźwignął się na kolana. — Na pomoc! — zawołał. — Ratunku!

Jednak mężczyzna bez słowa zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Ojciec Quinlan poczuł, jak van zakołysał się, gdy napastnik usiadł za kierownicą, a potem zapalił silnik i ruszył. — Dobry Boże, któryś jest w niebie — szeptał ojciec Quinlan, składając dłonie jak do modlitwy. — Proszę, niech mi ktoś pomoże.

Rozdział 8

Katie płukała kubek po kawie, kiedy Siobhán weszła zaspana do kuchni w nocnej koszuli w prążki, z różowymi policzkami i potarganą rudą czupryną, jakby żeglowała po morzu. — Późno wróciłaś wczoraj — zauważyła Siobhán. — O… tak. Gdy John pojechał do domu, wróciłam na posterunek. Musiałam nadrobić papierkową robotę. — O drugiej w nocy? — Nie czułam się zmęczona, to wszystko. — Byłaś zbyt podniecona, co? To znaczy on się oświadczył, prawda, ten cudny John? — Nie — zaprzeczyła Katie. — Nie oświadczył się. — Och, to szkoda — powiedziała Siobhán, wyciągając z szafy płatki. — Więc o czym tak ważnym chciał z tobą porozmawiać? Katie odwróciła się od niej. — O niczym ważnym. Zamierza sprzedać farmę. — Poważnie? — Tak. Jego mama jest zbyt chora, aby mu teraz pomóc, a sprawy tak się ułożyły, że John nie radzi sobie z farmą. — Więc co ma zamiar teraz zrobić? Katie wzruszyła ramionami.

— Kto wie? — odparła. — Słuchaj… muszę jechać do pracy. Doktor Collins przyjeżdża z Dublina na sekcję ojca Heaneya. Nie będzie szczęśliwa, jeśli się spóźnię. Kiedy Katie szła do drzwi, Siobhán złapała ją za rękaw bluzki. — Spójrz na siebie, dziewczyno. Masz zapuchnięte oczy. Ryczałaś, co? — Pewnie, że nie. To katar sienny, nic więcej. — On cię nie rzucił? — Nie, nie rzucił. Nie. — To o co chodzi? — Powiem ci później — rzekła Katie. — Teraz mam za dużo spraw na głowie. — Sprzedaje wszystko i wraca do Stanów. O to chodzi, tak? Katie nic nie odpowiedziała, ale weszła do pokoju, który nadal nazywała „dziecinnym”, choć teraz używała go jako swojego gabinetu. To był pokój małego Seamusa, jednak kazała Paulowi zerwać niebieską tapetę i fryz w koniki na biegunach, więc teraz jedynym wspomnieniem po Seamusie była mała fotografia w ramce zrobiona w jego pierwsze i jedyne urodziny. Otworzyła górną szufladę biurka i wyciągnęła niklowany rewolwer Smith & Wesson kaliber 38. Otworzyła go i sprawdziła, czy jest w pełni naładowany, a potem przypięła płaską kaburę typu TJS do prawego uda. Siobhán podeszła do drzwi. — Mam rację, tak? — powtórzyła. — Sprzedaje farmę i wraca do Stanów, prawda? Katie widziała w oknie odbicie połowy swojej twarzy. Wyglądała na dziwnie pozbawioną emocji, chociaż zamiast

mózgu miała rozbite skorupy. Zamknęła szufladę. — Tak — potwierdziła domysły siostry. — Jedziesz z nim do Stanów? — Oczywiście że nie. Jak? — Kochasz go, prawda? Katie przecisnęła się obok niej na korytarz i zdjęła z kołka prochowiec. — Tak. Nie. Nie mogę — odpowiedziała. — To wykluczone. — Katie… — zaczęła Siobhán. — Dziewczyno, masz tylko jedno życie. Ja bym została z Seanem. Może powinnam była z nim zostać, ale to cipa. Twój John, nie pozwól mu wyjechać bez ciebie. Mówię serio. Katie otworzyła frontowe drzwi. Świeciło słońce i zobaczyła, jak morze migocze między drzewami po drugiej stronie drogi. — Zobaczymy się później — powiedziała do Siobhán. — Jeśli zamierzasz zrobić na kolację te twoje wegetariańskie lasagne, to nie mam nic przeciw temu. ♦♦♦ Pojechała na lotnisko w Cork. Samolot z Dublina z doktor Collins wylądował wcześniej i Katie czekała niecierpliwie obok posągu Christy’ego Ringa, mistrza hurlingu, irlandzkiego hokeja na trawie. Doktor Collins była wysoką kobietą o kanciastych rysach i kasztanowych włosach zaplecionych z tyłu w asymetryczny warkocz. Przypominała Katie Katharine Hepburn, gdyby ta aktorka nosiła okulary w rogowej oprawie i miała duży pieprzyk na brodzie.

— Przepraszam, jeżeli musiała pani doktor na mnie czekać — powiedziała Katie. — Równie dobrze mogłam pojechać taksówką. — Doktor Collins pociągnęła spiczastym nosem i wytarła go w chusteczkę. — Oszczędziłabym pani jazdy, a sobie dwudziestu minut czekania na zimnie. Katie otworzyła bagażnik i pomogła doktor Collins włożyć walizkę do środka. — Chciałam porozmawiać z panią o sekcji, zanim ją pani rozpocznie — odpowiedziała Katie. Wsiadły do samochodu, a Katie zapaliła silnik i wyjechała z lotniska. — Wolałabym podejść do pracy bez żadnych uprzednich sugestii — oponowała doktor. — Och, nie ośmieliłabym się. Chodzi o to, że sprawa ma pewne dziwne konsekwencje, i uważam, że powinna pani o nich wiedzieć. Ofiara to ksiądz z parafii w Mayfield, ojciec Dermot Heaney. Został związany i zadławiony drutem, a także wykastrowany. — Więc można by powiedzieć, że na spotkanie ze Stwórcą powędrował niekompletny? — W dwa tysiące piątym został oskarżony o molestowanie dzieci, chociaż biskup stanął po jego stronie i nie wszczęto przeciw niemu dochodzenia. Teraz jednak Kościół patrzy na to w zupełnie inny sposób. Można by pomyśleć, że wolałby się jak najbardziej zdystansować od całej sprawy. Ale najwyraźniej władze Kościoła są całkiem skore sugerować, że jedna z ofiar mogła zamordować go z chęci zemsty. Niemal, że na to zasłużył. — A co pani sądzi?

— Jeszcze nie wyciągnęłam żadnych wniosków — powiedziała Katie. — Zbyt mało dowodów. — Ale? — Ale dziwię się, że Kościół tak bardzo spieszy się z potwierdzeniem, iż ksiądz molestował dzieci. Mogę jedynie powiedzieć, że to dało im pełnoprawną wymówkę, aby poprosić nas, by nie nadawać śledztwu rozgłosu… na wypadek gdyby dawnym ofiarom przyszło do głowy atakować księży, którzy je napastowali. Jednak jest to zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy ojciec Heaney został po raz pierwszy oskarżony o molestowanie, w dwa tysiące piątym, diecezja udzieliła mu pełnego poparcia. Posunęła się nawet do stwierdzenia, że oskarżyciele wszystko zmyślili. — Cóż, czasy się zmieniają, prawda? — zauważyła doktor Collins. — Dzisiaj wszystko to tylko żałosne przeprosiny i bicie się w piersi. Mea culpa, mea culpa; hipokryci. — Znowu wyjęła chusteczkę i ją rozłożyła. — Nie wiem, w jaki sposób ma to dotyczyć mojej pracy. Katie objechała rondo Kinsale Road i skierowała się w stronę miasta. — To może nie mieć zupełnie żadnego związku. Chciałam jedynie, aby pani była tego świadoma, gdyby natrafiła pani na jakiś dowód, który z pozoru nie wygląda na ważny, ale który mógłby wyjaśnić, dlaczego Kościół tak gorliwie sugeruje, że ojciec Heaney był krwiożerczym pedofilem i dostał to, co mu się należało. Gdy Katie skręciła w bramę szpitala uniwersyteckiego, doktor Collins skończyła wycierać nos i ostro na nią spojrzała.

— Podejrzewa pani, że mógł zrobić coś o wiele gorszego, tak?

Rozdział 9

Sierżant O’Rourke i detektyw O’Donovan czekali na nią na Anglesea Street. Katie postawiła plastikowy kubek cappuccino na biurku i odwiesiła prochowiec. — Jaka jest sytuacja? Znaleźli się jacyś świadkowie? — Na razie dwóch — odparł sierżant O’Rourke. — Jeden to listonosz z Ballyhooly. Drugi to staruszka, która wyprowadzała psa na spacer. — Mówcie. — Listonosz wiózł pocztę na Grindell Farm około siódmej dwadzieścia, kiedy wyprzedził go czarny van, niemal spychając go do rowu. Według niego van jechał przynajmniej siedemdziesiąt na godzinę, a sama pani widziała, jak wąska jest droga. — Nie przypuszczam, by zapisał numery rejestracyjne. — Nie, ale mówi, że rejestracja była z Cork. Zauważył jeszcze jedno: na jednej z tylnych szyb był przylepiony biały znak zapytania. — Hm… to chyba będzie łatwo go znaleźć dzięki temu. Roześlijcie opis, dobrze? — Już rozesłaliśmy. — Co z drugim świadkiem? Tą staruszką z psem?

— Przechodziła przez most między Bloomfield a Ballyhooly tuż po siódmej; tak jej się wydaje. Mówi, że była mgła, więc nie widziała zbyt wyraźnie. Ale zauważyła czarną furgonetkę zaparkowaną nad rzeką, z tylnymi drzwiami szeroko otwartymi, a jakiś facet ciągnął coś przez wodę. — Powiedziała, co to takiego było? — Nie, mgła była zbyt gęsta. Ale mówi, że to musiało być ciężkie ze względu na to, w jaki sposób ciągnął. Zapytałem, z czym jej się to kojarzyło, a ona odparła, że z workiem węgla. — Potrafiła opisać mężczyznę? — Mówi, że był duży. W zasadzie to gruby, o okrągłych ramionach. Miał na sobie szary prochowiec i kalosze, ale jej uwagę zwróciła czapka. Powiedziała, że była wysoka i spiczasta, jak u czarnoksiężnika. — To dziwne. Kto nosi takie czapki? — A skąd mam wiedzieć? Pewnie czarodzieje. Przez większość czasu obrócony był do niej plecami, ale kiedy jej pies zaczął szczekać, mężczyzna odwrócił się na ułamek sekundy, a ona dostrzegła jego twarz. — Więc jak wyglądał? — Jak mówię, widziała go tylko przez chwilę, a sama nie najlepiej potrafi opisywać. Powiedziała, że gruby, ale podkreśliła, że nie był brzydki. Gruby jak cherubin, tak się wyraziła, a nie, że gruby jak świnia. — Gruby jak cherubin? Dobra… chyba sama z nią porozmawiam, może uda jej się opisać go dokładniej. — Mogę panią zawieźć do niej dzisiaj po południu — zaproponował detektyw O’Donovan. — Muszę jeszcze odwiedzić

cztery albo pięć domów, gdzie nie było nikogo rano, więc i tak zamierzałem wrócić do Ballyhooly. — Dobrze — odparła Katie. — Przynajmniej wiemy mniej więcej, kiedy ojca Heaneya wrzucono do rzeki. Sprawdźmy wszystkie kamery telewizji przemysłowej w promieniu dwudziestu kilometrów… Cork, Mallow, Limerick, Fermoy. Może wychwycimy gdzieś tego vana w drodze do Ballyhooly, dowiemy się, skąd przyjechał. — Ma pani rację. Zajmę się tym. Wtedy do jej biura zastukał nadkomisarz Dermot O’Driscoll. — Katie… masz chwilę? — Oczywiście. — Zawsze miała czas dla komisarza O’Driscolla. Był z niego duży mężczyzna o rumianej twarzy koloru konserwowej wołowiny, z dziką grzywą białych włosów. Prawdziwy mężczyzna, entuzjasta rugby i hurlingu, potrafił wypić w dni wolne od służby, ale od samego początku wspierał Katie w awansie i nadal jej bronił, gdy tylko uznał, że tego potrzebuje. Ogromnie szanował jej — jak to nazywał — „detektywistyczne talenty” i wierzył, że kobiety mają bardziej od mężczyzn wyczulony nos na kłamców, oszustów i cwaniaków. „Kobiety potrafią wyczuć stek bzdur na kilometr”. Sierżant O’Rourke i detektyw O’Donovan wyszli, a nadkomisarz O’Driscoll usadowił swój wielki lewy pośladek na krawędzi biurka Katie. Jadł pasztecik i od czasu do czasu musiał strzepywać okruszki z brzucha. — I jak leci? — spytał ją z pełnymi ustami. — Jest zbyt wcześnie, żeby cokolwiek stwierdzić. Myślę, że po sekcji dowiemy się o wiele więcej.

— Uwierzysz, że właśnie miałem telefon z biura diecezji przy Redemption Road? Sam przewielebny Kevin Kelly, wikariusz generalny. — Ach, tak? Czego chciał? — Twierdzi, że może za nas rozwiązać zagadkę tego morderstwa. — Naprawdę? Wiem, że niektórzy duchowni rzekomo potrafią czynić cuda, ale jak właściwie mu się to udało? — Wolał nie mówić tego przez telefon, ale z należnym szacunkiem zapytał, czy moglibyśmy złożyć mu wizytę w diecezji. — Och, cóż, gra czysto. Skoro prosi nas z należnym szacunkiem. I skoro rzeczywiście rozwiązał zagadkę, to zaoszczędzi nam wiele kłopotów, prawda? Nadkomisarz O’Driscoll skończył jeść i klasnął w dłonie, aby pozbyć się kruszynek. — Nigdy nie wiadomo, Katie. Zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Przed sześciu czy siedmiu laty całkiem zabiła mi klina sprawa zasztyletowania, którą prowadziłem w Sunday’s Well. Nie miałem świadków, narzędzia zbrodni, żadnej ekspertyzy sądowej, ale gdy tylko wydrukowano w gazecie nazwisko ofiary, zadzwonił do mnie ksiądz i powiedział, że przypadkiem, kiedy dzwonił do swojej matki, jego rozmowa nałożyła się na inną i podsłuchał, jak ten martwy kłócił się z innym mężczyzną, a ten drugi groził, że poczęstuje go nożem. Ksiądz jedynie podsłuchał przezwisko tamtego, które brzmiało Tazzer, ale skoro ofiara znała tylko jednego Tazzera, w pół godziny mogłem go zaobrączkować.

— I ksiądz dostał nagrodę, mam nadzieję? — Nie. Budżet na to nie pozwolił. Ale dostanie swoją nagrodę w niebie pewnego dnia, możesz być tego pewna.

Rozdział 10

Kiedy ojciec Quinlan odzyskał przytomność, dotarł do niego z oddali śpiew — wysokie, słodkie i przejmujące głosy Chóru Sierocińca Świętego Józefa śpiewające Ave Maria. Otworzył oczy i zobaczył trójkąt słońca na suficie. Nie widział wyraźnie i czuł, jakby był cały poobijany. Nos mu pulsował i był zapchany zaschniętą krwią, bolały go ramiona, a żebra miał tak obolałe, że musiał brać szybkie i płytkie oddechy. Obie nogi miał boleśnie obrzęknięte, a nawet palce stóp zdawały się rozbite, jakby ktoś wielokrotnie je deptał. Stęknął i spróbował usiąść, ale był przywiązany do łóżka nylonową linką do wieszania prania i mógł unieść głowę zaledwie o pięć, sześć centymetrów. Poza tym kark miał tak sztywny, że był w stanie dźwignąć głowę tylko na kilka sekund. Leżał na piętrze w sypialni o brudnych, pobielonych wapnem ścianach i podłodze przykrytej zużytym ciemnozielonym dywanem. Okna były staromodne, otwierane pionowo, a tynk na suficie odchodził płatami, odsłaniając pęknięcia, więc ksiądz domyślił się, że jest w starym, dziewiętnastowiecznym budynku. Naprężając głowę po raz drugi, dostrzegł płaskie, pastelowe fasady sklepów po przeciwległej stronie ulicy i namalowany napis „Tom Murphy — sklep odzieżowy”. Natychmiast poznał, że

znajduje się na drugim piętrze sklepu albo biura po północnej stronie Patrick Street, głównej arterii komunikacyjnej Cork. — Dobry Boże — jęknął przez rozbite usta i spuścił głowę. Sądząc po słońcu, musiała być jedenasta rano. Przypomniał sobie wczorajszy wieczór, jak wychodził z zakrystii, zamykał drzwi na klucz i żegnał się z panią O’Malley. Przypomniał sobie, jak wydawało mu się, że ktoś stoi w cieniu blisko jego samochodu, ale potem już nie pamiętał, co się z nim działo. Nie pamiętał nawet, że został pobity, chociaż na pewno go pobito, i to brutalnie. Usłyszał, jak na którymś z niższych pięter ktoś pędzi po gołych, niewyłożonych dywanem schodach, pokonując po dwa lub trzy stopnie naraz. Natychmiast zawołał: — Hej! Halo! Jest tam kto? Na pomoc, proszę! Rozległo się trzaśnięcie drzwiami, a potem nie słyszał już nic poza klaksonami samochodów w dole, odgłosem kroków na chodniku i trwożliwymi dźwiękami Ave Maria. — Na pomoc — powtórzył tak cicho, że nikt nie mógł go usłyszeć poza Bogiem albo którymś z jego aniołów. Wtedy zaczął się modlić. Domine Iesu, dimitte nobis debita nostra, salva nos ab igne inferiori, perduc in caelum omnes animas, praesertim eas quae misericordiae tuae maxime indigent. O mój Jezu, wybacz nam nasze grzechy, zbaw nas przed piekielnym ogniem, doprowadź nasze dusze do nieba, szczególnie te, które najbardziej potrzebują twej łaski. ♦♦♦

Minęła blisko godzina. Śpiewy Chóru Sierocińca Świętego Józefa brzmiały nieprzerwanie, Kyrie, Credo, Agnus Dei, a potem jeszcze raz Ave Maria. Ojca Quinlana nie podnosiło to na duchu, raczej bardzo deprymowało, jakby puszczano tę muzykę tylko po to, by go przestraszyć. Oczywiście płyta Elements była bardzo popularna, zwłaszcza w Irlandii, i grano ją wszędzie: w sklepach, restauracjach, nawet w pubach, lecz jego niepokoiło to ciągłe powtarzanie. — Na pomoc! — zawołał, a potem jeszcze raz i jeszcze, chociaż wątpił, czy ktoś go usłyszy, a jeżeli nawet, to czy przyjdzie mu z pomocą. Nagle jednak bez ostrzeżenia poruszyła się klamka i drzwi się otworzyły. Z miejsca, w którym leżał, nie widział, kto wszedł, ale przekręcił głowę i powiedział: — Proszę! Proszę mi pomóc, kimkolwiek jesteś! Nastąpiła chwila ciszy, a potem odezwał się ten sam chropawy głos co na parkingu przed kościołem zeszłej nocy. — O pomoc prosisz, co? — Czego chcesz? — spytał ojciec Quinlan. — Chcesz mnie ukarać, czy tak? — Och, chyba wiesz nazbyt dobrze, czego chcę — odparł mężczyzna. — Jeżeli sprawiedliwość jest ciastem, to chcę swój kawałek. — Nie rozumiem. Mężczyzna wahał się jeszcze kilka sekund, a potem podszedł blisko brzegu łóżka, aby ksiądz mógł go zobaczyć. Miał na sobie tę samą maskę z otworami na oczy i tę samą spiczastą czapkę co poprzedniej nocy. Był zwalisty i wysoki, jakieś metr

dziewięćdziesiąt. Miał opasły brzuch, który zwisał mu nad paskiem szarych workowatych spodni. Nosił bezkształtną szarą marynarkę o spadzistych ramionach i szarą flanelową koszulę. Nieustannie pocierał ręce jedna o drugą, a ojciec Quinlan wyczuwał, że jest w nim coś odrażającego, pewna wilgotność, jakby jego dłonie i zgięcia ud nieustannie się pociły. Jego czapka miała ponad czterdzieści centymetrów wysokości; wyglądała, jakby była zrobiona z szarego jedwabiu naklejonego na karton, z dwoma spiczastymi uszami. Z przodu widniał czarny symbol przypominający znak zapytania, ale równie dobrze mógł to być tasak robotnika portowego albo zwykły sierp. — Kim jesteś? — spytał go ojciec Quinlan. Mężczyzna parsknął przez jedno nozdrze dziwnie wysokim tonem. — Ojcze, nieważne, kim jestem. Wszystko trafi do tego samego kubła, nie ma siły. — Masz głos podobny do małego Charliego Dooleya. To ty? — Tego nazwiska nie znam. Szary Cefal, tak mnie teraz nazywają. Pragniesz sprawiedliwości? Chcesz wyrównać rachunki? Prześladuje cię jakieś wstydliwe wspomnienie i nic na to nie możesz poradzić? Szary Cefal załatwi sprawę za ciebie, pewnie i bez wahania, gwarantowane. — To ty mnie tak pokiereszowałeś? — dopytywał ksiądz. — Och. A nie należało ci się? — Wyspowiadałem się i odprawiłem pokutę za każdy grzech, jaki mogłem popełnić, powszedni albo śmiertelny. Jestem w stanie łaski.

— Naprawdę w to wierzysz, co? — Tak, mój synu. Pogodziłem się z Bogiem dawno temu i jestem szczęśliwy, że mi wybaczył. Powiedz, czego chcesz ode mnie? Mocno mnie pobiłeś, dobrze wiesz, a teraz błagam cię, żebyś mnie rozwiązał i wypuścił. Chyba złamałeś mi przynajmniej trzy żebra i muszę jechać do szpitala. Przez cały czas, kiedy ojciec Quinlan mówił, Szary Cefal kiwał głową, a spiczasta czapka przechylała się z boku na bok z regularnością metronomu. Ksiądz skończył. — Nie ma szans, ojcze — powiedział Szary Cefal. — Obawiam się, że czeka cię coś zupełnie innego. — Niech Bóg ma w opiece twoją duszę — zachrypiał duchowny. Szary Cefal się przeżegnał. — Twoją też, ojcze — odparł. To powiedziawszy, wziął duży składany nóż i otworzył go z trzaskiem. Ojciec Quinlan natychmiast zacisnął mocno oczy i zaczął się modlić. Bez względu na to, co miało go teraz spotykać, błagał o wybaczenie za wszelkie wykroczenia, które mógł przegapić i których nie odpokutował, i za wszystkie zbrodnie popełnione wobec innych nieświadomie, ale przede wszystkim modlił się, żeby nie było więcej bólu. Co dziwne, przyszło mu do głowy wspomnienie, jak stał u mamy w kuchni w letnie popołudnie. Miał co najwyżej cztery albo pięć lat. Mama urabiała ciasto na drożdżowy barmbrack, wsypała cukier puder, kandyzowane owoce i przykryła misę ściereczką, aby urosło.

Heaney uniósł jeden róg ścierki, wsunął palec w bladobrązową miksturę i oblizał go. Potem wsadził go jeszcze raz. Nadal czuł słodycz surowego ciasta, mleka i mąki. Widział jeszcze słońce za donicami z pelargoniami na kuchennym parapecie. Słyszał, jak matka wchodzi do kuchni za jego plecami; odgłos butów na kamiennej posadzce. — Na święte serce Jezusa! — wykrzyknęła matka i uderzyła go tak mocno w policzek, że przewrócił się i uderzył głową o nogę stołu. Słyszał jedynie głośny szum w uszach i niewyraźny głos matki, która na niego krzyczała. Czuł tylko ból. Zaczął płakać. I teraz, kiedy leżał na wąskim łóżku, a Szary Cefal stał nad nim, znowu zaszlochał, bardziej nad tym dzieckiem sprzed lat niż żałosnym, poobijanym starcem, którym był tego ranka. — Ach, dlaczego płaczesz, ojcze? — zapytał Szary Cefal chrapliwie. Pochylał się nad nim tak blisko, że ksiądz wyczuwał cebulę w jego oddechu. Jednocześnie rozcinał linkę do prania, którą tamten był przywiązany do łóżka. Zwinął ją. — Proszę, jesteś wolny — powiedział mężczyzna i ojciec Quinlan otworzył oczy. Szary Cefal zwijał linkę na łokciu, tak jak kobiety nawijają wełnę. — Pozwalasz mi odejść? — spytał ksiądz, z bólem dźwigając się do pozycji siedzącej i opuszkami palców osuszając wilgotne oczy. — Och, ojcze, to żadna wielka łaska, zobaczysz. Przytrzymał go za lewy łokieć i pomógł mu wstać. Ksiądz zrobił krok do przodu, ale ból w połamanych żebrach był tak

ostry, jakby go pchnięto kuchennym nożem; musiał się zatrzymać na chwilę, chwytając powietrze. — Nie dam rady… nie mogę… może lepiej się położę. — Ależ, ojcze, dasz radę. Przejdziemy tylko do sąsiedniego pokoju, co? Dasz radę. Człowiek o takim sercu. — Naprawdę nie mogę… Muszę… Szary Cefal pchnął go jednak brutalnie do drzwi… tak brutalnie, że ksiądz zawył z bólu i kolana ugięły się pod nim. — Nie mogę, nie, nie, och, Jezu, nie mogę! Szary Cefal poderwał go ponownie na nogi. Tym razem od przejmującego bólu aż pociemniało mu przed oczami i myślał, że zemdleje. — Pamiętaj: nigdy nie mów „już nie mogę”, ojcze! Tego nas, chłopców, zawsze uczyłeś, co? Nigdy nie mów „nie mogę!”, tylko „mogę!”. „Myślicie, że nasz Pan Jezus mówił »nie mogę!«, kiedy dźwigał krzyż na Kalwarię?”. Tak powtarzałeś nam, twoim chłopcom, prawda, ojcze? „Ból zbliża was do Boga”. — Proszę — szlochał ojciec Quinlan. Szary Cefal zignorował go i zaciągnął do sąsiedniego pomieszczenia, pochylając głowę, żeby zmieścić się w drzwiach. Była to zawilgocona łazienka z zielonym linoleum na podłodze i odłażącą ze ścian zieloną farbą. Po lewej stronie stała wielka staromodna wanna z nóżkami przypominającymi lwie łapy i bateria, która wyglądała jak wyjęta z maszynowni Titanica. Wnętrze wanny pokrywał szarordzawy brud, a z kranu nieustannie ciekło. Obok wanny stała muszla z pękniętą mahoniową deską, a nad nią wisiała umywalka z lustrem. Było zaparowane, ale odbijało

błękitne niebo na dworze i przesuwające się po nim chmury niczym niewyraźny obraz wolności i szczęścia, które wkrótce utraci na zawsze. Na suficie między dwoma oknami zamocowano blok z długą liną, która zwisała do podłogi. — Chyba nie chcesz mnie powiesić? — przeraził się ojciec Quinlan. — Nie tak, jak myślisz, ojcze. Ale w pewnym sensie. Słyszałeś o strappado? — Nie, nie, nie, nie możesz mi tego zrobić. — Och, chyba jednak mogę. Jak inaczej mógłbym cię nakłonić do refleksji nad swoimi czynami i ujrzenia w tym własnej herezji? — To nigdy nie było herezją! Nigdy! Wszystko robiłem dla większej chwały Pana, wiesz o tym! Wszystko po to, aby otworzyć bramy nieba, aby boskie światło spłynęło na nas bezpośrednio! Szary Cefal przysunął twarz tak blisko, że ksiądz nie widział go wyraźnie. W jego oddechu dominowała tak mocna woń surowej cebuli, że ojciec Quinlan znowu zaczął płakać. — To nie było dla większej chwały Pana, ojcze. To było na większą chwałę… wszyscy, kurwa, wiemy kogo. Ty, ojcze, musisz się jedynie przyznać do tego. — Spodziewasz się, że przyznam się do czegoś, czego nigdy nie zrobiłem? — Spodziewam się, że wyznasz, iż to zrobiłeś. — Nie mogę, obojętnie, co mi zrobisz.

Szary Cefal się cofnął. Teraz spojrzenie miał bardzo poważne, niemal zatroskane. — To będzie bolało, ojcze. Dlatego inkwizycja to stosowała. Księdzu rozszerzyły się nozdrza. — Nie mogę skłamać. Nie mogę popełnić wiarołomstwa przed obliczem Pana Wszechmogącego. Czyń, co najgorsze. — Bardzo dobrze. Szary Cefal położył ręce na ramionach księdza i pchnął go, aż tamten klęknął. Żaden z nich nic nie mówił, kiedy mężczyzna odciął fragment linki do prania, a potem wygiął księdzu ręce za plecy i związał je w nadgarstkach tak mocno, że niemal wstrzymał krążenie. Później sięgnął po linę, która zwisała z sufitu, przeplótł ją między nadgarstkami księdza i zawiązał. Oczywiście ojciec Quinlan wiedział wszystko o hiszpańskiej inkwizycji i o strappado i nie potrafił powstrzymać skowytu, który wydobył mu się z gardła. Gdy Szary Cefal chwycił drugi koniec liny i pociągnął ją ostro w dół, tak że dźwignął księdza na nogi, ten zdławił w sobie krzyk boleści. Ale kiedy Cefal znowu szarpnął linę, a potem jeszcze raz i ksiądz znalazł się nad podłogą z rękami podniesionymi pod ostrym kątem za plecami, gardło rozdarł mu ryk agonii. Więzadła w stawach barkowych rwały się z głośnym trzaskiem, a lewe ramię, które wypadło mu ze stawu podczas gry w rugby, gdy miał trzynaście lat, zostało całkowicie wyrwane z panewki. Szary Cefal podciągnął go jeszcze bardziej, aż ksiądz wierzgał stopami pół metra nad podłogą, a potem mocno zawiązał koniec linki wokół kranu.

— Nie mam nic do wyznania! — dyszał ojciec Quinlan. — Nie mam nic do wyznania. Szary Cefal stał przed nim z zasłoniętą twarzą i w stożkowej czapce, absurdalnej, ale złowrogiej, niczym złowieszczy klown. — Jak się czujesz, ojcze? Czy to boli bardziej niż cokolwiek w życiu? Tak mówią ludzie, którzy doświadczyli strappado! — Nie mam nic do wyznania! Bóg mi wybaczył! Twarz ojca Quinlana z bólu poszarzała jak popiół, oczy wyszły mu na wierzch. Szary Cefal miał rację: strappado było boleśniejsze od wszystkiego, czego doświadczył; większego cierpienia nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Jego tors obracał się przez cały czas, co wzmagało tarcie i kłucie połamanych żeber, a przy każdej próbie uniesienia się nerwy i ścięgna w ramionach rozrywały się jeszcze bardziej. Mijały minuty, a każda coraz głębiej pogrążała go w piekielnym ogniu. Wtedy uwierzył, że jego grzechy są niewybaczalne i Bóg nie zamierza go uratować. — Zabij mnie! — zaskrzeczał. — Wszystko, wszystko, drogi Jezu, tylko nie to! Zabij mnie!

Rozdział 11

Obsadzony szpalerem dębów podjazd, który wiódł ich do biura diecezji Cork i Ross, był skąpany w plamach słońca. Nadkomisarz O’Driscoll nucił coś fałszywie, jakby był zadowolony niczym Kubuś Puchatek. — Wiesz, że sam mógłbym być księdzem? — wyznał, gdy Katie wjechała na parking dla gości. — Mama tego chciała, ale mój stary był zdecydowanie przeciwny. — Ach, tak? — Nie zrozum mnie źle. Staruszek był bardzo bogobojny jak na kontrolera biletów w autobusie, ale były dwie rzeczy, w które nie wierzył. Jedna to margaryna, a druga celibat. — Daj spokój — zareagowała Katie. — Nie, naprawdę. Zawsze powtarzał, że gdyby Bóg chciał, aby człowiek nie jadł masła, nie stworzyłby krów, a gdyby nie chciał, żeby mężczyźni cudzołożyli, nie stworzyłby kobiet. Katie opuściła zasłonę przeciwsłoneczną i poprawiła palcami fryzurę. Tego ranka założyła oliwkową garsonkę: obcisły żakiet i wąską spódniczkę, a do tego kremową bluzkę ze stójką. John zawsze nazywał to jej „mundurkiem wojskowym”. Lubiła go nosić na spotkania z mężczyznami, na których chciała wywrzeć

wrażenie swoją bezpośredniością i rzeczowym podejściem do przestępstw. Razem z nadkomisarzem O’Driscollem wysiadła z samochodu i podeszła do najbliższego wejścia. Biura diecezji były zbudowane z kamienia i przestronne, ni to katedra, ni to wiejski dwór; wznosiły się pośród drzew i pól. Poważni młodzieńcy w koloratkach pospiesznie wchodzili i schodzili schodami, podczas gdy pięć zakonnic w łopoczących białych habitach stało w kręgu, trajkocząc i wrzeszcząc niczym mewy walczące o zdechłego śledzia. Młody ksiądz w grubych okularach, ze sterczącymi zębami i włosami zjeżonymi na karku zaprowadził ich do biura wikariusza generalnego, a po schodach wbiegł tak szybko, że ledwo mogli za nim nadążyć. Jego Eminencja wielebny Kevin Kelly siedział za szerokim dębowym biurkiem, z palcami obu rąk złożonymi w stożek, jakby oczekiwał ich z narastającym zniecierpliwieniem od momentu, gdy ich zawezwał. Z oprawionych w ołów okien za nim roztaczał się widok na pagórkowaty park otaczający biura, a w niezbyt dużym oddaleniu Katie dostrzegła dachy i wieże Cork mieniące się w słońcu. Dwie ściany w gabinecie wielebnego Kelly’ego zastawione były regałami z książkami, a na trzeciej ścianie z mahoniowej boazerii dominował duży olejny portret poprzedniego biskupa Cork i Ross, Conora Kerrigana, w szatach ze szkarłatnym pasem, trzymającego Biblię i najwyraźniej starającego się przywołać lekko świątobliwą minę, ale nie tak bardzo arogancką.

— Och, Dermot! Jestem ci wdzięczny, że przyjechałeś — powiedział biskup, wstając z fotela z wyciągniętą dłonią. Kiedy Katie weszła do gabinetu, myślała, że duchowny jest dość wysoki, gdy jednak podszedł do nich, uświadomiła sobie, że jego biurko stoi bliżej, niż sądziła, i ksiądz ma jakieś metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Conor Kerrigan był przystojny, przypominał rzymskiego cesarza: miał siwe włosy zaczesane do przodu i pokaźny nos z guzem. Ale takie oczy jak jego zawsze budziły podejrzliwość Katie. Były nieco zbyt błyszczące i wyrażały zbytnie samozadowolenie. „Wy, kobiety, niczego przede mną nie ukryjecie”. Być może Katie czasem się myliła, ale uważała, że potrafi odgadnąć, kiedy księża łamią ślub celibatu, zwłaszcza gdy łamali go często i odkrywali, jak intensywne mogą być namiętności ciała. Spoglądali na nią w ten szczególny sposób, jednocześnie ukradkowy i protekcjonalny, jakby dobrze wiedzieli, jak wygląda nago, ale nie zamierzali się skompromitować, przyznając się do tego. — Jego Eminencja nie zna jeszcze detektyw komisarz Kathleen Maguire, prawda? — zagadnął nadkomisarz O’Driscoll. Wielebny Kelly ujął dłoń Katie i ściskał ją przez chwilę bez potrząsania. Jego dłoń była ciepła i dziwnie szorstka. — Nie miałem jeszcze przyjemności, nie. Ale to wasi detektywi w zeszłym roku rozbili gang Rumunów obrabiający kościoły, prawda, pani komisarz? I za to diecezja ma wobec was wielki dług wdzięczności.

— Wasza Wielebność, proszę do mnie mówić Katie. Tak robią dziennikarze. — Ach, tak, media. Czyż wszyscy nie kochamy mediów? — Tylko wtedy, gdy odpowiada to naszym celom — wtrącił nadkomisarz O’Driscoll. — Proszę, siadajcie — powiedział wielebny Kelly. — Przypuszczam, że to po części ze względu na media zaprosiłem was tutaj dzisiaj. Biskup jest bardzo zdenerwowany tymi wszystkimi sensacyjnymi doniesieniami na temat morderstwa ojca Heaneya. Oczywiście należało to opublikować, ale biskup nie chce, aby sprawa nabrała przesadnego rozgłosu. Jeśli chodzi o molestowanie dzieci, myśleliśmy, że przetrwaliśmy już najgorsze, aż tutaj to. Podniósł z biurka wczorajsze wieczorne wydanie „Examinera” z nagłówkiem: „Zabójstwo księdza pedofila z zemsty. Policja szuka ofiar molestowania”. Nadkomisarz O’Driscoll pociągnął nosem. — Tak, widzieliśmy to — przyznał. — Ale obawiam się, że nie mamy kontroli nad tym, co piszą gazety. — Cóż, jestem tego świadom — odparł duchowny. — Na szczęście wierzę, że tajemnica śmierci ojca Heaneya została rozwiązana. A może powinienem powiedzieć: „na nieszczęście”, ponieważ umęczona dusza najwyraźniej wskutek tego spotkała się ze Stwórcą. — Proszę dalej — zachęcił go nadkomisarz O’Driscoll. Katie wiedziała, jak sceptycznie odnosi się on do detektywów amatorów. Według niego większość nie potrafiła rozwiązać

układanki składającej się z dwóch części, a co dopiero potrójnego zasztyletowania w Grawn mającego związek z narkotykami. Wielebny Kelly, wydąwszy usta w niemal triumfalnym uśmiechu, podał nadkomisarzowi wymiętą kartkę wyrwaną z taniego kołonotatnika. O’Driscoll pospiesznie ogarnął ją wzrokiem i przekazał Katie. — Skąd to się wzięło? — spytał policjant. — Zostało wepchnięte do skrzynki na listy ojca Lenihana w kościele Świętego Patryka przy Lower Glanmire Road, wczoraj późnym wieczorem albo dzisiaj wczesnym rankiem. Ojciec Lenihan zadzwonił do mnie o szóstej rano, gdy tylko znalazł kartkę. Poleciłem, by nikomu nic nie mówił, tylko przyniósł ją tutaj. — Nie kazał mu ksiądz zadzwonić do nas bezpośrednio? — Hm, nie — odparł wielebny Kelly. — W końcu mógł to być żart, więc uznałem, że stosowniej będzie, jeśli najpierw sam się temu przyjrzę, żeby nie marnować waszego drogocennego czasu. Och, jakiż dbały klient jest z Waszej Eminencji, pomyślała Katie, z dublińskim akcentem i powściągliwym uśmiechem. — Marnowanie czasu należy do naszych obowiązków — wtrącił nadkomisarz O’Driscoll. — Doceniam — odparł wielebny Kelly. — Ale cóż to za różnica? Kiedy ojciec Lenihan znalazł list, i tak było już za późno, prawda? Oczywiście chciałem też zredukować do minimum szum wokół sprawy. Muszę myśleć o reputacji diecezji, Dermot, a także o wrażliwości Brendanów. Katie przeczytała list. Napisany był zielonym długopisem, którego wkład jakby zaraz miał się skończyć, wąskim,

pochylonym do tyłu charakterem pisma. Do całej mojej rodziny i wszystkich przyjaciół, a przede wszystkim do ojca Lenihana. Nie wstydzę się tego, co zrobiłem, ale wiem, że muszę zapłacić za to w obliczu Boga i prawa, a wolę sam wybrać sposób zapłaty. Ojciec Heaney wielokrotnie mnie moleztował (sic!) u Świętego Józefa i przez te wszystkie lata codziennie myślałem o tym, co pozwalałem mu robić, i o tym, co robiłem mu w zamian. Jak wiecie, nigdy nie miałem narzeczonej ani żony, nie umiałem też myśleć o intimnej (sic!) sytuacji z kobietą, ponieważ zawsze uważałem, że gdy tylko się rozbiorę, ona od razu zobaczy, co się ze mną działo. Czułem, jakby moje ciało było całe wytatułowane (sic!) czarnymi paluchami ojca Heaneya, i nigdy nie mogłem tego zmyć. Szorowałem się co rano i wieczór wybielaczem, ale nigdy nie czułem się czysty. Całe to mówienie o wykorzystywaniu seksualnym przez ostatnie kilka tygodni ożywiło zbyt wiele wspomnień i zbyt wielką boleść. Nie mogę spać z powodu ogromnego wstydu. Uznałem, że odnajdę spokój jedynie wtedy, gdy odbiorę życie ojcu Heaneyowi, tak jak on zabrał moje. Sam zakończę własne i zanim to przeczytacie, już mnie nie będzie. Wiem, że popełniam grzech śmiertelny, ale jakże może być grzechem zabicie siebie, skoro już zostałeś zamordowany? Żegnajcie i niech wam Bóg błogosławi. Brendan Doody

— Kim jest Brendan Doody? — spytała Katie. — Jest… był… złotą rączką w kościele Świętego Patryka — odpowiedział wielebny Kelly. — Zajmował się też drobnymi pracami w okolicach St Luke’s Cross, pracował dla każdego, kto mu zapłacił. Prace ogrodnicze, mycie okien, remonty, tego rodzaju rzeczy. Spotkałem go zaledwie kilka razy, ale był z niego podejrzany gość. Zawsze mówił do siebie. Hm, może raczej sprzeczał się ze sobą. — Jeździł vanem? — spytała Katie. Ksiądz wzruszył ramionami. — Tego nie wiem. Trzeba zapytać ojca Lenihana.

— Czy wydawał się zdolny do morderstwa? — Kto wie, do czego człowiek jest zdolny, gdy jego umysłowa wytrzymałość wystawiana jest na próbę nie do zniesienia? Fizycznie był silny, tak, zdecydowanie mógł pokonać ojca Heaneya, związać go i okaleczyć, by zadać mu cierpienie. Niech Bóg zmiłuje się nad duszą ojca Heaneya. Katie obróciła list. — Żadnej wskazówki co do tego, jak odebrał sobie życie ani gdzie? Czy w ogóle popełnił samobójstwo? — Kiedy ojciec Lenihan znalazł list, udał się do mieszkania Brendana, ale jego tam nie zastał. Drzwi były otwarte, a na stołach stało pięć lub sześć butelek po whisky i puste puszki po piwie. Ojciec Lenihan zadzwonił do matki Brendana w Limerick i do brata w Midleton, ale żadne z nich go nie widziało. — Rozumiem — powiedział O’Driscoll. — Zanim jednak wyciągniemy zbyt pochopne wnioski, musimy poszukać naszego człowieka. Nie możemy zakładać, że ze sobą skończył, dopóki nie znajdziemy ciała, i nie możemy być pewni, że ten list cokolwiek oznacza, dopóki nie będziemy mieli okazji z nim porozmawiać… oczywiście, o ile nie popełnił samobójstwa. Jeżeli to taki dziwny człowiek, może to wszystko rozgrywa się w jego głowie. — Tak myślisz? — Wielebny Kelly zmarszczył czoło. — Według mnie ten list to bardzo wiarygodne przyznanie się do winy… i wierzcie mi, w życiu wysłuchałem niejednej spowiedzi. — Zasadniczo ludzie nie wiedzą — odezwała się Katie — że kiedy tylko zostanie popełnione morderstwo, przynajmniej kilka osób przychodzi wyznać, że to one je popełniły. Czasami chcą zwrócić na siebie uwagę, czasem po prostu brak im piątej klepki

i naprawdę wierzą, że są winni. A niekiedy szukają jedynie porządnej kolacji i ciepłego łóżka. Wielebny Kelly uniósł brwi. — Och… — powiedział, a potem dodał po dłuższej przerwie: — Biskup i ja mieliśmy wielką nadzieję, że to zamknie sprawę. — Możliwe — odparła Katie. — Ale przede wszystkim musimy się upewnić, czy Brendan Doody faktycznie sam napisał ten list i rzeczywiście popełnił samobójstwo, czy może po prostu uciekł. Czy ojciec Lenihan będzie miał jego zdjęcie, które możemy opublikować? — Nie jestem pewien, ale sądzę, że tak. — Wielebny Kelly sprawiał wrażenie rozczarowanego i zagniewanego. — Czy mam zadzwonić i zapytać? — Proszę się nie martwić, osobiście pojadę do niego — zdecydowała Katie. — Czy coś jeszcze ksiądz ma nam do powiedzenia? Im szybciej ruszymy ze śledztwem, tym lepiej. — Nie, nie. Chciałem jedynie pokazać wam ten list. Ale w imieniu biskupa chcę wyrazić najwyższą troskę i prosić, abyście prowadzili dochodzenie możliwie najdyskretniej. — Nie będziemy przekazywać prasie żadnych sensacyjnych oświadczeń, jeżeli tym ksiądz się martwi — zapewnił go nadkomisarz O’Driscoll. — Wasza Wielebność, zajmujemy się faktami, a nie szalonymi spekulacjami. Wielebny Kelly wstał i znowu podali sobie ręce. Ksiądz zmierzył przy tym Katie intensywnym, nieruchomym spojrzeniem, którego nie potrafiła zinterpretować. Był osobą duchowną, ale jego wzrok przypominał spojrzenia gangsterów

z Cork, takich jak Dave McSweeney, kiedy znajdowała się nader blisko odkrycia ich ostatnich przekrętów. Gdy schodzili szerokimi, łukowatymi schodami, dwaj młodzi księża przylgnęli do ściany, by ich przepuścić. — I co o tym sądzisz? — zagadnęła Katie. — A niech mnie, jeśli wiem cokolwiek — odparł O’Driscoll, wyciągając chusteczkę, aby wydmuchać nos. — Ale wyczułaś niepokój, prawda? Szczerze mówiąc, Katie, ktoś obciął księdzu to i owo, nieważne, czy był z niego stary zboczuch, czy nie, ale dlaczego biskup martwi się tym aż tak bardzo? — Nie mam pojęcia, ale zgadzam się z tobą. Nasz wielebny Kelly zdecydowanie zbyt mocno starał się naprowadzić nas na konkretny trop… z dala od tego, co naprawdę bardzo go niepokoi. Katie podniosła wyżej list Brendana Doody’ego nabazgrany zielonym długopisem. — Powiem ci coś jeszcze — dodała. — Ta spowiedź nie wydaje się szczególnie szczera. — W zasadzie przyznaje się, że to zrobił. — Wiem. List sprawia jednak wrażenie napisanego przez wykształconego człowieka, który udaje nieuka. Owszem, zawiera błędy ortograficzne, ale piszący popełnił błąd na przykład w wyrazie „intymnej”, którego niewykształcony człowiek nigdy by nie użył. Albo „boleść”. Słyszałeś kiedyś, żeby złota rączka mówił o „boleści”? Przeszli przez parking i wsiedli do samochodu. — Nie rozumiem — powiedziała Katie — dlaczego Kościół tak bardzo chce zwalić winę na Brendana Doody’ego. Czy on

rzeczywiście nie żyje, czy z jakiegoś powodu przegnali go gdzieś, gdzie go nigdy nie znajdziemy? Nadkomisarz O’Driscoll skrzywił twarz. — Zobaczymy, czy gdzieś się pojawi. A gdyby znaleziono go martwego, módlmy się, żeby naprawdę sam to sobie zrobił. Jeżeli nie, to będzie ze sprawy niezła kaszana, nie żartuję.

Rozdział 12

Ojciec Quinlan usłyszał, jak gdzieś na ulicy zegar wybija piątą. Całe jego ciało pulsowało bólem — każdy nerw, każde ścięgno, każdy mięsień — ale on wisiał tu tak długo, że w jakiś przedziwny sposób zaczął się do tego przyzwyczajać. Zastanawiał się, czy Chrystus odczuwał to samo przybity do krzyża. Popołudniowe słońce przesunęło się i teraz tylko płaski trójkąt światła przedostawał się przez okna. Był sam w łazience, ale nadal słyszał ciche, wysokie głosy Chóru Sierocińca Świętego Józefa. Śpiewał Bring Flowers of the Rarest, co tradycyjnie śpiewano w maju, dopiero za miesiąc, podczas koronacji posągu Matki Boskiej Dziewicy girlandami kwiatów. Ojciec Quinlan zapłakał rzewnymi łzami, jeszcze mocniej niż podczas śmiertelnych mąk, które znosił całe popołudnie. Zaszlochał, a wtedy jego połamane żebra potarły o siebie, aż krzyknął z bólu. — Gdzie jesteś?! — zawołał, a raczej tylko spróbował, bo zaschło mu w gardle i ledwo mógł wciągnąć powietrze. — Gdzie jesteś, diable? Zabij mnie i skończ z tym! Śpiew nie ustawał i znowu wydało mu się, że słyszy, jak ktoś zbiega po schodach. Mimo to nikt się nie pojawił. W pewnym

sensie gorzej było cierpieć w samotności, niż być wyszydzanym przez Szarego Cefala. Przynajmniej kiedy Szary Cefal był tu, czuł, że ktoś troszczy się o jego ból, nawet jeżeli tamten cieszył się z tego. Nagle otworzyły się drzwi do łazienki i przez chwilę, zanim ponownie się zamknęły, słyszał, jak chór śpiewa głośniej. O Maryjo! To korona z kwiecia Twoja O Tyś Królową kwiatów, Tyś Królową maja! Uniósł głowę, chociaż czuł, jak trzeszczą mu ścięgna karku. Szary Cefal stał przy wannie z założonymi rękami. Zdjął szarą kurtkę i miał teraz na sobie fartuch z czerwonej gumy sięgający kostek. Jego nagie przedramiona zdobiły tatuaże, głównie ryb, o ile ojciec Quinlan mógł je dostrzec. — Czyżbyś mnie wyzwał, ojcze? — zapytał. Tym razem mówił cicho i melodyjnie, niczym matka, którą zbudził w nocy płacz dziecka. — Myślałem, że jestem sam — zaszlochał ksiądz. — Ojcze, jakże mogłeś pomyśleć coś takiego? — powiedział Szary Cefal, jednak teraz głos miał bardziej szorstki i ostrzejszy. — Nie wiesz, że Bóg jest zawsze z nami, a nawet jeśli musi na chwilę odwrócić wzrok, to jeden z jego aniołów czuwa? Nigdy nie jesteśmy sami. — Dlaczego mnie nie zabijesz i nie zakończysz tego bólu? — spytał ojciec Quinlan. — Ponieważ chcę wysłuchać twojej spowiedzi, musisz mi wyjawić nazwiska wszystkich współwinnych grzechu, a przede wszystkim tego, który zaczął to całe szaleństwo. — Nie mogę — zaskrzeczał ojciec Quinlan.

— Nie możesz, ojcze, czy nie chcesz? — nalegał Szary Cefal i podchodził bliżej, a jego gumowy fartuch szeleścił. Czuć go było cebulą i stęchłym potem. Ryby na jego rękach wyglądały jak potwory z morskich głębin na średniowiecznych mapach, z wyłupiastymi oczami i wydętymi pyskami. Jedna z nich była rozcięta i z brzucha wylewały się strumieniami mniejsze ryby. — Złożyłem przysięgę milczenia — odpowiedział ojciec Quinlan. — Wszyscy złożyliśmy. Żaden z nas nie może wyjawić tego, co zrobiliśmy, z kim ani dlaczego. Szary Cefal bez ostrzeżenia gwałtownie szarpnął linę, na której wisiał ksiądz, aż tamten pisnął z bólu jak dziewczyna. — Przynajmniej mógłbyś wyznać własny grzech, ojcze, co? A potem kto wie? Może będę skłonny cię opuścić. — Ale to nie był grzech. Nigdy… przenigdy… nie myśleliśmy o tym jak o grzechu. — Po każdym zdaniu ojciec Quinlan musiał robić przerwę, żeby złapać oddech i odkaszlnąć, ale Szary Cefal czekał, jakby nigdzie się nie spieszył, lekko kołysząc liną, by ksiądz czuł się jeszcze bardziej bezbronny. — Och, więc to nie był grzech. A skoro nie grzech, to co? — Wyjaśnię, dlaczego to zrobiliśmy. Zrobiliśmy… zrobiliśmy… — Mów, ojcze. Nie przerywaj. Ojciec Quinlan zamknął oczy. Ból go przerastał. Pod powiekami nie widział nic oprócz intensywnego szkarłatu, koloru piekła, ale nadal słyszał O Sanctissima śpiewane przez chór i klaksony samochodów na Patrick Street, a do tego tupot kroków przechodniów, jak tych tłumów ludzi w sandałach spieszących na Kalwarię, by zobaczyć ukrzyżowanych Chrystusa i złodziei.

— To wszystko robiliśmy dla większej chwały Pana. I diecezji. — Dobrze rozumiem? To, co ty i twoi koledzy księża zrobiliście… w jaki sposób to miało przynieść chwałę Panu? Albo diecezji? Wasze czyny były dziełem Szatana i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. — Nie rozumiesz. — Nie, masz absolutną rację, ojcze, nie rozumiem. I dopóki mi nie powiesz, nie zrozumiem. — A co to za różnica? Będziesz mnie torturował, a potem zabijesz. Obojętne, czy ci powiem, czy nie. Wolę dotrzymać przysięgi złożonej moim braciom i Bogu. Szary Cefal wzruszył ramionami. — Twoja decyzja, ojcze. Tylko chyba nie rozumiesz, że są różne tortury. Wisisz tu i na pewno jest to dla ciebie tortura. Oj, tak! Ale przynajmniej nadal masz nadzieję na przetrwanie i normalne życie. Może twoje ręce nie będą już takie jak przedtem, lecz ciągle będziesz mógł chodzić i rozmawiać, jeść ryby z frytkami i podcierać sobie tyłek. Szary Cefal pochylił się do przodu. Materiał, który zakrywał mu twarz, unosił się i opadał z każdym oddechem. — Przypuśćmy jednak, że odetnę ci stopy? A może dłonie? Przypuśćmy, że stracisz uszy albo nos lub wydłubię ci oczy? Oczywiście wszystko bez znieczulenia. To nie tylko będzie boleć, prawda? Będziesz świadomy, że już nigdy nie będziesz tym samym człowiekiem. Nie mówił nic przez dwadzieścia długich sekund; płat materiału unosił się i opadał, a w wyciętych otworach połyskiwały jego oczy.

— A potem, ojcze — dodał szeptem — będziesz mnie błagał, żebym cię zabił. Obiecuję ci. Pchnął mocno księdza, aż ten zaczął się kręcić w kółko, wierzgając nogami i krzycząc z bólu. — Wyspowiadam się! — zawołał. — Wyspowiadam! Proszę! Matko Boska, wyspowiadam się! — No, teraz to co innego — powiedział Szary Cefal. — A może przemyślisz to jeszcze trochę, jakąś godzinkę, żeby mieć absolutną pewność, a potem wrócę i cię opuszczę. — Proszę — błagał ojciec Quinlan. — Proszę, opuść mnie teraz. Wyspowiadam się. Ale Szary Cefal zignorował go i wyszedł z łazienki, bardzo cicho zamykając za sobą drzwi. Ojciec Quinlan wirował powoli na linie z ramionami wybitymi ze stawów. Bardziej mruczał, niż jęczał, a z ust ściekała mu krwawa ślina. Chór śpiewał. Wszyscy święci i ludzie podli, serafini i cherubini wznieście swe radosne głosy, alleluja! Weselcie się narody, państwa i królestwa, archanieli i niebiańskie chóry: Alleluja! Alleluja! Alleluja! Alleluja! Alleluja!

Rozdział 13

Zanim Szary Cefal wrócił, zrobiło się ciemno, a jedynym źródłem światła w łazience były sodowe latarnie na ulicy. Ojciec Quinlan na przemian odzyskiwał i tracił świadomość; a na dodatek miał halucynacje. Wydawało mu się, że szedł brzegiem morza, zrobiwszy sobie przerwę podczas weekendowych rekolekcji w Myross Wood niedaleko Leap w zachodnim Cork. Było ciepłe sierpniowe popołudnie, z nielicznymi chmurami podobnymi do rozwianej końskiej grzywy, ale od oceanu wiała ostra bryza, podrywając mu sutannę, gdy wspinał się po skałach. Zastanawiał się intensywnie nad dyskusją, w której uczestniczył tego ranka: o „duszpasterstwie” i „apostolstwie”, w których nowo nawróceni na chrześcijaństwo mieli się podporządkować całkowicie bardziej dojrzałym członkom Kościoła i słuchać ich ślepo jak aportujący pies. „Pies nie wie, dlaczego biegnie za kijem. Nie uświadamia sobie, że to ćwiczenie jest dla niego dobre. Jednak nie musi. Liczy się tylko jego posłuszeństwo”. Ojciec Quinlan, dysząc, gdy jego czarne buty zsuwały się po łupku, wspinał się po surowej granitowej skale, aby lepiej przyjrzeć się zatoce. Gdy jednak zbliżył się do szczytu, zauważył

dziewczęcą głowę z rozwianymi na wietrze rudymi włosami; a kiedy zrobił jeszcze dwa kroki, zobaczył dziewczynę. Klęczała w trawie, bladoskóra, śliczna i całkowicie naga. Patrzyła na niego, ale w ogóle nie wydawała się zawstydzona. Miała małe piersi o różowych sutkach stwardniałych na wietrze, biodra w kształcie wazonu i płomienny kosmyk rudych włosów między udami. W lewej dłoni trzymała sztywny penis szczupłego, młodego mężczyzny, który leżał na plecach, z głową zasłoniętą przez kamienie przed wzrokiem ojca Quinlana. Chłopak też miał rude włosy łonowe, a dziewczyna właśnie zsunęła mu napletek, odsłaniając lawendową żołądź. Otworzyła szeroko usta, jakby zaskoczona w chwili, gdy miała wziąć ją do ust. Przez pięć długich sekund ojciec Quinlan i dziewczyna zamarli w tym żywym obrazie. Wiatr wzbijał sutannę księdza, która głośno łopotała, a dziewczynie rozwiewał włosy w secesyjne esy-floresy. Pod nimi ocean wgryzał się w skały, mewy krążyły dookoła z krzykiem, ale przez cały ten czas żadne z nich się nie poruszyło. Ojciec Quinlan nagle ruszył prawą ręką, jakby udzielając dziewczynie błogosławieństwa lub przepraszając, a może na pożegnanie. Potem odwrócił się i potknął o skałę, niby skacząc, niby spadając, aż dotarł do ścieżki, którą miał zejść do drogi. Było mu gorąco, gdy szedł, ale nie z zażenowania. Czuł, jakby przez nieuwagę otworzył drzwi pieca i oparzyły go gorące płomienie pokusy. Po raz pierwszy w życiu zobaczył z absolutną wyrazistością, jakim jest człowiekiem i czego naprawdę pożąda, a nie miał odwagi się przyznać. Ujrzał własny grzech z taką wyrazistością, jakby namalował go sam Brueghel, z demonami

o głowach żuków, które chciały wciągnąć go do piekła, i grającymi na trąbach aniołami, które dodawały mu siły i odwagi, by im się oparł. To nie rudowłosa dziewczyna go podnieciła. Widział w niej syrenę, tak… uwodzicielkę, jak Ewa lub Lamia, piękna, pożerająca dzieci wnuczka Posejdona. Podniecił go anonimowy młodzieniec, który leżał na plecach, gdy dziewczyna pieściła jego członek. Taki szczupły, o wąskich biodrach, taki chłopięcy. Ojciec Quinlan wyobraził sobie siebie samego klęczącego na miejscu dziewczyny, gotowego wziąć go do ust. Szary Cefal szarpnął liną gwałtownie z boku na bok. — Tylko nie mów, że sobie śpisz, co? — zapytał. — Aaaach! Proszę! — sapnął ksiądz. — Proszę… proszę, nie, to bardzo boli. — To gotowy jesteś do spowiedzi? Ojciec Quinlan spróbował unieść głowę. Tamten nadal miał szmacianą maskę na twarzy i czerwony fartuch z gumy. — Tak — wyszeptał. — Skoro tego chcesz. Szary Cefal odwiązał linę od baterii i opuścił go na podłogę. Pod księdzem ugięły się kolana i powoli osunął się na prawy bok. Gdy wybite ze stawów ramiona dotknęły linoleum, krzyknął głośno. — W imię Jezusa, cicho bądź! — skarcił go Szary Cefal. — Wrzeszczysz jak kurczak! O Święta Maryjo, Matko Boża! O Święta Maryjo, Matko Boża! Mężczyzna rozwiązał nadgarstki księdza i ułożył mu ramiona wzdłuż boków. Ojciec Quinlan zagryzł język, aby znowu nie krzyknąć, aż pociekła mu z ust strużka krwi.

— No proszę. — Szary Cefal chwycił księdza pod pachy i podciągnął do pozycji siedzącej. Potem zawlókł go po podłodze pod ścianę obok wanny. — Dobrze, ojcze, wysłuchamy teraz twojej spowiedzi. Tylko głośno i wyraźnie proszę. Ojciec Quinlan zamknął oczy. Ból był tak ogromny, że niemal odbierało mu mowę. Szary Cefal czekał prawie pół minuty, ale kiedy ksiądz nie zaczął się spowiadać, rzekł: — Może naoliwimy trochę gardło? I tak chciałem ci to zaaplikować trochę później. Podszedł do sosnowej szafki stojącej w rogu i wyciągnął duży słój. Wrócił i podsunął księdzu pod twarz. — Otwórz oczy, ojcze. Widzisz? Najlepsze miodzio Johna Martina prosto z Dunmanway. Zawsze w to święcie wierzyłeś, co? Sama pychotka, tak mawiałeś. Słońce przeświecało przez słój miodu tak jasno, że wyglądał jak pomarańczowa lampa. Szary Cefal odkręcił wieko, a potem z kieszeni fartucha wyciągnął łyżkę ze stali nierdzewnej. Nalał na nią miód, aż zaczął kapać długimi strużkami na podłogę, po czym podsunął księdzu pod usta. — Proszę, ojcze. Złoty miód na złoty głos. Tamten zaciskał usta i próbował odwrócić głowę. — Daj spokój, ojcze, wiesz, że to dobre dla ciebie. Mocno wciskał łyżeczkę w usta księdza. Intensywny, słodki zapach wywoływał u duchownego odruch wymiotny. — Wyobrażasz sobie, że nawet teraz od miodu robi mi się niedobrze? — zapytał Szary Cefal. — Nawet w sklepie nie mogę patrzeć na miód na półce, bo zaraz bym wyrzygał śniadanie. Ale

skoro ma cię to skłonić do spowiedzi, niech tak będzie, ojcze. Podniebienie będzie musiało trochę pocierpieć. Ojciec Quinlan ciągle zaciskał usta. Był to jego ostateczny przejaw nieposłuszeństwa. Możesz zmusić mnie do spowiedzi, kimkolwiek jesteś, ale we własnym mniemaniu nie popełniłem żadnego grzechu. Ani moi bracia. Wszystko robiliśmy, by zadowolić i chwalić Boga i by jego łaska zagościła w diecezji. Jednak Szary Cefal bez wahania wepchnął lewą dłoń między uda księdza i chwycił jego jądra przez cienkie wełniane slipy. — Och, nie, proszę — jęknął ksiądz. — Więc umiesz mówić, co? Alleluja! Wlejmy w ciebie ten miód, a potem zobaczymy, jak słodko będziesz do mnie mówił. Ojciec Quinlan znowu zamknął usta, ale tamten szybko i boleśnie ścisnął go między nogami i ksiądz natychmiast je otworzył. Mężczyzna wepchnął mu łyżkę tak mocno, że zastukała o sztuczne zęby. — Ssij! — rozkazał. — Dalej, ssij! Żeby łyżka była czysta, ojcze! Duchowny zlizał cały miód z łyżki i połknął. Chociaż był przerażająco słodki, miał gorzki posmak… ale to mogła być krew z przygryzionego języka. — Oj, grzeczny jesteś i posłuszny, jeśli tylko chcesz, co? — powiedział Szary Cefal, wstając i zakręcając słój. — A teraz posłuchamy, jak śpiewasz. Ojciec Quinlan bardzo chciał zetrzeć kleisty miód z ust, ale obie ręce zwisały mu po bokach wybite i bezużyteczne. — W imię Ojca… — zaczął. — Dalej — ponaglił go Szary Cefal szorstkim głosem. — I Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Ksiądz powiedział najgłośniej, jak mógł: — Spowiadam się. — Dobrze. Ty się spowiadasz. Właściwie z czego? — Spowiadam się, że latem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku… wykorzystałem swoją pozycję duchowego pasterza… aby nakłonić kilku chłopców powierzonych mojej opiece… — Mów! Może udało ci się ujść kary prawie przez trzydzieści lat, ale teraz przyszła pora, aby błagać o wybaczenie. — …aby nakłonić kilku chłopców powierzonych mojej opiece… — Wypluj to, ojcze. Ojciec Quinlan podniósł wzrok i krzyknął: — Obiecałem im, że ujrzą Boga!

Rozdział 14

Katie odwiozła nadkomisarza O’Driscolla na Anglesea Street. Kiedy wysiadali z samochodu, podniosła wzrok i zobaczyła brudną białą koszulę unoszoną przez wiatr ponad dachami, z rękawami, które przyzywały ją niby ręce. Wznosiła się i krążyła wysoko ponad nią, a potem gwałtownie znikła z widoku, jak pijak wyrzucony z pubu. Detektyw O’Donovan siedział przy swoim biurku i czekał na nią. — Kanapkę? — zaproponował, unosząc krzywe pajdy chleba z pomarańczowym serem. — Nie, dziękuję, Patrick. Jedźmy od razu, dobrze? Detektyw O’Donovan ruchem głowy wskazał przezroczysty worek na dowody leżący na biurku obok rozpakowanych kanapek. — Pamiętniki ojca Heaneya, czy cokolwiek to jest. Myślałem, że będzie pani chciała im się przyjrzeć, zanim wyślę je do analizy daktyloskopijnej. Katie podniosła worek. W środku były trzy bruliony oprawione w cętkowaną skórę, wielkości kieszonkowej Biblii. Z kieszeni żakietu wyjęła zwiniętą parę lateksowych rękawiczek

i założyła je. Potem otworzyła plastikową torbę, wyciągnęła jeden z brulionów, poobracała go w rękach, a także powąchała. — Pachnie kościołem — stwierdziła. — Wszystkie rzeczy u ojca Heaneya pachniały kościołem. Zamiast fajek chyba palił kadzidło. Katie odwróciła okładkę. Na wyklejce drobnym maczkiem wypisano słowa: Quam Condeco Deus, a poniżej nazwę: „Sierociniec Świętego Józefa, Cork, 1983”. — Quam Condeco Deus? — zapytała Katie. — To ma związek z Bogiem? — To samo jest we wszystkich trzech brulionach. Sprawdziłem w internecie. Jak się zorientowałem, to znaczy: „Jak spotkać Boga”. Katie przewertowała zeszyt od początku do końca. Jezu… nawet najlepsi tłumacze będą potrzebowali całych tygodni, aby odcyfrować to miniaturowe pismo. Każdą stronę wypełniały ponumerowane akapity i chociaż nie rozumiała zbyt wielu słów, odniosła ogólne wrażenie, że jest to kompendium sposobów, by prawdziwie wierząca osoba mogła się czuć bliższa Bogu. Statua angelus usequaque commodo Deus — „Boga cieszą posągi aniołów”, cokolwiek znaczyło usequaque. — Dobrze, Patrick — powiedziała, odkładając brulion do worka i oddając go. — Ale powiedz w laboratorium, żeby skopiowali całość, zanim dadzą do analizy. Chcę mieć to przetłumaczone jak najszybciej. Musimy się dowiedzieć, jak ojciec Heaney zamierzał się spotkać ze Stwórcą, czy planował to czy nie.

♦♦♦ Przejechali przez szarą połyskliwą rzekę na Lower Glanmire Road i zaparkowali przed strzelistym portykiem kościoła Świętego Patryka. Ojciec Lenihan stał na zewnątrz i rozmawiał z dwoma parafianami, a wiatr powiewał jego białą zaczeską jak chustką. Gdy Katie i detektyw O’Donovan wchodzili po schodach, obrócił się gwałtownie, by ich powitać, składając dłonie i przekrzywiając głowę na bok, co miało być szczególnie wylewnym gestem. Był bardzo szczupłym mężczyzną o długich rękach i nogach, niczym długonogi Staś Straszydło. Oczy miał niebieskie, a twarz bardzo bladą, za to policzki jak dwie szkarłatne plamy, jakby pił albo starał się ucharakteryzować na żeńską bohaterkę z pantomimy. — Niech mi panie wybaczą — powiedział do swoich parafianek, dwóch zażywnych dam w kapeluszach niczym krowie placki i kardiganach w różnych odcieniach. — Muszę zamienić słowo z tymi poczciwymi ludźmi. To stróże prawa. Przyszli w sprawie biednego Brendana. Obie kobiety poczłapały niechętnie na bok, starając się bardzo pozostać w zasięgu słuchu. Ale Katie zaproponowała: — Wejdźmy do środka, proszę księdza. Chciałabym zobaczyć mieszkanie Brendana. — Oczywiście. Przypuszczam, że nie było na jego temat żadnych wieści? To paskudna sprawa, taki szok, ale właściwie nie zaskoczyła mnie tak do końca. Zawsze miałem przeczucie, że Brendan tłumi w sobie wzbierający gniew przeciw światu,

chociaż nie miałem pojęcia, że skierował go przeciw ojcu Heaneyowi. Ojciec Lenihan poprowadził ich przez kościół i wszyscy po kolei przyklęknęli przed ołtarzem. Potem tylnymi drzwiami wyprowadził ich na kamienny dziedziniec przed parterową przybudówką, w której znalazł schronienie Brendan Doody. Bardziej jak gigantyczny chomik, pomyślała Katie, niż człowiek. Główne pomieszczenie miało wysoki sufit z krokwiami, z których zwisały długie, pokryte kurzem pajęczyny, i było niewiarygodnie zagracone. Pod oknem stała zarwana kanapa, na której najwyraźniej Brendan Doody sypiał, przykryta wielobarwną narzutą zrobioną na szydełku. Obok niej stał zdezelowany fotel wiklinowy, ale resztę pomieszczenia wypełniały stoliki i warsztaty zawalone młotkami i innymi narzędziami, pędzlami, puszkami z wkrętami i wyciśniętymi tubkami po kleju. Powietrze dławiło wonią lakieru i rozpuszczalnika. W odległym końcu dobudówki z płyty wiórowej zbito prowizoryczne przepierzenie z wyciętymi w nim krzywymi drzwiami, a za nim mieściła się kuchnia i umywalka Brendana. Na parapecie okiennym stały dwie opróżnione do połowy butelki z szamponem przeciwłupieżowym. Kuchnia była wyposażona w kuchenkę elektryczną z dwoma krążkami, brązowy plastikowy czajnik oraz rząd tanich warząchwi i łopatek do gotowania. Katie otworzyła jedną z szafek. Poza pudełkiem z herbatą ekspresową i paczką czekoladowych herbatników zawierała tylko puszki z tuńczykiem, trzydzieści albo więcej. Jedyny osobisty element, jaki dostrzegła, to zwinięta na brzegach fotografia siwej kobiety w turkusowym rozpinanym

swetrze, która prawdopodobnie była matką Brendana. Wrócili do głównego pokoju. Ojciec Lenihan położył rękę na oparciu kanapy. — Czasami znajdowałem go tu, jak leżał… młody Brendan. Nie spał, ale wpatrywał się w sufit i szeptał do siebie. — Słyszał kiedyś ksiądz, co mówił? — zapytała Katie. — Wychwyciłem słowo albo dwa, ale naprawdę nie mam ochoty ich powtarzać. Był z niego prawdziwy nieszczęśnik o umęczonej duszy i chyba nie nam go sądzić. — Mimo to, jeżeli ksiądz słyszał cokolwiek, co mogłoby wyjaśnić jego postępowanie… Ksiądz Lenihan wzruszył ramionami. — Zdaje się, że nie należy mówić źle o zmarłych. Brendan szeptał: „Ty diable, Kościotrupie, kiedyś pożałujesz”. — Kościotrupie? — Nie wiedziałem o tym do wczoraj, kiedy zadzwonił do mnie brat Tiernan ze Świętego Józefa. Kościotrup, tak chłopcy nazywali ojca Heaneya, chyba dlatego, że był taki chudy. — Więc kilkakrotnie ksiądz słyszał, jak Brendan Doody szeptał coś, co mogło być groźbami wobec ojca Heaneya? Duchowny wyglądał na skrępowanego. — W pewnym sensie tak. To znaczy pod warunkiem, że zrozumiałem go należycie. — Przed chwilą ksiądz powiedział, że wyraźnie słyszał, jak mówił: „Ty diable, Kościotrupie, kiedyś pożałujesz”. — W pewnym sensie tak. — Oj, proszę księdza, powiedział to czy nie?

Katie popatrzyła ostro na ojca Lenihana, który rzucał spojrzenia swych błękitnych oczu w stronę zarwanej kanapy, jakby bardzo starał się wyobrazić sobie coś, co właściwie nigdy się nie wydarzyło. W końcu splótł dłonie i przyznał: — Tak. To właśnie powiedział. — Bardzo dobrze. Kiedy ksiądz widział go ostatni raz? — Ach… chyba była piąta albo szósta, tuż przed mszą. Powiedział, że idzie się spotkać z kolegami. — Był zdenerwowany? A może zachowywał się inaczej niż zwykle? Ksiądz pokręcił głową. — Być może, ale zawsze trudno było ocenić Brendana. Czasami krzyczał, jakby był bardzo zły, a to był tylko taki żart z jego strony. Takie osoby jak Brendan… nie zawsze mają takie samo poczucie humoru jak reszta świata. Uważał, że ludzie na wózkach inwalidzkich są śmieszni. Wytykał ich palcem na ulicy i śmiał się do rozpuku. Tylko dlatego, że mieszkańcy Cork go znali, nie skończyło się to dla niego tęgim laniem. Katie krążyła po przybudówce, podnosiła wkrętaki i pilniki, przeróżne kawałki drutu. Parę szczypiec i zwój miedzianego drutu podała detektywowi O’Donovanowi, aby schował je do torebek na dowody. — Zdaje się, że przy tej całej dyskusji w prasie o wykorzystywaniu dzieci — mówił ksiądz — była to tylko kwestia czasu, by Brendanowi przyszło do głowy, żeby też się zemścić.

— Czy ksiądz sądzi, że ojciec Heaney zasłużył na to, co go spotkało? — spytała Katie. — Oczywiście, że nie! Nie zabijaj niezależnie od powodów. Poza tym wiem na pewno, że cokolwiek zrobił ojciec Heaney, szczerze tego żałował. — Ale wierzy ksiądz, że Brendan miał wyraźny powód, aby go ukarać? — To zależy od skłonności do wybaczania, pani komisarz. — Hm… — Katie przejechała opuszkiem palca po małej pile, ale jej ostrze było raczej zardzewiałe niż zakrwawione, więc odłożyła narzędzie. — Czy Brendan miał furgonetkę? — Nie, on sam nie miał. Pożyczał z przedszkola w Ballyvolane, kiedy potrzebował do jakiegoś zlecenia. — Jak wyglądała ta furgonetka? Ojciec Lenihan się skrzywił. — Nie zawsze była to ta sama. Raz widziałem niebieską, raz czarną, ale nie mnie pytać o samochody ciężarowe. — Czarna… było w niej coś szczególnego? Jakieś oznaczenia? — Tylko nazwa, którą ktoś zamalował i nie można było jej odczytać. Detektyw O’Donovan uniósł kołonotatnik i zielony długopis. — Znalazłem to tutaj na stole. W nim musiał napisać pożegnalny list. Katie wzięła notatnik i przewróciła kilka kartek. Wszystkie były puste, ale kiedy obejrzała je pod światło, dostrzegła wgłębienia powstałe przy pisaniu. Oddała go detektywowi. — Tak, schowaj to też… i długopis.

Rozejrzała się ostatni raz, podniosła poduszkę z wiklinowego fotela, a potem narzutę z kanapy. Sztuczna skóra była wytarta, aż prześwitywały sprężyny, a Brendan Doody miał zwyczaj wpychać pod oparcie zmięte papierki po słodyczach, głównie snickersach i aero. — Najwyraźniej się nie głodził — zauważyła. Położyła narzutę i dodała: — Czy wielebny Kelly przekazał księdzu, że będziemy potrzebowali fotografii Doody’ego. Ojciec Lenihan poprowadził ich z powrotem do kościoła i przez biuro parafialne wyłożone boazerią. Na ścianie nad jego biurkiem wisiała bardzo żałośnie wyglądająca Madonna, jakby użalała się nad tym, co stało się ze światem pomimo złożenia w ofierze własnego syna. W zasadzie to Katie nie widziała nigdy bardziej przygnębionej Madonny. Ojciec Lenihan wytrząsnął dwie fotografie z brązowej koperty i podał je Katie. — To… to małe… jest najświeższe. Zostało zrobione na rodzinnym chrzcie przed trzema tygodniami. To większe… Brendan nie jest tu zbyt wyraźny, ale to on stoi w tle w czapce. Katie uważnie przyjrzała się zdjęciom. Brendan Doody mógł mieć około metra siedemdziesięciu wzrostu. Był lekko przy kości, miał niechlujne, karmelowe włosy, które pewnie sam sobie strzygł, i sterczące uszy. Jego przejęta, ale też lekko zaskoczona mina sugerowała, że ekscytowały go wydarzenia, których był świadkiem, choć nie bardzo wiedział, jak w nich uczestniczyć. — Stokrotne dzięki, ojcze — powiedziała Katie. — Te dwa zdjęcia świetnie się nadadzą. Przynajmniej jedno z nich

zamieścimy w telewizji dzisiaj wieczorem. Tymczasem gdyby ksiądz mógł się zastanowić, co jeszcze by nam pomogło. — Postaram się — odparł ojciec Lenihan. — Ale przeczytaliście ten list, prawda, więc sami widzicie, że był z niego dziwak. Obecny ciałem, ale nie… — Postukał się palcem w czoło. — Nie całkiem w każdym razie. ♦♦♦ Pożegnali się z ojcem Lenihanem i zeszli po schodach kościoła. Wtedy Katie spojrzała na rzekę i zobaczyła białą koszulę, która wcześniej fruwała nad dachami; teraz leżała rozpostarta w brudnej, szarej wodzie, a jej rękawy unosiły się i opadały w wężowatej parodii tańca. Wsiedli do samochodu i zatrzasnęli drzwi. — Co pani o tym sądzi? — zapytał detektyw O’Donovan. — A skąd wiesz, że cokolwiek o tym sądzę? — Bo to widać jak cholera. Ma to pani w oczach. To słynne spojrzenie, które O’Driscoll nazywa „prześwietlaczem kłamstw”. Wycofali się z parkingu przed kościołem. Ojciec Lenihan nadal przyglądał się im ze szczytu schodów ze złożonymi dłońmi. — Kłamał jak z nut — powiedziała Katie. — Ojciec Lenihan? W imię Jezusa, to ksiądz! — Co z tego? Naprawdę myślisz, że księża nigdy nie kłamią? Te wszystkie bzdury o tym, jak Doody szeptał, że Heaney to diabeł i że kiedyś pożałuje. — Nie uwierzyła pani? Katie pokręciła głową.

— Ani na sekundę. Ojciec Lenihan wyraźnie czuł się nieswojo, kiedy to mówił. Ale… ktoś wyżej w diecezjalnym łańcuchu pokarmowym kazał mu to powiedzieć albo coś o podobnym znaczeniu. Poza tym… jeśli się nad tym zastanowić, nie było żadnego świadka, który by słyszał, jak Brendan grozi ojcu Heaneyowi przed morderstwem. — Brendan jednak nie nazywał go ojcem Heaneyem, co? Nazywał go Kościotrupem. — Zgrabne, tak sobie pomyślałam. Dzięki temu ta groźba zabrzmiała bardziej autentycznie, bo jeżeli ojciec Heaney wykorzystywał go w szkole, Brendan by go tak nazywał. Każdy, kto chodził do Świętego Józefa, wiedziałby, kim jest Kościotrup. Na pewno jeszcze pamiętasz przezwiska swoich nauczycieli, prawda? Detektyw O’Donovan zastanowił się, gdy czekali na światłach, aby przejechać przez rzekę. — Ma pani rację — odparł. — Ojciec Pierdzikaczka. Nawet nie pamiętam jego prawdziwego nazwiska, ale nie zapomnę, jaki hałas wywoływał na korytarzach. Starsi chłopacy rzucali w niego kawałkami chleba.

Rozdział 15

Katie weszła do biura prasowego i przekazała dwie fotografie Brendana Doody’ego, aby wysłano je do telewizji przed wieczornymi wiadomościami, a potem do gazet: „Examinera”, „Corkmana” i „Southern Star” w Skibbereen. Miała już wracać, kiedy sierżant O’Rourke wychylił głowę z pokoju odpraw i zawołał: — Telefon do pani! — Ktokolwiek to jest, powiedz, że jestem gdzie indziej, bo tutaj już prawie mnie nie ma. — Najwyraźniej to osobista sprawa, tata Aoife. Tata Aoife. Oczywiście Aoife to owczarek Johna. Katie zatrzymała się z ręką na drzwiach. Na chwilę zamknęła oczy, a potem odwróciła się i weszła z powrotem. Sierżant O’Rourke bardzo starał się opanować śmiech, gdy podawał jej słuchawkę. — John — wyszeptała. — Wreszcie cię złapałem! Próbowałem cały ranek. Nie odbierałaś komórki. — Nie przez ciebie, nie. Byłam zawalona robotą. Zajmujemy się zabójstwem ojca Heaneya. Zaraz wracam do Ballyhooly. — Katie… możemy porozmawiać?

— O czym? Nie ma o czym mówić, prawda? Cokolwiek czujemy do siebie, ty wyjeżdżasz, a ja zostaję, i to wszystko. — Proszę. Mam parę pomysłów. Może coś wspólnie wymyślimy. — Co? Weekendy na zmianę? Jeden w Kalifornii, a drugi w Cork? — Katie… proszę, wysłuchaj mnie. Czy jest szansa, żebyśmy spotkali się dzisiaj wieczorem? Instynkt podpowiadał Katie: nie, to oznacza tylko więcej kłótni i bólu. Ale spojrzała na zegarek i odparła: — Jem kolację z ojcem o siódmej. Może wtedy przyjedziesz? — Nie chciałbym się mu narzucać. — Nie będziesz. On uwielbia towarzystwo, a pani Walsh zawsze gotuje o wiele za dużo. Nie mogę zagwarantować, co nam poda dzisiaj wieczorem, ale jeżeli jesteś gotowy zaryzykować… — Pewnie. Zjem cokolwiek, znasz mnie. Tylko proszę, prócz tych flaczków, błagam… tych gotowanych w mleku. Katie się zawahała. Wiedziała, że to szalony pomysł, ale już zaczęło jej brakować Johna. Wystarczy, że tylko go zobaczy i dotknie, a nie będzie taka całkiem samotna. I może istniała jakaś szansa, że znajdą sposób, by pozostać razem. Może mogłaby porozmawiać ze znajomymi i znaleźć mu pracę w Cork, chociaż wiedziała, że większość dużych firm codziennie pozbywała się personelu. Dwie fabryki zamknięto w zeszłym tygodniu na dobre: Z-Line Electronics i Pargeter’s Foods. Ale przecież John mógłby prowadzić swoją firmę całkowicie przez internet. Detektyw O’Donovan wyszedł z męskiej toalety, kręcąc głową.

— Cholerna suszarka, znowu się zepsuła. Jesteśmy gotowi? Katie skinęła głową. — Ma pani już dosyć tej sprawy, prawda? — spytał O’Donovan, kiedy szli parkingiem. — Pomaga, kiedy świadkowie mówią prawdę, przynajmniej tyle, ile mogą. — Mój ojciec mawiał, że nie powierzyłby księdzu obierania rzepy. — Jestem skłonna się z nim zgodzić. ♦♦♦ Jechali do Ballyhooly. Po błękitnym niebie przetaczały się białe obłoki. Po drodze minęli wjazd na farmę Meagherów w Knocknaheeny, a Katie zauważyła, że ustawiono przed nią tablicę: „Na sprzedaż. Christy Buckley Auctioneers”. Detektyw O’Donovan też ją zobaczył, ale nic nie powiedział. Patrick O’Donovan orientował się znakomicie w tym, co się dzieje w życiu Katie, podobnie jak wszyscy na posterunku przy Anglesea Street, lecz w większości szanowali jej prywatność i zachowywali to dla siebie. John stanowił przynajmniej jakąś poprawę po jej zmarłym mężu Paulu, który był miejscowym cwaniakiem. Ile to razy przymykali oko na interesy Paula z materiałami budowlanymi wątpliwego pochodzenia albo sprzedaż johnniego walkera za pół ceny na tyłach baru Flying Bottle w Hollyhill. Margaret Rooney mieszkała w małym domku pomalowanym na kremowo przy Main Street w Ballyhooly, a czerwone

frontowe drzwi wychodziły bezpośrednio na ulicę. Detektyw O’Donovan zastukał, a w środku zaczął ujadać pies. Zastukał ponownie. Okazało się, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Zjawiła się kobieta z rozeźloną miną, zbieżnym zezem w oczach i ustami, które wyglądały na zszyte, niczym w główce pomniejszonej przez łowców głów. — Tak, czego chcecie? — rzuciła, podnosząc ręce obsypane mąką. — Nie widzicie, że piekę? O’Donovan pochylił się do przodu i uśmiechnął do niej, podsuwając swoją odznakę. — Margaret, pamięta mnie pani z wczoraj? Detektyw O’Donovan. Jest ze mną moja szefowa, aby porozmawiać o tym grubasie, którego widziała pani w rzece. Katie także podniosła odznakę. — Detektyw komisarz Katie Maguire, pani Rooney. Pani Rooney zmarszczyła brwi poirytowana. — Myślałam, że powiedziałam wam już wszystko, co chcieliście wiedzieć. — No tak — przyznała Katie. — Ale teraz mamy zdjęcia i pomyślałam, że byłaby pani tak dobra i zerknęła na nie. — Zdjęcia? Katie uniosła fotografie. — Sądzimy, że to może być mężczyzna, którego widziała pani w rzece, ale chcemy się upewnić. Pani Rooney bez słowa otworzyła drzwi szerzej i zatrzepotała pokrytymi mąką rękoma, co oznaczało zaproszenie do salonu. Miała pręgowanego boston teriera o wyłupiastych oczach, który

szczekał i skakał na nich, drapiąc pazurami lśniące nowe buty Katie. Tak gościnny jak jego pani, pomyślała Katie, dzikus. — Siadajcie — powiedziała pani Rooney, przechodząc do kuchni, by umyć ręce. — Pewnie nie macie ochoty na herbatę, co? — Nie, dziękujemy — odparła Katie. Ona i detektyw O’Donovan wcisnęli się razem na dwuosobową sofę o wysokich bokach, gdy pani Rooney wróciła i przysiadła w fotelu, otoczona kłębkami beżowej wełny i wzorów do szydełkowania. Salon był tak mały, że niemal dotykali się kolanami, a klaustrofobiczny efekt wzmacniały ozdobne talerze i religijne obrazki pozawieszane gęsto na ścianach. Pies pani Rooney nieustannie kręcił się dookoła, wąchając ich i trącając, depcząc im po nogach. Wyraźnie czuć było przypalone mleko, co przypomniało Katie dom jej babci. — Mniej więcej o której widziała pani tego człowieka w rzece? — spytała Katie. — Dokładnie nie wiem; nie mam zegarka. Ale chyba gdzieś pięć po siódmej. Kiedy przechodziłam obok domu Michaela Sullivana na rogu, zobaczyłam, jak właśnie rozsuwał zasłony w sypialni, a wiem, że zawsze wstaje o siódmej. — Więc przechodziła pani przez most i wtedy dostrzegła tego mężczyznę? — W ogóle bym go nie zauważyła, gdyby Micky nie zatrzymał się i nie zaszczekał na niego. Wszystko było takie zamglone, że nie było widać dalej niż do farmy Grindellów, gdzie ulica schodzi do rzeki. Tam stała furgonetka tego faceta, z otwartymi drzwiami. Była czarna, ta furgonetka, a może ciemnogranatowa.

Kazałam Micky’emu odejść, ale wtedy zobaczyłam tego mężczyznę; stał pochylony, odwrócony do mnie plecami, jakby ciągnął coś na kształt worka z węglem. — Zawołała pani do niego? — A po co? Nie wiedziałam, że ciągnie martwego księdza. — Zatrzęsła się i przeżegnała. — Gdyby nie miał na sobie tej czapki, poszłabym dalej i nie zaprzątała sobie głowy, ale przez nią zatrzymałam się, żeby się lepiej przyjrzeć. — A tak… ta spiczasta czapka, o której mówiła pani detektywowi. — Właśnie — przytaknęła pani Rooney. — Jak czapka pajaca na bal przebierańców w przedszkolu. — Detektyw O’Donovan mówi, że dostrzegła pani jego twarz. Pani Rooney wydęła zszyte wargi i pokiwała głową. — Tak… ale tylko przez chwilę, pamiętajcie. Jak mówiłam waszemu człowiekowi, to był duży facet i do tego otyły, ale w uroczy sposób, jeżeli wiecie, o co mi chodzi. U Świętego Patryka w Fermoy jest cała grupka aniołów i cherubinów, właśnie takiego mi przypominał. Cherubina. Katie wyjęła fotografię Brendana Doody’ego na chrzcie i podała kobiecie. — Rozpoznaje pani tego mężczyznę… tego w kółku? Pani Rooney założyła okulary bez oprawek i przyjrzała się zdjęciu z taką zawziętością, jakby chciała wypalić w nim dziurę. — Nie. Zupełnie go nie znam. — Jest pani pewna? — Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nigdy.

— To nie jest ten mężczyzna w spiczastej czapce, którego pani widziała nad rzeką? — Nie. Tamten był dużo większy. Katie podała jej drugie zdjęcie. — A ten? Pani Rooney spojrzała ze zniecierpliwieniem na Katie. — Przecież to ten sam. Ale ani ten, ani tamten nie jest tym, który był w rzece. — W takim razie dobrze — powiedziała Katie. — Przyślę do pani naszą rysowniczkę i opisze jej pani tego cherubina. Zrobi to pani dla mnie? Margaret, nie wyobraża sobie pani, jakie ważne jest to zeznanie. Jest pani naszym jedynym świadkiem. Jedyną osobą, która wie, jak wygląda morderca. — A co z tym facetem? — spytała pani Rooney, oddając fotografie Brendana Doody’ego. — Co on ma z tym wspólnego? — Hm, sama chciałabym wiedzieć — wyznała Katie. Pani Rooney podniosła psa i długo przyglądała się Katie, jakby miała powiedzieć coś naprawdę ważnego. W końcu wyciągnęła rękę i dotknęła włosów Katie. — Dziewczyno, jesteś zbyt ładna, żeby uganiać się za mordercami. Raczej powinnaś szukać męża. Po raz pierwszy od dawna Katie się zarumieniła. — Dziękuję — odparła. — Poszukam, kiedy przyjdzie pora.

Rozdział 16

Szary Cefal pochylił się i podniósł ojca Quinlana, któremu nogi i ręce zwisały jak Chrystusowi zdjętemu z krzyża, po czym złożył go nagiego w głębokiej pustej wannie. Ojciec Quinlan był świadom chłodnych emaliowanych ścian dookoła, ale bez względu na to, jak wściekle mrugał oczami, widział jedynie mlecznobiałą mgłę, a uszy miał jakby zapchane trzeszczącą watą. Nie rozumiał, gdzie jest ani dlaczego. Trząsł się z zimna, lecz kiedy spróbował otulić się bolącymi ramionami, aby się ogrzać, poczuł gęsią skórkę na zwisającym brzuchu i zrozumiał, że nie ma na sobie ubrania. Czy to działo się naprawdę? Czy to jawa, czy może śnił to wszystko. Słyszał, jak chór śpiewa Credo in unum Deum z mszy cmoll Mozarta, więc może nieroztropnie zasnął w kościele. Jednak wtedy nie byłby nagi, prawda? Chyba że to mu się śniło? Może jednak nie żył. Właśnie. Może jego ciało leżało na chłodnym zapleczu zakładu pogrzebowego Jerha O’Connora, gotowe do zabalsamowania, a śpiew to nic innego jak nastrojowa muzyka z kaplicy, która miała pocieszyć żałobników. Może dotyczyło go jedno i drugie… i nie żył, i śnił. Czy śniło mu się, że nie żyje? Czy to możliwe? Ale…

— Jak się ksiądz czuje? — spytał Szary Cefal cichszym, pojednawczym głosem. — Ciągle zamroczony, mam nadzieję, dla własnego dobra. — Gdzie jestem? — wyszeptał ksiądz. — Nie żyję? — Jeszcze nie, ojcze, ale już znalazłeś się na końcu drogi. W miejscu, gdzie kończą wszyscy grzesznicy. Wyznałeś swoje złe uczynki i jesteś gotowy za nie zapłacić. — Zapłacić? Za co? — Daj spokój, ojcze, zawsze wiedziałeś, że będziesz musiał zapłacić za swoje grzechy, prawda? Nie sądziłeś przecież, że wystarczy wyznać, co zrobiłeś, szczerze żałować za grzechy i odmówić czterdzieści dziewięć zdrowasiek, i na tym koniec, amen? Ojciec Quinlan wytężał wzrok we mgle, w której ledwo dostrzegał sylwetkę Szarego Cefala z ciemnymi otworami na oczy i w spiczastej czapce. — Kim jesteś? — spytał. — Co chcesz mi zrobić? Mógłbyś przynajmniej powiedzieć, jak się nazywasz. — Powiedziałem już, ojcze. Szary Cefal. — Nie tak dali ci na chrzcie rodzice. — Nie, ale to dokładniej mówi ci, kim jestem, niż imię, które dostałem… ktokolwiek mi je nadał. — Zupełnie cię nie pojmuję. — Zastanów się, ojcze. Czym się żywią cefale? — Co? O czym mówisz? Ten szary cefal to ryba? — Oczywiście, że ryba! I żywi się ściekami, ojcze… właśnie tym żywią się szare cefale! — Co?

— Nigdy nie stałeś na Patrick’s Bridge i nie widziałeś, jak setki tych szarych ryb roją się przy ściekach? Pochłaniają je. Nie wspominając o resztkach jedzenia i zużytym oleju samochodowym, detergentach i całym tym toksycznym szlamie, który potajemnie wlewamy do naszych rzek i oceanów w nadziei, że nikt nie zauważy. Ja… ja jestem jak taki szary cefal, tylko ludzki. Karmię się przeróżnym brudem, wszelkimi odpadkami, tylko że ja znajduję swój brud wokół kościołów, szkół i seminariów… gdzie świętoszkowaci zwyrodnialcy, tacy jak ty, zatruwają czyste wody dziecięcej niewinności. — Co chcesz mi powiedzieć? Że nie potrafisz mi wybaczyć? — Ojciec Quinlan mówił głosem tak zrezygnowanym i zrozpaczonym, że zabrzmiało to niemal jak żart. Szary Cefal pokiwał głową, aż rozhuśtała mu się czapka. — Nie, proszę księdza, mówiąc szczerze, nie potrafię. Słuchaj… nie mogę powiedzieć, że Bóg ci nie wybaczył. Jezus także mógł ci wybaczyć, o ile wiem, i Matka Boska też mogła w głębi serca uznać, że szczerze pożałowałeś swych uczynków. Ale nie ja. Ani żadni inni chłopcy, których wykorzystałeś dla własnej uciechy i własnej gloryfikacji. I nie potrafię powiedzieć, co było gorsze… uciecha czy gloryfikacja. Szary Cefal przerwał, aby zaczerpnąć tchu. Kiedy znowu się odezwał, znalazł się tak blisko księdza, że jego łopocząca maska dotykała policzka duchownego. — Nikt jeszcze nie wymyślił słowa wystarczająco okropnego, aby opisać, kim jesteś, ojcze, a nawet gdyby, to wątpię, by ktokolwiek ośmielił się je wypowiedzieć ze strachu, że język mu

sczernieje, pokryje się pęcherzami już na zawsze i będzie musiał go sobie wyrwać. Ojciec Quinlan zaczynał pojmować, że tamten musiał mu podać jakieś narkotyki albo środki usypiające. Teraz był pewien, że to mu się nie śni, że nadal żyje. Ale doszedł do wniosku, że w dość dziwny sposób jest gotowy na śmierć. Nie tyle z powodu bólu, jaki znosił — jego wybite ramiona, popękane żebra i połamane palce u stóp. Nawet nie przez poniżenie, kiedy leżał nagi w wannie, gdy go obrażano, lżono i powtarzano, że jego grzechy są nie do wybaczenia. Był przygotowany na śmierć, ponieważ miał pewność, że podczas swej posługi kapłańskiej starał się jak najlepiej radować Pana Boga, chociaż mogło mu się to nie udać. Wierzył, że Bóg rozumiał, co próbował robić, choć nadaremnie, i weźmie go w swoje ramiona, kiedy umrze, tak jak ojciec przygarnia syna, który zrobił dla niego wszystko, co możliwe, aby go zadowolić, bez względu na to, czy mu się powiodło, czy nie. — Bardzo dobrze — powiedział. — W takim razie czyń, co najgorsze. Szarego Cefala nie trzeba było dłużej namawiać. Bez wahania schylił się nad wanną i obrócił księdza na brzuch. Ojcu Quinlanowi zatykało dech z bólu. Na dnie wanny zalegało jeszcze kilka centymetrów rdzawej wody, która chlusnęła mu w twarz, aż poczuł ją na języku. Smakowała cierpko jak krew. Szary Cefal złapał nadgarstki księdza jak policjant dokonujący aresztowania i związał je mocno drutem, niemal zatrzymując krążenie. Uciął drut szczypcami, a potem przewrócił księdza

z powrotem na plecy. Ból w ramionach był tak potężny, że ojciec Quinlan zdołał jedynie jęknąć. Leżał tak przez kilka sekund, trzęsąc się i chwytając powietrze, ale wtedy usłyszał czyjeś kroki i obcy głos. Był bardziej piskliwy niż Szarego Cefala, jakby jego właściciel miał katar albo właśnie przechodził mutację. Ojciec Quinlan wytężał wzrok pośród mgły i dostrzegł niewyraźną postać stojącą przy wannie, spoglądającą na niego. Też miała maskę i strzelistą czapkę, ale z dwoma czubkami zamiast jednego… bardziej jak biskupia mitra niż capirote Szarego Cefala. — Patrz teraz na niego, jaka cipa — rozległ się drugi głos. — Nie pomyślałbyś, co? Jak paradował korytarzami, jak kogucik! Ko-ko-ko-ko! Ani mi się nie śniło, że kiedyś go takiego zobaczę. Ojciec Quinlan był pewien, kto to jest. Ten śpiewny głos dochodzący jakby z zapchanego nosa przywołał niewyraźne wspomnienie bladej twarzy chłopca gdzieś w ciemnej szatni, chłopca o krótkich kasztanowych włosach i uszach jak nietoperz. Chłopiec płakał. Policzki miał poplamione łzami, ale ojciec Quinlan nie pamiętał, dlaczego płakał. Może gdyby przypomniał sobie, jak ten chłopiec ma na imię i co go tak bardzo przeraziło, on i Szary Cefal wybaczyliby mu i przestali torturować, puścili wolno. Jednak zanim zdążył się zastanowić, usłyszał trzaśnięcie drzwiami i więcej kroków po posadzce łazienki, tym razem cięższych. Kolejna rozmazana postać zamajaczyła nad wanną. Rozległ się trzeci głos. — No proszę! Kogo tu, kurwa, mamy! Ciekawe Jajo Quinny!

Ta postać przemawiała drwiącym głosem z akcentem z Hollyhill. Jednocześnie głos był wysoki i czysty, a każde „r” wypowiadane wyraźnie, jakby ten ktoś uczęszczał na lekcje dykcji. Ojciec Quinlan spojrzał na niego z ukosa. Ten też miał na głowie stożkowatą czapkę. Założył także maskę, ale była to bardziej maska pierrota, a nie biała chustka z dwiema dziurami. Bardziej teatralna niż religijna, lecz równie przerażająca. — Halo, Ciekawe Jajo, jak leci, chłopie? Dawno się nie widzieliśmy. Coś ostatnio schudło ci się na górze. A może tak zrobimy transplantację? Mógłbyś pożyczyć trochę z jajek. W odpowiedzi ojciec Quinlan jedynie dyszał, a jego pierś unosiła się i opadała mozolnie jak u zaszczutego lisa. Poza tym nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć ani o co spytać. Kimkolwiek byli ci mężczyźni, najwyraźniej byli zdecydowani ukarać go za coś strasznego, co im wyrządził, i nie było sensu próbować zrozumieć, dlaczego nie chcieli mu wybaczyć. — Chcesz zmówić ostatni pacierz, ojcze, zanim weźmiemy się do rzeczy? — spytał Szary Cefal. Ojciec Quinlan pokręcił głową. — Dziękuję, już próbowałem pogodzić się z Bogiem. — Jak chcesz — powiedział Szary Cefal. Potem bez żadnego wahania chwycił lewą nogę księdza, pociągnął ją ku górze i założył za krawędź wanny po swojej stronie, przytrzymując całym swoim ciężarem. Mężczyzna w masce białego pierrota zrobił to samo z prawą nogą księdza, więc teraz ksiądz leżał na plecach z szeroko rozłożonymi nogami. W tej pozycji jego

pośladki nie sięgały dna wanny, więc cały ciężar spoczywał na posiniaczonych i wybitych ramionach. — W imię Ojca, co mi robicie?! — krzyknął. — Czy nie dosyć już mnie ukaraliście? Proszę… zabijcie mnie tu i teraz! — Już niedługo, Quinny! — odparł mężczyzna w masce pierrota. — I możesz uznać, że masz szczęście, chłopie, uwierz mi! Nie tak jak my wszyscy, biedne gnojki, którzy musieliśmy żyć z tym, co nam zrobiłeś, przez ponad dwadzieścia lat! Mężczyzna w biskupiej mitrze podszedł blisko Szarego Cefala. Anestetyki, które podano księdzu, szybko przestawały działać i teraz słyszał i widział o wiele wyraźniej, chociaż nie mógł jeszcze skupić wzroku, a głosy jego oprawców nadal pobrzmiewały, jakby mówili z metalowymi wiadrami na głowach. Mężczyzna w mitrze uniósł obie ręce w aktorskim geście, tak jak kapłan unosi kielich nad ołtarzem podczas błogosławieństwa przed komunią. Ale kiedy ojciec Quinlan uświadomił sobie, co faktycznie mężczyzna trzyma, po plecach przeszedł mu konwulsyjny dreszcz przerażania. Boże w niebie, nie. Miłościwy Panie, oszczędź mi tego. Niech stanie mi serce, zanim to zrobią. — Założę się, że dobrze to znasz, ojcze? — drwił Szary Cefal. — Nie ma ich za dużo na świecie, co? Bardzo specjalistyczne narzędzie, powiedziałbym. — Proszę — błagał ksiądz. — Nigdy wam to nie ujdzie. Policja was znajdzie prędzej czy później. — A ciebie nie znalazła, co, stary? — szydził mężczyzna w mitrze, po czym zrobił sześć lub siedem cięć narzędziem, które trzymał w dłoniach.

Rzeczywiście ojciec Quinlan je rozpoznawał. Wykonane było z dwóch ostrzy w kształcie półksiężyca. Ostrza połączono na górze zawiasem, bardziej jak w dziadku do orzechów niż nożycach. Były stare, niezgrabnie odlane z poczerniałej stali, chociaż krawędzie niedawno zostały zaostrzone i lśniły. O Boże w niebiesiech, proszę, nie to. Kiedy tego używaliśmy, mieliśmy powód. Nie z okrucieństwa, nie dla zemsty. Używaliśmy tego tylko dla większej chwały Pana i naszej diecezji. Teraz chór śpiewał Gloria in excelsis Deo. Za oknem ciemny wał chmur przetaczał się nad miastem, niczym kramarz naciągający brezent na stoisko pod koniec dnia. Łazienka pogrążyła się w mroku. — Nie — wydobył z siebie ojciec Quinlan. Szary Cefal jednak chwycił skurczony penis księdza między palec wskazujący i kciuk, po czym pociągnął, jak mógł najwyżej. Członek wyglądał jak małż wyciągnięty z muszli. — Nie — powtórzył ojciec Quinlan, a potem zaczął mamrotać, jakby próbował pobić rekord świata w prędkości odmawiania pacierza. — Panie Jezu Chryste, Zbawco i Odkupicielu, odpuść mi moje grzechy, tak jak odpuściłeś Piotrowi, że się ciebie zaparł, i tym, którzy cię ukrzyżowali. Mężczyzna w biskupiej mitrze pochylił się nad wanną z metalowym instrumentem w lewej dłoni i ułożył pomarszczone jądra księdza pomiędzy dwoma półkolistymi ostrzami. Potem obiema rękami złapał uchwyt. — Nie licz mi moich nieprawości, a raczej moje łzy pokuty — wymamrotał ojciec Quinlan. — Nie pamiętaj moich nieprawości, ale raczej mój żal za występki, jakie popełniłem przeciwko tobie.

— Gotowy? — spytał Szary Cefal. Mężczyzna w biskupiej mitrze skinął głową. — Zmiłuj się nade mną i skończ te straszliwe męki; wezwij mnie i weź w swe słodkie objęcia w raju. Ojciec Quinlan usłyszał chrzęst i wiedział, co się stało, ale z jakiegoś powodu zupełnie nic nie poczuł. Wtedy jednak mężczyzna w biskupiej mitrze podsunął mu pod twarz zakrwawioną dłoń. — Masz, ojcze. Witaj w niebiańskim chórze. Ojciec Quinlan spojrzał na to, co tamten trzymał, a potem na pozbawioną wyrazu maskę. Dopiero wtedy pojął potworność tego, co zrobił i co jemu zrobiono, i wówczas targnęły nim ból i szok, jakby wyszedł nagle przed pędzący pociąg.

Rozdział 17

Kiedy Katie zajechała przed dom swojego ojca, stała tam już srebrna toyota Johna. Jej ojciec mieszkał w Monkstown, po zachodniej stronie zatoki Cork, w wysokim, zielonym wiktoriańskim domu, z którego widać było kilometrowy pas wody dzielący Monkstown od Cobh, gdzie mieszkała Katie. W pogodny dzień widziała front własnego domu za rzędem wiązów na przeciwległym brzegu, ale tego wieczoru znowu zaczęło mocno padać i Katie ledwo dostrzegała prom, który z mozołem pokonywał zatokę. Pośród ścian wody wydawało się jej, że to duch wszystkich statków, jakie wypłynęły z Cobh w podobne deszczowe wieczory, zabierając emigrantów, którzy już nigdy nie mieli powrócić do Irlandii, nigdy. Nie wiedziała, dlaczego o tym myśli. Może była po prostu zmęczona, a do tego smutna z powodu Johna. Ominęła toyotę Johna i weszła po schodach do drzwi. Miała oczywiście własny klucz na wszelki wypadek, ale jej tata zawsze lubił sam otwierać drzwi po dzwonku. Czekała, a deszcz lał się z łoskotem z dziurawej rynny nad gankiem. Zadzwoniła ponownie i w końcu zjawił się jej ojciec, a tuż za nim John. — Ach, Katie! Johnowi wydawało się, że słyszał dzwonek.

— Tato… nie mówiłam ci w zeszłym tygodniu, żebyś kupił sobie nowy aparat słuchowy? — Z tym nic takiego się nie dzieje. Wystarczy zmienić baterię i będzie jak nowy. — To kup sobie nową baterię, na miłość boską. One nic nie kosztują. — Może tak. Ale jak często ktoś dzwoni do drzwi? To wychodzi dziewięć euro, żeby usłyszeć trzy dzwonki na miesiąc. John się uśmiechał. — Cześć, Katie — przywitał się i wyciągnął do niej rękę. — Cześć, John. Jak forma? Kiedy Katie weszła do środka, John próbował objąć ją ramieniem, ale uchyliła się i przytuliła ojca. Ostatnio zrobił się jakiś taki wysuszony. Pamiętała go postawnym, byczym facetem, a teraz wydawał się jak worek wypełniony starymi wieszakami. Jego bujne siwe włosy rzedły, a na skroniach pojawiły się wężykowate żyły. — John opowiadał mi o swoich planach — powiedział ojciec, prowadząc ją korytarzem do salonu, a za nimi podążał John. Jak zwykle w korytarzu czuć było stęchlizną i wilgocią. W pokoju stały dwa szezlongi, po jednym z każdej strony, na których nikt nie siadał od lat, i wysoki zegar szafkowy, który tykał tak powoli, że Katie zastanawiała się, czy nie zatrzyma się ze zwykłego zmęczenia. Jednak w salonie płonął kominek, na którym trzaskał żywy ogień z drewnianych kłód; na jednym ze stolików stał bukiet herbacianych róż, a z kuchni dochodziła smakowita woń. Tata Katie po stracie jej matki przed trzema laty był niepocieszony

i nadal mu jej brakowało, lecz Katie ostatnio znalazła mu gospodynię Ailish Walsh, która prała, sprzątała i gotowała dla niego, dając mu nieco towarzystwa, tak bardzo potrzebnego. Katie wydawało się, że przynajmniej teraz bardziej cieszy go życie. Wstąpił nawet do Fota Golf Club, chociaż według samego siebie grał jak noga. — Napijesz się sherry? — zaproponował córce. — Wolę chyba whisky, jeżeli nie masz nic przeciw temu. Miałam kolejny z tych dni. Istne szaleństwo. — Ach, tak. Czytałem o tym zabójstwie, którym się zajmujesz… tego księdza. Dziwię się tylko, że nikt nie próbował się dobrać do nich wcześniej. — Nalał whisky do szklanki i przyniósł córce. — Te bogobojne cipy zasługują na to, co dostają. Sam bym ich wszystkich wykastrował, mówię wam, i nadziałbym ich jaja na słomki do drinków. — Dziwne, że o tym mówisz — zauważyła Katie. — Jeszcze nie powiedzieliśmy o tym mediom, ale to właśnie go spotkało. Oczywiście bez tych słomek. — Co? Ktoś…? — To mówiąc, tata Katie wykonał w powietrzu gest cięcia. — Jezu — odezwał się John. — Zaraz się rozpłaczę. Wiesz już, kto to zrobił? Katie pokręciła przecząco głową. — Ciągle nad tym pracujemy. Jeden z wikariuszy generalnych, wielebny Kelly, podsunął nam pewien trop, ale nie jestem stuprocentowo pewna. — Wielebny Kelly? — powtórzył ojciec, nalewając sobie kolejny kieliszek sherry. — Mówisz o wielebnym Kevinie Kellym?

— To on. Przekazał nam pisemne przyznanie się do winy złotej rączki, faceta, który pracował w kościele Świętego Patryka przy Lower Glanmire Road; nazywał się Brendan Doody. Najwyraźniej był to też list samobójczy, ale do tej pory nie znaleźliśmy ciała ani żadnych dowodów, że Brendan Doody faktycznie mógł odebrać sobie życie. Ojciec Katie powoli pokiwał głową. — Znałem wielebnego Kelly’ego przed laty, kiedy był zwykłym młodym księdzem, proboszczem u Świętego Józefa w Mayfield. Przystojny gość, zdecydowanie, ale trochę niski, a ja nigdy nie ufałem facetom poniżej metra siedemdziesiąt. — To chyba wzrostowy szowinizm, co? — Oj, wiecie, jacy są niscy faceci. Zawsze sobie zbytnio kompensują brak centymetrów, w taki czy inny sposób. Mały ksiądz Kelly był bardzo ambitny, jak sobie przypominam, ale pokrętny. No, może „pokrętny” to nie jest właściwe słowo. Nigdy nie uważałem, że mógłby kłamać prosto w twarz, ale nigdy też nie czułem, żeby mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Dam wam przykład. Pierwszy raz, kiedy go spotkałem, miałem chyba ze dwadzieścia lat, na pewno. Niektórzy chłopcy w parafialnym klubie pływackim skarżyli się rodzicom, że jeden z młodych księży strzela do nich z ręcznika w szatni, i to w sposób nazbyt zażyły. Wielebnemu Kelly’emu udało się jednak przekonać wszystkich, że to tylko zabawa. Dzikie harce, jak to nazwał, i nie ma o co robić hałasu. — A co ty o tym myślałeś? Ojciec się skrzywił.

— Myślałem, że mówił tylko to, co wszyscy chcieli usłyszeć, zamiast przyznać się do bardzo realnej możliwości, że chłopcy mogli być molestowani. Trzeba pamiętać o jednym: w tamtych czasach ludzie byli o wiele bardziej zastraszani przez księży w parafii niż dzisiaj. W rezultacie nie podjęliśmy żadnych działań. W końcu mieliśmy tyko relację chłopców. Ale ja sam pomyślałem: nie ufam Kelly’emu. Jest bardziej złożony niż kostka Rubika. — Mam takie samo wrażenie — odparła Katie. — Dermot zgadza się ze mną. Ale naprawdę nie wiem, co możemy zrobić w tym względzie. — Powinnaś jeszcze raz z nim porozmawiać, sam na sam — zasugerował ojciec. — Zastanawiaj się nad wszystkim, co ci powie, szczegółowo, dwa albo trzy razy, jakbyś spodziewała się, że jest coś, co nie pasuje dokładnie. Wtedy on powinien się wściec. Z niego jest taki arogancki gówniarz, który zawsze lubi uważać, że rządzi, prawda? A ty się naprawdę zdziwisz, jak zobaczysz, co z niego wyjdzie, kiedy straci panowanie. Zegar szafkowy w korytarzu wybił raz i jednocześnie w drzwiach zjawiła się Ailish Walsh, kobieta o okrągłej twarzy, w fartuchu w czerwone paski, z siwymi włosami upiętymi ściśle w koronę. Wyglądała na zgrzaną, ale zadowoloną z siebie. — Kolacja gotowa — obwieściła. A potem dodała: — Cześć, Katie. Jak się masz? — Świetnie, dzięki, Ailish. Coś ładnie pachnie. Poszli za Ailish do dużej staromodnej kuchni, od podłogi po sufit wyłożonej lśniącymi beżowymi kafelkami, z dekoracyjnym zielonym fryzem. Pośrodku stał sosnowy stół przykryty obrusem

w zielono-białą kratę. Wiklinowy kosz na jednym końcu stołu był pełen świeżo pokrojonego chleba, a na drugim stała głęboka gliniana salaterka z rukolą, roszpunką i fenkułem, które wyglądały jak zebrane z pobliskiego żywopłotu. Katie i John usiedli naprzeciw siebie, a ojciec wyciągnął z lodówki cztery butelki porteru i nalał wszystkim po szklance. — Za nasze zdrowie, krew i bandaże i ogólną dezorientację kleru — powiedział ojciec Katie, wznosząc kieliszek. „Krew i bandaże” to biało-czerwony pas mistrzowskiej drużyny hurlingu z Cork. — Za przyszłość — powiedział John, patrząc na Katie. — Teraz kusisz los, chłopcze — rzekł ojciec Katie, zerkając na córkę, potem na Johna i z powrotem na nią. — Moja babcia zawsze się zaklinała, że potrafi przepowiadać przyszłość. Powiedziała mojej siostrze, że wyjdzie za mąż za najbardziej statecznego mężczyznę w hrabstwie Cork. I co się stało? Skończyła z linoskoczkiem z cyrku Toma Duffy’ego. Był stateczny, owszem, na linie, jak skała, ale gonił za każdą spódniczką, która znalazła się w zasięgu nosa. Ailish otworzyła drzwiczki olejowego piekarnika z donośnym bang i wyciągnęła blachę z czymś, co wyglądało jak osiem kurzych udek zabarwionych na złotobrązowo. Szczypcami ułożyła po dwa na każdym talerzu i ustawiła na stole, a potem zdjęła fartuch i sama usiadła. — Nóżki wieprzowe, moje ulubione! — powiedział ojciec Katie, zacierając ręce. John dźgnął jedną z nóżek widelcem.

— Ojej! Kawał czasu nie jadłem nóżek, ale nie przypominają tych, które robiła moja mama. — Te moja ciocia nazywała „nóżkami z dobrego towarzystwa” — wyjaśniła Ailish. — Innymi słowy, można je jeść nożem i widelcem. — Ja? Dobre towarzystwo? — uśmiechnął się John, nadal próbując nawiązać kontakt wzrokowy z Katie. — Czuję się zaszczycony. Musisz mi powiedzieć, jak je robisz. — Oj, to dłubanina, ale w sumie łatwo idzie. Trzeba oczywiście usunąć włosy z racic i zawinąć je w płótno, czyli całkiem typowo, a potem gotuje się je przez dwie albo trzy godziny z cebulą i marchewką, liściem laurowym i ziarenkami pieprzu. — I pietruszką — wtrącił ojciec. — Nie zapomnij o pietruszce. — Tak, właśnie, z pietruszką. Kiedy będą gotowe i odwiniesz je z płótna, trzeba zdjąć skórę i palcami oderwać mięso od kości. — Jak robiłoby się przy stole, gdyby były normalnie przyrządzone — zauważył ojciec Katie. Ailish opowiadała dalej: — Kładziesz kawałek skóry z nóżki na dno miski i wypełniasz porcją mięsa. Potem zawijasz to w folię i odstawiasz do lodówki na kilka godzin, aby się odstało. Później moczysz w ubitym jajku i bułce tartej, pieczesz w tłuszczu wieprzowym pół godziny i masz gotowe nóżki, które możesz jeść i cały się nie ubabrać. — Mam nadzieję, że wszystko zapamiętasz, John — powiedział ojciec Katie. — Mógłbyś je zrobić na grillu, gdy wrócisz do Kalifornii. Ludzie będą się zajadać, uwierz mi.

Katie przecięła pierwszą nóżkę na pół, ale jeszcze nie wzięła ani kęsa do ust. — Masz już termin? — spytała go. — Żaden konkretny — odparł John, bacznie na nią spoglądając. — Ale moi przyjaciele chcą, żebym przyleciał jak najszybciej. A farmę może sprzedać dla mnie Buckley. Chyba wyjadę pod koniec kwietnia, najpóźniej. — Tak szybko? A co z twoją mamą? — Jest teraz w bardzo dobrym domu. Sam lepiej bym się nią nie zajął. — Ta sprzedaż pigułek przez internet to według mnie fajny interes — wtrącił ojciec, wycierając usta serwetką. — Lepszy niż cokolwiek, co mógłbyś założyć w Cork, szczególnie teraz. — Co sugerujesz? — spytała Katie. — Niczego nie sugeruję, kochanie. Ale każdy z nas ma tylko jedno życie i czasami warto ryzykować i spróbować czegoś całkowicie nowego. Sean O’Riordan kiedyś zaproponował mi spółkę w Globtroterach, jego biurze podróży na Grand Parade. Wiesz, jak ono prosperowało, i pomyśl o tych wszystkich cudownych miejscach, które z twoją mamą mógłbym odwiedzić, a nigdy nie odwiedziłem. Najdalej zajechaliśmy do Dingle, a potem lało równo przez cztery dni z rzędu. — Daj spokój. Przecież nie odszedłbyś z policji, prawda? — Och, zastanawiałem się nad tym, Katie. Długo i poważnie, uwierz mi. Pamiętaj, że byłem tylko sierżantem, nie komisarzem jak ty. Ani tak wysoko postawionym, ani tak dobrze opłacanym, na czym tak naprawdę polegał problem, więc byłem bardzo ostrożny i uważałem, żeby nie ryzykować emerytury. Ale tylko

pomyśl, Katie. Życie to coś więcej niż uganianie się za drobnymi dealerami narkotyków, alfonsami, prostytutkami i księżmi, którzy nie powinni rozpinać sutanny. Poza tym istnieje cały świat, ze słońcem, pieniędzmi i zabawą, na miłość boską. — Proszę, proszę. John pracował nad tobą, co? — Katie… — odezwał się John. — Mówiłem tylko, jak jest. Ty i ja moglibyśmy tam naprawdę dobrze żyć. — Mówiłam ci już, John. Jak mogę rzucić wszystko tak znienacka i wyjechać? Przeszłam wiele lat szkolenia, mam lata doświadczeń. Jeśli teraz odejdę z policji, to wszystko przepadnie. Mam tyle kontaktów, tylu informatorów. Kto będzie rozmawiał z takim pracusiem jak Eamonn Collins, jeżeli wyjadę? Albo z takim świrem jak Eugene Ó’Béara? Ojciec odłożył nóż i ujął jej nadgarstek. — Znajdą kogoś, kto cię zastąpi, kochanie, nie wątp. Już dość długo broniłaś miasta Cork przed falą przestępczości, nie sądzisz? Może teraz kolej na kogoś innego. — Wspomniałem przez telefon, że mam parę pomysłów, tak? — powiedział John. — A więc jeden jest taki, że mogłabyś zostać starszym konsultantem u Pinkertona. — U Pinkertona? Mówisz poważnie? W agencji detektywistycznej Pinkertona? — Właśnie. Najstarszej i najbardziej szanowanej agencji detektywistycznej na świecie. Uwierzysz, że Abraham Lincoln wynajmował detektywów Pinkertona podczas wojny domowej? Mają biuro przy Howard Street w San Francisco. Jak się okazuje, mój dobry kumpel Jed Walters jest dobrym kolegą ich dyrektora do spraw konsultingu. Faktycznie to gra z nim w squasha.

— Widzisz? — wtrącił ojciec. — W Ameryce mogłabyś robić równie dużo dobrego co tutaj. I jeszcze bardziej się tym cieszyć. Nie dodał: „i mieszkać z mężczyzną, którego kochasz”, ale taka sugestia w tym pobrzmiewała. John spoglądał na Katie jednocześnie prosząco i przymilnie. Nawet Ailish uśmiechała się do niej, unosząc brwi, z romantycznym błyskiem w oczach, niemal maniakalnym, jaki można zauważyć u kobiet na ślubach. — Ale jak ty byś dał sobie radę? — spytała Katie ojca. — Masz artretyzm, kiedy jest mokro, do tego egzemę, jak jest sucho. Nie wspominając o dusznicy. — A uciekaj mi, dziewczyno — opowiedział. — Nie jestem całkowicie bezradny, wiesz przecież. Mam Ailish do opieki, prawda? I zawsze mogę zadzwonić do Siobhán, gdyby coś nagłego się przytrafiło. Katie pomyślała: Siobhán? Siobhán sama to jeden wielki nagły wypadek. Nie chcąc jednak burzyć spokoju przy stole w domu ojca, skinęła głową. — W porządku, tato — powiedziała. — Daj mi trochę czasu do zastanowienia, tylko tyle. — Ale przemyślisz to? — spytał ją John. Słodki Jezu, już zapomniała, jaki on jest przystojny, jakie ma czekoladowe oczy i jak unoszą mu się kąciki ust, jakby był rozbawiony. — No… stygnie ci obiad — pogonił ją ojciec. — Och, tak. Przepraszam — odpowiedziała, chociaż całkowicie straciła apetyt, szczególnie na nóżki wieprzowe, od których dławiło ją jeszcze, gdy była dzieckiem. Zawsze wyobrażała sobie, jak stoją w błotnistym chlewie. Czy ojciec nie

pamiętał, że gdy miała sześć lat, siedziała w kuchni aż do czwartej po południu nad talerzem nietkniętych nóżek i nie chciała ich zjeść, ale nie wolno jej było odejść i bawić się, dopóki nie znikły?

Rozdział 18

Ailish odniosła naczynia i umyła je z wściekłym łoskotem, a Katie znalazła ścierkę z Lourdes i je wytarła. Rozmawiały o tradycyjnych przepisach kulinarnych z Cork, takich jak nóżki wieprzowe, kaszanka i ciemne ciasto, a potem ich rozmowa zeszła na gry szkolne z czasów dzieciństwa, w które teraz dzieci już się nie bawią, między innymi szczury i króliki, cienie i czerwone światło, czerwone światło, raz-dwa-trzy! Ailish nic więcej nie mówiła Katie o przeprowadzce do Kalifornii z Johnem, ale kiedy odwiesiła fartuch, chwyciła ją za obie ręce, uśmiechnęła się i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Ja bym pojechała, dziewczyno, gdybym była tobą. Poleciałabym na oślep”. — Dobranoc, moja słodka Ailish! — zawołał ojciec Katie, kiedy gospodyni podeszła do drzwi i otworzyła parasol. Na zewnątrz ciągle padało, chociaż już nie tak mocno, a krople deszczu migotały w świetle latarni jak pyłki ostu. — Może cię podrzucić? — zaproponowała Katie. — Nie kłopocz się, Katie. Do Fairy Hill mam tylko pięć minut piechotą. — Wobec tego dobranoc. I uważaj na te wróżki1. Niektóre z nich to wredne paskudnice!

John, Katie i jej ojciec spędzili w salonie przed kominkiem kolejną godzinę, gdy kłody stopniowo się dopalały i zapadały, zamieniając w popiół, i razem prawie dokończyli butelkę whisky. Ojciec Katie opowiadał im niesamowite historie o Cork w latach sześćdziesiątych i rywalizujących ze sobą gangach, które rządziły światem przestępczym w mieście. — Był jeden facet, Jimmy Dunne… co za świr. Miał zamiłowanie do odcinania brzytwą nosów rywali. Nazywali go Jimmy Gonker. Dostał w końcu, co mu się należało. Pewnej nocy trzej bracia Murphy włamali się do jego domu i porwali go z łóżka wraz z żoną, a piątka ich dzieci spała i żadne się nie obudziło. Bracia Murphy zabrali ich do piwnicy niedaleko Oliver Plunkett Street i robili im takie rzeczy, od których zjeżyłyby się wam włosy. Kiedy ich znaleźliśmy, oboje byli przerobieni na taką papkę, że nie można ich było rozróżnić. Skończył swoją whisky i pokiwał głową. — W tamtych czasach wszystko było inaczej. Nikt nie miał pieniędzy ani telefonów komórkowych czy kart kredytowych, więc napadów prawie nie było. Znaliśmy miejscowych chłopaków, a oni nie należeli do najsprytniejszych, więc zazwyczaj wiedzieliśmy, który z idiotów chce coś przeskrobać, nim on sam o tym pomyślał. Zanim jednak przeszedłem na emeryturę, wszyscy ci Rumuni i Nigeryjczycy zaczęli przejmować inicjatywę, a sama Katie powie ci, jacy są chytrzy. I bezwzględni. — No cóż, ujmijmy to tak — powiedziała Katie. — Jeżeli ktoś wejdzie im w drogę, nic to dla nich obciąć mu uszy albo palce, a nawet stopy.

— Racja — potwierdził jej ojciec. — A kłopot w tym, że nigdy nie mogłem się połapać, co oni gadają, nawet jeśli mówili po angielsku. Jak masz spisać zeznanie od świadka, który mówi „e don red”, kiedy chce powiedzieć, że „sprawy miały się poważnie”? Za moich czasów było źle, kiedy próbowałem zrozumieć niektórych z tych łobuzów z Crosser. — To znak czasu, tato — powiedziała Katie. — W ostatni czwartek dostaliśmy roczne statystyki. Zgadniecie, jaka przestępcza działalność okazała się najbardziej zyskowna… poza narkotykami? — Moim zdaniem przemyt ludzi i sutenerstwo. — Źle, uwierzcie albo nie. Nielegalny handel używaną odzieżą. Znacie te torby z ubraniami, które ludzie wystawiają dla organizacji charytatywnych. — Chyba żartujesz, co? — odezwał się John. — Wcale nie. O trzeciej nad ranem w południowej części miasta jeżdżą gangi z Europy Wschodniej i zabierają worki z rzeczami sprzed domów. Zawożą je na Litwę albo do Estonii, gdziekolwiek, piorą, wyszykują jak nowe, a z jednego dwunastometrowego tira wyciągają sto pięćdziesiąt tysięcy euro… albo dużo więcej, jeżeli w ładunku są torebki i buty. — Naprawdę? — zdziwił się John. — To chyba przestępstwo, ale należy szanować ich inicjatywę. To znaczy mnie byś nie złapała, gdybym jeździł po przedmieściach i zbierał worki ze starymi, śmierdzącymi swetrami. — Uwierz mi, John, oni nie zasługują na twój szacunek. Te ubrania zgodnie z prawem nie są ich własnością, to kradzież, obojętnie, jak na to spojrzeć. Są trzy rywalizujące gangi i są

jeszcze bardziej agresywne od handlarzy narkotyków. W zeszłym miesiącu musieliśmy wysłać piętnastu policjantów, żeby przerwać zaciętą bitwę na South Ring Road: trzydziestu lub czterdziestu zbieraczy z nożami, rozbitymi butelkami i kijami hokejowymi. A do tego nieustannie wysadzają sobie nawzajem ciężarówki. Ojciec Katie wstał. — Mogę jedynie powiedzieć: wracaj, Jimmy Gonker, jest ci wybaczone, chłopcze. — Idziesz spać? — spytała Katie. Skinął głową, pochylił się i pocałował córkę. — Wy sobie rozmawiajcie. Może uda się wam coś ustalić. — Nigdy nie myślałam, że jesteś swatem — powiedziała Katie. — Ja, kochanie? Nigdy. Patrzę na życie z przeciwnego końca teleskopu niż ty i wszystko, co kiedyś wydawało się takie wspaniałe, teraz się skurczyło. Widzę, jak mogło być, ale tak się nie stało, i nie chcę, żebyś dożyła mego wieku, czując to samo. — Dobranoc, tato. Śpij dobrze. John wstał i oburącz ujął dłoń ojca Katie. — Dobranoc. I dziękuję za wszystko. Ojciec wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Zobaczymy”. Kiedy wszedł na górę, trzeszcząc kośćmi, John usiadł obok Katie, tym razem znacznie bliżej. — Może jeszcze drinka? — zaproponował. — Moglibyśmy skończyć tę butelkę. Nalał im ostatnią szklaneczkę whisky.

— Upiję się, więc cokolwiek powiem dzisiaj, nie będzie się liczyć. — To znaczy, że zmienisz decyzję i pojedziesz ze mną do San Francisco? — Nie, John. Wiesz, że takie pytanie nie jest fair. — Ale Pinkerton to byłaby fantastyczna praca. Prestiż i co jeszcze? I pomyśl, jak się opalisz na złoto. — Agencja Pinkertona zatrudnia obywateli Irlandii? — Nie w oddziałach rządowych. Ale w prywatnych przyjmą każdego bez względu na wiarę, kolor skóry, narodowość, inwalidztwo lub orientację seksualną. Tylko uwaga: nie mam pewności co do ślicznych rudowłosych pijaków. Albo ślicznych pijanych rudzielców. Katie zakręciła whisky w szklance i wyrecytowała: — Przysięgam uroczyście przed Bogiem, że będę wiernie, uczciwie, prawomyślnie, sumiennie i bezstronnie, z poszanowaniem praw ludzkich, wypełniać obowiązki członka Garda Siochána, stojąc na straży konstytucji i prawa, z równym poszanowaniem wszystkich ludzi. John spoglądał na nią. — Jezu. Znasz to na pamięć. — John, mam to we krwi, to dlatego. Odziedziczyłam to po ojcu, a także po dziadku. — Kocham cię, Katie. Tylko staram się znaleźć wyjście. Patrzyła na niego przez chwilę. — Przed tygodniem zrobiliśmy najazd na burdel przy Patrick Street i uratowaliśmy dziewczynę, która została przemycona z Albanii razem z pięcioma innymi. Miała piętnaście lat, ta

dziewczyna, i była dziewicą, zanim ją tu sprowadzono, uczennicą. Trzymano ją pod kluczem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, nie miała na sobie nic poza stanikiem i zmuszano ją do seksu przynajmniej z tuzinem mężczyzn dziennie. Powiedziała mi, że czuje się, jakby umarła. — Dobrze — odparł poważnie John. — Świetnie. Naprawdę fantastycznie. Zwróciłaś dziewczynie życie. Ale nie uratujesz wszystkich porwanych dziewczyn. — Wiem. Wiem. Ale powinieneś ją zobaczyć, John! Powinieneś z nią porozmawiać. Muszę przynajmniej próbować. Nie mogę przestać. John milczał przez chwilę. — Nie mówiłaś mi o tym — powiedział — kiedy to się wydarzyło. W zasadzie jak się zastanowić, to rzadko kiedy opowiadałaś o swojej pracy, prawda? — Hm… nie sądziłam, że ciebie to interesuje. — Mówisz poważnie? Oczywiście, że by mnie interesowało! Na miłość boską, kochanie, cała jesteś swoją pracą! To wszystko, co tworzy Katie Maguire. Ale teraz mam wrażenie, jakbyś cały czas ukrywała to przede mną… jakbyś nigdy nie ufała mi na tyle, by pokazać, kim naprawdę jesteś. — John… nigdy tak nie było, zapewniam cię. Tylko kiedy się związaliśmy, nie chciałam sprowadzać pracy do domu, tych wszystkich bójek, morderstw, pijaństwa i przekleństw. Poza tym przestępstwa są nudne i przestępcy są nudni. Całe ich słownictwo to dwa słowa, a odpowiedzią na wszystko jest łomot, jeśli będziesz miał szczęście. Gdyby tylko zrozumieli, jacy z nich

beznadziejni kretyni. Myślisz, że przez cały wieczór chcę rozmawiać o takich ludziach? John wziął ją za rękę. Nadal miała na palcu pierścionek ze szmaragdem, który jej kupił, by uczcić swoją decyzję o pozostaniu w Irlandii na zawsze. — Rozumiem, Katie — rzekł. — Rozumiem dokładnie, co chcesz mi powiedzieć, i podziwiam to, co robisz. Ale czy naprawdę chcesz skończyć jako siwa staruszka otoczona kotami, która będzie żałować, że czegoś więcej nie zrobiła w życiu, a tylko uganiała się za alfonsami i dealerami, złodziejami starych łachów w najbardziej deszczowym mieście na świecie? Wiem, jak ważne wydaje ci się to dzisiaj… ale za dwadzieścia lat? Posępny zegar w korytarzu wybił jedenastą, jakby dla podkreślenia mijającego czasu. Katie widziała, co się działo z innymi funkcjonariuszami, którzy się zestarzeli… opuszczali szkołę w poczuciu społecznego obowiązku, a kończyli na rutynowej słuszności. To te kanalie doprowadzały cię do tego. Wstawałaś rano, wychodziłaś na ulice, mierzyłaś się z młodymi ludźmi z tatuażami, którzy obrzucali się wszelkim brudem, wyzywając: ty pierdolony ośle błotny; albo z pocącymi się księgowymi, którzy sprzeniewierzyli w firmie budowlanej izolację termiczną wartą piętnaście tysięcy euro; albo z niepiśmiennymi alfonsami z Sierra Leone, z diamentowymi kolczykami, w nike’ach za trzysta euro i lśniących dresach. Po pewnym czasie nawet nie rozumiałaś, co mówią, bo wszystko zlewało się w szary szum. A pod koniec dnia wracałaś do domu, oglądałaś telewizję, szłaś do łóżka i gapiłaś się w sufit, słuchając, jak mąż oddycha obok ciebie, jeżeli jeszcze go miałaś.

Może to samo działo się z nią i popadała w instytucjonalną rutynę. Może męczeństwo stało się nawykiem.

Rozdział 19

John ujął jej twarz w dłonie i spojrzał prosto w oczy. — Te twoje oczy, nadal tak zielone jak zawsze, jak morze. — Och, przestań. Dziwię się, że po tej całej whisky nie są jaskrawoczerwone. Pocałował ją. Przedłużali ten pocałunek, aż drewno w kominku powoli się dopaliło. Koniuszkiem języka penetrował jej wargi, odnajdował kształt zębów, a potem wsunął go głębiej. Ich języki siłowały się ze sobą, ale Katie nie opierała się zbytnio. Tak bardzo za nim tęskniła, tak bardzo tęskniła za jego bliskością, zapachem, oddechem na jej twarzy. John zsunął jej z ramion jasnobeżowy sweterek, później ściągnął go z jej rąk i rzucił na podłogę. — Jej, co robisz? — westchnęła z prawdziwym akcentem z północnej części miasta. Podobał jej się jego szorstki zarost i rozmyślnie otarła twarzą tam i z powrotem o jego policzek. — Myślałem, że ci gorąco — odpowiedział. Rozpiął górny guzik jej bluzki z zielonego jedwabiu, a potem drugi i trzeci. Wsunął dłoń do środka i ujął lewą pierś, delikatnie ściskając ją przez stanik. — A teraz co sobie wyobrażasz, chłopcze? — droczyła się z nim, dysząc jak wcześniej.

— Staram się zapamiętać, co tu zostawię, kiedy wyjadę. Głos miał niczym porywisty wiatr wiejący jej prosto do ucha. Już zaczął rozpinać jej mankiety i przeszedł do ściągania bluzki. Zsunęła się na sweter na podłodze. Znowu ją pocałował w usta, powieki i szyję. Potem sięgnął do tyłu i kciukiem rozpiął stanik. Delikatnie go uniósł i ujął w dłonie jej piersi, jakby dostał do potrzymania dwa cudowne owoce. Jego kciuki delikatnie okrążały jej sutki, aż te napięły się i stwardniały. Miała duże piersi jak na tak drobną kobietę i John zawsze jej powtarzał, jak bardzo mu się podobają, kiedy się odwracała i widział półksiężyce jej piersi po obu stronach pleców. — A co to? — spytała go, gryząc w ucho. — Co chcesz mi zrobić? Wiesz, że nie mogę jechać z tobą. Po prostu nie mogę. — Ała! To boli! — Mięczak — rzuciła i ugryzła go jeszcze mocniej. — Przestań. To nie ma żadnego związku z powrotem do Stanów. — Ach, nie? — Nie. Nie zamierzam cię odwieść od decyzji. Chodzi tylko o nas, tu i teraz, tego wieczoru. Przed kominkiem. Zawieszam czas. Nie ma jutra. Poluzował sprzączkę jej paska i rozpiął ciasne czarne dżinsy. Udawała, że mu się opiera, ale nieco uniósł jej biodra, aby łatwiej było mu ściągnąć jej spodnie i zsunąć przez kostki. Byli kochankami od ponad roku i sypiali ze sobą dwa lub trzy razy w tygodniu, ale ona jeszcze czuła się onieśmielona i bardzo podniecona, jakby robili to po raz pierwszy.

Całowali się zawzięcie i głęboko, zupełnie jak dwa podniecone psy, które chciały się nawzajem ugryźć. John jednym szarpnięciem rozpiął swoją koszulę dżinsową, a potem odpiął sprzączkę skórzanego plecionego pasa. Wstał, zdjął koszulę i biały podkoszulek i zaczął zdejmować dżinsy. Wtedy niemal stracił równowagę i prawie runął na nią, aż oboje zanieśli się śmiechem. — Ile wypiłeś? — naigrawała się z niego. — Niedużo, jeśli chcesz wiedzieć. — Jakby na dowód tego jego bokserki sterczały z przodu. Katie wyciągnęła rękę i przez cienką bawełnę w niebieskie prążki chwyciła jego penis. — Policja irlandzka powinna używać tego zamiast pałek — uśmiechnęła się, ściskając go mocno, a jej zielone oczy zaiskrzyły figlarnie. John powoli pchnął ją na ozdobne poduszki na kanapie i pocałował, a ona go nie puszczała. — Katie Maguire, wiesz, jak bardzo cię kocham? — powiedział. — Kocham cię bardziej niż wszystkie nóżki wieprzowe w Cork. — To chyba najmniej romantyczny komplement, jaki usłyszałam od mężczyzny. — A co może być bardziej romantycznego? — Och, daj spokój. Wyobrażasz sobie, że Szekspir mógłby napisać: „Czyliż porównać cię do nóżki wieprza?”. — Ty porównałaś mojego kutasa do policyjnej pałki. — A pewnie. Ale to był komplement. Tylko na niego popatrz. To mówiąc, ściągnęła mu szorty i obnażyła jego erekcję. Żołądź była napęczniała i purpurowa, a w otworze już czekała na

nią czysta kropelka niespełnienia. Ujęła w lewą dłoń jego obkurczone i pomarszczone jądra, a ciemne włosy łonowe nakręciła na palec wskazujący prawej ręki. Uwielbiała jego owłosienie, podobne do ciemnych, heroicznych płomieni, ponieważ przypominał jej Dawida Michała Anioła albo jakąś inną klasyczną rzeźbę nagiego mężczyzny. Pochylił się nad nią i wyszeptał: — Marzę o tobie co noc, Katie, wiesz o tym, i myślę codziennie. — Ale gniewasz się na mnie, bo nie mówiłam ci wszystkiego o mojej pracy ani ile dla mnie znaczy. I gniewasz się, ponieważ nie chcę z niej zrezygnować i przenieść się z tobą do San Francisco. — Nie gniewam się. — Tak, gniewasz się. Widzę to. — Katie, myślisz, że możesz czytać ludzi jak książkę, może tak, tych przestępców, którymi się zajmujesz. Ale ja to ja i kocham cię. Chyba przyznasz, że to jest bardziej skomplikowane? — Skoro się nie gniewasz, to co czujesz? Nie odpowiedział, ale pocałował ją ponownie… jej włosy, czoło, powieki, czubek nosa, a potem usta, niemal jakby czynił znak krzyża. Potem usiadł i ujął elastyczną opaskę jej różowych koronkowych stringów, ściągnął je w dół do kolan, przez stopy i zrzucił na podłogę. — Teraz ja będę cię czytał jak książkę — powiedział. Zrobił minę, której nie potrafiła odczytać… pożądliwą, tak, ale także piękną, jakby wiedział dokładnie, co zamierza z nią zrobić i jaki będzie efekt.

Obydwiema dłońmi rozchylił jej uda. Nie opierała się, ale kazała mu użyć nieco siły, by ją obnażyć. Była wydepilowana, zupełnie pozbawiona włosów, a jej wargi otworzyły się z cichym, soczystym „plik”. John pochylił głowę i koniuszkiem języka polizał łechtaczkę — tylko raz; zrobił przerwę, wpatrując się prosto w jej oczy, jakby rozkoszował się jej smakiem. Potem znowu polizał łechtaczkę i jeszcze raz, i jeszcze, jeszcze, bardzo lekko, ale dosyć, aby przeszło ją mrowienie po całych plecach i między nogami. — Widzisz… — powiedział, podnosząc głowę — tak otwieram strony. — Kciukami rozsunął szerzej jej wargi, aż otworzyła się zupełnie. — Tę lewą stronę księgi po mojej stronie nazywają verso. — Och, przestań — zaprotestowała Katie, sięgając, by chwycić go za włosy, ale on uchylił głowę. — Mówię poważnie. Tu przeczytam wszystko o twojej przeszłości. Zawsze byłaś szalona, gdy dorastałaś, prawda? Nie próbuj zaprzeczać… twój ojciec opowiedział mi wszystko o tobie. Byłaś szalona i uparta i zawsze próbowałaś udowodnić chłopakom, że możesz ich pokonać w ich zabawach. I udało ci się, bo zostałaś detektywem, a potem najlepszym detektywem. Katie nie wiedziała, czy jest rozbawiona, zażenowana czy podniecona, a może wszystko naraz. — Kompletny wariat z ciebie, John. Naprawdę. Spojrzał nią i uśmiechnął się, a potem mówił dalej: — Strona po prawej. Ta nazywa się recto. Tu mogę przeczytać o twojej przyszłości. Widzę tu… tak… wyraźnie widzę, że rozstaniesz się ze swoją przeszłością, naprawdę w spektakularny

sposób. Odnajdziesz szczęście i osobiste spełnienie oraz kogoś, kto cię kocha nie dlatego, że jesteś taka szalona i uparta, ale ponieważ jesteś. — A kto ciebie nauczył odczytywać przyszłość kobiety przez rozchylenie jej nóg? John uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Każda kobieta niesie swoją przyszłość między nogami, powinnaś to wiedzieć. — Seksista. — To nie seksizm, to komplement. Uklęknął między jej udami i wziął penis do prawej ręki. Ułożył go tak, że śliwkowa żołądź spoczęła między jej wargami, między verso a recto, przeszłością i przyszłością. Nie potrafiła się oprzeć jego ciału, jego twardości, ramionom wyrzeźbionym przez trzy lata fizycznej pracy, orania, kopania i rąbania drewna, wąskiej talii. Uwielbiała czarny krucyfiks włosów na jego piersi. Ale o wiele bardziej atrakcyjny od ciała był cichy szacunek, którym ją darzył, jego otwarty podziw wobec tego, kim była, i to, że nadal widział w niej tajemnicę wartą poznawania, pomimo czasu spędzonego wspólnie. Pytanie brzmiało: czy powinna mu ulec? Zapadła między nimi długa cisza, poczucie mijania czasu. John został na miejscu, nie próbując napierać i penetrować jej wnętrza. Wiedziała dokładnie, co robił. Gdyby pozwoliła mu wejść w siebie, po cichu zgadzałaby się porzucić wszystko w Cork… swoją karierę w policji, rodzinę, przyjaciół… i wyjechać z nim do Stanów.

Zegar w korytarzu zaczął wybijać kuranty. Katie ujęła biodra Johna i powoli wprowadziła go w siebie. Wsunęła go tak głęboko, że dotknął szyjki jej łona, aż podskoczyła.

Rozdział 20

Do domu dojechała tuż po drugiej w nocy. Przestało już padać, a od południowego zachodu wiał lekki wiatr. Kiedy wysiadła z samochodu, spojrzała ku górze i przez sekundę lub dwie widziała księżyc w pełni spoglądający na nią zza chmur niczym wścibski sąsiad. Katie Maguire, gdzieś ty była tej nocy i co tam wyprawiałaś? Otworzyła frontowe drzwi, zdjęła płaszcz i buty i przeszła do salonu. To śmieszne, wiedziała o tym, ale w pewnym sensie, kiedy wracała do domu, nadal jej brakowało chrapania Paula na kanapie, w asyście sześciu pustych butelek po piwie Satzenbrau na ławie i migającego telewizora z wyłączoną fonią. Nigdy nie wiedziała, co takiego zbroił Paul w ciągu dnia ani z czego będzie musiała go wyplątać nazajutrz. Podeszła do kredensu i nalała sobie szklankę whisky Power’s. Tak naprawdę nie miała ochoty na drinka, ale nie chciała od razu kłaść się do łóżka, bo nie wiedziała, czy zaśnie, a nie zamierzała oglądać telezakupów ani Shortland Street, jedynych znośnych programów nadawanych o tej porze. Usiadła w fotelu z pochyloną głową i próbowała znaleźć sens w tym, co wydarzyło się tego wieczoru. Czy rzeczywiście zdecydowała się odejść z policji i wyjechać z Johnem do Stanów?

Czy może tylko uległa swej seksualnej fantazji i pragnieniu Johna, by trzymać ją w ramionach? Czy pofolgowała sobie i swoim słabościom, rezygnując z własnych obowiązków i setek ludzi, którzy byli od niej zależni. A może stała się niewiarygodnie odważna? Przede wszystkim: czy rzeczywiście miała odwagę wyjechać? Nadal siedziała z nietkniętym drinkiem, kiedy zapaliło się światło w kuchni i usłyszała, jak otwierają się drzwi lodówki. — Siobhán?! — zawołała. Szczęknęła butelka i drzwi się zamknęły, ale Siobhán nie odpowiedziała. — Siobhán? Nadal żadnej reakcji. Katie poczekała jeszcze chwilę, a potem wstała i weszła do kuchni. — Matko Boska — powiedziała. Przy blacie stał Michael, niski, łysiejący były chłopak Siobhán, ubrany jedynie w obwisłe szare szorty. Trzymał pojemnik z curry na wynos; miał wpół otwarte usta, szykując się, by połknąć wielki kęs kurczaka tikka masala. — Michael — powiedziała Katie. — Jezu, co ty tu robisz? Michael rozejrzał się po kuchni, jakby mówiła do kogoś innego o tym imieniu. — Och! — odezwał się. — Zrobiłem się głodny, to wszystko. Siobhán powiedziała, że mogę zjeść trochę curry, jeżeli położę się plecami do niej i nie będę na nią dmuchał. — Nie chodzi mi o to, że jesz curry. Chodzi o to, co ty w ogóle tutaj robisz? Michael odłożył widelec i pojemnik.

— Siobhán powiedziała, że nie będziesz dzisiaj spać w domu, więc zupełnie nie będzie ci to przeszkadzać. — Michael, akurat zabawne w tym jest to, że mi przeszkadza. To mój dom i nie spodziewam się, że jak wejdę do kuchni w środku nocy, to zastanę tam obcego faceta w gaciach, który pochłania hinduskie żarcie na wynos. — Mnie? Ja nie jestem obcy, Katie. Daj spokój, znasz mnie od szkoły. W tym momencie w drzwiach zjawiła się Siobhán. Za sprawą rudej czupryny bardziej niż zwykle przypominała Gorgonę, a miała na sobie jedynie T-shirt z wielkim czerwonym napisem „The Script”. Oczy miała zapuchnięte, jakby wypaliła skuna. — Katie? Co się dzieje? Myślałam, że zostaniesz u Johna na noc. — O, tak? A dlaczego tak myślałaś? — Bo wiem, co do niego czujesz. Nie jestem ślepa, dziewczyno. Widziałam, jak za nim tęsknisz. — Ale nadal nie jest to powód, abyś zapraszała tu Michaela. Siobhán objęła Michaela i uściskała go. Chociaż był niski i miał piwny brzuszek, a na dodatek lśniącą łysinę, nie wyglądał źle, jeśli wliczyć szeroką twarz, perkaty nos i szkliste oczy, a do tego nieodmiennie miał dobry humor i ciągle był gotów do żartów. Katie zawsze uważała, że Michael byłby idealnym mężem dla Siobhán, ale taki ideał nigdy się nie znajdzie, bo Siobhán nigdy nie dochowa wierności. Nawet w szkole chłopacy przezywali ją Klękała, ponieważ chętnie klękała przed każdym chłopakiem, który jej się spodobał. Już bardzo wcześnie odkryła

drogę prowadzącą do serca mężczyzny, a prowadziła ona trochę poniżej brzucha. — Spokojnie, Katie. Nie ma się o co handryczyć. Znikam po śniadaniu. — A Nola myśli, że niby gdzie jesteś? — Jestem na imprezie firmowej w Limerick. No wiesz, takiej dla podniesienia morale. Paintball, wzmacnianie więzów i te wszystkie bzdury. — Zabiłaby cię, gdyby wiedziała, że jesteś tu… z Siobhán. — Pewnie tak. Ale wiesz, to tylko ze względu na stare czasy. — Zawsze mnie osądzasz! — odezwała się Siobhán. — Zawsze zachowujesz się jak mądrzejsza i szlachetniejsza, bo lubię się trochę zabawić! Komu my tym szkodzimy? — Och, zupełnie nikomu poza tym, że oszukujecie Nolę. — Nola się o tym nie dowie, prawda? — Mam nadzieję… dla twojego własnego dobra. — Hm, dla twojego dobra mam nadzieję, że nie dowie się od ciebie! — Grozisz mi? — Gdzieżbym śmiała, kochana! Możesz mnie aresztować! Matko Boska, to ci dopiero mieć za siostrę strażnika moralności! — Och, wracaj do łóżka! — rzuciła Katie. Michael objął ramieniem Siobhán i powiedział: — Chodź, kochanie. Już pora spać, co? — Jeszcze nie zjadłeś curry — wycedziła Siobhán, bezczelnie wbijając wzrok w Katie. — Nieważne — odparł Michael. — Teraz nie mógłbym jeść, nawet gdybym chciał. Gardło mam całkiem ściśnięte.

Zapadła długa chwila, kiedy Siobhán wpatrywała się w Katie, a ona dostrzegła coś w oczach siostry, czego nie widziała nigdy wcześniej. To nie była nienawiść, ale może uraza. Może zawsze chciała być jak Katie, ale nigdy nie wiedziała, jak to zrobić. Gdybym tylko wiedziała jak, pomyślała Katie. ♦♦♦ Źle spała i śniło jej się, że w ulewnym deszczu idzie przez teren zamku Blarney. Była pewna, że słyszy płacz Seamusa, ale za każdym razem, gdy zatrzymywała się, aby nasłuchiwać, skąd dochodzi, słyszała jedynie deszcz uderzający o trawę. Nie wiedziała, czy powinna go zawołać. Gdyby to zrobiła, wiedźmy zgromadzone w pieczarach wokół zamku mogłyby się zorientować, że jest tu dziecko, i wyszłyby zapolować na nie, szurając w ciemnościach i chichocząc. Wiedźmom nic nie smakowało tak bardzo jak dziecko pieczone na ognisku. Mówiono, że co rano ogrodnicy zamku Blarney znajdowali dogasające węgle w jaskini, którą nazywali Kuchnią Wiedźm. Kiedy doszła na szczyt wzgórza wychodzącego na zamkowe ogrody, postanowiła zaryzykować. Wzięła głęboki oddech, przyłożyła dłonie do ust i zawołała: — Seamus! Jesteś tam, Seamus, kochanie moje?! Nasłuchiwała, nasłuchiwała i wydało jej się, że słyszy, jak on płacze, ale może to tylko mewa, bo mewy płaczą jak zagubione dzieci. Nie wiedziała, co ma teraz robić. Przecież nie mogła po prostu odejść i zostawić Seamusa. Nawet gdyby umarł i leżał na

cmentarzu, byłby samotny, gdyby jego matka żyła o tysiące kilometrów stąd. A jak mogłaby położyć kwiaty na jego grobie? Zadzwonił jej telefon. Otworzyła oczy i zorientowała się, że to sen i wcale nie stała na deszczu. Faktycznie to słońce przeświecało przez żółte zasłony w kwiatowe wzory, a łazienka była skąpana w złotym świetle. Usiadła w łóżku i potrząsnęła głową, aby się przebudzić. Potem podniosła słuchawkę i powiedziała: — Tak? — Tu Jimmy, sierżant O’Rourke. Przepraszam, jeżeli panią obudziłem. — Która godzina? — Dziesięć po siódmej. — Jezu, przepraszam. Zapomniałam nastawić budzenie. O co chodzi? — Mamy następnego. Kolejny ksiądz z obciętymi jajami. No, nie mamy pewności co do tych jaj, ale po tej całej krwi dookoła na to wygląda. — O mój Boże, gdzie? — Nawet ślepy by go zauważył. Powieszony za pięty na maszcie przed Świętym Józefem, dziesięć metrów w górze. Jest cały obwiązany drutem, jak ojciec Heaney. Ręce związane na plecach, kolana i stopy razem, takie same pętle z drutu jak u Heaneya. Najwyraźniej ktoś go strasznie pokiereszował. — Kiedy to było? — Zaledwie godzinę temu. O świcie. Chłopak rozwoził gazety, spojrzał do góry, a tam on wisi. Biedny dzieciak pomyślał, że to wampir, i praktycznie się zesrał.

— Nie odcięliście go? — Posłałem młodego policjanta z drabiną, żeby go zakrył, i wyznaczyliśmy objazd przez Middle Glanmire Road. Nie chcemy, żeby dzieci go oglądały w drodze do szkoły. — Zadzwoniliście po straż pożarną? — Tak, ale są zajęci wielkim pożarem w magazynie przy Ringaskiddy i nie mogą nam przysłać wozu z drabiną jeszcze przez minimum dwie godziny. Więc improwizowaliśmy i O’Donovan poprosił miasto o platformę hydrauliczną. — Orientujesz się, kto to jest, ten ksiądz? — Jeszcze nie. Twarz ma okropnie pokiereszowaną. — Dobra — odpowiedziała Katie. — Daj mi piętnaście minut, dojadę do was. Nie dotykajcie niczego. Nic a nic. Chcę go zobaczyć dokładnie tak, jak wisi. — Tak jest, pani komisarz. Zaraz się widzimy. Katie wstała z łóżka. Nie miała czasu brać prysznica, chociaż miała wielką ochotę, więc tylko ochlapała twarz nad umywalką i namydliła krocze. Kiedy to robiła, poczuła zapach Johna i zamknęła na chwilę oczy. Ale kolejny ksiądz został sponiewierany i zamordowany i trzeba było wziąć się do pracy, więc wytarła się i szybko ubrała. Wybrała jasnoszary golf i grafitowe spodnium. Chciała wyglądać urzędowo. Michael siedział w kuchni ubrany w jasnoniebieski sweter z dziurą na łokciu. Jadł tost. — Słuchaj, Katie — odezwał się. — Chciałbym cię przeprosić. Siobhán mówiła, że nie będziesz miała nic przeciw temu. — Zapomnij o tym, Michael — odparła Katie. — Muszę się zająć morderstwem, a przy tym te wasze figle-migle na boku

wydają się całkiem nieważne. Michael uśmiechnął się do niej i pokręcił głową. — Jesteś niezwykłą kobietą, jeżeli mogę tak powiedzieć. — Ach, tak? — zdziwiła się Katie, zapinając zegarek. — A ty za to jesteś bardzo śmiały. — I tak dosyć się boję mojej Noli, uwierz mi. A z twoją Siobhán jest sporo roboty. Ale ty. Ciebie ledwo znam. Katie rzuciła mu uśmiech i poklepała po policzku. — W takim razie, Michael, bardzo dobrze, że nic nas nie łączy, co? Stanęła przy schodach i zwołała: — Siobhán! Nie zapomnisz zabrać Barneya na spacer rano? Z sypialni siostry dobiegł jedynie przeciągły jęk, jakby dusza, która się budzi, uświadomiła sobie, że znalazła się w piekle. Mimo wszystko.

Rozdział 21

Kiedy zajechała przed Sierociniec Świętego Józefa, dwa wozy patrolowe już stały przed nim zaparkowane, podobnie jak jaskrawożółty ambulans i przynajmniej piętnaście przeróżnych samochodów, sedanów, vanów i SUV-ów, a między nimi zielonobiały wóz transmisyjny telewizji RTÉ z ogromną białą anteną satelitarną na dachu. Kiedy wysiadła z samochodu, spojrzała na słup w odległym narożniku parkingu. Zwisała z niego ciężka folia koloru khaki, niczym kryjówka wiedźmy w jakiejś przerażającej opowieści, wysoko na końcu słupa. Poniżej krawędzi materiału dostrzegła zwisającą rękę w skorupie zaschniętej krwi. Wokół sierocińca ustawiono prowizoryczny parawan, ale słup był wysoki prawie na dziesięć metrów, więc ta konstrukcja nie przydała się, by ukryć cokolwiek przed tłumem gapiów. Detektyw O’Donovan podszedł do Katie i uniósł wysoko głowę. — Dzień dobry, szefowo. Wygląda na to, że zrobili mu dokładnie to samo co ojcu Heaneyowi. Bóg jedyny wie, jak go tam wciągnęli. Musiało ich być przynajmniej dwóch, a może nawet trzech. — Zadzwoniłeś do miasta po ten podnośnik, tak?

— Zadzwoniłem jeszcze raz parę minut temu i kazałem im się pospieszyć. Powiedzieli, że to nie potrwa dłużej niż kwadrans, ale muszą przyjechać aż z zajezdni w South Side, a to w sumie nie jest ferrari. Katie zerknęła na drugą stronę ulicy, gdzie sześciu lub siedmiu reporterów rozmawiało za policyjną taśmą, paląc papierosy. Rozpoznała wśród nich Dana Keane’a z „Examinera”, Johna McCarthy’ego z „Southern Star” i Fionnualę Sweeney z RTÉ. — Gdzie ta dziewczyna z „Catholic Recorder”? Jak ona się nazywa? Ciara jakoś tam. — Nie widziałem jej. Może jej naczelny uznał, że to strata czasu przyciszać taką sprawę. — Wcale by mnie nie zdziwiło — powiedziała Katie. — Jednego wykastrowanego księdza można przypisać jednemu aktowi zemsty, co? Ale dwóch wykastrowanych… to już wygląda na wendetę. Przeszli przez parking do masztu. Katie zawsze uważała, że Sierociniec Świętego Józefa wygląda ponuro, i mogła sobie jedynie wyobrażać, jak zamierały serca małym sierotom, kiedy znalazły się tu po raz pierwszy. „Porzućcie wszelką nadzieję, wszyscy, którzy tu wchodzicie”. Był to ogromny budynek z szarego kamienia z ośmiokątnym frontonem, stojący na rogu Mayfield Gardens i Old Youghal Road. Został zbudowany w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku jako szkoła zawodowa dla „zaniedbanych, porzuconych i osieroconych dzieci”. Chociaż nad gankiem stał naturalnych rozmiarów posąg świętego Józefa, z dobrotliwym uśmiechem na twarzy i rękami wyciągniętymi na

powitanie, to żałośnie małe, ołowiane okna mogły zostać rozmyślnie zaprojektowane, aby pozbawić mieszkańców słonecznego światła, a wystające daleko okapy zawsze przypominały Katie siostrę Coleen, najbardziej mściwą zakonnicę w grafitowym czepku z jej podstawówki. Sierżant O’Rourke porozmawiał już z woźnym i teraz podszedł do nich. Nie ogolił się, a pod limonkowozielonym dresem nadal miał piżamę w pomarańczowe prążki. — Cześć, Jimmy. Na miłość boską. Wyglądasz jak worek pełen borsuków. — Przepraszam, ale chciałem tu dojechać szybko, zanim jacyś nadgorliwcy spróbują go odciąć i zadepczą wszystkie dowody. Nie mam nawet slipów na sobie. Skoro tu jesteście, to skoczę do domu na chwilę, jeśli mogę, i ubiorę się należycie. — Zjedz porządne śniadanie, jak już będziesz w domu. Spędzimy tu chyba resztę dnia. Sierżant O’Rourke zasłonił oczy i przyjrzał się dłoni wystającej spod folii. — Wszedłem po drabinie i pobieżnie mu się przyjrzałem, biedny gnojek. Ktoś go piekielnie poturbował, mówię wam. Nie mam całkowitej pewności, czy go wykastrowano, ale jego habit jest cały przesiąknięty krwią. — Nie wiemy jeszcze, kto to taki? Sierżant O’Rourke pokręcił przecząco głową. — Nie zgłaszano zaginięcia księdza. W każdym razie do tej pory. Tymczasem nazywamy go ojcem X. Ale stawiam pieniądze, że kiedyś zabawiał się z dziećmi.

— Zaraz, zaraz — przestrzegła go Katie. — Żadnych pochopnych wniosków. — Może sama pani wejdzie i zerknie na niego? — zaproponował detektyw O’Donovan. — Potrzymam drabinę i obiecuję, że nie będę trząsł… z ręką na sercu i przysięgą na Biblię. Katie jeszcze raz spojrzała w górę. W tej chwili ciało ojca X było całkowicie ukryte w cieniu folii, ale detektyw O’Donovan miał rację: zanim go spuszczą, musi wejść na górę i przyjrzeć mu się z bliska. Przede wszystkim musieli wymyślić, jak morderca wciągnął go na szczyt masztu. Nie wyglądało na to, aby jeden człowiek zrobił to sam… chyba że użył wielokrążka albo jakiegoś innego genialnego sposobu dźwignięcia ciała. Nie tylko to. Ważne było jeszcze, jak morderca go związał. Wiedziała z doświadczenia, że sposób, w jaki ludzie zawiązywali węzły, był bardzo charakterystyczny, jakby składali podpis. Nauczyła się też, ile mogą jej zdradzić obrażenia ofiary. Każdy siniak, oparzenie, ślad po związaniu albo rana kłuta mogły być niczym tomografia mózgu mordercy, gdy dokonywał zbrodni. Opętany szaleństwem, chęcią zemsty, zazdrością lub czystym sadyzmem. Zawahała się. — Dobrze — zdecydowała. — Przynieś drabinę. Ale ostrzegam cię, Patrick, nie czuję się najlepiej na wysokości… a jak poczuję choćby lekkie drżenie, to wracasz do drogówki. Kiedy detektyw O’Donovan wraz z pulchnym młodym policjantem poszli po drabinę, sierżant O’Rourke pociągnął nosem.

— Jak pani myśli? — zapytał. — Dlaczego powiesili go na słupie w taki sposób? To znaczy, to cholerny problem tak zrobić tylko po to, żeby coś zaznaczyć, nie? Zwłaszcza że nikt nie wie, o co im chodzi. — Może to ostrzeżenie dla innych księży. — Bardzo możliwe. A może oni chcą pokazać światu, że nie był lepszy od szkodników… tak samo jak rolnicy w Kerry strzelają do wron i wieszają je na płotach. Detektyw O’Donovan z młodym policjantem wrócili, niosąc długą aluminiową drabinę. Z ostrym łoskotem oparli ją o słup i potrząsnęli nią energicznie, aby zademonstrować Katie, że jest bezpieczna. — Wejdę pierwszy i ściągnę tę folię. Potem należy do pani — powiedział O’Donovan. Katie czekała, podczas gdy detektyw wspiął się ze stukotem na szczyt drabiny, chwycił folię i odciągnął na bok. Zahaczyła o jedną z pięt ojca X i musiał szarpać nią dwa lub trzy razy, jakby ścielił łóżko. W końcu udało mu się wyplątać folię i zrzucił ją na ziemię z hukiem, wzbijając podmuch powietrza. — Szefowa spojrzy na jego szyję — powiedział, kiedy zszedł na ziemię. — Udusili go jakimś sznurkiem. Nie drutem, jak ojca Heaneya. Chwycił ją za łokieć i pomógł wejść na pierwszy szczebel. — I w górę! Tylko ostrożnie, dobra? Nie chcemy pani stracić! — Nie martw się — rzuciła mu, chociaż nie mogła przestać myśleć: A żebyś ty wiedział. Wchodziła równym tempem, aż dotarła do przedostatniego stopnia. Spojrzała w dół i zobaczyła, jak wszyscy się na nią

gapią… policjanci, technicy, reporterzy i tłumy gapiów, którzy zebrali się za policyjnym kordonem trzy przecznice dalej. Dostrzegła błysk odbitego światła i zobaczyła, że kamerzysta telewizyjnych wiadomości skierował na nią obiektyw. Nagle poczuła, że znalazła się bardzo wysoko. Sierżant O’Rourke miał rację: ojciec X wyglądał dokładnie jak gnijąca na płocie wrona. Kolana miał obwiązane drutem, a nadgarstki związane na plecach. Jak O’Rourke mówił jej wcześniej, koniec każdego druta był skręcony w dwie staranne pętle podobne do skrzydeł motyla, dokładnie tak samo jak u ojca Heaneya. Katie weszła na ostatni szczebel, już wyżej nie mogła, próbując zajrzeć między nogi księdza. Jego sutanna miała tradycyjnie trzydzieści trzy guziki, z których każdy oznaczał rok z życia Chrystusa na ziemi. Dosyć guzików pozostało niezapiętych, aby ukazać mocno posiniaczone łydki i kolana. Usmarowane krwią uda były związane tak blisko razem, że nie widziała, czy został wykastrowany. Jego sutanna jednak połyskiwała, co oznaczało, że była przemoczona. Katie sięgnęła i ścisnęła skraj sutanny, a jej rękawiczkę splamiła krew. — Wszystko dobrze tam na górze?! — zawołał detektyw O’Donovan. Katie się odwróciła. — W porządku, dzięki! — odpowiedziała, ale w tym momencie poczuła mdlący zawrót głowy, więc musiała mocno złapać się drabiny i zamknąć oczy.

Matko Boska, proszę, żebym tylko nie spadła. Na dół jest tak daleko. Znieruchomiała całkowicie i po chwili odzyskała równowagę. Otworzyła oczy i wzięła głęboki oddech, aby się uspokoić. Dobrze. Teraz przyjrzyjmy mu się lepiej. Wychyliła się w prawo tak daleko, jak tylko miała odwagę. Nos ojca X został złamany w zygzakowaty sposób, a oczy miał wybałuszone jak dwie przejrzałe śliwki. Szczęka też była wybita, więc usta miał otwarte szeroko w niemym krzyku. Po kępce rzednących siwych włosów i pergaminowej skórze na grzbiecie dłoni Katie szacowała, że denat ma przynajmniej siedemdziesiąt lat, a może nawet jest trochę starszy. Widziała sznur na szyi, o którym wspominał detektyw O’Donovan. Był bardzo cienki, tak cienki, że wbił się głęboko w ciało i w większości był niewidoczny. Sterczały jednak dwa końce; każdy z nich miał przynajmniej piętnaście, dwadzieścia centymetrów, za które musiał trzymać morderca, gdy go dusił. Sznur zrobiony był z czerwonych i niebieskich nitek splecionych ze sobą. Najwyraźniej był ozdobny, ale Katie nie wyobrażała sobie, co można było nim ozdobić. — Schodzę! — zawołała i ostrożnie zeszła po drabinie, szczebel po szczeblu. Kiedy dotarła na ziemię i spojrzała na słup, nie wyglądał na tak bardzo wysoki, ale tam w górze zdecydowanie taki się wydawał. — Co pani sądzi? — zapytał detektyw O’Donovan. Katie wzruszyła ramionami. — Nadal nie mam pojęcia, jak go tam wciągnęli, ale chyba masz rację, musiało ich być dwóch albo trzech. Mimo to jestem

pewna, że przynajmniej jednym z nich był ten, kto zabił Heaneya. Te pętle na końcach każdego drutu… Nie mówiliśmy o tym mediom, prawda? — I tyle jest warta teoria wielebnego Kelly’ego o złotej rączce samobójcy — odpowiedział sierżant O’Rourke, wycierając nos zmiętą chusteczką jednorazową i w najmniejszym stopniu nie skrywając zadowolenia. — Racja — przytaknął detektyw O’Donovan. — Ten złota rączka nie mógł popełnić tego morderstwa, ponieważ nie żyje. — Jeśli faktycznie ze sobą skończył — powiedział sierżant. — Mógł się przecież rozmyślić. Nie mamy żadnych dowodów poza tym listem pożegnalnym, prawda? Jeszcze nie znaleźliśmy jego ciała. — No nie, to prawda. Ale żywego też go nie mamy. — Może był tak zadowolony z siebie po zabiciu ojca Heaneya, że postanowił załatwić kolejnego księdza… tego starego nieszczęśnika, kimkolwiek jest. Ale może wcale nie zabił Heaneya ani tego tu też nie. A zabójcą jest zupełnie kto inny, chociaż wielebny Kelly chce, abyśmy uwierzyli, że to właśnie on, z powodów znanych tylko sobie. — Jezu! Myślałam, że byłam skołowana wcześniej — stwierdziła Katie. — Teraz dopiero namieszałeś mi w głowie. Ale tak… zgadzam się z tobą. — Naprawdę? Nie jestem pewien, czy zgadzam się sam ze sobą. — Nie, Jimmy… ani ja, ani nadkomisarz O’Driscoll nie jesteśmy przekonani, że Brendan Doody zamordował ojca Heaneya czy też ojca X. Daj spokój, Doody po prostu nie pasuje do

profilu. Ktokolwiek zabił ojca Heaneya, dokonał rytualnej zemsty… bardzo złożonej i bardzo specyficznej… tak jak w wypadku tego zabójstwa. Był wyrafinowany, okrutny i wcale się nie spieszył. A Doody… wystarczyło spojrzeć na życie Doody’ego, żeby uświadomić sobie, że nigdy nie mógłby zrobić czegoś takiego. Ktokolwiek popełnił te morderstwa, nie wpycha papierków po słodyczach w tapicerkę. Doody nie był w zasadzie niedorozwinięty, ale sądząc po tym, co mówił ojciec Lenihan, trochę ociężały. Nie wierzę, by kogokolwiek zranił, chyba że naprawdę ktoś wyprowadził go z równowagi. Nie kłopotałby się wiązaniem swoich ofiar i torturami. Według mnie po prostu rozwaliłby im czaszki młotkiem i prawdopodobnie pożałowałby tego w tej samej chwili. — To dlaczego wielebny Kelly tak bardzo chciał, abyśmy myśleli, że Doody jest mordercą? — spytał detektyw O’Donovan. — To pytanie za milion euro — odparła Katie. — A kiedy mu przekażę, że było drugie morderstwo, chętnie posłucham, co nasz wielebny będzie miał do powiedzenia. Jak mówisz, gdyby Brendan Doody rzeczywiście popełnił samobójstwo, nie możemy go obwiniać za drugie zabójstwo, prawda? Spojrzała znowu w górę na ciało ojca X powoli obracające się na maszcie. ♦♦♦ Podnośnik przyjechał prawie po godzinie, a przedtem pokrywa chmur powoli przesunęła się po niebie, zasłaniając słońce. Nie tylko to, podniósł się kąśliwy wiatr, wzbijając pył

i martwe liście z parkingu. Katie zaczynała żałować, że nie zabrała płaszcza. Kiedy czekali, podeszła do dziennikarzy. Powiedziała im tylko, że ciało należy do starszego mężczyzny, na razie niezidentyfikowanego, ubranego w sutannę. Jest wysoce prawdopodobne, że mężczyzna był duchownym, ale nie mają stuprocentowej pewności. Jego zabójca związał mu nogi i ręce drutem i mocno pobił, ale nie można jeszcze stwierdzić wszystkich obrażeń. — Wykastrowali go jak ojca Heaneya? — spytał Dan Keane z długopisem zastygłym w gotowości nad notesem. — Jak powiedziałam, tego nie możemy jednoznacznie stwierdzić. Najpierw musimy go zdjąć z tego masztu. — Ale nie zdziwiłaby się pani, gdyby tak było? — Nic mnie nie zdziwi. Już nie. Kiedy wracała przez ulicę, pojawiła się ciężarówka z podnośnikiem i wjechała na parking. Dwóch robotników municypalnych w pomarańczowych odblaskowych kamizelkach wyskoczyło z kabiny, Gruby i Grubszy. Spojrzeli na ojca X zawieszonego na szczycie masztu i pokręcili głowami w niewierze. — Jasna cholera, jak on się tam dostał? — Nie mamy pojęcia — odparł sierżant O’Rourke — ale chcielibyśmy, żebyście go zdjęli. Grubszy długo milczał. — On nie żyje, tak? — wydusił w końcu. — Nie dasz się nabrać, chłopie.

— Tak, ale chodzi o to, że nie wolno nam go dotykać, nie rękami, skoro nie żyje. Bezpieczeństwo i higiena. Przepisy unijne. — W porządku. Nasi technicy będą dotykać ciała. Wy musicie ich tylko wywindować do góry i sprowadzić na dół. — Nie zaraża, co? — Nie sądzę. O ile się orientuję, nie można się zarazić siniakami i złamanym nosem. Grubszy gapił się na niego świńskimi oczkami. — Jaja sobie robisz, co? — Jak myślisz? Postękując i marudząc, Grubszy wgramolił się na miejsce kierowcy i z demonstracyjnym hałasem podjechał tyłem ciężarówką jak najbliżej masztu. Wtedy drugi robotnik pomógł dwóm policyjnym technikom wspiąć się na platformę podnośnika. Grubszy wcisnął gaz, zwiększając obroty silnika, i podnośnik stopniowo otwierał się niczym akordeon, wynosząc platformę aż do wysokości ciała ojca X. Minęło prawie czterdzieści minut, zanim dwaj technicy sfotografowali ojca X pod każdym możliwym kątem i zebrali próbki farby z masztu. W końcu jednak przecięli drut, którym obwiązane były kostki ojca X, i ostrożnie opuścili go na platformę. Robotnik gwizdnął do kolegi, dając znak, że chcą zjechać, i powoli się zniżyli. Sanitariuszka przyprowadziła wózek przykryty połyskującym winylowym prześcieradłem i razem z dwoma technikami przeniosła na niego ciało ojca X. Katie stała obok, gdy młodszy z techników rozpiął pozostałe guziki sutanny, a starszy cierpliwie odcinał mosiężny drut wiążący nadgarstki, kolana i kostki.

— Nie mam pojęcia, kto wiąże drut w takie pętle — powiedział starszy z techników. — Tego nie zrobił elektryk, o ile się orientuję, ani monter z telekomunikacji. — A może ci, co oprawiają obrazy? — zasugerował sierżant O’Rourke. — Jimmy… zdaje się, że kazałam ci iść do domu, przebrać się i zjeść śniadanie — powiedziała Katie. — Tak jest, ale muszę zobaczyć, czy został… no, wie pani… zdekompletowany. Sutanna ojca X rozsunęła się szeroko, odsłaniając jego kościste, szarobiałe ciało. Pokryty był siniakami — purpurowymi, fioletowymi, żółknącymi — a sądząc po tym, jak rozłożyły się jego ramiona, było oczywiste, że musiały zostać wyrwane ze stawów. Jego penis był nietknięty; leżał na lewym udzie niczym nieopierzone pisklę, które wypadło z gniazda. Ale tuż pod penisem nie było moszny… a jedynie rozmiękła czeluść, ciemna, z zaschniętą krwią. Starszy technik pochylił się bliżej, aby przyjrzeć się ranie dokładniej. — Tu… widzicie to nacięcie w kształcie litery V tuż nad odbytem? Został wykastrowany tym samym narzędziem co ojciec Heaney, przysiągłbym. Dwa nachodzące na siebie ostrza, podobne do nożyc do strzyżenia owiec. — Miałem ochotę na kiełbaski na śniadanie — wyznał sierżant. — Ale teraz… nie wiem. Chyba zostanę przy płatkach. — Żył, kiedy został wykastrowany? — spytała Katie.

— Och, żył — odparł technik. — Wystarczy dotknąć habitu. Waży tonę, bo jest absolutnie przesiąknięty krwią. Bez wątpienia serce mu jeszcze biło, kiedy obcinali mu jądra. — Więc prawdopodobnie zmarł z upływu krwi? — To plus szok, zdaje się. Będziemy musieli poczekać i zobaczyć, co powie znamienita doktor Collins. Nigdy nie wiadomo. Zawsze ma jakąś swoją teorię. — Będę się z nią widzieć dziś po południu — powiedziała Katie. — Mówiła, że do trzeciej skończy z Heaneyem. Wtedy szczupły młody policjant podszedł do nich przez parking sprężystym krokiem. — Przepraszam, pani komisarz, ale jest tu kobieta, która myśli, że zna tożsamość tego… — Dobrze, pójdę z nią porozmawiać. Frank… możesz przykryć ciało jakimś prześcieradłem, po samą szyję? W każdym razie niech się jakoś prezentuje. Może poproszę tę kobietę, aby mu się przyjrzała. Im szybciej zostanie rozpoznany, tym prędzej się dowiemy, kto mu odciął jądra. Katie poszła za młodym policjantem do barierki ustawionej w poprzek Old Youghal Road. Zażywna kobieta w czarnym płaszczu i czarnym czepcu niczym skrzydło gawrona stała za żółtą taśmą, kurczowo trzymając dużą czarną torebkę. Usta miała tak ponuro wygięte w dół, że wyglądała, jakby brała udział w konkursie na głupie miny. — Proszę pani? — przywołała ją Katie. — Mogłaby pani tu podejść? Kobieta pochyliła się i niezdarnie przeszła pod taśmą. Przedstawiła się Katie, lekko posapując i nadal trzymając

torebkę, jakby obawiała się, że ktoś spróbuje ją wyrwać. — Jestem detektyw komisarz Kathleen Maguire. A pani? — Mary O’Malley. Wdowa. Mój mąż odszedł przed siedmiu laty w Zielone Świątki. Na raka krtani, chociaż nigdy nie palił. — Rozumiem. Przykro mi. Ten policjant mówi, że może pani wiedzieć, kim jest zmarły. — Moja przyjaciółka Eileen powiedziała mi, że na maszcie przed sierocińcem wisi martwy ksiądz, więc natychmiast przyszłam. — Wobec tego jak pani sądzi, kto to jest? — Brakuje tylko jednego księdza, jak mi wiadomo, dlatego pomyślałam, że to on. — Dobrze. Więc jak się nazywa? — Układam kwiaty u Świętego Łukasza, ale we wtorek rano Moran nie przysłał dosyć lilii. Tylko pięć bukietów zamiast normalnych sześciu, więc musiałam przyjść wcześniej w środę rano przed mszą żałobną, żeby skończyć układanie w kaplicy Matki Boskiej. — Tak? Pani O’Malley spojrzała na Katie, jakby brakowało jej wykształcenia. — Gdyby nie to, wcale bym nie przyszła, prawda? A gdybym nie przyszła, nie zorientowałabym się, że zaginął. — Nie, prawdopodobnie nie. — Ojciec Lynott wiedział, że on nie przyszedł, ponieważ musiał za niego odprawić mszę żałobną, ale powiedział, żeby się nie martwić, bo w jego wieku on zawsze robi sobie wolne, kiedy chce, a my musimy to tolerować.

— Jak on się nazywa, Mary? — spytała Katie. — Kto? — Ten ksiądz, który zaginął. Ten, którym według pani może być zmarły. — Ojciec Quinlan, oczywiście. Właśnie powiedziałam. — Oczywiście — odparła Katie, zerkając na młodego policjanta, który przewracał oczami na znak rozpaczy. — Czy mogłaby pani podejść i zidentyfikować ciało? Da pani radę? — Dam, oczywiście. On i tak zawsze wyglądał, jakby nie żył.

Rozdział 22

Wielebnego Kelly’ego znalazła na bocznej linii boiska piłkarskiego w szkole podstawowej dla chłopców Sunday’s Well, gdy obserwował mecz pucharowy ze Świętym Krzyżem. Stał w małej grupie z dyrektorem i jego żoną oraz kilkoma przedstawicielami władz i trzema księżmi, a każdy z nich trzymał się za kapelusz, ponieważ wiatr przybrał na sile i wszystko łopotało… flagi, płaszcze, suknie i sutanny. Katie i sierżant O’Rourke podeszli od tyłu do wielebnego Kelly’ego tak blisko, że Katie mogłaby poklepać go po plecach. Z początku się nie odwrócił, ale po sposobie przykurczenia jego ramion poznała, że jest świadom ich obecności. — Naprzód, Sunday’s Well! — krzyknął, nadal się nie odwracając. — Jesteście w tyle trzy gole, a już prawie koniec pierwszej połowy! — Wtedy zwrócił ku niej twarz i powiedział o wiele głośniej, niż to było konieczne: — Katie! Co za niespodzianka! — Dzień dobry, Wasza Eminencjo. — Musi mieć pani dla mnie jakieś wieści, czy tak? — Chyba musimy porozmawiać na osobności — odparła Katie. Uśmiechnęła się do dyrektora Martina Shaugnessy’ego, mężczyzny o kędzierzawych włosach. — Nie będzie panu

przeszkadzać, że ukradniemy na moment Jego Eminencję, prawda, panie dyrektorze? — Mam nadzieję, że odprowadzi pani księdza prosto na miejsce? Teraz nasza drużyna potrzebuje całej mocy duchowej, jaką możemy zebrać. Poszli razem na tyły budynku szkoły i weszli do środka. Nagle ogarnęła ich cisza, zapach farby i kleju oraz dzieci kąpanych najwyżej raz na miesiąc. Katie weszła do jednej z klas i usiadła na krawędzi ławki. Na ścianie widniał wielki fresk, który dzieci same namalowały: las z poskręcanymi drzewami i wilki, ciemne stworzenia o żółtych ślepiach, które przypominały krasnali albo gobliny. — A zatem o co chodzi? — spytał wielebny Kelly, pocierając nerwowo dłonie. — Już znaleźliście Brendana Doody’ego? Czy tak? — Nie, nie znaleźliśmy Brendana Doody’ego. — Rzucił się z Patrick’s Bridge, to by mnie nie zdziwiło, i popłynął do morza. Teraz jest już w połowie drogi do Francji. — Tak się rzadko dzieje, Wasza Eminencjo. W zasadzie nigdy. Przypływ zawsze ściąga ich z powrotem. Wielebny Kelly rzucił jej spojrzenie z ukosa, które znaczyło: „Jesteś kobietą, nie zaprzeczaj mi, nawet jeżeli się mylę”. — Właściwie to większość topielców zatrzymuje Horgan’s Quay — wtrącił sierżant O’Rourke z radosnym uśmiechem, kręcąc palcem. — Pływają w kółko, aż ktoś ich zauważy, a wtedy my przyjeżdżamy, żeby ich wyłowić. Wielebny Kelly nic nie powiedział. Katie wyczuwała, że był wysoce niechętny, aby zapytać ją, dlaczego go tu szukała. Skoro

Brendan Doody jeszcze się nie odnalazł, żywy lub martwy, mogła się tu zjawić tylko po to, żeby zadać mu pewne niezręczne pytania. Po tym jak zaciskał usta, Katie widziała, że tego popołudnia nie jest w nastroju do niezręcznych pytań. Nie żeby kiedykolwiek był, jak sobie wyobrażała, nawet ze strony Boga. — Czy Jego Eminencja zna przypadkiem księdza Vincenta Quinlana z parafii Świętego Łukasza w Montenotte? — spytała Katie. Kelly łypał oczami na boki, a jego źrenice przypominały dwie rybki w słoju po dżemie. Wyglądało, jakby zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią. — Nie jestem pewien. Czy istnieje jakiś specjalny powód, dla którego powinienem? — Przez ostatnie osiemnaście lat pracował w parafii Świętego Łukasza, więc zdziwiłabym się, gdyby wielebny nie spotkał się z nim chociaż raz czy dwa. A został tam skierowany, kiedy kilku chłopców z Klubu Młodzieżowego Świętego Andrzeja oskarżyło go o molestowanie. Nigdy nie postawiono mu formalnych zarzutów, ponieważ nie było wystarczających dowodów, ale pomyślałam, że diecezja na pewno miała go pod obserwacją, przynajmniej tyle. — To by znaczyło, że my mu nie ufamy, prawda? — Niekoniecznie. Ale zawsze lepiej być ostrożnym, niż żałować. Kelly zaczerwienił się na twarzy. — Nie jesteśmy jak hiszpańska inkwizycja, Katie. Wierzymy w wybaczenie, a wybaczyć to zapomnieć. Jeżeli ksiądz wykazał

prawdziwą skruchę, nie uważamy, że musimy go podejrzewać przez całe życie. — Cóż, na szczęście nie trzeba będzie tego robić w wypadku ojca Quinlana. — Ach, tak. A to właściwie z jakiej przyczyny? — Ojca Quinlana znaleziono dzisiaj rano powieszonego na maszcie flagowym przed Świętym Józefem, głową w dół, spętanego miedzianym drutem, uduszonego sznurem. Był tak mocno pobity, że prawie każda kość w ciele została złamana. Został też wykastrowany. Zaczerwienienie na twarzy Kelly’ego znikło tak szybko, jakby Katie wyciągnęła korek w wannie i spuściła wodę. — W imię Ojca i Syna — powiedział i przeżegnał się, a zaraz potem usiadł na jednym z krzeseł przeznaczonych dla dzieci. — Zamordowany? Mój Boże. A potem wykastrowany? — Nie w tej kolejności, jak się nam wydaje. — Jezusie. Katie stała nad duchownym przez kilka chwil, nic nie mówiąc. Kelly kiwał głową i żegnał się, zerkając na nią, bo wiedział, co ona zaraz powie. W zasadzie było to tak oczywiste, że w ogóle nie musiała tego mówić. — Sposób, w jaki został związany i okaleczony, Wasza Eminencjo, sugeruje… nie mamy jeszcze ostatecznych dowodów, ale nie ma raczej wątpliwości, że został zamordowany przez tę samą osobę co ksiądz Heaney. — Więc co mam powiedzieć? „Boże Wszechmogący, czyżby mnie oszukano i Brendan Doody nadal żyje mimo wszystko?”. Katie pochyliła się nad nim.

— Nie mam pojęcia, czy Brendan Doody nadal żyje, czy nie. Mógł zamordować księdza Heaneya, a jeżeli to zrobił, prawdopodobnie zamordował też księdza Quinlana. Osobiście nie wierzę, by zamordował któregokolwiek z nich. Nie wierzę też, że napisał ten list samobójczy. — Co pani przez to insynuuje? O co mnie pani oskarża? O głupotę, oszustwo czy spiskowanie, a może o wszystkie trzy rzeczy? — Nikogo o nic nie oskarżam w tak wczesnej fazie. Nawet jeszcze nie zakończyliśmy sekcji, ale chciałabym, aby Wasza Eminencja uświadomił sobie, że nie ulegnę jakimkolwiek naciskom ze strony księdza czy kogokolwiek, aby zamknąć sprawę, zanim nie uznam, że dokładnie zbadaliśmy wszelkie poszlaki. Wielebny Kelly był wyraźnie wściekły, a Katie widziała, że ma ochotę zerwać się na nogi, ale nawet gdyby to zrobił, nie byłby wyższy od niej, więc mimo wściekłości został na miejscu, zgarbiony na dziecięcym krzesełku, i ściszył głos, żeby Katie musiała się pochylić jeszcze bardziej, a sierżant O’Rourke nie mógł go usłyszeć. — Powiem pani jedno. Tylko jedna osoba w ciągu wszystkich lat mojej posługi w Kościele ośmieliła się zasugerować, że w moim zachowaniu brakuje najwyższej stosowności. I ta osoba gorzko pożałowała tej kalumnii na resztę życia. Podkreślam: gorzko. Katie zmrużyła oczy, spoglądając na niego. — Eminencja mi grozi?

— Jedynie dobrze radzę, to wszystko, pani komisarz. Cineri gloria sera est. Może pani rozwiązać tę zagadkę i może pani za to odebrać zasługi, ale pochwały na nic się zdadzą tym, którzy już nie słyszą. — Ksiądz mi grozi, rzeczywiście? — Po prostu wyjaśniam, że od tego może zależeć reputacja diecezji, a diecezja ma kilku bardzo wpływowych przyjaciół w przeróżnych wysokich sferach… ludzi, których rozsądnie byłoby dla własnego bezpieczeństwa nie denerwować. — Mogłabym aresztować księdza za takie słowa pod moim adresem. — Nigdy nie powiedziałem ani słowa, Katie. Chciałem jedynie służyć pomocą. — W takim razie niech ksiądz pomaga — odparła Katie, wyprostowując się. — Kogo zatem powinnam szukać… poza Brendanem Doodym? Kogo jeszcze mogę aresztować, nie działając nikomu w diecezji na nerwy? Sierżant O’Rourke wychwycił sarkazm w jej głosie i uświadomił sobie, że doszło do konfrontacji. Podszedł i stanął po jej prawej stronie, założywszy ręce na piersi, by ją wesprzeć. — Naprawdę nie wiem — odparł wielebny Kelly, odwracając wzrok. — Nadal uważam, że Brendan Doody jest najbardziej prawdopodobnym podejrzanym, ale nie jestem detektywem, prawda? Jestem jednym z wikariuszy generalnych, to wszystko. Cóż ja znam poza boską opatrznością? — Porozmawiam z eminencją jeszcze raz, gdy zobaczę się z doktor Collins. O, proszę patrzeć… minęła połowa. Chłopcy z Sunday’s Well będą potrzebowali od księdza tyle wsparcia, ile

tylko ksiądz ma. Proszę lepiej wracać na boczną linię, uklęknąć i zacząć się modlić. Wielebny Kelly wstał, a krzesełko odchyliło się i przewróciło. W jego oczach było spojrzenie, które Katie rozpoznała. Widziała je u handlarzy narkotyków, oszustów, morderców i oprawców żon, ale nigdy wcześniej nie zauważyła u duchownego. To spojrzenie mówiło: „Kurwa”.

Rozdział 23

— Fascynujący jest ten przypadek — stwierdziła doktor Collins, unosząc zielone prześcieradło przykrywające ciało ojca Heaneya. — Hm… obydwa, w zasadzie. Fascynujące. Włosy w kolorze brązu nadal miała zaplecione w chaotyczny warkocz francuski, a wykrochmalony fartuch krzywo zapięty, ale wydawała się o wiele spokojniejsza i bardziej przystępna niż na lotnisku, kiedy Katie ją odbierała. Otoczenie zmarłych zdecydowanie ją uspokajało. Przemawiali do niej nieomylnie poprzez sińce, urazy i spuchnięte, sine języki. Zmarli nigdy się nie sprzeczali i nigdy nie byli hipokrytami. Katie i doktor Collins oraz sierżant O’Rourke zebrali się wokół ojca Heaneya leżącego na stole. Znajdowali się w odległym końcu długiego i chłodnego laboratorium patologicznego szpitala uniwersyteckiego. Opalizujące światło wpadało przez clerestorium, nadając laboratorium niemal duchową atmosferę, jakby rzeczywiście była to poczekalnia w drodze do nieba, a kiedy koroner skończy badanie zmarłego i zaszyje go, aniołowie wejdą przez podwójne drzwi z łopotem białych skrzydeł i uniosą go w dal. Po przeciwległej stronie laboratorium leżały cztery inne ciała w równym rzędzie. Prześcieradła zakrywały ich tylko do piersi,

a chociaż twarze były woskowe, wszyscy wyglądali na spokojnych, jakby zasnęli, a nie zmarli. Była to czteroosobowa rodzina: ojciec, matka i chłopcy bliźniacy, którzy zginęli w jednej chwili w zderzeniu czołowym na N25 w Carrigtwohill. Ciało księdza Quinlana obok drzwi nadal było kompletnie przykryte. Sanitariusze wwieźli je niecałe dwadzieścia minut temu, a doktor Collins miała czas tylko na pobieżne oględziny. Katie sama widziała, że ksiądz Quinlan był zdecydowanie martwy, wisząc głową w dół na maszcie. Jednak mimo to nie potrafiła się powstrzymać przed zerknięciem od czasu do czasu na wózek z jego ciałem, aby się upewnić, że prześcieradło się nie rusza. Po pierwszej wizycie w kostnicy jako młoda policjantka na stażu tygodniami miała koszmary z trupami, które gwałtownie i niespodziewanie siadają. Doktor Collins zauważyła, że wielokrotnie odwraca głowę. — Wszystko w porządku, pani komisarz. Jest martwy jak głaz, zapewniam. — Co? Tak, wiem. To tylko moja wyobraźnia robi nadgodziny. — Proszę się nie martwić — powiedziała lekarka. — Też się bałam, gdy byłam młodsza. — To była wina mojego męża… świętej pamięci — wyjaśniła Katie. — Uwielbiał te wszystkie filmy o zombie. Wie pani… Noc żywych trupów, tego rodzaju rzeczy. To kompletne bzdury, a zombie… były niczym w porównaniu z pijakami, których się widuje przed pubami w sobotę w nocy, proszę mi wierzyć. Ale mimo to bałam się nie na żarty. Doktor Collins się uśmiechnęła.

— W laboratorium patologicznym północ była najbardziej przerażająca, była to tak zwana grobowa zmiana, kiedy zostawałam sama z niedawno zmarłymi. Ci wszyscy ludzie na stołach. Nieważne, jak bardzo nasłuchiwałam, nie słyszałam, aby ktokolwiek z nich oddychał, bo nie mógł. — Od tego gadania mam dreszcze — odezwał się sierżant O’Rourke. Z nagiego ciała księdza Heaneya doktor Collins ściągnęła prześcieradło i je złożyła. Twarz denata zaczęła się zapadać niczym gumowa maska na Halloween, a dłonie można było wziąć za puste rękawice do prac domowych. Wcześniej już rozcięła jego tors w dramatyczną literę Y, a potem zaszyła. Skóra poszarzała, ale wszędzie miała wybroczyny — szkarłatne sińce podobne do kwiatów. Katie przypomniały się firanki w róże wiszące u mamy w pokoju, w którym szyła na maszynie. Doktor Collins nacisnęła palcem wskazującym wzdęty brzuch księdza. — Po kolorze tych urazów widać, że zadano je krótko przed śmiercią — powiedziała. — Znalazłam też bardzo głębokie sińce, które dopiero co zaczęły wychodzić na powierzchnię skóry, ale bardzo możliwe, że ma również inne, które nigdy już się nie pojawią. Uniosła lewe ramię księdza i obróciła go na bok, żeby przyjrzeli się jego plecom. — Jednak większość siniaków jest powierzchowna. Pokazuje to jasno, że ofiara była bita i popychana tak, że zderzała się z drzwiami, ścianami i meblami. Widzicie te równoległe sińce? Nazywamy je torami. Wskazują na to, że bito go trzcinką albo

laską, tak jak pogania się niesfornego osła, powiedzmy, albo bardzo niegrzecznego ucznia. Potem uniosła jedną rękę księdza Heaneya. — Nadgarstki związano mu mocno drutem tuż przed kastracją, najprawdopodobniej po to, by nie walczył. To też nie jest zwyczajny drut. Zdziwicie się, ale to struna z harfy, siódmej oktawy. — Co takiego? — spytała Katie. — Z harfy? Doktor Collins pokiwała głową. — Przyznam, że sama nie wiedziałabym, co to takiego, ale jeden z waszych młodych laborantów amatorsko gra na harfie. Sprawdzę w notatkach, co mi powiedział. Tak… to harfa celtycka. Niska. Struna wykonana jest ze splecionego fosfobrązu owiniętego w nylon, chociaż wasz technik twierdzi, że prawdziwy miłośnik wybrałby jedynie włókna ze srebra lub złota. — Mój wujek Stephen grał kiedyś na takiej lutni — powiedział sierżant. Pociągnął nosem, wyciągnął chusteczkę i wytarł go. — Całą salę ludzi potrafił zmusić do łez, uwierzcie mi. Znał tylko jedną melodię, Brian Boru’s March, a to najbardziej przygnębiający utwór na tym padole łez. Doktor Collins uniosła prawe kolano ojca Heaneya. — Kiedy został wykastrowany, związano mu kolana i kostki tym samym drutem, a potem go uduszono. Znowu tym samym drutem; użyli łyżki stołowej, aby go napiąć. Łyżka ma wygrawerowane inicjały HM, co podpowiada nam, że pochodzi z hotelu Hayfield Manor. Zdaje się, że nie było na niej odcisków palców.

— Czym go wykastrowano? — spytała Katie. — Nasz technik uważał, że to nożyce. Wie pani, takie do strzyżenia owiec. — Dobrodziejstwo internetu — powiedziała doktor. Zdjęła laptop Apple ze stołu, na którym leżały jej wszystkie narzędzia, otworzyła go i podała tak, aby Katie mogła zobaczyć, co jest na ekranie. Widniało tam zdjęcie siwego mężczyzny w okularach, który wyglądał na profesora. Miał założone lateksowe rękawiczki i trzymał prymitywne metalowe nożyce. Jednak w przeciwieństwie do nożyc do strzyżenia te miały ostrza w kształcie półksiężyca połączone zawiasem na górze. — Castratori, tak je nazwano — powiedziała doktor Collins. — Zostały zaprojektowane właśnie do kastrowania chłopców, żeby ich głosy nie zmężniały, kiedy dojrzeją. — Mówi pani o kastratach — zauważyła Katie. — Racja. W szesnastym wieku kobietom nie wolno było śpiewać w kościołach ani nawet na scenie, więc zamiast nich korzystano z chłopców. Kastraci stali się niezwykle popularni i nadal ich potrzebowano, aż do początku dwudziestego wieku. — Ale… święci pańscy — wtrącił sierżant O’Rourke. — Żeby odciąć chłopakowi jaja tylko po to, by śpiewał jak dziewczyna. To się w głowie nie mieści. — Mieści, mieści, jeżeli pochodziło się naprawdę z biednej rodziny z sześciorgiem dzieci, a to był jedyny sposób, żeby zarobić prawdziwe pieniądze. Najlepsi kastraci, którzy zostawali zawodowymi pieśniarzami w operze albo w największych chórach kościelnych, byli niczym dzisiejsze gwiazdy rocka. — Jak to? Nie wiedziałem, że Bóg ma piskliwy głos.

— Kastraci wcale nie mieli takich piskliwych głosów — wyjaśniła doktor Collins. — Mieli niezwykły pułap, jak kobieta albo chłopiec przed mutacją, ale o wiele silniejszy i dźwięczniejszy. Po kastracji ich struny głosowe osiągały jedynie taką długość jak u kobiety z wysokim sopranem, ale gardło i jama ustna były w pełni rozwinięte, a pojemność płuc jak u dorosłego mężczyzny. Farinelli miał rozpiętość głosu trzy oktawy i potrafił utrzymać jeden dźwięk przez całą minutę na jednym oddechu. — Zupełnie jak moja Maeve — wtrącił sierżant. Katie spojrzała ponownie na zakrwawioną jamę ze zwiotczałymi brzegami, gdzie odcięto księdzu mosznę. — Moje pytanie brzmi: dlaczego? — „Dlaczego” to już pani sfera, nie moja. Jestem tu tylko po to, by odpowiedzieć „jak”. — Ale kiedy wykastruje się dorosłego mężczyznę, to nie ma wpływu na jego głos, nawet jeśli pozwoli mu się żyć. — Nie, oczywiście, że nie. Kiedy chłopiec osiąga wiek dojrzewania, testosteron wydłuża mu struny głosowe o ponad sześćdziesiąt procent, podczas gdy u dziewcząt wydłużają się jedynie o połowę tego, a nawet mniej. Testosteron także pogrubia chłopięce struny głosowe, co pomaga w osiągnięciu niskiego głosu, a zgrubienie jest nieodwracalne. U chłopców chrząstka tarczowata rozrasta się trzy razy bardziej niż u dziewcząt, przez co powstaje u nich tak zwane jabłko Adama. Tych zmian fizycznych nie można cofnąć za sprawą kastracji ani zastrzyków z hormonów czy innych środków. Katie powoli pokiwała głową.

— Więc ci dwaj księża zostali wykastrowani tylko po to, by sprawić im cierpienie albo poniżyć ich jako mężczyzn lub też udowodnić coś, czego jeszcze nie wiemy. A może w grę wchodziły wszystkie trzy powody? — Sądzę, że to była zemsta — odezwał się sierżant O’Rourke. — To najbardziej prawdopodobny motyw, tak to widzę. Zrobił to ktoś, kto był molestowany w młodości. I oczywiście, kiedy już pastwił się nad nimi, kiedy ich wykastrował, nie miał innego wyboru. Musiał ich zabić. — Pewnie masz rację, Jimmy — zgodziła się Katie. — Ale zastanów się: skoro oprawca próbował ukarać tych księży za molestowanie go, dlaczego nie odciął wszystkiego? — Co? — Dlaczego nie odciął penisów tak samo jak jąder? — A to ciekawe pytanie — przyznała doktor Collins. — Zwłaszcza że mówimy o ofierze, którą zmuszono do seksu oralnego albo sodomii. Tę penetrację ofiary uznają za najbardziej traumatyczną… to poczucie fizycznego wykorzystania. Rozmawiałam z wieloma ofiarami gwałtu i zawsze miały w pamięci żywy obraz penisa gwałciciela… nawet jeżeli słabo pamiętały twarz. — Nie! — zawołał sierżant O’Rourke. — Pamiętam, jakby to było wczoraj, gdy ojciec O’Grady stał przy szafkach i wołał: „Patrz na to, O’Rourke!”, a on mu sterczał z sutanny jak parówa. Uciekałem tak szybko, że tenisówki wcale nie dotykały podłogi. — Mam nadzieję, że poskarżyłeś się na niego — powiedziała Katie.

— Miałem zaledwie siedem lat i za bardzo się bałem, a to byłoby tylko moje słowo przeciwko jego, zresztą on już od dawna nie żyje i święty Piotr już pewnie zdecydował, jak go ukarać. Jeżeli istnieje sprawiedliwość na tym świecie, będzie grillował swoją parówę w piekle. — Jutro do południa powinnam skończyć sekcję Quinlana — odezwała się doktor Collins — więc może to nam więcej powie. Jednak tymczasem mogę oficjalnie stwierdzić, że przyczyną śmierci księdza Heaneya było uduszenie. — Nie wykrwawił się? — Nie, to nie była bezpośrednia przyczyna. Prawdopodobnie umarłby z upływu krwi, gdyby go najpierw nie uduszono. Tętnica pęcherzowa dolna została przecięta podczas kastracji, doznał też pęknięcia śledziony, co tylko zwiększyło krwotok wewnętrzny. Ma także złamane trzy żebra i rozległe sińce wewnętrzne. Podniosła dłoń w lateksowej rękawiczce i liczyła na palcach. — Ale oto, czego nie mamy. Po pierwsze, nie mamy odcisków palców ani żadnych sińców o konkretnych kształtach na ciele, które pomogłyby w identyfikacji napastnika. Po drugie, nie mamy śliny ani innych płynów ustrojowych na skórze albo w jamach ciała, z których pobralibyśmy DNA. Po trzecie, nie mamy żadnych komórek nabłonka pod paznokciami ofiary, które mogłyby się tam dostać podczas drapania napastnika lub walki. Po czwarte, nie mamy żadnych ludzkich lub zwierzęcych włosów ani innych włókien. — Więc po piąte… — wtrącił sierżant, unosząc kciuk — kompletnie nie mamy jakichkolwiek poszlak.

— Przyznaję, że nie będzie łatwo, zwłaszcza jeżeli tak samo będzie z ciałem ojca Quinlana. — Mamy strunę od harfy — zauważyła Katie. — W Cork nie ma pewnie zbyt wielu miejsc, gdzie można znaleźć taki drut. Może w sklepie muzycznym. Albo w szkole muzycznej. Może w orkiestrze. Sierżant O’Rourke wyciągnął komórkę BlackBerry i postukał w nią, marszcząc brwi. Po chwili się odezwał: — W samym mieście jest sześć sklepów muzycznych i kolejnych pięć w promieniu czterdziestu kilometrów… w Mallow, Bandon i Carrigaline. — Jeszcze trochę postukał i dodał: — Mamy przynajmniej pięć szkół muzycznych na tym terenie, w tym szkołę muzyczną w Cork i akademię muzyczną, ale niektóre uczą tylko gry na gitarze i keyboardzie. — Cóż, będziemy musieli trochę pochodzić — stwierdziła Katie. — Zadzwoń do O’Donovana i Horgana, niech zaczną chodzić po sklepach. Powiedz im, że szukają… co to było? Struna do harfy siódmej oktawy. Potrzebujemy nazwisk wszystkich, którzy taką kupują. Odwróciła się z powrotem do pani patolog. — Wrócę jutro, gdy pani skończy z Quinlanem. Kiedy jednak to powiedziała, była pewna, że dostrzegła ruch pod zielonym prześcieradłem przykrywającym ciało ojca Quinlana. Jedynie lekki ruch z początku, a po nim na chwilę nic i znowu szybkie, konwulsyjne drżenie, jakby ksiądz zbudził się i walczył z prześcieradłem. — On nadal żyje — wyszeptała Katie. Czuła, jak włosy jeżą jej się na głowie.

— Co? — spytała doktor Collins, spoglądając na nią. Katie wskazała wózek. — Ojciec Quinlan… on żyje! Widziałam właśnie, jak się poruszył. — Nie ma takiej możliwości! — stwierdził sierżant O’Rourke. — Przecież widziałem, że był zimny trup. Sanitariusze sprawdzili mu puls i reakcje źrenic; już bardziej martwy nie mógł być. Ale jeszcze kiedy mówił, prześcieradło nagle się podniosło i przesunęło rytmicznie z boku na bok. Wyglądało na to, że ojciec Quinlan usłyszał ich rozmowę i machał lewą ręką, aby zwrócić ich uwagę. — To niemożliwe — rzuciła doktor Collins, jakby to był dla niej osobisty afront, że ktoś może ożyć, gdy ona zdecydowała nieodwołalnie, że nie żyje. Podeszła do wózka i zerwała prześcieradło. Sierżant O’Rourke także podszedł. — W imię Jezusa — wyszeptał pod nosem. Ojciec Quinlan nadal leżał na plecach z zamkniętymi oczami, tak samo posiniaczony i połamany jak ojciec Heaney, a nawet gorzej, ponieważ miał wybite ze stawów ramiona, które spoczywały wzdłuż boków pod dziwnym kątem. Z połyskującego otworu po lewej stronie żołądka, tuż poniżej żeber, wyłaniało się mokre ciemne stworzenie o wąskim nosie. Wierciło się nieustannie, za wszelką cenę próbując się uwolnić, i właśnie z powodu tych konwulsyjnych ruchów sądzili, że ksiądz próbuje im przekazać, iż nadal żyje. — Szczur — powiedziała pani doktor, a jej głos przepełniało najprawdziwsze przerażenie.

Szczur nadal się kręcił, chociaż z jakiegoś powodu nie wydawał jakichkolwiek dźwięków, pisków ani skrzeków, które normalnie oznaczały jego zestresowanie. Doktor sięgnęła do stolika, na którym trzymała wszystkie swoje instrumenty, i znalazła parę grubych, czerwonych przemysłowych rękawic. Naciągnęła je, a potem oburącz chwyciła zwierzę i centymetr po centymetrze zaczęła je wyciągać z ciała księdza. — Jezusie — jęknął sierżant. Szczur wyłonił się z lepkim kląsknięciem, co przypomniało Katie o króliczych wnętrznościach wrzucanych do zlewu w kuchni, kiedy jej mama przygotowywała potrawkę z królika. Aż poczuła mdłości. Doktor Collins przeszła na przeciwległą stronę laboratorium, trzymając wijące się zwierzę w wyciągniętych sztywno rękach. — Sierżancie! — zawołała. — Klatka, może pan! Sierżant O’Rourke otworzył gwałtownie drzwiczki jednej z drucianych klatek, których przeważnie używano do przechowywania różnych dowodów, takich jak kapelusze, buty, portmonetki. Doktor Collins wrzuciła szczura do środka, gdzie wylądował z ciężkim i mokrym pacnięciem. Zatrzasnęła drzwiczki i zabezpieczyła drutem. — Szczury — wycedziła. — Szczury i robaki. Brr! Obrzydlistwo. Czasami myślę, że powinnam zostać kwiaciarką albo cukiernikiem. Katie spojrzała na miękką, grząską dziurę w brzuchu księdza. — Uwierzy w to pani? Musieli go w nim zaszyć. Matko Boska. Myśli pani, że jeszcze żył, kiedy to zrobili?

Doktor Collins zdjęła gumowe rękawice i założyła parę lateksowych. Podeszła do ciała ojca Quinlana, uniosła jego penis i otworzyła ranę w miejscu kastracji, rozsuwając ciało palcami, jak mogła najszerzej. — Proszę — powiedziała. — Widzicie te szwy? Ma pani absolutną rację. Wepchnęli szczura do środka i zaszyli, żeby nie mógł uciec. Ani Katie, ani sierżant O’Rourke nic nie powiedzieli. Policjant przyciskał dłonie do ust, jakby bardzo mocno koncentrował się na dowodach lub próbował powstrzymać odruch wymiotny. Doktor Collins wróciła do szczura i przyjrzała mu się przez drucianą siatkę tymczasowej klatki. — Nie potrafię jeszcze stwierdzić, czy ksiądz żył, kiedy to zrobili. Ale patrzcie… związali szczurowi przednie i tylne łapy, żeby nie mógł się z niego wygrzebać, i musieli mu podciąć struny głosowe, żeby nie wydawał dźwięków. Może myśleli, że nikt nigdy nie odkryje go tam i ksiądz zostanie pochowany ze szczurem w środku. Szczur skakał w kółko z tylnymi łapami nadal związanymi. Najwyraźniej panikował i nieustannie rzucał się na ściany klatki. — Widzicie? — powiedziała patolog. — Udało mu się przegryźć nić na przednich łapach i wtedy użył pazurów oraz zębów, żeby wydrążyć tunel we wnętrznościach księdza. — Poproszę o zdjęcia, pani doktor, dużo, dużo zdjęć. I skany komputerowe. Próbki krwi. Ofiary i szczura. — Och, dostanie pani wszystko, obiecuję — zapewniła ją doktor. — Wygląda na to, że dam pani o wiele więcej. Nikt nie

może popełnić takiej zbrodni i nie zostawić śladów. To po prostu niemożliwe. ♦♦♦ Na dworze było jasno i wiał wiatr. Kiedy znaleźli się za drzwiami szpitala, pochwycił ich wir, który cisnął Katie w oczy piaskiem. — Co szefowa myśli? — spytał sierżant. — Mamy do czynienia z wariatem czy może z… wariatem? — Chyba muszę się napić — odparła Katie. — Możemy wstąpić do Hayfield Manor po drodze, jeśli chcesz. — I co? Zapytamy, czy ostatnio przeliczyli łyżki?

Rozdział 24

Minęło wpół do ósmej, zanim wróciła na Anglesea Street i usiadła przy swoim biurku. Zachodzące słońce wpadało przez okno, a kwiatek w doniczce na parapecie rzucał na ścianę cień, który przypominał jej wściekłą wiedźmę. Na dachu wielopiętrowego parkingu naprzeciw zgromadziło się jeszcze więcej wron, którym wiatr mierzwił pióra. — Sio — rzuciła Katie pod nosem, ale oczywiście wrony zostały na miejscu jako żywe przypomnienie nieuchronności śmierci. Detektywi O’Donovan i Horgan wpadli do jej biura zaledwie pięć minut wcześniej, a obaj byli wyczerpani i czuć było od nich papierosami. O’Donovan osunął się na fotel naprzeciw jej biurka i wytarł twarz dłońmi. Horgan podszedł do okna i wyjrzał na dwór, jakby coś tam warte było jego uwagi, na przykład rozbierała się dziewczyna w mieszkaniu albo jego od lat nieżyjąca babka szła ulicą ze swoim dawno zdechłym spanielem. — I co? — spytała Katie. — Dopisało wam szczęście? — Och, tak, dopisało — odpowiedział O’Donovan, co w gwarze Cork oznaczało, że zupełnie nie mieli szczęścia. — Nie wiem, co jest z tymi pedałami, którzy prowadzą sklepy muzyczne. Wszyscy mają te kozie bródki i wąskie okulary i nie potrafią dać prostej

odpowiedzi na proste pytanie, ani be, ani me. Na przykład: „Przepraszam, czy przez ostatnie pół roku sprzedaliście przypadkiem strunę siódmej oktawy z fosfobrązu do harfy?”. Już zadając takie pytanie, czujesz się jak idiota. A oni na to: „Siódmej oktawy? Och, nie. Ale sporo cieńszych, piątej oktawy, aż można się zdziwić. Ale, ale, słyszał pan Jean Kelly? Grała na harfie we Władcy pierścieni, a to dziewczyna z Cork. Powinniście posłuchać, jak gra Händla”. A co na to Horgan z poważną miną? „Nie wiedziałem, że w handlu gra się na harfach”. Detektyw Horgan, nie odwracając się, otworzył notes i powiedział: — Tylko jedna harfistka w ciągu ostatniego pół roku zakupiła struny siódmej oktawy z fosfobrązu. Mary ó Nualláin, lat dwadzieścia dwa. Regularnie gra na harfie podczas niedzielnych lunchów w hotelu Ambassador. Bardzo wątpię, czy kiedy słodka Mary ó Nualláin kupiła tę swoją strunę siódmej oktawy, zachciało jej się zabijać starych księży. — W porządku — powiedziała Katie. — Ale chcę, żebyście od jutra rana zajęli się tą sprawą. Detektyw Horgan zatrzasnął notes. — Skoro świt, pani komisarz, proszę się nie martwić. Jutro zajrzymy do Cork Youth Orchestra i do Cork Pops Orchestra, odwiedzimy też każdego grajka, który kiedykolwiek ciągnął druty. Złapiemy go. — Michael — ostro rzuciła Katie. — Tak? — Przestań się wygłupiać, Michael, bo to nie jest śmieszne. Masz znaleźć tego psychopatę, który zabił dwóch księży, i to jak

najszybciej. ♦♦♦ Zanim wyszła z biura, próbowała zadzwonić do Siobhán, aby zobaczyć, czy zrobiła coś na kolację, ale Siobhán musiała wyjść, bo nie odbierała. Katie zresztą nie przepadała zbytnio za kuchnią siostry, szczególnie tym chili con carne, przy którym upierała się prawie co tydzień, a było rozmiękłe jak tania psia karma i zawsze wściekle gorące. Była zbyt zmęczona, żeby myśleć o gotowaniu czegokolwiek dla siebie, więc zajechała do centrum Cobh w drodze do domu i zatrzymała się przed Mimmo na Casement Square po dorsza z frytkami na wynos. Kiedy siedziała w jaskrawym świetle jarzeniówek w kącie smażalni i czekała na zamówienie, odezwał się jej telefon. Dzwonił John. — Jak moja seksowna pani komisarz? Nie żebym mógł nazywać cię tak jeszcze długo. To znaczy komisarz — poprawił się pospiesznie — nie seksowna. — Świetnie, John, ale prawdę mówiąc, trochę wykończona. To był długi dzień. — Zobaczę się dzisiaj z tobą? Gdzie jesteś? — Siedzę w smażalni i czekam na kolację. — Chyba żartujesz! Mogłem cię gdzieś zaprosić. A może coś ci ugotować. Nigdy nie jadłaś moich puszystych omletów z trzema serami, co? Mniam! Można za nie umrzeć. — Przepraszam, kochanie, ale naprawdę muszę się położyć wcześnie.

— Dobrze, ale zdecydowanie musimy się zobaczyć jutro. Czy powiedziałaś już swojemu szefowi? — Co takiego miałam powiedzieć? — Że rezygnujesz, oczywiście. Że jedziesz ze mną do Stanów jako moja panna młoda. — Czy to oficjalne oświadczyny? — Nie wiem. Tak? Tak, chyba tak. — Siedzę w barze i czekam na frytki, a ty proponujesz mi małżeństwo przez telefon? Potrafisz być romantyczny! — Zaraz przyklęknę na jedno kolano. Słuchaj, ten trzask to odgłos mojego klękania. Czy to wystarczająco romantyczne? — Nie powiedziałam mu jeszcze, nie. Byłam dzisiaj zbytnio zajęta. Widziałeś chyba w telewizji. Kolejny ksiądz został zamordowany, w Mayfield. — Ściszyła głos, bo obok niej siedział chłopiec o iksowatych kolanach i najwyraźniej próbował podsłuchać, co takiego mówi. — Też wykastrowany, jak ten znaleziony w Ballyhooly. — Widziałem w telewizji, tak. Trudno było przegapić. Ale odchodzisz, tak? Nie sądziłem, że sama będziesz prowadzić tę sprawę. — To moja sprawa, John. Oczywiście, że ją prowadzę. Może odchodzę, ale nie mogę tak rzucić śledztwa w połowie. I muszę złożyć wypowiedzenie. John milczał przez kilka sekund, a potem zapytał: — Nie rozmyśliłaś się? Młody Włoch za ladą podniósł plastikową torbę i zawołał: — Mały dorsz, małe frytki, purée z groszku! Katie pomachała do niego.

— Mały dorsz, to moje! — zawołała, a do Johna powiedziała: — Słuchaj, kochany… odbieram zamówienie. Oddzwonię do ciebie, jak wrócę do domu. — Chcę tylko mieć pewność, że się nie rozmyśliłaś. — Daj mi trochę czasu w spokoju, dobrze? Zadzwonię do ciebie. Będę w domu za dziesięć minut. ♦♦♦ Kiedy skręciła na podjazd, zdziwiła się, że w domu jest całkiem ciemno. Na ganku była lampa, która miała się włączać automatycznie, ale nawet ona się nie paliła. Gdy wysiadła z samochodu, zauważyła, że zasłony w salonie nadal są rozsunięte, a żadna z lamp stojących się nie pali, chociaż dwie z nich włączał automat o ósmej wieczorem. Nawet ekran telewizora błyszczał czernią. Ta Siobhán, pomyślała, czasami mam ochotę wyrzucić ją z domu kopniakiem razem z jej rzeczami, zawsze jest taka samolubna i nierozważna. Ale potem przyszło jej do głowy: Wkrótce wyjadę, a to zakończy ten problem. Weszła na ganek, a wtedy odłamki szkła zachrzęściły pod jej nogami. Spojrzała ku górze. Przez cały czas, gdy tu mieszkała, tylko dwa razy musiała wymienić światłoczułą żarówkę, a jedna z tych okazji przytrafiła się, kiedy Paul był pijany i wściekły z jakiegoś głupiego powodu i rozbił ją kijem do hurlingu. Widziała, że znowu była rozbita, a nie przepalona. Może to duch Paula zjawił się, aby sprawdzić, jak ona daje sobie radę, a kiedy

jej nie zastał, rozbił żarówkę, aby pokazać, jak bardzo się zdenerwował… i żeby wiedziała, kto ją odwiedził. Otworzyła kluczem frontowe drzwi. — Barney? Gdzie jesteś, piesku? — Miała nadzieję, że Siobhán zabrała go na spacer, zanim wyszła do klubu czy gdzieś, gdzie ją poniosło. Zdecydowanie nie miała teraz ochoty wycierać podłogi w kuchni. — Barney? Jesteś tu? Barney! Barney zawsze szczekał, kiedy wracała do domu, i skakał na drzwi kuchenne, ale dzisiaj panowała cisza. — Barney? — powtórzyła. Zapaliła lampę z różowym kloszem na stoliku w holu. Gdyby Barney czekał na nią za kuchennymi drzwiami, widziałaby go przez mrożone szkło, lecz w kuchni panowały ciemności. Otworzyła drzwi i zapaliła górną lampę. Nie było Barneya. Na ladzie leżała jednak deska do krojenia z pokrojoną marchewką, a na kuchence stały dwa garnki, jeden wypełniony obranymi ziemniakami w zimnej wodzie, a drugi z fioletowymi brokułami. Siobhán mogła wyjść, ale wyszła w momencie, kiedy zaczęła gotować dla nich kolację. Katie podeszła do tylnych drzwi i nacisnęła klamkę, lecz były zamknięte na klucz i zasuwę od środka, więc Siobhán nie mogła wyjść z Barneyem do ogródka, aby się załatwił za doniczkami z pelargoniami, podczas gdy ona paliłaby papierosa. To była jej typowa definicja „spacerku”. A może jednak zabrała Barneya na poważny spacer. Ale przecież ściemniło się ponad godzinę temu i Katie nie wyobrażała sobie, aby siostra wyszła po ciemku, nawet nie zaciągając zasłon. I gdzie, do diabła, go zabrała? Aż do portu?

Gdyby tak postąpiła, prawie na pewno Katie minęłaby ich w drodze ze smażalni. Podeszła do drzwi salonu, które były szeroko otwarte. Jedyne światło padało z ulicznej latarni, a po dywanie pełzły cienie konarów drzewa niczym palce kościotrupa bezustannie poszukujące utraconych oczu. Potoczyły się pod kanapę, chłopie, nigdy ich nie znajdziesz. Katie poczuła nagle intuicyjne mrowienie na karku i ramionach i zanim zapaliła światło, wyciągnęła z kabury swój niklowany rewolwer, odciągnęła kurek i uniosła wysoko. W domu coś się działo, coś naprawdę złego, i nie była to tylko rozbita lampa na ganku czy panujące wszędzie ciemności ani też to, że nigdzie nie było śladu Siobhán czy Barneya. Coś też pachniało nie tak. Silne, piżmowe perfumy — Estée Lauder albo coś podobnego — takie, jakimi czuć było koszule Paula, kiedy spędził noc z jakąś miejscową tanią dziwką (chociaż zaklinał się, że został na noc w Limerick w sprawach firmowych). Trzymając rewolwer w lewej dłoni, Katie zapaliła lampę. Najpierw zauważyła, że wielki fotel w stylu regencji, w którym siadywał Paul, leżał na boku, a jeden ze stolików był przewrócony do góry nogami. Porcelanowa pasterka, która na nim stała, spadła na listwę przypodłogową i straciła głowę, chociaż nadal idiotycznie się uśmiechała. Katie zrobiła dwa ostrożne kroki do przodu i wtedy zauważyła pulchną nagą stopę wystającą zza kanapy. Natychmiast rozpoznała fioletowy lakier do paznokci.

Obeszła kanapę, spoglądając na boki, na wypadek gdyby intruz ukrył się za zasłoną albo za drzwiami, a może też w łazience lub którejś sypialni, i miał nadbiec korytarzem, aby ją zaatakować. Nigdy nie zakładaj, że napastnik opuścił miejsce przestępstwa. — Siobhán — powiedziała. — Siobhán! Siobhán leżała twarzą do podłogi na dywanie za kanapą, ubrana w zielony sweter z dekoltem i czarną obcisłą spódnicę. Włosy na czubku głowy były oblepione połyskującą krwią, a na tapecie też widać było plamy i strużki krwi. Katie uklękła obok niej, odkładając rewolwer na dywan obok, aby mogła szybko po niego sięgnąć, gdyby zaszła potrzeba. Siobhán miała zamknięte oczy, ale kiedy Katie pochyliła się, usłyszała, że siostra nadal oddycha. Przekręciła ją na plecy i poszukała pulsu na tętnicy szyjnej. Był powolny, poniżej czterdziestu, i słaby. — Siobhán, kochana — powiedziała, delikatnie potrząsając ją za ramię. — Siobhán, słyszysz mnie? Siobhán nadal oddychała powoli i nieregularnie. Zamruczała coś, jakby miała jakiś niepokojący sen, ale nie otworzyła oczu. Katie sięgnęła po rewolwer i podeszła do telefonu. Wykręciła 112, przedstawiła się i wezwała pogotowie. — Niech się pospieszą, proszę. Moja siostra ma poważne rany głowy i jest nieprzytomna. Boję się, że ma krwawienie wewnątrzczaszkowe. — Pospieszymy się, obiecuję. Najwyżej pięć minut. Zawróciłem karetkę w drodze powrotnej z Glanmire.

Potem zadzwoniła do sierżanta O’Rourke’a. Zastała go w chwili, gdy zaczynał kolację. — Jimmy? — Świetne wyczucie, pani komisarz. W połowie drogi między talerzem a moimi ustami zawisła kluska z cebulką, a gdyby zadzwoniła pani pięć sekund później, nie zrozumiałaby pani ani słowa z tego, co mówię. — Naprawdę mi przykro, Jimmy, ale wydarzyło się coś strasznego; musisz rzucić wszystko i zorganizować coś dla mnie. Skontaktuj się z ekipą techniczną i wezwij przynajmniej czterech mundurowych. — Kolejny ksiądz z machlojkami, na miłość boską. — Nie. Moja siostra. Był jakiś intruz w moim domu, Siobhán została uderzona w głowę, tak to wygląda. Doznała wstrząśnienia mózgu, jest dużo krwi. — O rany — wyjąkał przerażony sierżant. — Pani siostra Siobhán? Katie zacisnęła usta, a do oczu napłynęły jej łzy. Wzięła głęboki oddech i zebrała siły, żeby powiedzieć: — Parę mebli jest przewróconych, ale nie wygląda na to, żeby stoczyła walkę. Barney gdzieś znikł. Nie miałam jeszcze czasu, żeby się dobrze rozejrzeć, ale pospiesz się, Jimmy, jeśli możesz. Będę czekać. — Pani własna siostra, w pani własnym domu. Jezu. — Proszę, Jimmy. Szybko. — Może pani na mnie liczyć, szefowo. ♦♦♦

Katie się rozłączyła. Wróciła i uklękła obok Siobhán. Tylko pomyśleć. Gdy ja, kochana siostro, pomstowałam na ciebie na czym świat stoi i chciałam cię wyrzucić, ty przez cały czas leżałaś tu pobita i zakrwawiona. Czasami Bóg daje ci to, czego chcesz, ale czasami pokazuje ci, czego naprawdę nie chcesz. Siobhán nadal oddychała miarowo, chociaż tętno było nierówne. Wchodziła w szok i trzeba ją było natychmiast ogrzać. Katie weszła do sypialni, kopnięciem otwierając drzwi i zapalając światło; pospiesznie zajrzała za drzwi i pod łóżko. Gwałtownie otworzyła szafę wnękową, ale nikt się tam nie schował. Nikt też nie ukrywał się za zasłonami. Katie zajrzała również do sypialni Siobhán i do łazienki. Ktokolwiek włamał się domu i napadł na Siobhán, znikł, i to zapewne dawno temu. Wyjęła z dna szafy Siobhán gruby koc i zaniosła go do salonu. Przykryła nim siostrę aż po szyję. — Już, kochana, to powinno cię rozgrzać — powiedziała, ale Siobhán jednie zamruczała w odpowiedzi. Kiedy Katie oczekiwała na przyjazd pogotowia, rozejrzała się po salonie, szukając dowodów na to, kto mógł zaatakować Siobhán i dlaczego. Poza przewróconym fotelem i pasterką pozbawioną głowy nie było żadnych oczywistych oznak zniszczenia. Z odniesionych ran w tyle głowy i z tego, jak Siobhán leżała twarzą do podłogi, wynikało, że została niespodziewanie zaatakowana od tyłu, a ślady krwi na ścianie to potwierdzały. Wznosiły się niemal pionową linią i dokładnie odpowiadały powtarzanej serii uderzeń, jakby robotnik wbijał gwóźdź albo ksiądz potrząsał kropidłem.

Drzwi do salonu nadal były szeroko otwarte, ale Katie nie miała przy sobie lateksowych rękawiczek, więc nie dotykała ozdobnej klamki. Pchnęła jedynie drzwi nasadą dłoni. Chciała się tylko upewnić, że nic za nimi nie leżało. A tam — gdy drzwi się przesunęły — widniała wiadomość. Została nabazgrana na tapecie literami wysokimi na piętnaście centymetrów, ciemnozielonym mazakiem. BÓG MÓWI: NIE WTRĄCAJ SIĘ!

Rozdział 25

Zaczynało świtać, kiedy chirurg wszedł do poczekalni dla krewnych. Katie zerwała się z krzesła. — Jak ona? Chirurg był Hindusem o orlim nosie i wyłupiastych oczach. Gdyby nie miał na sobie jasnozielonego stroju, Katie mogłaby go z łatwością pomylić z właścicielem restauracji Bombay Palace przy Cook Street. Położył rękę na grzbiecie jej dłoni i powiedział: — Pani komisarz, pani siostra uszła przed wielkim niebezpieczeństwem. Przeżyje. — Bogu dzięki — wyrzuciła z siebie Katie. — Kiedy mogę ją zobaczyć? — Gdy tylko przeniosą ją z powrotem na OIOM. Ale najpierw muszę panią uprzedzić, że doznała bardzo poważnych obrażeń. Jak pani wiadomo, została uderzona w tył głowy jakimś tępym narzędziem. Trzy razy, ze znaczną siłą. Moim zdaniem był to młotek, ponieważ zostawił okrągłe odciski. — Czy to bardzo poważne? Lekarz wzruszył ramionami. — Wszystkie trzy uderzenia spowodowały pęknięcia i wgniecenia czaszki, a do tego krwawienie wewnętrzne i stłuczenia. Zatamowaliśmy krwawienie i zmniejszyliśmy

ciśnienie, ale w tej fazie jest jeszcze zbyt wcześnie, aby stwierdzić, czy doznała stałego upośledzenia funkcji umysłowych. Będziemy musieli poczekać, aż odzyska świadomość, zanim dokonamy sensownej oceny. — Dziękuję, doktorze… — Nazywam się Hahq, pani komisarz. Musi pani teraz całą uwagę poświęcić siostrze. Mam nadzieję, że szybko i w pełni powróci do zdrowia. Chirurg wyszedł z poczekalni, a wtedy zjawił się John z dwoma plastikowymi kubkami kawy i dwiema paczkami herbatników. Miał na sobie podniszczoną skórzaną kurtkę oraz dżinsy i był nieogolony. Przyjechał do szpitala zaledwie trzydzieści pięć minut po tym, jak przywieziono Siobhán, i został z Katie całą noc. Próbowali spać, ale Katie za bardzo się denerwowała, by zamknąć oczy. — Niebezpieczeństwo minęło — powiedziała do niego Katie. — Przeniosą ją na OIOM, a wtedy będziemy mogli ją zobaczyć. — To dobra wiadomość — odparł John. — Hm… względnie dobra w każdym razie. — O Boże, mam nadzieję. Kłopot w tym, że zaczynam się zastanawiać, czy napastnik wziął ją za mnie. — Mówisz poważnie? — To ma sens, prawda? Siobhán nie ma wrogów. Denerwuje ludzi, to na pewno. Mnie też, kiedy zachowuje się jak flirciara. Ale nie sadzę, żeby zalazła komuś za skórę na tyle, by chciał rozwalić jej głowę młotkiem. — Nie sądzę też, żeby ciebie chciał ktoś napaść — powiedział John. — O wiele bardziej prawdopodobne, że było to włamanie,

które się nie powiodło. Jak ci powtarzałem prawie całą noc, Siobhán pewnie wróciła do domu i zastała kogoś, kto przeszukiwał twoje rzeczy. A może była już w domu, a intruz włamał się, nie wiedząc, że ktoś jest w środku. — Ale John… nie było śladów włamania… jedynie ta rozbita żarówka na ganku. I tylko pomyśl. Gdyby Siobhán wróciła i zastała włamywacza, zaatakowałaby go, tak? — Hm… albo to, albo starałaby się uciec. — Ale jeżeli próbowałaby uciec, to kierowałaby się do głównych drzwi, prawda? A gdyby go zaatakowała, uderzałby ją młotkiem, kiedy stała zwrócona twarzą do niego, więc miałaby siniaki na dłoniach i ramionach, boby się broniła. Nie… według mnie napastnik wszedł do salonu, gdy Siobhán stała odwrócona plecami, i uderzył ją, zanim się zorientowała. Nie walczyła, nie odwróciła się. Nawet nie widziała, kto ją uderzył. — I dlatego myślisz, że wziął ją za ciebie? — Tak. Skoro stała odwrócona plecami, on nie widział jej twarzy, tak samo jak ona jego. Siobhán i ja jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu. Obie mamy rude włosy, chociaż o różnych odcieniach. Nie miała tych wielkich kolczyków, które zazwyczaj nosi. Jeżeli napastnik był wynajęty, mógł nigdy nie widzieć mnie na oczy i mógł opierać się na czyimś opisie. John usiadł. Katie przyłączyła się do niego, a on ujął jej dłonie. — Mów dalej. Kto mógł zlecić napad na ciebie? — spytał. — Na miłość boską, John… to mógł być każdy. Ten litewski szumowina Evaldas Rauba. Groził mi dwa albo trzy razy. W zeszłym roku wsadziłam za kratki jego brata za przemyt wiatrówek przerobionych tak, że można było z nich strzelać

dziewięciomilimetrowymi pociskami, w komplecie z tłumikami. Rauba zatrzymał mnie na ulicy i powiedział, że odetnie mi głowę i nasika do szyi. John wykrzywił twarz. — Twoi znajomi potrafią być naprawdę czarujący. — Jedno tylko nie pasuje — mówiła Katie. — Dlaczego Rauba miałby kogoś przysyłać, żeby zabił mnie młotkiem? Ci Litwini mają więcej broni od nas. — I po co napastnik traciłby czas na pisanie na ścianie? „BÓG MÓWI: NIE WTRĄCAJ SIĘ!”. To znaczy, o co w tym wszystkim chodzi? W co masz się nie wtrącać? Do Litwinów? I dlaczego Bóg się w to miesza? Katie nagle stanął przed oczami wielebny Kelly z wbitym w nią twardym wzrokiem, zanim wrócił do oglądania meczu w Sunday’s Well. Nie, pomyślała. To arogancki, świętoszkowaty, pokrętny gnojek, ale nie wierzę, żeby zapłacił komuś za zabicie mnie. Nie wikariusz generalny. A jednak wielebny Kelly wzbudzał w niej podejrzenie, że ma sekret, który bardzo chciał ukryć. Czy był tak miażdżący, że warto było złamać pierwsze przykazanie? To było nie do pomyślenia, lecz musiała brać to pod uwagę. Do poczekalni wpadła pulchna, piegowata pielęgniarka. — Katie? Katie Maguire? — spytała. — Może pani teraz wejść i zobaczyć siostrę. Poszli za pielęgniarką korytarzem do windy. — Nie obudziła się jeszcze? — zagadnęła Katie, gdy wjeżdżali na czwarte piętro.

— Jeszcze nie. Ale oznaki życia są dobre. Puls, oddech, ciśnienie krwi. Dziś po południu pojedzie na kolejną tomografię. Zaprowadziła ich do pokoju Siobhán, skąd był widok na lotnisko i pola dookoła. Gęste chmury opierały się o wzgórza, jakby położono na nich brudną, szarą kołdrę; zaczynało padać. Jedyne odgłosy w pokoju to syk tlenu i miip-miip-miip monitora serca oraz bębnienie deszczu o szyby. Siobhán miała zabandażowaną głowę. Jej oczy były spuchnięte i purpurowe, jakby uderzono ją w twarz. Katie przysunęła krzesło i usiadła obok siostry, ujmując jej rękę. — Och, Siobhán, biedactwo. Kto ci to mógł zrobić? John odchrząknął i powiedział: — Przy odrobinie szczęścia sama nam to powie, kiedy się obudzi. — Kiedy się obudzi. Ale kto wie, kiedy to będzie? Chcę znaleźć tego kutasa teraz. John milczał przez chwilę. — Może to niewłaściwy moment, aby o tym mówić, kochanie, ale muszę zaplanować podróż, i to już wkrótce. Katie właściwie nie słuchała, więc nic nie odpowiedziała. John poczekał i po chwili dodał: — Muszę też przekazać pośrednikowi wiążącą decyzję w sprawie mieszkania, które będziemy wynajmować. Jeszcze dzisiaj, jeśli to możliwe. Znajduje się dokładnie naprzeciw Russian Hill Park, ale zbiłem cenę do bardzo rozsądnej, tylko dwa tysiące trzysta za miesiąc. Znowu przerwał, a ponieważ Katie nadal milczała, powiedział:

— Chyba zawsze możesz dojechać później, skoro nadal masz niedokończone sprawy w Cork. Katie się odwróciła. Nieogolony, z potarganymi włosami, wyglądał jeszcze bardziej męsko i atrakcyjnie niż kiedykolwiek, jakby właśnie stoczył walkę i wygrał. — Kiedy w zasadzie chcesz wyjechać? — spytała. — Po koniec przyszłego miesiąca. Ale to już ostateczny termin. Kolega chce, żebym zaczął pracować dla nich jak najszybciej. Miałem nadzieję, że nakłonisz przełożonych, aby uchylili ci okres wypowiedzenia. — Koniec przyszłego miesiąca? Ale to tylko… ile… sześć tygodni! Nie mogę przecież zostawić Siobhán, dopóki nie wyzdrowieje. A na pewno nie wyjadę, póki nie złapię tego, kto to zrobił. — Oczywiście, rozumiem. Katie wstała i objęła go w pasie. — John… kocham cię. Pragnę być z tobą najbardziej na świecie. Wiesz o tym. Skinął głową i pocałował ją w czoło, ale był przy tym jakby nieobecny, jakby zaczął już akceptować to, że nigdy nie będą razem. — Słuchaj — powiedział. — Może zabiorę cię do Jury’s i zjemy porządne śniadanie? — John, nie mogłabym nic przełknąć, przepraszam. Zostanę teraz z Siobhán, może spotkamy się na lunchu. — Dobrze — powiedział i jeszcze raz ją pocałował, tym razem w usta, ale był to raczej pocałunek na pożegnanie.

♦♦♦ Nadal siedziała przy łóżku Siobhán, kiedy odezwała się jej komórka. Dzwonił detektyw O’Donovan z Anglesea Street. — Przykro mi z powodu pani siostry. Jak ona? — Stan jest poważny, ale stabilny, dziękuję, Patrick. Nadal nie odzyskała przytomności, więc jest jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. — Będziemy się za nią modlić. Myśli pani, że ten ktoś chciał zaatakować panią, nie ją? — Myślę, że tak. Musi być pewnie z dziesięciu bandziorów, którzy zapłaciliby, żeby ze mną skończyć. — Dzwonię, bo dostałem z powrotem pierwszy z brulionów ojca Heaneya — powiedział O’Donovan. — Przetłumaczony. W połowie tygodnia powinienem dostać pozostałe dwa. — Poszło szybko. Kto to robił? — Stephen Keenan, jeden z nauczycieli łaciny w Presentation Brothers College. Winien mi był przysługę, więc zaproponował, że zrobi to za darmo. — Nauczyciel łaciny był winien ci przysługę? — To długa historia, ale dotyczyła jednego z jego synów i małej ilości nielegalnych roślin. Powiedziałem, że przymknę oko. — W porządku, więc opowiedz mi o tym pamiętniku. — Nie przeczytałem jeszcze całego. Ale pomyśli pani, że ojciec Heaney też zażywał nielegalne substancje. Pisze o rozmowach z aniołami, o wysyłaniu wiadomości do nieba i o tym, jak porozumiewać się z Bogiem.

— Ale to właśnie księża robią cały czas, prawda? Porozumiewają się z Bogiem poprzez modlitwę. — Hm, racja, ale kiedy się modlisz, to nie wiesz, czy dostaniesz odpowiedź, tak? Możesz się modlić i modlić, aż zrobisz się czarny na twarzy, ale nie wiesz, czy Bóg cię słucha, czy nie. No, On może słuchać, ale gdy usłyszy, o co Go prosisz, to może powiedzieć: „Chłopie, nie ma szans”. Katie zaczęła boleć głowa, więc potarła czoło opuszkami palców. — Nie jestem pewna, czy cię rozumiem, Patrick. Co jest takiego odmiennego w tym, jak ojciec Heaney porozumiewał się z Bogiem? — Jak powiedziałem, jeszcze nie przeczytałem tego wszystkiego, a do tego dochodzą dwa pozostałe notesy. Ale on cały czas mówi o osobistym spotkaniu z Bogiem. A w zasadzie o „ujrzeniu” Go twarzą w twarz. Pisze, że między niebem a ziemią jest połączenie, fizyczne powiązanie, a oto sposób, jak je stworzyć: „Słyszymy Jego głos na własne uszy i dotykamy Jego dłoni naszymi. Prawda jest taka, że Bóg jest realny”. — Chyba masz rację, Patrick — odparła Katie. — On musiał coś palić. Po co księdzu fizyczne dowody na istnienie Boga? Myślałam, że księżom wystarczy wiara. Inaczej nie byliby księżmi, prawda? — A jednak to ciekawe, co? Jaki Bóg jest naprawdę, w realu, a nie tylko wymyślony? — Patrick, oszczędź mi tej metafizyki. Nie spałam całą noc. Możesz zrobić dla mnie kopię tego tłumaczenia, będę trochę później w biurze, to ją odbiorę.

— Tak jest, pani komisarz. Ale powiem, co jeszcze pisze Heaney: „By wezwać Boga, musimy używać języka, którym posługują się w niebie, i wzywać go głosami aniołów”. — A to w zasadzie co znaczy? — Cholera wie, prawdę mówiąc.

Rozdział 26

John zadzwonił tuż po jedenastej. W tle słychać było ruchliwą ulicę. Powiedział jej, że będzie musiał odwołać wspólny lunch, ponieważ ma pokazać potencjalnemu kupcowi farmę, ale mógłby się z nią spotkać wczesnym wieczorem. — Dobrze — odpowiedziała. — I tak nie jestem głodna. — Jak Siobhán? — spytał. — Nic lepiej, ale też nie gorzej. Nie zdenerwowałam cię, co? — Nie, kochana, oczywiście, że nie. Ale musimy porozmawiać. — Tak — przyznała. Oboje wiedzieli, co musieli omówić. Siedziała przy Siobhán, aż zjawili się sanitariusze, żeby zabrać ją na kolejną tomografię komputerową. Zanim wyszła ze szpitala, przestało padać, lecz niebo nadal było szare i przytłaczające. Katie czuła się jak postać w jakimś przygnębiającym czarno-białym filmie. Pojechała z powrotem do biura, była wyczerpana i roztrzęsiona od zbyt wielu kaw. Zdjęła płaszcz i usiadła, aby sprawdzić e-maile. Ledwo włączyła komputer, kiedy detektyw O’Donovan zastukał do jej drzwi z kopią tłumaczenia dziennika księdza Heaneya. — Proszę, jest ksero — powiedział. — Zrobiliśmy też postępy z furgonetką, tą, którą widziała pani Rooney przy farmie Grindellów.

— Znaleźliśmy ją? — Nie, jeszcze nie, ale… — Z kieszeni na piersi wyciągnął pendrive i uniósł ku górze. — Ujęła ją kamera monitoringu o szóstej dwadzieścia siedem, kiedy kierowała się na północ z centrum miasta do Summerhill. To niecałą godzinę wcześniej, nim pani Rooney zobaczyła tego faceta w czapce pajaca, który wyrzucał do rzeki ciało Heaneya. Potem widziano ją o ósmej czterdzieści siedem na Magic Roundabout, a później jadącą w stronę lotniska. — Wtedy widziano ją po raz ostatni? — spytała Katie. — Teraz może być już w dowolnym miejscu. — To zależy, jaką trasę wybrała — odparł detektyw. — Bocznymi drogami mogła dotrzeć aż do Galway bez przejeżdżania pod innymi kamerami. Ale jeżeli należała do tego samego oprawcy, który zabił ojca Quinlana, wątpię, aby zajechał nią daleko. Oczywiście mógł ją porzucić, a jeśli tak, to prędzej czy później ją znajdziemy. — Poproś policję na lotnisku, aby sprawdzili ich parkingi, na wypadek gdyby ją tam zostawił — powiedziała Katie. — A co z tablicami rejestracyjnymi albo czymkolwiek, co mogłoby nam pomóc ją zidentyfikować? Ojciec Lenihan wspominał, że furgonetka Brendana Doody’ego miała jakiś napis na boku, zamalowany. Detektyw O’Donovan wepchnął pendrive do komputera Katie i na ekranie pojawił się obraz z kamery przemysłowej. Zabrudzony czarny renault z białym znakiem zapytania namalowanym albo przyklejonym do bocznego okna z tyłu.

— Z całą pewnością to ta sama furgonetka, która prawie zepchnęła listonosza z drogi pod Ballyhooly. Sprawdziłem tablice rejestracyjne, ale należały do forda fiesty z dziewięćdziesiątego trzeciego, który został oddany na złom dwa lata temu. Nie wiem, czy ten znak zapytania coś oznacza. Może zupełnie nic, ale sprawdzam wszystkie znaki firmowe ze znakiem zapytania na końcu. — Dobrze — przytaknęła Katie. — Poszczęściło się ze struną do harfy? — Jeszcze nie. Sprawdziliśmy wszystkie sklepy muzyczne w mieście i rozmawialiśmy z szefami orkiestr, ale nic a nic. Detektyw Horgan wyjechał w odwiedziny do wszystkich harfistów, jakich udało mu się namierzyć, zawodowych i półzawodowych, jakichś pięciu, i też ze dwóch amatorów. Mówiąc szczerze, nie jestem zbyt wielkim optymistą i wątpię, byśmy się dowiedzieli, skąd się wzięła. W tym momencie zadzwonił telefon Katie. Odebrała. — Czy rozmawiam z detektyw komisarz Maguire? — Tak. Przy aparacie. — Tu funkcjonariusz Ronan Kerr z posterunku Cobh. Dzwoniła pani do nas dzisiaj rano w sprawie setera irlandzkiego o imieniu Barney, tak? Właśnie się pojawił. Znalazł go jeden z mieszkańców, gdy błąkał się przy Heritage Center, i przyprowadził go do nas. — Dzięki Bogu. Jest ranny? — Zupełnie nie. Jest przemoczony i cały ubłocony. Do tego przeraźliwie głodny, ale poza tym w całości. — Bóg zapłać — powiedziała Katie i odłożyła słuchawkę.

— Wszystko w porządku? — zainteresował się O’Donovan. — Tak — odparła. — Wszystko świetnie. — W pewnym stopniu była zadowolona, że on tu jest i że musi trzymać formę, ponieważ inaczej zalałaby się łzami. To tylko zmęczenie, powiedziała do siebie, ale wiedziała w głębi serca, że to dużo więcej. ♦♦♦ Zabierała klucze i telefon komórkowy, gotowa wracać do domu, kiedy znowu rozległo się stukanie do drzwi. Ku jej zaskoczeniu była to doktor Collins, z włosami upiętymi jak zwykle w nieładzie i w dwurzędowej garsonce z zielonego tweedu w jodełkę. — Pani komisarz, tak się cieszę, że panią złapałam! Chciałam to pani pokazać osobiście. — Skończyła pani sekcję księdza Quinlana? — Och, tak. Ojca Quinlana i jego szczura. To zwykły szczur wędrowny, rattus norvegicus, roczny. Był nosicielem leptospirozy i salmonelli. Złapano go prawdopodobnie przy wylocie z kanałów albo na cmentarzu. Ludzie nie mają pojęcia, ile szczurów żyje na cmentarzach. — Co było przyczyną śmierci ojca Quinlana? — Och, uduszenie, bezsprzecznie, tak samo jak ojca Heaneya. — Otworzyła aktówkę i wyjęła przezroczystą plastikową kopertę z napisem: „Dowód”. W środku znajdował się zwinięty, cienki, jedwabisty sznurek, którym ściśle owinięta była szyja księdza Quinlana; fioletowo-niebieski, pleciony. — Zanim jednak ksiądz

został uduszony, był torturowany w podobny sposób jak heretycy przez hiszpańską inkwizycję. Nazywali to strappado. Ręce miał związane z tyłu, a potem został uniesiony w powietrze. Według wszelkich opisów strappado to najboleśniejsza z tortur. Naziści używali jej w obozach koncentracyjnych; stosowano ją także w Wietnamie Północnym w więzieniu Hanoi Hilton. Ojciec Quinlan został też bezlitośnie pobity. Bezlitośnie. Ma złamane pięć żeber, obojczyk i prawie wszystkie kości palców rąk i stóp. Nie wiem, co zrobił, że zasłużył sobie na taką karę, ale ktoś naprawdę chciał, aby przeszedł piekło. Poza tym oczywiście został wykastrowany przy użyciu castratori. A na koniec wciśnięto szczura do jamy ciała i zaszyto tak, żeby nie mógł się wydostać inaczej niż po przegryzieniu się przez wnętrzności. Nadal nie jestem pewna, czy został uduszony przed tym, czy po tym. Dla jego dobra mam nadzieję, że udusili go wcześniej. Musiałabym obejrzeć miejsce zbrodni i zobaczyć, ile krwi stracił. Katie uniosła przezroczystą kopertę ze sznurkiem. — Wie pani, co to takiego? — Tak. I dlatego chciałam się z panią zobaczyć. Znowu zidentyfikował to mój muzyk z laboratorium. Najwyraźniej pochodzi to z fagotu. — Fagotu? — Tak jest. Powiedział, że kiedy robi się stroik do fagotu, często trzcinę obwiązuje się dla ozdoby. Nazywa się to guzem tureckim, ponieważ wygląda jak turban, i takiego właśnie sznurka używają… nylonowego, pokrytego woskiem pszczelim. — Więc Heaney i Quinlan zostali uduszeni dwoma rodzajami sznura z dwóch typów instrumentów muzycznych?

— Właśnie. Prawie identyczny modus operandi, ale wyraźnie odmienne duszenie. Katie usiadła. — Jezu. Czego użyje następnym razem? Katgutu ze skrzypiec? — Módlmy się, aby nie było następnego razu. — Tego nie można być pewnym — odparła Katie. — Mam złe przeczucie, że ten ktoś dopiero zaczyna. — Obawiam się, że niewiele mogę pomóc przy wyśledzeniu go. Sznurek z fagotu jest dość charakterystyczny, tak. Podobnie jak struna z harfy. Ale na ciele Quinlana nie znalazłam niczego, co by identyfikowało napastnika… albo napastników, skoro twierdzi pani, że było ich więcej. Żadnej śliny, żadnej krwi, włosów, naskórka. Żadnych charakterystycznych sińców, które mogły powstać od sygnetu, bransoletki albo zegarka. Nic. — To właśnie mnie przekonuje, że zamierza zabić kolejnego księdza — stwierdziła Katie. — Podjął krucjatę i jeszcze jej nie skończył, dlatego tak bardzo uważa, aby nie zostawić żadnych śladów. Ostatecznie może nawet nie dbać o to, czy zostanie pojmany. Może nawet chcieć, by go złapano. Większość zabójców podejmujących krucjatę czuje potrzebę, by powiedzieć światu, dlaczego tego dokonali. Ale on jeszcze nie chce, abyśmy go powstrzymali. — Jutro jeszcze raz zbadam oba ciała — powiedziała doktor Collins. — Zadzwoniłam do doktora Reidy’ego i powiedziałam mu, że nie wracam do Dublina przynajmniej przez dzień lub dwa. — O ile w ogóle pojawią się jakieś fizyczne dowody.

Katie ponownie podniosła klucze. Doktor Collins wahała się przez chwilę, zagryzając wargę, po czym dodała: — Więc skończyła pani na dzisiaj? — Tak. Nie wiem, czy słyszała pani o mojej siostrze… Została napadnięta i leży na intensywnej terapii. Nie spałam całą noc i naprawdę przyda mi się trochę snu. — Och, tak mi przykro, co się stało? Katie pokrótce opowiedziała jej o napadzie na siostrę. Doktor Collins pokręciła głową. — To straszne, naprawdę. Okropna rzecz. Okropna. — W takim razie do jutra? — spytała Katie. — Cóż, w tych okolicznościach… skoro siostra w szpitalu… to raczej niestosowne — zaczęła doktor Collins. — Ale sama tu jestem w Cork, a pani nie ma do kogo wracać do domu, więc pomyślałam, że może zaproszę panią na kolację. Katie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wyczuwała, że nie jest to zwyczajne zaproszenie. To nie będą dwie funkcjonariuszki organów porządku publicznego, siedzące nad bekonem z kapustą i lampką wina i omawiające techniczne aspekty skomplikowanej sprawy. To miało otworzyć drzwi ku czemuś o wiele bardziej intymnemu. Doktor Collins zarumieniła się na policzkach i znowu zagryzła wargę, wpatrując się bacznie w Katie, jakby zaklinała ją, aby się zgodziła, ale była pewna, że ona zdecydowanie odpowie „nie”. Katie pamiętała, jak podobnym spojrzeniem obdarzyła ją siostra Bridget w szkole, gdy zapytała, czy Katie chce mieć dodatkową lekcję algebry, indywidualną, w prywatnym pokoju siostry.

Katie wrzuciła klucze i komórkę do torby. — Dziękuję za zaproszenie, pani doktor, ale muszę jechać aż na posterunek do Cobh odebrać psa, a potem do domu, by upewnić się, że jest bezpiecznie pozamykany, a potem… proszę mi wierzyć… nie będę w stanie zrobić nic innego, tylko wczołgać się do łóżka i zasnąć, zanim zdążę odmówić paciorek. Z jakiegoś powodu nie wspomniała, że prawdopodobnie spotka się też ze swoim kochankiem. To zabrzmiałoby tak, jakby była świadoma, że pani patolog ją podrywa, a może jednak się myliła i tamta wcale nie miała takich zamiarów. Może po prostu była samotna i chciała z kimś porozmawiać, zamiast jeść kolację sama. — To nic — odparła nerwowo doktor Collins. — Może uda nam się innym razem. Jutro wieczorem albo pojutrze. Chciałam tylko powiedzieć, że to, co pani tu osiągnęła, jest naprawdę imponujące. Udowadnia, że kobieta może zająć wysokie stanowisko nawet w tak męskim świecie, jakim jest policja. I to bardzo atrakcyjna kobieta. Katie wyłączyła lampę na biurku, a sylwetka pani doktor malowała się jedynie na tle okna. — Dziękuję pani. Dobranoc.

Rozdział 27

John zadzwonił do niej krótko przed dziewiątą wieczorem. — Przepraszam, Katie. Jestem przykuty do internetu z Bobem i Carlem w San Francisco i wygląda na to, że skończę mocno po północy. Tyle musimy jeszcze zrobić, zanim uruchomimy ten biznes. — Dobrze. Nie martw się. I tak jestem bardzo zmęczona. — W takim razie zobaczymy się jutro, na pewno. Może na lunchu, jeśli znajdziesz czas. Kocham cię. — Też cię kocham. Na stoliku obok telefonu stała jego fotografia w ramce. Wyciągnęła rękę i koniuszkami palców dotknęła jego ust. John uśmiechał się na tym zdjęciu, ale ona nie zauważyła wcześniej, że spogląda jakby ponad jej ramieniem, a nie bezpośrednio na nią, jakby jego uwagę przyciągało coś daleko w tyle. Odłożyła telefon i wróciła od kuchni. Robiła sobie kanapkę z serem gubbeen, bo chciała ją zabrać do łóżka i przez godzinę lub dwie oglądać telewizję, ale nagle straciła apetyt i nie czuła już zmęczenia. Barney spał w swoim koszyku w pomieszczeniu gospodarczym, powarkując przez sen. Kiedy przywiozła go do domu, wykąpała go i nakarmiła, użalając się nad nim, ale on

nadal chodził za nią z pokoju do pokoju, na wypadek gdyby znowu chciała go opuścić. Rozebrała się, wzięła prysznic i włożyła długą płócienną koszulę nocną, w której według Johna wyglądała jak duch. — Gdybyś weszła do sypialni w środku nocy w tej koszuli, wydając z siebie „łuuuuuuu”, pewnie bym się zesrał. Żeby się zrelaksować, puściła album Elements Chóru Sierocińca Świętego Józefa, bardzo cicho. Te słodkie, wysokie głosy przypominały jej, że życie to nie tylko tortury, duszenia i ataki młotkiem. Nie tylko to. Pomyślała, że nagranie tej świętej muzyki przez dzieci z tego samego sierocińca, w którym znaleziono powieszonego ojca Quinlana, było trafne i podnosiło na duchu. Zupełnie jakby chciały nieść mu ukojenie w drodze do nieba. Otworzyła laptop i pospiesznie przeczytała dwa raporty z sekcji, które przesłała jej doktor Collins. Oba były dość długie i wysoce techniczne, zawierały listę niemal wszystkich pęknięć i stłuczeń z leksykonu medycznego. Niektórych z tych urazów nie znała do dzisiaj. Zanim Heaney został wykastrowany, zgwałcono go, używając ściśle zwiniętej gazety — ten fakt udało się ustalić doktor Collins, ponieważ nabłonek odbytu nie tylko został starty, ale także poplamiony olejem sojowym, którego używano jako rozpuszczalnika do farby drukarskiej, jak również sadzą, żółcią kadmową i innymi naturalnymi pigmentami potrzebnymi do druku kolorowych fotografii. Katie chciała zrobić sobie herbatę, jednak zamiast tego podeszła do stolika z alkoholem i nalała dużą wódkę. Matko Boska, pomyślała, zemsta to jedno, ale to jest czysty sadyzm.

Każdy następny uraz wymieniony przez doktor Collins był jeszcze okrutniejszy od poprzedniego, a ona mogła jedynie myśleć, że napastnik był albo psychopatą, albo diabłem wcielonym. Demony jednak istniały tylko w legendach i w Biblii. Popiła spory łyk wódki i wzdrygnęła się, tak jak powinny się trząść demony, słysząc imię Boga. Jednego była coraz bardziej pewna, chociaż nadal nie miała na to dowodów: Brendan Doody nie był tym, którego szukali. Z jakiegoś powodu wielebny Kelly bardzo starał się ją przekonać, że to on jest mordercą. Jednak w życiu Brendana Doody’ego nic nie sugerowało aktywnego okrucieństwa. Malował ludziom płoty, kosił trawniki i pielił ogródki, a w obskurnej kwaterze nic nie wskazywało na to, że mieszkał tam człowiek opętany obsesją zadawania innym śmiertelnych męczarni. Była 22.30. Zadzwoniła do szpitala, aby zapytać o Siobhán. — Obawiam się, że bez zmian — odpowiedziała pielęgniarka na OIOM-ie. — Nieprzytomna, ale stabilna. Doktor Hahq zbada ją jeszcze raz jutro o dziewiątej. Katie wróciła do laptopa. Teraz szukała w internecie wszelkiego rodzaju spiczastych czapek, żeby sprawdzić, czy podpowiedzą jej, jak zidentyfikować mężczyznę, który wlókł ojca Heaneya przez rzekę. Pierwsze spiczaste czapki znaleziono na mumiach z epoki żelaza, około 800 roku przed naszą erą — „niesamowicie wysokie, stożkowe czapki, jak te przypisywane czarownicom latającym na miotłach podczas Halloween albo średniowiecznym czarnoksiężnikom oddającym się magicznym zaklęciom”.

Poza tradycyjną oślą czapką był jeszcze hennin noszony przez francuskie szlachcianki w piętnastym wieku — archetypowe, strzeliste czepce, jakie można oglądać na ilustracjach w baśniach u dziewic uwięzionych w zamkach. Potem był kapiszon, kaptur noszony podczas obchodów Mardi Gras w Luizjanie, Spitzhut w Bawarii i czarne nakrycie w kształcie głowy cukru, ulubione przez czarownice. Ale Katie najbardziej interesowało capirote. Był to kartonowy stożek noszony przez religijnych biczowników w Hiszpanii, często z przyczepioną maską, aby zakryć twarz. W czasach hiszpańskiej inkwizycji oskarżeni heretycy byli zmuszani do noszenia takich czapek podczas publicznego poniżania, tortur i ostatecznej egzekucji. Katie pomyślała: Co mogło być bardziej podobne do hiszpańskiej inkwizycji niż sposób, w jaki Heaney i Quinlan zostali zamordowani? Wydawało się prawie pewne, że morderca mścił się na księżach pedofilach, ale Katie czuła, że chodzi tu o coś więcej. Nigdy nie było łatwo nakłonić chłopców, aby przyznali się, że byli seksualnie wykorzystywani przez osobę duchowną: wielu z nich po prostu chciało zapomnieć, że w ogóle do tego doszło. Jednak równie często niektórzy z nich nadal odnosili się do księdza, który ich wykorzystywał, z szacunkiem i sympatią. — Przypuśćmy, że jesteś nastoletnim chłopcem — powiedział im raz wykładowca psychologii w szkole policyjnej w Templemore. — Przypuśćmy, że byłeś pozbawiony miłości i czułości przez całe życie, bity, poniżany i zaniedbywany przez pijanych, prymitywnych rodziców. A teraz przypuśćmy, że uśmiechnięty, przyjazny ksiądz częstuje cię batonikami Mars

i pokazuje ci zdjęcia nagich kobiet, z czułością cię masturbując. Czy tak byś sobie wyobrażał piekło? Katie wyszukała w Google wiadomości o protestach przeciw księżom molestującym dzieci i otrzymała setki tysięcy wyników, chociaż większość raportów odnosiła się do Ameryki, a szczególnie archidiecezji filadelfijskiej. Ale kiedy sprawdziła artykuł z „Cork Examiner” z 29 kwietnia 2003 roku, natrafiła na tytuł: „Biskup namawiał do podania nazwisk księży pedofilów”. Pamiętała ten protest, chociaż w większości przebiegał spokojnie i nikogo nie aresztowano. W tamtym okresie była zwykłą detektyw Maguire. Około trzydziestu ofiar molestowania przemaszerowało Redemption Road, większość z nich przebrana tak, by ukryć swoją tożsamość. Domagali się, aby biskup Kerrigan publicznie ujawnił nazwiska jedenastu księży z Cork podejrzanych o molestowanie dzieci oddanych pod ich opiekę, zarówno chłopców, jak i dziewczęta. Było tam zdjęcie, które zostało zrobione, gdy protestujący zebrali się przed biurami diecezji. Na frontowych schodach sam wielebny Kelly, z dziwnie szklistym wzrokiem, przyjmował petycję od lidera protestu. Stał w otoczeniu pięciu lub sześciu innych duchownych, wszystkich znacznie wyższych od niego. Wyglądali bardziej na jego ochroniarzy niż towarzyszy w sutannach. Protestowi przewodził Paul McKeown, dyrektor Cork Survivors’ Society, stowarzyszenia ofiar założonego, aby dać psychiatryczne wsparcie młodym kobietom i mężczyznom, którzy byli w młodości wykorzystywani przez księży. Jako jedyny z uczestników marszu nie miał maski. Był wysoki, miał ciemne

kręcone włosy, ale twarz odwrócił od obiektywu, więc Katie nie widziała wyraźnie, jak wygląda. Za nim reszta protestujących miała założone szaliki, kominiarki albo maski pozbawione wyrazu. Jednak w tyle Katie dostrzegła pięciu protestujących w strzelistych białych czapkach, z fałdami białego materiału na twarzach. Jeden z ich mógł odpowiadać rysopisowi podanemu przez panią Rooney. „Jak czapka pajaca na bal przebierańców w przedszkolu”. Teraz zauważyła coś znacznie więcej na zdjęciu. W pewnej odległości za protestującymi w spiczastych czapkach stały zaparkowane dwa samochody. Jednym z nich była stara, rdzawoczerwona honda accord, a drugim czarna furgonetka. Na tylnych drzwiach furgonetki widniały dwa białe znaki zapytania, po jednym na każdym skrzydle. Furgonetka znajdowała się przynajmniej dziesięć metrów dalej i była nieostra, więc Katie nie potrafiła odczytać numeru rejestracyjnego. Trudno też było stwierdzić, czy białe znaki to faktycznie znaki zapytania. Chociaż były wyraźniejsze od pojedynczego znaku z tyłu furgonetki zarejestrowanej przez kamerę przemysłową, to wydawały się rozmazane lub w jakimś stopniu artystyczne. Podniosła telefon i zadzwoniła do detektywa O’Donovana. — Patrick? Jeszcze nie śpisz? — Oglądam ligę irlandzką na żywo. Galway United kontra Sligo Rovers. — Przepraszam, że przeszkadzam, ale za minutę wyślę ci email ze zdjęciem. To zdjęcie z protestu zorganizowanego w kwietniu dwa tysiące trzeciego przez ofiary molestowane

przez księży. Niektórzy z nich mają stożkowate czapki, jak ten człowiek, którego pani Rooney widziała w Blackwater. Ale jest też czarna furgonetka w tle i wygląda bardzo podobnie do tej, którą próbowaliśmy zlokalizować. Chciałabym, żebyś zgłosił się do redakcji „Examinera” i dokopał do oryginalnej fotografii, a wtedy nasi fotograficy w Phoenix Park poprawią ją dla nas. — Rozumiem — odparł O’Donovan. Najwyraźniej brakowało mu entuzjazmu. — Dobrze. — Co cię męczy? — spytała Katie. W tle słyszała ryk kibiców na stadionie. — Galway trzy, Sligo zero. — Przykro mi. — Mnie też, szefowo. Kibicuję Czerwonym.

Rozdział 28

Gerry O’Dwyer włączył alarm w swoim sklepie muzycznym, wyszedł frontowymi drzwiami i zamknął je na klucz. Maylor Street opustoszała; jedynie grupka młodych ludzi na rogu kręciła się w miejscu, pokrzykiwała i paliła papierosy. Gerry sprawdził godzinę, kierując się w stronę Patrick Street. Była 23.07. Nie chciał siedzieć tak długo, ale jego księgowa spodziewała się rocznego sprawozdania nazajutrz rano. W przyszłym tygodniu wyjeżdżała na wakacje na Lanzarote i jeżeli nie wypełni jego PITu do poniedziałku, to nie da rady zrobić tego przez następne dwa tygodnie, a on będzie musiał zapłacić karę. Gerry myślał sobie, jakie to ironiczne, że musiał się spieszyć do niej z rachunkami, kiedy jego samego razem z Maureen nie było stać nawet na weekend w prywatnej kwaterze w Kerry. Ale przy takim stanie irlandzkiej gospodarki ludzie raczej kupowali jedzenie i spłacali karty kredytowe, zamiast wydawać pieniądze na instrumenty muzyczne. Prawie codziennie któryś z jego klientów wracał do Mighty Minstrel, próbując odsprzedać mu gitarę albo skrzypce, które tu kupił w czasach prosperity. W irlandzkiej branży muzycznej krążyło powiedzenie: kiedy kupujesz, to skrzypki, a kiedy sprzedajesz, to skrzypce.

Gerry był dużym mężczyzną. W Presentation Brothers’ College był gwiazdą rugby, a po przyjęciu święceń trenował drużynę u Świętego Józefa. Teraz jednak czuł się zmęczony i na takiego wyglądał, zarówno za sprawą czasu, jak i okoliczności. Jego gęste kręcone włosy już posiwiały, a ze złamanym nosem przypominał raczej upadłego boksera niż potężnego napastnika z drugiej linii. Pod zielonym tweedowym płaszczem ramiona miał zgarbione i bardziej powłóczył nogami, niż dumnie kroczył. Nigdy nie przyznałby się do tego nawet przed Maureen, ale czuł, że Bóg się do niego odwrócił plecami, mimo że oddał Bogu wszystko i jeszcze więcej. Kiedy dotarł do rogu Patrick Street, z domu towarowego Brown Thomas wyszedł mężczyzna i ukosem podszedł do niego. — Ma pan ogień? — spytał nieznajomy, podnosząc papierosa. Był szczupły, miał duży, wąski nos. Ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, a jego siwiejące, zaczesane do tylu włosy lśniły w świetle latarni. — Tak. — Gerry zatrzymał się i sięgnął do kieszeni po zapalniczkę. Sam nie palił, ale było wiele takich sytuacji, kiedy potrzebny mu był otwarty ogień: aby stopić wosk do lakowania i klej, przepalić katgut. Zapalił zapalniczkę, a mężczyzna pochylił się z papierosem w ustach, okalając dłońmi rękę Gerry’ego w sposób nazbyt poufały. Mężczyzna wypuścił dym z kącika ust. — Dziękuję — powiedział. — Potem przekrzywił głowę na bok zupełnie jak ciekawski spaniel i dodał: — Chyba pana znam, co? — Może i tak — odpowiedział Gerry. — Był pan w Presentation?

— Tam? Ja? Za tępy jestem na taką szkołę, chłopie. Kiedyś myślałem, że Cieśnina Gibraltarska wzięła nazwę od jakiejś Niny Cieś. — A może widziałeś mnie w moim sklepie. Mighty Minstrel. — To ten sklep z instrumentami? Nie, nigdy tam nie byłem… nie mam talentu muzycznego… więc nie tam cię widziałem. — W takim razie naprawdę nie wiem. Przepraszam, ale muszę iść. I tak jestem spóźniony. — Czekaj — powiedział mężczyzna, unosząc papierosa. — Widzę, że masz koloratkę. Wiem! Teraz pamiętam, że widziałem cię ubranego jako księdza. No, mam rację, tak? Byłeś kiedyś wielebnym Jakimś Tam? — Księdzem? Nie. Nigdy. Mężczyzna pokręcił głową. Na jego twarzy malował się chytry uśmieszek, co Gerry’emu wcale się nie podobało, i nadal wydmuchiwał nozdrzami dym tytoniowy po ostatnim zaciągnięciu się papierosem. Bez problemu mógł uchodzić za diabła. — To dość ciekawe — powiedział. — Przysiągłbym, że kiedyś znałem cię jako księdza. Wyglądaliście jak dwie krople wody, tylko tamten był dwadzieścia lat młodszy. Ten sam krzywy nochal. To samo ukradkowe spojrzenie, jakby coś ukrywał i nie chciał, żeby ktoś to odkrył. Wiesz, o co mi chodzi? — Nie, nie wiem. I naprawdę muszę już iść. — Czekaj, mam na końcu języka. Ojciec O’Grady, co? Nie, nie ojciec O’Grady. Ojciec O’Gallagher, raczej tak to brzmiało. Ojciec O’Gallagher! — Mężczyzna zamilkł, marszcząc brwi i jeszcze raz zaciągnął się papierosem. — Nie… czekaj, to też nie to. Jak to

było… czekaj… ojciec O’Gara! Tak jest. Ojciec O’Gara! Do niego jesteś podobny! Ojciec O’Gara ze Świętego Józefa! Gerry nic nie powiedział, ale wyminął mężczyznę i ruszył. — Ojciec O’Gara! — zawołał za nim mężczyzna, a jego głos poniósł się echem między sklepami na prawie opustoszałej ulicy. — To ty jesteś! Zaprzeczysz? Przysięgnij w obliczu Boga! Gerry przeszedł na deptak dla pieszych, ale zatrzymał się na krawężniku i odwrócił. — Słuchaj, przyjacielu! Nie wiem, jaką grę prowadzisz, ale nazywam się O’Dwyer i nigdy nie byłem księdzem. A teraz zrób nam obu przysługę i spadaj, co? Mężczyzna niewzruszony ruszył za nim na sztywnych nogach, z tym samym uśmiechem. — A co zrobisz, jak nie pójdę, ojcze O’Gara? Zadzwonisz do psów? Sprawdzą twoje odciski palców i udowodnią, kim jesteś. — Odczep się ode mnie — odparł Gerry. — Zanim zrobię ci coś, czego pożałuję. Jednak mężczyzna zbliżył się i pochylił. Mierzył go triumfalnym wzrokiem. — Tak samo jak wszystkie inne rzeczy, których żałujesz, ojcze O’Gara? Jak tych wszystkich zapłakanych chłopców u Świętego Józefa? Och, łzy, które zmoczyły poduszki, ojcze, nie wspominając o czymś innym, co je zmoczyło. — Ja tego nigdy nie robiłem! — rzucił Gerry. — Ani razu! — Więc przyznajesz się, kim jesteś! — ripostował mężczyzna. — Przyznajesz się, że jesteś ojciec O’Gara! Gerry pchnął go oburącz w klatkę piersiową, a chociaż nie miał już siły napastnika rugby, mężczyzna przewrócił się na

chodnik, wyrzucając nogi w górę. Jego papieros potoczył się do rynsztoka pośród deszczu iskier. — Dobra! — wycedził tamten. Przetoczył się na bok i podźwignął na nogi, dysząc ze złości i wysiłku. — Dobra! Chciałeś tego, kurwa! Mówię ci, kurwa, zobaczysz! No, chodź! Ruszył na Gerry’ego z uniesionymi pięściami w kiepskiej imitacji starodawnego pięściarza. — Nawet o tym nie myśl — powiedział Gerry. — Mógłbym cię zjeść na śniadanie. A teraz spadaj, jak ci kazałem, dobra? Jednak mężczyzna podkradał się coraz bliżej, boksując w powietrzu i parskając. — No, chodź, chłopie, chodź! Gerry uniósł ręce i cofał się przed nim. — Nie będę się z tobą bił, mięczaku. Idź do domu i wytrzeźwiej. — Co, boisz się, księżulku? Boisz się, że ktoś się dowie, kim naprawdę jesteś? O’Dwyer, jak pragnę zdrowia. Jesteś O’Gara ze Świętego Józefa i musisz odpokutować. Gerry cofał się powoli z rękami uniesionymi w obronie. Był tak zajęty tym podrygującym, boksującym idiotą, że nie usłyszał, jak jakieś pięćdziesiąt metrów za nim po prawej furgonetka zapaliła silnik i ruszyła. Przyspieszała, jadąc w jego stronę bez zapalonych świateł, a dostrzegł ją dopiero w chwili, gdy tyłem zszedł na jezdnię. Próbował wskoczyć z powrotem na chodnik, ale mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce zrobił dwa szybkie kroki i pchnął go w pierś, tak samo jak Gerry przedtem jego. Nie ważył zbyt dużo, ale pozbawił Gerry’ego równowagi.

Gerry potknął się i zatoczył, kręcąc młynka obiema rękami, aby się nie przewrócić. Spóźnił się: ciężarówka uderzyła go z ogłuszającym hukiem. Jechała nie szybciej niż trzydzieści kilometrów na godzinę, ale to wystarczyło, by kilka razy przetoczył się przez jezdnię, aż uderzył w kosz na śmieci i zatrzymał się z zakrwawioną twarzą, z rękami i nogami powyginanymi niezdarnie w swastykę. Leżał z policzkiem na betonie, wpatrując się w nogę kosza. Nadal był przytomny, ale świat ciemniał dookoła coraz bardziej. Nie był do końca pewien, co się z nim stało. Czuł się jak wtedy, gdy cały młyn graczy zwalił się na niego i został podeptany butami połowy zawodników, którzy chcieli się wyplątać. Widział swoją lewą rękę na chodniku i próbował nią poruszyć, lecz najwyraźniej nie była połączona z mózgiem. Nie miał pewności, czy jego nogi nadal są połączone z ciałem. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie mógł chodzić. Odezwał się dziewczęcy głos: — Słyszy mnie pan? Żyje pan? Spróbował podnieść wzrok. Dostrzegł jedynie parę czerwonych sandałów na koturnach i dwie szczupłe nogi w obcisłych czarnych dżinsach. Rozległ się głos innej dziewczyny: — Żyje, Mar, patrz. Porusza oczami. Zadzwonię po karetkę. Nastąpiła krótka przerwa. Słyszał kroki na chodniku i rozmowy kilku osób, ale nie rozumiał, co mówią. Jedyny wyraźny głos należał do kobiety, która powtarzała: — Nie powinniście go ruszać. Uczą tego w harcerstwie. Nie powinniście go ruszać. Może mieć złamany kark. Albo przerwany

rdzeń czy coś. Wtedy jednak odezwał się jakiś mężczyzna: — W porządku. Zabierzemy go do Miłosierdzia. Będzie szybciej, niż wzywać pogotowie. Gerry’emu ten głos wydał się bardzo melodyjny i kojący, zupełnie jakby matka uspokajała dzieci albo anioł pocieszał wdowca przy łożu śmierci żony. — Nie powinniście go ruszać — powtórzyła ta sama kobieta. — Może go sparaliżować na całe życie, jeśli go ruszycie. Jego nogi nie wyglądają najlepiej, co? Powyginane w niewłaściwą stronę. — Kochana, niech się pani nie martwi. Jestem przeszkolonym sanitariuszem. Pogotowie Świętego Jana, w każdy weekend w Páirc Ui Chaoimh. Im szybciej go zawieziemy, tym lepiej, proszę mi wierzyć. — Nadal uważam, że nie wolno go ruszać. Świat pociemniał jeszcze bardziej, ale Gerry był świadom, że trzy lub cztery pary rąk pochwyciły go i podniosły. Czuł, jakby jego wnętrzności były zgniecione, a wszystkie kości w środku tarły o siebie. Logika wskazywałaby, że powinien odczuwać przeraźliwy ból, ale może ból był tak nie do zniesienia, że mózg odmawiał jego rejestrowania. Podniósł wzrok i zobaczył podskakujące latarnie, gdy niesiono go przez ulicę. Mężczyźni zatrzymali się na kilka sekund i usłyszał zgrzyt otwieranych metalowych drzwi. Potem został wniesiony do środka i upuszczony na coś, co w dotyku i zapachu przypominało stos pustych worków. Próbował mówić… próbował powiedzieć: „Gdzie mnie zabieracie?”, ale z jego ust wydobył się jedynie chrapliwy

oddech, odgłos zatkanego nosa. Drzwi furgonetki zostały zatrzaśnięte, prawie natychmiast zapalono silnik i ciężarówka odjechała. Kierowca zupełnie nie zważał na rannego pasażera. Jechał szybko i nerwowo, a kiedy brał zakręt, Gerry ślizgał się z jednej strony na drugą, zderzając się z nadkolami. Próbował wczepić się w worki, ale one też ślizgały się po podłodze. Po pięciu minutach podskakiwania i szarpania dotarło do niego, że nie wiozą go do Miłosierdzia, bo ten szpital znajdował się niedaleko Patrick Street, gdzie potrąciła go ciężarówka. Teraz musieli jechać pod górę, ponieważ worki stopniowo zsuwały się ku tylnym drzwiom, a on sam usłyszał, jak kierowca zredukował bieg do trzeciego. Jazda pod górę oznaczała kierunek północny, poza miasto. Oznaczała, że nie zabierają go do szpitala, ponieważ najbliższy szpital w tym rejonie znajdował się w Mallow, czyli w odległości ponad trzydziestu kilometrów. Furgonetka wjechała do dziury, potem do kolejnej, a Gerry gwałtownie podskoczył i spadł, uderzając głową o podłogę. Wtedy właśnie ogarnął go pierwszy ból, a był nieporównywalny z niczym, czego doświadczył w życiu. Czuł, jakby żywcem wepchnięto go między wałki zgniatarki kości w krematorium, która wciągała go nogami do przodu. Ból nieustępliwie wznosił się od nóg do krocza, a potem ogarnął jego pierś, aż Gerry nie mógł oddychać, nie wspominając o wzywaniu pomocy. Stracił przytomność na kilka sekund, a gdy ją odzyskał, odczuwał jedynie lodowate katusze. Nigdy nie wierzył, że taki ból jest możliwy. Bolały go nogi. Miał wrażenie,

jakby miednica pękła na dwoje niczym miska, a żebra wbijały mu się w płuca. Nawet zęby go bolały, aż po korzenie. Przed oczami migała mu czerwień i czerń i znowu zemdlał, ale gdy ponownie doszedł do siebie, ból go nie opuszczał, tylko stawał się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Och, dobry Boże, błagam, abyś mi tego oszczędził. Dobry Boże, proszę, odwróć się i zobacz mnie. Chciałem cię tylko zadowolić, mój ukochany Panie. Proszę, nie odwracaj się ode mnie. Jednak ciężarówka, zawodząc, parła nieubłaganie pod górę, a z każdym uderzeniem serca i wybojem na drodze ból stawał się jeszcze gorszy. Był tak intensywny, że niemal ogłuszający, jak wysoki, przerażający krzyk tuż poza granicą ludzkiego słuchu. ♦♦♦ Furgonetka zakręciła z hałasem, najprawdopodobniej na żwirze, po czym się zatrzymała. Gerry leżał na workach z zamkniętymi oczami, modląc się, aby go stąd zabrano, ale jednocześnie był przerażony, że zostanie sponiewierany, co jeszcze przysporzy bólu. Tylne drzwi otworzyły się z podwójnym stuknięciem. Ktoś wszedł do środka i uklęknął obok niego. — Jak się czujesz, ojcze? — rozległ się ten sam słodki, pojednawczy głos, który słyszał, kiedy leżał ogłuszony na chodniku Patrick Street. Udało mu się otworzyć jedno oko. Widział jedynie pochyloną nad nim ciemną, niewyraźną postać w spiczastym kapturze,

który całkowicie zasłaniał twarz, nie licząc dwóch upiornych otworów na oczy. — Przepraszam, jeżeli czujesz się poobijany i posiniaczony, ojcze — mówiła do niego postać. — Niestety, musieliśmy cię szybko zabrać, a to był najlepszy sposób. Inaczej naprzykrzałbyś się nam na ulicy, nadal jest z ciebie duży, silny facet. — Lekarza — wyszeptał Gerry. Czuł, jak z jednego otwartego oka spływa mu ciepła łza. — Wszystko w swoim czasie — odpowiedziała postać w stożkowej czapce. — Najpierw musimy zrobić całą masę innych rzeczy. — Boli… tak bardzo. Nie zniosę tego. — Co takiego sam mawiałeś, ojcze? „Chrystus znosił niewyobrażalne męki na krzyżu, by zbawić nasze dusze. Możemy co najwyżej odwzajemnić tę ofiarę”. — Zrobię wszystko — błagał go Gerry. — Tylko zabierzcie mnie do lekarza. Proszę. — Hm, prosta odpowiedź brzmi: nie. No dalej, chłopaki, jest gotowy do przeniesienia. Zabierzcie go do domu, proszę, tylko uważajcie, żeby nieść delikatnie. Nie chcemy, by oskarżono nas o znieczulicę, co? — Nie! — powiedział Gerry. — Proszę, zadzwońcie po karetkę. Nic im nie powiem. Przysięgam na Boga, że nie powiem, co zrobiliście. — Przysięgałeś na Boga, że nie jesteś ojciec O’Gara. Jak mam teraz zaufać twemu słowu? — Przysięgam na życie mojej żony. Przysięgam na życie mojej córki.

— Składałeś przeróżne przysięgi, prawda, ojcze? „Obiecuję, że to przyczyni się do twojego sukcesu, młody człowieku”. To była twoja ulubiona. Razem z tą: „Obiecuję, że nie będzie bolało nic a nic”. — Nie dotykaj mnie, proszę. Nie próbujcie mnie ruszać. Pozwólcie mi tu leżeć, aż przyjedzie pogotowie. Proszę. — W takim razie będziesz paskudnie długo czekał, ojcze, bo ja nie wzywam pogotowia. Ani teraz, ani później. Ani jutro rano. Ani nigdy. Spójrz tylko na siebie. Nawet w sutannie zawsze uważałeś, że jesteś nie wiadomo kim. Taki twardziel. A teraz skomlisz jak dziecko. Gerry nic nie powiedział. Ogłuszyła go i oślepiła potężna fala bólu i nie mógł myśleć o niczym. Mężczyzna w czapce przesunął się na skraj paki i zeskoczył na żwir. — Do zobaczenia, ojcze. Może wtedy nie będzie cię tak bardzo bolało. Dobra, chłopaki. Weźcie go.

Rozdział 29

Katie źle spała. Śniło jej się, że intruz włamał się do domu i schował w jednym z pokojów, ale nie wiedziała w którym. We śnie stała na korytarzu całkowicie nieruchomo, wstrzymując oddech, lecz intruz też musiał to zrobić, bo go nie słyszała. — Kto tam? — spytała zdecydowanym tonem. — Kimkolwiek jesteś, najlepiej będzie, jak wyjdziesz z rękami na głowie. Żadnej odpowiedzi. Może się pomyliła i w domu nie było żadnego intruza, ale nie miała odwagi wrócić do łóżka w obawie, że on wtargnie do sypialni, kiedy będzie spała, i zaatakuje ją młotkiem. Budzik obudził ją przed szóstą. Wstała z łóżka i poczłapała do łazienki. Stała pod prysznicem ponad pięć minut z zamkniętymi oczami. Potem wpatrywała się w zaparowane lustro nad umywalką, jakby nie rozpoznawała twarzy, która na nią spoglądała z przeciwka. Mokre włosy przykleiły się jej do ramion i piersi, wyglądała jak zmysłowa syrena. Maryjo, Matko Boża, pomyślała, dlaczego mam taki bałagan w życiu? Miała ochotę zadzwonić do nadkomisarza Dermota O’Driscolla, aby powiedzieć mu, że składa natychmiastową rezygnację, a potem do Johna, by zapewnić, że jedzie z nim do San Francisco; obojętne, czy znalazł dla niej pracę u Pinkertona,

czy nie. Czuła się tak wyczerpana. Czuła się taka przybita. Może i wyglądała jak syrena, ale taka, która musiała ciągnąć za sobą miasto Cork w sieci, z jego wszystkimi cwaniakami, dealerami narkotyków i alfonsami, podczas gdy miłość jej życia beztrosko żeglowała przez ocean. Włożyła sweter koloru owsianki i ciemnobrązowe spodnie. Potem przeszła do kuchni i zaparzyła sobie kubek czarnej kawy. Stała przy zlewie i piła, spoglądając na ogródek za domem. Niebo było szare; padał deszcz. Kamienny posąg Maryi Dziewicy, który stał pośrodku skalniaka, miał na nosie kroplę wody. Zadzwonił telefon. Był to detektyw O’Donovan. — Dzień dobry. Trafiłem na to zdjęcie z „Examinera”. Tim O’Leary, redaktor dyżurny, wykopał je dla mnie z plików. Zabiorę je do techników jak najszybciej. — Dzięki, Patrick. Teraz jadę do szpitala odwiedzić siostrę, ale powinnam być około dziewiątej trzydzieści. — Będziemy się modlić, żeby szybko wyzdrowiała. Prawdopodobnie dzisiaj dostaniemy wyniki sekcji… nie żeby nasz człowiek zostawił dużo śladów. Tylko ten mazak i dwa fragmentaryczne odciski na drzwiach w salonie, ale w zasadzie mogą należeć do kogokolwiek. — Do zobaczenia, Patrick. Dziękuję za modlitwę. — Czasami się sprawdzają, szefowo. Mam dowody z pierwszej ręki. — Musisz mi o tym kiedyś opowiedzieć. Zaczynam wierzyć, że Bóg jest w dołku. ♦♦♦

Kiedy Katie dotarła na oddział intensywnej terapii, zastała Siobhán nadal nieprzytomną. Pod maską tlenową wydawała się blada i woskowa, ale pielęgniarka zapewniła, że jej oznaki życiowe są stabilne, a ciśnienie krwi podniosło się w ciągu nocy. — Kiedy zobaczy ją doktor Hahq, pojedzie na kolejną tomografię, żeby się upewnić, czy nie ma już krwawienia albo czegoś innego. Katie ujęła dłoń Siobhán i ścisnęła ją. — No, Siobhán. Pamiętasz, jak bawiłyśmy się w Śpiącą Królewnę, kiedy jedna z nas udawała, że śpi, a druga musiała znaleźć sposób, aby ją obudzić? Wystarczyło, że mnie połaskotałaś, ale ty… mogłabym wylać na ciebie szklankę zimnej wody, a ty nawet nie drgnęłaś. Zamilkła, a deszcz dzwonił o szyby. — Siobhán, teraz nie bawimy się w Śpiącą Królewnę. Jesteśmy już dorosłe i nie możemy dłużej niczego udawać. Proszę, kochana, zbudź się. Proszę, otwórz oczy. Wiem, że chcesz wygrać, ale czas na zabawę już minął. Ciągle przemawiała do Siobhán, kiedy do pokoju wszedł Michael. Miał na sobie obwisłą kurtkę z kapturem koloru khaki i workowate dżinsy; wyglądał na zmordowanego. — Michael — powiedziała. Podniósł jedną rękę, żeby pokazać, jak bezradny się czuje. — Patrz, w jakim ona jest stanie. Mogła zginąć. — Kiedy się dowiedziałeś? — Wczoraj wieczorem. Próbowałem się do niej dodzwonić, ale nie odbierała komórki, więc w końcu zadzwoniłem do niej do pracy.

— Wiesz, jak ciężko jest ranna? Michael skinął głową. — Pielęgniarka powiedziała, że wyjdzie z tego, tylko nie wiadomo, czy bez szwanku. Wiesz… z powodu obrażeń głowy. Katie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Michael podszedł do łóżka Siobhán i delikatnie położył dłoń na jej czole. — Wiesz co, Katie? — odezwał się. — Nigdy nie powinniśmy się rozstawać, Siobhán i ja. Nigdy nie wiesz, że miałeś coś drogocennego, dopóki tego nie stracisz. — Masz teraz Nolę. Michael trzymał rękę na czole Siobhán. — Wiem, cholera, nie musisz mi przypominać. ♦♦♦ W drodze na Anglesea Street jej komórka grała The Fields of Athenry. Dzwonił nadkomisarz O’Driscoll. Otworzyła telefon. — Szefie? Będę za dziesięć minut. — Pospiesz się, jeśli możesz. Chyba możemy mieć kolejnego martwego księdza. Hm, jeszcze żyje, nic dokładniejszego nie wiemy, ale zaginął i mamy pół tuzina świadków, którzy widzieli, jak został przejechany na środku Pany przez czarną furgonetkę ze znakiem zapytania. Potem jacyś ludzie wrzucili go do środka i zabrali. — Kiedy to się stało? — Wczoraj wieczorem, około jedenastej, ale uwierzysz, że nikt tego nie zgłosił? Dopiero godzinę temu. Wszyscy świadkowie myśleli, że furgonetka zabiera go do Szpitala Miłosierdzia, ale

gdy jedna kobieta poszła tam rano, żeby sprawdzić, czy żyje i oddycha, dowiedziała się, że nikogo takiego nie przywieziono. Zadzwoniliśmy do szpitali w Mallow i Bantry oraz do Świętego Antoniego w Dunmanway, ale tam też go nie przywieziono… chociaż i tak było to mało prawdopodobne. — Dobrze — powiedziała Katie. — Właśnie dojechałam do Magic Roundabout. Zaraz będę. ♦♦♦ Zastała nadkomisarza O’Driscolla w pokoju przesłuchań. Rozmawiał z bladą kobietą ze zbieżnym zezem i z paskudną grzywą siwych włosów spadającą na jeden policzek, jakby skrzydłem przejechanego gołębia. Inspektor Liam Fennessy stał przy oknie, czyszcząc krawatem swoje okrągłe okulary, i bardziej niż zwykle przypominał Jamesa Joyce’a. Natomiast sierżant Jimmy O’Rourke siedział blisko kobiety, współczująco trzymając dłoń na jej ramieniu odzianym w rdzawy, ręcznie robiony golf. Detektyw Horgan opierał się o odległą ścianę, jedną dłonią zasłaniając twarz, aby ukryć, że dłubie w nosie. — Och, Katie — przywitał ją nadkomisarz O’Driscoll. — To pani Maureen O’Dwyer. To jej męża, Gerry’ego O’Dwyera, potrącono wczoraj na Patrick Street i najwyraźniej porwano. Zrobili to ci sami mężczyźni. Katie przysunęła krzesło i usiadła naprzeciwko pani O’Dwyer. — Wiemy na pewno, że to on? — spytała. — Dwóch świadków go zidentyfikowało — odpowiedział Liam Fennessy. Prowadzi sklep muzyczny Mighty Minstrel przy

Maylor Street. — Tak, oczywiście, znam ten sklep. I jego też chyba znam, przynajmniej z widzenia. Ale dlaczego ktoś chciałby go najpierw przejechać, a potem porwać? Pani O’Dwyer spojrzała na Katie zaczerwienionymi oczami. — Jesteśmy małżeństwem od siedmiu i pół roku. To dobry człowiek, ale nie jest łatwy. Zawsze powtarza, że sumienie chodzi za nim jak pies z wścieklizną i tylko czeka na okazję, żeby skoczyć na niego i ugryźć w kark. — Jego sumienie? Dlaczego? Co takiego zrobił, że czuje się winny? — Opowiadałam właśnie temu panu. Nie zawsze nazywał się Gerry O’Dwyer. Przedtem, jeszcze zanim mnie poznał, był ojcem Gerrym O’Garą. — Był księdzem? Pani O’Dwyer skinęła głową. — Był jednym z księży podejrzanych o molestowanie dzieci w Sierocińcu Świętego Józefa. Niczego Gerry’emu nie udowodniono i żadne dziecko nigdy nie wskazało go palcem ani nie powiedziało, że je molestował. Przysięgał przede mną, że nigdy nie miał z tymi chłopcami kontaków natury seksualnej. A mimo to czuł straszny wstyd, że takie rzeczy mu zarzucano, więc zrezygnował z kapłaństwa, zmienił nazwisko i próbował rozpocząć nowe życie. Liam Fennessy założył okulary i powiedział: — No i proszę. Trzeci ksiądz podejrzany o molestowanie, nieważne, czy to faktycznie zrobił, czy nie. Dla jego dobra

miejmy nadzieję, że nie porwali go ci sami oprawcy co ojca Heaneya i Quinlana. — Znajdziecie go jednak, tak? — spytała Maureen O’Dwyer, obracając nieustannie obrączkę na palcu. — Nie pozwolicie go skrzywdzić? To taki dobry człowiek. — Nasi ludzie szukają go wszędzie — odezwał się sierżant O’Rourke. — Rozesłaliśmy też opis furgonetki do wszystkich posterunków w Kerry, Limerick, Tipperary i Waterford. Jest dość charakterystyczna, ta ciężarówka. Prędzej czy później ktoś ją zauważy. Teraz może pani tylko iść do domu i się modlić. Dobry Bóg pomoże pani przez to przejść, obiecuję. Katie wezwała młodą policjantkę do pokoju przesłuchań, aby pomogła pani O’Dwyer wyjść z budynku. Kiedy kobieta wyszła, Katie odwróciła się i rzekła: — To potwierdza to, co powiedziałam doktor Collins. Zupełnie jakby sprawca chciał, aby go złapano. Jeszcze nie teraz, ale ostatecznie, kiedy ukarze tych wszystkich księży, którzy według niego zasługują na karę. Mógł użyć innej furgonetki, ale chciał, byśmy wiedzieli, że to on. Albo oni, obojętne, ilu ich razem jest. — Mógł przecież wysłać nam SMS — wtrącił detektyw Horgan. — „Halo, tu seryjny obcinacz jaj znowu w akcji. A hasło to: Ała!”. Katie, zaciskając usta, rzuciła mu ostre spojrzenie, aby pokazać, że zupełnie jej to nie bawi. Ale zauważyła, że jednak może mieć rację. — Mam wrażenie, że używa tej konkretnej furgonetki, ponieważ ma ona jakieś szczególne znaczenie… coś, czego nie mógłby zasugerować, gdyby przysyłał jedynie SMS-y. Na

przykład ten znak zapytania namalowany z tyłu… Co on oznacza? Liam Fennessy wzruszył ramionami i zrobił minę. — Może oznaczać cokolwiek albo zupełnie nic. Może po prostu znaczyć: „Kim, kurwa, jestem i dlaczego to robię?”. Albo: „Co, idioci, musicie się zastanawiać?”. Nadkomisarz O’Driscoll spojrzał na zegarek. — Cokolwiek to znaczy, musimy podjąć poważne kroki w tym śledztwie, i to naprawdę szybko. Katie… umówiłem konferencję prasową na czternastą trzydzieści i potrzebuję pomysłu, co im powiedzieć. Musimy zachować dyplomację. Jest sporo ludzi, którzy uważają, że każdy ksiądz molestujący dzieci oddane mu pod opiekę faktycznie zasługuje na pobicie i kastrację. — Hm, nie wyłączając mnie — dodał detektyw Horgan. — W zasadzie powinni wykonać to publicznie na Emmet Place i sprzedawać bilety. No i popcorn też.

Rozdział 30

Gerry’ego obudził rozpaczliwy ból. Oczywiście rozpoznawał pieśń. Była to The Rose of Allendale, tęskna ballada o podróżnym, który rozstał się z ukochaną kobietą. Ale śpiew był szczególny — wysoki i dźwięczny, jakby dochodził z kabiny pogłosowej, z ozdobnikami, które utrzymywano nawet przez minutę. Moje życie to pustynia, gdzie nie zbłądził uśmiech losu… aż fortuna dała mi ją, Różę z Allendale. Więcej nie słyszał… nie mógł, ponieważ nagle zalał go tak czarny i intensywny ból, że zastąpił wszystko: słuch, wzrok, a nawet zdolność myślenia. Nie był świadom niczego poza uczuciem, że każda kość w jego ciele była pęknięta, złamana albo zgnieciona, a wszystkie organy zostały oderwane ze swoich miejsc — wątroba, śledziona, żołądek, nerki — i ocierały się o siebie, obijały niczym łódki w porcie podczas szturmu, wplątane w postrzępioną sieć nerwów. Przez ponad pięć minut nie mógł krzyczeć, nie mógł zrobić nic, tylko trząsł się, parskał i chwytał powietrze. Stopniowo jednak ból ustępował, chociaż przy każdym oddechu bolało go tak bardzo, że aż szlochał. Ktokolwiek śpiewał, dotarł teraz do ostatniego refrenu i przeciągał ostatnią nutę, jakby nie mógł znieść końca piosenki.

Potem zaległa cisza, w której słychać było tylko trzaśnięcie drzwiami i odgłos uruchamianego silnika samochodu. — Boże, proszę, Boże, uratuj mnie — szeptał Gerry. Otworzył oczy i próbował skupić wzrok na otaczającym go pokoju, chociaż wszystko było zamazane. Leżał na gołych sprężynach łóżka, które trzeszczały i skrzypiały, kiedy próbował się przekręcić. Pokój wyglądał na sypialnię opuszczonego domku na wsi. Jedyne okno było zabrudzone i zasłonięte pajęczynami, a na zewnątrz widział tylko zielone liście rozrośniętej hortensji, które kiwały się nieustannie na wietrze. Ściany pokrywała tapeta w bladozielone chryzantemy, ale na przeciwległej ścianie ciemnobrązowymi plamami wychodziła wilgoć, a na pozostałych ścianach tapeta wybrzuszała się albo w ogóle odchodziła. Podłogę przykrywał tani, jasny dywan, ale był tak brudny i poznaczony grzybem, że trudno było się domyślić, jaki był jego pierwotny kolor. — Boże, proszę — powtarzał Gerry, lecz był tak bardzo pewien, że Bóg go ignoruje, iż niemal wyobrażał Go sobie odwróconego plecami, z rozpuszczonymi siwymi włosami. Nabrał przekonania, że Bóg go słyszy, ale nie chce odpowiedzieć. Zamiast do niego zwrócił się do Jezusa. — O Panie Jezu, najlitościwszy, Panie Ziemi, proszę, abyś przyjął to dziecko w swe objęcia, jak mówiłeś nam z nieskończonym współczuciem. Nie wiedział, czy może udzielić samemu sobie ostatniego namaszczenia. W końcu nie był już księdzem, ale tu innego duchownego nie było. Zamknął oczy i próbował sobie wyobrazić, jak olejem świętym wykonuje znak krzyża na czole.

— Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże cię łaską Ducha Świętego. Pan, który odpuszcza ci grzechy, niech cię wybawi i łaskawie podźwignie. Amen. Kiedy wymamrotał ostatnie słowa rozgrzeszenia, uświadomił sobie, że ktoś bardzo ostrożnie wszedł do pokoju i stanął blisko niego… w zasadzie to pochylał się nad nim, nasłuchując. Gerry otworzył oczy i zobaczył, że to mężczyzna w spiczastej czapce i masce na twarzy, ten sam, który mówił do niego w furgonetce. — Proszę — błagał go Gerry. — Weźcie mnie do szpitala. — Och… myślisz, że wszystkie twoje haniebne zbrodnie zostały ci wybaczone i zapomniane, co, ojcze O’Gara? Bardzo mi przykro, ale nie… w każdym razie ani ja ci nie wybaczam, ani chłopcy. — Proszę, wezwij karetkę, nie zniosę tego bólu już ani minuty dłużej. — Nie ma szans — odparł mężczyzna. Gerry pomyślał, że ma głos dziwnie szorstki, zupełnie jak dziecko, które udaje dorosłego. — Przywieźliśmy cię tutaj z pewnego powodu, ojcze. Żeby ci pokazać, że wszystko, co robisz w życiu, ma swoje konsekwencje prędzej czy później i nie ujdą bezkarnie złe uczynki. — Kim jesteś? Znam cię? Co ci takiego zrobiłem? — Och, znasz mnie wystarczająco dobrze, tak dobrze jak ja ciebie. Ale nie musisz znać mojego nazwiska. Sam siebie nazywam teraz Szarym Cefalem, od tych żarłocznych ryb w rzece Lee, z niezaspokojonym apetytem na świeże ścieki, bo

tym właśnie jesteś, ty i twoi święci bracia. Nieoczyszczone ścieki życia. Z gównem, które przechodzi wszelkie pojęcie. Mężczyzna pochylił się jeszcze bardziej, aż Gerry usłyszał, jak tamten oddycha ze świstem przez nos. — Wiesz, co mi dziadek opowiadał o cefalach? Najlepiej jest je ugotować na patelni z ziołami i przyprawami, a do tego ze starym trampkiem. Po półgodzinie opróżniasz patelnię, wyrzucasz rybę i jesz trampek. Wyprostował się i przeszedł na drugą stronę łóżka, gdzie stało kuchenne krzesło w stylu lat sześćdziesiątych, o kremowych rurowatych nogach i z wyblakłym niebieskim siedziskiem z winylu. Gerry zauważył dwulitrową butelkę po dietetycznej coli, chociaż wypełniona była jakimś przezroczystym płynem, nie colą. Były też jakieś inne przedmioty, których nie mógł zobaczyć wyraźnie bez odwracania głowy, a na to kark bolał go za bardzo. — Ja jestem dokładnie jak ten cefal, bo kiedy skończę karmić się tymi wszystkimi śmieciami, nie będę wart ocalenia, taki będę zatruty, na wskroś. Moje ciało będzie śmierdzieć tobą i twoimi grzechami. Ale zostałem zatruty już dawno temu, ojcze, zrujnowano mi ciało i duszę, zanim miałem szansę się dowiedzieć, kim jestem i czego chcę od życia. Może, tylko może, wybrałbym to, czym ty i twoi bracia chcieliście mnie uczynić. Ale chyba, kurwa, nie. Kurwa, na pewno nie. Tylko że wy nigdy nie daliście mi wyboru, co? — Bóg dokonuje za nas wyboru, nie my — wyszeptał Gerry. — Co? Co powiedziałeś? Teraz próbujesz obwiniać Boga, ojcze O’Gara? To szczególne, jeśli pozwolisz, że tak to ujmę, ponieważ

nie pamiętam, żebym go widział w pokoju, kiedy robiliście mi to, co zrobiliście, i żeby on to pochwalał. — Nie zrobiłem niczego złego — odparł Gerry. Ból wracał, a jego głos przechodził w upiorny szelest, jakby kartkę papieru niósł wiatr po jezdni. — Zapewniam, chciałem tylko jak najlepiej. — Nie, nigdy. Chcieliście tylko jak najlepiej dla siebie i pieprzonego biskupa Kerrigana. Chcieliście chwały, ojcze O’Gara, wy wszyscy. Chwały, chwały, kurwa, alleluja! — Na miłość boską, zabierz mnie do szpitala — szlochał Gerry. — Och, nie — odparł Szary Cefal. — Tutaj wyspowiadasz swoje grzechy i będziesz błagał o wybaczenie mnie i Boga. — Proszę tylko Boga o wybaczenie — powiedział Gerry. Przerwał na dwa bolesne oddechy, a potem dodał: — Bóg i tak mnie nie wysłucha. — Dlaczego mnie to nie dziwi? — spytał Szary Cefal. Wydobył z kieszeni parę czarnych nylonowych kajdanek i podszedł do łóżka. — Dobra — powiedział. — Teraz cię posadzimy. — Nie! — zaskomlał Gerry. — Proszę… nie! Cały jestem porozbijany w środku. Zabijesz mnie. — Cóż, ojcze, takie ryzyko musimy podjąć, obawiam się. — Nie! Proszę, Boże, nie! Szary Cefal chwycił jednak Gerry’ego za gruby brązowy sweter na ramionach i podciągnął go do pozycji siedzącej. Gerry krzyknął przeciągle i przeraźliwie, w absolutnej agonii. Czuł, jak kości chrzęszczą w środku, a złamane żebra wbijają się w płuca.

— Daj spokój, ojcze — upomniał go Szary Cefal. — To nic takiego. Poczekaj, to zobaczysz, co jeszcze przygotowałem dla ciebie! Gerry’ego za bardzo bolało, by krzyczał, ale kiedy Szary Cefal zaczął go podciągać na łóżku po kilka centymetrów, z każdym szarpnięciem wył cienkim i drżącym głosem. — Zapomniałem już, jaki z księdza wspaniały śpiewak — rzekł Szary Cefal. Umieścił Gerry’ego w pozycji siedzącej, z plecami wspartymi o metalowe pręty wezgłowia. Potem wziął po kolei jego ręce i przywiązał nadgarstki do łóżka nylonowymi kajdankami. Teraz Garry zemdlał. Oczy miał zamknięte, broda opadła mu na pierś, a z dolnej wargi ciekła strużka krwawej śliny. Szary Cefal potrząsnął go za ramię i powiedział: — Ojcze O’Gara? Ojcze O’Gara, słyszysz mnie? Och… ojcze O’Gaaaaara! Powieki zadrżały Gerry’emu, ale nic nie odpowiedział. Szary Cefal cofnął się i spojrzał na niego, nie próbując go więcej budzić. Potem podniósł rękę i powoli ściągnął spiczastą czapkę z przymocowaną do niej maską. W tym momencie słońce zaświeciło jaskrawo przez brudne okienko na przeciwległej ścianie i oświetliło jego twarz, zupełnie jakby sterował nim reżyser w teatrze. Włosy miał koloru słomy, kręcone i w nieładzie. Twarz okrągłą, a policzki pulchne, lekko zaróżowione. Oczy małe i intensywnie błękitne. Perkaty nos i wydęte usta. Pani Rooney, która widziała go, jak ciągnął ojca Heaneya po płyciźnie Blackwater, miała rację — rzeczywiście wyglądał jak

cherubin. W zasadzie to ojciec Machin zawsze porównywał go do cherubina po lewej stronie szesnastowiecznego malowidła Rossa Fiorentina, na którym dwa aniołki czytały książkę u stóp Madonny. Gdyby nie był taki wysoki i tak mocno zbudowany, wyglądałby słodko i nieszkodliwie. Ale u mężczyzny jego wzrostu i budowy taka twarz była dziwnie przerażająca, zwłaszcza że patrząc na Gerry’ego, marszczył ją niczym rozeźlony dwulatek. Podniósł z krzesła butelkę po coli i odkręcił. Powąchał i skrzywił nos. Nigdy nie cierpiał zapachu octu. Przypominał mu sierociniec i marynowane jajka, które podawali na kolację, szczególnie w Dzień Świętego Patryka, kiedy farbowali je na zielono. Siedział zawsze sam w jadalni, aż się ściemniło, odmawiając zjedzenia peklowanego jajka, a nie wolno mu było wyjść, dopóki go nie zjadł. Czasami wierzył, że jego nieprzemijająca nienawiść do duchowieństwa brała się z tych marynowanych jajek, nawet bardziej niż z tego, co stało się z nim później. ♦♦♦ Minęła ponad godzina, zanim Gerry odzyskał przytomność. Wtedy słońce zdążyła już pochłonąć niska szara chmura i w sypialni było tak ciemno, że z początku nie zorientował się, iż w narożniku, w strzelistej czapce z maską, w całkowitym bezruchu stał Szary Cefal i obserwował go. — Och, obudziłeś się — powiedział dziwnie wysokim głosem, ale potem odchrząknął i dodał: — Nie chciałbyś chyba, żeby cię

ominęło to, co ci teraz zrobię. No dobrze, może byś chciał, ale ja wolałbym, żebyś to widział. Gerry próbował zwilżyć usta, ale język miał suchy niczym ślimak na ogrodowej ścieżce. — Może po prostu uduś mnie, kimkolwiek jesteś, i skończ z tym. Szary Cefal wyszedł z rogu i zbliżył się do łóżka. — Trzeba uczynić zadość sprawiedliwości, ojcze O’Gara. Ludzie tak często źle pojmują Biblię, kiedy czytają: „Oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, stopa za stopę”. To po prostu znaczy, że kara powinna dorównywać zbrodni. To nie zemsta sama w sobie, ale sprawiedliwość. Nic więcej ponad to, co zasłużone… ale także nie mniej. A to „nie mniej”… jest decydujące. Przerwał, żeby wziąć oddech, ponieważ zaczął dyszeć. — Skazałeś mnie na ognie piekielne, ojcze. Wtrąciłeś mnie w płomienie Hadesu. I to samo zrobię tobie. — W takim razie niech Bóg ci wybaczy. — Oj, chyba nie wybaczy. Nie spodziewam się. Ale prawdę mówiąc, ojcze, już dawno przestało mnie to obchodzić, ponieważ wszystko, co ty i twoi święci braciszkowie mi zrobiliście, było o wiele gorsze od tego, co Nasz Pan mógł albo będzie mógł zrobić. Podniósł butelkę po coli i odkręcił kapsel. Podsunął blisko Gerry’emu pod nos i powiedział: — Czujesz to? Napalm domowej roboty. Pięć tabletek na niestrawność rozpuszczonych w dziesięciu łyżeczkach octu i dopełnione spirytusem. Gerry podniósł na niego spuchnięte oczy z okropnym uczuciem przerażenia.

— Naprawdę chcesz mi to zrobić, tak? — spytał. Żebra i miednica bolały go tak bardzo, że chciał zmienić pozycję, ale czuł, jak popękane kości trą o siebie, więc musiał pozostać w absolutnym bezruchu przez kilka sekund, gdy mózg starał się poradzić sobie z bólem. — Żadne moje słowa nie mogą zmienić twojej decyzji? Wtedy właśnie otworzyły się drzwi i do pokoju weszło jeszcze dwóch mężczyzn — jeden z nich miał wysoką czapkę podobną do biskupiej mitry, a drugi białą jak kreda maskę pierrota. Podeszli z drugiej strony łóżka i stanęli z założonymi rękami. Czuć było od nich papierosy. — Przepraszam, że to tak długo trwało — powiedział ten w masce głosem stłumionym przez tekturę. — Gówniane korki na południowej obwodnicy. — Dobrze, że nie zacząłeś bez nas — dodał mężczyzna w mitrze. — Oj, chłopie, tego bym w życiu nie zrobił — zapewnił go Szary Cefal. — To wasz dzień, tak samo jak mój. Przechylił plastikową butelkę i nalał sobie na dłoń dużą kapkę połyskującego, gryzącego żelu. Powoli wtarł go w głowę Gerry’ego, niczym fryzjer nakładający odżywkę. Gerry parsknął i próbował odwrócić głowę, ale znowu ścięgna karku dźgnął ból, a Szary Cefal był dla niego za silny. Żel mocno było czuć octem, a gdy Szary Cefal wmasował go w skórę głowy, był chłodny. — Błagam was — wyszeptał Gerry. — Błagam, abyście tego nie robili. Cokolwiek mam wam powiedzieć… cokolwiek mam wyznać… przyznaję się, przysięgam na Pismo Święte.

— Jak możesz wyznać, ojcze, skoro jesteś taki pewien, że niczego złego nie zrobiłeś? — Bo nigdy nie uważaliśmy… nigdy, ani razu nie pomyśleliśmy… że to, co robiliśmy… jest złe. W żadnej mierze. Wierzyliśmy święcie… że dajemy wam, chłopcom… największy dar, jaki człowiek może dostać… od drugiego człowieka. Tyle słów wywołało tak wielki ból, że oczy Gerry’ego wypełniły się lśniącymi łzami, które spłynęły mu po policzkach. — Kurwa, patrzcie tylko na niego — powiedział mężczyzna w masce, kiwając głową. — Nigdy nie myślałem, że zobaczę kiedykolwiek, jak ojciec O’Goryl płacze jak dziecko. Szary Cefal wyciągnął pudełko długich zapałek. Potrząsnął nim przed twarzą Gerry’ego. — Słyszysz, jak grzechoczą, ojcze? Nie pytaj, komu one grzechoczą. Grzechoczą tobie. Gerry wpatrywał się w niego mokrymi, zaczerwienionymi oczami. — Nie — wypowiedział bezgłośnie. Szary Cefal wyciągnął zapałkę i potarł nią. Kiedy zapłonęła, trzymał ją w powietrzu przez chwilę. Gerry wpatrywał się w nią, a potem zamknął oczy, jakby przez to chciał ją zgasić. — Zapalam tę świecę w imię pamięci wszystkich utraconych chłopców w Sierocińcu Świętego Józefa… szczęśliwych przyszłości, które nigdy się nie spełniły… całego strasznego bólu i poniżenia, jakie przyszło im znosić. Przede wszystkim zapalam ją w silnym przekonaniu, że to, co przeszli, nigdy nie przydarzy się innemu chłopcu. Amen.

— Amen — powtórzyli jak echo mitra i pierrot, a Szary Cefal przyłożył płonącą zapałkę do głowy Gerry’ego. W jednej chwili z ostrym trzaskiem włosy Gerry’ego zajęły się płomieniem. Przez pierwszych kilka sekund nie czuł zupełnie nic, ale ogień płonął szybko i wściekle, a płomienie strzelały w górę na ponad pół metra. Gdy włosy znikły i płonący żel zaczął spalać jego gołą skórę, wydał taki wrzask, aż mężczyzna w masce zacisnął dłonie na uszach. W koronie żywych płomieni Gerry rzucał się z boku na bok, aż rama łóżka zgrzytała w proteście, a nogi tańczyły wściekłą rumbę. Jednak cienkie nylonowe paski trzymały Garry’ego mocno przy wezgłowiu i nie dawały się zerwać, aż już nic więcej nie mógł zrobić, tylko siedzieć absolutnie sztywno, zgrzytając zębami, z twarzą wykręconą z bólu, z zaciśniętymi szczękami, podczas gdy ogień wznosił się wysoko, aż w końcu przygasł. Po trzech lub czterech minutach ostatnie płomienie kąsały poczerniały, skrwawiony skalp, a potem odeszły w zapomnienie. Głowa Gerry’ego osunęła się na pierś. Znowu był nieprzytomny po przeżytym wstrząsie, a jego ciało drżało niczym na przejmującym zimnie. Dławiący dym wzniósł się leniwie do sufitu, aż porwał go ciąg powietrza i znikł. — Hm… — odezwał się mężczyzna w mitrze — myślicie, że widział piekło? — Tylko mały kawałek, po mojemu — odpowiedział Szary Cefal. Zakręcił butelkę i odstawił na krzesło. — Ale nie martw się, niedługo się dowie, jakie jest naprawdę, tak samo jak my wszyscy je poznaliśmy.

Rozdział 31

Cappuccino ostygło, ale Katie i tak je wypiła, wyciągając serwetkę z pudełka na biurku, by wytrzeć usta. Podniosła telefon, chcąc zadzwonić do szpitala, kiedy do drzwi jej biura zastukał John. Miał na sobie brązową skórzaną kurtkę pilota i koszulkę w zielono-białą kratę. Właśnie wyszedł od fryzjera i wyglądał pięć lat młodziej. — Katie — powiedział, uśmiechając się po swojemu, niepewnie. — John! Cześć, kochanie, zaskoczyłeś mnie. — Zatem nie ma szans na lunch? — O wpół do trzeciej mamy konferencję prasową, a ja staram się posunąć do przodu z tą sprawą zabójstw księży, żebyśmy mogli podać coś sensownego. John wszedł do środka i stanął obok jej biurka. — Hej… po co się męczyć? — Jak to? — Musisz tylko powiedzieć prasie, że badasz niezwykle obiecujące poszlaki i że tylko kilka dni dzieli cię od aresztowania, a resztę opowiesz im, gdy zjesz późny lunch w Clarionie z ukochanym mężczyzną i może po półgodzinnych małych figlach w pokoju na górze.

Katie spojrzała na niego z udawanym zdenerwowaniem. — Nie mogę tego zrobić, ponieważ nie mam żadnych niezwykle obiecujących poszlak i ponieważ naprawdę chcę rozwiązać tę sprawę. Nikt nie może się jeszcze o tym dowiedzieć, ale zaginął kolejny ksiądz… hm, były ksiądz… i poważnie się martwimy, że to samo może się jemu przytrafić… o ile już się nie stało. — Chcesz powiedzieć…? — John uniósł dwa palce i poruszył nimi jak nożyczkami. Katie skinęła głową. — A może jeszcze gorzej, jeżeli może być coś gorszego od tego, co zrobili ojcu Quinlanowi. — Jezu. Katie wstała, obeszła biurko i objęła Johna w pasie. — Posłuchaj — powiedziała o wiele spokojniej — nie wiesz, jak mi przykro, że to wszystko rozpętało się właśnie teraz. Pocałował ją — raz, dwa, trzy razy. — No już, kochana. Masz swoją pracę, wiem o tym. A najważniejsze: jak twoja siostra? — Nadal tak samo jak poprzednim razem, kiedy ją widziałam. Miałam zadzwonić i zapytać. Przytulił ją mocno. — Naprawdę przepraszam, że tak się narzucałem w szpitalu. Boję się, że będę musiał wyjechać do San Francisco, a ty nigdy do mnie nie przyjedziesz. Codziennie pojawia się nowy powód, abyś nie jechała. Chłopacy wzywają mnie na całego i organizują sprzedaż internetową. — To powinieneś jechać.

Spojrzał na nią. Zajrzał głęboko w oczy. — Nie chcę jechać, dopóki nie będę w stu procentach pewien, że przyjedziesz, kiedy siostra wyzdrowieje i doprowadzisz tę sprawę do końca. Nie chcę tam jechać i odkryć nagle, że już cię więcej nie zobaczę. Katie przytuliła głowę do jego piersi — tak mocno, że czuła, jak bije jego serce pod cienką bawełną koszuli. Kiedy wzięła oddech, poczuła cynamonowo-dębową wodę po goleniu i po prostu jego. Nie potrafiła znaleźć żadnych wiarygodnych słów, by mu powiedzieć, ponieważ wiedziała, że właśnie w tej chwili nie mogła przysięgać na Biblię, iż pojedzie za nim do San Francisco; ale wiedziała też, że nie będzie mogła tak po prostu zostać tu, w Irlandii. — Znasz to stare powiedzenie — odezwała się. — Próba serca to kłopot. ♦♦♦ W tej chwili detektyw O’Donovan zjawił się w otwartych drzwiach. Odchrząknął, aby obwieścić swoje przybycie, a John i Kate odsunęli się od siebie. Pokazał pendrive. — Przepraszam, że przeszkadzam, ale specjaliści od fotografii z Phoenix Park właśnie mi to przysłali i chyba szefowa musi to zobaczyć natychmiast. — Oczywiście — odpowiedziała Katie. Przechyliła głowę, by pocałować Johna. — Porozmawiamy wieczorem, dobrze? Może uda nam się wyjść na drinka albo coś zjeść.

John nic nie odpowiedział, ale mocno ujął jej dłoń i trzymał przez chwilę, a potem wyszedł. — Przepraszam — powtórzył detektyw O’Donovan. — Nie, nic się nie stało. Zobaczmy, co tam masz. Detektyw O’Donovan podszedł do komputera Katie z panoramicznym monitorem i włożył pendrive. Natychmiast pojawiło się czarno-białe zdjęcie z gazety. Na nim wielebny Kelly stał na stopniach budynku diecezji pod monstrualnym czarnym parasolem, otoczony przez księży wagi ciężkiej, a naprzeciw niego stał Paul McKeown z CSS oraz zbieranina zamaskowanych i zakapturzonych protestujących w tle, niczym uciekinierzy z karnawałowej parady. — To kopia z oryginalnego negatywu — wyjaśnił detektyw. — Tło jest niewyraźne, ale użyli programu Kneson Imagener i nie uwierzy pani, co udało im się wydobyć. To niesamowite. Kliknął myszą i fotografia natychmiast nabrała ostrości. Kliknął drugi raz i ekran wypełniło zbliżenie czarnej furgonetki z dwoma znakami zapytania na drzwiach. Na boku widniał też napis i Katie widziała go całkiem wyraźnie. — Zwołaj wszystkich — poleciła. — Chcę, żeby cały zespół to zobaczył. Także nadkomisarza O’Driscolla, jeżeli wrócił z lunchu. W ciągu pięciu minut inspektor Fennessy, sierżant O’Rourke i detektyw Horgan oraz trzech innych detektywów wypełnili biuro Katie. — To musi pozostać w całkowitej tajemnicy aż do odwołania — przestrzegła ich Katie. — Zanim komukolwiek powiemy, muszę jeszcze raz widzieć się z Kellym.

Sierżant O’Rourke zbliżył się do monitora i przyjrzał, marszcząc czoło w skupieniu. Po chwili odwrócił się i powiedział: — Te znaki zapytania na tylnych drzwiach to wcale nie są pytajniki, co? To raczej te kije pasterskie, które noszą ze sobą biskupi. — Masz rację — wtrącił inspektor Fennessy. — Pastorały, tak się nazywają. Biskupie. — Właśnie — dodała Katie. — Zobaczcie, co jest napisane na boku furgonetki. — „Diecezja Cork i Ross. Redemption Road. Cork” i numer telefonu. Sierżant O’Rourke kiwał powoli głową. — Kuźwa, więc ten wóz, którym jeździł zabójca księży i przewoził ciała, należy do kościoła? — W każdym razie na pewno kiedyś należał — odparła Katie. — Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem go w mieście. — Hm, nie zauważyłbyś, gdybyś właśnie tego wozu nie szukał — stwierdził detektyw O’Donovan. — Zamalowali napis z boku i zmienili tablice rejestracyjne, ale z jakiegoś powodu nie udało im się zamalować drugiego z pastorałów. — Może zabrakło im farby — zasugerował detektyw Horgan. — Może tak — zgodził się sierżant O’Rourke. — Dochodziło do głupszych rzeczy. Pamiętacie tego faceta, który zabił konia i obciął mu nogi, żeby zmieścił się na tylne siedzenie samochodu, i pojechał przez Grand Parade z łbem sterczącym w oknie? „Jest jak pies, widzicie, lubi, jak mu wieje w pysk”, tak mówił, kiedy go zatrzymaliśmy. — Jaki teraz mamy plan działania? — spytał inspektor Fennessy.

— Chyba odwiedzimy Redemption Road — zdecydowała Katie. — Wracamy do korzeni. Liam… pojedziesz ze mną. Potrzebuję twojego dociekliwego umysłu. ♦♦♦ Katie chciała zaskoczyć wielebnego Kelly’ego, więc pojechała na Redemption Road, nie uprzedzając sekretarza i nie umawiając się na spotkanie. Deszcz był ulewny, więc razem z inspektorem Fennessym przebiegli przez parking przed budynkami diecezji, stawiając kołnierze na sztorc. Dopadli do drzwi wielebnego Kelly’ego i Katie zastukała ostro do sekretariatu, zanim weszli do środka. Sekretarką wielebnego Kelly’ego była umęczona zakonnica o spiczastym, zaróżowionym nosie. Na jej biurku leżała niedokończona kanapka, ale kobieta miała tak małe usta, że Katie zastanawiała się, jak udawało jej się wydobyć jakiekolwiek słowa, a co dopiero zjeść cokolwiek. Katie pokazała jej policyjną odznakę. — Detektyw komisarz Maguire. Chciałabym się zobaczyć z wielebnym Kellym. — Och, rozumiem. Och, nie wiem. — Zakonnica była wytrącona z równowagi, a jej nos zrobił się jeszcze bardziej różowy. — Czy Jego Eminencja spodziewa się pani? — Nie — odparła Katie. Zakonnica zajrzała do otwartego terminarza na biurku i mocno zmarszczyła brwi, jakby same te zmarszczki mogły magicznie pomóc w zapełnieniu listy popołudniowych spotkań.

Zanim zdążyła zaprotestować, Katie obeszła biurko i sama zajrzała do notesu. — „Siedemnasta. Golf z radnym Murphym w Fota, w zależności od pogody”. Tylko to ma tu zaplanowane. A którą teraz mamy godzinę? Zaledwie wpół do pierwszej. Ma pełne cztery i pół godziny na rozmowę z nami. A poza tym leje jak z cebra, więc jest to zależne od pogody. — Przepraszam, pani komisarz. Nie jest to tu wpisane, ale teraz właśnie ma spotkanie z prasą. — Spotkanie z prasą? Na jaki temat? Wie, że nie wolno mu rozmawiać z dziennikarzami o sprawie, nad którą pracujemy. Nie bez konsultacji ze mną. — Nie wiem, czego to dotyczy — odpowiedziała zakonnica. Była coraz bardziej podekscytowana i cicho stukała palcami w blat biurka, jakby próbowała przekazać ostrzeżenie alfabetem Morse’a człowiekowi w pokoju za nią. — Hm, kto u niego jest? „Examiner”? RTÉ? Nie widziałam żadnych wozów telewizyjnych na zewnątrz. Katie ruszyła w stronę ciężkich dębowych drzwi Jego Eminencji Kelly’ego, ale zakonnica zerwała się od biurka i zagrodziła jej drogę, zanim Katie zdążyła zastukać, chwytając zaborczo klamkę. — Zobaczę, czy Jego Eminencja może pani poświęcić kilka minut — powiedziała. Przypominała Katie te szczupłe, posiniaczone i zastraszone żony, które panikują, gdy tylko policjant pyta je, gdzie mąż, a one przysięgają, że nie widziały go od tygodni, nawet jeśli ukrywa się pod łóżkiem w dziecinnym

pokoju albo kuca w pomieszczeniu gospodarczym z prześcieradłem na głowie. — To śledztwo w sprawie morderstwa — poinformowała ją Katie. — Wielebny musi poświęcić nam tyle czasu, ile wymagamy. Zakonnica nic nie odpowiedziała, ale zastukała w drzwi. — Wasza Eminencjo! — zawołała słabym głosem. Nie było odpowiedzi, więc zastukała po raz drugi. — Wasza Eminencjo… komisarz Maguire tu jest. Twierdzi, że musi z wielebnym porozmawiać! Zapadła długa cisza, ale zanim zakonnica zdążyła zastukać po raz trzeci, usłyszeli, jak po cichu obraca się klucz w drzwiach, a wielebny Kelly mówi: — Wejść! Zakonnica otworzyła drzwi i wszyscy weszli do gabinetu. W środku panował głęboki mrok, ponieważ nie paliła się żadna lampa, nawet ta na biurku, chociaż niebo na zewnątrz było szare. Wielebny Kelly stał w pewnej odległości za biurkiem w dość dziwnej pozie, jak pomyślała Katie, częściowo obronnej, a częściowo agresywnej, prawą rękę opierając na biodrze, a lewą odgarniając do tyłu włosy. Wyglądał jak ktoś, kto wypadł z autobusu podczas wysiadania i nie do końca odzyskał równowagę i dostojność. Poza wielebnym Kellym jednak w pokoju nikogo nie było… jedynie z lekka święty portret biskupa Kerrigana. — Katie — odezwał się Kelly, starając się przywołać ciepły ton. Wyszedł do przodu z wyciągniętą ręką. — Naprawdę byłbym

wdzięczny, gdyby się pani umówiła. Mógłbym wtedy poświęcić pani całą uwagę, na jaką zasługuje. Katie pomyślała: Wasza Eminencjo, potrafię rozpoznać ten uśmiech przez zaciśnięte zęby. Myśli ksiądz, że zasługuję na te bzdety. Rozejrzała się po gabinecie i powiedziała: — Więc… gdzie prasa? — Prasa? — Prasa. Sekretarka Waszej Eminencji powiedziała, że wielebny ma konferencję prasową. A właśnie, to inspektor Liam Fennessy. Chyba ksiądz jeszcze go nie poznał. — Konferencję prasową… — powtórzył wielebny Kelly, zasłaniając dłonią usta, jakby nie całkiem rozumiał, co te słowa znaczą. Jednak w tej chwili drzwi obok regałów na książki otworzyły się i wyszła przez nie Ciara Clare z „Catholic Recorder”, a towarzyszył temu odgłos wody spuszczanej w toalecie. Kiedy Katie spotkała ją po raz pierwszy w Ballyhooly — tego ranka, gdy znaleźli ciało ojca Heaneya w rzece — Ciara Clare miała na sobie duże szare poncho, które tuszowało rozmiar jej piersi. Teraz ubrana była w obcisły sweterek w szerokie czerwono-fioletowe paski, ze spiczastym dekoltem, który dramatycznie odsłaniał jej olbrzymi biust. Miała także na sobie bardzo krótką fioletową mini i lśniące fioletowe szpilki. Kręcone czarne włosy niechlujnie upięła spinkami; Katie zauważyła także, że świeżo nałożyła szminkę koloru żurawiny. Pieprzyk na górnej wardze stał się teraz bardziej widoczny niż kiedykolwiek. — No, no — odezwała się Katie. — Miło cię znowu spotkać, Ciara. Domyślam się, że pani Clare to ta prasa, dla której

wielebny urządził dzisiejszą konferencję? — Reporter z „Catholic Recorder” przychodzi raz w tygodniu na prywatną konferencję — rzucił wielebny Kelly. — W końcu „Recorder” to jedyny organ, za pomocą którego diecezja może przemawiać bezpośrednio do szeroko pojętych wiernych. Katie kusiło, żeby wygłosić sarkastyczny komentarz na temat organów, ale ugryzła się w język. — Muszę zadać Waszej Eminencji kilka pytań na temat nowych dowodów, które zdobyliśmy — powiedziała zamiast tego. — Ciara, wybaczy pani? Ciara Clare podniosła długi fioletowy sweter z oparcia fotelu. — Zadzwonię później, jeśli można — odezwała się, wyraźnie sepleniąc. — Żeby ksiądz do końca przekazał mi wszystkie szczegóły na temat festiwalu młodzieży chrześcijańskiej w Clonmacnois. Powiedziała to takim beznamiętnym głosem, jakby czytała z promptera, więc Katie natychmiast zorientowała się, że próbuje Kelly’emu dać alibi. Założyłaby się, że on nawet nie zaczął opowiadać o tym festiwalu ani o żadnych innych sprawach diecezji, jeśli o to chodzi. Czuła, że to stek bzdur. — Proszę siadać — rzekł Kelly, gdy tylko Ciara Clare wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. — To zajmie chwilę — odparła Katie. Otworzyła teczkę i wyjęła odbitkę fotografii z demonstracji CSS. Wielebny Kelly przyjrzał się fotografii, a potem obdarzył Katie kolejnym wymuszonym uśmiechem i pokręcił głową. — Pamiętam ten dzień, Katie. Nie żeby z przyjemnością, zapewniam, ci tak zwani ocaleńcy byli niezmiernie agresywni.

— Hm, może mieli jakieś powody, ale to osobna kwestia. Chciałabym zapytać o furgonetkę na parkingu. Wielebny Kelly ponownie przyjrzał się fotografii. — Tak… to ciężarówka, której używaliśmy do wszelkich sprawunków na terenie diecezji. Na przykład do zakupów, zbiórki ubrań. Do przewożenia sprzętu sportowego. Albo mebli z jednego kościoła do drugiego. Wie pani, takie rzeczy. — Wie ksiądz, co się z nią stało? Wielebny Kelly przymrużył oczy. — Co się z nią stało? Co pani sugeruje? Skąd mam wiedzieć, co się z nią stało? — Nie jest już w posiadaniu diecezji, prawda? — Hm, nie. O ile mi wiadomo, pozbyliśmy się jej jakieś trzy lub cztery lata temu, mamy teraz nowego vana, białego. W zasadzie to dwa. Zdaje się, że ta furgonetka została oddana w rozliczeniu. — Kto miałby dokładne informacje? — Ojciec Lowery będzie wiedział. Jest odpowiedzialny za transport i logistykę. Ale czy ma znaczenie, co się z nią stało? — Tak, ma, Wasza Eminencjo. I to duże. — Mogę spytać dlaczego? — Jeszcze teraz nie mogę powiedzieć. Ale niebawem wrócę do tego. Czy ojciec Lowery tutaj pracuje? Im szybciej z nim porozmawiamy, tym lepiej. Wielebny Kelly splótł dłonie. Katie starała się rozszyfrować jego spojrzenie, ale widziała tylko, że umysł duchownego pracuje na wysokich obrotach.

— Ojciec Lowery istotnie ma tu biuro, tak, ale obawiam się, że nie będzie go dzisiaj. W kościele Świętego Michała w Rathbarry jest wyprzedaż charytatywna i najprawdopodobniej tam będzie. Poza tym… zdaje się, że protokół wymaga, abym najpierw poinformował biskupa, że chcecie z nim porozmawiać. Biskup nie jest uszczęśliwiony, kiedy policja przesłuchuje duchownych tak na oślep. — To wcale nie na oślep, Wasza Eminencjo — odparła Katie. — To poważane dochodzenie w sprawie morderstw, a jedyny obowiązujący protokół to protokół znalezienia tego, kto zamordował i wykastrował ojca Heaneya oraz ojca Quinlana, zanim zrobi to następnemu. Wielebny Kelly znowu się uśmiechnął do Katie przez zaciśnięte zęby. — Bardzo dobrze. Porozmawiam bezpośrednio z biskupem, a potem zadzwonię do pani i powiem, gdzie pani znajdzie ojca Lowery’ego. Obiecuję się pospieszyć. Katie podeszła do drzwi, a zaraz za nią podążył inspektor Fennessy. — À propos! — zawołał wielebny Kelly. — Czy są jakieś wieści o Brendanie Doodym? — Na razie żadnych. Jeżeli rzeczywiście popełnił samobójstwo, to na pewno dokonał tego gdzieś, gdzie trudno trafić. — Kiedyś się znajdzie, Katie — odparł Kelly. — A tego dnia okaże się, że miałem rację co do niego, proszę zapamiętać moje słowa.

Katie otworzyła drzwi i jej wzrok padł na zakonnicę z różowym nosem, która siedziała za biurkiem, a na jej twarzy malował się niezwykły niepokój. Biedna dziewczyno, pomyślała. Jak sobie pójdziemy, to ci się naprawdę oberwie za to, że nas nie przegoniłaś. ♦♦♦ W drodze na Anglesea Street przestało padać, chociaż ulice nadal były na tyle mokre, że opony syczały. — I jak, Liam, co myślisz? — spytała Katie, kiedy przejechali rzekę. Słońce odbijało się tak jasno od powierzchni wody, że musiała opuścić daszek przeciwsłoneczny. — Myślę, że nie wszyscy pośród duchownych zwracają szczególną uwagę na arcybiskupa Diarmuida Martina — odparł Fennessy sprytnie. Katie wiedziała, do czego zmierza inspektor. Podczas niedawnej uroczystości święceń w Dublinie arcybiskup Diarmuid Martin głośno potwierdził zobowiązanie Kościoła do celibatu księży. — Przypuszczam, że to zależy od definicji celibatu — zauważyła Katie. — Chyba mówimy tu raczej o Monice Lewinsky niż o pójściu na całego. — Z drugiej strony ona mogła jedynie skorzystać z jego toalety — wtrącił inspektor Fennessy tonem, który sugerował, że nie wierzył w to ani przez chwilę. Katie pokręciła głową. — Po pierwsze: drzwi były zamknięte na klucz, to znaczy, że cokolwiek Jego Eminencja robił, nie wolno było przeszkadzać.

Dlaczego miałby się martwić, że ktoś mu przeszkodzi, skoro jedynie rozmawiał z reporterką z „Catholic Recorder” o festiwalu młodzieży w Clonmacnois? Po drugie: Ciara Clare odświeżyła szminkę, co sugeruje, że robiła coś, co ją naruszyło. W pokoju nie było ani jedzenia, ani napojów, więc nie mogła wytrzeć jej o szklankę czy kanapkę. Po trzecie: założę się, że tego nie zauważyłeś, ale guziki sutanny Kelly’ego były źle zapięte, na samym środku. W pośpiechu, aby wyglądać przyzwoicie, pominął jedną dziurkę. Inspektor wydał z siebie „pfff!”, co miało oznaczać rozbawienie. — Więc wielebny Kelly to wredny, stary wikariusz generalny. Ale dokąd to nas prowadzi? — Nie jestem pewna, ale mówi to nam dużo o jego charakterze. I nie ma najmniejszej wątpliwości, że w tych wszystkich zabójstwach księży jest coś, co chciałby przed nami ukryć. — Chyba ta furgonetka może być kluczem do tego — stwierdził inspektor Fennessy. — Kiedy zapytała go pani, co się z nią stało, nie patrzył prosto w oczy. Według mnie dokładnie wie, co się stało, a jedynie nas blokował. — Zgadzam się z tobą, Liam. Chyba mogę wrócić na tę konferencję i powiem im, jaki nowy ważny ślad znaleźliśmy. Tymczasem spróbuj zlokalizować ojca Lowery’ego. Musi mieć komórkę. Albo spróbuj zadzwonić do kościoła Świętego Michała. Nie angażuj miejscowej policji. Wiesz, co by się wtedy stało: wszyscy się podniecą, a jeden z nich wypapla, na co trafiliśmy. Jeśli nie złapiesz Lowery’ego przez telefon, wyślij kogoś do

Rathbarry. Może Jimmy’ego O’Rourke’a. To zajmie mu najwyżej godzinę. Dojechali na posterunek i wysiedli z samochodu Katie. Gdy szli przez parking, inspektor Fennessy powiedział: — A może przekażemy prasie opis furgonetki? Musi gdzieś stać w nocy i ktoś musiał ją widzieć. — Jeszcze nie — odparła Katie. — Jak mówiłam wcześniej, oprawca zostawił ten pastorał na drzwiach nie bez powodu. Chyba dobrze wie, że my o tym wiemy. Ale nie chcę, żeby spanikował i zamalował go albo gdzieś porzucił samochód. Drwi z nas, ale nie skończył jeszcze swojego dzieła i postara się, byśmy go nie złapali do samego końca. — Więc jest pani pewna, że chce zabić więcej księży? — Jestem przekonana. Czuję to. Spójrzmy prawdzie w oczy: ilu księży w samym Cork podejrzewano o molestowanie dzieci? Jedenastu? Dwunastu? Możemy tu mówić o czymś więcej niż seryjnych morderstwach. Możemy mówić o masakrze.

Rozdział 32

Gerry’ego zbudził ten sam eteryczny śpiew, który słyszał wcześniej. The Rose of Allendale. Tym razem ton brzmiał jeszcze wyżej niż poprzednio. Niemal falsetem. Kwiaty porosły górski stok, w dolinie czuć ich woń… ale najsłodsza dotąd jest ta Róża z Allendale. Nadal leżał na sprężynach żelaznego łóżka, z nadgarstkami przymocowanymi nylonowymi paskami do wezgłowia, ale przykryto go trzema lub czterema ciężkimi wełnianymi kocami. Czuć je było wilgocią i pleśnią, jednak trząsł się w szoku i był za nie wdzięczny. Zdawało mu się, że skóra głowy nadal płonie, chociaż wiedział, że płomienie już dawno się wypaliły. Nie uświadamiał sobie, że prawie wszystkie włosy zostały spalone poza kilkoma rzadkimi kępkami z tyłu; w kilku miejscach po lewej stronie głowy spalona skóra odsłaniała kość czaszki, a pozostała część głowy była czerwona i połyskiwała płynem. Nie wierzył, że człowiek potrafi przejść taką męczarnię, a co dopiero on sam. Ból trwał, nie ustępował, jak jakiś straszny, nieubłagany hałas, który nie pozwala ci zasnąć co noc, a on modlił się jak nigdy dotąd, by się już skończył. Poruszał ustami,

ale jedynym odgłosem, jaki się wydobywał, był cichy, monotonny charkot. Ojcze w niebie, proszę zwróć swą głowę choć raz i ujrzyj mój ból, zlituj się nade mną. Wiem, że zgrzeszyłem i cię zawiodłem. Proszę, skończ te męczarnie i zabierz mnie do siebie. Proszę, Boże, niech to się skończy. Proszę. Nawet jeżeli nie ma nic po śmierci, a tylko wieczna cisza i wieczna ciemność, proszę, zlituj się nade mną i pozwól umrzeć. Nadal się modlił, gdy zjawił się Szary Cefal. O Jezu, pomyślał, żadnych więcej tortur. Żadnego więcej bólu. Nie ma nic gorszego. Nigdy w życiu nie czuł się tak przerażony. Pod kocami zmoczył się obficie, a ciepły mocz kapał na podłogę. Szary Cefal stał nad nim przez chwilę, zasysając i wydmuchując płócienną maskę przy każdym oddechu, aż Gerry niemal rozróżniał jego rysy. — Modliłeś się, ojcze — odezwał się w końcu. — Tylko się, kurwa, modliłeś, co? — Jestem w piekle — wyszeptał Gerry. — Co mówisz? — spytał Szary Cefal, przykładając dłoń do ucha. — Gdzie niby jesteś? — Jestem… w piekle! — Jesteś w piekle. Tak? No, no. Piekło. Na więcej nie zasługujesz, ojcze O’Gara. Piekło, na które ty sam skazałeś innych, było nieskończone… a twoje przynajmniej szybko się skończy. Może nie tak szybko, jak o to prosisz, ale trochę zbyt szybko jak dla mnie i moich przyjaciół. Gerry dwa lub trzy razy spazmatycznie chwycił powietrze.

— Wierzyliśmy szczerze… — wyszeptał — wierzyliśmy święcie i prawdziwie… że zobaczymy Boga. — Oj, to na pewno — odparł Szary Cefal szyderczym tonem. — Ale czy ty tego nie rozumiesz? To właśnie sprawia, że to, co nam zrobiliście, jest jeszcze bardziej niegodziwe. Jak człowiek ma zobaczyć Boga? Jak ktokolwiek ma ujrzeć swojego Stwórcę? Poprzez odkupienie, ojcze, oto jak. Przez bezinteresowność i przez własne poświęcenie. Nie przez rozmyślną ofiarę innych. — Przepraszam — powiedział Gerry. — Och! Przepraszasz! Teraz na pewno tak, ale za każdym razem, kiedy widziałem cię w tym twoim sklepie muzycznym… a uwierz mi, zaglądałem częściej, niż to sobie wyobrażasz… nigdy nie wyglądało na to, że ci przykro, ani razu. Byłeś uśmiechnięty i rozbawiony, a nie smutny. — Co teraz chcesz mi zrobić? — spytał Gerry. Głos przeszedł mu w wysoki, chrapliwy świst. — Powiem ci, chłopie, co ci teraz zrobimy. Spodoba ci się! — Co? — Nie bądź głupi. Tylko dla jaj tak mówiłem. Wcale ci się nie spodoba. Ale jeżeli zaakceptujesz to jako sprawiedliwą karę, pomoże ci to przetrwać. — Proszę, nie rańcie mnie więcej. Szary Cefal pochylił się jeszcze bardziej i przez ułamek sekundy Gerry’emu wydawało się, że wie, kto to jest. W jego mowie było coś szczególnego, coś w akcencie i coś w sposobie, w jaki mieszał słowa z wyższych sfer, takie jak „godny pogardy”, „odkupienie” i „sprawiedliwa kara”, z ulicznym slangiem, na przykład „ziomal” i „dla jaj”. Gerry’emu wydawało się, że został

wychowany w najbiedniejszej i najdzikszej dzielnicy, ale później został adoptowany przez rodzinę o wiele bardziej kulturalną i zamożną. Gdzieś na peryferiach jego świadomości pływało jego imię. Wiem, kto to jest, myślał. Na pewno wiem, kto to jest. Miał już wypowiedzieć to imię głośno, kiedy Szary Cefal chwycił stertę koców, którymi był przykryty, i ściągnął je na podłogę. Gerry został szarpnięty za bok, za samą rozbitą klatkę piersiową, i poczuł, jakby jednocześnie dźgało go kuchennymi nożami kilkunastu szalonych napastników. Wtedy zapomniał wszystko. To imię. Dzień tygodnia. Nawet własne nazwiska. Prawie zapomniał, że jest człowiekiem. — To, co nam zabraliście, ojcze — odezwał się Szary Cefal — było o wiele gorsze niż odebranie nam życia. Zabraliście nas… zabraliście to, kim byliśmy. Spoglądałem w lustro co rano i widziałem twarz, a ta twarz patrzyła na mnie, ale to nie byłem ja. Już nie. Gerry’ego ogarniał zbyt wielki ból, aby mógł mówić. Zgrzytał zębami, wydając z siebie nieustanny jęk. — Dobra… bierzmy się do roboty, co? — zdecydował Szary Cefal. Gwizdnął ostro przez zęby i zjawili się na nowo tamci dwaj, jeden w biskupiej mitrze, a drugi w masce pierrota. — W końcu odzyskał przytomność — poinformował ich Szary Cefal. — W każdym razie wystarczająco. Szkoda byłoby tylu naszych kłopotów, żeby niczego nie poczuł. — Matko Boska kochana, wygląda jak trzy kilo surowej wątroby. — Tylko go nie żałuj. Przypomnij sobie, co zrobił.

— Nie żałuję tego gnoja wcale, wierz mi. Gdybym tylko znalazł sposób, by cierpiał to przez kolejne trzydzieści lat… — Pomóż ściągnąć mu gacie. Jezu, patrz, zsikał się. Szary Cefal rozpiął brązowy skórzany pasek Gerry’ego, a potem zamek sztruksowych spodni, które w kroczu były ciemne i mokre od moczu. Mężczyzna w masce pierrota ściągnął je z ud, z kolan, aż w końcu zdjął przez stopy. Tymczasem ten w biskupiej mitrze podciągnął ciemnobrązowy sweter do piersi. Musiał nacisnąć na połamane żebra Gerry’ego, bo ten krzyknął: „Dobry Boże Wszechmogący! Nie!”. Mężczyzna w mitrze z grymasem na twarzy ściągnął Gerry’emu jasnoniebieskie bokserki, które były mocno poplamione na ciemny brąz. Podniósł je i pomachał nimi na boki. — Zesrał się też — powiedział. — Hm, no to się zemściłeś — odpowiedział ten w masce. Pochylił się nad Gerrym i wycedził mu prosto w twarz: — Kiedyś też mi to zrobiłeś, pamiętasz, gnoju? Na katechezie, jak miałem tylko siedem lat. Nie mogłem się powstrzymać, a ty nie pozwoliłeś mi iść do kibla. Tak śmierdziałem, że cała klasa stłoczyła się po drugiej stronie sali, aż musiałeś ich posłać na boisko. — Wiem, kim jesteś — zaskrzeczał Gerry. — Wiem, kim wszyscy jesteście. — Tak sądzisz, ojcze O’Gara? Szkoda, że nie będziesz miał okazji powiedzieć o tym komukolwiek, co? — Znam was, ale przede wszystkim Pan Bóg wie, kim jesteście, i pójdziecie ze mną do piekła, uwierzcie mi, cała trójka. — Tako rzeczesz.

Szary Cefal podszedł do brzegu łóżka. Trzymał dwulitrową butelkę po coli z przezroczystym, lśniącym żelem. Potrząsnął nim i powiedział: — Ostatnim razem przypiekliśmy ci nieco mózg, żebyś wiedział, co o tobie myślimy. A teraz pora zabrać się do prawdziwego interesu. Oko za oko, ząb za ząb, męskość za męskość. Tak, ojcze O’Gara. Sam byłeś księdzem. Wiesz wszystko o męskości i ile znaczy, kiedy zostanie odebrana czy to z woli Boga, czy przez zachciankę człowieka. Gerry znowu zaczął tracić przytomność. Pokój robił się coraz ciemniejszy, a głos Szarego Cefala niósł się echem. Czuł się, jakby był w teatrze, a Szary Cefal odgrywał rolę magika, jego dwaj zamaskowani kolesie służyli mu za asystentów, natomiast on sam był ochotnikiem, który miał zniknąć albo zostać przepiłowany na pół bądź poddany czemuś równie niewyobrażalnemu. Szary Cefal odkręcił butelkę i znowu nalał sobie na lewą dłoń trzęsący się, przezroczysty żel. Gerry poczuł woń octu. — Nie — powiedział. — Nie znowu. Proszę. Tamten stał obok Gerry’ego przez wieczność, jak się wydawało, chociaż w rzeczywistości nie minęło nawet trzydzieści sekund. Wszyscy milczeli. Garry słyszał jedynie trzeszczenie sprężyn pod sobą, stukot hortensji o okno i psie dyszenie Szarego Cefala oraz jego dwóch towarzyszy. Zza masek. Z przerażeniem uświadomił sobie, dlaczego dyszą. Byli podnieceni. — Nie — zaprotestował Gerry, ale był bezradny i kiedy Szary Cefal zaczął smarować jego zwiotczały penis żelem, nie potrafił

zrobić nic innego, tylko rzucać biodrami z boku na bok. Gdy mężczyzna nałożył grubą, zimną warstwę żelu na penis i włosy łonowe Gerry’ego, zakręcił butelkę i wytarł dłonie w jeden z koców. — No już — powiedział. — Nazwałbym to rzymskimi ogniami. Świętymi rzymskimi ogniami. Wyciągnął pudełko długich zapałek, otworzył je i potarł jedną. Zapaliła się, lecz złamała i spadła na dywan, a Szary Cefal musiał na nią nadepnąć, aby ją zgasić. Wyjął kolejną. — Nie — powtórzył Gerry, chociaż nie był pewien, czy udało mu się to powiedzieć głośno. Zamknął mocno oczy, żeby nie być świadkiem tego, co miało się teraz z nim stać. Jednak nie potrafił zablokować odgłosu tarcia drugą zapałką ani trzasku, jaki potem nastąpił. Przez kilka następnych sekund nie czuł zupełnie nic i pomyślał: Dzięki Bogu, może to wcale nie będzie bolało. Ale nagle piekący żar eksplodował między jego nogami, gorętszy od ryczącej pochodni. Otworzył oczy i ku własnemu przerażeniu zobaczył, jak jego penis sztywnieje i podnosi się, nawet kiedy płomienie lizały go lubieżnie, nawet kiedy skóra na nim kurczyła się i marszczyła, jakby podniecał go sam szatan.

Rozdział 33

Kiedy Katie wróciła do swojego biurka, zobaczyła, że miga lampka na telefonie. Podniosła słuchawkę i odkryła, że ma wiadomość od doktor Collins. „Katie? Ten szczur, który był zaszyty w podbrzuszu ojca Quinlana… przeanalizowałam jego treść żołądkową. Był tam surowy kurczak, na wpół przetrawiony, a także ser i pieczywo chrupkie. To zdecydowanie sugeruje, że szczur był trzymany w niewoli i karmiony przez kilka dni, zanim ojciec Quinlan został zamordowany. Moim zdaniem zaszyli go w nim z premedytacją. Jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć. Chwilę przed uduszeniem obaj, ojciec Heaney i ojciec Quinlan, połknęli przynajmniej dwadzieścia jeden gramów miodu, to znaczy łyżkę stołową. Żaden z nich nie miał dosyć czasu, aby go należycie przetrawić, ponieważ miód nie przeszedł przez żołądek do jelita, gdzie zostałby rozłożony przez enzymy na glukozę. Mam więcej wyników, ale te były najciekawsze. Może będziemy mogły spotkać się później i omówić je przy drinku”. Katie oparła się w fotelu, stukając długopisem o zęby. To był kolejny dowód na to, że obaj księża zostali zamordowani przez tego samego człowieka lub ludzi. Ale po co, do diabła, mieli

połykać miód, zanim zostali zamordowani? Wątpiła, by jedli go dobrowolnie. Więc dlaczego morderca ich nim karmił? Czy to miało znaczenie symboliczne? Jeśli tak, to co symbolizowało? W tym momencie nadkomisarz O’Driscoll zastukał do jej otwartych drzwi. — Zbiegły się wszystkie szakale — powiedział. — Chcesz załatwić sprawę? ♦♦♦ Katie włączyła mikrofon przed sobą — bardziej, aby zwrócić uwagę dziennikarzy zebranych w sali konferencyjnej, niż żeby sprawdzić, czy działa. — Dzień dobry i dziękuję wszystkim za przybycie — oznajmiła. Rozpoznawała większość twarzy przed sobą: Fionnuala Sweeney z RTÉ, Dan Keane z „Examinera”, Mary Fitzpatrick z Cork 96FM, nawet Ciara Clare, chociaż teraz miała na sobie długi fioletowy kardigan zasłaniający obcisły bezrękawnik w paski, który prezentowała dzisiaj rano. Rozległa się kanonada kaszlu i pospiesznie tłumionych dzwonków komórek. — Najświeższa wiadomość dotycząca morderstw księży Heaneya i Quinlana jest taka, że mamy teraz stuprocentową pewność, iż obie zbrodnie popełniła ta sama osoba. Chociaż mogą państwo sądzić, że od samego początku było to oczywiste — obaj mężczyźni byli związani struną harfy, obaj wykastrowani — to jednak zawsze istniała minimalna szansa, że zabójstwo ojca

Quinlana popełnił naśladowca. Jednakże nowe dowody z ekspertyzy sądowej ukazały nam inny wspólny element w zabójstwach, o którym naśladowca nie mógłby wiedzieć. — Czy możemy poznać ów wspólny element? — spytał John McCarthy z „Southern Star”? — Obawiam się, że jeszcze nie. — Czy to dlatego, że ten morderca księży może zaatakować ponownie? — spytał Dan Keane głośno, nie podnosząc na nią wzroku. — Oczywiście obawiamy się takiej możliwości. A już najmniej chcielibyśmy, aby ktokolwiek próbował ich naśladować. I tak mamy zbyt dużo na głowie. — Czy to jedyne wasze postępy w tej sprawie? — odezwała się Mary Fitzpatrick. — Potwierdzanie czegoś, co wydawało się oczywiste od samego początku? — Nie — odparła Katie. — Jesteśmy teraz przekonani, że tożsamość zabójcy jest znana członkowi lub członkom duchowieństwa albo mają oni co do tego poważne podejrzenia. — Naprawdę? Czy wie pani, którym członkom duchowieństwa? — Nie mogę ujawniać więcej informacji, jeszcze nie teraz. — Czy mówimy o kimś wysoko postawionym? Może o biskupie Mahoneyu? Czy on o tym wie? — Teraz nie mogę więcej powiedzieć ani wymieniać żadnych nazwisk, ponieważ zabójca może spróbować zaatakować każdego informatora, zanim zostanie złapany. Poza tym nasz informator mógłby zostać zmuszony do ujawnienia się i przyznania, że on sam też molestował dzieci i dlatego wie to, co

wie. Zawsze istnieje taka możliwość. Wierzę, że jesteśmy tak blisko aresztowania — oświadczyła, podnosząc palec wskazujący i kciuk rozstawione zaledwie na szerokość dwóch centymetrów. — W Cork mam wspaniały zespół i otrzymujemy nieocenioną pomoc techniczną z biura w Dublinie, jednak zdecydowanie uważam, że moglibyśmy schwytać tego zabójcę znacznie szybciej, gdyby Kościół bardziej z nami współpracował. Nie krytykuję władz diecezji, ale jestem pewna, że niektóre osoby spośród duchownych mogą nam podać nazwisko i uratować o wiele więcej istnień. — Czy może nam pani zdradzić, dlaczego kler ma rzekomo znać zabójcę? — zadał pytanie Dan Keane. Uniósł teraz wzrok, aby spojrzeć na nią bezpośrednio, z długopisem zawieszonym nad otwartym notesem, a Katie widziała, że już delektował się jutrzejszym nagłówkiem: „Według policji tajemniczy duchowny osłania podwójnego zabójcę księży”. — Nie, na razie żadnych szczegółów — odparła Katie. — Ale powiedzmy, że czasami niektórzy zbyt mocno starają się zatuszować ślady, aż staje się nazbyt oczywiste, że coś ukrywają. — Prosimy, musi pani nam podać jakieś szczegóły! — Podam, obiecuję. Poczekajmy i zobaczmy, czy ów duchowny zachowa się właściwie i powie nam, kim jest zabójca. — Jest pani teraz przekonana, że poszukuje seryjnego mordercy? — spytała Fionnuala Sweeney. — To znaczy, jeśli tak, ów duchowny tym bardziej musi się z panią skontaktować, prawda? — Jestem pewna, że zabójca zamierza zabić więcej księży, jeżeli będzie miał ku temu okazję — odparła Katie. — A teraz

przyszła pora nie tylko na to, aby Kościół przeprosił za to, co się stało w przeszłości, za cierpienia tak wielu dzieci, ale także aby duchowieństwo faktycznie i zdecydowanie odkupiło winy, bez względu na osobiste konsekwencje. Ktokolwiek spośród księży wie lub podejrzewa, kim może być morderca, musi do mnie dzisiaj zadzwonić… natychmiast… abyśmy mogli dokonać aresztowań i zakończyć tę rzeź. Jeżeli chce, może zachować anonimowość. Dziennikarze wydawali się tym względnie usatysfakcjonowani. W końcu nic lepiej się nie sprzedawało niż historia z niepewnym zakończeniem. Reporterzy z gazet, telewizji i radia opuścili salę, a nadkomisarz O’Driscoll podszedł do Katie i poklepał ją po ramieniu. — Wspaniale, Katie. Niech czekają na więcej i się ślinią. Jednym z ostatnich dziennikarzy wychodzących z sali była Ciara Clare. Spojrzała na Katie i zmrużyła oczy, a Katie przez ułamek sekundy wydawało się, że chce podejść i coś powiedzieć, ale Clare odwróciła się i podążyła za grupą. Katie odprowadziła ją wzrokiem, a wtedy Ciara odwróciła się raz jeszcze. Jej spojrzenie wcale nie było wrogie, ale też nie przestraszone. Jeśli już, to według Katie raczej niespokojne. Wróciła do biura i zastała tam detektywa O’Donovana, który czekał na nią z krzywym uśmiechem. — Powiem pani coś, szefowo — wykrzywił twarz. — Jeden konus będzie bardzo niezadowolony z tego, co pani tam powiedziała, i to na pewno. — Myślisz o wielebnym Kellym? Tak, wiem. O to chodzi. Przeproszę cię na chwilę, chcę tylko zadzwonić do szpitala

i spytać o Siobhán. Kiedy czekała, aż pielęgniarka podejdzie do aparatu, dodała: — Jakiś postęp ze strunami od harfy? O’Donovan pokręcił głową. — Zupełnie nic. Ani z tym sznurkiem do fagotu. Mamy jeszcze do odwiedzenia dwóch nauczycieli muzyki, ale według mnie kupił te struny za granicą albo zamówił je przez internet. — Spróbuj się skontaktować z firmami, które sprzedają je w internecie. Nie może być ich aż tak wiele. Pielęgniarka przerwała jej. — Halo? Czy to Katie? — Tak, przy telefonie. Jak się czuje Siobhán? — Jeszcze się nie obudziła, przykro mi, Katie. Ale oznaki życiowe się poprawiają. Jutro po południu znowu zrobimy tomografię. — Dziękuję, siostro — odparła Katie. — Może zadzwonię jeszcze raz później. — Odłożyła słuchawkę. Detektyw O’Donovan poczekał chwilę i spytał: — Jak ona się czuje? — Trochę lepiej, dziękuję, Patrick, ale nadal jest nieprzytomna. — Naprawdę mi przykro. — Poczekał jeszcze kilka chwil, a potem dodał: — Mam na dole Stephena Keenana. Wie pani, nauczyciela łaciny. Skończył tłumaczyć bruliony ojca Heaneya. — Naprawdę? To poproś go na górę. Kiedy czekała, aż detektyw przyprowadzi z recepcji Keenana, sprawdziła pocztę, otrzymała trzy e-maile, wszystkie od Johna. „Tęsknię za tobą, kochana… proszę, spróbuj się wyrwać dzisiaj

wieczorem”, a potem: „Chyba w końcu dostanę poważną ofertę kupna farmy!!!”. I jeszcze: „Kocham, cię Katie, uwierz mi, nad życie”. ♦♦♦ Detektyw O’Donovan wrócił w towarzystwie łysiejącego mężczyzny o okrągłych ramionach, lekko po czterdziestce, z dużym nosem i krzaczastymi blond brwiami. Miał na sobie zieloną tweedową marynarkę z brązowymi skórzanymi łatami na łokciach i rzędem różnokolorowych długopisów w kieszeni na piersi oraz workowate szare spodnie. Katie nie mogła nie zauważyć jego znoszonych brązowych butów. — Stephen Keenan, pani komisarz — przedstawił go detektyw O’Donovan. Mężczyzna wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Katie miękko i w skomplikowany sposób, jakby próbował jej przekazać, że przynależy do jakiegoś tajnego zakonu. Oczy miał wyłupiaste, z lekkim zezem, więc Katie nie była pewna, czy patrzy wprost na nią, czy na oprawioną w ramy fotografię za nią z komendantem Michaelem Stainesem prowadzącym pierwszy irlandzki oddział policji przez bramy Zamku Dublińskiego w sierpniu 1922 roku. — Więc Stephen… skończyłeś tłumaczenie — stwierdziła Katie, starając się przywołać ton biznesowy, ale niezbyt groźny. Stephen Keenan podniósł zielony skoroszyt o oślich rogach i powiedział: — Tak, skończyłem, chociaż nie było łatwo, zapewniam. Ojciec Heaney używa wielu skrótów i domyślam się, że mogą to

być tylko pseudonimy. Może próbował chronić tożsamość pewnych osób. Jego łacina też nie jest zbytnio poprawna gramatycznie. Gdyby był w mojej klasie, dałbym mu nie więcej niż trzy w dziesięciostopniowej skali. No, ewentualnie cztery. — Proszę siadać — zaprosiła go Katie. — Może kawy? Patrick, poproś Brannę, aby zrobiła nam kawy, dobrze? Dla mnie cappuccino. Umieram z pragnienia. Stephen Keenan usiadł i otworzył skoroszyt. — Większość tych zapisków to rozważania ojca Heaneya na temat możliwości powtórnego nadejścia Chrystusa i realiów istnienia aniołów. Z początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego zadał sobie trud pisania tego wszystkiego po łacinie, ale im dalej tłumaczyłem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że on naprawdę wierzył w fizyczność nieba. — Myślał, że niebo faktycznie istnieje? Na przykład gdzieś w chmurach? Stephen Keenan zapalczywie pokiwał głową. — Dokładnie tak. Właśnie. Dla niego niebo było tak realne jak miasto Cork. Niebiańskie cegły i niebiańska zaprawa. Ulice, ludzie… poza tym, że ludzie to zmarli, a pilnuje ich nie policja, tylko aniołowie. Przepraszam… to miał być żart. — W porządku — powiedziała Katie, wykrzywiając kącik ust, aby pokazać mu, że zrozumiała. — Ale dlaczego po łacinie? Miliony ludzi wierzą, że niebo rzeczywiście istnieje, prawda? Nie wiem, może to nieco średniowieczne, ale tu nie ma nic do ukrycia. — Aha! Ale ojciec Heaney i jego tajemniczy przyjaciele wierzyli nie tylko w fizyczne istnienie nieba, wierzyli, że

w pewnych okolicznościach niebo można faktycznie zobaczyć z ziemi. Mówię poważnie. — Rozumiem. To wszystko wydaje się bardzo zagmatwane, ale nadal nie rozumiem, dlaczego musieli trzymać to w takiej tajemnicy. Stephen Keenan polizał kciuk i przewertował sześć lub siedem kartek zapisanych ręcznie, zanim znalazł to, czego szukał. — Nie próbował ukryć samego przekonania, ale raczej to, co konkretnie trzeba zrobić, aby zachęcić Boga do wpuszczenia nas, biednych śmiertelników, na widownię. — A co to takiego? Stephen Keenan wyciągnął z wewnętrznej kieszeni okulary połówkowe w szylkretowych oprawkach i założył je na koniec nosa. Potem wybrał jedną z kartek i zaczął czytać to, co zapisał, śpiewnym głosem, który Katie uznała za wysoce stosowny, zważywszy na temat. — Zaczyna od tego: illic est dulcis sono quod Deus diligo, co w przybliżeniu znaczy, że „jest taki śpiew, który Bóg podziwia”. Albo sporo o tym myśli, w każdym razie. Potem pisze: „W drugiej połowie szesnastego wieku Kościół rzymski tworzył muzykę, która zachwycała Boga tak bardzo, że objawiał się nam w fizycznej postaci. Ten rodzaj muzyki był bardzo złożony i polifoniczny, o bardzo rozbudowanych ozdobnikach, a do tego wymagał głosów o wyższym rejestrze. Aby osiągnąć wymagane wysokie dźwięki, do chóru papieskiego przyjmowano chłopców i młodych mężczyzn falsecistów, z których wielu przywożono z Hiszpanii, a to ze względu na papieski zakaz zabraniający

kobietom publicznego śpiewu. Jednak dziecięcym głosikom brakowało brzmienia, a ich kariera była bardzo krótka przed osiągnięciem wieku dojrzewania, dorosłych falsecistów zaś uznawano za gorszych pod względem tonu i siły w porównaniu z…” — tu Stephen Keenan uniósł palec i zakończył: „… eunuchami”. — Mówi o kastratach — powiedziała Katie. — Absolutnie… o kastratach. A tak to opisuje ojciec Heaney: „Pierwszym papieżem, który podjął poważną próbę ujrzenia oblicza Boga, był papież Sykstus Piąty. Wierzył, że gdyby nakłonił Boga, aby objawił się na ziemi, bez wątpienia udowodniłoby to wyższość Kościoła rzymskiego i jego własne zwierzchnictwo jako duchowego przewodnika. W tysiąc pięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku wydał bullę, która wzywała do włączenia czterech kastratów do chóru Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie. Kastraci pozostawali w papieskiej kaplicy przez ponad trzy wieki, a każdy z kolejnych papieży starał się udoskonalić śpiew, aby zachęcić Boga do otwarcia bram nieba i ukazania się!”. Ojciec Heaney dodaje: „Może my, katolicy, mogliśmy ostatecznie zakończyć Modlitwę Pańską, mówiąc: bo Twoje jest królestwo i potęga, i chwała na wieki, ponieważ nigdy nie były nam dane, a teraz sami ujrzeliśmy je w całym splendorze. Kiedy w tysiąc osiemset ósmym roku Państwo Kościelne dostało się pod władanie Napoleona, nastąpiła chwilowa przerwa w korzystaniu z kastratów, ale po usunięciu Napoleona w tysiąc osiemset pietnastym roku powrócili i pozostali w Kaplicy Sykstyńskiej aż do roku tysiąc dziewięćset drugiego. Ostatnim kastratem w Watykanie był Alessandro Moreschi, który zmarł w tysiąc

dziewięćset dwudziestym drugim roku w wieku lat sześćdziesięciu czterech. Ci, którzy słyszeli jego śpiew, twierdzą, iż miał głos niczym czysty kryształ”. Stephen Keenan zdjął okulary i podniósł wzrok. — Reszta tych szczególnych notatek pełna jest historycznych dygresji na temat słynnych operowych kastratów, a także domowych zapisków ojca Heaneya. Z jakiegoś powodu zapisał nawet listę prania po łacinie. Wie pani, jak po łacinie jest „pięć koloratek bez krochmalu”? — Czy to wszystko, co ma do powiedzenia o kastratach? — spytała Katie. — Staramy się znaleźć motyw, który doprowadził do wykastrowania Heaneya i Quinlana, ale ten notes nie zdradza nam wiele więcej od tego, co sami do tej pory wiedzieliśmy. Ojciec Heaney z jakiegoś powodu bardzo poważnie interesował się kastratami, ale nadal wygląda na to, że ktoś dopuszcza się zemsty za molestowanie przez księdza lub księży. Tak sądzi doktor Collins w każdym razie. Z braku innych wyjaśnień zgadzam się z nią. — O nie — oponował Stephen Keenan, unosząc znowu palec, by jej przerwać. — Jest tu o wiele więcej. Drugi notes w całości dotyczy czasu spędzonego przez ojca Heaneya na nauczaniu muzyki w Sierocińcu Świętego Józefa w Mayfield. Myślę, że tam znajduje się odpowiedź na pytanie dotyczące motywu.

Rozdział 34

— Ojciec Heaney pisze, że w maju tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego, kiedy uczył muzyki w Szkole Podstawowej Świętego Antoniego w Douglas… poza innymi przedmiotami, takimi jak geografia… został wezwany na tajne spotkanie przez kogoś, kogo określa mianem Wielebnego Bisa. — Wielebny Bis? — spytała Katie. — Co to za nazwisko? — Nie mam pojęcia, ale po łacinie „bis” znaczy „dwa razy”. — Dobrze, zatem czego Wielebny Bis chciał od niego? — Najwyraźniej Wielebny Bis pozostawał pod wielkim wrażeniem zdolności ojca Heaneya do nauczania muzyki. Poza wieloma innymi zaszczytami szkolny chór był uznawany za najlepszy wśród chórów szkół podstawowych przez trzy lata z rzędu na Festiwalu Chórów w Cork. I to ich wyróżniono, aby zaśpiewali papieżowi Janowi Pawłowi Drugiemu, kiedy odwiedził Irlandię w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym. W każdym razie ojciec Heaney udał się na to tajne spotkanie, które odbyło się w dużym prywatnym domu przy Lover’s Walk w Montenotte. Poza ojcem Heaneyem i Wielebnym Bisem byli tam obecni tylko dwaj młodzi księża, „z których żaden nie wypowiedział ani jednego słowa przez całe spotkanie, oraz

kobieta w średnim wieku, która także nic nie mówiła, a jedynie stenografowała to, co zaproponowano”. — A mianowicie? — Ojciec Heaney miał wziąć długie zwolnienie u Świętego Antoniego i stworzyć nowy chór w Sierocińcu Świętego Józefa, od samego początku. — Czy Wielebny Bis powiedział, dlaczego chcą stworzyć nowy chór? — Nie, niezbyt dokładnie. Ale bardzo jasno przedstawił, że to musi być najlepszy chór, jaki kiedykolwiek znano w diecezji, nawet lepszy od Świętego Antoniego. Jego dokładne słowa to: „Chór, który zachwyci uszy Boga”. — To brzmi podobnie do tego, czego chciał papież Sykstus — wtrącił detektyw O’Donovan. — Nie mówcie, że Wielebny Bis chciał nakłonić Boga do gościnnych występów w Cork. Wyobrażacie sobie, jak Bóg zjawia się w Knocka? „Siema, Bogu? Jak leci?”. Stephen Keenan odwrócił się i powiedział: — Patrick, może pan się śmiać do woli, ale wygląda na to, że taki właśnie miał zamiar. Powiem jedno… mam wrażenie, że ojciec Heaney napisał tu, że Wielebny Bis nie był głównym pomysłodawcą założenia chóru. Ojciec Heaney określa go kilkakrotnie mianem cursora, co po łacinie nie oznacza tej małej strzałki na ekranie komputera, ale „posłańca”. — Więc to ktoś inny chciał zorganizować ten chór, a Wielebny Bis był zwykłym pośrednikiem? — Na to wygląda.

— Więc jaki był rezultat tego tajnego spotkania? — spytała go Katie. — Prawdopodobnie ojciec Heaney zgodził się na to. — O tak! W zasadzie był tak zainspirowany, że poszedł do domu i modlił się przez całą noc, bez snu, aby podziękować Bogu, że wybrał go na swoje naczynie. Nazajutrz napisał hymn pod tytułem Vox Angelus… głos anioła. Skomponował go na harfę, ponieważ taki wybrał instrument, chociaż także grał na skrzypcach, wiolonczeli i pianinie. — Grał na harfie? — O tak. Wspomina o tym kilkakrotnie. Uważał, że harfa jest muzycznym ekwiwalentem wiatru wiejącego przez anielskie skrzydła. — W jego pokoju nie było ani śladu harfy, kiedy tam byliśmy — odezwał się detektyw O’Donovan. — Sam to wyjaśnia — odpowiedział Stephen Keenan. — Jego harfa została zniszczona podczas przeprowadzki, kiedy przenosił się do nowego mieszkania, a jego nie było stać na naprawę i nowe struny, więc zostawił ją u siostry w garażu w Ballincollig. Katie spojrzała na O’Donovana, który skinął głową na znak, że wie, czego od niego oczekuje — pojechać do Ballincollig i przywieźć harfę na posterunek do zbadania odcisków palców, a także dla potwierdzenia tego, co ojciec Heaney zapisał w brulionach. — Sprowadzono trzech innych księży do organizowania chóru w Sierocińcu Świętego Józefa — opowiadał dalej Keenan i odliczył ich na palcach. — Ojciec O’Gara, ojciec Quinlan i ojciec ó Súllabháin. Każdy z nich znakomicie znał się na muzyce… każdy inaczej, ale się uzupełniali. Według Heaneya ojciec ó

Súllabháin jest jednym z najlepszych nauczycieli śpiewu w Irlandii, jeśli chodzi o muzykę sakralną. Szkolił Chór Chłopięcy Północnego Monastyru przed nagraniem albumu I Love All Beauteous Things. Ojciec Quinlan gra na drewnianych instrumentach dętych… na flecie i fagocie, a ojciec Heaney pisze, że jest także bardzo utalentowanym aranżerem, zarówno dawnej, jak i współczesnej muzyki. — Był bardzo utalentowanym aranżerem — poprawiła go Katie. Nie potrafiła się uwolnić od widoku olbrzymiego szczura, który krwawo walczy, aby wydostać się z brzucha ojca Quinlana. — Tak, oczywiście, przepraszam — powiedział Stephen Keenan, zdenerwował się i upuścił część kartek na podłogę. — A co z ojcem O’Garą? — Ojciec O’Gara to znakomity organista, tak twierdzi ojciec Heaney; a organista jest konieczny w chórze wysokich lotów. Jednak nie był łatwy. Zjeżony albo „kolczasty”, o ile poprawnie przetłumaczyłem to łacińskie słowo. Iratus. Nie tolerował żadnych przejawów złego zachowania i nie wahał się używać dyscypliny. — Rozumiem. Więc ci czterej księża zostali sprowadzeni przez tajemniczego Wielebnego Bisa, aby zorganizować specjalny chór w Sierocińcu Świętego Józefa. Wyjątkowy chór, który miał zachwycić uszy Boga. Katie oparła się w fotelu i ujęła palcami czoło jak wróżka. Widziała to wszystko od samego początku, ale była zbyt powolna, aby złożyć razem wszystkie elementy układanki. — O co chodzi, szefowo? — spytał zaskoczony detektyw O’Donovan.

— Wybrali ich, Patrick, ponieważ byli sierotami, nie pomimo to. — Jak to rozumiesz? — Wybrali ich, ponieważ nikt na całym świecie nie troszczył się o nich. Ich rodzice byli albo rozwiedzeni, agresywni, nawaleni, albo po prostu nie mogli się nimi opiekować. Opieka społeczna była przepracowana i źle opłacana i nie mogła się doczekać, żeby tylko ich się pozbyć. Ci chłopcy byli całkowicie zależni od tych księży i zakonnic w sierocińcu, pod wszelkimi względami. Jedzenia, picia, schronienia, ciepła, a przede wszystkim czułości. Dlatego w porównaniu z innymi chłopcami byli o wiele mniej oporni na to, co czterej księża organizujący chór chcieli im zrobić. Detektyw O’Donovan puścił do niej oko. — To znaczy… molestować ich? Katie gwałtownie pokręciła głową. — Nie molestowali ich. Hm, mogli to robić, ale zrobili im coś o wiele gorszego. Wykastrowali ich. Wiecie, że od tygodni słucham w samochodzie płyty Elements, myśląc sobie, jaki to piękny śpiew, bo oczywiście jest piękny. To ten sam śpiew, który rozbrzmiewał w papieskiej kaplicy w szesnastym wieku. To kastraci. Osieroceni chłopcy ze Świętego Józefa zostali wybrani do chóru przez ojca Heaneya, ojca Quinlana, ojca O’Garę i ojca ó Súllabháina i wszystkim im obcięto jąderka, żeby mogli śpiewać jak aniołowie. — To szokujące — zauważył Stephen Keenan, zamykając skoroszyt. — Ale po lekturze tych brulionów można chyba dojść jedynie do takiego wniosku. Ojciec Heaney ani razu nie używa

słowa „kastrat”. Zamiast tego odnosi się do purificationis, czyli rytualnego oczyszczenia, ale jestem pewien, że przez to rozumie kastrację. Podaje daty i godziny, kiedy to robili… razem szesnastu chłopców. Nie wymienia ich z nazwiska ani nie zdradza w żaden sposób ich tożsamości, ale w sierocińcu zapewne będą istniały zapiski. — Ale to wydarzyło się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim — wtrącił detektyw O’Donovan. — Ci chłopcy mieli ponad trzydzieści lat na zemstę. Dlaczego, w imię Jezusa, postanowili zrobić to teraz? Katie wstała i podeszła do okna. Wrony nadal gromadziły się na dachu wielopiętrowego garażu, a ich czarnymi piórami targał wiatr. Musiało ich być przynajmniej dwadzieścia. Zawsze czuła, że czekają na nią, szargane wiatrem, ale cierpliwe, ponieważ wiedziały coś, czego ona nie wiedziała ani nawet się nie domyślała. — Może to wysłuchanie tej płyty Elements — zasugerowała. — Dzisiaj nie można pójść gdziekolwiek, aby tego nie usłyszeć, co? Grali to nawet niedawno w domu towarowym Brown Thomas. Może to przywołało wspomnienia. Albo niedawne artykuły o molestowaniu dzieci przez księży… to mogło pchnąć ich do działania. Stephen Keenan skinął głową. — Może pani mieć rację. Wszystkie te historie w gazetach otwierają puszki z robakami. Jeden z moich najlepszych przyjaciół powiedział mi w zeszłym tygodniu, że gdy miał dziewięć lat, przez ponad rok molestował go ksiądz z parafii. Rozpłakał się, kiedy mi to zdradził… płakał, jakby nadal był

małym chłopcem. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć. „To już minęło, Bryan, zapomnij o tym”? Dla niego to nigdy się nie skończy, nie. Wstyd ciągnie się przez resztę życia. Myśl, że powinieneś się sprzeciwić. — Molestowanie… Boże — powiedziała Katie. — Samo to już wystarczy. Ale wyobrażacie sobie, jak trudno publicznie powiedzieć, że zostałeś wykastrowany? Nie chciałbyś, aby dowiedzieli się o tym przyjaciele, nawet jeżeli zawsze uważali, że jesteś inny. — Co teraz robimy ze śledztwem? — spytał O’Donovan. — Zakładam, że nie rzucimy się i nie będziemy aresztować każdego mężczyzny o piskliwym głosie i bez zarostu. — Teraz musimy się długo i poważnie zastanowić nad strategią — odpowiedziała Katie. — W końcu nie zajmujemy się tak po prostu dwoma niedawnymi zabójstwami, co? Zajmujemy się także szesnastoma przypadkami poważnego uszkodzenia ciała, nawet jeżeli doszło do nich trzydzieści lat temu. Stephen… będę musiała poprosić, aby teraz pan wyszedł. Mamy do omówienia poufne sprawy i chociaż naprawdę panu ufam… Stephen Keenan skłonił się przed nią lekko, garbiąc okrągłe plecy. — To zrozumiałe, pani komisarz. Rozumiem doskonale. I obiecuję, że będę milczał w sprawie tłumaczenia. — Ależ oczywiście — odpowiedziała Katie. — Inaczej będę musiała pana aresztować. Ale wykonał pan wspaniałą pracę i zapłacimy za nią. Proszę przysłać rachunek. ♦♦♦

Zwołała zebranie w trybie pilnym w sali konferencyjnej z nadkomisarzem O’Driscollem, inspektorem Fennessym i siedmioma detektywami, w tym O’Donovanem i Horganem, jak również piętnastoma mundurowymi policjantami. Jedynie sierżant O’Rourke był nieobecny: nie udało mu się skontaktować z ojcem Lowerym telefonicznie, więc pojechał do Rathbarry, aby sprawdzić, czy uda się go znaleźć. Katie pospiesznie podsumowała to, co wydedukowali z dzienników przetłumaczonych przez Stephena Keenana. — O ile nam wiadomo — mówiła — nasz zabójca nadal przetrzymuje ojca O’Garę, znanego także jako Gerry O’Dwyer. Nikogo nigdzie nie wyrzucono do tej pory, więc musimy zakładać, że nadal żyje, nawet jeżeli jest torturowany. Nie wolno nam zaalarmować sprawcy tym, że zidentyfikowaliśmy jego motyw. Jak powiedziałam wcześniej, nadal wierzę, że chce, abyśmy go w końcu ujęli, ponieważ wierzy, że jego motyw jest słuszny, i chce publicznie wyjaśnić, dlaczego zemścił się akurat na tych duchownych. Jeżeli możemy czymś się pocieszyć, to tym, że prawdopodobnie zamierza zabić tylko tych czterech księży, którzy organizowali Chór Sierocińca Świętego Józefa… a nie każdego księdza w Cork, który był podejrzany o molestowanie. Jednak nie chcemy, aby zabił jeszcze choćby jednego księdza, cokolwiek uczynił. Nie mamy pojęcia, gdzie przetrzymuje ojca O’Garę. Modlę się tylko, aby nie zranił go za bardzo. Obecnie ojciec ó Súllabháin przebywa na medytacjach w Centrum Rekolekcyjnym Świętego Dominika w Montenotte. Wyznaczyłam sześciu policjantów, aby zapewnili mu ochronę przez całą dobę, więc powinien był bezpieczny… przynajmniej na razie. Zaraz po

tej konferencji wybieram się do Montenotte, aby go przesłuchać. Musi wiedzieć, kim jest nasz oprawca. Jak zorientowaliśmy się po zapiskach ojca Heaneya, on i jego bracia duchowni wykastrowali chłopców. Całe doświadczenie musiało być traumatyczne dla nich wszystkich, zarówno księży, jak i chłopców. Nie mówcie, że ojciec ó Súllabháin może nie pamiętać nazwisk… szczególnie tych, którzy protestowali. — Protestowali chyba wszyscy, co? — spytał detektyw Horgan. — Zapewniam was, że sam bym zwariował, gdyby chcieli mi obciąć cojones.

Rozdział 35

Na południe od centrum Clonakilty na Croppy Road wywróciła się ciężarówka do przewozu bydła i ruch na N71 został wstrzymany na odcinku ponad trzech kilometrów. Mało tego, znowu zaczął padać deszcz, zimny i nieustępliwy. Sierżant O’Rourke prawą stroną wyprzedził długi sznur samochodów, aż zatrzymał go policjant w wodoodpornej pelerynie. Sierżant widział brudną starą ciężarówkę, która leżała na boku w poprzek drogi, dokładnie ją blokując od jednego trawiastego pobocza do drugiego. Wyglądało na to, że dwie przednie opony wystrzeliły, ponieważ zwisały jak gumowe szmaty, jakby kierowca ciężarówki przejechał jakieś czarownice. Siedem lub osiem zaskoczonych krów stało dookoła, strzygąc sporadycznie uszami, by odpędzić deszcz. Przynajmniej kolejne trzy krowy leżały w dziwnych pozycjach na asfalcie, martwe już albo umierające, jedna z nogami w powietrzu. Wysoki mężczyzna w prochowcu koloru kitu i brązowym kapeluszu kucał obok jednej z nich. Wyglądał na żołnierza IRA z lat dwudziestych, ale najprawdopodobniej był to miejscowy weterynarz. Obok niego stało trzech policjantów z rękami założonymi na piersi i obserwowało jego pracę, a deszcz kapał z ich czapek.

Policjant w pelerynie zastukał w okno samochodu O’Rourke’a, który je otworzył. — Będzie musiał pan zawrócić i pojechać na koniec kolejki. Nie może pan tak przeskakiwać. Inni czekają tu prawie od godziny. Sierżant O’Rourke pokazał mu odznakę. — Mam pilną sprawę. Muszę przejechać. — Hm, przepraszam, sierżancie, ale nie ma przejazdu. Sam pan widzi. Nie możemy nawet przeprowadzić naszych wozów, dopóki nie zjawi się ciągnik. — Ach, tak? A kiedy to będzie? — Ma być za dwadzieścia minut, ale nigdy nie wiadomo. Sprzątał po wypadku w Rosscarbery, kiedy go wezwaliśmy. — Pracuję nad poważaną sprawą — odpowiedział sierżant — i czas nas goni strasznie. Muszę teraz przejechać. — Nie da rady. Przepraszam. Sierżant O’Rourke otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Wyminął policjanta w pelerynie i skierował się bezpośrednio do umundurowanego sierżanta, który przyglądał się, jak weterynarz manipuluje przy sterczących nogach jednej z krów, sprawdzając, czy któraś nie jest złamana. Krowa w bólu i szoku przewracała oczami. O’Rourke pokazał swoją odznakę. — Detektyw sierżant O’Rourke z Cork — przedstawił się. Tamten pobieżnie rzucił okiem na odznakę. — Tak, detektywie sierżancie? Co sprowadza pana tu w taki dzień? Przyjechał pan nauczyć się czegoś od nas, wieśniaków? — Pracuję nad poważną sprawą.

— Ach, tak? Poważną? — Przepraszam, ale to poufne. — Poufne? — Tak jest. Muszę odnaleźć bardzo ważnego świadka. I to jak najszybciej. Wasz człowiek mówi, że nie mogę przejechać. Umundurowany policjant miał nalaną twarz, różową jak szynka, jasnoniebieskie oczy i rude brwi. — Normalnie powiedziałbym, że może pan jechać przez miasto aż do Wolfe Tone Street, a potem Western Road. Ale Western Road jest zamknięta, bo pękła główna arteria wodociągowa, więc wygląda na to, że utknął pan tu jak cała reszta. Przykro mi. — Skoro taka jest sytuacja, będę musiał pożyczyć jeden z waszych wozów z drugiej strony ciężarówki. — Co takiego? Żartuje pan, co? — Przepraszam, sierżancie. Mówię poważnie. Sierżant pokręcił głową. — Może pana zawieźć jeden z moich ludzi. Co pan na to? — Przepraszam. Sprawa jest całkowicie poufna. Muszę mieć samochód dla siebie. Sierżant znowu pokręcił głową. — Nie mogę się na to zgodzić, obojętnie, co by się działo. Sierżant O’Rourke wyciągnął telefon komórkowy i wybrał numer Katie. Po kilku sekundach Katie odebrała i rzuciła: — Co jest, Jimmy? Nie znalazłeś jeszcze ojca Lowery’ego? Na miłość boską, nie mamy czasu. Sierżant O’Rourke opowiedział o wywróconej ciężarówce z bydłem i pękniętej rurze oraz o zamiarze pożyczenia wozu

patrolowego. Potem podał telefon policjantowi w mundurze. — Komisarz Maguire. Proszę jej powiedzieć, że nie dostanę wozu. Policjant zaczął tłumaczyć, że nie może dać sierżantowi O’Rourke’owi samochodu, bo inaczej posterunek w Clonakilty będzie pozbawiony transportu tego wieczoru, a kiedy Kilty Stone, Mick Finn’s i Phair’s zamkną drzwi, będzie im potrzeba wszystkiego, co jeździ. W tym momencie było oczywiste, że Katie mu przerwała, ponieważ zaczął jedynie powtarzać: „tak, ale… tak… ale…”, a potem skinął głową raz i drugi i powiedział: — Zatem dobrze. W porządku, zgoda. Oddał komórkę. Skrzywił usta, jakby ugryzł coś bardzo paskudnego. — W imię Jezusa — rzucił. — Nie chciałbym dla niej pracować. Dobra, bierz jeden z wozów. Ale odprowadź go na posterunek jak najszybciej, dobra? Jak tu posprzątamy ten cały bałagan, weźmiemy twój samochód i będzie czekał na posterunku. Jesteśmy w połowie McCurtain Hill… skręć w lewo przed apteką Harringtona. Sierżant O’Rourke wspiął się przez przedni zderzak przewróconej ciężarówki i przeszedł po wysokiej, mokrej trawie. Pośrodku drogi stały zaparkowane ukosem trzy wozy policyjne, dwa fordy focusy i transporter Renault. Kiedy dotarł do najbliższego samochodu, usłyszał suchy trzask bolca wystrzeliwanego przez weterynarza, który dobijał jedną z rannych krów. Zanim usiadł za kierownicą, usłyszał kolejny trzask, a potem jeszcze jeden.

Zapalił silnik, wycofał samochód i odjechał, włączając wycieraczki na pełne obroty — łup, łup, łup! Brzmiały niczym serce człowieka, który uświadomił sobie, jakiego to strasznego stworzenia oddech czuje na plecach i nie może mu uciec. ♦♦♦ Pomimo deszczu dotarł do Rathbarry zaledwie w kwadrans. Była to mała, śliczna górska wioska pośrodku niczego — jak to mówili ludzie z Cork: „w dziurze”. Zdobywała nagrody za czystość i gościnność, chociaż tego popołudnia była prawie opustoszała. Przejechał obok Cáiteach, drogowskazu w centrum wioski zbudowanego z odwróconych sierpów i snopków zboża, a potem skierował się do kościoła Świętego Michała. Pod murem z szarego kamienia stała starsza kobieta w mokrej szarej chuście na głowie, a obok niej siedział mokry, szary kędzierzawy pies. Na przeciwległym krańcu muru stały zaparkowane dwa samochody; jeden z nich miał włączony silnik, a z rury wydechowej wydobywała się chmurka spalin, którą porywał wiatr. Sierżant O’Rourke wysiadł z samochodu i podszedł do kobiety, osłaniając się kołnierzem przed deszczem. — Co się stało? — spytał. Kobieta miała twarz pomarszczoną jak stary ziemniak. Może nosiła sztuczną szczękę, a jeśli tak, to zapomniała ją dzisiaj włożyć. — Będziesz uważać na diabła? — odezwała się. — Jeśli o to chodzi, to szukam księdza.

— Ksiendza, tak? To tyż diobły, jak jeden. Szukasz ojca Fitzpatricka? — Ojca Lowery’ego. Przyjechał tu tylko z wizytą. Staruszka pokręciła głową. — Nie znam go. Ale mówię ci, że to tyż diobeł. — Jej pies spojrzał na nią spod ociekającej deszczem szarej grzywki, jakby słyszał to już tyle razy i chciał wracać do domu na michę psich ciasteczek, a potem do koszyka z ciepłym kocykiem. Sierżant O’Rourke zostawił kobietę z psem i podszedł ścieżką do głównych drzwi kościoła. W tym momencie drzwi się otworzyły i pojawił się w nich duży mężczyzna po pięćdziesiątce o twarzy czerwonej jak cegła i włosach koloru piasku, w koszuli z kołnierzykiem za małym o dwa numery. — Mogę w czymś pomóc? — spytał, zamykając za sobą drzwi na klucz. — Mam nadzieję. Szukam ojca Lowery’ego. Powiedziano mi, że przyjechał z wizytą do tej parafii na giełdę. — Ach, tak, rzeczywiście był. Ale wszystko skończyło się przed lunchem. Za każdym razem, kiedy organizujemy tu giełdę rzeczy używanych, niebo się otwiera. Czasami wierzę, że Pan Bóg próbuje nas zniechęcić. — Więc ojciec Lowery wrócił do Cork? — Nie, jeszcze nie. Dzisiaj będzie nocował w Ardfield, w parafii Świętego Jakuba, z ojcem Fitzpatrickiem. Chyba nawet jeszcze nie wyjechał. Taksówka przyjechała pięć minut temu… o, proszę spojrzeć, tam stoi. — Wskazał samochód z włączonym silnikiem. — Jeśli się pan pospieszy, to go złapie.

Sierżant O’Rourke poklepał po ramieniu mężczyznę o czerwonej twarzy. — Stukrotne dzięki — powiedział i pospieszył z powrotem ścieżką w łopoczącym płaszczu przeciwdeszczowym. Zauważył siwego mężczyznę w czarnym birecie, który siedział z tyłu taksówki, ale wtedy samochód skręcił za róg i znikł. Sierżant O’Rourke natychmiast pobiegł do wozu. Kiedy mijał staruszkę w chuście na głowie, kobieta zawołała: — Diobły! Wszyscy jak jeden! Zło wcielone! Zapalił silnik, zwolnił sprzęgło i wystrzelił dziesięć metrów do przodu, wzbijając fontannę kamyków. Potem skręcił na ręcznym hamulcu i popędził drogą, którą przyjechał, obok Cáiteach i w dół zbocza. Chciał dogonić taksówkę ojca Lowery’ego, zanim kierowca dotrze do głównej szosy. Jeżeli jechał do Ardfield, to skręci w lewo, a potem w pierwszą w prawo. Jeśli już, było to najwyżej dziesięć minut drogi. Jednak kiedy taksówka dojechała do skrzyżowania z R598, włączyła prawy migacz. Kierowca poczekał, aż nadjedzie z terkotem traktor ciągnący przyczepę wyładowaną wysoko słomą. Wtedy skręcił w prawo, w stronę morza, przyspieszając z głośnym piskiem opon. Nie tylko jechał w złym kierunku, ale nierozważnie szybko, zważywszy na geriatrycznego pasażera. Sierżant O’Rourke także skręcił w prawo i pojechał za nim. Zamierzał włączyć koguta na dachu i wyprzedzić taksówkę jak najszybciej, ale na razie się powstrzymał. Chciał zobaczyć, dokąd zabierano ojca Lowery’ego. Zastanawiał się, czy wielebny Kelly kontaktował się z Lowerym i ostrzegł go, aby się ulotnił na chwilę. Z jakiego innego powodu nie można było się do niego

dodzwonić? Nie odbierał komórki, a chłopczyk z zapchanym nosem, który odebrał telefon u Świętego Michała, zarzekał się, że szukał wszędzie, ale nie mógł go znaleźć. Z Rathbarry ta droga wiodła na samo południe, do morza, a potem skręcała na zachód i biegła równolegle do wybrzeża przez Long Strand. Później jednak skręcała znowu na północ, aż łączyła się z główną N71, więc ojciec Lowery mógł się kierować gdziekolwiek… do Skibbereen na zachodzie albo nawet na wschód, z powrotem do Cork. Taksówka jechała coraz szybciej, aż mknęła ponad setką, ciągnąc za sobą welon mgiełki z kropel. Sierżant O’Rourke z trudem dotrzymywał tempa, chociaż nie chciał się zbliżać za bardzo, aby taksówkarz nie zorientował się, że śledzi go policja. W białym focusie z żółto-niebieską szachownicą bardziej już nie mógł być widoczny. Przeklął swojego pecha, że musiał zostawić własny, nieoznakowany samochód na Croppy Road. Jednak po niecałych dwóch kilometrach, nie sygnalizując skrętu, taksówkarz zjechał gwałtownie w wąską drogę po lewej, prowadzącą do Castlefreke Warren i Donoure. Jedno w każdym razie było jasne: ojciec Lowery zdecydowanie nie kierował się na N71. Kiedy sierżant zbliżył do rogu, by pojechać za taksówką, zwolnił, dając taksówkarzowi szansę na zwiększenie odstępu. Była to bardzo spokojna wiejska droga i było wysoce nieprawdopodobne, że będzie na niej jakikolwiek ruch, szczególnie przy takiej pogodzie. Nadal nie miał pojęcia, dokąd jedzie taksówka. Można było tędy dojechać do Ardfield, ale zdecydowanie kierowca wybrał

trasę widokową, przez wioski, kempingi i gospodarstwa, więc zajęłoby to trzy razy więcej czasu niż jazda bezpośrednia. Droga miała tu tylko jeden pas z lasami Castlefreke po lewej i morzem po prawej. Stalowoszare morze było bardzo wzburzone. Na horyzoncie przez deszcz sierżant O’Rourke dostrzegł bladoszary zarys tankowca wypływającego na Atlantyk, niczym widmo Lusitanii. Kiedy spojrzał z powrotem na drogę przed sobą, taksówka znikła. — Cholera — zaklął pod nosem. Widział przynajmniej na pięćset metrów, a droga była względnie prosta, ale nie zobaczył ani śladu taksówki. Zdjął nogę z gazu i wychylił się do przodu nad kierownicę, mrużąc oczy, aby dojrzeć ewentualne boczne drogi. Kurde, pomyślał. Jak mogłem go zgubić? W jednej sekundzie był przede mną, przysiągłbym na Boga, a w drugiej znikł… jak w jakieś magicznej sztuczce, cholera. Przejechał kolejne siedemset pięćdziesiąt metrów i zjechał na pobocze. Deszcz teraz słabł, więc przełączył wycieraczki na mniejszą prędkość. Miał ochotę zadzwonić na posterunek w Clonakilty i poprosić o wskazówki, ale gdyby to zrobił, miejscowi policjanci chcieliby wiedzieć, gdzie jest i co tam robi, a Katie nalegała, aby nikomu nie mówił, że chce rozmawiać z ojcem Lowerym ani dlaczego. Zawrócił samochodem i bardzo powoli zaczął się piąć z powrotem drogą, którą przyjechał. Pokonał niecałe dwieście metrów, kiedy zauważył, że niektóre z krzewów na poboczu miały świeżo połamane gałęzie, a w błotnistym poboczu były

cztery głębokie ślady opon prowadzące wprost przez zarośla ku drzewom. Sierżant O’Rourke przejechał kilka metrów i zaparkował policyjny wóz w żwirowej zatoczce. Las znajdował się zaledwie trzydzieści metrów dalej i był całkiem gęsty — świerki, jawory i sosny — więc taksówkarz nie mógł pojechać zbyt daleko. Sierżant przeszedł przez jezdnię, przez pobocze i zaczął brnąć przez zarośla, lewym łokciem zasłaniając twarz przed jeżynami, które były niczym zasieki z drutu kolczastego. Mimo to chwytały go i szarpały za płaszcz. W powietrzu czuć było świeżą woń morza zmieszaną z zapachem mokrego poszycia. Gdy zagłębiał się coraz bardziej w las, zobaczył taksówkę w połowie schowaną za bukiem, ale zaparkowaną w taki sposób, że nie było jej widać z drogi. Obszedł ją, trzymając się w odległości minimum dwudziestu metrów, lecz drzwi od strony kierowcy i pasażera były otwarte szeroko, a taksówka pusta. Cholera, gdzie oni są? Ojciec Lowery i jego kierowca? Sierżant O’Rourke sięgnął do płaszcza i z kabury pod pachą wydobył swojego automatycznego sig sauera. Odbezpieczył go i uniósł wysoko oburącz, a potem podszedł do tylnych drzwi taksówki na lekko ugiętych kolanach, przez cały czas spoglądając to na lewo, to na prawo, na wypadek gdyby go obserwowano. Usłyszał ostry trzask gałęzi i liści i zawirował z pistoletem wyciągniętym przed siebie w sztywnych rękach. Boże drogi. Ale to były tylko dwie wiewiórki goniące się w górę i w dół po drzewach. Zajrzał do wnętrza taksówki. Na tylnym siedzeniu leżał złożony egzemplarz „Catholic Recorder” i otwarte etui okularów,

nadal z okularami w środku, ale ani śladu ojca Lowery’ego. Kiedy jednak sierżant O’Rourke sprawdził przednie siedzenie, zaczął podejrzewać, że to wcale nie jest taksówka. Nie było radiostacji, podkładki, wizytówek ani niczego, co wskazywałoby, że kierowca spędzał godziny na jeździe po mieście i oczekiwaniu na pasażerów — żadnych paczek po chipsach, żadnych gazet ani nawet ekstramocnych miętówek. Co więc ojciec Lowery i taksówkarz, który nie był taksówkarzem, robili razem w środku lasu? Święta Mario Matko Boża, strach pomyśleć. Ośmielił się zagłębić nieco dalej między drzewa. Teraz zaczęło z nich kapać z wysoka i sierżant O’Rourke z każdą kroplą robił się coraz bardziej nerwowy. Poważnie zaczął myśleć, że mimo surowego nakazu Katie, by nie wtajemniczał nikogo w śledztwo, potrzebował wsparcia miejscowej policji. Obszedł zaczarowany krąg muchomorów. Mama zawsze mu powtarzała, że takie kręgi to wejście do podziemnego świata, więc lepiej nie wchodź do niego, mały Jimmy, chyba że chcesz zniknąć na sto lat i wrócić, kiedy wszyscy, których kochałeś, już dawno będą pochowani. Kilka metrów za zaczarowanym kręgiem sierżant O’Rourke zobaczył biret z pomponem na ziemi. Podszedł i podniósł go. Nie było wątpliwości… to był ten sam biret, który miał na sobie ojciec Lowery w taksówce. Sierżant rozejrzał się z biretem w jednej ręce, a bronią w drugiej. Krople deszczu nadal kapały z drzew… czasami pojedynczo, czasami kilka naraz, czasami wszystkie naraz z nagłym stukotem.

Po prawej zobaczył szerokie wgłębienie w ziemi pełne liści i połamanych gałązek. Zbliżył się powoli. Pośrodku z rękami i nogami rozłożonymi szeroko w kształcie litery X, jakby spadł z wysokości kilkudziesięciu metrów, leżał ojciec Lowery. Przynajmniej tak sierżant przypuszczał. Kiedy podszedł bliżej, zobaczył, że ksiądz dosłownie nie ma twarzy. Wyglądało na to, że otrzymał bezpośredni strzał ze strzelby z bardzo bliska. Nie miał żuchwy, więc język zwisał mu prosto niczym pulchny liliowy krawat. Nie miał nosa, tylko dwie wąskie, trójkątne dziury, a obie gałki oczne wyskoczyły mu ku górze z oczodołów, choć nadal były przytwierdzone do nerwów wzrokowych, i przysiadły teraz na czole, wpatrując się w sierżanta O’Rourke’a, jakby czekały, aż wsadzi je z powrotem. — Jezu — wyszeptał sierżant. Przeżegnał się dwa razy, a był tak wstrząśnięty, że musiał użyć całej swojej siły, aby nie paść na kolana. Wydobył telefon komórkowy z kieszeni, by zadzwonić do Katie, ale nie było sygnału, nie tutaj, w lasach wokół Castelfreke, nad brzegiem Morza Irlandzkiego. Będzie musiał wrócić do wozu policyjnego i połączyć się stamtąd. A tymczasem gdzie, do diabła, jest taksówkarz — o ile to w ogóle taksówkarz? Czy to on zastrzelił księdza, czy może sam też oberwał od kogoś innego? Sierżant O’Rourke ruszył pospiesznie z powrotem w stronę drogi, ciężko dysząc, szurając nogami po podszyciu. Obszedł taksówkę szerokim łukiem, chociaż nadal była zaparkowana za drzewem i nadal miała otwarte drzwi. Spojrzał w lewo i w prawo, a potem do tyłu, aby sprawdzić, czy nigdzie nie widać kierowcy, żywego lub martwego, ale nic nie zauważył. Nasłuchiwał, lecz nie docierały do niego inne dźwięki poza

kapaniem z drzew i szuraniem wiewiórek, a gdzieś z oddali żałobne wycie tankowca. Gdy jednak obszedł buk, zastał na swojej drodze taksówkarza, który czekał na niego. Przysadzisty mężczyzna w brązowej tweedowej czapce i czarnej ortalionowej kurtce na zamek błyskawiczny. Dolną część twarzy miał zasłoniętą czarnym wełnianym szalem, więc sierżant widział tylko jego oczy. Mężczyzna trzymał strzelbę, mierząc z luf prawie pionowo, jakby chciał wystrzelić prosto w korony drzew. — Mógłbyś pilnować własnego interesu, wiesz — odezwał się taksówkarz. Głos miał zniekształcony, ale zdecydowanie mówił z akcentem z południowych dzielnic Cork. Sierżant O’Rourke wymierzył do niego z pistoletu. — Złam strzelbę, słyszysz? — Och, co? A kto mi każe? — Złam ją, mówię, i połóż na ziemi. Powoli i ostrożnie, na ziemi przed sobą. Potem się cofnij z rękami na głowie. — A ja powiedziałem: kto mi każe? — Ja. Bo liczę do trzech, a jak tego nie zrobisz, to cię zastrzelę. Nie będę celował w ręce ani nogi, ani nic w tym rodzaju. Strzelę, kurwa, prosto w serce i zabiję cię, kurwa, bo chyba wiesz, że wolno nam tak postąpić, kiedy podejrzany jest uzbrojony. Taksówkarz wpatrywał się w niego przez moment, a potem powoli pokręcił głową i odwrócił się do niego plecami. — Śmieszni jesteście, wy, gliniarze. „Zabiję cię, kurwa”. Jaki, kurwa, wirażka! — Odwróć się! — sierżant O’Rourke krzyknął do niego. — Słyszysz mnie, ty? Odwróć się!

Taksówkarz nadal kręcił głową. Sierżant odliczał: — Raz… dwa… — A co jest po dwóch? — podpuszczał go mężczyzna. — Dwa i pół? Dwa i trzy czwarte? Nie masz jaj! To powiedziawszy, osunął się na kolana z jednoczesnym obrotem, strzelając sierżantowi w brzuch. Policjant upadł do tyłu, przewracając się płasko na ziemię z szeroko rozrzuconymi rękami, zupełnie jak ojciec Lowery. Nie usłyszał strzału, który go trafił, tylko jego echo niesione po lesie i nagły trzepot ptaków, które poderwał. Próbował wstać, ale nie mógł. Kiedy upadał, upuścił pistolet, a gdy odwrócił głowę na bok, zobaczył, że leży między liśćmi. Zmuszał rękę, aby przesunęła się i go podniosła, ale dłoń nie reagowała. W zasadzie to cały czuł się odrętwiały. Nie czuł ani rąk, ani nóg. Z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał w dół na brzuch. Przód jego płaszcza został porwany we wściekłe strzępy, a między nimi dostrzegał blade zwoje połyskujących jelit wychodzące na wierzch. Taksówkarz podszedł do niego ze strzelbą wspartą na ramieniu. Zdjął szal zasłaniający mu twarz i spojrzał z góry na policjanta z przesadną troską. — Nie chciałem ci tego robić — powiedział. — Dlaczego mnie zmusiłeś? Sierżant O’Rourke próbował coś powiedzieć, ale płuca nie dostarczały mu powietrza. Czuł, jakby go duszono. — Poomooocy — powiedział, próbując wciągnąć powietrze. — Co tam, glino?

— Pomoocy. — Mówiłem ci, powinieneś pilnować własnego nosa. Mieszasz się do spraw, o których nic nie wiesz. Hm, ja też nie wiem, ale wiem, że zadzierasz z ludźmi, którzy w żadnych okolicznościach na to nie pozwolą. Sierżantowi O’Rourke’owi nie udało się wciągnąć kolejnego oddechu. Podniósł wzrok na skomplikowane wzory gałęzi nad głową i pomyślał, że umiera. Nigdy nie wyobrażał sobie, że tak to się stanie, że będzie leżał na plecach w lesie. Był pewien, że w przestrzeniach między konarami widzi twarze… nie tyle twarze, ile ich brak. Jedna z nich wyglądała, jakby puszczała do niego oko, ale to tylko wiatr poruszał liściem. Zapragnął, aby Maeve tu była, w swoim fartuszku, pachnąca ciastem, żeby klęczała obok niego i trzymała go za rękę. Żałował, że tak się na nią niecierpliwił przez ich całe małżeńskie życie; żałował, że częściej nie mówił, że ją kocha. — Bolało? — spytał taksówkarz. Sierżant O’Rourke niezauważalnie potrząsnął głową. — Hm, muszę przyznać, że to mnie dziwi. Flaki ci się wylewają na całego. Popatrzył na sierżanta jeszcze kilka chwil, zagryzając dolną wargę, jakby próbował podjąć decyzję. Potem powiedział: — Muszę już iść. Przepraszam, ale nie mogę tu dłużej zostać. Ktoś mógł usłyszeć moje strzały. Uniósł strzelbę z ramienia i wycelował prosto w nos policjanta. Wyloty luf znalazły się tak blisko Jimmy’ego, aż czuł cierpki zapach spalonego prochu z pocisku, który go trafił w żołądek. Żałował, że nie ma powietrza, aby móc poprosić

taksówkarza, by nie strzelał mu w twarz. Widział wcześniej twarz ojca Lowery’ego, a jeśli on sam skończy w podobny sposób, to trumna będzie musiała być zamknięta i Maeve nie pocałuje go na do widzenia. — Przykro mi, ale nie mogę zostawić cię tu żywego — powiedział mężczyzna. Nie, zdaje się, że nie, pomyślał sierżant i sam się zdziwił, jak bardzo jest praktyczny, zważywszy na to, co miało się z nim stać. Nie usłyszał pierwszego strzału i tego też nie usłyszał, ale poczuł gorące uderzenie w twarz, jakby nagle otworzyły się przed nim drzwi pieca. Potem nic. Taksówkarz stał przez chwilę nieruchomo, jakby nie potrafił zdecydować, czy postąpił właściwie. Sierżant O’Rourke miał głowę prawie całkowicie rozwaloną, a wierzch czaszki z kępką włosów znajdował się trzy metry dalej pośród muchomorów rosnących wokół buka. Znowu zaczęło padać, a krople uderzały o liście. Taksówkarz wrócił do swojego samochodu i wsiadł. Zobaczył własne oczy, jak spoglądały na niego ze wstecznego lusterka. Wydawały się pozbawione emocji, ale wiedział, że to nieprawda. Miał nadzieję, że dostanie swoją nagrodę za to, co zrobił dzisiaj, zarówno w niebie, jak i na ziemi.

Rozdział 36

— Czekaj chwilę — powiedziała Katie, gdy detektyw O’Donovan otworzył przed nią drzwi samochodu. — Sprawdzę tylko, czy połączę się z Jimmym. Detektyw O’Donovan czekał cierpliwie, kiedy ona wybierała numer sierżanta O’Rourke’a. Dziwiło ją, że sam nie zadzwonił do niej wcześniej. To było do niego niepodobne; kiedy wyjeżdżał w teren, kontaktował się nieustannie. W zasadzie często drażniło ją, że dzwonił co pół godziny, żeby powiedzieć jej, że nie ma nic do powiedzenia. Rozległ się sygnał połączenia w słuchawce, ale sierżant nie odbierał. Spróbowała kolejny raz, lecz nadal bez rezultatu. — Nie — zdecydowała w końcu. — Będę musiała spróbować później. — Poniżej Clon jest strasznie słaby zasięg — zauważył detektyw O’Donovan. — Tak. Albo rozmawia z ojcem Lowerym i nie chce, aby mu przeszkadzano. W każdym razie chodźmy zobaczyć, co ma do powiedzenia ojciec ó Súllabháin. Pojechali przez rzekę w górę Summerhill, aż dotarli do St Luke’s Cross przy pubie Henchy’s, gdzie skręcili w prawo w stronę Montenotte. Była to jedna z bardziej popularnych

dzielnic Cork, ze starymi drzewami, domami z kamienia i panoramicznymi widokami na południe — za rzekę Lee, w stronę lotniska i wzgórz za nim. Stamtąd można było zobaczyć, jaka nadciąga pogoda, dobre pół godziny wcześniej, nim dotarła na miejsce. Centrum Rekolekcyjne Świętego Dominika zostało zbudowane na wzgórzu, otoczone starannie wypielęgnowanymi trawnikami i różanymi rabatami obfitującymi w czerwone pąki. Główny budynek był prosty, o kamiennej fasadzie, z szarym dachem krytym łupkiem i oknami o białych ramach. Dwa samochody policyjne zaparkowały przed nim, a przy drzwiach stali dwaj umundurowani policjanci i rozmawiali z zakonnikami. Katie wysiadła z samochodu i podeszła do nich, a wtedy jeden z policjantów szturchnął drugiego i obaj jeszcze bardziej się wyprostowali. Brat zakonny najwyraźniej przypomniał sobie, że jest pilnie potrzebny gdzie indziej, i pospiesznie się oddalił. — Dzień dobry, pani komisarz, jak się pani czuje? — powiedział jeden z nich, zwalisty młodzieniec o rumianych policzkach, który wyglądał Katie na śmielszego w tej parze. — Świetnie, dziękuję za zainteresowanie — odpowiedziała ostro. — Przyjechałam zamienić parę słów z ojcem ó Súllabháinem. — Jest w ośrodku — odpowiedział policjant. — Wiem, że jest w ośrodku, ale mimo to muszę z nim porozmawiać. — Jest izolowany. Modli się. Nikt nie może mu przeszkadzać. — To kiepsko. Ale obawiam się, że to śledztwo jest zdecydowanie ważniejsze niż ratowanie duszy ojca ó Súllabháina.

— Jest w pokoju dwieście dwa — poinformował ją policjant. — Ale jak mówiłem, nie wiem, czy będzie chciał rozmawiać. — Rozmawiałeś z nim? Wie, dlaczego daliśmy mu ochronę? — Niezupełnie, pani komisarz. Nie. — Co rozumiesz przez „niezupełnie”? Rozmawialiście z nim i wyjaśniliście mu, co się dzieje? — Niezupełnie, pani komisarz. Nie. Mówiąc prawdę, jeszcze go nie widzieliśmy. — Nie widzieliście go? — zapytała Katie, nie wierząc własnym uszom. — Jezu Chryste, stoicie tu i pilnujecie go, a nawet go nie widzieliście? I nie mów więcej „niezupełnie”. — Nie, pani komisarz. Przepraszam. Ale sprawdzaliśmy wszystkich wchodzących i wychodzących. Nawet dostawców z piekarni. — Chodź, Patrick — rzekła Katie do detektywa O’Donovana i oboje weszli głównymi drzwiami do recepcji. W środku wyczuwało się słabą woń starej wody po gladiolach i zupy ziemniaczano-porowej. Nikt ich nie przywitał, jedynie biurko i puste krzesło, jednak strzałka na ścianie skierowała ich do windy. Korytarz był długi i wyciszony bladoniebieskim dywanem. Ściany były pasteloworóżowe. Stały pod nimi antyczne krzesła i stoliki, a wyżej wisiały poważne pejzaże i sceny z Biblii, na przykład Chrystus obmywający stopy swoim uczniom oraz nawrócenie Szawła. Doszli do windy, wcisnęli guzik i weszli do kabiny. — Jezu! — Katie dyszała z wściekłości. — Oni go nawet nie widzieli.

Winda wydała cichy, żałobny dźwięk, jak jej irlandzki seter Barney, kiedy zamknęła przed nim drzwi do kuchni. Patrzyła na siebie w lustrze na przeciwległej ścianie. Oczy miała zapuchnięte i była o wiele bardziej wymizerowana niż zwykle, ale może to tylko przez światło świecące prosto z góry, jak u fryzjera. Wjechali na pierwsze piętro i Katie ruszyła korytarzem. Doszła do pokoju 202 i zastukała w drzwi. — Ojcze ó Súllabháin! — Cisza. — Ojcze ó Súllabháin! Tu detektyw komisarz Maguire z policji. Nie było odpowiedzi, więc Katie zastukała jeszcze raz. — Ojcze ó Súllabháin… wiem, że ksiądz jest na rekolekcjach i modli się, ale to niezwykle ważne, abym z księdzem porozmawiała. Chodzi o ojców Heaneya, Quinlana i O’Garę oraz Chór Sierocińca Świętego Józefa. Czekali, ale nadal nie było żadnej reakcji. Katie spojrzała na detektywa O’Donovana, który wzruszył ramionami. — Albo ogłuchł, albo wychodzi przez okno — skomentował. Katie chwyciła za klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz, więc natychmiast je otworzyła i zawołała: — Ojcze ó Súllabháin? Tu komisarz Maguire! Muszę z ojcem porozmawiać! Weszła do środka i od razu zobaczyła oliwkowy fotel przewrócony na bok. Rozejrzała się pospiesznie dookoła, a tuż za nią stanął O’Donovan. Ściany w pokoju pomalowano na kremowo, a dywan był ciemnozielony. Wisiał tylko jeden obraz, reprodukcja przedstawiająca Chrystusa w Ogrójcu, gdzie pocieszał go anioł. Po prawej stronie stało niepościelone pojedyncze łóżko z sosnowym stolikiem i lampą z żółtym

abażurem. Po lewej umywalka z lustrem. Katie podeszła do niej i przyjrzała się przyborom toaletowym na półce. Pianka do golenia Palmolive, pasta do zębów Aquafresh, krem antyseptyczny Savlon i męski dezodorant Dove typu roll-on. Żółty plastikowy nożyk do golenia i szczoteczka do zębów ze zużytym włosiem opierały się po obu stronach zielonego plastikowego kubka niczym dwóch pijaków w drzwiach pubu przy Patrick Street. — Dezodorant? — zauważył detektyw O’Donovan, spoglądając Katie przez ramię. — To postęp. Wszystkich księży, jakich znałem, czuć było potem. I oddech też im śmierdział. Ojca Becketta przezywaliśmy Rozpuszczalnik. Katie podeszła do prostej sosnowej komody i wyciągnęła dwie górne szuflady. Na wierzchu znalazła w nich białe slipy, pusty futerał do okularów, hotelowy zestaw do szycia, kilka chusteczek i trzy bateryjki, a także zjedzoną do połowy tabliczkę czekolady i małą Biblię w białym plastiku, która była tak sfatygowana, że ktoś skleił ją żółknącą taśmą klejącą. Trzy dolne szuflady zawierały ubrania, które przywiózł do ośrodka — czarny i jasnobeżowy sweter, przynajmniej osiem starannie złożonych koszul i skarpety zwinięte parami w kulki. — Dobra — powiedziała Katie. — Wszystkie rzeczy ojca ó Súllabháina są na miejscu, a gdzie sam ojciec? — Może zszedł na dół sprawdzić, jak rośnie kapusta. — Nie mogę uwierzyć, co to za idioci. Dałam ich sierżantowi wyraźne polecenie, że jak tylko dotrą na miejsce, mają się skontaktować z ojcem ó Súllabháinem i poinformować go, że od

tej pory będzie miał ochronę przynajmniej dwóch uzbrojonych policjantów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. — Jak mówię, poszedł doglądać kapustę albo oddalił się stąd z własnej, nieprzymuszonej woli, albo ktoś go porwał. — Ten przewrócony fotel. To sugeruje, że zabrano go wbrew jego woli. I na dodatek łóżko jest jeszcze niepościelone, chociaż już piąta po południu… A skoro go porwano, to pytanie brzmi: kiedy? I kto go zabrał? I dlaczego? — Może to nasz przyjaciel — zasugerował detektyw O’Donovan. — Chyba masz rację. Może zorientował się, że go gonimy, i postanowił przyspieszyć następne porwanie o kilka dni. — Może myśli, że wiemy o nim więcej niż faktycznie — wyznał szczerze O’Donovan. — Z drugiej strony może rzeczywiście wiemy o nim więcej, niż sobie uświadamiamy, ale on o tym nie wie i my też nie. Katie zamrugała oczami i pomyślała: Na to nie ma odpowiedzi. Jednak zdecydowanie miał rację, czuła to przez skórę, i to wystarczyło. — Niech ci dwaj mundurowi przeszukają budynek — poleciła detektywowi. — Każdy pokój, obojętnie, kto tam jest i co robi. Zadzwoń po wsparcie z Mayfield, żeby przeszukali cały teren. Ja pójdę porozmawiać z dyrektorem. Udali się na parter, tym razem wybierając schody, które oświetlały czerwono-niebieskie witraże w oknach, przedstawiające żałośnie wyglądającego świętego Dominika z uniesioną ręką. Detektyw O’Donovan wyszedł na dwór, aby porozmawiać z dwoma mundurowymi, a Katie poszła szukać

biura dyrektora. Nadal nie było nikogo, a cały budynek spowijała niesamowita cisza, jakby został ewakuowany. Katie podeszła do drzwi z tabliczką: „Dyrektor: Benedict Tiernan O.P.”. Zastukała pospiesznie i weszła bezpośrednio, nie czekając na odpowiedź. W środku zastała dyrektora, który zza biurka dyktował coś swojej sekretarce. Był wysokim łysiejącym mężczyzną w białym habicie dominikanina. Nad czołem pozostał mu jedynie pojedynczy siwy kosmyk. Oczy miał głęboko osadzone, z ciemnymi workami, a do tego wielki, orli nos. Światło wpadające przez okno rozświetlało jego nozdrza szkarłatem. Sekretarka była niską, pulchną kobietą w jasnozielonym kardiganie i spódnicy z kontrafałdą. Uniosła pióro, które zawisło w powietrzu, jakby czekała, aż dyrektor powie Katie, że jest zbyt zajęty, aby z nią rozmawiać i będzie dalej dyktował. Benedict Tiernan spojrzał na Katie z nieukrywaną niechęcią. — Pani komisarz — powiedział skrzekliwym, drżącym głosem, który zmieniał wysokość z każdym zdaniem. — Przyjechałam porozmawiać z ojcem ó Súllabháinem — wyjaśniła. — Myślałam, że wyraziłam się jasno przez telefon, że muszę go przesłuchać jak najszybciej. — Rzeczywiście, pani komisarz. Rzeczywiście. Ale ja myślałem, że wyraziłem się jasno, iż ojciec ó Súllabháin przebywa na duchowych rekolekcjach. Medytuje, modli się i nie możemy mu przeszkadzać. Kiedy pani powiedziała „jak najszybciej”, zrozumiałem, że oznacza to, kiedy skończą się jego rekolekcje, to znaczy w niedzielę po lunchu.

— Ojcze Tiernan, to sprawa najwyższej wagi, abym porozmawiała z nim natychmiast. Tu w grę wchodzi ludzkie życie. Wyjaśniła pokrótce sprawę ojca O’Gary — jak został potrącony na Patrick Street i najwyraźniej porwany. — Hm, niezmiernie mi przykro — odparł Benedict Tiernan, łącząc palce w trójkątny daszek. — Oczywiście z radością pozwoliłem pani ustawić straż wokół naszego ośrodka, by chroniła mnie, naszych pracowników i ojca ó Súllabháina. Rozumiem też, że nie może pani ujawnić mi szczegółów, dlaczego ojciec ó Súllabháin potrzebuje ochrony, chociaż nie urodziłem się wczoraj, pani komisarz. Jestem świadom, co się dzieje na świecie, poza murami tego ośrodka. — Przerwał. Oparł się w fotelu i tym samym wycofał nos z promienia światła, zupełnie jakby go wyłączył. — Jednak ojciec ó Súllabháin przebywa tu, u Świętego Dominika, pod naszą opieką. Chronimy zarówno jego ducha, jak i ciało. Nie mogę zezwolić pani na rozmowę z nim, dopóki nie skończą się jego rekolekcje. Czy wyobraża sobie pani, żeby Jezus skrócił czterdzieści dni i czterdzieści nocy postu na pustyni? Nigdy nie mielibyśmy Wielkiego Postu. Ani nawet bardzo krótkiego postu. Jezu, pomyślała Katie. A ja sądziłam, że Patrickowi O’Donovanowi brakuje logiki. — Zarządziłam dokładne przeszukanie domu i terenu dookoła — powiedziała. — Dla jego własnego dobra miejmy nadzieję, że ojciec ó Súllabháin po prostu udał się na spacer gdzieś po ogrodzie, szukając miejsca do kontemplacji.

♦♦♦ Jedenastu umundurowanych policjantów przeszukiwało budynek i teren przez ponad półtorej godziny, ale ostatecznie jeden z nich podszedł przez parking do Katie i brata Tiernana, kręcąc przecząco głową. — Nie ma ani śladu, pani komisarz. Zajrzeliśmy nawet za szopę z narzędziami. Katie rozejrzała się, zagryzając wargę w zdenerwowaniu. — Nie wierzę, że nikt nie widział, jak wychodził. Brat Tiernan wzruszył ramionami. — Sama pani widzi, że Święty Dominik to miejsce do refleksji. Większość naszych rekolektantów zaabsorbowana jest modlitwą i własnymi wewnętrznymi problemami. Sam papież mógłby ich minąć, a oni by nie zauważyli. Detektyw O’Donovan spojrzał na Katie, a jego mina mówiła: „To stek bzdur”. Katie zgadzała się z nim, choć żadne z nich nie powiedziało tego głośno. — Na pewno wszystkich tu przesłuchałeś? — zapytała O’Donovana, kiedy brat Tiernan wrócił do budynku. — Wszystkich braci? Całą obsługę kuchni? Wszystkich… jak ich tu nazywają… „rekolektantów”? — Wszystkich co do jednego, pani komisarz. Ani widu, ani słychu. Wtedy około stu metrów od nich Katie dostrzegła ogrodnika w długim brązowym fartuchu, który popychał taczkę pochyłością trawnika.

— A jego? Ogrodnika? Musiał być na dworze przez większość dnia. Detektyw O’Donovan stuknął się palcem w czoło. — Kompletnie walnięty. Chciałem z nim porozmawiać, ale jeden z braciszków powiedział mi, że to strata czasu. — Dobrze — rzekła Katie. Przyglądała się, jak ogrodnik dotarł do szczytu trawnika. Wyglądał młodo, zaledwie po dwudziestce, miał małą głowę i pociągłą, elfią twarz. Zawiązana na głowie zielona chusta stwarzała wrażenie, jakby miał za duże, sterczące uszy. Katie bez słowa ruszyła trawnikiem w stronę ogrodnika i dotarła do niego, kiedy zwalił splątany stos chwastów i gałęzi na kompost. Jeżeli był świadom jej obecności, to tego nie okazywał. Widłami i kilkoma kopniakami kaloszy uporządkował kompost, a potem odwrócił się i zaczął popychać pustą taczkę w dół zbocza. Katie dotrzymywała mu tempa, nie idąc zbyt blisko. Nie chciała go peszyć. Od czasu do czasu zerkał na nią, ale nadal nic nie mówił. — Jak masz na imię? — spytała. Zerknął na nią znowu i zamrugał oczami. — Jak masz na imię, powiedz, możesz? Ja nazywam się Katie. — Nie rozmawiaj z obcymi — odpowiedział szczególnym, kwaczącym głosem, jakby cytował coś, co powiedziała mu matka. — Oj, w porządku, nie jestem obca. Jestem policjantką, detektywem. — Jesteś pani. — Wiem, ale panie też są detektywami. Nie oglądałeś nigdy Kryminalnych zagadek w telewizji? Tam mają dużo kobiet

detektywów. Kobiety są dobrymi detektywami, bo interesuje je wszystko. Ogrodnika rozbawiło to na chwilę, co Katie uznała za obiecujące. Zeszli pochyłością jeszcze kawałek z pustą, toczącą się z łoskotem taczką, aż ogrodnik nagle się zatrzymał. — Tómas? — powiedział pytającym tonem. — Tak masz na imię? Tómas? To bardzo dobre imię, Tómas. Wiesz, co to znaczy? „Bliźniak”. Ogrodnik zmarszczył brwi. — Ja jestem bliźniakiem, ale mój brat zmarł, zanim się urodził. Ja żyłem w mamie, ale Brian umarł. — Przykro mi. — To nic. I tak się z nim bawiłem. Zawsze go widziałem, a inni nie widzieli. Jeszcze go widzę, ale już się nie bawimy. Hm, teraz jesteśmy duzi. — Musisz widzieć dużo rzeczy, których inni nie widzą — mówiła do niego Katie. — Tak — odparł Tómas. — Ale oni nie lubią, jak o tym mówię. Spojrzał w stronę budynku. — Bracia zakonni. Mówią, że mój brat jest w niebie, więc jak mogę go widzieć na ziemi? Ale wiem, że on nie żyje. Nie jestem głupi. Wiem, że nie żyje, ale nadal go widzę. Stoi przy tej altanie, przeważnie jak świeci słońce. Podniósł nożyce i zaczął podstrzygać trawę wokół różanych rabat. — Nie jestem głupi — powtórzył. — Znam różnicę między żywym a umarłym. Znam tu wszystkich, każdego z braci, co do jednego. Znam wszystkich sprzątających i kucharzy, i wszystkich,

co tu się modlą. Kiedy przyjeżdżają i kiedy wyjeżdżają. Nie znam prawdziwych nazwisk ich wszystkich, ale nazywam ich po swojemu. Jak pan Smutna Broda albo pani Twix, bo zawsze wychodzi do ogrodu, gdy myśli, że nikt nie patrzy, żeby zjeść batonik. Katie przyglądała się przez chwilę, jak Tómas pracuje. — W zeszłą niedzielę przyjechał tutaj ksiądz. Nazywał się naprawdę ojciec ó Súllabháin. A mieszkał w pokoju dwieście dwa. Ogrodnik się wyprostował. Pojedynczy, denerwująco długi blond włos wyrastał mu po prawej stronie brody. Katie zastanawiała się, dlaczego nigdy go nie ściął ani nie wyrwał. — Chyba znam tego gościa — powiedział z namysłem. — Nie za wysoki, nie za niski. Okrągła głowa, jak piłka. Tak go przezwałem: ojciec Piłka. — Tómas, widziałeś dzisiaj ojca Piłkę? Może wychodził na spacer czy coś w tym rodzaju. — Nie — odparł ogrodnik. — Nie widziałem go od poniedziałkowego popołudnia, od piętnaście po drugiej. Wyszedł do ogrodu i siedział w altanie dwadzieścia dwie minuty, a potem wrócił. Wyglądał, jakby się modlił, bo miał oczy zamknięte przez większość czasu i odmawiał różaniec bez przerwy. Uniósł lewą rękę i podciągnął rękaw, aby pokazać czerwony plastikowy zegarek Swatch. — Widzisz? Mam zegarek. — Więc na pewno dzisiaj go nie widziałeś? A jakichś nowych ludzi? Widziałeś kogoś, kogo nie znasz? Jakiegoś nieznajomego?

— Policjantów. Jest ich dwóch, tak? Policjant Tu, policjant Tam. Tak ich nazywam, bo jeden zawsze szuka drugiego. — A mnie już dałeś imię? — spytała Katie. Ogrodnik zawstydził się i odwrócił głowę. — Nie, jeszcze nie. Myślałem, że przyjechałaś na bardzo krótko, więc normalnie nie nadaję imion takim ludziom. Jak ty, ten człowiek z tobą i ci trzej, którzy przyjechali dzisiaj rano i prawie zaraz wyjechali. Nagle zasłonił usta szaroburą rękawicą, a w jego oczach pojawiło się przerażenie, jakby powiedział coś, czego nie powinien. — Jacy trzej? — spytała Katie. — Nie wolno mi mówić. Och, Boże. Nie wolno mi, naprawdę. — Co? Dlaczego? Kto ci powiedział, że nie wolno? — Sam brat Tiernan. Brat Tiernan jest dyrektorem. Kiedy odjechali ci trzej, odwrócił się i zobaczył, że przycinam te róże, i sam do mnie podszedł. Kazał, żebym nikomu nie mówił, co widziałem. Zupełnie nikomu. Powiedział, że nawet jeśli powiem, to i tak nikt mi nie uwierzy, tak jak nikt nie wierzy, że widzę mojego brata bliźniaka. A ja teraz powiedziałem… tobie. Aby go uspokoić, Katie położyła dłoń na jego rękawie. — Wszystko w porządku, Tómas. W zasadzie to twój obywatelski obowiązek i może nawet dostaniesz za to nagrodę. — A jak się dowie brat Tiernan? — spytał ogrodnik. Zaczął się bardzo denerwować, szarpał za rękawice, jakby już go zwolniono i zakazano mu tu wracać. — Brat Tiernan się nie dowie, chyba że ja mu powiem, a obiecuję ci, że tego nie zrobię. Rozumiesz? Przysięgam z ręką

na sercu. A teraz uważaj, bardzo dobrze potrafisz opisywać ludzi… Jak wyglądali tamci trzej? Ogrodnik dalej szarpał rękawice i wyglądał naprawdę nieszczęśliwie. — Widziałem tylko ich plecy. Jeden z nich był naprawdę duży, miał żółte kręcone włosy, a drugi nie był aż tak duży, ale i tak dość duży, wiesz, i miał ciemne włosy. Trzeciego z nich słabo widziałem, bo drzwi furgonetki były otwarte i go zasłaniały. — Mieli furgonetkę? Ogrodnik skinął głową. — Przyjechali furgonetką, podjechali tyłem aż pod samo wejście. Otworzyli drzwi, a potem zamknęli i odjechali. — A jak wyglądała ciężarówka, Tómas? — Tego nie powinienem mówić. Będę skończony. Katie sięgnęła do kurtki i wyjęła brązową kopertę ze zdjęciem czarnej furgonetki. — Tę furgonetkę widziałeś? Ogrodnik nic nie odpowiedział, ale spojrzał na zdjęcie, a potem na Katie i kiwnął głową tak zawzięcie, aż przestraszyła się, że poleci mu ona między krzewy różane. ♦♦♦ Katie wróciła pospiesznie do budynku, gdzie czekali na nią detektyw O’Donovan i trzej umundurowani policjanci. — No i? — spytał O’Donovan z lekkim uśmiechem. — Dowiedziała się pani, jak hodować banany?

— Możesz się śmiać — odpaliła Katie. — Ale jeśli chcesz znać prawdę, zawsze pytaj najprostszą osobę, jaką znajdziesz. Nie będzie miała żadnych obowiązków ani nie będzie próbowała upiększać faktów, aby wywrzeć na tobie wrażenie, i zawsze będzie pamiętać rzeczy takimi, jakie są. — Przerwała, a potem dodała zdecydowanym tonem: — Benedict Tiernan O.P. poczęstował nas stekiem bzdur, tego jestem pewna. Nasz oprawca przyjechał tutaj dzisiaj rano i założę się, że zabrał ojca ó Súllabháina, a z jakiegoś powodu brat Tiernan udzielił mu pełnego wsparcia. Detektyw O’Donovan otworzył i zamknął usta. — Żartuje pani, tak? — powiedział. — Wcale nie. — I co? Polega pani na tym, co powiedział jakiś mongoł ogrodnik? — Polegam na własnym instynkcie, jeśli chcesz wiedzieć? — Więc co zrobimy? Aresztujemy ojca Tiernana na podstawie podejrzenia o współudział w porwaniu? — Na razie zostawimy w spokoju brata Tiernana. Przede wszystkim chcę się dowiedzieć, kto jeździ tą furgonetką. Miałeś wieści od Jimmy’ego? Na pewno już znalazł ojca Lowery’ego. — Dzwoniłem na jego komórkę, ale nie odbiera. Ojciec Lowery też nie. Zadzwoniłem do kościoła Świętego Michała w Rathbarry, ale tam też nikt nie podnosi słuchawki. Katie spojrzała na zegarek. — Do tej pory powinien się już zgłosić. Dajmy mu jeszcze pół godziny. — Spojrzała w stronę budynku. — Zwodzą nas tutaj, Patrick, ale wiem, z kim muszę teraz porozmawiać.

Rozdział 37

Okno powoli ciemniało, chociaż hortensja nadal w nie stukała, stuk-puk, stuk-puk, niczym duch, który już dawno porzucił nadzieję, że zostanie wpuszczony, ale mimo to nadal stukał. Jest tu kto? — spytał podróżnik, stukając w drzwi spowite światłem księżyca. Gerry otworzył oczy. Cierpiał taki ból, że nie potrafił uwierzyć, iż nadal żyje. Na pewno można umrzeć od samego bólu. Na pewno istniał sposób, aby siłą woli oddać się śmierci. Dobry Boże w niebie, proszę, zatrzymaj moje serce. Proszę, zatrzymaj je teraz, żebym nie musiał znosić tej niewypowiedzianej agonii. Bóg oczywiście odwrócił od niego głowę i obojętny na usilne prośby udawał, że nie słyszy. W pokoju robiło się coraz mroczniej, aż zrobiło się zupełnie ciemno. Gerry na przemian tracił i odzyskiwał przytomność, jak pływak unoszący się na falach oceanu, tyle że on czuł, jakby powierzchnia płonęła, jakby rozlał się po niej płonący ogień, i gdy tylko docierał do niej, oślepiał, palił i ogłuszał go własny krzyk.

Bez ostrzeżenia pokój wypełniło oślepiające białe światło. Próbował unieść głowę, aby zobaczyć, co się dzieje, ale nie miał siły, a ścięgna karku były zbyt napięte. Proszę, Matko Boska, niech to będzie anioł, który mnie zabierze. Pomóż mi — poprosił w myślach, nie na głos. To nie był anioł. To był Szary Cefal z podniesioną lampą sztormową. Nadal miał założoną maskę i stożkową czapkę, ale teraz doszedł do tego długi czerwony fartuch, który mocno pachniał gumą. Jego gołe ręce pokrywały tatuaże. Długo stał przy łóżku Gerry’ego, nic nie mówiąc, tylko spoglądając przez otwory na oczy na czarno-szkarłatny skalp, a potem odwrócił się, aby spojrzeć na skurczone resztki jego penisa, jak wypalony zimny ogień. — Jaka to była pokuta? — zagadnął. — Gorejący krzew, ni mniej, ni więcej! Myślisz, że dobry Bóg uznał, że można ci już wybaczyć. Gerry spojrzał na niego z dołu, ale walka z bólem pochłaniała całą jego uwagę i nie potrafił skupić myśli, a co dopiero zdecydować, czy zostało mu wybaczone. Szary Cefal zbliżył lampę, aż Gerry poczuł jej ciepło na policzku i usłyszał wężowy syk. — Powiem ci, co myślę. Już prawie dotarłeś na miejsce, ale nie do końca, jak Chrystus w drodze na Golgotę niosący krzyż. Nadal przed tobą droga do przejścia, a nie masz Szymona Cyrenejczyka, który poniósłby za ciebie krzyż przez resztę drogi. Nie żebym wierzył, że Chrystus zupełnie zrzucił z ramion krzyż. W zasadzie nigdzie nie jest napisane, że przeniósł go choćby jeden

centymetr. Ale udawajmy, że tego dokonał; a teraz ty tak samo niesiesz swój krzyż. — Święty Jan, rozdział dziewiętnasty, werset siedemnasty — zaskrzeczał Gerry. — No, proszę! — ucieszył się triumfalnie Szary Cefal. — Wiedziałem, że w końcu odezwie się w tobie ksiądz! Nie ma sensu zaprzeczać temu dłużej, ojcze O’Gara! Ale wiesz, że możesz się mylić co do tego, że Chrystus rzucił krzyż. To zależy od tłumaczenia z greki słowa opisthen na „po”. Czy Szymon niósł krzyż po Chrystusie, „po” w sensie czasu? Czy niósł go za nim, to znaczy idąc z tyłu? Szary Cefal czekał, a potem dodał: — Nie wygląda na to, żeby cię to, kurwa, obchodziło, jak mi Bóg miły, co? Bierzmy się do roboty i doprowadźmy twoją pokutę do chwalebnego końca. Panowie, jesteście? Pojawił się mężczyzna w biskupiej mitrze, a tuż za nim, nad jego ramieniem, biała, pozbawiona wyrazu twarz mężczyzny w masce pierrota. O Jezu, pomyślał Gerry. Co mi teraz zrobią? Już umieram, więc dlaczego nie zostawią mnie w spokoju? Szok, posocznica, odwodnienie albo hipotermia — jedno z tego lub wszystko dopadnie mnie w końcu. Nie muszę więcej znosić tortur. Proszę. Szary Cefal ostrożnie ustawił lampę na plastikowym siedzisku kuchennego krzesła. — À propos — dodał, strzelając palcami. — Pomyślałem, że ucieszy cię wiadomość, że mamy już ostatniego z was. Ojciec Heaney, ojciec Quinlan… ty oczywiście… a teraz jeszcze ojciec ó Súllabháin.

— Jest tu? — spytał Gerry. Szary Cefal pokręcił głową, a maska załopotała z boku na bok. — Och, nie. Nie byłoby stosownie sprowadzać go tutaj. To dla niego zupełnie niestosowny los. Mówiąc szczerze, ojcze, nie chciałem go jeszcze teraz sprowadzać. Jeszcze nie skończyliśmy z tobą, prawda? A musieliśmy jechać i łapać następnego. Cieszę się, że ostatniego. Kłopot w tym, że psy ruszyły trochę szybciej w pogoń, niż się spodziewaliśmy. Więc musieliśmy się upewnić, że nie zepsują nam planów. Wyciągnął z kieszeni nóż do tapet i pochylił się, aby rozciąć czarne nylonowe paski trzymające nadgarstki Gerry’ego przy wezgłowiu łóżka. Gerry’ego przepełniało pragnienie, aby go udusić, ale nawet nie czuł własnych rąk, nie mówiąc o tym, by je podnieść i schwycić Szarego Cefala za gardło. Szary Cefal wrzucił nóż do kieszeni i sięgnął po zwój lśniącego stalowego drutu. — Poznajesz? Struna pianina, czternastka. Wystarczająco cienka, aby zranić, ale nie za cienka, aby przeciąć skórę. Niektórzy z was bardzo lubią stosować ją do samoumartwiania, a czemu nie? Wy, skurwiele, zasługujecie na tyle chłosty, ile tylko chcecie, zboczuchy. Mężczyzna w masce pierrota wyszedł do przodu, złapał Gerry’ego za lewą rękę i pociągnął go, aż legł na prawym boku. Przytrzymał go tam, chwyciwszy mocno za rękaw, aby się nie przewrócił. Za nim Szary Cefal rozwinął długi odcinek struny i odciął go cążkami. Potem chwycił oba nadgarstki Gerry’ego i związał je mocno kilka razy dookoła, aż Gerry pomyślał, że odetnie mu dłonie. Na szczęście był tak odrętwiały, że nie czuł

więcej bólu ponad ten, który już cierpiał. Dłonie miał lodowate, ale nic więcej nie czuł. Kiedy nadgarstki zostały związane drutem, mężczyzna w masce pajaca puścił Gerry’ego, który padł na sprężyny łóżka. Te zatrzeszczały i zastękały, jakby dwoje ludzi uprawiało na nich miłość. Teraz mężczyzna w mitrze jak najszerzej rozłożył mu nogi, a Szary Cefal przywiązał drutem kostki do ramy łóżka. Kiedy Gerry grał w rugby, miał nogi kształtne i muskularne, ale teraz były szczupłe i białe jak u kurczaka, pokryte pasemkami czarnych włosów. — No dobrze — powiedział Szary Cefal, odrzucając na bok zwiniętą strunę. — Przywiązany dokładnie i gotowy do trzebienia. Najpierw jednak posłuchajmy, jak śpiewasz, błagając o łaskę. Wrócił do kuchennego krzesła i sięgnął po słój płynnego miodu. Odkręcił pokrywkę i zanurzył łyżkę. Podszedł z nią do Gerry’ego i przytrzymał nad jego ustami. Część miodu spłynęła mu na brodę i pociekła po policzku. — Proszę, ojcze O’Gara. Wiesz, że to dobre dla krtani. Będziesz śpiewał słodziej od Pavarottiego. Och, zapomniałem. Pavarotti nie żyje. Nie szkodzi, ty też umrzesz już niedługo. — Mmmfff — wydobył z siebie Gerry i zacisnął usta. — No dalej, połknij — nalegał Szary Cefal. Gerry nadal zaciskał usta, więc Szary Cefal skinął na mężczyznę w masce, który chwycił Gerry’ego za nos, aż ten nie mógł oddychać. Kiedy w końcu otworzył usta, Szary Cefal wepchnął mu łyżkę tak mocno, że złamał jeden z przednich

zębów, a Gerry połknął odłamek wraz z miodem. Zakrztusił się, zakaszlał, zadławił i niemal zwymiotował, ale Szary Cefal nabrał kolejną porcję miodu i wepchnął mu na siłę do ust. — No — powiedział. — To nie było takie trudne, ojcze, prawda? Posłuchajmy teraz, jak śpiewasz, błagając o wybaczenie. Raz, dwa, trzy, la-a-a-a-a! Gerry nie mógł zrobić nic, tylko kaszleć i kaszleć, aż w końcu wydał z siebie głośny odgłos wymiotowania. — Jezu — odezwał się Szary Cefal. — Jeszcze trochę, a sam zacznę rzygać. Nie tego się spodziewałem. Chciałem słodkiej, świętej muzyki. Chciałem pieśni odkupienia, a nie jazdy do Rygi. Zaczął śpiewać wysokim, upiornym głosem — tym samym, znanym Gerry’emu głosem, który śpiewał The Rose of Allendale: Alleluja, Bóg jest z nami! Nadzieja w nas i pokonana śmierć! Grzeszni zbawieni, jeńcy uwolnieni! Piękna pieśń odkupienia! Gerrym znowu wstrząsnęły konwulsje. W żołądku nie miał nic poza miodem, śliną i flegmą, więc nie mógł wymiotować. — Poddaję się — powiedział Szary Cefal. — Kurwa, poddaję. Zapomnijmy o zbawionych grzesznikach, o odsuniętym kamieniu i przejdźmy do rzeczy. Z penisa Gerry’ego nie zostało wiele poza poczerniałym strzępkiem, który wyglądał jak spalona ircha, otoczonym różnej wielkości pęcherzami wypełnionymi płynem. Jego moszna została spalona do żywego, ale mężczyźnie w masce pierrota jednak udało się ją chwycić i ścisnąć, aż jądra wyszły na wierzch. Gerry pomyślał, że zaraz krzyknie, lecz sam nie był pewien. Wszystko wydawało się jednym ciągłym krzykiem. Nawet

jaskrawobiałe światło z lampy sztormowej bardziej było krzykiem niż światłem. Ten w masce podał castratori o stalowych ostrzach mężczyźnie w mitrze, który podsunął narzędzie Gerry’emu pod twarz, otwierając je i zamykając, żeby zrozumiał, co mu zrobią. — Znam was — wydyszał Gerry. — Znam was wszystkich z nazwiska. — I co ci to da, ojcze? Co nam zrobisz, naskarżysz na nas aniołkom? Gerry wpatrywał się w sufit. Poczuł zimne ostrza castratori po obu stronach moszny. Potem powoli się zamknęły, a on czuł, jak przecinają każdy nerw, każdy kanalik i centymetr ciała. Później wydały zadziwiająco ostry chrzęst, który zabolał go jeszcze bardziej niż sam ból. Był to odgłos odbierania mu męskości, nieodwracalnie. Szary Cefal złapał jego odcięte jądra, zanim przeleciały przez sprężyny. Podniósł je tak, aby Gerry mógł zobaczyć, kulał je w krwawej mazi między palcem wskazującym a kciukiem. — Myślisz, że to ci pomoże ujrzeć Boga, co? — spytał i chociaż Gerry nie widział jego twarzy za maską, był pewien, że tamten szydzi. Nadal drwił z Gerry’ego, kiedy zadzwonił jego telefon. Sięgnął pod fartuch czystą ręką, wyciągnął komórkę i otworzył. — Co jest? — spytał. Najwyraźniej wiedział, kto dzwoni. Posłuchał i powiedział: — Jezu. Kurwa. No dobra. Jezu. Narobi się bałaganu, kurwa. Zamknął telefon i wepchnął do kieszeni spodni. Potem spojrzał na Gerry’ego.

— Nie ma czasu do stracenia, ojcze. Chociaż ojcem to ty już nie będziesz, taki los, chłopie. Gerry miał wrażenie, jakby światło lampy dymiło, chociaż syczało tak samo głośno jak przedtem. Toń, pomyślał. Zapadnij się w morzu, w tej przyjaznej ciemności, w tym odrętwiającym zimnie. Utoń i nie wracaj na powierzchnię. Nie czuł, jak mężczyzna w biskupiej mitrze delikatnie podnosi jego głowę, aby Szary Cefal mógł założyć mu na szyję pętlę ze struny pianina.

Rozdział 38

Katie wróciła do domu, by nakarmić Barneya i wypuścić go do ogródka, żeby się załatwił. Chciała także zadzwonić do szpitala, aby sprawdzić, czy Siobhán ma się lepiej, i skontaktować się z Johnem. Stan Siobhán specjalnie się nie zmienił. Ani na lepsze, ani na gorsze, chociaż pielęgniarka powiedziała, że niepokoi ich jej niskie ciśnienie. John nie odbierał telefonów, ani stacjonarnego, ani komórki, więc zostawiła mu wiadomość, aby do niej oddzwonił, i zapewniła, że go kocha. Nie będzie miała czasu na spotkanie wieczorem, ponieważ eksksiądz O’Gara, a teraz jeszcze ojciec ó Súllabháin zaginęli, a raczej zostali porwani. Wyjęła chleb, żeby zrobić sobie kanapkę z szynką, kiedy zadzwonił telefon. — Szefowa? Tu Patrick. Właśnie miałem telefon od inspektora Pearse’a z Clon. Wścieka się na Jimmy’ego O’Rourke’a. — Co? Dlaczego? Miejscowa policja nawet nie powinna wiedzieć, że Jimmy tam pojechał. Detektyw O’Donovan powiedział jej, że sierżant O’Rourke pożyczył wóz patrolowy od policjantów z Clonakilty.

— Mają jego toyotę na posterunku, ale nie zjawił się jeszcze, żeby ją odebrać, a oni nie mają bladego pojęcia, gdzie jest. — Wszystkie wozy służbowe mają lokalizatory, prawda? Dlaczego nie mogą go znaleźć? — Lokalizator musiał zostać unieruchomiony, chyba. Tyle tylko wymyślili. — Powiedziałeś im, że jechał do Rothbarry? I kogo tam szukał? — Nie powiedziałem, nie. Pomyślałem, że najpierw porozmawiam z panią. — Dobrze. Skontakuj się jednak z tym inspektorem Pearse’em i wyjaśnij mu, co Jimmy tam robił. Nie musisz mu mówić, dlaczego właściwie chciał przesłuchać ojca Lowery’ego, tylko że to część większej sprawy, którą teraz prowadzimy. Gdyby zlokalizowali ojca Lowery’ego, to też by bardzo pomogło. Możesz zadzwonić do diecezji i spytać, czy pojawił się z powrotem w Cork? — Tak jest, szefowo, ale jest jeszcze jedna rzecz. — Nie mów. Żadnych więcej złych wiadomości. — Powiedziałbym, że jest „niepomocna”, jeśli już. Odwiedziliśmy parafię Świętego Józefa, żeby sprawdzić, czy mają dokumenty dotyczące okresu, kiedy tworzono chór; otóż nie ma żadnych. W zasadzie nie mają żadnej dokumentacji z okresu między tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym a dziewięćdziesiątym siódmym. Sekretarka powiedziała, że została przeniesiona do tymczasowych biur podczas remontu głównego budynku, a wtedy strawił ją pożar. Dokumentacja

obejmowała listy obecności, wyniki egzaminów, kopie metryk urodzenia, nawet fotografie. Wszystko. — Nie wierzę. — Sekretarka przysięgała, że to prawda. Chyba moglibyśmy dostać nakaz i przeszukać archiwa, ale wątpię, czy znajdziemy cokolwiek. — Muszą gdzieś być jakieś zapiski. Spróbuj w opiece społecznej albo w rejestrach służby zdrowia. — Jeszcze się nie poddaję. Może pani na mnie liczyć. — Informuj mnie, Patrick. Sytuacja robi się krytyczna. Nasz zabójca ma już kolejne dwie ofiary i nie wiemy, jak długo utrzyma je przy życiu. Katie jadła kanapkę, siedząc na jednym z kuchennych taboretów, i otworzyła laptop, aby sprawdzić Cork Survivors’ Society. Były dwa numery, jeden na Oliver Plunkett Street w centrum miasta, a drugi w Glanmire, które było skupiskiem wsi około sześciu kilometrów na wschód od Cork, w górę ujścia rzeki Glashaboy. Potrzebowała tego drugiego numeru: przy nim widniało nazwisko dyrektora stowarzyszenia Paula McKeowna. Przełknęła łyk wody mineralnej, aby uporać się z kanapką, i wybrała jego numer. Telefon dzwonił i dzwonił bardzo długo, zanim ktoś odebrał. — CSS. Kto mówi? — rozległ się ostrożny głos. — Czy to pan Paul McKeown? — Kto pyta? — Detektyw komisarz Katie Maguire z posterunku przy Anglesea Street. Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa ojca Heaneya i ojca Quinlana i chciałabym z panem zamienić słowo.

— Rozumiem — odpowiedział Paul McKeown. Katie słyszała jego miarowy oddech. — Nie rozumiem, pani komisarz, w jaki sposób mógłbym pomóc. — Hm, uważam, że mógłby pan bardziej, niż się pan spodziewa. Czy mogę przyjechać do pana dzisiaj wieczorem? To nie zajmie dużo czasu. — Bardzo dobrze. Żona wychodzi dzisiaj do klubu książki, więc pora mi odpowiada. Katie spojrzała na zegar kuchenny. Dziewięć po siódmej. Dzień znikał szybko, a jednocześnie z każdą minutą robił się coraz bardziej zaplątany. Czuła, że ma wiele odpowiedzi, ale żadnego właściwego pytania, aby odnaleźć sens. Czuła, że nadal opiera się prawie wyłącznie na poszlakach w tym śledztwie. Wydawało się prawdopodobne, że księża Heaney, Quinlan, O’Gara i ó Súllabháin rozmyślnie wykastrowali osieroconych chłopców, aby uczynić swój chór najlepszym w Irlandii. Mieli duchowy motyw: zachwycić Boga tak bardzo, by zechciał łaskawie pojawić się we własnej osobie, chociaż nie zostało wyjaśnione, jak to miało się stać. Może rzeczywiście tego oczekiwali, aby wszyscy mogli doświadczyć jego objawienia i zobaczyć niebo. Albo może spodziewali się, że dojdzie do tego jedynie w ich umysłach, że będzie to prywatne objawienie. Nie potrafiła natomiast pojąć udziału wielebnego Kelly’ego. Mocno podejrzewała, że on wie, co się stało z furgonetką z pastorałem na tylnych drzwiach, a nawet domyśla się, kto zabił ojca Heaneya i ojca Quinlana. Jednak nie mogła zrozumieć, dlaczego tak skwapliwie chciał obarczyć winą Brendana Doody’ego. A gdzie był Brendan Doody… żywy lub martwy?

Mało tego, gdzie, na Boga, był Jimmy O’Rourke? Zaczęła się o niego poważnie martwić. Zamknęła laptop, dokończyła kanapkę i wyszła na korytarz, aby wziąć płaszcz przeciwdeszczowy. Barney wpadł za nią, machając ogonem z boku na bok. — Przepraszam, stary. Żadnego spaceru na razie. Jak wrócę, to pójdziemy. Barney wydobył z siebie tęskny dźwięk. Kochała go bardzo, ale coraz częściej myślała, że to niesprawiedliwe z jej strony trzymać psa tak żywiołowego i wymagającego jak seter irlandzki, skoro nie mogła zabierać go na regularne spacery ani poświęcać mu tyle uwagi, ile wymagał. Co więcej, podarował go jej John. Przypuśćmy, że pozwoli Johnowi wyjechać do Ameryki, więc czy ma go zabrać? Barney nieustannie przypominałby jej o szansie, z której zrezygnowała, i miłości, którą poświęciła. Przykucnęła i pogłaskała Barneya, targając go za uszami, aż zaczął sapać i wystawił język, tańcząc w podnieceniu. — Co byś zrobił, Barney? Pojechałbyś czy został? Jechać czy zostać? Barney przekrzywił głowę na bok i odpowiedział jej współczującym „hau”. ♦♦♦ Robiło się już ciemno, kiedy jechała w stronę Sallybrook. Po lewej stronie olbrzymie dęby stawały się czarne jak plamy z tuszu. Po prawej rozpościerało się szerokie zakole rzeki Glashaboy, w której odbijało się niebo. Zawsze uważała, że rzeki

po zmroku stają się tajemnicze. Nic dziwnego, że wiele osób popełniło samobójstwo w Cork, rzucając się do rzeki. Wiedzieli, że zabierze ich całą rozpacz i nikomu o tym nie powie. Paul McKeown mieszkał w dużym domu w połowie wzgórza o nazwie Glen Richmond. Był to nowy budynek, bardzo schludny, ze stromym asfaltowym podjazdem i niedawno urządzonym skalniakiem oraz podwójnym garażem z drzwiami pomalowanymi na biało. Katie wysiadła z samochodu, podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Rozległa się pełna wersja kurantu z Westminsteru. Za witrażem nad gankiem zapaliło się światło i Katie zobaczyła postać schodzącą po schodach, zmieniającą kolor po drodze z zielonego na żółty. — Pani komisarz Maguire? — spytał, otworzywszy drzwi. — Przepraszam, że musiałam odwiedzić pana tak późno. Pamiętała go z gazetowej fotografii z wiecu przed diecezją przy Redemption Road. Wysoki, bardzo wysoki… przynajmniej metr osiemdziesiąt osiem… o kasztanowych włosach, raczej falistych niż kręconych, jak wydawało się na zdjęciu, i nieco dłuższych, niż to było stosowne w jego wieku, ale to automatycznie mówiło Katie wiele o jego osobowości: nonkonformista, trochę o duszy artysty, nieco próżny. Był niezwykle przystojny w posępny, z lekka satanistyczny sposób. Miał pociągłą twarz, prosty nos i ostro wyciosane policzki, do tego silną, kanciastą szczękę. Szaroniebieskie oczy przypominały zachmurzone popołudniowe niebo. Ubrany był w nieskazitelnie białą koszulę z podwiniętymi do połowy rękawami, a do tego dżinsy koloru indygo z plecionym paskiem z brązowej skóry.

— Proszę wejść — zaprosił ją. Weszła do środka, a on poprowadził ją do dużego salonu z wypolerowaną dębową podłogą i skórzanymi sofami koloru burgunda. Wystrój był bardzo minimalistyczny. Nad kominkiem wisiała czterdziestodwucalowa plazma, lecz nigdzie nie było żadnych obrazów czy fotografii. W odległym narożniku stała zaśniedziała statuetka modlącego się anioła z brązu z szeroko rozpostartymi skrzydłami, ale była to jedyna dekoracja poza kilkoma różami w wazonie z przezroczystego szkła na środku ławy. — Proszę usiąść — zaproponował. — Jak mówiłem przez telefon, nie wiem, jak mogę pani pomóc. Katie usiadła na jednej z kanap. — Może pan pomóc, mówiąc prawdę — odpowiedziała, obdarowując go jednym ze swoich rozbrajających uśmiechów, ze skrzącymi się oczami. — Prawdę? — powtórzył Paul McKeown. — Jeszcze nic pani nie powiedziałem, więc czy mogę kłamać? — Powiedział pan przez telefon, że pańska żona wyszła na spotkanie do klubu książki. — Tak powiedziałem. Co z tego? Chodzi tam co czwartek. — Nie jest pan żonaty. Sprawdziłam pana akta, zanim tu przyjechałam. Jest pan też w Wikipedii. Był pan w związku z Caoimhe ó Faoláin, poetką, która napisała The Flowers of Cashel Beg, ale rozwiódł się pan przed trzema laty. Paul McKeown nie wydawał się speszony, że Katie złapała go na kłamstwie. Wzruszył jedynie nonszalancko ramionami. — W porządku, zawsze mówię ludziom, że nadal jestem żonaty, zwłaszcza kobietom. Pewnie można to potraktować jako

mechanizm obronny. W moim wypadku problem polega na tym, że kobiety chorobliwie interesują się tym, co mi zrobiono, albo myślą, że mogą pomóc mi o tym zapomnieć… często jedno i drugie. — Dobrze, wybaczam panu tym razem — odparła Katie niezbyt poważnie. A potem dodała: — Mówiłam panu, dlaczego chciałam porozmawiać. Pilnie musimy zidentyfikować osobę, która mogła zamordować ojca Heaneya i ojca Quinlana. O ile nam wiadomo, obecnie przetrzymuje innego księdza podejrzanego o molestowanie, ojca Gerry’ego O’Garę. Mogła też porwać czwartego, ojca Michaela ó Súllabháina. Muszę pana przestrzec, że wszystko, co mówię, jest absolutnie poufne w tej fazie śledztwa, ale mamy notatniki ojca Heaneya, według których wszyscy czterej księża uczestniczyli w tworzeniu Chóru Sierocińca Świętego Józefa. — Proszę mówić — odpowiedział Paul McKeown. Z tonu jego głosu wnioskowała, że wiedział lub przynajmniej podejrzewał, co teraz usłyszy. — Powiem otwarcie. Wydaje się, że tych czterech postanowiło, iż chór osiągnie szczyty muzyczne, jeżeli niektórzy lub wszyscy chłopcy zostaną wykastrowani jak chórzyści w Watykanie w szesnastym wieku. Zatem to właśnie zrobili. Wykastrowali ich. Tak w każdym razie wynika z zapisków ojca Heaneya, choć musimy ostrożnie traktować ich wiarygodność. W tych notatkach jest też wiele bzdur… o widzeniu Boga twarzą w twarz, o niebie jako rzeczywistym miejscu. Więc to, co napisał, może nie być niczym więcej, tylko sadomasochistycznymi

fantazjami bardzo sfrustrowanego księdza. Z drugiej strony jednak tak nie uważamy. Paul McKeown zastanawiał się nad tym bardzo długo, zanim cokolwiek powiedział, składając dłonie w trójkąt przed sobą tak, że Katie nie do końca widziała wyraz jego twarzy. Nagle wstał i zaproponował: — Zrobię pani drinka. Wygląda mi pani na zwolenniczkę wódki. — Z chęcią bym się napiła, muszę przyznać, ale zdaje się, że będę musiała pracować przez resztę nocy i jutro rano też. — Na pewno? W takim razie może da się pani namówić na filiżankę herbaty albo kawy. A może jakiś napój. — Dobrze. Cokolwiek. Sok pomarańczowy gazowany, jeżeli pan ma. Poszedł do kuchni i wrócił po chwili ze szklanką gazowanego napoju cytrynowego dla Katie, z lodem i plasterkiem cytryny, a dla siebie przyniósł piwo Satzenbrau, które pił prosto z butelki. — Słyszałem, że chłopcom ze Świętego Józefa obcinano… — powiedział, kiedy usiadł ponownie. — Od lat na ten temat krążyły różne plotki i historie, ale nikt nigdy nie ośmielił się tego powiedzieć otwarcie. — Więc uważa pan, że to prawda? — Jestem tego pewien, pani komisarz. Uważam, że pewne połączenie czynników przyczyniło się do uciszenia sprawy. Powiem jedno: postanowiłem utworzyć Cork Survivors’ Society latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego, kiedy miałem dwadzieścia dziewięć lat. Byłem notorycznie molestowany przez księży w szkole, do której uczęszczałem,

a przez jednego księdza w szczególności. Tamtego lata przez czysty przypadek spotkałem trzech lub czterech młodych mężczyzn, którzy mieli podobne doświadczenia w szkołach. Żaden z nas z początku nie chciał o tym mówić. Nie chcesz, bo wraca pamięć, a kiedy dorastasz, nigdy nie możesz zrozumieć, jak mogłeś na to pozwolić. Nadal zastanawiam się, po tych wszystkich latach, czy częściowo ponoszę winę. Najgorsze jest to, że niekiedy molestowanie było w zasadzie przyjemne, a żeby się do tego przyznać, trzeba mieć bardzo silną i zrównoważoną osobowość. Tworząc CSS, otwarcie przyznawaliśmy, że byliśmy molestowani przez księży, którzy mieli się nami opiekować, i aktywnie szukaliśmy wzajemnej pomocy oraz wsparcia społeczeństwa. Pomocy prawnej, finansowej, ale przede wszystkim psychologicznej. Wymienialiśmy także nazwiska i wysuwaliśmy konkretne oskarżenia przeciw konkretnym księżom. A przede wszystkim domagaliśmy się, aby już nigdy więcej nie dochodziło do takich wykroczeń, aby nigdy więcej nie przytrafiło się to ani jednemu małemu chłopcu czy dziewczynce. Pochylił się do przodu, przyglądając się Katie tak poważnie, że pomyślała, iż z niego też byłby dobry ksiądz, taki, któremu można by wyznać wszelkie swoje wątpliwości. — Coś pani powiem. Opór, z jakim się spotkaliśmy… cóż, spodziewam się, że sama pani wie, co zrobiono, abyśmy milczeli. Obiecali nam pełne i otwarte śledztwo, ale uzyskaliśmy jedynie tajne przesłuchania przez samych oficjałów diecezjalnych i pospieszne zacieranie śladów. Obiecali nam kary… suspendowanie, zwolnienia… ale w rezultacie winnych księży przeniesiono jedynie do innych parafii, gdzie oczywiście dalej

molestowali dzieci powierzone ich pieczy. Policja zapewniała nas, że dokładnie zbada wszystkie zarzuty, a jeżeli będą wiarygodne i uzasadnione, wówczas wniesione zostaną oskarżenia do sądu, ale nie wniesiono ani jednego. Wszystko działo się zbyt dawno temu i nie było żadnych dowodów do ekspertyzy sądowej. Żadnego włosa łonowego księdza albo spodenek gimnastycznych z zaschniętą spermą do testów DNA. A przede wszystkim żadnych świadków, zdecydowanie. Żadnych świadków, którzy by nie byli zbytnio przestraszeni albo zawstydzeni, aby o tym mówić. Znowu zrobił przerwę, a potem dodał: — Tak… słyszeliśmy najrozmaitsze historie o chłopcach z Chóru Sierocińca Świętego Józefa. Ale kiedy już wstąpili do chóru, byli izolowani od reszty dzieci poza lekcjami i traktowani w sposób specjalny. Lepiej ich karmiono, mieli własną sypialnię i byli zwolnieni z gimnastyki i gier zespołowych. Tyle było plotek o tym, dlaczego są lepiej traktowani, a niektóre z nich były bardzo bliskie prawdy, jak ta, że wpychano im w odbyt paschały, aby śpiewali wyżej. Jednak żaden z chłopców sam nigdy nie przyznał, co im tak naprawdę robiono… ani jeden… a kiedy chór rozwiązano, a chłopcy dorośli, żaden z nich nie złożył formalnej skargi. Prowadziłem śledztwo, proszę mi wierzyć, i próbowałem się dowiedzieć prawdy o tej sprawie, ale oni milczeli, wszyscy jak jeden. Kościół nadal potrafił wywołać w nich strach przed Bogiem, a grożono im nie tylko potępieniem, proszę wierzyć. Stosowano także groźby fizyczne… wobec nich i ich rodzin. Myśli pani, że gangi z Cork mają swoich goryli… musiałaby pani zobaczyć, jakich osiłków zatrudnia Kościół. Wszystko oczywiście

bardzo dyskretnie, Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, i łup! — Może wcześniej za bardzo się bali — powiedziała Katie — ale teraz uważamy, że jeden lub kilku chłopców ze Świętego Józefa w końcu zdecydowało się na zemstę. Potrzebuję nazwisk. — Przykro mi. Pamiętam tylko cztery z nich, a przynajmniej trzech już nie żyje. — To dziwne. Kastraci ponoć żyją dłużej od przeciętnych mężczyzn. — Nie, jeżeli sami się zabiją. — A co z czwartym? — Nie wiem. Nie miałem z nim kontaktu od lat. — Może mi pan podać jego nazwisko? — Denis Sweeney. Zadzwonił do mnie w ostatnim tygodniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego i powiedział, że dwaj jego koledzy z Chóru Świętego Józefa zagazowali się w samochodzie. I czy chcę wiedzieć dlaczego. Umówił się ze mną w Long Valley przy Winthrop Street i miał mi o tym opowiedzieć. — I? — Poszedłem na spotkanie, ale on się nie pokazał. Nigdy więcej się nie kontaktował. — Na pewno nie pamięta pan innych? — Byli bliźniacy, to pamiętam. Bardzo nieśmiali i nigdy z nikim nie rozmawiali. Chyba nazywali się Phelan. — No, to może nam pomóc — dodała Katie. — Myśli pani, że ci następni dwaj księża mogli zostać zamordowani jak poprzedni? — spytał Paul McKeown.

— Torturowani i zamordowani, tak. Myślę, że to bardzo prawdopodobne. A połowy tego, co zrobiono Heaneyowi i Quinlanowi, nie ujawniliśmy prasie. — Jaka jest cena utraconej dziecięcej niewinności? — spytał McKeown. — Ile powinno się zapłacić za rozmyślne odebranie chłopcu okazji, by stał się mężczyzną? Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Gdzieś w oddali usłyszeli pomruk burzy, a może to samolot lądował na lotnisku w Cork, szesnaście kilometrów na południowy zachód. — Przepraszam, że niespecjalnie mogłem pomóc, pani komisarz — powiedział Paul. — Ale popytam. Jeden czy dwóch członków CSS może mieć lepszą pamięć niż ja. — Dziękuję — odparła. — Proszę mi mówić Katie. Przez „komisarz” zawsze czuję się niezdarnie i staro. Paul McKeown wstał. — Dziękuję, Katie. Zdecydowanie taka nie jesteś, jeśli pozwolisz, że tak powiem. Spodziewałem się pani detektyw wysokiej rangą, o stalowosiwych włosach, w drucianych okularach, ale kiedy otworzyłem drzwi, muszę przyznać, że byłem mile zaskoczony. Katie miała mu powiedzieć, aby nie przesadzał, kiedy odezwała się jej komórka. — Przepraszam — powiedziała i odebrała telefon. — Pani komisarz, to znowu ja, Patrick. — Co tym razem? Nie mów, że zaginął kolejny ksiądz? — Nie, wręcz przeciwnie. Dwa kilometry od Killeens był pożar w pustym gospodarstwie. Strażacy zadzwonili do nas, bo znaleźli

w środku ciało powiązane drutem. Z tego, co opisują, wygląda, że to może być O’Gara. — O cholera — wyrzuciła z siebie Katie. Paul McKeown spojrzał na nią pytająco, unosząc jedną brew. — Zobaczysz to jutro w wiadomościach — odpowiedziała mu Katie. — Tymczasem, jak mówiłam, nie mam dzisiaj szansy na sen.

Rozdział 39

Poczuła spalony dom długo wcześniej, nim do niego dojechała… cierpki, czarny zapach, który wpadał do samochodu przez wloty w desce rozdzielczej. Potem pokonała zakręt wąskiej wiejskiej drogi i w odległości dwóch trzecich kilometra na polu po prawej stronie zobaczyła migające niebieskie i pomarańczowe światła oraz wolframowe reflektory. Pojechała wyboistą drogą prowadzącą do gospodarstwa. Obie czerwone cysterny z wodą z podstacji straży pożarnej z Ballyvolane zaparkowano ukosem obok ciągle dymiącego budynku, a przy nich strażacki jeep. Wóz policyjny i prywatny samochód detektywa O’Donovana stały w pobliżu. Katie zaparkowała jak najbliżej samochodu O’Donovana, aby zostawić miejsce dla ekipy technicznej, kiedy w końcu dotrze. Wysiadła, a detektyw O’Donovan zaraz ją powitał, nieogolony, w starej skórzanej kurtce i wytartych dżinsach. Miał podkrążone oczy i wyglądał na wykończonego tak samo jak ona. — Co się stało? — spytała. Wytarł nos grzbietem dłoni. — Straż wezwał kierowca ciężarówki jakieś dwadzieścia po dziesiątej. Powiedział, że płomienie strzelały w górę na piętnaście metrów.

Gdy Katie znalazła się blisko zabudowań, ścielący się dym wywołał u niej łzawienie. Detektyw O’Donovan poprowadził ją do odległej części budynku, gdzie stał oficer straży pożarnej i rozmawiał z trzema strażakami, którzy zwijali węże. Oficer miał przylizane czarne włosy i spiczasty nos i przypominał Katie Bono z U2, nawet z takim szczegółem jak okulary przeciwsłoneczne z bursztynowymi soczewkami. — Ach, słynna detektyw komisarz Kathleen Maguire — powitał ją z uśmiechem, obnażając zęby. — Czy to nie o pani czytałem niedawno w „Echo”? O tych rumuńskich alfonsach, których pani zaobrączkowała. Bardzo dobrze. Katie odwzajemniła mu się o wiele surowszym uśmiechem. — Mamy tu jakieś ciało, tak? — W środku, w sypialni. Został mocno poparzony, ten wasz człowiek, ale nie w tym pożarze i nie zginął od wdychania dymu. Katie przyjrzała się domowi. Musiał mieć przynajmniej osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt lat, może więcej. Ściany były zbudowane z nieociosanego kamienia połączonego gęstą zaprawą z wapna i cementu i pomalowane na różowo. Teraz róż znaczyły smoliste wzory, które wyglądały tak, jakby rozradowane demony tańczyły jak szalone dookoła domku, by uczcić jego spalenie, pozostawiając na ścianach swoje cienie. Część dachu się zapadła, ale pozostał pojedynczy komin. Wszystkie rośliny i chwasty dokoła ścian uschły, a okna były uczernione od dymu, popękane albo zupełnie wybite. — Wygląda na to, że podpalono go rozmyślnie — powiedziała Katie. — Jakby ktoś rozlał podpałkę dookoła domu, a potem podpalił.

— Też bym tak powiedział — przyznał strażak, jakby bardzo nie chciał przyznać jej racji. — Więc prawdopodobnie intencją nie było spalenie domu — kontynuowała Katie. — Gdyby tego chcieli, podłożyliby ogień w środku, a nie na zewnątrz. Niełatwo jest podpalić wilgotne zewnętrzne ściany. — Chce pani zobaczyć ciało? — spytał oficer najwyraźniej nieco zirytowany. — Po to przyjechałam — odparła Katie i weszła za nim do domu. Sufit w kuchni zapadł się, a podłogę pokrywał poczerniały gruz i połamane dachówki. Wszędzie ciekła woda, a na ścianach widać było szare zacieki. Niebieskie koguty cystern zaparkowanych na podwórzu sprawiały, że wnętrze domu było rozedrgane, jakby znaleźli się w filmie z lat dwudziestych. Oficer przeszedł nad ukośną belką, która spadła, zagradzając korytarz, a potem odwrócił się, aby podać Katie rękę i pomóc jej przejść. Nie wiedziała, czy ma być zadowolona, czy uznać, że traktuje ją protekcjonalnie, ale przyjęła pomoc. Potem pilotował ją w stronę sypialni, położywszy jej rękę na krzyżu, a ona uświadomiła sobie, że traktuje ją bezceremonialnie, bo mu się podoba. Sypialnia ucierpiała nieznacznie, chociaż jak wszędzie w domku okno pękło od żaru, a ściany poczernił dym. Pośrodku pokoju stała metalowa rama łóżka bez materaca, a na niej leżał martwy człowiek z nadgarstkami związanymi na plecach, kolanami i kostkami spętanymi tak mocno, że więzy wcinały się w ciało.

— Życzy pani sobie oświetlenie? — spytał strażak, podnosząc gumowaną latarkę. Katie wzięła ją i włączyła, kierując najpierw na twarz martwego mężczyzny. Białka oczu znaczyły drobne czerwone wybroczyny; mężczyzna spoglądał ku górze, nic nie widząc. Chociaż twarz miał spuchniętą od uduszenia, a żuchwa opadła nisko w groteskowej parodii absolutnej agonii, Katie rozpoznała go od razu ze zdjęć, które pożyczyła im Maureen O’Dwyer, zwłaszcza po złamanym nosie. Skierowała snop światła na głowę z kruchymi płatkami czarno-czerwonej skóry, a potem przeniosła go na genitalia. Jego penis został spalony do cna, a jak wynikało z zaschniętych strużek krwi na prawym udzie, mężczyzna został także wykastrowany, chociaż nogi miał tak mocno związane, że trudno było mieć pewność. — Jak to zobaczyłem, to coś dziwnego poczułem w jajkach — wyznał oficer straży pożarnej. — Nie wątpię — odparła Katie, nie spoglądając na niego. Obeszła łóżko z drugiej strony i z bliska przyjrzała się ciału Gerry’ego. Było niczym wytatuowane licznymi siniakami. Niektóre z nich były ciemnopurpurowe, co wskazywało na głębokie zniszczenie tkanek miękkich. Pozostałe to zaledwie ślady po dotknięciach, kiedy był ciągnięty, popychany albo przesuwany na łóżku. Katie wyciągnęła parę lateksowych rękawiczek z kieszeni i włożyła je, naciągając każdy palec z osobna. Bardzo ostrożnie położyła płasko prawą dłoń na brzuchu Gerry’ego tuż nad spierzchłą, pokrytą bąblami skórą, gdzie spaliły się włosy

łonowe. Wydawało się jej, że brzuch ma nieco guzowaty, ale był tak bardzo pobity, że taki stan nie powinien dziwić. Przynajmniej nie wyczuwała niczego, co by się ruszało, wiło albo desperacko chciało się przegryźć na wolność. Przyjechali technicy i w kombinezonach z tyveku z hałasem brnęli przez zgliszcza. — No, no, kolejnego mamy — powiedział starszy z techników. Postawił walizkę na podłodze i przyjrzał się okaleczonemu ciału nieco obojętnie, marszcząc czoło niczym klient Pizza Hut dokonujący wyboru w barze sałatkowym. Młodszy technik trzymał się daleko w tyle. — Kurwa mać — burknął pod nosem. — W jakim on jest stanie. — Chcę przekazać go doktor Collins dokładnie w takim stanie. Proszę — powiedziała Katie. — Możecie go sfotografować, ale nie przecinajcie drutu ani nie pobierajcie próbek skóry czy włosów. Będziemy mieli pełniejszy obraz, jeśli zbadamy go nietkniętego w laboratorium. Zresztą będziecie mieli łóżko i resztę domu do badania. Wystarczy wam materiału i pracy. — Wobec tego worek, Eamonn — polecił starszy z mężczyzn. Młodszy technik wyszedł z pokoju z wyraźną ulgą, gdy starszy powrócił do inspekcji głowy i szyi Gerry’ego. — Tym drutem go zadławili, to nie ten sam typ, którego użyli przy tamtych dwóch ofiarach — zauważył po chwili. — Wygląda mi to bardziej na stal niż brąz. Zważywszy na muzyczny podtekst poprzednich dwóch zabójstw, zaryzykowałbym, że to struna pianina. Proszę spojrzeć na łyżkę do zupy, której użyli do zaciśnięcia. Ta też jest inna, ma inny kształt.

Przekręcił głowę na bok, żeby lepiej się przyjrzeć bez dotykania. — Tu… mam rację. Ta jest z Jury’s. Tamte były z Hayfield Manor. — To nam niewiele mówi, co? — odezwała się Katie. — Tyle tylko, że nasz zabójca kradnie sztućce także z innych hoteli. Wtedy jednak się zastanowiła: komu byłoby najłatwiej skraść sztućce z hotelu? Komuś, kto tam pracuje, szczególnie w kuchni albo przy obsłudze stolików. To nieważne, że łyżki pochodzą z różnych hoteli. Hotele z zasady zatrudniają przypadkowych pracowników… kelnerów, sprzątaczy i pomywaczy. Zapamiętała, aby poprosić detektywa Horgana o sprawdzenie wszystkich miejscowych agencji pracy. To bardzo szerokie podejście, oczywiście, ale kilkakrotnie w przeszłości jeszcze odleglejsze skojarzenia dały bardzo dobre rezultaty. — Jest tu jeszcze coś interesującego — powiedział starszy z techników. — Wygląda, że oparzenia na głowie i genitaliach powstały od jakiejś łatwopalnej substancji. Widziałem kilka ofiar, które torturowano lampą lutowniczą albo polewano benzyną, ale te oparzenia wcale nie są podobne. Widać, że ograniczają się tylko do jednego obszaru o ściśle określonych granicach. Gdyby powstały od lampy lutowniczej, byłyby jakby w plamach i nieregularne. A gdyby powstały od płynu, na przykład benzyny albo spirytusu lub lżejszej substancji, rozlałyby mu się po twarzy, uszach i ramionach, również po całych udach i brzuchu. Widać, jak krew poleciała mu po udzie, kiedy jak zakładamy, go wykastrowano. Płonąca benzyna zachowałaby się tak samo. — Więc co go poparzyło?

Technik patrzył na Gerry’ego bardzo długo, zanim odpowiedział. Katie musiała przyznać, że mężczyzna ma rację. Skóra na głowie Gerry’ego została spalona prawie do samej kości, ale twarz nie była nawet poparzona. Na czole widniała prosta linia, jakby miał założony czerwono-czarny beret. — Hm, zaryzykowałbym stwierdzenie, że to jakiś łatwopalny żel — odpowiedział technik. — Coś umiarkowanie lepkiego. — Coś jak napalm? — Nie, nie sądzę. Dzisiaj można dostać napalm-B, czyli mieszankę polistyrenu i benzenu. Jak przylgnie do skóry, to nie da się tego usunąć i spali do samej kości. Nie wiem, co mogło wywołać takie oparzenia. Chyba jakaś domowa mieszanka, ale można to przeanalizować w kostnicy. — Dobrze, dziękuję — powiedziała Katie. — Poproszę o zdjęcia jak najszybciej i wszelkie dowody, na jakie natraficie. — Oczywiście. Zdaje się, że ten zabójca to taki mądrala, prawda? Cokolwiek ten człowiek zrobił, nie zasługiwał na taką śmierć. Musiał przejść prawdziwe piekło. ♦♦♦ Katie została w wypalonym domu, aż zabrano ciało. Niebo zaczęło jaśnieć i spadł poranny deszcz, który szeleścił w żywopłocie i dogaszał ostatnie tlące się krokwie. Detektyw O’Donovan siedział obok niej w samochodzie i nieustannie próbował się dodzwonić do sierżanta O’Rourke’a. Ciągle bezskutecznie; brakowało też rozsądnej reakcji ze strony posterunku w Clonakilty.

— Kurwa, co za wieśniaki — przeklął. — Nic nie działa. Ich jedyny przewodnik psa dostał sraczki. Pies jest zdrowy, ale nikomu nie pozwala się zbliżyć. Czekają na innego psa z Ballinspittle. Potem sprawdził swoje SMS-y. Czytał je powoli, poruszając ustami, wreszcie zamknął telefon, zsuwając panel i kręcąc głową. — Wszystko w porządku? — spytała Katie. — To nic takiego. Mała różnica zdań z ukochaną małżonką, to wszystko. — Och. Mam nadzieję, że to nic poważnego. — Chce, żebyśmy przeprowadzili się do Tipperary, aby być bliżej jej siostry. Jej siostra choruje na SM, ale ma czwórkę dzieci poniżej siedmiu lat. Żal mi jej, ale szczerze mówiąc, nie mogę znieść tej kobiety. Jej mąż ulotnił się pół roku temu i nie mogę go winić. Katie położyła mu rękę na ramieniu. Nie wiedziała, co powiedzieć, ale pomógł jej zrozumieć, że nie jest jedyną osobą na świecie, która musiała podjąć decyzję o wyjeździe.

Rozdział 40

Pojechała na Anglesea Street i weszła do damskiej szatni. Wzięła krótki letni prysznic. Suszarka do włosów nie działała, więc po prostu zaczesała wilgotne włosy prosto do tyłu. Zmieniła ubranie, zakładając czystą białą bieliznę i miękką szarą bluzkę w kratkę, a do tego czarną spódniczkę do kolan i czarne rajstopy. Umalowała się na nowo przed zaparowanym lustrem, a wtedy niemal poczuła się znowu jak człowiek pomimo wszechogarniającego zmęczenia. Nadkomisarz O’Driscoll czekał na nią w biurze. Przyniósł jej cappuccino i kanapkę z jajkiem na bekonie. Sam też jadł kanapkę, którą nieustannie otwierał, zaglądając do środka i marszcząc czoło, jakby nie potrafił się zorientować, co tam jest. — Och, dzięki, szefie — powiedziała Katie, siadając za biurkiem. Czekała na nią nieuporządkowana sterta kartek i wiadomości, a także zamówione wcześniej akta sprawy Codreanu, dotyczącej gangu szmuglującego młode Rumunki, który rozpracowała. — Nadal nie ma wiadomości o Jimmym — stwierdził O’Driscoll. — Dwóch świadków widziało go, jak zjawił się u Świętego Michała około czwartej, gdy Lowery właśnie odjeżdżał taksówką. Miał podobno jechać do kościoła Świętego

Jakuba w Ardfield, więc Jimmy pojechał za nim. Wtedy widziano ich po raz ostatni. Ojciec Lowery nie dojechał do Ardfield i nie wrócił do domu w Douglas ani do swojego biura przy Redemption Road. Znowu otworzył kanapkę i przyjrzał się jej podejrzliwie. — Wysłałem grupę naszych do Clon, żeby przyłączyli się do poszukiwań. Jest tam już ponad setka ludzi w terenie. Zewsząd: Kinsale, Skibbereen, Rosscarbery, nawet cały autobus z Limerick. Może wezwiemy też helikopter, jeśli wkrótce nie znajdziemy Jimmy’ego. Policja miała dwa helikoptery, które tworzyły jednostkę wsparcia powietrznego i stacjonowały na lotnisku Casement w Dublinie. Nie żeby policjantom wolno było nimi latać. — Nie ma także śladu ojca ó Súllabháina — dodała Katie. — A co z księdzem O’Garą czy raczej Gerrym Dwyerem, jakkolwiek się nazywa? — Zabierają jego ciało prosto do prosektorium. Zadzwoniłam do doktor Collins. Zacznie sekcję dzisiaj po południu. — Cholera — rzucił O’Driscoll pod niczyim konkretnym adresem. — Ta cała sprawa robi się coraz bardziej skomplikowana, z każdą minutą. — A potem spytał: — Jak ci poszło z tym facetem ze stowarzyszenia ofiar? McKeownem, tak? — Tak, Paul McKeown. Dobrze, chyba. Podsunął mi kilka możliwych wątków. — Streściła, co powiedział jej McKeown o Chórze Sierocińca Świętego Józefa i specjalnym traktowaniu niektórych chłopców przez ojców Heaneya, Quinlana, O’Garę i ó Súllabháina.

— Zwołamy dzisiaj kolejną konferencję prasową, co? — zaproponowała. — Myślę, że warto będzie publicznie zapytać, czy ktoś był członkiem chóru, kiedy powstał, albo czy ktokolwiek pamięta nazwiska chłopców, którzy tam śpiewali. Muszę wyśledzić tego Denisa Sweeneya i bliźniaków Phelanów. Ktoś musi ich pamiętać. — Nie bądź taka pewna — przestrzegł ją nadkomisarz. — Kiedy w grę wchodzą występki kleru, wszyscy nagle cierpią na zbiorową amnezję. ♦♦♦ Omawiali, co powiedzą prasie, kiedy w drzwiach zjawił się inspektor Fennessy. Z jego zbolałej miny Katie od razu wyczytała, że ma złe wieści. — Właśnie zadzwonił do mnie Andy Pearse z Clon. — Co się stało? Znaleźli już Jimmy’ego? — Obu. Jimmy’ego i ojca Lowery’ego. Byli głęboko w lesie przy szosie R598, niedaleko Castlefreke Warren. — Jezu Chryste! — wykrzyknęła Katie. — Nie żyją?! — Obaj. Ktoś rozwalił im głowy ze strzelby. Katie przeżegnała się i nie mogła opanować drżenia, jakby zobaczyła ducha. Od czasu do czasu któryś z policjantów znajdował się w sytuacji zagrażającej życiu. W zeszłym miesiącu, kiedy najechali na rumuński burdel przy Prince’s Street, jeden z alfonsów krzyknął na nią i wycelował z pistoletu prosto w czoło, chociaż później okazało się, że broń nie była nabita; a ile razy przestępcy wymachiwali przed nią nożami, tego już nie

zliczy, albo kijami do baseballa, łyżkami do opon albo nawet (raz) elektrycznym trymerem do żywopłotu. Ale kiedy ktoś z ich grona został ranny lub zabity, było to tak bolesne i niespodziewane jak strzał albo dźgnięcie nożem. Jimmy O’Rourke był doświadczony, mądry i wesoły; był dla niej niczym starszy brat. Nie tylko to. Jako jeden z niewielu detektywów na Anglesea Street nie miał jej za złe awansu, a jeśli nawet, to zatrzymał to dla siebie. — Za co ktoś miałby zabić Jimmy’ego, na miłość boską? — spytał nadkomisarz z rozdygotaną szczęką. — Przecież jechał na rutynowe śledztwo, tak? Nie próbował nikogo aresztować, prawda? — Chyba nie powinniśmy zadawać sobie pytań, dlaczego ktoś chciał zabić Jimmy’ego — trzeźwo odpowiedziała Katie. — Jak to? — Prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego ktoś miałby chcieć zabić ojca Lowery’ego? — Bóg jeden wie. Zdaje się, że nastał sezon polowań na księży. — Nie… nie na wszystkich. Kiedy diecezja pozbyła się furgonetki z namalowanym pastorałem, ojciec Lowery był jedyną osobą na Redemption Road, która wiedziała, co się z nią stało, ponieważ odpowiadał za transport. W każdym razie według wielebnego Kelly’ego. Jednak nie zdziwiłabym się, gdyby on sam także dobrze wiedział, co się z nią stało, chociaż przysięgał, że nie ma pojęcia. Tylko Kelly wiedział, że chcemy rozmawiać z Lowerym i dlaczego. Nadkomisarz O’Driscoll pomachał dłońmi, oddalając tę myśl.

— Daj spokój, Katie. Nie myślisz poważnie, że wielebny Kelly miał z tym jakikolwiek związek? Jest jednym z wikariuszy generalnych. Gdyby to zrobił… Boże święty… byłby ponad wszelką miarę zuchwały. — Nie wiem. Może spanikował. Kiedy ta kastracja wyjdzie na jaw, na diecezję Cork i Ross zwali się niebo, uwierz mi. Skandal z molestowaniem dzieci będzie przy tym niczym. — Katie, musisz być z tym bardzo ostrożna. Zdecydowanie nie chcemy zadrażniać stosunków z biskupem Mahoneyem. — A kogo obchodzi Mahoney? — odpaliła Katie. — Zdecydowanie nie chcemy pozwolić, aby zabójstwo naszego człowieka uszło komukolwiek na sucho, nawet jeżeli nosi koloratkę tyłem do przodu. — Mimo to chcę, żebyś prowadziła sprawę w rękawiczkach, i to podwójnych. Jeżeli zaczniemy sugerować, że ktoś z kleru starszy rangą wziął na cel księdza i detektywa… hm, możesz sobie wyobrazić, jakie niezdrowe poruszenie to wywoła. Na samą myśl oblewa mnie zimny pot. — Ale Kelly to jedyna znana mi osoba, która miała jakikolwiek motyw — upierała się Katie. — A jeżeli to on kazał zamordować Jimmy’ego i Lowery’ego, to potwierdza jeszcze coś. Wielebny Kelly wie, że furgonetką nadal jeździ ten sam człowiek, któremu dał lub sprzedał ją ojciec Lowery. Innymi słowy, wielebny Kelly wiedział przez cały czas, kim jest morderca księży. Zlecił zabójstwo ojca Lowery’ego, żeby nie mógł nam powiedzieć, ale może Lowery zdążył już zdradzić Jimmy’emu, kto to taki, więc Kelly kazał też zabić Jimmy’ego.

— Katie… ponosi cię fantazja — stwierdził nadkomisarz O’Driscoll. — Jeżeli wielebny Kelly wiedział przez cały czas, kim jest zabójca księży, dlaczego miałby to zatrzymywać dla siebie? To sługa boży mimo wszystko. Po ojcu Heaneyu nie pozwoliłby mordercy zabić Quinlana i O’Gary… a nawet gdyby nie mógł go powstrzymać, to z pewnością powiedziałby nam, kto to jest. — Niekoniecznie — odparła Katie. — Jeżeli próbował zatuszować jakąś inną sprawę. Coś bardziej miażdżącego niż czterech kapłanów obcinających jajka szesnastoletnim sierotom. — Nic bardziej miażdżącego nie przychodzi mi do głowy, mówię ci. — To musi być przykrywka — upierała się Katie. — Czuję to. — A jak w zasadzie pachnie przykrywka? Katie wbiła w niego mocne spojrzenie. — Pachnie kadzidłem, oto jak. Bo co się stało z tym całym Brendanem Doodym? Najpierw wielebny Kelly próbował przypisać mu zabójstwo ojca Heaneya i przekonać nas, że popełnił samobójstwo. Ale potem zamordowano ojca Quinlana, a teraz jeszcze ojca O’Garę. Kto ich zabił? Może jednak Brendan Doody wcale nie popełnił samobójstwa i to właśnie on jest winny. A może to zupełnie kto inny… a w takim razie co się stało z Doodym? — Nadal oficjalnie go poszukujemy — przypomniał jej O’Driscoll. — Pewnie spoczywa gdzieś głęboko w bagnie w hrabstwie Mayo. Albo chodzi sobie po Cork w przebraniu i śmieje się z nas do rozpuku.

— Więc jaki masz teraz plan? — spytał z niepokojem nadkomisarz. — Wracasz na Redemption Road, żeby zamienić słowo z Jego Eminencją? — Jeszcze nie — odpowiedziała Katie. — Najpierw pojadę do domu Jimmy’ego i powiem Maeve, co się stało. — Oczywiście. — Potem chcę powiązać te wszystkie luźne wątki w sprawie. Nie zamierzam rozmawiać z wielebnym Kellym, dopóki nie zobaczę raportu doktor Collins z sekcji O’Gary i nie dowiem się dokładnie, jak zginęli Jimmy i ojciec Lowery. Kiedy w końcu dotrę na Redemption Road, chcę mieć więcej informacji niż sam Kelly. Możemy uważać, że jest lekkomyślny, że panikuje. Może tak, ale to szczwany lis. Podejmuje ryzyko tylko wtedy, gdy wie, że mu się to opłaci. Liam — zwróciła się do inspektora Fennessy’ego. — Możesz pojechać razem z Patem McFaddenem do Clon i porozmawiać z inspektorem Pearse’em? Bardzo chciałabym wiedzieć, co znaleźli technicy. I pospieszcie się. Gdzie Jimmy został zastrzelony, z jakiej broni, o której, w jakim lesie go znaleziono. A jeżeli ojca Lowery’ego po raz ostatni widziano w taksówce, to znajdźcie nazwę przedsiębiorstwa i dowiedzcie się, kim był kierowca. Spodziewam się, że inspektor Pearse wie już to wszystko, ale sprawdź to dla mnie dla pewności, możesz? — Tak jest, szefowo — odpowiedział inspektor Fennessy i wyszedł. Wtedy Katie usiadła w swoim fotelu. Wymieniła smutne spojrzenia z nadkomisarzem O’Driscollem. Po chwili O’Driscoll sięgnął po szary metalowy kosz pod jej biurkiem i wyrzucił resztkę kanapki.

♦♦♦ Katie spędziła ponad godzinę z Maeve O’Rourke w pozbawionym powietrza salonie przy Sidney Park. Maeve była drobną, filigranową kobietą o ognistych policzkach i białych, natapirowanych dziko włosach. Siedziała w swoim fotelu w czarnym swetrze od Marksa & Spencera i zielonej sukience we wzorek, trzymając się oburącz za brzuch, jakby dostała ostrej niestrawności. Łzy spływały jej po rumianych policzkach, a ona wcale nie próbowała ich wytrzeć. Na kredensie obok miski z pomarszczonymi jabłkami stała w ramce fotografia detektywa sierżanta O’Rourke’a, a na kominku zdjęcie Jimmy’ego i Maeve w dniu ślubu. Jimmy miał na nim przymkniętą jedną powiekę przed słońcem, ale wyglądało, jakby puszczał oko. Najmłodsza córka Maeve O’Rourke, Aileen, poszła do sąsiadów i wróciła z panią Shand, a potem zjawił się ksiądz, ojciec Murphy, o pochylonych ramionach i tak wielkim brzuchu, że niemal sam wypełnił cały salon. Po chwili doszły jeszcze dwie sąsiadki, pani Monaghan i pani Feeney. Pani Monaghan dla okazania szacunku zaciągnęła zasłony i w salonie zrobiło się mroczno i tłoczno; rozległy się szlochania. Katie w końcu ucałowała Maeve O’Rourke i obiecała zadzwonić do niej, gdy będzie miała więcej wiadomości. — Nie zostaniesz na herbatę? — spytała Maeve ze łzami spływającymi po policzkach. — Innym razem — obiecała jej Katie.

Na schodach na zewnątrz owiał ją ostry wiatr z południowego zachodu i z ulgą wciągnęła świeże powietrze. Stąd widziała Cork rozpościerające się wzdłuż rzeki Lee i cienie chmur przeskakujące bezgłośnie po dachach miasta jak w jakimś dawno zapomnianym wyścigu z przeszkodami. Wsiadła do samochodu i opuściła daszek przeciwsłoneczny. W lusterku ku własnemu zaskoczeniu zauważyła, że na jej rzęsach wiszą łzy, choć może ich powodem był w równym stopniu wiatr, jak i żal. ♦♦♦ Pojechała z powrotem na posterunek, zaparkowała i zabrała ze sobą płytę Elements. Wrony siwe o zmierzwionych czarnych piórach obserwowały z dachów, jak wchodzi głównym wejściem. Jedna z nich wydała głośne, szorstkie „kra”, ale reszta milczała, jakby wolały obserwować i czekać. Kupiła w automacie cappuccino i zaniosła na swoje biurko. Nadal czekała na nią tam kanapka z jajkiem na bekonie, ale Katie wcale nie czuła się głodna, więc wyrzuciła ją do kosza, tak jak wcześniej nadkomisarz O’Driscoll. Wyciągnęła płytę z pudełka i wsunęła do odtwarzacza, który stał na segregatorze. Zagrała bardzo cicho, ale mimo to wysokie, czyste głosy Chóru Sierocińca Świętego Józefa wypełniły całe biuro, aż rezonowało od wysokich dźwięków Glorii. Nawet szyby w oknach śpiewały. Usiadła i z dolnej szuflady biurka wyjęła duży szkicownik. Otworzyła go i sięgnęła po fioletowy mazak z kubka, który sprezentowano jej na zakończenie studiów w Templemore.

Starannymi, dużymi literami zapisała nazwiska: OJCIEC HEANEY, OJCIEC QUINLAN, OJCIEC O’GARA i OJCIEC Ó SÚLLABHÁIN. Chociaż ojciec ó Súllabháin nadal oficjalnie uchodził za „zaginionego”, Katie patrzyła na to realistycznie i nie miała wielkich nadziei, że znajdą go żywego. Nawet teraz, kiedy siedziała za biurkiem i pisała jego nazwisko, prawdopodobnie cierpiał ból przekraczający ludzkie wyobrażenie. Potem napisała WIELEBNY KELLY, a obok nazwiska wszystkich ludzi, którzy według niej znajdowali się pod jego wpływem w taki czy inny sposób. OJCIEC LENIHAN u Świętego Patryka; BRENDAN DOODY (żywy lub martwy?); CIARA CLARE z „Catholic Recorder” (związek erotyczny??); BENEDICT TIERNAN O.P. w ośrodku Świętego Dominika. Później zapisała wszystkie odpowiedzi, do których wciąż brakowało jej pytań. Czterej księża zostali wybrani, by stworzyć światowej sławy chór w Sierocińcu Świętego Józefa. To zadanie powierzył im tajemniczy pośrednik nazywany WIELEBNYM BISEM, ale kim był ów Wielebny Bis i czyje polecenia wypełniał? Wydawało się, że powołaniu chóru przyświecała idea, by w jakiś sposób zachęcić Boga, aby osobiście pojawił się w fizycznym lub innym kształcie na ziemi. Tylko dlaczego ktoś miałby tego chcieć, nawet gdyby było to możliwe? I czy w ogóle było możliwe? Czy ktokolwiek w historii tego próbował? I czy mu się powiodło? Wszyscy trzej księża, których ciała dotychczas znaleźli, byli torturowani z niezwykłym okrucieństwem, a ostatecznie zostali wykastrowani i zadławieni. Jeżeli zeszyty ojca Heaneya choć

w części zawierały prawdę i nie były tylko pornograficzną fantazją, Katie uznałaby za wystarczająco logiczne, że zabójstw dokonali wykastrowani członkowie Chóru Sierocińca Świętego Józefa, by zemścić się za to, co im zrobiono w młodości. Ale kim byli ci kastraci i ilu z nich zebrało się, by ukarać księży, którzy zabrali im męstwo? Wielebny Kelly najwyraźniej robił wszystko, co mógł, aby przeszkodzić Katie w śledztwie. Mógł nawet zlecić morderstwa ojca Lowery’ego i sierżanta O’Rourke’a, chociaż nie miała dowodu, że był za to odpowiedzialny — w każdym razie jeszcze nie. Ale dlaczego? Jaki sekret starał się zatrzeć, jeśli jakikolwiek? Może nadkomisarz O’Driscoll jednak miał rację, a jedyne, co potwierdzało jej podejrzenia wobec wielebnego Kelly’ego, była jej zwykła niechęć do niego. Katie sięgnęła po pudełko na CD i wyjęła książeczkę ze środka. Tekst wyjaśniał, że Chór Sierocińca Świętego Józefa został utworzony w roku 1981, a rozwiązany w 1985. Podczas tych czterech lat zyskał reputację „najbardziej uroczego i melodyjnego pośród dziecięcych chórów w Irlandii i na świecie”. Jednak z niewiadomych powodów występy chóru były rzadkie i zawsze odbywały się w kościołach, chociaż gdy śpiewał, wzbudzał najwyższe uznanie. Jego czterech chórmistrzów wyjaśniło, że śpiew służy „adoracji Pana, nie rozrywce”, i że „zbyt wiele występów zagroziłoby nieskazitelnej czystości ich głosów”. Występ chóru nagrano tylko raz — w katedrze Świętej Marii i Świętej Anny w Cork — a ten wybór świętych pieśni

reprezentował cztery żywioły świata stworzonego przez Boga: ogień, wodę, powietrze i ziemię. Oryginalne taśmy zaginęły lub przeleżały na półce aż do 2010 roku, kiedy „odnalazły się w cudowny sposób” i zostały opublikowane jako „nabożny hołd”. Katie zauważyła, że książeczka nie wspominała, by powodem wydania Elements była chęć wykorzystania niedawnego wzrostu sprzedaży muzyki sakralnej. Takie zespoły, jak The Priests, The Benedictine Nuns i The Cistercian Monks of Stift Heiligenkreuz, przynosiły olbrzymie dochody. Miała silne przeczucie, że kluczem do zabójstw są te nagrania, chociaż jeszcze nie do końca rozumiała dlaczego. Może żyjący członkowie chóru zauważyli, jaki sukces komercyjny odniosła płyta Elements, i złamali narzucone sobie milczenie, by domagać się udziału w zyskach. Może diecezja im odmówiła, twierdząc, że wszelkie zyski są przeznaczone na cele charytatywne… albo nie chciała dać im tyle, ile żądali. Może nie miało to żadnego związku z pieniędzmi. Może nagranie po prostu przywołało wszystkie straszne cierpienia z dzieciństwa i postanowili, że już pora ukarać ich czterech chórmistrzów za to, co im wyrządzili. To jednak nadal nie tłumaczyło roli, jaką wielebny Kelly odgrywał w tej tragedii. Katie nie mogła w pełni zrozumieć, dlaczego z takim niepokojem starał się to wyciszyć. Najlepszym sposobem na to byłoby przecież udzielenie jej pomocy w jak najszybszym zidentyfikowaniu zabójców księży. Zaraz po znalezieniu martwego ojca Heaneya, zanim zabito innych. Nadal się zastanawiała, spisując na kartce swoje wątpliwości, kiedy detektywi O’Donovan i Horgan obwieścili swoje przybycie

stuknięciem w drzwi i kaszlem. — Jest postęp, szefowo! — oznajmił detektyw O’Donovan, wymachując triumfalnie notesem. — Bogu dzięki. To mi się przyda. — Hm… mieliśmy sprawdzić sklepy muzyczne w internecie i tak zrobiliśmy. Jest taka firma w Galway, która sprzedaje harfy i wszelkiego rodzaju akcesoria do harf i innych instrumentów muzycznych. Sklepy Muzyczne Johna Bestwicka. Uwierzy pani, że jedno z niedawnych zamówień dotyczyło strun do harfy piątej, szóstej i siódmej oktawy? Złożyła je mała grupa o nazwie Fidelio, którą można wynająć na wesela, chrzty i pogrzeby, a także inne przyjęcia. Mało tego. Fidelio zakupiło ostatnio również struny do pianina o kilku różnych średnicach. I punkt kulminacyjny: kupili sznurek nylonowy i wosk pszczeli do wiązania nowych stroików do fagotów. — Fidelio ma siedzibę w Cork — odezwał się detektyw Horgan. — To adres ich strony internetowej: [email protected]. Nie ma adresu pocztowego, ale na stronie są informacje, jak się z nimi skontaktować, gdyby ktoś chciał, żeby zaśpiewali mu na ślubie córki… albo zadusili proboszcza, jeśli ktoś woli. Katie zignorowała ostatnią uwagę. — Wejdźcie i pokażcie. Detektyw Horgan pochylił się nad jej biurkiem i dwoma palcami wpisał adres. Natychmiast pojawiła się strona internetowa Fidelio, ukazując lśniące złote tło z nagłówkiem fioletową czcionką: „Fidelio: muzyka sakralna dla ciebie na specjalne okazje”. Zamieszczona fotografia przedstawiała

wnętrze kościoła z wlewającym się przez witrażowe okna światłem i trzech mężczyzn w ciemnych trzyczęściowych garniturach, z dłońmi splecionymi na wysokości kroczy. Wszyscy byli mocno zbudowani i mimo nabożnych uśmiechów wyglądali raczej na bramkarzy z nocnych klubów niż chórzystów. Obok nich stała śliczna młoda blondynka w powłóczystej turkusowej sukience i skrzypcami w rękach. — Dalibyście temu wiarę? — spytała Katie, kręcąc głową. Mężczyzna w środku grupy był największy, miał kręcone blond włosy i twarz irytująco dziecięcą jak na człowieka takich rozmiarów. — Jak pani Rooney opisała tego człowieka z Ballyhooly? „Cherubin”. Dwaj mężczyźni po bokach byli nieco niżsi, nie tak szerocy w ramionach, ale — co ciekawe — bardzo do siebie podobni. Obaj mieli wytrzeszczone piwne oczy, spiczaste nosy i napęczniałe policzki, jakby nabrali do ust zbyt wiele ciastek, obaj też mieli cofnięte podbródki z lekkim zarostem. — Bliźniaki, zdaje się — zauważył detektyw O’Donovan. — Najwyraźniej — przyznała Katie. — To bracia. Czy na stronie są podane ich nazwiska? Detektyw Horgan przewinął stronę, aż znalazł skład. Śpiew: Denis Todd, Charles Wolf, Sean Whelan i Sinead O’Shea. Harfa celtycka: Denis Todd. Pianino: Charles Wolf. Flet i inne instrumenty dęte: Sean Whelan. Skrzypce: Sinead O’Shea. — Hm, najwyraźniej to pseudonimy — stwierdziła Katie. — Pseudonimy? — spytał detektyw O’Donovan. — Więc co… myśli pani, że to nie są ich prawdziwe nazwiska?

— Nie domyśliłabym się, gdyby Paul McKeown nie powiedział mi o chłopcach, których pamiętał z Chóru Sierocińca Świętego Józefa… Denis Sweeney i bliźniacy Phelanowie… tylko oni ocaleli. I popatrzcie na tych trzech. — Nadal nie rozumiem. — To proste. Denis Todd jak Sweeney Todd z filmu o demonicznym golibrodzie… Denis Sweeney. Potem Charles Wolf. Po galicku „wolf”, czyli wilk, brzmi ó Faoláin, a zanglicyzowana wersja ó Faoláin to Phelan. Whelan, jak wiecie, to to samo co Phelan. Jeden Sweeney i dwóch bliźniaków Phelanów, tak jak powiedział mi Paul McKeown. — To niezwykłe, szefowo — musiał przyznać detektyw Horgan. — Nie dziwię się, że dostała pani awans. — To wy znaleźliście tę stronę. Dobrze się spisaliście. — Więc co teraz? — spytał detektyw O’Donovan. Znajdziemy ten zespół Fidelio i przymkniemy śpiewaków? — Tak… i to natychmiast. Znajdźcie ich adres przez administratora strony. Przy odrobinie szczęścia może się jeszcze nie dobrali do ojca ó Súllabháina… a przynajmniej jeszcze go nie wykastrowali ani nie zabili.

Rozdział 41

Pięć po trzeciej tego popołudnia cztery wozy patrolowe popędziły w przeciwnych kierunkach po Marlborough Street w centrum miasta, wąskim pasażu tylko dla pieszych, który biegnie między Patrick Street a Oliver Plunkett Street. Bez syren, bez kogutów. Przechodnie stawali pod ścianami i chronili się w wejściu do pubu O’Donovana, gdy pięciu detektywów i jedenastu umundurowanych policjantów wyskoczyło z samochodów i wbiło się w wąskie przejście obok salonu fryzjerskiego Hotlox. Bez krzyków, jedynie z synkopowanym łoskotem butów na twardych schodach. W budynku było mroczno. Pachniało wilgocią i śmieciami z kubłów stłoczonych w korytarzu. Po lewej stronie na piętrze mieścił się mały bar pod nazwą U Doroty, którego jedynymi gośćmi byli trzej starsi panowie siedzący w milczeniu przed trzema opróżnionymi do połowy szklankami ciemnego piwa oraz kobieta z burzą rudych włosów, która złożyła głowę na stole i spała głębokim snem, a twarz miała tak żółtą jak z malowidła Toulouse-Lautreca. Naprzeciw wejścia znajdowały się polakierowane na brązowo drzwi, a obok nich wisiała drewniana tabliczka informującą: „Chór Sakralny Fidelio. Proszę zadzwonić i wejść”.

Detektyw O’Donovan nie zawracał sobie głowy dzwonieniem. Szarpnął za klamkę. Drzwi były zamknięte, więc odwrócił się i skinął na muskularnego policjanta, który niósł mały, dziesięciokilowy taran pomalowany na czerwono. Używali go w wąskich drzwiach i przejściach. Potrzeba było trzech ogłuszających uderzeń żelastwem, zanim zamki pękły, framuga rozpadła się w drzazgi i drzwi stanęły otworem. Rudowłosa z baru uniosła głowę i krzyknęła: — Co, kurwa? Nie można się tutaj, kurwa, wyspać? Detektyw O’Donovan wszedł pierwszy z wyciągniętym pistoletem, zaraz za nim detektyw Horgan, a potem Katie. Biuro Chóru Sakralnego Fidelio było ciemne i puste, pachniało kwaśno i beznadziejnie, jak tylko może pachnieć zawilgocony budynek. Na ścianie wisiał przedarty plakat Fidelio z Denisem Sweeneyem i braćmi Phelanami, którzy stali razem w czarnych garniturach, starając się bardzo wyglądać na świętych. W zielonej metalowej szafce pod oknem wszystkie szuflady były wyciągnięte i puste; obok leżała przewrócona do góry nogami kanapa z nylonowym brązowym przykryciem. — Cholera — rzuciła Katie, chowając pistolet i wędrując od jednego pokoju do drugiego. Nie było żadnych dowodów. Żadnych strun harfy czy pianina, żadnych nylonowych kajdanek, żadnych ubrań, żadnej krwi. — Wydaje mi się, że nasi śpiewacy nie zaglądali tu od ładnych paru dni — zauważył detektyw O’Donovan. — Przed wyjazdem jednak sprawdziłem ich stronę i nadal przyjmują zamówienia. — Zamówienia mogą przyjmować, ale to nie znaczy, że się pokażą.

— Co teraz robimy? — spytał detektyw O’Donovan. Katie miała mu odpowiedzieć, kiedy jej komórka zagrała The Fields of Athenry. — Komisarz Maguire? Tu Ciara Clare z „Catholic Recorder”. — Przepraszam. Mam teraz roboty po uszy. Proszę zadzwonić później. — Ale chodzi o Jego Eminencję. — Co to znaczy: „chodzi o Jego Eminencję”? — Mieliśmy się spotkać na lunchu u Greene’a, ale się nie zjawił. Dzwoniłam na komórkę, ale była wyłączona, więc zadzwoniłam do jego sekretarki, a ona powiedziała, że wyszedł dzisiaj rano z biura z obcym mężczyzną i nie powiedział, kiedy wróci. — No to przepadł mu lunch. Czym tu się martwić? — Chodzi o tych księży, których znajdujecie martwych. Naprawdę się tym martwił. Ciągle mnie prosił, żebym spróbowała to przyciszyć, ale teraz to już posunęło się za daleko. Nie mogę przyciszyć sprawy, która codziennie pojawia się w telewizji na wszystkich kanałach. — Co powiedział o tych martwych księżach? Mówił coś? — Tylko tyle, że razem z księżmi robili coś, czego nie powinni robić, ale przestali, cokolwiek to było. Jednak to wszystko nie daje mu spokoju. — Gdzie pani teraz jest? — spytała Katie. — Z powrotem w redakcji przy Grand Parade. — Spotkajmy się jak najszybciej w biurze wielebnego Kelly’ego. Będę za jakieś dwadzieścia minut, gdy tutaj skończę,

ale proszę na mnie czekać. Oczywiście, jeżeli Kelly odezwie się wcześniej, niech pani natychmiast zadzwoni. — Oczywiście, zadzwonię. I… przepraszam. — Przepraszam za co? — Za wszystko. Przede wszystkim za siebie. Nie rozumiałam, w co się pakuję. Detektyw Horgan wrócił z baru U Doroty, trzepocząc dłonią przed twarzą. — Matko Bosko kochana, ale tam było zarzygane, mówię wam. — Czego się dowiedziałeś? — Ci goście z Fidelio nie pojawiali się tu ostatnio zbyt często, a w barze o tym wiedzą, bo słyszą, jak czasami ćwiczą śpiew, co według barmana jest bardzo podniosłe. Ale byli tu zeszłej nocy około jedenastej, latali po schodach co pięć minut tam i z powrotem, najwyraźniej się spieszyli. — Wygląda na to, że wyczyścili cały lokal — stwierdził detektyw O’Donovan. — Może podejrzewają, że depczemy im po piętach — przyznała Katie. — Albo… nie wiem. Może mają inny plan. Teraz porwali ojca ó Súllabháina, a to był ostatni z ich chórmistrzów, tak? Ostatni z księży, którzy ich okaleczyli. Bóg jedyny wie, co zamierzają. Dobra… — zdecydowała. — Patrick, ty i ja jedziemy na Redemption Road. Michael, chcesz tu dokończyć? Porozmawiaj z barmanem w pubie O’Donovana na rogu i ze stałymi bywalcami, jeśli ich znajdziesz. I z dziewczynami u fryzjera. Nigdy nic nie wiadomo. Może widziały coś, co okaże się przydatne.

Większość policjantów, którzy mieli wspierać ich najazd, kręciła się teraz po Marlborough Street, gawędząc. Katie przywołała jednego z nich. — Ty, jak się nazywasz? — O’Dowd, pani komisarz. — Dobra, O’Dowd, chcę, żebyś razem z dwoma policjantami pojechał za nami do diecezji przy Redemption Road, a potem dalej, gdziekolwiek pojedziemy. Chyba potrzebne będzie nam wsparcie. — Jeżeli mogę spytać, pani komisarz, kogo tak naprawdę mamy przygwoździć? — Gdybym wiedziała, powiedziałabym ci, uwierz mi. ♦♦♦ Kiedy dotarli na Redemption Road, Ciara Clare już na nich czekała na ulicy. Miała na sobie jaskrawoczerwoną sukienkę ze ściśle przylegającego sztruksu i bolerko pod kolor; strój, który zapewne wybrała na lunch u Greene’a z wielebnym Kellym. Była najwyraźniej zaniepokojona, a czerwoną szminkę miała rozmazaną. Kiedy weszli do gmachu diecezji, Katie spojrzała w niebo: jak na czwartą po południu robiło się groźnie ciemne, do tego wiatr wiał coraz silniej — ten świeży, chłodny wiatr, który poprzedza burzę. Najpierw porozmawiała z sekretarką wielebnego Kelly’ego, zakonnicą o spiczastym nosie i drobnych ustach. Była tak samo

zrozpaczona jak Ciara i nieustannie skręcała rękawy, jakby chciała wycisnąć z nich wodę. — Proszę — powiedziała, pokazując kalendarz Jego Eminencji. Mówiła szybko, w panicznym pośpiechu, jakby nauczyła się na pamięć tego, co ma powiedzieć, i bała się, że zapomni. — Był umówiony na lunch na dwunastą trzydzieści u Greene’a przy McCurtain Street z Patrickiem Mulliganem z Kościelnej Fundacji Misji Zamorskich. Potem miał wrócić tu na trzecią czterdzieści pięć na spotkanie z biskupem i świeckimi wolontariuszami w sprawie godzin mszy na terenach wiejskich, gdzie zmniejsza się liczba księży. — Ale nie zjawił się u Greene’a, prawda? — spytała Katie. Zakonnica rzuciła Ciarze ostre, urażone spojrzenie. — Nie. Według pani Clare. — Wyszedł stąd w towarzystwie mężczyzny, którego siostra nie zna, zgadza się? — Tak, za dziesięć dwunasta. — Może pani opisać tego człowieka? — Był wysoki. Duży. Miał kręcone włosy. Ubrany w czarny sweter i czarne spodnie, nieco krótkie jak na niego, więc latały mu wokół kostek. Prawdę mówiąc, miał też spory brzuch. — Nie przedstawił się siostrze, a wielebny Kelly też nie podał jego nazwiska? Zakonnica pokręciła głową. — Nigdy wcześniej go nie widziałam, ale Jego Eminencja musiał go znać, ponieważ natychmiast wyszedł z gabinetu i razem opuścili biuro. — Czy coś mówili?

Zakonnica znowu pokręciła głową. — Od tamtej pory się nie odezwał, a jego komórka jest wyłączona. Spotkanie w sprawie mszy na terenach wiejskich zostało przełożone na jutro i proszę Boga, aby do tego czasu Jego Eminencja powrócił cały i zdrów. Przeżegnała się dwukrotnie, a usta teraz miała jeszcze bardziej obkurczone. — A co z tym człowiekiem, z którym miał się spotkać na lunchu u Greene’a? — spytała Katie. — Patrickiem Mulliganem? Nic o tym nie wiem. — Zamilkła, a potem dodała: — Pani Clare wie więcej na ten temat. — Czy pan Mulligan nie zadzwonił, aby spytać, dlaczego Jego Eminencja się nie zjawił? Zakonnica znowu rzuciła spojrzenie w stronę Ciary. — Nie, nie dzwonił. Mogę jedynie przypuszczać, że uznał, iż pomylił się co do terminu spotkania. — Dobrze — powiedziała Katie. — Patrick… zechcesz rzucić okiem na biurko Jego Eminencji i sprawdzić, czy zostawił jakieś notatki? — Nie mogę na to pozwolić — zaprotestowała zakonnica. — Biurko Jego Eminencji… jest osobiste… Tajne. Prywatne. — Proszę się nie martwić. — Detektyw O’Donovan uśmiechnął się do niej. — Jeśli znajdę jakieś pornosy, to nie powiem ani słowa.

Rozdział 42

Katie zabrała Ciarę do swojego samochodu. Niebo teraz niemal całkowicie poczerniało, srebrna poświata okalała jedynie wzgórza na północnym zachodzie, gdzie musiało jeszcze świecić słońce. — Proszę mi lepiej powiedzieć, co łączy panią z wielebnym Kellym — rzekła Katie. Ciara odwróciła wzrok, wyglądając przez okno po stronie pasażera. Drzewami na podjeździe tak mocno targał wiatr, aż zdawało się, że je zaraz wyrwie. — Nie wiem, jak to się zaczęło, mówiąc szczerze. Wysłano mnie na wywiad z Jego Eminencją na jego ulubiony temat, dotyczący angażowania osób świeckich w sprawy Kościoła. Zawsze w tej kwestii cytował Jezusa: „Idźcie i wy do winnicy”. — Wygląda na to, że Jego Eminencja wszedł także do pani winnicy, jeśli wolno mi to tak ująć. Ciara zarumieniła się i zaczęła skręcać duży srebrny krzyżyk wysadzany czerwonymi rubinami, który spoczywał między jej piersiami. — To wydarzyło się niemal przypadkiem. Musieliśmy zostać na noc na kościelnej konferencji w Limerick, a on przez pomyłkę wszedł do mojego pokoju. Pomylił numery, tak się tłumaczył.

A potem dodał, że Pan musiał rozmyślnie pomieszać te numery, aby nas połączyć. Było to dzieło Boże, tak powiedział, a ja byłam taka piękna, że Pan Bóg podarował mu to piękno, by je celebrował. Katie skinęła głową ze zrozumieniem. Jednocześnie pomyślała: Co za tekst, i to w ustach jednego z wikariuszy generalnych. Co gorsza, ta krowa w to uwierzyła. — Wtedy po raz pierwszy mężczyzna, którego naprawdę szanowałam, powiedział mi, że jestem piękna, a wiedziałam, że nie kłamie, ponieważ robił wszystko, co w jego mocy, by mi się oprzeć. Widziałam na własne oczy, jak bardzo walczy. Oczywiście, że walczył, pomyślała Katie. Trzeba rozpiąć trzydzieści trzy guziki, żeby wydostać się z sutanny. — Proszę mi opowiedzieć o tych zamordowanych księżach — poprosiła jak najdelikatniej. — Mówiła pani, że wielebny Kelly martwił się o nich. — Któregoś ranka odwiedziłam go w biurze, a on był zaszokowany i bardzo blady. To znaczy blady jak ściana, jak śmierć. Z początku pomyślałam, że jest chory, ale potem wyjaśnił, że ktoś do niego zadzwonił… ktoś, od kogo nie miał wiadomości od bardzo dawna… i że szykowały się poważne kłopoty. Spytałam, o co chodzi, ale odparł, że nie może mi powiedzieć, ponieważ jestem za młoda i bym nie zrozumiała. — Więc w żaden sposób nie zdradził, na czym polegają te „poważne kłopoty”? Ciara nie przestawała kręcić krzyżykiem. Katie miała ochotę pacnąć ją w rękę i kazać jej przestać, ale wiedziała, że to tylko

wybiłoby Ciarę z nastroju do spowiedzi, a teraz nie chciała jej do siebie zrażać. — Powiedział tylko, że ktoś go szantażował, żądając, by zrobił coś, co było niemożliwe. Mówił, że chciał iść z nimi na ugodę, próbował wyjść im naprzeciw. Nawet oferował im pieniądze.. dużo pieniędzy… ale ich to nie interesowało. — Czy użył dokładnie tego słowa: „niemożliwe”? Nie powiedział, że nie chciał tego zrobić albo nie był w stanie z jakiegoś konkretnego powodu? Powiedział, że to „niemożliwe”? Ciara skinęła głową. — Ciągle powtarzał: „To niemożliwe. Nie można tego zrobić. To niemożliwe”. Tak jakbym wiedziała, o czym mówi, ale ja nie miałam pojęcia, a on nie chciał wyjaśnić. Powtarzał jeszcze jedno: „Wpadłem. Jestem w pułapce. Cokolwiek zrobię, źle się skończy”. — Ale nadal nie miała pani pojęcia, o czym mówi? — Nie, chociaż nabierałam pewności, że ma to związek z zamordowanymi księżmi. Kiedy znaleziono ciało ojca Heaneya, zadzwonił do mnie, kazał pojechać do Ballyhooly i zrobić wszystko, żeby uciszyć sprawę. Wściekł się, gdy rozdmuchała to RTÉ, a potem „Independent”. Ale ciągle przechodził huśtawkę nastrojów. Później tego samego dnia miał o wiele bardziej pozytywne nastawienie, jakby udało mu się coś załatwić. Kiedy jednak znaleziono ciało ojca Quinlana zawieszone na maszcie, znowu popadł w koszmarny nastrój. Od tamtej pory było z nim coraz gorzej. Katie poczekała dłuższą chwilę.

— Czy wielebny Kelly sugerował, kim mogą być mordercy? — spytała. — Myśli pani, że on wie, kim są? Albo przynajmniej podejrzewa? — Nie. Ale to chłopcy, którzy byli wykorzystywani seksualnie przez księży w szkole, prawda? I teraz się mszczą. Katie nie potwierdziła tego ani nie zaprzeczyła. Czekała kolejną długą chwilę, gdy wzmagający się wiatr wstrząsał samochodem i pierwsze krople deszczu spadły na dach. W tylnym lusterku widziała błyskawicę przemierzającą odległy horyzont niczym ktoś chodzący na szczudłach. Nie martw się, cyrk zajedzie tu, zanim się zorientujesz. Klowni przyjdą po ciebie. — Czy mogę zadać jedno lub dwa osobiste pytania? — spytała. Wyczuwała wyraźnie perfumy Ciary. Silna uwodzicielska woń, przesycona hiacyntem i piżmem, w sam raz na lunch z samcem alfa, szczególnie samcem alfa w sutannie z trzydziestoma trzema guzikami. Chamade, coś w tym rodzaju. — Chce pani spytać o mnie i Kevina? — Tak. Czy regularnie sypiacie ze sobą? No, jak prawdziwi kochankowie? Bardzo długa przerwa, więcej kręcenia krzyżykiem, a potem: — Czasami. — Czasami, ale nie tak często, jak by pani chciała? — On jest bardzo zajęty. I oczywiście to trudne. Wie pani… gdyby miano nas razem zobaczyć. — Więc jak to jest zazwyczaj… seks oralny w biurze, jak tamtego dnia?

Ciara zarumieniła się, ale Katie już od dawna podczas przesłuchań pytała kobiety o ich seksualne przygody i wpadki, odkąd jako młoda policjantka patrolowała ulice Cork w sobotnie noce, i wiedziała, jak wiele z nich chciało o tym porozmawiać, zwłaszcza z inną kobietą. — Nie spodziewałaś się, że zrzuci sutannę i ożeni się z tobą, co? — Oczywiście, że nie. Nie mogłabym go o to prosić. W każdym razie to sługa boży. Jest całkowicie oddany swemu powołaniu. — Czy czujesz się przez to nieco poza nawiasem? To znaczy poświęcasz się dla niego całkowicie, a on sobie stoi i myśli o Matce Boskiej. — Mówi, że kiedy przed nim klęczę, to tak jakbym klęczała i się modliła, ponieważ wielbię jego ciało, które stworzył Bóg, tak samo jak moje. A co się dzieje, kiedy połykasz? — pomyślała Katie, chociaż nigdy nie powiedziałaby tego na głos, a nawet sama myśl o tym wydała jej się bluźnierstwem. Przeistoczenie? Jednak dzięki intymnym pytaniom i religijnemu cynizmowi osiągnęła cel. Zdobyła wyznanie Ciary, że wielebny Kelly dopuścił się oburzającego nadużycia stanowiska wikariusza generalnego, by nakłonić ją do czynności seksualnych. Była to spowiedź, której później Ciara może chcieć zaprzeczyć, ale nie pod przysięgą w sądzie. Kiedy wysiadły z samochodu, dobiegł ich pierwszy grzmot burzy. Ciara odwróciła się do Katie, a jej włosy smagał wiatr. — Znajdziecie go, tak? — Oczywiście, na pewno.

— A to, co powiedziałam… wiesz… o naszym związku? Och, tak to nazywasz, ciągnięcie druta czarnemu z wyższych sfer nazywasz związkiem. — Oczywiście — odparła Katie, chociaż nie zaznaczyła dokładnie, co to „oczywiście” ma znaczyć. ♦♦♦ Ciara ruszyła z powrotem przez parking do własnego samochodu, jasnozielonego nissana micry. Wtedy właśnie komórka Katie zagrała The Fields of Athenry. — Katie? Tu siostra Monahan ze szpitala. Cieszę się, że mogę przekazać tę wiadomość. Pani siostra właśnie odzyskała przytomność. — O mój Boże — zareagowała Katie. Przyłożyła dłoń do ust i wybuchła płaczem. — Jest w dobrym stanie, ale… — Pielęgniarka zaczęła jej opowiadać, lecz wtedy piorun uderzył niedaleko Katie i zagłuszył wszystko, co miała jej do przekazania.

Rozdział 43

Pchnęła szpitalne drzwi, zamknęła parasol i strząsnęła go mocno. Kiedy przechodziła przez izbę przyjęć, ktoś ją zawołał: — Katie! Poczekaj, proszę! To Michael w obwisłym szarym płaszczu z gabardyny z mocno zaciśniętym paskiem. Niósł plastikową reklamówkę z Tesco. — Michael! Co się dzieje? Widziałeś się już z nią? — Jeszcze nie. W zasadzie to czekałem na ciebie. — Dlaczego na mnie? Słuchaj, muszę iść się z nią zobaczyć. Wiesz, że odzyskała przytomność? — Tak, powiedzieli mi. Wstyd mi iść do niej, jeśli musisz wiedzieć. Katie doszła do wind i nacisnęła przycisk oznaczony „OIOM”. Obok stał mały chłopiec, spoglądał na Katie i Michaela, uważnie im się przysłuchując, jakby byli postaciami z przedstawienia. — No idź, mały — powiedział do niego Michael, ale dzieciak został na miejscu. Otworzyły się drzwi windy. Katie weszła do środka, a Michael za nią. Podniósł wyżej torbę z Tesco. Była mokra od deszczu i najwyraźniej zawierała coś ciężkiego.

— Zajrzałem dzisiaj rano pod zlew, żeby zakręcić wodę, bo przeciekał nam jeden z grzejników. I znalazłem tam to. Leżał za ścierkami i zmywakami. To mój młotek. — Co twój młotek robił pod zlewem? — To samo pytanie zadałem sobie. Wyciągnąłem go i dobrze obejrzałem. Są na nim włosy i chyba także krew. Miał sięgnąć do torby, żeby wyjąć młotek i pokazać Katie, ale ona go powstrzymała. — Nie… zostaw go tam. I tak jest już mocno zanieczyszczony. Michael miał łzy w oczach. — To Nola. To na pewno ona. Tylko Nola mogła tak się wściec, żeby zaatakować Siobhán młotkiem, na miłość boską. I tylko Nola byłaby na tyle głupia, żeby schować go pod zlewem, nawet nie zadając sobie trudu, by go umyć. Jezu, żałuję, że w ogóle spojrzałem kiedykolwiek na tę sukę. Kiedy wjechali na drugie piętro, Katie wyjęła komórkę i zadzwoniła na posterunek. — Przyślijcie O’Donovana do szpitala, dobrze? Będę u siostry na oddziale intensywnej opieki. Wyjęła Michaelowi z ręki torbę z Tesco. — Poczekasz tu, na korytarzu, Michael — powiedziała łagodnie. — Zawołam cię za chwilę i będziesz mógł się zobaczyć z Siobhán, o ile pielęgniarki pozwolą. Tymczasem, proszę, zostań tutaj. Nie ponosisz winy za to, co się stało, i nie powinieneś się obwiniać. Dobrze zrobiłeś, że przyniosłeś młotek. Sama słyszała, jakim łagodnym głosem przemawia, jakby mówił jakiś brzuchomówca. W mózgu jednak miała kalejdoskop odłamków złości. Była zła nie tylko na Nolę za to, że omal nie

zabiła jej siostry, ale także na Michaela, że namieszał z obiema kobietami, i na Siobhán też, bo związała się z takim draniem jak on. Michael usiadł na ostatnim z plastikowych krzeseł w rzędzie, zwiesiwszy głowę. Katie postała przy nim przez chwilę, a potem poszła korytarzem w stronę pokoju Siobhán. Zastała siostrę wspartą na poduszkach, z otwartymi oczami. Nadal miała głowę mocno zabandażowaną, a oznaki życiowe były monitorowane, ale kiedy Katie weszła do pokoju, udało się jej słabo i nieporadnie uśmiechnąć. Jedna z pielęgniarek mierzyła jej ciśnienie, a druga coś zapisywała. Katie położyła reklamówkę z Tesco na krześle i podeszła do łóżka, aby objąć siostrę. — Och, nie wiesz, jak się cieszę, że w końcu otworzyłaś oczy! Jak się czujesz, kochana? Siobhán pokręciła głową i wydała ledwo słyszalny dźwięk, jakby zabeczała owieczka uwięziona w kolczastym drucie. — Obawiam się, że ona jeszcze nie może mówić — powiedziała pielęgniarka mierząca ciśnienie. — Ale będzie mogła? Z czasem? — O tym musi pani porozmawiać z doktorem Hahq. Wykonaliśmy kolejne dwie tomografie i widać poprawę, ale jest jeszcze wcześnie. Katie odwróciła się z powrotem do Siobhán i z uśmiechem chwyciła ją za ręce. Rzeczywiście wyglądała jak Siobhán, chociaż twarz miała bardziej opuchniętą, a w jej minie nie było nic, co przypominało Katie żwawą i figlarną siostrę. Siobhán też

uśmiechnęła się do Katie słodko, ale była tak zmęczona, jakby miała osiemdziesiąt lat. Katie została przy łóżku siostry, aż przyjechał detektyw O’Donovan z dwoma umundurowanymi policjantami. Michael nadal posłusznie czekał na korytarzu ze zwieszoną głową. Katie podała detektywowi reklamówkę z Tesco. — Zabierzcie go i niech złoży pełne zeznanie. Niech własnymi słowami opisze całą sytuację… jego związek z Siobhán, jak się rozstali, jak ożenił się z Nolą, a potem jak znowu zaczął widywać się z Siobhán. A przede wszystkim jak najszybciej zawieź ten młotek do techników. Michael? — zwróciła się do niego po chwili. Uniósł głowę. Rzadko widywała osoby tak zranione. — Co? — Gdzie teraz pracuje Nola? Nadal u Penneya? — Nie. U Debenhama. W dziale makijażu. Jezu, żałuję, że kiedykolwiek widziałem tę kobietę na oczy. Katie skinęła na detektywa O’Donovana. — Pojedźcie też po nią. Nazywa się Nola Lyons. Aresztujcie ją za usiłowanie zabójstwa. — Tak jest. ♦♦♦ Zanim wróciła na posterunek, odwiedziła laboratorium patologiczne. Ciało ojca O’Gary przywieziono z Killeens. Leżało teraz na nierdzewnym stole sekcyjnym, a doktor Collins krążyła

wokół niego, robiąc zdjęcia aparatem cyfrowym pod przeróżnymi kątami. Katie przeszła całą długość laboratorium między przykrytymi prześcieradłami ciałami, które leżały po obu stronach. Rozmyślnie kierowała wzrok prosto przed siebie, starając się nie spoglądać na boki, aby nie wychwycić jakichkolwiek oznak ruchu. Gdy podeszła bliżej, doktor Collins się wyprostowała. — Ach, Katie. Właśnie zakończyłam pierwszą rundę zdjęć. Cofnęła się i odłożyła aparat. — Teraz chyba przyszła pora, aby rozciąć druty i zobaczyć, co faktycznie zrobili temu biedakowi. — Boże, musiał przeżywać straszny ból — powiedziała Katie, kiwając głową nad spalonym i obity ciałem ojca O’Gary. — Zostać spalonym… to najbardziej bolesna ze śmierci — zauważyła doktor Collins. — Nie anegdotycznie, ale od strony neurologicznej. — Anegdotycznie? Jak ktokolwiek mógłby to traktować anegdotycznie? Doktor Collins podeszła do stołu z instrumentami i wybrała szczypce o ostrym czubku. — W zasadzie ludzie rzadko krzyczą, kiedy są składani w ofierze. Można obejrzeć kroniki, na których mnisi buddyjscy dokonują samospalenia. Agonia jest zbyt wielka, aby myśleć o krzyku. Przecięła drut krępujący nadgarstki ojca O’Gary. Uniosła go i spojrzała przez okulary.

— Zdaje się, że wasz technik miał rację. To wygląda na strunę do pianina. Teraz mogła poruszać rękami O’Gary i ułożyła je wzdłuż boków. Jego ramiona i łokcie chrupnęły wtedy zupełnie jak stawy kurczaka. Przetoczyła go na plecy, a potem przecięła drut krępujący ciasno kostki. W tym momencie odezwała się komórka Katie. Spojrzała na wyświetlacz i zobaczyła, że dzwoni do niej inspektor Fennessy. — Liam? Co jest? — Zaledwie pięć minut temu widziano czarną furgonetkę z pastorałem na Carriogrohane Road, niecały kilometr od Ballincollig. — W którą stronę jechała? — Na zachód. Moglibyśmy ustawić blokadę na N dwadzieścia dwa w Clodagh, powiedzmy. Nie jechała bardzo szybko. — Nie… żadnych blokad. Starajcie się ją dogonić i śledzić. Chcę wiedzieć, dokąd jadą ci z Fidelio. Najwyraźniej nie obchodzi ich, że wóz tak łatwo zauważyć, co? Można by sądzić, że mają dosyć rozumu, aby poruszać się pojazdem, który w ogóle się nie wyróżnia. Doktor Collins miała kłopoty z przecięciem grubego drutu, którym związano kolana ojca O’Gary. Wyglądało na to, że zamotano go przynajmniej dwadzieścia razy, a potem jeszcze strunę spleciono. Przekręcała szczypce na boki, a każdy zwój poddawał się z dużym oporem, wydając przy pęknięciu wyraźny brzdęk. — Tak jest — odparł inspektor Fennessy. — Będziemy ich śledzić, ale z bezpiecznej odległości.

Katie nagle coś przyszło do głowy: Fidelio najwyraźniej nie troszczą się o to, że ich furgonetka jest taka znaczna. Ale dlaczego się tym nie przejmują? Porwali i prawdopodobnie zamordowali czterech księży, którzy ich kiedyś wykastrowali; porwali też wielebnego Kelly’ego; muszą więc być świadomi, że ich poszukujemy jak hrabstwo Cork długie i szerokie. Cholera, pomyślała po chwili i krzyknęła: — Czekaj! — Co? — spytała doktor Collins, podnosząc głowę znad stołu. — Nie, pani doktor — odparła Katie. — Liam… zatrzymajcie furgonetkę i aresztujcie kierowcę, ktokolwiek ją prowadzi. — Myślałem, że mamy ją śledzić… sprawdzić, dokąd jedzie. — Nie jedzie w żadne konkretne miejsce. To wabik. Z całą pewnością. — Co takiego? — Wabik. Wcale nie próbowali ukryć tej ciężarówki, kiedy wyrzucali ciało Heaneya do Blackwater, kiedy przejechali ojca O’Garę na Patrick Street i gdy zabierali ojca ó Súllabháina z ośrodka Świętego Dominika, prawda? O ile wiemy, nie starali się jej ukryć, kiedy wieszali ojca Quinlana, a musiało im to zająć sporo czasu i tylko przez przypadek nikt ich nie zauważył ani nie pamiętał, że ich widział. — No, nie wiem, pani komisarz. Może nie powinniśmy zakładać, że są tak inteligentni jak pani, bo faktycznie są tępi i nieuważni. — Nie sądzę, Liam. Ci ludzie mają plan. Czują, że muszą zrobić wszystko, żeby dopełnić zemsty, tego jestem pewna. Może chcą, żeby ich jednak złapano… ale jeszcze nie teraz. Zatrzymajcie tę

furgonetkę jak najszybciej. Stawiam dwadzieścia euro, że jest tam tylko jedna osoba, czyli kierowca, i założę się, że nie widzi różnicy między kastratem a kastanietami. — Pani tu rządzi, szefowo. Katie zamknęła telefon i zwróciła się do doktor Collins: — Jak idzie? Doktor Collins zazgrzytała zębami, wyginając szczypcami strunę tam i z powrotem, aż pękła. — Już prawie kończę. Ktokolwiek go wiązał, chciał mieć pewność, że nie rozłoży nóg. Komórka Katie znowu zagrała. Tym razem dzwonił John. Był wyraźnie zmęczony i poirytowany. — Czy ja kiedyś się z tobą zobaczę? — spytał z nieukrywanym żalem. — Prawdopodobnie wylatuję pojutrze. Wiem, że jesteś paskudnie zajęta, kochana, ale naprawdę musimy omówić pewne sprawy. — Zadzwonię do ciebie, kochanie — obiecała mu. — Gdy tylko minie kryzys, zadzwonię do ciebie i spotkamy się, a ja spełnię twoje najdziksze sny. Naprawdę. — Mam wrażenie, że nie widziałem cię od wieków. — Wiem, bo czuję to samo. Rozmawiała z nim i jednocześnie obserwowała doktor Collins, która przecięła ostatnie pętle drutu trzymającego razem nogi ojca O’Gary. Potem chwyciła oba kolana i spróbowała na siłę rozłożyć uda. Musiała zaciskać zęby i użyć całej siły, aby je rozsunąć, bo minęły niecałe dwadzieścia cztery godziny od jego śmierci i nadal znajdował się w pełnym rigor mortis.

— Jest szansa, że spotkamy się dzisiaj wieczorem? — pytał John. — Chociaż na pół godziny? — Nie wiem, John. Spróbuję, naprawdę. Zadzwonię do ciebie później. Ach, nie powinnam ci tego mówić, ale wygląda na to, że złapaliśmy osobę, która zaatakowała Siobhán. — Brawo, dobra robota. Kto to? Nie próbował zabić ciebie, prawda? — Wcale nie uważałam, że ktokolwiek mógł chcieć mnie zabić, ale to nie był żaden on, tylko ona. Żona Michaela, Nola. Wiesz, którego Michaela… byłego chłopaka Siobhán. Hm, nie tak do końca byłego, i to dlatego Nola próbowała ją zamordować.. — Jezu, wy, Maguire’owie, prowadzicie takie skomplikowane życie. Ale spróbujesz się ze mną spotkać później? Choćby na kawę albo drinka? Muszę cię objąć i poczuć twój zapach. — Postaram się, kochanie, obiecuję. Doktor Collins udało się rozchylić nogi ojca O’Gary na szerokość dwudziestu centymetrów. Chwyciła kolana jeszcze mocniej, jak ktoś chcący otworzyć na siłę drzwi windy, ale kiedy rozsunęła je nieco bardziej, Katie zauważyła, że dwa pojedyncze druty nadal otaczają jego uda tuż powyżej kolan. Doktor Collins nie przecinała ich, ponieważ nie były połączone, co pozwalało na rozchylenie nóg. Teraz jednak Katie dostrzegła, że obie pętle łączą się z napiętymi drutami, które biegły po wewnętrznej stronie ud i znikały w ciemnej, błotnistej dziurze po mosznie. Widziała już wcześniej takie druty. Oczywiście nie zainstalowane w taki sposób w ciele wykastrowanego mężczyzny, ale w pułapkach, gdzie druty łączono z drzwiami

ciężarówki. Kiedy otwierano drzwi, druty pociągały za dwa przełączniki, zamykając obieg, i wówczas ładunek był odpalany. Katie nie powiedziała ani słowa. Ostrzegawczy krzyk mógłby przestraszyć doktor Collins, która rozchyliłaby nogi ojca O’Gary jeszcze bardziej. Zamiast tego obeszła pospiesznie stół, stanęła bezpośrednio za panią doktor i chwyciła ją za nadgarstki, a potem rzuciła się do tyłu całym ciężarem ciała, tak że obie upadły na podłogę, splątawszy razem nogi. — Cholera, co robisz? — zaprotestowała doktor Collins, niemal krzycząc. Katie jednak chwyciła ją za rękaw kitla i pociągnęła po podłodze, dysząc z wysiłku i wbijając obcasy w linoleum, aby się zaprzeć. Kiedy znalazły się z dala od stołu sekcyjnego, dźwignęła się na nogi, ciągnąc za sobą doktor Collins. — Uciekaj! Tam w środku jest bomba! Obie kobiety rzuciły się w odległą stronę prosektorium i wypadły przez podwójne wahadłowe drzwi. Doktor Collins zatrzymała się i spojrzała za siebie przez jedno z okienek, ale Katie znowu chwyciła ją za rękaw i krzyknęła: — Uciekaj! Z budynku! Jak najdalej! — Ale mój Boże! — oponowała doktor Collins. — Nie mówisz poważnie, jak to? Bomba? — Biegnij! — ponaglała ją Katie. Stukając obcasami, pobiegły korytarzem, który prowadził do izby przyjęć szpitala, a po drodze Katie sięgnęła do kieszeni po komórkę, gotowa dzwonić po saperów. Jednak ledwo dotarły do recepcji, kiedy usłyszały głęboki, tępy łomot eksplodującej bomby i poczuły, jak podłogą przechodzi wstrząs niczym podczas trzęsienia ziemi. Wahadłowe

drzwi otworzyły się na moment i przeleciał przez nie z łoskotem deszcz odłamków — szkło, metal, fragment krzesła. Recepcjonistka odskoczyła od biurka. — Święty Jezu… co to? — Proszę wezwać ochronę — poleciła Katie. — Całe skrzydło musi zostać ewakuowane. Potem niech pani sama ucieka. Katie i doktor Collins zostały w izbie przyjęć, gdy recepcjonistka dzwoniła po ochronę szpitala. W całym budynku odezwały się syreny alarmowe, a Katie usłyszała krzyki i tupot nóg ludzi biegających we wszystkie strony. Zadzwoniła na Anglesea Street i kazała wezwać straż pożarną oraz brygadę antyterrorystyczną. Połączyła się także z nadkomisarzem O’Driscollem. Dla odmiany nie był już na lunchu. — Założyli materiał wybuchowy w ciele ojca O’Gary? Kurwa, nie wierzę! A po co? — Z tego samego powodu, dla którego jeżdżą tak otwarcie tą furgonetką. Próbują odwrócić naszą uwagę od tego, co naprawdę robią. — Katie, ty i twój instynkt. Według mnie to tylko banda wariatów. W każdym razie trzymaj się w bezpiecznej odległości, dopóki nie zjawią się saperzy. — Pewnie nie ma nowych wiadomości o Jimmym O’Rourke’u, co? — Nie. Przywiozą jego ciało dzisiaj. — Dobra. W porządku. Będę czekała na wieści. — Katie zamknęła komórkę i zwróciła się do doktor Collins: — Wracam obejrzeć ciało. Idziesz ze mną? Nie musisz. To może być ryzykowne.

— Nie, idę z tobą — odpowiedziała doktor Collins. — To raczej mało prawdopodobne, żeby założyli dwie bomby w tym samym ciele, co? W każdym razie takie mam doświadczenie. A nawet jeżeli, to obie bomby eksplodowałyby w tym samym momencie, prawda? Jedna uruchomiłaby drugą. — Dobrze — zgodziła się Katie, krzywiąc twarz. — Módlmy się do Boga, żebyś miała rację. Pchnęły dwuskrzydłowe drzwi i ostrożnie weszły z powrotem do prosektorium. Eksplozja zrzuciła z wózków na podłogę prawie wszystkie ciała; leżały na sobie w upiornej parodii młynka rugbystów. Same wózki zostały zepchnięte w przeciwległy narożnik, chociaż tylko trzy z nich się przewróciły. W laboratorium nadal unosił się lekki dym, ale nie było czuć woni chemikaliów, jedynie odór spalonego ludzkiego ciała. Katie domyślała się, że do ciała ojca O’Gary wepchnięto jakiś wybuchowy plastik, na przykład semtex, a może raczej C-4, który łatwo było formować i był zupełnie bezzapachowy. Przeszła po gruzie pokrywającym podłogę, rozgniatając odłamki szkła. Ojciec O’Gara został tak spektakularnie wysadzony, że z początku nie potrafiła stwierdzić, na co patrzy. Środkowa część tułowia została szeroko rozerwana. Żebra rozkładały się na boki, a jedna noga stała w umywalce po przeciwległej stronie prosektorium. Drugiej nogi nigdzie nie było widać. Najbardziej niezwykła była jednak przejrzysta beżowa firana wisząca nad stołem, na którym leżały szczątki ojca O’Gary. Wplątała się cała w jarzeniowe lampy na suficie — szeroka

i skomplikowana pajęczyna ludzkich flaków. Katie niemal wyobrażała sobie olbrzymiego beżowego pająka biegnącego po rozedrganych, długich niciach tkanki łącznej, by schwytać swoją ofiarę. Słońce wpadało przez świetliki i rozświetlało błony tak, że widziała naczynia krwionośne rozgałęziające się wewnątrz. Doktor Collins wyciągnęła rękę w lateksowej rękawiczce i delikatnie za nie pociągnęła. Część firany ześlizgnęła się, ale większość pozostała nieodwracalnie zaplątana w lampy. — Patrz na to — powiedziała, wprawiając tkanki w wahadłowy ruch. — Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego. Osiem i pół metra ludzkich jelit. Kompletne wnętrzności jednego człowieka. Katie była zbyt przejęta zaglądaniem do poczerniałej czeluści, którą kiedyś zajmował brzuch ojca O’Gary. Dostrzegła resztki metalu, co mogło być urządzeniem uruchamiającym, oraz dwa druty, które najwyraźniej posłużyły jako mechanizm spustowy, poskręcane i poczerniałe. Rozpoznała tę technikę konstruowania bomb i nie zajmie jej długo dojście do tego, kto ją założył. Musiała tylko spokojnie porozmawiać ze swoim starym przyjacielem Eugene’em Ó Béarą, który nigdy otwarcie się nie chwalił znajomością z Provos, radykalnym odłamem IRA, ponieważ nie musiał. Wszyscy wiedzieli, kim byli najbliżsi przyjaciele Eugene’a Ó Béary. Odwróciła się do doktor Collins, aby jej coś powiedzieć. Zupełnie niespodziewanie tamta ściągnęła rękawiczki, zdjęła okulary i jedną dłonią zasłoniła usta i nos. Jej oczy zaszły łzami. Katie podeszła do niej i położyła jej rękę na ramieniu.

— To szok — powiedziała Katie. — Sama czuję się wytrącona z równowagi. Chodźmy, chyba musimy stąd wyjść.

Rozdział 44

Czekały przed szpitalem, aż zjawił się nadkomisarz O’Driscoll, a zaraz za nim wojskowi saperzy i dwa zespoły techników, a także dziewięciu umundurowanych policjantów oraz większość miejscowej prasy. Cały parking zastawiły zielone ciężarówki i zielone landrovery, a do tego policyjne wozy techniczne i terenowe. Nadkomisarz O’Driscoll wszedł do prosektorium, by na własne oczy obejrzeć zniszczenia, a potem wyszedł, potrząsając głową w niewierze. — Cholera, to byłaby dopiero masakra, gdyby nie to, że już nie żyli. — Wrócę na posterunek i sporządzę raport — powiedziała Katie. — Nie, nie pojedziesz, dziewczyno. Pojedziesz do domu, odpoczniesz i coś zjesz. I nie chcę cię widzieć wcześniej niż jutro rano. Nic więcej tu nie zdziałasz, a Liam Fennessy zajmie się sprawami, jeżeli chodzi o wielebnego Kelly’ego. — Nic mi nie będzie — upierała się Katie. — Właśnie, że będzie. Przeżyłaś szok i wyglądasz jak reszta tych truposzy. Za dużo bierzesz na siebie. Nie możesz być w dwóch miejscach naraz.

— Już dobrze — poddała się Katie. Odwróciła się do doktor Collins i powiedziała: — Może pojedziesz ze mną do domu? Będę musiała zajechać do ojca, jeżeli nie będzie ci to przeszkadzać. Przekażę mu wiadomości o mojej siostrze. Ale prawdę mówiąc, potrzeba mi towarzystwa. — Dobrze — odparła doktor. — Chętnie. W tym hotelu już mi odbija. ♦♦♦ Katie ojciec wydał się jeszcze bardziej kruchy niż ostatnim razem, kiedy go widziała. Podszedł do drzwi w narzuconym na ramiona szarym szalu o luźnym splocie, a worki pod oczami miał jeszcze ciemniejsze niż kiedykolwiek. Powiedziała mu, że Siobhán odzyskała przytomność, chociaż nie mówiła nic o tym, że jeszcze nie może mówić i że nie ma rokowań, czy w pełni odzyska władzę umysłową. O Noli też mu nie wspomniała. Na to będzie sporo czasu, kiedy Nola zostanie oskarżona i skazana. — No… jaka to ulga, że Siobhán odzyskała przytomność — powiedział ojciec. — Słyszy się, że ludzie tkwią w śpiączce całymi latami, a kiedy się wybudzą, wszyscy ich przyjaciele są starzy, a świat zmieniony nie do poznania. — Jadłeś coś? — spytała go Katie. — Ailish zostawiła mi zapiekankę z ziemniaków. Podgrzeję sobie, jeśli się zrobię głodny. — Tylko na pewno.

Przyglądał jej się długo, nic nie mówiąc. Wpatrywał się w twarz córki, jakby chciał odnaleźć w niej jej matkę. — Poza tym wszystko z tobą w porządku? Skinął głową. — W porządku, kochana. Ale wiesz, jak to się mówi. Żeby uniknąć tragedii z przeszłości, nie wolno pozwolić im się wydarzyć. Od tego trzeba zacząć. — Zrobił dłuższą przerwę, a potem dodał: — Jak idzie śledztwo w sprawie morderstw? Widziałem coś w telewizji dzisiaj rano. Znaleźliście kolejnego martwego księdza, co? Ojca O’Garę? Kiedyś go znałem. Doktor Collins siedziała blisko kominka, ale mimo to zatrzęsła się, jakby poczuła nagły przeciąg. — O Boże — odezwała się, ale to wystarczyło, ponieważ Katie wiedziała dokładnie, co widzi oczami duszy. Tak zwięźle, jak umiała, Katie opowiedziała ojcu o bieżącym stanie śledztwa. — Nadal szukamy tych typów, tych z Fidelio. Nie wiadomo do końca, czy mają wielebnego Kelly’ego i ojca ó Súllabháina, ale nikogo innego nie podejrzewamy o chęć ich porwania. — Za tym stoi Kościół, wspomnisz moje słowa — rzekł ojciec Katie. — Kościół zrobi wszystko, aby osłaniać swoich, wiem z doświadczenia. Nawet poświęci niewinnych, jeżeli będzie taka potrzeba. Kiedyś musiałem się zająć morderstwami dwojga dzieci w Blackpool, dwóch dziewczynek, dziewięć i jedenaście lat, obie uduszone, i do dziś jestem przekonany, że chciały powiedzieć swoim rodzicom, co im robił ich ksiądz, ale zostały uciszone. Rozumiesz, uciszone. — Mocniej owinął się szalem wokół ramion. — Moje dowody sądowe jakimś cudem znikły, a ja

nie mogłem znaleźć żadnego wiarygodnego świadka. Ale wiem, kto to zrobił. Teraz już nie żyje, więc nie ma sensu zajmować się sprawą, lecz wtedy trzeba było go ukarać. — Muszę się dowiedzieć, kim naprawdę jest Wielebny Bis — powiedziała Katie. — Jeżeli mi się uda, to mam nadzieję, że odkryję, w czyim imieniu działał, kiedy zwrócił się do tych czterech księży, aby założyli Chór Sierocińca Świętego Józefa. — Wróć do dowodów — poradził jej ojciec. — Nie mówiłem ci zawsze, że diabeł tkwi w szczegółach? — Nie mam tak naprawdę dosyć dowodów oprócz notatek ojca Heaneya, które równie dobrze mogą być fantastyką, kolekcji strun do harfy i pianina oraz sznura do fagotu. A także szczura. I detonatora. — Zasady, oto, co masz. Ale przejrzyj wszystko jeszcze raz, a jak to zrobisz, to przejrzyj znowu. A jeśli znajdziesz świadków, nękaj ich i nękaj, aż będzie im niedobrze na sam twój widok. Dzisiaj tylko wszyscy się spieszą, spieszą i spieszą, żeby zakończyć sprawę, żeby wyglądało dobrze w mediach i żeby budżet nie był zbytnio obciążony. Katie podniosła obie ręce w geście poddania. — Cokolwiek powiesz, sierżancie. Mam w teczce tłumaczenie notesów ojca Heaneya, a w komputerze wszystkie notatki, które zebrał mój zespół. Kiedy wypiję dużego drinka, zjem coś i prześpię się parę godzin, jeszcze raz na nie spojrzę. A potem jeszcze raz. Zadowolony? Ojciec uśmiechnął się lekko do Katie. Dręczyło ją niepokojące przeczucie, że on już długo nie pożyje. Spojrzała na doktor Collins i pomyślała, że ona też wyczuwała tę śmiertelność, jakby

śmierć przeszła przed na wpół otwartymi drzwiami do salonu i zajrzała do środka, gdzie przy kominku zobaczyła jej ojca. „Nie martw się, chłopcze, że brakuje ci żony. Wkrótce się z nią zobaczysz”. Zanim wyjechały, doktor Collins przeprosiła i udała się do ubikacji. Kiedy wyszła, ojciec Katie wychylił się w fotelu i wziął w ręce dłonie Katie. — Powiedz, zdecydowałaś się już? — Na co? Myślisz o Johnie? — To dobry człowiek, Katie, i wiem, jak bardzo cię kocha. Powiem ci coś: taka miłość nieczęsto zdarza się w życiu, jeśli w ogóle, i nie pozwól, aby przeciekła ci między palcami. Katie nic nie powiedziała, ale ojciec ścisnął jej ręce jeszcze mocniej. — Wiem, co myślisz — dodał. — Myślisz, że musisz zająć się siostrą i mną, i całym Cork, wszystkimi mieszkańcami. Ale masz własne życie, Katie. Michael zadba o Siobhán, Ailish zajmie się mną, a Cork samo zadba o siebie. — Naprawdę myślisz, że powinnam pojechać? Znowu uśmiechnął się do niej jakby z daleka. — To twoja decyzja, dziewczyno. Przypominam ci jednak, że masz tylko jedno życie. Nigdy już nie przytulę twojej matki, a płaczę po jej stracie każdego dnia. Opłakiwanie ukochanej osoby już jest wystarczająco ciężkie. Nie chciej płakać po utracie miłości, której nigdy nie miałaś. ♦♦♦

Kiedy dojechały do domu, Katie pozapalała boczne lampy i zaciągnęła zasłony. Potem włączyła ogrzewanie. Barney szalał z radości na jej widok i nie przestawał skakać, stukając ogonem o meble. Katie wypuściła go przez kuchenne drzwi na podwórko, a potem wróciła do salonu. — Drinka? — Och, proszę. Brandy, jeżeli masz. — Proszę… zdejmij buty i odpocznij — powiedziała Katie. Nalała brandy dla doktor Collins i wódkę dla siebie, a potem usiadły razem na kanapie i jednocześnie odetchnęły z ulgą. — Slainté — powiedziała doktor Collins, unosząc kieliszek. — Fad saol agát — odpowiedziała Katie. — Żyj długo. — Co za piekielny dzień — zauważyła doktor. — Mój Boże, a dla ciebie był jeszcze gorszy, z tym sierżantem, który zginął, i zamordowanymi księżmi, i w ogóle. — Miewałam lepsze dni, jeżeli nie brzmi to zbyt cynicznie. Doktor Collins spojrzała na nią. — Wiesz co, nie jesteś jak inne policjantki, z którymi dotąd miałam do czynienia. W każdym razie nie w stopniu oficerskim. Wszystkie panie oficer wyższego stopnia nieustannie starają się zaznaczyć swój autorytet, bo są kobietami. Zachowują się bardziej po męsku niż mężczyźni. Ale ty… sama nie wiem. Jak powiedziałam wcześniej, jesteś bardzo silna, ale jesteś tak bardzo sobą. Silna dzięki samej kobiecości. Katie uśmiechnęła się do niej krótko, bez zobowiązań. — Może coś zjemy? — zaproponowała. — Pizzę albo zimnego kurczaka, jeśli masz ochotę. Mogę zrobić jakąś sałatkę.

— Mam nadzieję, że nie myślisz, że cię podrywam — powiedziała doktor. — W zasadzie uważam, że raczej tak, ale mnie to nie przeszkadza. To mi schlebia. Doktor Collins zamrugała gwałtownie. — Och. Och, rozumiem. Przepraszam. — Szczerze, nie martwi mnie to. Pochlebiasz mi, to wszystko. Muszę przyznać, że brałam cię za megierę, kiedy pierwszy raz odebrałam cię na lotnisku, ale podziwiam twoją pracę i polubiłam cię jako osobę. Więc kiedy prawisz mi komplementy, to mi schlebia. Doktor Collins spojrzała na nią, zagryzając wargę, a w tym spojrzeniu było tyle historii, tyle rozczarowań. — Dobrze — odezwała się w końcu. — To może kanapkę z kurczakiem? ♦♦♦ Kiedy Katie zjadła, nie czuła już się zmęczona, więc gdy doktor Collins poszła wziąć prysznic, wyciągnęła z teczki tłumaczenie zapisków ojca Heaneya, usiadła na kanapie z dużą wódką i zaczęła czytać stronę po stronie. Barney leżał niewygodnie blisko niej, opierając pysk o jej stopę, z jednym okiem otwartym, a drugim zamkniętym. Zawsze był podejrzliwy, gdy w domu znajdował się ktoś obcy. Po tym, co powiedział jej ojciec, czuła, że jest nieuważna, bo prawda była taka, że jeszcze nie przeczytała tych brulionów, nie linijka po linijce. Wysłuchała jedynie streszczenia Stephena

Keenana i przeleciała kilka stron, żeby się zorientować w ogólnym tonie tego, co napisał ojciec Heaney. Wiedziała, że Patrick O’Donovan przeczytał je uważniej, ale mógł na nie patrzeć inaczej niż ona. Według notatek, które sporządził na marginesie Stephen Keenan, ojciec Heaney na górze pierwszej strony napisał Vita Brevis (życie jest krótkie) i podkreślił „trzy razy grubo, jakby naprawdę chciał położyć na to nacisk”. Potem opisał swoją karierę nauczyciela u Świętego Antoniego w Douglas i sukcesy, jakie odnosił jako chórmistrz — szczególnie w ten chwalebny dzień w 1979 roku, kiedy jego chór zaśpiewał przed papieżem Janem Pawłem II. Dopiero na stronie czterdziestej trzeciej zaczął opisywać tajne spotkanie w domu w Montenotte, kiedy Wielebny Bis poprosił go o założenie chóru chłopięcego w Sierocińcu Świętego Józefa. „Wielebny Bis oznajmił, że bezsprzecznie będzie to najmilszy chór dziecięcy w całej historii Kościoła, a ja spytałem, jak uda mu się porównać ten chór do innych chórów z szesnastego wieku, których piękno śpiewu jest (oczywiście) powszechne znane. Wielebny Bis zapewnił mnie, że będzie empiryczny dowód na wyższość tego chóru. Będzie to chór, który zachwyci uszy Boga; i Bóg odwzajemni się, pojawiając się przed wszystkimi w całej swojej chwale, w szatach lśniących w słońcu”. Katie przerzuciła kilka stron. Stephen Keenan wspomniał, że ojciec Heaney używał niejasnych przezwisk, kalamburów i anagramów, aby ukryć tożsamość większości osób opisywanych w pamiętnikach. Rozszyfrowanie niektórych z tych nazwisk zajęło mu całe godziny, a z wieloma z nich wcale nie potrafił się

uporać. W łacińskiej wersji ojciec O’Gara nazywany był Procul rana, co w przybliżeniu można przetłumaczyć po angielsku jako „far frog”2. Stephen Keenan ostatecznie uświadomił sobie, że to anagram „Fr. O’Gara”. Kiedy rozmawiał z Katie i resztą zespołu na temat tłumaczenia, wielokrotnie odnosił się do „Wielebnego Bisa”. Na stronie jednak Katie zobaczyła, że ojciec Heaney zawsze pisał o nim „Rev. Bis”. Może sama to wymyślam, pomyślała Katie, ale wygląda mi to na anagram brevis, czyli po łacinie „krótki”. A ojciec Heaney poprzedził swoje notatki tytułem Vita Brevis i podkreślił go. Dlaczego Stephen Keenan tego nie zauważył? Może było zbyt oczywiste dla takiego skomplikowanego analitycznego umysłu. Ale „krótki” równie dobrze mogło być określeniem pośrednika, który przyszedł rekrutować ojca Heaneya do organizowania chóru — zwłaszcza jeżeli ten pośrednik był wyraźnie niskim mężczyzną, postawionym wysoko w hierarchii diecezji. A kto pasował do tego opisu lepiej od Jego Eminencji wielebnego Kevina Kelly’ego, wikariusza generalnego? Katie otworzyła laptop i włączyła go. Tylko kilka minut zajęło je znalezienie historii diecezji Cork i Ross oraz duchownych, którzy pracowali w biurze biskupa i biurze sekretarza diecezji przez ostatnie trzydzieści lat. Jednym z młodszych rekrutów w biurze biskupa w październiku 1980 roku był wielebny Kevin Kelly z Państwowego Seminarium Irlandii w Maynooth. Jego właściwe stanowisko w biurze biskupa było niejasne, ale młody ksiądz wydawał się niezwykle blisko związany z samym biskupem, którym wówczas był Conor Kerrigan.

Katie znalazła kilka gazetowych zdjęć biskupa Kerrigana, kiedy wypełniał ważne obowiązki w diecezji albo celebrował mszę, a młody Kelly prawie zawsze był u jego boku. Na niektórych zdjęciach ich głowy były tak blisko siebie, że najwyraźniej świadczyło to o dużej poufałości. U szczytu kariery, jak pamiętała Katie, biskup Kerrigan był bezkompromisowym fundamentalistą — przeciwnikiem aborcji i eutanazji, niewzruszonym wyznawcą przeistoczenia i realnego istnienia aniołów. Jego ulubionym powiedzeniem było: „Pamiętaj — człowiek z łaski powołany jest do przymierza ze swoim Stwórcą”. Pod koniec życia jednak rzadko pojawiał się publicznie i nie udzielał wywiadów. Oficjalnym wytłumaczeniem był rak trzustki. Do pokoju wróciła doktor Collins ubrana w biały frotowy szlafrok Katie, z włosami zawiązanymi w turban. Barney natychmiast wciągnął powietrze, uniósł głowę i szczeknął. — Przyjemny prysznic? — spytała Katie. — Niebiański — odpowiedziała doktor, wycierając zaparowane okulary. Spojrzała na Katie jak krótkowidz z miną, która sugerowała, że byłby jeszcze bardziej niebiański, gdyby wzięła go razem z nią. — Hm, to sama też wezmę — oznajmiła Katie. — Chodź, Barney, na podwórko, załatwisz się przed snem. Może jeszcze jednego drinka? Albo coś do jedzenia? Doktor Colins pokręciła głową. — Dziękuję, już nie. Jak praca nad dziennikami?

— Nadal mam sporo do przeczytania, ale mamy wyraźną wskazówkę, że wszyscy czterej księża zostali zwerbowani przez wielebnego Kelly’ego, a Jego Eminencja działał w imieniu biskupa Kerrigana. — A co to znaczy? — Na razie niewiele więcej ponad to, co wiedzieliśmy wcześniej. Doktor Collins usiadła obok niej, a jej szlafrok rozsunął się, ukazując jasne nagie udo. Katie odłożyła notesy, zamknęła laptop i wstała. — Jeśli masz na coś ochotę, częstuj się — powiedziała. Doktor Collins skinęła głową, jakby zamierzała powiedzieć: „Chciałabym”.

Rozdział 45

Katie wypuściła Barneya przez kuchnię, a potem przeszła do sypialni i się rozebrała. Zawinięta w ręcznik wróciła korytarzem do łazienki. Stała pod prysznicem ponad trzy minuty, zanim zaczęła się myć, przekrzywiając głowę z zamkniętymi oczami, oddając się strumieniowi ciepłej wody. Jej zmarły mąż Paul sam zainstalował bojler do prysznica, bo nieodmiennie uważał się za złotą rączkę, ale urządzenie zawsze głośno wibrowało, gdy była odkręcona ciepła woda. Z tego powodu nie słyszała, gdy zadzwonił dzwonek ani gdy doktor Collins zawołała: — Ktoś dzwoni, Katie! Mam otworzyć? Gdyby ją usłyszała, powiedziałaby, że absolutnie nie, zwłaszcza że nie spodziewała się żadnych gości. Zastanawiała się nad radą ojca dotyczącą Johna. Wiedziała, że ojciec ma rację, że prawdziwa miłość to cenna rzadkość. Jednocześnie jednak tak ciężko pracowała na stanowisko detektywa komisarza i tak bardzo była oddana pracy oraz zespołowi detektywów, że naprawdę poczułby stratę, gdyby od nich odeszła. Bolałoby, i to mocno. Jej współpracowników również. No i była jeszcze Siobhán, oczywiście, i ojciec.

Namydlała ramiona, kiedy usłyszała głośny stukot w korytarzu… tak głośny, że aż się poderwała. Natychmiast rozpoznała, co to takiego, i od razu zakręciła wodę. Znieruchomiała pod prysznicem, nie drgnął jej choćby jeden mięsień, gdy resztka wody odpływała z bulgotem, a ze słuchawki kapało. Nie zawołała. Ktoś wystrzelił ze strzelby w korytarzu, a nie była to na pewno doktor Collins, co oznaczało, że w domu znajduje się uzbrojony intruz. Bardzo ostrożnie rozsunęła drzwi kabiny. Nasłuchiwała. Najpierw nie docierał do niej żaden dźwięk, lecz potem usłyszała suchy kaszel i czyjeś kroki kierujące się do salonu. Zdziwiła się, że Barney nie zaszczekał, ale prawdopodobnie był zajęty węszeniem w stercie zeschłych liści na skraju podwórka i tropieniem ryjówek. Wyszła spod prysznica i sięgnęła po ręcznik, ale wtedy ześlizgnął się z wieszaka i spadł za wiklinowy kosz na pranie. Chciała go podnieść, gdy usłyszała kolejne suche kaszlnięcie i stukot, jakby lufa strzelby uderzyła o ławę albo o ramię fotela. Podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę. Uchyliła drzwi tylko na kilka centymetrów, ale kiedy wyjrzała na korytarz, zauważyła prawą rękę doktor Collins leżącą na podłodze i biały rękaw szlafroka zbryzgany krwią. O Jezu, pomyślała. O Matko Boska, zastrzelił ją… nie rusza się. Otworzyła drzwi szerzej, aby móc zajrzeć do salonu. Z powodu ostrego kąta między dwojgiem drzwi widziała tylko jeden z foteli, lampę i część okna, lecz zgarbiony cień przesuwał się po zasłonach, jakby ktoś bujał się z boku na bok.

Wyszła z łazienki. Frontowe drzwi nadal były uchylone i silny podmuch wpadał z ulicy. Widziała latarnie migające zza drzew i błyszczącą wodę w zatoce. Doktor Collins leżała na plecach z uniesionymi rękami, a w piersi miała krwawą dziurę wielkości czerwonej miski Barneya. Patrzyła prosto w sufit z otwartymi ustami, jakby chciała coś krzyknąć. Szlafrok Katie zakrywał ją w talii. Katie skradała się w stronę sypialni, przylegając plecami do ściany. Jej ubranie nadal leżało rozrzucone na łóżku, ale nie ubrania szukała, tylko płaskiej kabury na udo, która spoczywała na komodzie po lewej stronie od drzwi, a w niej niklowany rewolwer Smith & Wesson kaliber 38. Podniosła kaburę i delikatnie wyciągnęła broń. Wtedy rozległo się kolejne stuknięcie w salonie i kolejne kaszlnięcie i nagle na korytarz wyszedł mężczyzna w ciemnozielonym swetrze i czarnych dżinsach. W lewej ręce niósł strzelbę dwururkę, a w prawej wszystkie bruliony ojca Heaneya. Katie odbezpieczyła rewolwer i trzymając oburącz, wycelowała go w mężczyznę. — Rzuć broń! — krzyknęła z całych sił. Mężczyzna drgnął, poderwał lewy łokieć, a notesy spadły na podłogę. Chciał wycelować ze strzelby, zataczając okrąg bardzo niezdarnie, i lufa zahaczyła o kaloryfer na przeciwległej ścianie. Katie strzeliła mu dwa razy w pierś. Mężczyzna przewrócił się na plecy, wypuszczając strzelbę. Starał się utrzymać równowagę, ale potknął się o ciało doktor Collins i padł prosto na podłogę tak twardo, że aż machnął nogami wysoko w górze, jak koń na biegunach. Lewą ręką

próbował sięgnąć po strzelbę, ale Katie pochyliła się, podniosła ją i odrzuciła dalej na korytarz poza jego zasięg. — Widzisz… tylko mnie, kurwa, postrzeliłaś — zaskrzeczał mężczyzna. Spojrzał w dół na pierś; w swetrze widniały dwie ciemne dziury. Z jednej z nich wypływała bąblami krew, więc Katie musiała trafić go w płuco. Patrzyła na niego bez zmrużenia oka, celując rewolwerem w twarz. Miał kruczoczarne włosy, ścięte koślawo, jakby sam je sobie ścinał. Był średniego wzrostu, przy kości, z okrągłą twarzą i nosem jak różowy bób. — Znam cię — odezwała się Katie. — Masz inny kolor włosów, co? Ale to ty. Co, do diabła, robisz w moim domu? — Kurwa, tylko mnie postrzeliłaś — powtórzył mężczyzna. — Właśnie zabiłeś tę kobietę — rzuciła Katie. — Zabiłeś ją. — Potrzebuję karetki — błagał ją. Głos miał słaby, piskliwy. — Wykrwawię się na śmierć. — Jesteś Brendan Doody? — spytała Katie. — Kurwa, zastrzeliłaś mnie. Umieram. — Brendan Doody, tak? Widziałam twoje zdjęcie. Pofarbowałeś włosy na czarno, ale to ty. Co, na Boga, robisz w moim domu ze strzelbą? Podeszła do drzwi wejściowych i je zamknęła. — Kazano mi — odpowiedział Brendan. — Kto ci kazał? — Nie mogę powiedzieć. Zabije mnie. — I tak umrzesz. Co to za różnica? Z kącika ust pociekła Brendanowi strużka krwi. Zakaszlał. — Potrzebuję karetki. Utopię się. Utopię się we własnej krwi.

— Kto cię tu przysłał, Brendan? Brendan Doody wciągnął trzy bulgoczące oddechy, a potem wyznał ze świstem: — Jego Eminencja mnie przysłał. Powiedział, że muszę cię zastrzelić, gdy tylko otworzysz drzwi. Ale to nie byłaś ty, co? — Zabiłeś też ojca Lowery’ego i detektywa O’Rourke’a? Długa przerwa pełna koncentracji. — O’Rourke? Tak się nazywał? Przepraszam. Proszę. Nie wiedziałem, jak się nazywa. Nie powinien za nami jechać. Proszę, ja tutaj umrę. — Dlaczego to zrobiłeś, Brendan? — Eminencja mówił, że muszę. — Powiedział dlaczego? — Mówił, że jeśli tego nie zrobię, to wezwie policję i powie, że to ja zabiłem ojca Heaneya, więc pójdę do więzienia Mountjoy na resztę życia. — Ale to nie ty zabiłeś Heaneya? Brendan Doody pokręcił głową i odkaszlnął więcej krwi. — Powiedziałem, że ja, ale to nie ja. — Ale dlaczego miałbyś to zrobić? — Eminencja powiedział, że muszę pomóc biskupowi, bo ma straszne kłopoty, a to biskup kazał się mną zaopiekować, kiedy byłem mały. Podyktował mi ten list, w którym napisałem, że zabiłem ojca Heaneya, a potem musiałem napisać, że chcę się zabić, ale tego nie zrobiłem. Jeden ksiądz znalazł mi pokój w Grawn, więc musiałem pofarbować sobie włosy i mówić wszystkim, że jestem Tommy Smith.

Wszystko to mówił, bełkocząc przez wylewającą się krew, więc Katie ledwo rozumiała. W jego oczach była panika. Wiedziała, że wyzna jej wszystko, jeżeli tylko wezwie pogotowie i uratuje mu życie. — Biskup? — spytała. — O jakich kłopotach mówimy? — Proszę — błagał ją. — Nie wiem, co to za kłopoty. Naprawdę, naprawdę nie wiem. — Czekaj, no. O jakiego biskupa ci chodzi? Przyjęli cię do Świętego Patryka dużo wcześniej, nim biskup Mahoney został mianowany. Nie mówisz chyba o biskupie Kerriganie? Brendan Doody skinął głową. Źrenice ciągle uciekały mu do wnętrza, a każdy kolejny oddech był coraz krótszy. — Ale biskup Kerrigan zmarł przed laty — nalegała Katie. — Jak mógł mieć kłopoty? — Nie zmarł — odparł Brendan Doody. — Nie? To gdzie jest? — W Dripsey. W dużym domu. Obok pomnika. Coś tam remontowałem. — I tam właśnie teraz jest? Brendan znowu skinął głową. — Mam tam teraz pojechać. Spotkać się z Jego Eminencją. Powiedział, że już czas. — Już czas? Czas na co? — Proszę. Brendan Doody opuścił głowę z powrotem na dywan i przymknął powieki. Nadal oddychał, a kiedy Katie przyklękła obok niego, poszukała tętna na szyi. Ostrożnie obeszła ciało doktor Collins i weszła do salonu wezwać ambulans. Potem

zadzwoniła na posterunek i poprosiła o połączenie z inspektorem Fennessym. — Liam? — Opowiedziała mu, co się wydarzyło. — Jezu. — Tylko tyle powiedział Fennessy. — Brendan Doody twierdzi, że biskup Kerrigan nadal żyje, ma się dobrze i mieszka w domu obok Godfrey’s Cross w Dripsey. — Słucham? Nie wierzę! — Tak powiedział. Mówił też, że po zabiciu mnie miał tam pojechać i spotkać się z wielebnym Kellym. „Już czas”. To jego słowa, chociaż nie powiedział, jaki czas. Jeżeli wielebny Kelly tam pojechał, istnieje spora szansa, że ci z Fidelio również. Prawdopodobnie to oni go tam zabrali. — To naprawdę zadziwiające. Jak chcesz to rozegrać? — Zabierzesz swoich ludzi do Dripsey i spróbujecie odnaleźć dom. Podejrzewam, że miejscowi wam podpowiedzą. Jest tam tylko poczta i dwa puby, z których jeden jest zamknięty. — A jak już go zlokalizujemy? — Nic nie róbcie. Obserwujcie, dopóki nie przyjadę. Muszę tu zostać i czekać na pogotowie, ekipę techniczną i wsparcie, ale gdy tylko się zjawią, zaraz do was jadę. Wróciła na korytarz. Brendan Doody jeszcze żył, chociaż Katie nie wiedziała, jak długo pociągnie. Stała nad nim, przyglądając mu się, i po raz pierwszy w życiu nie żałowała, że musiała strzelić do człowieka; nie czuła winy, że przesłuchała go przed wezwaniem pogotowia. Zastrzelił Jimmy’ego O’Rourke’a z zimną krwią. I doktor Collins, i ojca Lowery’ego. Jego upośledzenie i nadwrażliwość emocjonalna nie były wymówką. Ani to, że wielebny Kelly wykorzystywał go do własnych niejasnych celów.

Zauważyła migające niebieskie światła na ulicy i dopiero wtedy, gdy przechodziła nad ciałem doktor Collins, dostrzegła w lustrze na korytarzu, że nadal jest kompletnie naga.

Rozdział 46

Zanim Katie dotarła do Dripsey, było prawie dwadzieścia po jedenastej. Dripsey to mała wioska w górzystym terenie dwadzieścia kilometrów na zachód od Cork, nad dopływem rzeki Lee — Druipseach („błotnista rzeka”). Ów dopływ kiedyś zasilał w energię papiernię i tkalnię, ale obie fabryki dawno popadły w ruinę. Padał delikatny deszcz, który bardziej przypominał welon z mokrego szyfonu. Okna pubu Weigh Inn jeszcze paliły się jasno, ale Lee Valley Inn spowijała ciemność. Katie pokonała zakręt w lewo, który był towarzyskim centrum wioski, i skierowała się dalej na zachód do Godfrey’s Cross. To tutaj w 1921 roku brytyjskie wojsko udaremniło zasadzkę IRA po informacji od mieszkanki wioski. Później wzniesiono pomnik ku pamięci bojowników IRA, którzy zostali pojmani lub ranni, i tych, którzy byli sądzeni i skazani na śmierć. Katie wjechała na parking obok pomnika. Cztery wozy patrolowe stały zaparkowane w odległym krańcu pod drzewami, a obok nich dwa transportery policyjne. Wysiadła z samochodu, a inspektor Fennessy wyszedł jej na spotkanie w towarzystwie umundurowanego sierżanta. Fennessy miał na sobie czarny prochowiec z postawionym kołnierzem,

wyglądał na zmęczonego i spiętego, jak wymęczony dyrektor szkoły. — Znaleźliśmy dom. Nie było to trudne. Wszyscy w Weigh Inn go znali, ale myślą, że mieszka tam jakiś emerytowany pisarz. Nikt nie ma zielonego pojęcia, że to biskup Kerrigan. Katie zapięła płaszcz. — Zważywszy na to, że biskup Kerrigan rzekomo udał się już na spotkanie ze swoim stwórcą, wcale się nie dziwię. Sprawdziłam go w Google; powinien mieć teraz osiemdziesiąt siedem lat, jeżeli to rzeczywiście on. — Odbyliśmy szybki rekonesans — opowiadał inspektor Fennessy. — Na podjeździe stoją trzy samochody: szary ford transit i dwa sedany, toyota i opel. Zostawiłem dwóch ludzi do obserwacji. Przed pięcioma minutami przekazali, że światło na parterze jeszcze się pali, podobnie jak na klatce schodowej i w dwóch pokojach na piętrze, ale nie widzieli nikogo w środku. Katie skinęła głową. — W porządku — powiedziała. — Normalnie wolałabym poczekać przynajmniej do świtu, ale jeżeli mają ojca ó Súllabháina i torturują go, musimy wejść bezzwłocznie. Wielebny Kelly też tam może być, choć nie mamy pojęcia, czy pojechał z nimi dobrowolnie, czy wbrew własnej woli. — Więc jaki jest plan? — spytał inspektor Fennessy. — Plan jest taki: wjeżdżamy tam, blokujemy ich pojazdy i otaczamy dom od frontu, z tyłu i po bokach. Dajemy im jedną szansę na otwarcie drzwi, a jeśli nie otworzą, to wyważamy. — W takim razie to nic skomplikowanego — rzekł inspektor Fennessy z lekką nutą sarkazmu. Zawsze był najbardziej

wyrafinowany w zespole Katie, wolał urządzać przemyślne pułapki, aby złapać przestępcę, z urządzeniami podsłuchowymi, pluskwami w telefonach i wprowadzającymi w błąd SMS-ami. Wyważenie drzwi nie było w jego stylu. Zebrali wszystkich policjantów obok pomnika, razem dwudziestu czterech, a Katie wyjaśniła, co zamierza zrobić. — Ci ludzie to agresywni sadyści, zupełnie nieprzewidywalni, nie wiemy też dokładnie, co planują. Dlatego musimy wejść szybko i natychmiast wszystkich unieruchomić, obojętnie, kto to będzie. Możemy oddzielić napastników od ofiar, gdy już ich zamkniemy. Mamy podejrzenia, że w środku może się znajdować biskup Conor Kerrigan, a także wielebny Kevin Kelly, jeden z wikariuszy generalnych. Ich też musimy zatrzymać, tak samo szybko i sprawnie jak pozostałych. Cokolwiek będą mówić… nawet jeżeli będą wam grozić ekskomuniką… nie wahajcie się. Wszyscy mężczyźni mieli tak ponure miny, że Katie musiała dodać: — Ekskomunika to był żart. — Och, dobrze — powiedzieli, ale żaden z nich się nie zaśmiał. Sierżant policji podzielił swoich ludzi na grupy — siedmiu do zabezpieczenia tyłu domu, czterech po obu stronach, a pozostałych jedenastu do wejścia frontowymi drzwiami za zgodą lub siłą. Wracali do samochodów, kiedy zadzwonił telefon inspektora Fennessy’ego. Odebrał. — Tak. Tak — mówił. — A co z nią? — Co jest? — spytała Katie. Zamknął telefon.

— Znaleźli furgonetkę z pastorałem na parkingu przed pubem niedaleko Macroom. Pustą i częściowo spaloną. Wydaje się, że nie zawiódł pani instynkt. Przepraszam, że wątpiłem. Katie położyła mu dłoń na rękawie i się uśmiechnęła. — Nie martw się. Jestem zbyt skonana, żeby się przechwalać. Wyjechali konwojem z parkingu przy pomniku; Katie za inspektorem Fennessym. Przy krzyżu Fennessy skręcił w lewo i ruszył krętą nieoświetloną drogą, która — gdyby pojechali kolejne osiem kilometrów — zaprowadziłaby ich aż nad rzekę Lee. Po niecałym kilometrze jednak skręcił w lewo między dwa wysokie kamienne słupy i zardzewiałe żelazne wrota, które wyglądały tak, jakby nikt ich nie zamykał od dziesięcioleci. Przemknęli wąskim żwirowym podjazdem między rozrośniętymi krzewami, które uderzały o boki pojazdów. Deszcz był tak drobny, że wycieraczki w samochodzie Katie monotonnie popiskiwały, trąc gumą o szybę. Czuła się coraz bardziej zmęczona fizycznie i emocjonalnie, była wręcz bliska płaczu. Pół kilometra dalej pojawił się wielki szary dom z kamienia pośród drzew. Był to jeden ze wspaniałych dziewiętnastowiecznych domów, które zbudowano dla właścicieli papierni w Dripsey, z mansardowym dachem i spiralnymi kominami, z szerokim gankiem na spiralnych słupach. Kiedy zwolnili i zatrzymali się, z cienia po lewej stronie wybiegli dwaj policjanci. — Nadal żadnych ruchów — doniósł jeden z nich. — Zasłony w salonie są szeroko rozsunięte, ale jeżeli tam ktoś jest, to musi leżeć na podłodze.

— Wchodzimy — zdecydowała Katie. Razem z inspektorem Fennessym wbiegła po schodkach do frontowych drzwi. Tuż za nimi podążył umundurowany sierżant z trzema policjantami; jeden z nich niósł taran. Reszta sił rozbiegła się i znikła po bokach domu, aby obstawić wszelkie inne wyjścia. Frontowe drzwi wykonane były z litego dębu, który pod wpływem warunków atmosferycznych poszarzał. Żeliwna kołatka miała twarz krasnala o irytująco złośliwym uśmiechu, jakby wiedział dokładnie, po co Katie tu przyszła, zanim jeszcze zastukała. Katie chwyciła kołatkę i zastukała trzy razy jak najmocniej. — Uzbrojona policja! — zawołała. — Otwierać! Poczekali kilka sekund, ale nie było reakcji, zastukała więc ponownie. Nadal żadnej reakcji. Katie zeszła na bok i wyciągnęła rewolwer. — W porządku. Otwieramy. Policjant z taranem wyszedł do przodu bez wahania i uderzył w drzwi. Był to ciężki sprzęt marki Stinger ważący ponad siedemnaście kilogramów, więc drzwi ustąpiły natychmiast. Katie wpadła na korytarz, a zaraz za nią inspektor Fennessy i reszta policjantów. — Uzbrojona policja! — powtórzyła. — Wychodzić natychmiast! Przeszła korytarzem do drzwi salonu, które były w połowie uchylone. Inspektor Fennessy szedł za nią i kopniakiem otworzył drzwi szerzej. Katie skinęła do niego głową, a on pospiesznie zajrzał do środka.

— Jest tam ktoś? — spytała. — Nie wygląda na to. Oboje wpadli do salonu z pistoletami sztywno wyciągniętymi przed sobą, ale nikogo tam nie było, nawet na podłodze. — Przeszukać resztę domu. Szybko! — rozkazała Katie. Trzech policjantów wspięło się na piętro, a kolejni dwaj weszli do kuchni, jadalni i szatni. Przez kilka minut w domu rozbrzmiewały echa trzaskających drzwi i tupot butów. W końcu sierżant wrócił do salonu i uniósł obie ręce. — Nie ma nikogo — oznajmił. — To, na Boga, gdzie oni się podziali? — spytała Katie. — Van i pozostałe wozy stoją przed domem. Nie mów tylko, że poszli pieszo. Dokąd by poszli? Wyszli na dwór. Deszcz padał coraz mocniej i Katie usłyszała odgłos burzy. Pogoda w sam raz na taką koszmarną noc jak ta. Skręciła za prawy bok domu, gdzie znajdowało się kamienne patio z różaną pergolą, chociaż róże były bardzo zaniedbane i większość z nich uschła. Inspektor Fennessy podszedł do niej i spytał: — Co teraz? — Szczerze? Nie wiem, Liam. Przeszukamy dom i może znajdziemy jakieś wskazówki, dokąd pojechali i jak. Może mają wspólników, którzy ich odebrali, zanim dotarliśmy na miejsce. W takim wypadku mogą być absolutnie wszędzie. Mogą być w połowie drogi do Mayo. Przeszła przez pergolę na tyły domu. Poza światłem w jednym z okien kuchennych ogród spowijały ciemności. Stała

nieruchomo i wsłuchiwała się w deszcz spadający na drzewa i przewalający się od czasu do czasu grom. — Dobra — odezwała się po chwili raczej do samej siebie. — Na dzisiaj koniec. Tymczasem postawimy strażnika przed domem i wrócimy rano, żeby zrobić naprawdę dokładne przeszukanie. Odwróciła się i wtedy usłyszała przeszywający skowyt, niemal nieziemski. Prawie natychmiast ucichł, a potem nie było słychać nic poza odgłosem deszczu, rozmowami policjantów i trzaskaniem drzwi samochodów. — Słyszałeś to? — spytała Liama. — Co takiego? — Ten głos. Nie wiem. Jakby ktoś płakał. Inspektor Fennessy nasłuchiwał przez kilka sekund. — Nie — odpowiedział zniecierpliwiony. — Nic a nic nie słyszałem. I jestem coraz bardziej mokry, szefowo. Znowu zagrzmiało, ale wtedy Katie usłyszała to samo zawodzenie falsetem. — Teraz! — powiedziała triumfalnie. — Musiałeś to teraz słyszeć! — To najpewniej lisica — odparł inspektor. — Wydają przeróżne dźwięki, szczególnie gdy chcą się ryćkać. Jak dziewuchy z Montenotte. Skierował się ku pergoli, ale wtedy właśnie rozległ się na nowo wysoki dźwięk i tym razem nie ucichł. Przybierał na sile, stawał się słodszy i bardziej harmonijny. Katie i Fennessy stali i spoglądali na sobie.

— Nigdy wcześniej nie słyszałam, aby lis śpiewał Glorię — stwierdziła Katie. — Ja raczej też nie. To oni, co? Cholera, to Fidelio. Oni tu są i śpiewają, na miłość boską. — Pst. — Katie uniosła rękę do ucha. — Orientujesz się, skąd to dochodzi? Oboje milczeli przez prawie pół minuty. Gloria brzmiała, chociaż raz przybierała na sile, to znów cichła na deszczu, a momentami zagłuszał ją grzmot. W końcu inspektor Fennessy wskazał ciemność i powiedział: — Gdzieś tam według mnie. Spoza tamtych drzew. — Chyba masz rację. Wezwij sierżanta O’Briena, możesz? Chodźmy tam i się rozejrzyjmy. Kiedy Fennessy poszedł powiedzieć sierżantowi, co usłyszeli, Katie zeszła po kamiennych stopniach, które prowadziły z patio na trawnik. Ten schodził pochyłością pod sporym kontem na południowy zachód ku grupie wysokich, dojrzałych dębów. Gdy ruszyła w dół zbocza, usłyszała śpiew wyraźniej. Nie było wątpliwości, że dobiega zza kępy drzew. A cappella, bez akompaniamentu, jak w kaplicy, ale bardziej przejmujący od jakiegokolwiek śpiewu, jaki potrafiła sobie wyobrazić. Szum deszczu i odległy grzmot sprawiały, że był bardziej czarowny. W zagajniku z początku było ciemno i Katie musiała stąpać bardzo ostrożnie, aby nie robić zbyt wiele hałasu. Kiedy jednak po chwili zobaczyła pojedyncze jaskrawe światło wśród drzew, łatwiej jej było odnajdować drogę. Odwróciła się. Zboczem przesuwała się plątanina snopów światła przynajmniej piętnastu latarek.

Śpiew nie ustawał, a był porażająco piękny. Katie dotarła do samego skraju zagajnika. Dla kamuflażu trzymała się blisko dębu grubo porośniętego bluszczem i zajrzała między drzewa. Za zagajnikiem rozciągała się trawiasta przestrzeń, gdzie na tyczce namiotowej zawieszono lampę naftową. Wokół lampy stały trzy postacie ubrane w przedziwne stroje. Wszystkie odziane w białe szaty, ale jedna z nich miała na głowie spiczastą czapkę, druga mitrę biskupią, a twarz trzeciej zasłaniała biała maska pozbawiona wyrazu, jak u klowna. W mocno kontrastującym świetle i cieniach wyglądały jak postacie z jakiegoś religijnego koszmaru. To ci trzej śpiewali, złożywszy dłonie jak do modlitwy. Katie rozpoznała refren z płyty Elements, ale jeżeli to byli ci sami chłopcy, którzy śpiewali na płycie, to ich głosy się zaokrągliły, dojrzały i nabrały wymiaru nie z tego świata, aż Katie poczuła się, jakby stała w katedrze, a nie w deszczu na polu w zachodnim Cork w środku nocy. Jednak nie tylko eteryczny śpiew sprawił, że Katie czuła się jak w innej rzeczywistości. Tuż za Fidelio ustawiono trzy wysokie rury, przynajmniej czterometrowe, a każda miała na górze przymocowaną krótszą rurę, co tworzyło kształt litery T. Ustawione były tak samo jak krzyże na Golgocie podczas ukrzyżowania Chrystusa. Do każdego z krzyży przywiązany był nagi mężczyzna z szeroko rozpostartymi ramionami. Każdy był posiniaczony, podrapany i umazany krwią i każdy miał na głowie koronę z drutu kolczastego. Głowy zwisały im na piersi, więc Katie trudno było rozpoznać ich z początku, ale kiedy mężczyzna na

lewym krzyżu podniósł twarz ku niebu i bezgłośnie otworzył usta, z przerażeniem uświadomiła sobie, że to wielebny Kelly. Najwyraźniej spoglądał w jej stronę, lecz Katie mocno wątpiła, aby ją widział ukrytą wśród bluszczu, zwłaszcza że w oczach miał tyle krwi. Mężczyzna wiszący pośrodku był wyniszczony i siwy, miał pożółkłą skórę, a klatkę piersiową jak pręty w oparciu krzesła. Katie odgadła, że to biskup Conor Kerrigan. Po prawej ziemisty człowiek o okrągłej głowie i wzdętym brzuchu zwisał w bezruchu. Lewy policzek miał opuchnięty, z wielkim atramentowym sińcem. To musiał być ojciec ó Súllabháin, którego Tómas ogrodnik opisał jako „ojca Piłkę”. Inspektor Fennessy dogonił Katie, a reszta policjantów z trzaskiem przemierzała zagajnik. — Nie wierzę własnym oczom — odezwał się Fennessy. — To jak zwariowana droga krzyżowa. — Chodź — powiedziała Katie. Nigdy nie czuła takiej determinacji w całej swojej karierze, chociaż głos jej się trząsł. — Skończmy z tym. Niech ktoś wezwie pogotowie i strażaków. Natychmiast, proszę. Wydobyła rewolwer i wyszła zza drzewa, a za nią Fennessy. Trzej członkowie Fidelio natychmiast przerwali śpiew i cofnęli się pod krzyże. — Nie ruszać się! — zawołała Katie. Tamci cofnęli się jeszcze bardziej, aż znaleźli się pod słupami, każdy przy jednym z krzyży. Poruszali się niemal tak, jakby sterował nimi choreograf. — Powiedziałam: nie ruszać się! Przesuniecie się o centymetr, będę strzelać!

Wszyscy trzej zostali na miejscach, ale powoli unieśli ręce. Katie podeszła ostrożnie, mierząc do nich. — Zdejmiecie teraz maski, dobrze? — zaproponowała. Mężczyzna w spiczastej czapce zdjął nakrycie głowy i odrzucił na bok. Był przysadzisty, miał okrągłe ramiona, ale wyglądał jak cherubinek, którego opisała w Ballyhooly pani Rooney. Włosy miał kręcone, a policzki okrągłe i rumiane; najbardziej irytujące było to, że uśmiechał się do niej, jakby zrobił coś szczególnie miłego, żeby ją zadowolić. — Denis Sweeney, tak? — spytała Katie. Mężczyzna wzruszył ramionami. Kiedy mówił, głos miał wysoki i gardłowy jak młody chłopiec albo kobieta. — Mam dla siebie wiele imion. — Na przykład? — Szary Cefal, tak siebie czasami nazywam, albo Egzekutor Boskich Odszkodowań, kiedy jestem napuszony. Ale może być Denis Sweeney. Inspektor Fennessy zwrócił się do pozostałych dwóch: — Wy dwaj… zdejmijcie te maski, zanim, kurwa, je wam zestrzelę. Zrobili, co im kazano, i zrzucili maski na trawę. Wyglądali dokładnie jak na zdjęciach na stronie internetowej Fidelio, mieli wyłupiaste piwne oczy jak chomiki i cofnięte żuchwy. — Bracia Phelanowie, jak mniemam? — powiedziała Katie. — To oni — odezwał się Denis Sweeney. — Śpiewają jak aniołowie, ale dużo nie rozmawiają, chyba że między sobą. — Dobrze — odpowiedziała Katie. — Teraz cała trójka ma się położyć płasko twarzą do ziemi i położyć ręce na plecach.

— Nie — odparł Denis Sweeney. Z oddali dobiegł kolejny grzmot pioruna. — Nie? — zdziwiła się Katie. — Tak, właśnie, nie. Odmawiam. — Hm, mogę ci tylko powiedzieć, Denis, że jeśli nie zrobicie tego z własnej woli, to ci oficerowie was zmuszą. Jeśli trzeba, to pałkami. Denis Sweeney spojrzał na biskupa Kerrigana i się uśmiechnął. — Wiesz, to wszystko była jego wina. Sługa boży nie powinien czegoś obiecywać, a potem się wycofać. — Denis, to twoja ostatnia szansa. Połóż się płasko twarzą na trawie, z rękami na plecach. — I tu pojawia się pewien problem — opowiedział Denis Sweeney. — Problem polega na tym, że w prawej ręce trzymam drut, który jest podłączony do łącznika tej rury od rusztowania. Znasz się na rusztowaniach? — Co chcesz mi powiedzieć? — Próbuję wyjaśnić, że jeśli padnę twarzą na trawę, to na pewno pociągnę za drut i ten krzyż się przewróci, a razem z nim spadnie na ziemię biskup Kerrigan. Taki upadek może zagrozić życiu człowieka w jego wieku. Ale istnieje inny problem, którego mogłaś jeszcze nie zauważyć. — O czym mówisz? — Mówię o drugim drucie, który przywiązany jest wokół jąder i wykastruje go, kiedy spadnie. Skinął głową w stronę wielebnego Kelly’ego, który wisiał na rusztowaniu, a potem na ojca ó Súllabháina.

— Tak samo jest z tymi dwoma. Jeżeli bracia Phelanowie pociągną za druty, nastąpią dwie natychmiastowe kastracje. Katie podeszła bliżej, nadal celując w jego pierś. Na górnej wardze Denisa pojawiły się wyraźne, drobne krople potu. Rzuciła szybkie spojrzenie na biskupa i zrozumiała, że Denis nie kłamie. Cienki drut, taki, jaki służy do krojenia sera, był owinięty ciasno wokół jego moszny. Przez to mały penis sterczał niczym u noworodka albo cherubina na renesansowych malowidłach. — I tak zamierzałem wykastrować ich wszystkich, gdyby nic się nie stało — oznajmił Denis Sweeney. — Jak to: „gdyby nic się nie stało”? — A jak myślisz, co my tu teraz robimy? Złożyli nam obietnicę, prawda… ten biskup, ten wielebny idiota i ci czterej księża, ale nie dotrzymali jej. Poświęciliśmy naszą męskość w imię ich obietnicy. To była jedyna rzecz na świecie, dla której chłopiec poświęciłby swoją męskość. — Uwierzyliście im? — Katie wbiła w niego wzrok. — Oczywiście, że uwierzyliśmy. Powiedzieli nam, że sam biskup Kerrigan zrobi z nas najbardziej niesamowity chór na świecie. Za sprawą naszego śpiewu biskup Kerrigan zamierzał sprowadzić chwałę na diecezję Cork i Ross, i to Chwałę przez duże Ch. Zamierzał dokonać tego, co papieżowi Sykstusowi Piątemu nigdy się nie udało. Byliśmy sierotami. Nikt nas nigdy nie kochał, nawet nasi rodzice. Nigdy nie znaliśmy niczego poza materialną biedą i emocjonalnym odrzuceniem. I nagle ci księża proponowali nam Ziemię. Nie… dużo więcej od Ziemi. Oferowali nam także Niebo.

— Sweeney, puść, kurwa, ten drut — odezwał się inspektor Fennessy. — Nie. — Powiedziałem: puść ten drut. — Czekaj chwilę, Liam — rzekła Katie. — Chcę tego posłuchać. — Odwróciła się na powrót do Denisa i dodała: — Biskup Kerrigan obiecał wam, że jeśli zgodzicie się zostać kastratami, spotkacie Boga? W rzeczywistości? — Tak. Ale nigdy nie spotkaliśmy, a potem powiedziano nam, że biskup Kerrigan zmarł i chór został rozwiązany. Wszyscy zostaliśmy pozbawieni męskości i zupełnie nic nam nie zostało w zamian, nawet Chwała. Żaden z nas nigdy nikomu nie zdradził, co z nami zrobiono. Powiedziałabyś, gdyby tobie to zrobiono? Ale my nigdy nie przestaliśmy wierzyć, że kiedyś spotkamy Boga. — Więc dlaczego zabiliście ojca Heaneya, Quinlana i O’Garę? I dlaczego tak związaliście biskupa Kerrigana, wielebnego Kelly’ego i ojca ó Súllabháina? — Oczywiście dlatego, że usłyszeliśmy tę płytę. Znowu usłyszeliśmy nasze własne głosy i zrozumieliśmy, jak bardzo podnosiliśmy ludzi na duchu. Przypomnieliśmy sobie też, dlaczego zrezygnowaliśmy z naszej męskości. Chcieliśmy spróbować na nowo, to wszystko. Wiedzieliśmy, że damy radę. Nie mów, że Bóg pozwoliłby, aby wykastrowano szesnastu chłopców na darmo. Nie w takiego Boga wierzyłem. Poszedłem na spotkanie z wielebnym Kellym i powiedziałem mu, że myślę o reaktywowaniu chóru z tyloma chłopcami, ilu uda mi się znaleźć. Powiedział, że pomoże na tyle, na ile będzie w stanie, ale nie wolno mi wspominać nikomu o tym, co nam zrobiono

u Świętego Józefa. Dał mi trochę pieniędzy i tę furgonetkę. Życzył mi szczęścia, i to wszystko. — Ale dlaczego musiałeś mordować? — A jak myślisz? Spotkałem braci Phelanów i utworzyliśmy Fidelio. Śpiewaliśmy z całego serca, ale Bóg nadal nie pojawił się osobiście. Wielebny Kelly przestał odpowiadać na moje telefony, więc spotkałem się z ojcem Heaneyem, ale on stwierdził, że nie może nam pomóc i nie pomoże, więc dałem mu to, co mu się słusznie należało. — Czy wielebny Kelly wie, że to ty go zabiłeś? Denis Sweeney spojrzał na Kelly’ego z miną wyraźnie zdegustowaną. Kelly nadal był przytomny, ale zaczął drżeć, jakby dostał jakiegoś ataku. — Zadzwoniłem do wielebnego Kelly’ego i tym razem odebrał telefon. Powiedziałem mu, że to ja skończyłem z ojcem Heaneyem. Ale on odparł, że jeśli ktoś się dowie, że biskup Kerrigan próbował stworzyć chór kastratów, a także dlaczego, to będzie katastrofa dla Kościoła. Absolutna katastrofa. Powiedział, że jeśli obiecam milczeć i nie skrzywdzę pozostałych trzech księży, to załatwi sprawę tak, aby ktoś inny wziął na siebie winę. — Och, tak, Brendan Doody. — Nie wiem, jak się nazywał. Jakaś złota rączka. — Ale ty nie dotrzymałeś swojej części umowy, co? Nie przestałeś zabijać? Dopadłeś ojca Quinlana, a potem ojca O’Garę. Denis Sweeney nagle się zdenerwował, a głos zrobił mu się jeszcze bardziej piskliwy. — Powiedział, że nie powinienem próbować ujrzeć Boga, bo biskup Kerrigan miał źle w głowie i dlatego posłali go na

emeryturę, a wszystkim ogłoszono, że nie żyje. Ale myślałem, że mnie okłamuje. Myślałem, że wszyscy duchowni w diecezji bali się, że biskup Kerrigan faktycznie sprawi, że Bóg się pojawi. Bali się jak diabli, bo Bóg wówczas sam by zobaczył, jak bardzo byli chciwi i skorumpowani, jak napychali sobie kieszenie i wykorzystywali niewinne dzieci, jak opływali w dostatki. Spojrzał w nocne niebo, mrużąc oczy przed kroplami deszczu. Z podniecenia oddychał głęboko. — Pytasz, co tu teraz robimy? Ukaraliśmy złego i oczyściliśmy niewiernych, a dzisiaj zaśpiewamy Bogu. Jeżeli się pojawi, wówczas tym trzem ofiarom będzie wolno żyć. Jeśli nie… — Spuścił wzrok i nagle uśmiechnął się do Katie słodko i rozbrajająco. Sierżant policji podszedł do niej i dotknął jej ramienia. — Pogotowie w drodze. Strażacy też. Góra pięć minut. — Dziękuję — odpowiedziała Katie. — Niech podjadą bez syren. — A potem zwróciła się do Denisa: — Dam ci jedną, ostatnią szansę. Puść ten drut i połóż się na ziemi. Inaczej będziemy musieli cię zastrzelić. Rozumiesz? Denis Sweeney cały czas uśmiechał się, a jednocześnie nawijał drut na nadgarstek i mocno zaciskał. — Jeśli mnie zastrzelisz, a ja się przewrócę, biskup Kerrigan spadnie ze mną. — Myślałam, że wierzyłeś w biskupa Kerrigana. — Wierzę. Wierzyłem. Ale Bóg chętniej się pojawi, jeżeli zobaczy, że ktoś, kto naprawdę w niego wierzy, ma zostać złożony w ofierze, gdyby się nie pojawił.

— Wiesz co, Denis? — odezwał się inspektor Fennessy. — Jesteś, kurwa, szajbus, jak amen w pacierzu. Denis Sweeney nie przestawał się uśmiechać. — Chciałbym, abyście zrobili coś dla mnie, proszę. Chcę, żebyście cofnęli się wszyscy przynajmniej do tych drzew. Moi drodzy bracia i ja zaczniemy śpiewać, a jeśli Pan się pojawi, stanie się tak, jakby wyszło słońce. Nie chcę, abyście ucierpieli albo zostali oślepieni. — Szajbus — powtórzył inspektor Fennessy. — Zrób, co ci każe, Liam — poleciła Katie. — Musimy to załatwić bardzo cicho. Nie uważasz, że straciliśmy już i tak wielu księży? — Jak sobie szefowa życzy — odparł inspektor. Odwrócił się do sierżanta i dał znak ręką, żeby wszyscy ludzie cofnęli się o kilka kroków. Denis Sweeney spojrzał na Katie, a ona zobaczyła w jego wyrazie twarzy coś, czego nie widziała u nikogo. Była to tęsknota tak intensywna, że aż bolesna. Może tęsknił za mężczyzną, którym nigdy się nie stał.

Rozdział 47

Fidelio zaczęli śpiewać. Najpierw Glorię Guillaume’a de Machauta, a potem Ave Maria. Chociaż było ich tylko trzech, od ich harmonii jeżył się włos na głowie; byli bardziej poruszający niż na płycie Elements. Sceneria była surrealistyczna z trzema nagimi księżmi zwisającymi z rusztowań, ale Katie dała się zaczarować ich głosom wznoszącym się coraz wyżej, a kiedy się rozejrzała, zobaczyła stojących na deszczu policjantów jakby zamienionych w kamień. Chór śpiewał. Wszyscy święci i ludzie podli, serafini i cherubini wznieście swe radosne głosy, alleluja! Weselcie się narody, państwa i królestwa, archanieli i niebiańskie chóry: Alleluja! Alleluja! Alleluja! Alleluja! Alleluja!

Przy ostatnich słowach biskup Kerrigan niespodziewanie uniósł głowę. Wyglądała jak skrwawiona czaszka z pustymi

oczodołami. Otworzył i zamknął usta trzy lub cztery razy, nie wydając żadnego dźwięku, a potem krzyknął: — To niemożliwe! Głos miał piskliwy i słaby, ale krzyczał wystarczająco głośno, aby Katie usłyszała go pomimo śpiewu. — To niemożliwe! — powtórzył. — Pan Bóg nigdy nie ukaże swojej twarzy! Nie nam go wzywać! Jak możemy się ośmielać? Wyczerpany upuścił głowę na pierś i Katie widziała teraz tylko jego koronę z drutu kolczastego. Jednak w kilku desperackich słowach prawdopodobnie wyjaśnił wszystko. Może wierzył kiedyś, że Bóg się objawi, ale stopniowo uświadamiał sobie, iż tak nigdy się nie stanie, obojętnie, jak słodko będziemy Panu śpiewać. Może zrozumiał w końcu, jaką arogancją było oczekiwanie, że Stwórca udowodni swe istnienie, jaki to był brak wiary i jak to było daremne. Mogło go to doprowadzić do szaleństwa i rezygnacji. Teraz Fidelio śpiewali Kyrie. Chociaż każdy z nich nadal trzymał druty przytrzymujące poprzeczki, udało im się wyciągnąć ręce i złączyć je. Śpiew osiągnął wysokość niemal niesłyszalną dla ludzkich uszu, więc był to już odbiór nie tyle zmysłowy, ile duchowy. Katie poczuła, jakby powietrze wokół nich trzaskało od napięcia elektrycznego, a włosy dosłownie stanęły jej dęba. Nawet deszcz błyskał. Kyrie eleison! Christe eleison! Kyrie eleison!

A potem — bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, bez grzmotu pioruna, bez podmuchu — oślepiająca rozwidlona błyskawica

uderzyła we wszystkie trzy rusztowania. Trzask elektrycznego wyładowania był ogłuszający, aż Katie przewróciła się plecami na trawę. Każdy z krzyży pokryły oślepiające iskry, które przeskoczyły też do trzech śpiewaków Fidelio. Ich twarze zamieniły się w płonące maski, a z szeroko otwartych ust wylał się dym. Na metalowych słupach wielebny Kelly, biskup Kerrigan i ojciec ó Súllabháin kurczyli się coraz szybciej, aż przypominali tylko postacie z brązowych zeschniętych liści. Nagle rozległ się ostateczny trzask, jakby wskutek spięcia z obwodu elektrycznego wyskoczył bezpiecznik. Dym odpłynął pośród deszczu, a łuszczące się popioły trzech spalonych księży lekko potoczyły się za nim. Inspektor Fennessy pomógł Katie wstać. — Jezu — powiedział. — Może im się udało. Może Bóg rzeczywiście ich odwiedził mimo wszystko. Ostrożnie, nadal z błyskami światła przed oczami, podeszli do rusztowań. Inspektor Fennessy nieustannie spoglądał ku górze, jakby po części spodziewał się drugiego gromu z nieba, ale Katie powiedziała: — Wiesz, co mówią. Piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce. A nawet gdyby, to nie zobaczysz, jak nadlatuje. — No, te biedaczyny na pewno nie widziały. Trzej Fidelio leżeli między rusztowaniami z poczerniałymi twarzami, a ich białe szaty pokryły zawiłe brązowe znaki niczym hebrajskie litery, jakby przesłano im pisemną wiadomość od Boga. Mene, mene, tekel, ufarsin. Inspektor Fennessy pochylał się nad nimi po kolei.

— Naprawdę myślisz, że to był Bóg?

Rozdział 48

Następnego popołudnia Katie pojechała do Knocknadeenly, aby zobaczyć się z Johnem. Padało przez większość poranka, ale teraz słońce świeciło, a droga przed nią oślepiała. Kiedy dotarła do farmy Meagherów, Aoife, jego owczarek szkocki, podbiegł przez podwórko, aby się z nią przywitać, a na tylnym siedzeniu jej samochodu Barney szczekał i skakał, rzucając się na okna w podnieceniu. John wyszedł przed dom, wycierając ręce w ścierkę. Był nieogolony, lecz Katie zawsze się taki podobał. Miał na sobie jasnoniebieską koszulę w kratkę i dżinsy ze skórzanym paskiem, który zdobiła srebrna sprzączka w kształcie rogatego krowiego łba. — Wyglądasz zupełnie jak kowboj — powiedziała. Podeszła do niego, a on wziął ją w ramiona i pocałował. — Właśnie sprzątałem — powiedział. — Jestem już spakowany i wyjeżdżam juto po południu. Weszli do domu. Minęli kuchnię, która była bardzo czysta, naga i pusta. Żadnych słojów z przyprawami, żadnych rondli wiszących na ścianach, żadnych pelargonii na parapetach. Silny zapach środka czyszczącego.

— Widziałem wiadomości — powiedział John. — To było naprawdę niesamowite, co? Rytualni zabójcy księży trafieni piorunem. Jezus. Ale nie pisali nic o tobie. — Wielu rzeczy nie napisali i wielu nie napiszą. Na przykład tego, że biskup Kerrigan nadal żyje. Ani tego, co się tam naprawdę działo. Objęła go za szyję i pocałowała, a potem jeszcze raz. — Chodźmy do łóżka — wyszeptała. Pocałował ją w odpowiedzi najpierw w czoło, a potem w usta. — Dlaczego? — uśmiechnął się. — Jesteś zmęczona? ♦♦♦ Kochali się przy słońcu wpadającym przez okno w sypialni. Wszystkie obrazy zdjęto, więc na tapecie powstał wzór z wyblakłych prostokątów. Nie ma pokoju bardziej pustego od tego, w którym już nie ma obrazów, pomyślała Katie. Jeśli znikły obrazy, to znaczy, że nigdy już nie wrócisz. W połowie ich zbliżenia sięgnęła na dół jedną ręką i wyjęła go z siebie. Natychmiast obróciła się tak, że leżała na brzuchu odwrócona twarzą od niego. — Katie? Nie odpowiadała, więc on pochylił się i spytał: — Katie? Co się stało, kochana? — Rań mnie — powiedziała. — Co? — Słyszałeś. Zrań mnie.

Rozchyliła nogi, sięgnęła za siebie i chwyciła jego penis. Ustawiła go między pośladkami i powiedziała: — Dalej. Wiesz, że tego chcesz. — Katie… o co chodzi??? — Chcę, żebyś mnie zranił, to wszystko. — Cholera, po co? Za nic nie chcę cię zranić. — Nawet gdybym powiedziała, że nie jadę z tobą? Nastąpiło długie milczenie. — Nie jedziesz ze mą? — odezwał się John. — Nie jedziesz ze mną teraz czy nigdy? — Nie mogę. Nigdy. — Nie kochasz mnie, tak? Obróciła się, a oczy miała zalane łzami. — Oczywiście, że cię kocham. Kocham cię tak jak nigdy nikogo. Ale nie mogę z tobą jechać, to niemożliwe. Całe moje życie związane jest z tym miejscem, cała moja rodzina tu jest. Jak mogę to wszystko porzucić? — Katie. Och, Katie. — John objął ją i trzymali się mocno, jakby od tego zależał bieg czasu: im mocniej się trzymają, tym wolniej będzie płynął albo w ogóle stanie, więc mogliby trwać w tym uścisku na zawsze.

Rozdział 49

Nazajutrz rano o jedenastej na posterunku przy Anglesea Street zwołano konferencję prasową i Katie podała dziennikarzom pełną wersję. A przynajmniej wersję, którą ona i nadkomisarz O’Driscoll wspólnie ustalili z biurem biskupa Mahoneya. Zgodzili się, że nic dobrego nie da ujawnianie wszystkich szczegółów dotyczących Chóru Sierocińca Świętego Józefa oraz zwodniczych mrzonek o niebiańskiej chwale. Katie wychodziła z budynku z detektywem O’Donovanem, kiedy usłyszała, jak ktoś zawołał ją po imieniu. Rozejrzała się. W tym momencie wszystkie wrony na dachu parkingu naprzeciw zerwały się i bezgłośnie odleciały. To był Paul McKeown, ubrany bardziej elegancko niż podczas ich pierwszego spotkania — w szary blezer, czarne spodnie i lśniące czarne buty. — Miałem nadzieję, że cię spotkam — rzekł McKeown. — Chciałem z tobą porozmawiać o Denisie Sweeneyu i braciach Phelanach. Mój Boże, aż nie mogę uwierzyć, że zginęli od pioruna. Katie spojrzała na zegarek. — Słuchaj — powiedziała. — Mam pół godziny. Może wstąpimy na kawę i opowiem ci wszystko. Patrick… — zwróciła

się do detektywa O’Donovana — spotkamy się po południu około drugiej, jeżeli ci pasuje. Musimy przejrzeć dowody w sprawie narkotykowej klapy w Ringaskiddy. — Mnie pasuje — odparł detektyw O’Donovan i odszedł. Katie zabrała Paula McKeowna z powrotem na posterunek i weszli do kantyny. Nie było nikogo poza jednym policjantem w koszuli, który spożywał na późne śniadanie jajecznicę na boczku i czytał „The Sun”. Katie podeszła do lady po dwie filiżanki kawy i razem z Paulem McKeownem usiadła przy oknie. — A więc — zaczęła Katie. — Jak przypuszczam, chcesz usłyszeć wszystkie makabryczne szczegóły. Paul McKeown spoglądał jednak na nią, marszcząc czoło niczym współczujący lekarz. — Przedtem powiedz mi, co złego się stało. — Słucham? Sprawa zakończona. Oczywiście trzeba tylko zebrać wszystkie dowody i napisać raport. — Nie. Chodzi mi o to, co tobie się stało? — O mnie chodzi? Nie rozumiem. Nic się nie stało. Paul McKeown wyciągnął rękę nad stolikiem i ujął jej dłonie, a Katie pozwoliła mu na to, choć nie do końca rozumiała dlaczego. — Katie — powiedział. — Prowadzę stowarzyszenie ofiar wystarczająco długo i wiem, kiedy kogoś coś boli. — Och, rozumiem. A możesz mi powiedzieć, po czym to właściwie wnosisz? — Poza tym, że ostatnio płakałaś? Katie chciała mu powiedzieć, żeby nie był śmieszny. Nie tylko był śmieszny, ale poruszał osobiste kwestie, a przecież nie znali

się dobrze. Nagle jednak jej gardło tak mocno się ścisnęło, że nie mogła mówić, a oczy zaszły łzami. — Nie musisz mi o tym opowiadać — odparł Paul. — Cokolwiek to jest, Katie, to twoja asprawa. Ale jeśli to pomoże. Katie nadal nie mogła mówić. Mogła tylko siedzieć i trzymać Paula za ręce, a po policzkach spływały jej łzy, bo straciła małego Seamusa po jego pierwszych i jedynych urodzinach, straciła Paula, bez względu na to, jakim był wariatem, straciła Jimmy’ego O’Rourke’a, widziała zabitą doktor Collins, a teraz straciła też Johna. Paul McKeown podał jej serwetkę, a Katie osuszyła oczy. Po chwili dławionym łkaniem mogła mu opowiedzieć, dlaczego jest taka smutna. Słuchał jej z poważną miną i ani razu nie przerwał. Kiedy skończyła, powiedział: — Powiem ci coś, Katie. Jeżeli stracisz zbyt wiele osób, grozi ci też, że stracisz samą siebie. Nazbyt często byłem tego świadkiem. Nie pozwól, aby przytrafiło się to tobie.

Rozdział 50

O 15.30 ogłoszono, że już czas na pasażerów lotu 722 Aer Lingus do San Francisco przez Londyn i Nowy Jork. John skończył swoje piwo, zabrał bagaż podręczny oraz laptop i wyszedł z lotniskowego baru. Zjechał ruchomymi schodami do głównej hali i stanął w kolejce czekającej do odprawy. Kobieta przed nim rozmawiała głośno przez komórkę. — Nie martw się, wrócę do czwartku, a wtedy powiem temu paskudzie. Przyszła mu do głowy dość słodko-kwaśna myśl, że nie będzie musiał już mówić dialektem z Cork. Więcej żadnego: „Jak biegnie, stary?” albo „załatwiać sprawunki” ani „gapił się na twoją laskę”. Dotarł prawie do urzędnika, kiedy ktoś położył rękę na jego ramieniu bardzo delikatnie, niemal jakby dotknął go przypadkiem.

1

Fairy Hill (ang.) — Wzgórze Wróżek. 2 Far frog (ang.) — daleka żaba.
Upadle anioly - Graham Masterton

Related documents

448 Pages • 87,812 Words • PDF • 1.5 MB

250 Pages • 83,502 Words • PDF • 1.3 MB

211 Pages • 80,882 Words • PDF • 890.5 KB

137 Pages • 51,154 Words • PDF • 805.2 KB

312 Pages • 66,682 Words • PDF • 1.3 MB

91 Pages • 19,430 Words • PDF • 446.5 KB

315 Pages • 73,099 Words • PDF • 1.4 MB

380 Pages • 76,559 Words • PDF • 1.1 MB

185 Pages • 69,600 Words • PDF • 899.9 KB

252 Pages • 46,898 Words • PDF • 804.1 KB

296 Pages • 81,921 Words • PDF • 1.3 MB

230 Pages • 44,957 Words • PDF • 969.3 KB