Graham Heather - Noc, morze i gwiazdy.pdf

296 Pages • 81,921 Words • PDF • 1.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:32

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Graham Heather Noc, morze i gwiazdy

Sky Delaney wraca z podróży służbowej. Samolot, który pilotuje Kyle Jagger, ulega katastrofie. Szczęście ich nie opuszcza, obojgu udaje się przeżyć wypadek. Uwięzieni na bezludnej wyspie budują prowizoryczny dom i nawiązują namiętny romans.Sky jest niezależną kobietą sukcesu, projektantką mody, na którą w domu czeka narzeczony. Kyle to zabójczo przystojny właściciel linii lotniczej i bezwzględny rekin biznesu o wątpliwej reputacji playboya, którego żona z ukochanym synkiem została w Kalifornii. Raz wyniosły i apodyktyczny, innym razem - czuły i namiętny, był wszystkim, czym Sky pogardzała i czego pragnęła w mężczyźnie. Czy na idyllicznej wyspie spotkała mężczyznę swojego życia? Czy nadejście pomocy i powrót do rzeczywistości będą oznaczać rozstanie na zawsze? A może miłość, która rozkwitła w raju, przyniesie radość i szczęście dwóm stęsknionym sercom?

Prolog 4 czerwca, Południowy Pacyfik Na tle gęstej zieleni i brązowych skał wyspy unosiło się stadko mew, prowadząc wrzaskliwe rozmowy. Piaszczystą plażę paliło słońce; przestraszony krab uciekał komicznym kroczkiem. Nagle ptaki umilkły. Drzewami poruszył lekki wietrzyk, ale on też ucichł. Dał się słyszeć warkot, lecz naraz silnik zakaszlał i zgasł, wydając przerażający dźwięk. Błogą ciszę zakłócił huk, a z nieba srebrnym zygzakiem, wśród płomieni i kłębów dymu, spadł samolot. Uderzył w ziemię ze straszliwą siłą, ścinając wierzchołki drzew, i znieruchomiał. Gąszcz wysokiej trawy zamortyzował upadek samolotu, ale i tak niebezpiecznie przechylony przejechał po plaży Mimo to się nie rozpadł. Kyle Jagger stracił kilka cennych sekund, wpatrując się przed siebie. Trząsł się. Pot spływał mu po ciele, najpierw gorący, potem zimny i lepki, serce biło szaleńczo. Tak długo wstrzymywał oddech, że teraz się zachłystywał. Udało się! Posadził samolot na przekór kapryśnym wiatrom na Południowym Pacyfiku, mimo awarii hydrauliki, która mogła doprowadzić do tragedii. Nagle zamroczenie wypadkiem ustąpiło i Kyle poczuł zapach oleju hydraulicznego. Musi wyciekać do wnętrza samolotu... Niewiele myśląc, szarpnięciem uwolnił się od pasa, którym był przypięty, i zaczął się przedzierać przez ciasne wnętrze, żeby odszukać jedynego pasażera. To kobieta, przypomniał sobie, i w tej chwili na pewno nieprzytomna. Miejmy nadzieję, że tylko nieprzytomna. Okazało się, że jej twarz skrywa szerokie rondo beżowego kapelusza; głowa opadła w przód.

Kyle przycisnął palce do szyi kobiety, żeby sprawdzić puls. Bił! Prędko odpiął jej pas i podniósł zaskakująco lekkie ciało, mimo woli rejestrując, jakie jest drobne. Kobieta mogła mieć zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał wydostać ich oboje z samolotu. Minęło dopiero kilka sekund, odkąd maszyna, drgając, znieruchomiała na plaży, a wydawało się, że to cała wieczność. Nagle kobieta się ocknęła. Gęste złotawe rzęsy uniosły się i ukazały przerażone topazowe oczy Kocie oczy, pomyślał przelotnie Kyle, lekko skośne. Spojrzała na niego i krzyknęła przeraźliwie. Przerzucił ją sobie na jedno ramię i uderzył ją mocno w twarz, bojąc się, że przez jej szamotaninę zginą oboje. - Przestań! - wykrzyknął. - Samolot może wybuchnąć! W jednej chwili panika w jej oczach zniknęła i zastąpiło ją zrozumienie. Uspokoiła się. - Niech pan mnie puści! - zażądała. - Nic mi nie jest. - Jak pani chce. - Kyle postawił ją na obutych w szpilki stopach i natychmiast rzucił się, napierając dłońmi i umięśnionymi ramionami na drzwi. Zacięły się przy lądowaniu i nie chciały ustąpić. Kyle nie tracił czasu na daremny wysiłek. Znalazł wyjście awaryjne nad skrzydłem, z najwyższą irytacją rejestrując, że elegancka pasażerka szuka czegoś po omacku obok swego fotela. - Co pani robi, do cholery?! - zawołał, zdumiony, że w obliczu śmiertelnego zagrożenia szuka jakichś osobistych drobiazgów. - Moja torba - poinformowała go zwięźle, zakładając długi pasek na ramię. - Tak to jest z babami - mruknął pod nosem Kyle i zabrał się do otwierania siłą drzwi awaryjnych. Gdy wreszcie puściły, wyczołgał się na skrzydło i zeskoczył na ziemię. - Już ją znalazłam. - Kobieta stanęła na skrzydle. Wbiła w niego topazowe oczy o zdumiewająco agresywnie ostrym spojrzeniu, jak na delikatną istotę. - Zabrało mi to mniej czasu niż panu psioczenie! - Zamknij się i skacz! - rozkazał Kyle i gdy go posłuchała, złapał jej szczupłe ciało, po czym chwycił ją za przegub. - A teraz, droga pani, wiejmy co sił w nogach.

Zaczęli biec po plaży, myśląc już tylko o tym, żeby przeżyć. Nagle kobieta krzyknęła z bólu i upadła na piasek, pociągnąwszy Kylea w tył. Spostrzegł, że skręciła kostkę. - Kretynka! - mruknął pod nosem, wiedząc, że nie może poświęcić ani sekundy więcej na okazywanie wściekłości. - Durne szpilki. -Zmełł w ustach przekleństwa i wziął na ręce uprzykrzoną pasażerkę -i oczywiście tę cholerną torbę. - Przepraszam! - syknęła, zmuszona objąć go ramionami za szyję. Przelotnie spojrzała na niego kocimi oczami, w których teraz dominowało upokorzenie. - Nie planowałam udziału w katastrofie samolotu -dodała ze złością. Kyle zaczął biec, a jej kapelusz spadł z głowy; kaskada miodowo-blond włosów oplątała mu się wokół ramion i poczuł ich jedwabisty dotyk na policzkach. - Ta cholerna torba waży chyba z tonę! - wykrzyknął, mimo że z trudem łapał oddech. Torba, którą z taką determinacją kobieta ściskała, była ciężka; płuca bolały go z wysiłku, nogi miał jak z ołowiu. Dzięki Bogu, pomyślał, że nie przyszło jej do głowy, by ratować resztę bagażu. Nie odpowiedziała mu, a on rozsądnie postanowił więcej nie marnować sił. Skupił się na zwiększeniu dystansu między nimi a rozbitym samolotem. Przeczuwał, że samolot wybuchnie - i wiedział, że trzeba się spieszyć. Gdy nastąpiła eksplozja, wydawało mu się, że ziemia rozpadła się na kawałki. Ogień wystrzelił w niebo z oślepiającą jasnością; huk był ogłuszający Gryzący dym zasłonił widoczność. Kyle nie dotarł tak daleko, jak chciał. Fala gorąca, niczym ręka olbrzyma, chwyciła go od tyłu i uniosła bez wysiłku. Poszybowali w powietrzu. Reakcja Kyle a była instynktowna. Wykręcił ciało jak tylko mógł, żeby chronić kruchą istotę, którą trzymał w ramionach. W konsekwencji to on wylądował na

piasku, uderzając głową o kłodę, którą morze wyrzuciło na plażę. Jego ciało zamortyzowało upadek kobiety, jednak uderzenie pozbawiło ją tchu. Obojgu zrobiło się ciemno przed oczami. A wtedy natura postanowiła interweniować i oczyścić się z dymu i ognia. Zaczęło padać.

1 Skye Delaney jęknęła, gdy pierwsze krople deszczu pociekły z jej włosów na czoło. Uniosła w zamroczeniu głowę, mrugając powiekami, żeby oprzytomnieć. Nagle wydarzenia ostatnich kilku minut - chyba mniej niż pięciu! - stanęły jej przed oczami. Ogarnęła ją panika, a ciało przeszył dreszcz przerażenia. Samolot się rozbił, ale, o Boże, ona wciąż żyje! Skye uświadomiła sobie, że kurczowo ściska w palcach jakiś materiał. Spojrzała w dół - to była dwurzędowa granatowa marynarka mężczyzny, który ją uratował. Był nieuprzejmy i apodyktyczny, ale silny, zręczny i bystry. Przygryzła dolną wargę, żeby się nie rozpłakać. Uświadomiła sobie coś jeszcze. Nie tylko żyła, lecz była też cała i zdrowa, bo mężczyzna osłonił ją własnym ciałem. Wciąż obejmował ją bezwładnymi ramionami, a ona leżała na nim. Wydawał się olbrzymem. Miał zamknięte oczy Lśniące kasztanowe włosy opadały w nieładzie na opalone czoło, które przybrało niepokojąco szarą barwę. Skye mimowolnie zarejestrowała rysy jego twarzy: wysokie kości policzkowe, ciemne łuki brwi, długi, prosty nos, pełne i o ładnym kształcie wargi, wydatna szczęka. Uszła z życiem z katastrofy, przeżyła wybuch, i co robiła? Wpatrywała się w drobne zmarszczki mimiczne wokół zamkniętych oczu mężczyzny i w zmysłowe usta. Otrząsnęła się i zapytała samą siebie, co, u diabła, wyrabia. Przecież on może być... - Nie! - powiedziała na głos. - O Boże - zaczęła się modlić, unosząc mokrą, oblepioną włosami twarz ku niebu. - Proszę, żeby nic mu się nie stało! Stoczyła się z mężczyzny Łzy ciekły jej po policzkach i mieszały się z kroplami deszczu. Przysiadła na piętach, wsunęła palce pod

marynarkę i ostrożnie dotknęła piersi swojego wybawiciela, nie przerywając cichych modłów. Ogarnęła ją niewymowna ulga, gdy przez cienki materiał jego koszuli wyczuła, że oddycha. Żyje! Gorączkowo chwyciła jego przegub, żeby sprawdzić puls -był regularny Krew krążyła w ciele mężczyzny w odpowiednim rytmie, stwierdziła z radością Skye. Co teraz? Jej wiedza na temat pierwszej pomocy była żałośnie mała. Skoro mężczyzna stracił przytomność w efekcie wybuchu, dlaczego nie ocknął się, gdy zaczął padać deszcz? Dotknęła ostrożnie jego policzka, ale nie było żadnej reakcji. Zaczęła przeklinać się za swoją głupotę i bezradność. To straszne, być tak bezużyteczną! - uznała Skye. Opanuj się, nakazała sobie. Sięgnęła po torbę, którą z taką determinacją wyniosła z samolotu. Delikatnie uniosła głowę mężczyzny i dopiero wówczas dostrzegła nierówne krawędzie leżącej obok kłody. Gdy wsunęła palce pod jego kark, poczuła lepkość krwi. Wydała głośny, żałosny jęk, zaraz zagłuszony przez wiatr i deszcz. Dlaczego nie jestem jedną z tych osób, które w sytuacjach kryzysowych stają na wysokości zadania?, biadoliła w duchu. Deszcz raptownie ustał, jakby ktoś zakręcił kurek. Kawałek dalej poskręcane fragmenty tego, co kiedyś było samolotem, wciąż płonęły, ale ogień nie sięgał już nieba. Płomienie, zdawałoby się, jakby nasycone i zadowolone z dokonanego dzieła zniszczenia, pełzały po szczątkach maszyny. Skye zmobilizowała resztki sił i wzięła się w garść. Bardzo ostrożnie przekręciła ciemnokasztanową głowę, pod którą podłożyła swoją torbę. Delikatnie wsunęła palce w gęste włosy, aż znalazła ranę; chociaż mężczyzna miał na głowie sporych rozmiarów guz, krew wydostawała się ze stosunkowo niewielkiego rozcięcia. Lód! - olśniło Skye. Co za absurd! Skąd wziąć lód? Wokół siebie widziała piaszczystą plażę, piach, wysoką trawę i drzewa o poskręcanych pniach. Nie bądź taką beznadziejną kretynką, napomniała się w duchu. Zrób coś!

Wreszcie zdrowy rozsądek doszedł do głosu. Skye zrzuciła buty i pobiegła w stronę wybrzeża, starając się nie zwracać uwagi na ból skręconej kostki. Dotarła do wody, zadowolona, że jest ona chłodna i świeża od niedawnego deszczu. Utykając, wróciła do rannego i zaczęła starannie przemywać ranę. Tyle czasu spędziłam ze Stevenem w szpitalu, wyrzucała sobie w duchu, że powinnam była przyswoić sobie zasady pierwszej pomocy. Chociaż... jeśli chodzi o Stevena, na niewiele by się to zdało. Mogła jedynie trzymać za rękę człowieka skazanego na śmierć... Łzy pociekły jej po policzkach. Ta tragedia należała do przeszłości, ale Skye, świadoma, że cudem uszła z życiem, na nowo opłakiwała brata. Łzy wzięły się nie tylko z żalu i bólu, ale też z niewiarygodnej radości i wdzięczności, że ona wciąż jest cała i zdrowa. Tego ranka w Sydney, nim wsiadła do tego samolotu, ani nawet do głowy jej nie przyszło, by zastanawiać się nad życiem. Funkcjonowała w rozgardiaszu, w zawrotnym tempie, jedna podróż służbowa za drugą. Liczyła się tylko jej firma, Delaney Designs. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio podziwiała błękit nieba, spacerowała dla przyjemności w deszczu, upajała się dotykiem wiatru na policzkach... - Ale przecież nie wiedziałam! - szepnęła. Steven chorował, potem umarł, a firma, która należała do nich obojga, zaczęła kuleć bez współzałożyciela. Podjęta przez Skye walka o utrzymanie firmy na powierzchni pomogła przynajmniej częściowo ukoić ból po stracie brata. Skye ułożyła głowę pilota na płóciennej torbie i, kuśtykając, wróciła na brzeg morza. Ponownie zamoczyła w wodzie prowizoryczny opatrunek. Przez chwilę rozglądała się dookoła. Piasek, wysoka trawa, woda i majestatyczne drzewa. Czyżbyś miała nadzieję, że coś się zmieniło?, zapytała się w duchu. Raczej nie, ale na pewno znaleźli się w miejscu, które figuruje na mapie. Ktoś przyjdzie im z pomocą. Gdy samolot nie doleci na Tahiti, żeby uzupełnić paliwo, właściwe służby podniosą alarm i ekipy ratownicze zaczną przeczesywać teren. Może nawet pomoc jest już w drodze. Pilot prawdopodobnie zdołał wysłać sygnał o katastrofie...

Skye pokuśtykała z powrotem i starannie zaczęła przemywać twarz mężczyzny chłodną morską wodą. Jej palce wydawały się wiotkie przy wyrazistych, rzeźbionych rysach jego twarzy. - Proszę cię, żyj! - szepnęła z rozpaczą. - Proszę! Ocknij się! Gorliwe modły zostały wysłuchane; mężczyzna jęknął, ziemista barwa skóry ustępowała, a w jej miejsce powracał naturalny brązowy odcień, przez policzek przebiegł skurcz, powieki zadrgały, ale się nie uniosły - Hej! - Skye lekko poklepała go po brodzie, a następnie wsunęła dłoń pod muskularny kark, żeby złożyć głowę rannego jak najostrożniej z powrotem na piasku i sięgnąć do torby, którą tak desperacko uratowała. Ciężar, na który tak narzekał pilot, torba zawdzięczała głównie butelkom. Skye zabrała ze sobą dwa litry rumu domowej roboty, prezent od współpracownika, i kilka butelek burgunda, część standardowego zestawu upominkowego. W takich sytuacjach przydawała się brandy, może rum spełni tę samą rolę? Czy raczej burgund? A jeśli łyk alkoholu stosuje się tylko przy omdleniach? Czy on się nie zakrztusi, zamiast odzyskać przytomność? Rum czy burgund? - Do diabła! - mruknęła. Jest kobietą interesu, która podejmuje decyzje w ułamku sekundy, a tu wpada w traumę z powodu rumu... albo burgunda. Dobra, niech będzie rum. Pogratulowała sobie, że nie próbowała przemieszczać mężczyzny Ponoć mięśnie ważą więcej niż tłuszcz, on chyba składał się z samych mięśni. Starając się trzymać jego głowę tak, żeby się nie zakrztusił, zaczęła majstrować przy zakrętce, aż wreszcie usunęła ją zębami. Przyłożyła mu otwór butelki do warg i przechyliła ją tak, że cienki strumień mocnego alkoholu popłynął częściowo do jego ust, a częściowo na podbródek. Zakaszlał i złapał ustami powietrze. Powieki mu zadrgały i nagle się uniosły. Oczy o tęczówkach koloru limonki zlustrowały Skye. - To ty! - wyszeptał ochryple.

Skye ogarnął gniew. Co za tupet! Troszczy się o niego, po tym jak rozbił ten przeklęty samolot, a on patrzy na nią tak, jakby wylądował na wyspie z dwugłowym potworem. - A kogo się spodziewałeś? - zapytała z irytacją. - Zadzwoniłabym po Czerwony Krzyż, ale akurat nie miałam drobnych na telefon! Mężczyzna przeszywał Skye wzrokiem. Jego głowa wciąż leżała na jej kolanach; jasne mokre blond pasmo opadło mu na policzek. Wreszcie przestał na nią patrzeć i podniósł się, żeby usiąść, omal przy tym nie nokautując Skye. Jęknął głośno przy tym ruchu i chwycił się za głowę obiema rękami, marszcząc czoło. - No właśnie, kogo się spodziewałem? - powiedział zdziwiony, bardziej do siebie niż do niej. - Bo co? - spytała Skye, przestraszona wyraźną dezorientacją pilota. Pokręcił głową, nie patrząc na nią, i bardzo ostrożnie spróbował wstać. Najpierw kucnął, dla nabrania równowagi, potem podniósł się powoli, jedną ręką uporczywie pocierając skroń. Milczał. Wzrokiem objął po kolei fale obmywające brzeg plaży, drzewa, wysoką trawę, horyzont w oddali, a w dużym oddaleniu wciąż płonące, rozrzucone szczątki samolotu. - Udało nam się - mruknął niewyraźnie, a jego rysy ściągnęło nagłe przypomnienie. - Udało nam się... - powtórzył. Skye patrzyła ze zniecierpliwieniem, kiedy mężczyzna zaczął chodzić tam i z powrotem po piasku. Wzdrygnęła się, gdy obrzucił ją badawczym wzrokiem i spytał: - Jak długo byłem nieprzytomny? Skye wahała się, zaskoczona rzeczowym pytaniem. - Nie jestem pewna... - W przybliżeniu - rzucił ze zniecierpliwieniem. - Godzinę? Dziesięć minut? Dziesięć sekund? - Około dziesięciu minut - odparła Skye, mrużąc oczy ze złością. Cholera, ależ ten człowiek jest wrogo nastawiony! - Naprawdę niezły ze mnie pilot - powiedział ze zdumieniem i z dumą, co głęboko uraziło Skye. Zachowywał się, jakby właśnie

wystąpił na pokazie lotniczym, a nie sprowadził ich na pustkowie. Nie była złośliwa z natury, jednak czując, że jej cierpliwość się wyczerpała, zauważyła kąśliwie: - Z tym bym polemizowała. Spojrzał na nią, jakby chciał ją przewiercić wzrokiem na wylot. - Muszę być w miarę przyzwoitym pilotem, droga pani, bo inaczej ten piasek, na którym usadziłaś swój uroczy tyłeczek, byłby miejscem twojego ostatniego spoczynku. Pod wpływem gniewu krew napłynęła Skye do twarzy, powstrzymała się jednak od repliki. Sugestia, że pilot jest odpowiedzialny za katastrofę, była ciosem poniżej pasa, więc prawdopodobnie on miał rację. Wróciły wspomnienia tych strasznych chwil, gdy Skye uświadomiła sobie, że samolot spada, i dlatego ugryzła się w język. Mimo ograniczonej wiedzy na temat lotnictwa, zdawała sobie sprawę z tego, że lądowanie na maleńkiej wysepce było naprawdę niebezpieczne i że życie zawdzięczają niesamowitemu szczęściu i niewiarygodnym umiejętnościom pilota. Mało brakowało, żeby przed uderzeniem w ziemię samolot zahaczył o drzewa i wtedy eksplodował. Tymczasem polana porośnięta wysoką trawą złagodziła spadek maszyny, zanim wylądowała na piasku. Zapadło milczenie. Pilot usiadł na tej samej kłodzie, o którą wcześniej nieszczęśliwie uderzył głową, i oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach. Skye spojrzała w niebo i zauważyła z przerażeniem, że niebo, jasne po deszczu, zaczyna ciemnieć. Co najwyżej trzy godziny dzieliły ich od zmierzchu. Zerknęła na swojego towarzysza. Wciąż wpatrywał się w piach, pogrążony w zadumie. - Co się stało? - zapytała. Słysząc, że jej głos brzmi piskliwie i nierówno, odchrząknęła i zaczęła jeszcze raz: - Co się właściwie stało? Po dłuższej chwili mężczyzna odwrócił się i obrzucił Skye nieprzyjaznym spojrzeniem. - Co się miało stać? Wylądowałem awaryjnie. Samolot eksplodo wał. Życzysz sobie konkretów? Proszę bardzo: dostaliśmy się między

krzyżujące się prądy a jakąś dziwaczną wichurę. Potem przestała działać hydraulika. Udało mi się wysunąć podwozie ręcznie. - W jego oczach błysnęła pogarda. - Potem potknęłaś się na tych swoich durnych obcasach, zmarnowałaś mnóstwo czasu, i jeszcze na dobitkę zaczęłaś się mądrzyć. Skye żałowała, że nie może nim potrząsnąć i na niego nawrzesz-czeć. Uświadamiając sobie daremność takiego działania - i szczerze wątpiąc, czy miałaby na to siłę, nakazała sobie spokój i postanowiła zadać kolejne pytania. - Wysłałeś sygnał SOS? - Nie dałem rady. Były zakłócenia w falach radiowych. - O Boże - wymamrotała z przerażeniem Skye. Zacisnęła powieki, próbując opanować falę strachu. Na pewno ktoś nas znajdzie. Gdy samolot nie zjawi się w bazie... Mężczyzna bez słowa wzruszył ramionami i znów zapadło milczenie. Skye obserwowała go, zdumiona, że on tak po prostu siedzi na kłodzie i ponuro wpatruje się w szczątki samolotu. - Przestań! - krzyknęła. Spojrzał na nią, zaskoczony, i naraz szczerze się roześmiał. Zdziwiła się, jakie ładne ma oczy, gdy zapalają się w nich iskierki humoru. - O co ci chodzi? - zapytał. - Siedzisz sobie, jakby nigdy nic, a przecież noc zapada! - Rozumiem, że powinienem coś robić? - Oczywiście! Odchylił się, siedząc na kłodzie i skrzyżował ramiona na piersi. Nie wydawał się przejęty sytuacją. - Nie krępuj się. Skye zirytowała się. - Co to znaczy? - Rób to, co, twoim zdaniem, ja powinienem zrobić. Skye wpatrywała się w niego najpierw zaszokowana, a potem tak wściekła, że miała ochotę sypnąć mu piaskiem w twarz, żeby przestał się uśmiechać.

- Na twoim miejscu wziąłbym się w garść - powiedział, patrząc, jak jej dłonie zaciskają się w pięści. Typowa baba - dodał z niesmakiem. - Stoi taka w sali konferencyjnej i twierdzi, że dorównuje facetom, albo nawet jest od nich lepsza. Ale niech tylko znajdzie się na bezludnej wyspie, a natychmiast oczekuje, że to mężczyzna powinien się wszystkim zająć. Skye podniosła się, z trudem panując nad wściekłością. - Widać jak na dłoni, że nie przepadasz za kobietami Czy to w sali konferencyjnej, czy gdziekolwiek indziej. Twoja rzecz. Nie masz jednak prawa wyładowywać się na mnie. Jedynym moim błędem jest to, że cię ocuciłam. Znajdę sobie miejsce na tej wyspie i bardzo chętnie zwolnię cię z wszelkiej odpowiedzialności. Tylko kiedy ktoś przybędzie z pomocą, wspomnij łaskawie, że utknęła tu jeszcze jedna osoba. Chyba nie wymagam za wiele. Tak się spieszyła, żeby odejść, zanim rozpłacze się ze złości, że całkiem zapomniała o skręconej kostce. W rezultacie udało jej się zrobić jeden energiczny krok, po czym potknęła się i wylądowała jak długa na piasku. Zanim zdołała wstać, on już był przy niej i pomagał jej, mimo że wściekle go odpychała. - Hej! - Zaśmiał się. - Spokojnie! Nie przestawała z nim walczyć, ale w końcu przygarnął ją do siebie i uwięził w mocnym uścisku. Czubkiem głowy sięgała mu zaledwie do brody. Przed oczami miała jego opalony i porośnięty brązowymi włosami tors widoczny w rozcięciu białej koszuli, którą nosił pod marynarką. - Przepraszam, naprawdę przepraszam - łagodził. Wściekłość opuściła Skye i w końcu rozluźniła się w jego ramionach. A tak właściwie, to co by zrobiła, gdyby pozwolił jej odejść, zastanawiała się ponuro. Czy przeżycie musiałaby zawdzięczać wyłącznie swojemu zdrowemu rozsądkowi? Poczuła, że masuje jej kark automatycznymi ruchami, jak pewnie wiele razy wcześniej innym kobietom. - Tylko dlatego, że zrzędziłaś jak jakaś zołza, a mnie ta sytuacja wcale nie podoba się ani trochę bardziej niż tobie.

- Nie zrzędzę jak zołza! - zaprotestowała Skye. Odepchnęła go i odzyskała trochę godności. Jego bliskość działała uspokajająco, pomyślała przelotnie, jednak nie chciała ani bliskości, ani jego samego. W momencie słabości uznała, że byłoby miło przyznać się, iż należy do słabej płci, i całkowicie zdać się na niego. Co też przyszło jej do głowy? Przecież to cynik i szowinista, a ona nie jest słaba. Chociaż to fakt, że wcześniej nie czuła przemożnej chęci, żeby się oprzeć na męskim ramieniu. - No dobra, Kyle... - Skąd znasz moje imię? - zapytał ostro, patrząc na nią podejrzliwie. - To żadna tajemnica, Sherlocku. - Skye wskazała złote skrzydła przypięte do kieszeni jego marynarki, które podczas ich szarpaniny zadrapały jej lekko policzek. - Umiem czytać. Skrzywił się, zerknąwszy na skrzydła, a potem znowu na Skye. - Aha - skwitował krótko. Ciekawe, pomyślała Skye, że wzbudziłam jego podejrzliwość, gdy zwróciłam się do niego po imieniu. Całe jego zachowanie wydawało się dziwne: w jednej chwili traktował ją łagodnie jak dziecko, a w następnej, jakby była Matą Hari. W gruncie rzeczy nie obchodziły jej problemy jego przeszłości - on w ogóle jej nie obchodził. Istotne było to, że oboje byli w niezłych tarapatach. - Cóż - mruknął, poklepał ją po policzku i nagle wrócił mu dobry nastrój. - Zobaczmy, co tu mamy Pogrzebał w kieszeniach i wyjął scyzoryk, drobne monety z różnych krajów, jednorazową zapalniczkę i paczkę marlboro. Podszedł do kłody, usiadł i w zamyśleniu zapalił papierosa. Patrzył, jak dym się rozwiewa, po czym przeniósł wzrok na paczkę papierosów, którą trzymał w dłoni. - Będzie ciężko, jak się skończą - stwierdził z żalem, co, mimo okoliczności, rozśmieszyło Skye. Dźwięk jej śmiechu chyba przywrócił go do rzeczywistości, bo wyciągnął papierosy w jej stronę. - Przepraszam, zdaje się, że nie utknęłaś na wyspie z sir Galahadem... Skye pokręciła przecząco głową.

- Dzięki. Na pewno się ucieszysz, bo nie palę. Może nie powinnam ci tego mówić, ponieważ okropnie się zachowywałeś, ale mam cały karton angielskich papierosów. - Dopiero co powiedziałaś, że nie palisz. - Bo tak jest. Wzrok Kylea padł na misterny pierścionek ze szmaragdem, który Skye nosiła na serdecznym palcu lewej ręki. Czy ten olśniewający klejnot był symbolem małżeństwa? Tego nie potrafił stwierdzić. - Dla mężusia? - rzucił. Skye nie miała ochoty omawiać swojego życia osobistego. - Dla znajomego. Wzruszył ramionami. - Dzięki. Co jeszcze masz w tej cudownej torbie? - Parę zestawów upominkowych: burgund, ser i krakersy. Poza tym dwie butelki rumu domowej roboty i - co za absurd, jak mogłam pomyśleć, że takie rzeczy mogą się przydać - zestaw do szycia z dobrymi nożyczkami, kilka metrów włóczki, wodę mineralną i jeszcze jeden zestaw z małymi cęgami i śrubokrętem. - Gdy uniósł brwi, wyjaśniła: - Projektuję biżuterię. - Pamiętliwa jesteś, co? - zapytał kpiąco, podczas gdy Skye milczała. Teraz już się pilnowała przy nim. - No dobra - ciągnął - przepraszam, że czepiałem się torby i tych twoich groteskowych butów. Jestem pełen podziwu, że dałaś radę unieść tę ciężką torbę. Możemy przestać się sprzeczać? - To mogę - odparła gładko Skye. - Obawiam się jednak, że nie potrafię zmienić swojej płci. - Po prostu niech nam nie przeszkadza. Słowo „płeć" przypomniało jej o czymś innym. Gwałtownie sięgnęła po torbę. Widząc jego pytający wzrok, wyjaśniła: - Mam tu gdzieś torebkę... - Jasne! - wykrzyknął. - Powinienem był wiedzieć, że skoro się nie zatrzymaliśmy, żeby jej poszukać, to musiałaś ją schować. Przecież nie możemy zacząć szkoły przetrwania bez torebki!

Rzuciła mu zjadliwe spojrzenie. - Torebka jest mała. Wkładam ją do dużej torby, żeby było mniej do niesienia. - Ale na całą resztę potrzebujesz muła! - Och, zamknij się! - zezłościła się Skye. - Mogę przypadkiem mieć w niej coś, co nam się przyda. - Niewykluczone - zgodził się szybko i sięgnął po niewielką skórzaną torebkę, gdy Skye wyjęła ją z większej torby - Halo! - zaprotestowała. - To moje! Opuścił rękę, ale polecił: - Otwórz. Dlaczego poczuła się tak, jakby Kyle zażądał, żeby się obnażyła? W torebce nie umieściła przedmiotu, którego przeznaczenia by nie znał, ale to były jej rzeczy osobiste, będące częścią jej codziennego życia. Niestety on nigdy nie zrozumie jej uczuć. Tylko się zniecierpliwi, że to kolejne „babskie" sentymenty Z westchnieniem wyrzuciła przedmioty na rozłożoną większą torbę, a Kyle zaczął w nich grzebać. - Portfel, notes z adresami, chusteczka - o kurczę, z monogramem - puderniczka, szminka - a to? - Tusz do rzęs. - Super, na pewno bardzo nam pomoże. - Ty też nie bardzo miałeś się czym pochwalić. - Paszport, kosmetyki, długopis, jeszcze więcej kosmetyków do makijażu, grzebień, klucze, bloczek do notatek, jeszcze trochę kosmetyków. .. - Przestań wreszcie! - zażądała z rozdrażnieniem Skye. - To tylko cienie, róż i konturówka. Tó wszystko. Nie podobało jej się, kiedy uniósł z rozbawieniem brew, ale już się nie odzywała, gdy kontynuował: - Kolejny długopis, ołówek, znaczki pocztowe, tampon - ach, „te dni", co? To by wyjaśniało, czemu jesteś taka jędzowata. - Nie jestem jędzowata! - Skye czym prędzej zabierała mu swoje rzeczy. - I nie mam „tych dni" dodała. Nie wiedziała, po

co się tłumaczy, bo nic mu do tego. Tyle że nastawienie uzależniające zachowanie kobiety od stanu jej hormonów bardzo ją zdenerwowało. - Wystarczy tych oględzin! - dodała, zgarniając pozostałe przedmioty. - Zaczekaj! - odsunął jej rękę. - O, to może się przydać - zauważył, biorąc do ręki pilnik do paznokci. - Jasne. Przepiłujemy kraty naszej celi. Spojrzenie, które jej rzucił, wyrażało zniecierpliwienie. - Jeszcze nie jestem pewien, co będziemy piłować, ale każde ostre narzędzie się przyda. To niesamowite, pomyślała Skye, zaledwie przed godziną leniwie opiłowywałam nadłamany paznokieć. Jak wiele może się wydarzyć w krótkim czasie! Zwyczajny pilnik do paznokci nagle stał się „narzędziem", które może ułatwić przetrwanie. Kyle obracał pilnik w dłoni, po czym schował go do kieszeni. Skye zatrzasnęła torebkę i włożyła z powrotem do płóciennej torby, obserwując Kyle a. Zadała sobie w duchu pytanie, czy on wierzy samemu sobie. Odchrząknęła i przerwała panujące milczenie: - Nie wiesz przypadkiem, gdzie jesteśmy? - Tak się składa, że wiem. - Tak? - spytała z nadzieją, choć uniosła sceptycznie brew. Widząc wyraz jej twarzy, zaśmiał się lekko, bez zniecierpliwienia. - Przestań drwić, a zaryzykuję pewne stwierdzenie. Jesteśmy na Pacyfiku... - To faktycznie wiele mi mówi! - Słuchaj dalej. - Proszę - mruknęła. -1 przepraszam. - Moim zdaniem, znajdujemy się na wschód od wyspy Pitcairn Island i na południe od Tahiti. Skye czekała na dalszy ciąg. Gdy nie nastąpił, spytała: - To wszystko? - Pytałaś, czy wiem, gdzie jesteśmy. - Chciałam się dowiedzieć, co to za wyspa.

- Droga pani - odparł, znowu zniecierpliwiony - Wątpię, żeby ta wyspa miała nazwę, czy by kiedykolwiek została naniesiona na mapę. Znaleźliśmy się na niewielkim atolu - wysepce wulkanicznej obrośniętej koralem. Na oceanie są tysiące takich wysepek, a poza tym nie zapominaj, że Pacyfik zajmuje jedną trzecią powierzchni Ziemi... - O mój Boże! - przerwała mu Skye. - To znaczy, że... - To nie znaczy, że nikt nas nie odszuka - przerwał jej Kyle. -Chociaż mało prawdopodobne, że ktoś widział eksplozję, więc to może trochę potrwać. W wyniku huraganu zboczyliśmy z kursu, a poza tym, jak już mówiłem, poszukiwania będą utrudnione, bo trzeba prze być tysiące mil morskich. Zrozpaczona Skye zaatakowała go: - Do diabła z tobą! Jesteś pilotem! A twoja firma, Executive World Charters, miała świadczyć niezawodne usługi! Nie powinieneś umieć sobie jakoś poradzić? Dlaczego nie wziąłeś rac? Czemu nie ma jakiejś procedury? Czegokolwiek? - Coraz bardziej się nakręcała, atakowała go, żałując, że nie może mu wyrządzić fizycznej krzywdy. Nagle uzmysłowiła sobie, że on miał rację - zachowuje się jak zołza. Próba zwalenia na niego winy była bezsensowna. W końcu Skye osunęła się na piasek i zwiesiła głowę. - Przepraszam. Położył jej dłoń na głowie. - Ja też przepraszam - powiedział Kyle. Wprawdzie Skye nie płakała, ale on nie powinien zbyt długo być delikatny. Gniew to najlepsza emocja, jeśli chce się przetrwać. - Należało zabrać race -przyznał i postanowił nie tłumaczyć Skye, że i tak by się nie przydały, bo w tych stronach samoloty latały stosunkowo rzadko. Delikatnie podniósł ją za ramiona. - Wiedziałem, że samolot wybuchnie, i mogłem myśleć tylko o tym, żeby nas stamtąd wydostać. - Zostawił ją przy kłodzie i pogwizdując, poszedł w kierunku pobliskiej kępy wysokiej trawy. Skye patrzyła za nim z niedowierzaniem. - Dokąd idziesz? - Coś zrobić! - odkrzyknął. - Za chwilę będzie ciemno!

Widziała to, niestety aż za dobrze. Na wyspie dla bogatych turystów mógł to być piękny zmierzch niebo stało się różowe i szkarłatne, woda przybierała barwę głębokiego indygo, a fala delikatnie obmywała brzeg. Tyle że to nie była wyspa z luksusowym hotelem, do którego można by wrócić. - Poczekaj! - zawołała za nim Skye. - Idę z tobą! Kyle zatrzymał się i odwrócił. Nagle zdała sobie sprawę, że to bardzo atrakcyjny mężczyzna, gdy spod gęstych rzęs rzucił jej spojrzenie pełne przekory - Mam szczerą nadzieję, że się na coś przydasz! - zawołał ze śmiechem, pokazując zdumiewająco białe zęby. - Bez urazy, ale w tej sytuacji raczej nie obronisz się pięknym wyglądem. - Dzięki - mruknęła Skye, świadoma, że on ma rację. Odprasowany kostium, w którym rozpoczęła dzień, był przemoczony, a schnąc, wyglądał fatalnie. Potargane włosy wciąż kleiły jej się do twarzy. Czuła się też wprost oblepiona piaskiem. - Sam nie wyglądasz jak Casanovą - odgryzła się i ruszyła za Kyleem. Nie uszła daleko. Chociaż stąpała ostrożnie i częściowo skakała, zwichnięta kostka odmówiła posłuszeństwa po trzecim kroku. - Daj spokój! - poradził. - Zostań tu. Znajdę ci coś do roboty. - Nie! - zaprotestowała Skye. - Idź wolniej, a dam radę. - Nie chcesz zostać sama, co? - Nie bądź śmieszny! - burknęła, oburzona. - Zamierzam udowodnić, że mogę... - Ze co możesz? Zmusić mnie, żebym szedł wolniej? - Kyle ruszył w kierunku Skye i zatrzymał się jakieś pół metra od niej. - Nie! - zaprotestowała Skye, ale on bynajmniej nie łagodnie pchnął ją na kłodę. Gdy przymierzała się, żeby ostro zaprotestować, ukląkł przed nią na jedno kolano i delikatnie obmacał kostkę. -Na szczęście jest tylko skręcona - rzekł, postawił jej stopę na piasku i wstał. Skye była zaskoczona gwałtownością, z którą nagle zaatakował jej pantofle.

- Pieprzone obcasy! - syknął z obrzydzeniem, ciskając buty w morskie fale. - Dlaczego to zrobiłeś? - zaprotestowała Skye. - Teraz nie mam nic. - Tylko tego mi potrzeba, żebyś skręciła drugą kostkę. Wtedy byłabyś kompletnie bezużyteczna! - Jak na razie - odezwała się Skye, podejrzanie spokojnym tonem - wydaje mi się, że oboje okazaliśmy się bezużyteczni. Kyle nie zareagował na jej uwagę i wstał. - Zaraz wrócę. - Powiedziałam ci - powtórzyła z uporem Skye - że idę z tobą. W jego oczach ukazał się znowu ten błysk uśmiechu. - Najwyraźniej droga pani boi się ciemności. - Nie mów głupstw! - zirytowała się Skye. - Nie boję się ciemności, odkąd skończyłam dwa lata. Poza tym - podniosła się ostrożnie, aby udowodnić, że może wstać i kuśtykać - chciałabym, żebyś przestał się do mnie zwracać protekcjonalnym tonem. Tak się składa, że mam imię i lubię, gdy się go używa w rozmowie ze mną. - Ach, jak mi przykro! - zadrwił. - Jak się nazywasz? - Skye. Skye Delaney. Kyle wyciągnął opaloną dłoń. - Bardzo mi miło panią poznać, pani Delaney. Uściśnięcie mu ręki okazało się poważnym błędem. Gdy tylko jej smukłe palce znalazły się w jego dłoni, nachylił się, złapał ją ramieniem w talii i przerzucił sobie przez ramię niczym worek ziemniaków. - Co, do jasnej... - Nie dokończyła, bo przy jego pierwszym energicznym kroku uderzyła brodą w jego plecy. Wściekła, podparła się dla równowagi łokciami, po czym zażądała wyjaśnień. Co to ma znaczyć? - Upierasz się, że chcesz mi towarzyszyć. Jeśli będziesz kuśtykać, nie dojdziemy nigdzie do rana, więc jeśli nie chcesz zostać, to nie ma innego sposobu. To rzeczywiście sensowne, przyznała z niechęcią Skye. Podparła brodę rękami, a łokcie wparła w plecy Kyle a, tak by złagodzić wstrząsy przy każdym jego długim kroku.

- Super! Co za cudowny dzień! Nie dość, że wylądowałam po ka tastrofie samolotowej na nieznanej wysepce, to jeszcze na dodatek z jakimś cholernym neandertalczykiem! - Neandertalczykiem? - powtórzył ze śmiechem Kyle. - Uważaj, żebym nie zaczął rozwiązywać naszych konfliktów tradycyjną bronią ludzi jaskiniowych, czyli maczugą. - Och, zamknij się! - burknęła Skye. Mocniej wbiła mu łokcie w plecy, na co Kyle zareagował kolejnym wybuchem śmiechu. Sekundę później przeskoczył jakąś przeszkodę, w wyniku czego obiła sobie brodę o jego umięśnione plecy - Hej! - Ach. Jak mi przykro. - Akurat! A w ogóle, to dokąd idziemy? - Poszukać czegoś, z czego można sklecić szałas. Lubię deszcz, ale wolę spać pod dachem. Poza tym trzeba zgromadzić drewno na ogni sko, żeby móc w razie czego wezwać pomoc, a także - głos mu spoważniał - potrzebujemy wody. Naszym największym problemem, jeśli zostaniemy tu przez jakiś czas, będzie brak wody pitnej. Miejmy nadzieję, że gdzieś zebrała się woda deszczowa, bo raczej nie natrafimy na żadne jezioro ani strumień. Twój ser i krakersy wystarczą jako przekąska na dziś wieczór - możemy się też wstawić rumem - lecz jutro trzeba będzie poszukać czegoś jadalnego... Mówił dalej, ale Skye przestała słuchać. Kilka godzin wcześniej jej umysł zaprzątało spotkanie biznesowe w Buenos Aires. Nie myślała o detalach codziennego życia. Szklanka wody to było coś, o co prosiło się kelnera, gdy miało się dość wina. Deszcz - coś, co się zdarzało podobnie jak śnieg... To niewiarygodne, uznała, jak szybko i diametralnie zwykła egzystencja może się zmienić.

2 Ogień buzował pomarańczowym blaskiem na tle bezkresnej czerni nocy. Nie pokazały się nawet gwiazdy - Nieźle - przyznała Skye. - Byłem kiedyś skautem - rzekł zwięźle Kyle, obserwując płomienie. Spojrzał na niezbyt imponującą konstrukcję, którą sklecił ze ściętych wierzchołków drzew i pierzastych liści palm, których na wyspie nie brakowało. Użył scyzoryka i nożyczek Skye oraz pnączy i liści palmowych do wiązania ponacinanych gałęzi. Zadanie nie było łatwe, ale się udało. Szałas stał mocno, osadzony w piachu w odpowiedniej odległości od morza, żeby nie dosięgły go fale przypływu. - Nie wybraliby go do magazynu „Dom i ogród" - powiedziała ze śmiechem Skye - ale będzie nam sucho. - Cieszę się, że ci się podoba, droga pani - odparł żartobliwie Kyle. Spojrzał na Skye, która siedziała po turecku przy ognisku. Dziewczyna z magazynu dla panów? Nie, na to była zbyt niska, ale gęste miodowozłote włosy, które zdążyły wyschnąć, oraz kuszące topazowe oczy o migdałowym kształcie, błyszczące w świetle ogniska, sprawiały, że była całkiem pociągająca. Gdy ją wcześniej niósł, nie zwrócił na to uwagi, teraz jednak uświadomił sobie, że Skye jest wyjątkowo zgrabna, zaokrąglona dokładnie tam, gdzie trzeba. Nagle ogarnęło go silne pożądanie. Zdziwiony, uznał, że to sprawa szczególnych okoliczności i tego dzikiego i egzotycznego miejsca. Zastanawiał się, jak zareagowałaby jego ponętna współtowarzyszka niedoli, gdyby posłuchał instynktu i wziął ją nagle i gwałtownie w ramiona. Pewnie byłaby oburzona. Po pierwsze, nie wyglądało na to, żeby darzyła go szczególną sympatią. Nie wiedzieć czemu traktuje ją szorstko, to prawda, ale na swój sposób stara się ją chronić. I nie jest barbarzyńcą. Mężczyzna nie rzuca się na kobietę tylko dlatego, że miała pecha

wylądować z nim na bezludnej wyspie. Wciąż nie wiedział, jaki jest jej stan cywilny, choć nazwisko brzmiało znajomo. Powinien był sprawdzić, kogo zabiera na pokład, gdy postanowił, że sam będzie pilotował samolot, pomyślał. Był jednak zbyt zaabsorbowany własnymi problemami, jak najszybciej chciał się znaleźć w domu i odzyskać wolność. Zwrócił się więc do tej dziewczyny z szerokim uśmiechem, aby nie odgadła, o czym rozmyślał. Do tej kobiety, poprawił sam siebie. Była zbyt pewna siebie i bystra, żeby ją lekceważyć, mimo że głową ledwie sięgała do jego brody. - Hej, księżno - rzucił z oschłym tonem. - Wykazałem się jako facet, jeśli chodzi o ognisko i szałas. Może razem zrobimy jakąś kolację? Skye zerknęła na niego spod rzęs i, choć z trudem, podniosła się na nogi. Kostka przestawała boleć, jednak wciąż trzeba było oszczędzać lewą stopę. - Może sobie nie przypominasz - przypomniała mu chłodno - ale splatałam liście palmowe! - Przypominam sobie. Po tym, jak coś upichcisz, sam sobie nałożę ser na krakersy. A jak będziesz bardzo miła, rozłupię dla ciebie kokos -odparł z przekąsem. Posłała mu lodowate spojrzenie. Łatwo było sobie wyobrazić, że potrafi być ostra w interesach... Pochylił głowę, bo poczuł, że na usta wypełza mu krzywy uśmieszek. Mimo powagi ich sytuacji, dostrzegł ironię losu. Osoba tak niezależna jak Skye pewnie nigdy nie prosi o radę lub pomoc, tylko arbitralnie podejmuje decyzje. Najwyraźniej była na tyle zamożna, że przyzwyczaiła się do obsługi, teraz jednak była zdana na niego, czy jej się to podobało, czy nie. Punkt dla ruchu wyzwolenia facetów! - pomyślał z humorem, ale zaraz skrzywił się z dezaprobatą. Nie mógł zrozumieć, dlaczego bez przerwy się z nią droczy - przecież nic do niej nie miał. Poza tym, szczerze mówiąc, imponowały mu kobiety zaradne i inteligentne, które odnosiły sukcesy w świecie biznesu. Kyle zajął jej miejsce przy ogniu. Czy Skye wie, kim on jest? - zastanawiał się. Albo nie wiedziała, albo jej to nie obchodziło lub była

świetną aktorką. Nie brakowało mu pewności siebie, przeciwnie, ale był człowiekiem praktycznym. Często zdumiewały go kobiety, którym udało się go zdobyć - bo zwykle doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że nie może im zbyt wiele zaoferować. Związki uczuciowe się do tego przyczyniły, że był cynikiem. Nie miał jednak skłonności do oceniania czy wręcz potępiania kogoś, gdy znał go bardzo krótko. Nagle na jego kolanach wylądowało pudełko krakersów. - Myślisz, że potrafisz sam położyć plasterek sera? - zapytała ironicznie Skye, siadając obok Kyle a. Co pijemy? - Nie wiem, jak tobie, ale mnie dobrze zrobiłoby parę łyków rumu. Podała mu butelkę, którą wcześniej otworzyła. - Zapomniałaś o kieliszkach, moja droga. - Przepraszam. Jak mogłam? - Skye podniosła się, żeby wrócić do szałasu i wziąć z niego „kieliszki" tykwy, które wydrążył Kyle w rozłupanym kokosie. - Coś jeszcze, kochanie? - Uhm, jeszcze stek, gruby na jakieś pięć centymetrów i średnio wysmażony. - Chyba będziesz musiał się zadowolić bananami albo kokosami. - Dziś wieczorem pewnie tak - odpowiedział Kyle, wpychając sobie do ust krakersa. - Nie jesteś przypadkiem mistrzynią w łowieniu ryb? - Obawiam się, że nie. A ty? - Jutro się przekonam. Niech mi pani opowie o swojej pracy, pani Delaney. - Nie ma specjalnie o czym. Jestem projektantką biżuterii. Zaczynałam od ubrań i ciągle je jeszcze, od czasu do czasu, projektuję, zwłaszcza stroje wieczorowe. Jednak głównie zajmuję się biżuterią. Kyle nagle uświadomił sobie, dlaczego nazwisko „Delaney" wydało mu się znajome. Skye była bohaterką co najmniej dziesięciu artykułów. Nie była przeciętną projektantką, ale królową współczesnej mody Często biżuterię projektowała specjalnie do wytwornych strojów własnego pomysłu. Miała pecha trafić na okładki wielu plotkarskich

brukowców. Jeśli pamięć go nie myliła, nie była zamężna. Jeden z ta-bloidów informował o jej czteroletnim romansie z jakimś producentem z Broadwayu - było to wydarzenie w kręgu znanych i bogatych, gdyż długotrwałe związki niemal się nie zdarzały. - Byłaś w Sydney w interesach? - zapytał Kyle, chrupiąc kolejnego krakersa. - I tak, i nie - odparła Skye. - Szwagierka mieszka w Sydney -wyjaśniła z nadzieją, że na tym Kyle zakończy przesłuchanie. - A brat? - Mój brat nie żyje. - Co ze mną jest nie tak?, zadała sobie w duchu pytanie Skye. Nadal nie potrafiła wypowiedzieć tych słów spokojnie, opanowanym tonem, tak żeby łzy nie napływały do oczu. Nie będę płakać przy tym nieznajomym, postanowiła. Powiedziałam to lekceważąco, pomyślała z niezadowoleniem, gdy jednak mówiła dalej, ton pozostał nonszalancki, a nawet zabrzmiał arogancko. - Często latam do Sydney, żeby kupować złoto, więc gdy jestem tam służbowo, przy okazji wpadam do Virginii. Kyle milczał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Gdy się odezwał, w jego głosie słychać było nutę potępienia. - Cóż za bezmiar empatii. Skye popatrzyła na niego zaszokowana, że może istnieć ktoś tak wrogo nastawiony i okrutny. „Empatii"! Przecież chyba każdy zrozumiałby, że ona stara się bagatelizować ten temat właśnie dlatego, że jest ogromnie bolesny. Nagle poczuła taką wściekłość, że z trudem powstrzymała się od rękoczynów. Starannie postawiła tykwę w piachu i wstała. - Szczerze wątpię, czy znasz albo rozumiesz znaczenie słowa „empatia", Kyle. Tak czy inaczej, możesz iść do diabła wraz z opinią o mnie i moich emocjach. Nie z własnej woli tu się znalazłam, i za nic w świecie nie będę słuchać obelg ze strony faceta, którego nie znam i który nic o mnie nie wie. Gdy skończyła mówić, poszła w stronę wybrzeża i usiadła tak, że ciepła fala opływała lekko stopy. Trzęsła się z bezsilnego gniewu. Przynajmniej jak tak dalej pójdzie, nie zacznę się nad sobą użalać, pomy-

ślała. Dobre i to! W całym swoim życiu nie spotkała nikogo tak jawnie wrogiego. Oczywiście, gdyby kiedykolwiek znalazła się z kimś takim w sytuacji towarzyskiej czy służbowej, natychmiast by zareagowała. Próbowała się uspokoić, przypominając sobie, że Kyle jest kompetentny, inteligentny i zaradny Nie tylko poradził sobie z szałasem i ogniskiem, zdobył spory zapas świeżych owoców i z wydrążonej kłody skonstruował zbiornik na wodę deszczową, ale też ułożył na plaży napis SOS - widoczny, jak można było mieć nadzieję, dla wszystkich nisko lecących samolotów - który można było w każdej chwili zapalić, pod warunkiem, że drewno pozostanie suche. - Przypuszczam, że biorąc pod uwagę okoliczności, lepiej wylądować na wyspie z zaradnym draniem niż z nieprzydatnym do niczego czarusiem - powiedziała do siebie Skye, usiłując się pocieszyć. Niestety, Kyle wydawał się mieć talent do zadawania celnych ciosów i rozdrapywania jej ran. Pociągnął spory łyk rumu i skrzywił się, gdy poczuł palący płyn w gardle. Ten alkohol ma chyba ze sto procent, uznał, ale to dobrze. Dlaczego, do diabła, zachowuję się tak okrutnie? - dziwił się sam sobie Kyle. Skye stanęła na wysokości zadania - nie narzekała, nie wpadła w histerię, wykonywała jego polecenia posłusznie i szybko. Podobała mu się i zarazem ją podziwiał. Skąd więc te kąśliwe uwagi? Odwrócił się, żeby popatrzeć na plecy Skye. Jest taka drobna, pomyślał zawstydzony Jest jakieś takie powiedzenie... liczy się nie postura mężczyzny, ale wola walki, jaką ma w sobie. Przyszło mu do głowy, że Skye jest delikatną kobietą, lecz niesłychanie dzielną, pragnącą stawić czoło przeciwnościom. Nie powinien się na niej wyżywać. Chciał wstać, lecz się rozmyślił. Rano ona będzie pewnie w lepszym nastroju na przyjęcie przeprosin. Zapatrzył się w ogień. Sącząc rum, Kyle liczył na to, że mocny trunek ukoi stargane nerwy i pozwoli się odprężyć zmęczonym mięśniom.

Skye wpatrywała się w morze, a po chwili wyjęła stopy z wody, bo lekki chłód nocnego powietrza przyprawił ją o dreszcz. Poczuła wdzięczność do losu, że jak już samolot musiał się rozbić, to przynajmniej w ciepłym klimacie. Wstała i poszła do szałasu, mijając siedzącego przy ognisku Kylea. Miała nadzieję, że zaśnie, jak tylko przyjmie pozycję horyzontalną. Posłanie z piasku pozostawiało wiele do życzenia, jednak z determinacją zwinęła się w kłębek, podkładając pod głowę płócienną torbę. Wbrew oczekiwaniom sen nie nadchodził. Od czasu do czasu dobiegał ją trzask ognia albo szelest lekkiego wiatru w pobliskich zaroślach. Nie słyszała, żeby Kyle się poruszył. W końcu ukołysał ją monotonny szum fal. Powinna się była spodziewać, że coś jej się przyśni. I rzeczywiście, we śnie powróciło koszmarne wspomnienie. Naprawdę bała się ciemności. Zaczęła się jej bać. Choroby i śmierci brata - cichego, nienarzeka-jącego i pogodzonego z losem. Steven nie podnosił głosu i dawał sobie radę dzielnie i pogodnie. Tylko raz się załamał, pod koniec, majacząc po jakichś lekach. Ona była przy nim, bo Virginia spała. Krzyknął, ponieważ go bolało, a ona nie była w stanie mu pomóc. Nie czuł jej ręki w swojej, nie słyszał jej głosu. Tylko wciąż ją wołał. „Skye... jest tak ciemno, tak ciemno i zimno. Skye, gdzie jesteś? Tak strasznie ciemno i zimno... Proszę, zrób coś z tą ciemnością... proszę, Skye". Nad ranem znowu był przytomny Złapał za ręce żonę i siostrę, kobiety, które kochał, żeby im powiedzieć, że już nie chce poddawać się terapii. - Skye! Ocknęła się raptownie i uświadomiła sobie, że rzeczywiście ktoś ją woła i mocno nią potrząsa. Zdezorientowana, zamrugała powiekami. Gdy po chwili oczy przyzwyczaiły się do panującej wokół ciemności, dostrzegła zarys twarzy - Skye! - Głos Kylea był zaskakująco czuły - Skye! - Powtórzył łagodnie jej imię i jeszcze raz lekko nią potrząsnął. - Wszystko w porządku? Natychmiast usiadła i gwałtownie wyrwała się z jego uścisku. Oto znajdowała się w towarzystwie przekonanego o swojej przewadze

mężczyzny i nieświadomie we śnie odsłoniła się przed nim ze swoją słabością. - Przepraszam. Zbudziłam cię? Krzyczałam? Postaram się, żeby to się nie powtórzyło. - Nie, nie krzyczałaś. - Pokręcił wolno głową. - Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Chcesz o tym porozmawiać? - Nie! - zawołała, przerażona. - Wiesz, jestem człowiekiem. - Tak? - spytała tylko. Była zbyt wykończona, żeby silić się na cyniczny dowcip. Chociaż raz nie odgryzł się zgryźliwą ripostą. Nie zauważyła, że się poruszył, i drgnęła, gdy dłonią musnął delikatnie jej policzek. - Tak - powiedział cicho, przesuwając powoli dłoń. Gdy znieruchomiała, zgrubiałym kciukiem dotknął jej dolnej wargi. - Tak, Skye, jestem człowiekiem. Skye przez chwilę poddała się czułemu dotykowi; sekundy mijały, a ona wpatrywała się w światło odbijające się w oczach Kylea. W końcu westchnęła i się odsunęła. Nie potrafiła zaufać temu nagle odmienionemu mężczyźnie, nie miała też ochoty zwierzać mu się ze swoich sennych koszmarów. Nie znali się i nie przepadali za sobą. - Nic mi nie jest - oznajmiła stanowczo. - Postaram się więcej ci nie przeszkadzać. - Nie przeszkodziłaś mi - zaoponował, ale nie nalegał ani już jej nie dotykał. Usłyszała szelest w mroku i uświadomiła sobie, że wstał. Nie widziała, jak wychodził, ani nie słyszała cichych kroków na piasku. Zaciekawiona, czekała, i znowu była zaskoczona, gdy Kyle pojawił się przed nią, podając łupinę kokosa. - Łyk rumu - wyjaśnił. - To ci pozwoli zasnąć. - Nie mogę go wypić bez rozcieńczenia! - zaprotestowała Skye. - Przepraszam. W barze zabrakło coli, toniku i wody mineralnej -powiedział ze śmiechem. - Połknij chociaż trochę. Gwarantuję, że pomoże na to, co cię gryzie.

Podejrzliwie wpatrując się w ciemność, żeby dostrzec minę Kylea, Skye odchyliła głowę i wypiła płyn jednym haustem, po czym zaczęła gwałtownie łapać powietrze, a oczy zaszły jej łzami. Zakrztusiła się i zakaszlała, a Kyle poklepał ją po plecach. - Lepiej? - zapytał. - Chyba tak - zgodziła się, wciąż niepewna. - Myślisz, że teraz zaśniesz? A może chciałabyś pogadać? Chciałbym coś dla ciebie zrobić. - Naprawdę - upierała się Skye - wszystko w porządku. Skuliła się na piasku i zamknęła oczy. - Na pewno zasnę. - Przez kilka sekund wahała się, ale on nie odchodził. Odezwała się więc, nadal odwrócona do niego plecami. - Jeśli już musisz coś zrobić - powiedziała - to rozpal jeszcze jedno ognisko. Nie odpowiedział, lecz po chwili zniknął. Najwyraźniej bez trudu poruszał się w ciemności. Tym razem słyszała, jak zbiera nowe gałęzie. Niedługo po tym zapłonęło kolejne ognisko. Otulona bladopomarań-czowym blaskiem, Skye zapadła w odprężający sen. Gdy Kyle wrócił, ujrzał odwróconą od niego plecami Skye. Jeszcze parę centymetrów, pomyślał, a znajdzie się na zewnątrz prowizorycznego schronienia. Leżała spokojnie. Nie była klasycznie piękna, ale w pewnym sensie wyjątkowa, a także intrygująca. Nos miała delikatny i prosty, usta pełne, bardzo zmysłowe, zwłaszcza teraz, gdy lekko je rozchyliła, i drobne białe zęby Przypomniał sobie, jak obudziło go jej pełne cierpienia mamrotanie. Rysy twarzy miała napięte, i chociaż nie rozróżnił wszystkich słów, brzmiały, jakby starała się kogoś uspokoić. .Wszystko będzie dobrze, zaraz zrobi się ciepło i jasno...". - To zapamiętał. Był pewny, że śnił jej się brat, którego straciła; sen był prawdopodobnie wywołany bezceremonialną uwagą Kyle a. Zupełnie niepotrzebną. Rzucił ją, ponieważ to, co Skye powiedziała, zabrzmiało tak, jakby z łaski odwiedziła szwagierkę tylko dlatego, że akurat odbywała podróż służbową. Od pewnego czasu Kyle potępiał taką postawę. Interesy nie powinny być ważniejsze od życia osobistego i rodzinnego. To

nie była tylko poza. Nauczył się, jak nie zaniedbywać syna, a jednocześnie prowadzić interesy. Dla Lisy sprawy służbowe były wszystkim; nigdy nie miała czasu dla Chrisa. Dwadzieścia lat nieudanego małżeństwa to aż nadto, pomyślał z goryczą. Dziwne, uznał. Powinienem się martwić o to, żeby przeżyć, a nie wracać do już zamkniętych spraw. Nie wolno lekceważyć sytuacji; pomoc może nie nadejść tak szybko, jakby tego sobie życzył, o ile w ogóle nadejdzie. Liczba maleńkich wysepek rozrzuconych na Pacyfiku dochodziła do tysięcy; ocean w najszerszym miejscu miał jedenaście tysięcy mil. Nawet gdyby ktoś wiedział w przybliżeniu, gdzie samolot się rozbił, znalezienie ich może ratownikom zająć całe wieki. A jednak nie czuł żalu, że jego dotychczasowe życie - dynamiczne, aktywne - może się przedwcześnie zakończyć. Był rozgoryczony, że koniec dwudziestoletniej walki jeszcze wczoraj leżał w zasięgu ręki - za kilka dni miał triumfalnie osiągnąć cel. Istnienie Chrisa, jego syna, nadawało jedyny sens zmarnowanym latom. Chris, teraz już niemal mężczyzna, był w stanie podchodzić rozsądnie do konfliktu rodziców, dokonywać własnych osądów, zaakceptować winy i wciąż kochać... Skye nagle się poruszyła. Niespodziewanie ogarnęło go żarliwe pragnienie, żeby otoczyć ją ramionami, pocieszyć i chronić, ale doskonale wiedział, że byłaby przerażona takim jego zachowaniem. Marszcząc brwi, wyciągnął się jakiś metr od niej, położył głowę w zgięciu łokcia i patrzył na dach z pierzastych liści. Był zdumiony własną reakcją na tę kobietę. Chociaż formalnie wciąż był żonaty, jego małżeństwo od dawna nie funkcjonowało. Przez ostatnich dziesięć lat był oficjalnie w separacji. Najpierw nie naciskał na rozwód; nie zamierzał bowiem się żenić. Jednak nie był też stworzony do życia w celibacie, więc wiązał się z różnymi kobietami. Zawsze na początku znajomości upewniał się, czy one są świadome okoliczności, i szanował te, które rozumiały, jaka jest sytuacja. Niczego nie ukrywał, wykładał wszystkie karty na stół. Zazwyczaj był uprzejmy, miły i czarujący w stosunku do płci przeciwnej zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym.

Nigdy nie został pokonany przez kobietę, z którą wiązały go interesy. Może z takim rodzajem porażki łatwiej by się pogodził. Natomiast on poległ przez intrygi, rozmaite nieczyste sztuczki. Emocje uległy rozchwianiu, natomiast ze zmysłami było wciąż wszystko w porządku. Przypomniał sobie to gwałtowne pożądanie, które ogarnęło go wcześniej. Zapragnął Skye mocniej niż jakiejkolwiek innej kobiety. Może Skye nie jest mężatką, ale z tego, co czytał, należy do jakiegoś mężczyzny. W każdym razie nie wymieniła jeszcze jego imienia; a senne koszmary dotyczyły zmarłego brata. Na jawie nie zdradziła się z żadnymi osobistymi sprawami. No cóż, on też jej się nie zwierzał. Wydawało się to niewiarygodne po całym dniu, który spędzili razem, w szczególnych okolicznościach, po cudem przeżytej katastrofie, lecz właściwie leżał obok całkiem nieznajomej kobiety, która, mimo to, działała na niego jak żadna inna. Z pożądaniem mógł sobie poradzić, za to wobec innych emocji był bezradny. Nie chciał się wyżywać na Skye. Był szorstki, ale nie okrutny. Poza tym wcale nie podobało mu się, że zapragnął ją chronić, pocieszać. Jeśli chce się coś chronić, zwykle chce się to posiadać, pomyślał i zrozumiał, dlaczego był zły Ona należy do kogoś innego, i to go gniewa. Co za absurd! Odwrócił się plecami do Skye. Za chwilę wreszcie zasnął. * ** Kyle stał na gładkim kawałku rafy, gotów w każdej chwili rzucić się do akcji. Napięte plecy i barki zaczynały go boleć. Ramię, w którym trzymał coś, co miało przypominać harpun - gałąź ze spiczastym końcem, którą ostrzył dobrą godzinę - zaraz mu odpadnie. Trudno było ściskać gałąź, stojąc w wodzie. Poniewczasie zgromił się w duchu za to, że wyrzucił do morza sandały Skye na szpilkach. Z długich skórzanych pasków można by zrobić uchwyt dla dłoni. Człowiek uczy się całe życie, pomyślał. Wczoraj był tak zły na te cholerne buty, że cisnąłby je w morze, nawet gdyby były nabijane

brylantami. No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Trzeba w tych okolicznościach dobrze się zastanowić, zanim coś się zrobi - nawet pod wpływem złości. Zacisnął sztywniejące palce wokół harpuna. Ze dwadzieścia razy próbował złapać rybę, która unosiła się nieruchomo w czystej wodzie, pewnie śmiejąc się (przysiągłby, że te ryby się śmieją) z jego nieudanych łowów. Widział nieraz, na różnych wyspach, jak tubylcy robią to zupełnie bez wysiłku. Oczywiście, urodzili się z tą umiejętnością... Bez wykrętów, stary, skarcił się w duchu, próbuj dalej. Przynajmniej w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby zobaczyć jego niezdarne poczynania. Niewielki żółtogon przepłynął niespiesznie obok gołych nóg Kylea, niemal ocierając się o nie. Wypłynął jakiś metr dalej, nieruchome czarne oczy patrzyły prosto na Kyle a. Rzucił się w przód. Ryba wcale nie odpłynęła w popłochu, tylko odsunęła się o trzydzieści centymetrów. Cholera! Ależ jestem groźny! Kyle westchnął zakłopotany, jednak wytrwale uniósł harpun jeszcze raz, czekając, aż woda się uspokoi. Wyniosły żółtogon obserwował go wciąż obojętnym wzrokiem. Kyle znowu zanurkował. Tym razem dopadł rybę, która wiła się szaleńczo na końcu harpuna, gdy Kyle uniósł ramię nad wodę. Roześmiał się triumfalnie. - Nikomu o tym nie opowiem! - zapewnił trzepoczącą się rybę. Wyszedł na brzeg ze zdobyczą. Sprawił ją zręcznymi pociągnięciami scyzoryka, a potem skonstruował prymitywny ruszt z patyków, żeby się upiekła. Czując się absurdalnie zadowolony jak na człowieka, który zniszczył swój najlepszy samolot i utknął na bezludnej wyspie z dala od rodziny, przyjaciół i własnej firmy, wrócił do wody, żeby popływać. Skye budziła się powoli. Nie wyrwało jej ze snu nic konkretnego, raczej wschodzące słońce ogrzewało ją uporczywie, aż leniwie uniosła ciężkie powieki. Nie była zaskoczona, że jest na wyspie, mimo że sen pomógł jej zapomnieć o wczorajszej katastrofie. Wsparłszy się na łokciu, zobaczyła, że ognisko nadal płonie. Piekło się na nim coś

o zniewalającym zapachu, nawleczone na prymitywny rożen. Skye zastanawiała się, co takiego znalazł Kyle, jednocześnie upomniała się, że wszystko pachniałoby jej cudownie, bo zeszłego wieczoru ledwie skubnęła krakersa. Rozejrzała się po tej części wyspy, którą miała w zasięgu wzroku. Gdyby tylko za rogiem znajdowała się prywatna willa albo hotel, to miejsce byłoby rajem. Nigdy nie widziała takiego czystego białego piasku. Wysoka trawa i las tropikalny miały barwę niewiarygodnie głębokiej zieleni. Pośrodku wyspy wznosiła się góra, która niegdyś musiała być czynnym wulkanem, i wydawała się sięgać błękitnego nieba pełnego puszystych białych chmurek. Jednak to nie był raj, lecz piekło uwięzienia. Przestań, skarciła się w duchu. Ktoś się zjawi i nas uratuje. Przeciągnęła się, usiadła po turecku i rozejrzała się wokół siebie uważniej. Dziwne, pomyślała, ogień słabnie pod pieczenią, a jej współtowarzysza nie widać. Podrapała się po swędzących plecach i skrzywiła, bo na skórze miała piach. Oddałaby w tej chwili wszystko za tubkę pasty, mydło i szampon do włosów. Przeciągnęła po nich palcami, próbując doprowadzić do ładu skołtunione pasma. Ziewnęła, zastanawiając się od niechcenia, czy powinna zainteresować się tym, co się piekło na rożnie. Wtem w jej polu widzenia znalazł się Kyle. Skye znieruchomiała. Jej towarzysz niedoli, pogwizdując wesoło, wynurzył się z morza całkiem nagi i zmierzał do ich skromnego obozowiska. Skye dopiero teraz zauważyła to, co powinna była dostrzec wcześniej - że ubranie Kylea leży porządnie złożone przy ognisku. - Cholera jasna! - zawołała, przyciągając natychmiast jego zaskoczony wzrok. - Nie masz w sobie odrobiny przyzwoitości? Przestał gwizdać. Ponieważ Skye pilnowała się, żeby patrzeć mu w twarz, widziała, jak znika z niej wesołość i rysy znów stają się surowe. - Chyba mam jakąś odrobinę - odparł, opierając dłonie na biodrach i zmuszając Skye do odwrócenia wzroku. - W razie gdybyś nie zauważył, przypominam, że jestem kobietą! -Skye zaczerwieniła się, bo Kyle nie ruszył się, żeby sięgnąć po ubranie.

- Prosiłem cię, żebyś nie zwracała uwagi na dzielące nas różnice płci. - Czy mógłbyś łaskawie coś włożyć na siebie? - zażądała rozdrażniona. Uniósł kpiąco brew. - O co chodzi, pani Delaney? Nie podoba się pani to, co widzi? A może podoba się aż za bardzo? Skye zdawała sobie sprawę z tego, że Kyle ją prowokuje. Wbiła w niego nieruchome spojrzenie, a następnie powoli zaczęła przesuwać wzrok z twarzy w dół, zatrzymując się na ułamek sekundy na trzech strategicznych punktach: klatce piersiowej, biodrach i udach. Przemknęło jej przez głowę, że aby jej ostentacyjne oględziny były jeszcze bardziej upokarzające, powinna siedzieć na stołku barowym, trzymając w palcach długą, elegancką cygarniczkę. Nie mając odpowiednich rekwizytów, zachowywała się, jakby się nic nie stało, choć tylko ona wiedziała, że drżą jej dłonie, którymi obejmuje kolana. Niestety oględziny nie zbiły Kylea z tropu, tak jak powinny - Mam się obrócić? - zapytał z uśmieszkiem. Zdobyła się na gest dłonią i odparła z doskonale udawaną protekcjonalnością: - O, tak, proszę. Obrócił się powoli, podejmując wyzwanie. - Ijak? Ich spojrzenia znowu się spotkały. Skye była zdumiona, że tak dobrze blefuje, i zdeterminowana ani na sekundę nie wypaść z roli. Wzruszyła ramionami, udając, że tłumi ziewanie. - Standard. Chociaż tyłek niezły Odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem, po czym sięgnął po slipki i dżinsy - Twarda sztuka z ciebie - przyznał, pełen podziwu. - Standard, co? Założę się, że mój „standard" w tej chwili czuje się o wiele lepiej niż twój. Dziesięć razy lepiej kleić się trochę od soli niż od wczorajszego brudu i piachu. Powinnaś pójść w moje ślady.

- Spróbuję, jak będę sama. - Poczujesz się lepiej. To logiczne, pomyślała, bo nie mogę się czuć gorzej, ale nie zamierzała mu o tym mówić. Przyglądanie się jego nagości wymagało wielkiej siły woli. Miała wstrząsającą świadomość, że jego drugie przypuszczenie było słuszne: trochę za bardzo spodobało jej się to, co zobaczyła. Wyglądało na to, że pilot Kyle ćwiczył na tej samej siłowni, co Sylvester Stallone. Mogłaby mu szczerze powiedzieć, że jest w świetnej formie - muskularny, barczysty i smukły. A także dodać, że pewnie spędza dużo czasu na słońcu, ponieważ był bardzo opalony poza tą częścią ciała, którą zakrywały prawdopodobnie krótkie spodenki obcięte z dżinsów, a nie typowe kąpielówki. Tak, spodobało jej się to, co zobaczyła, i było to niepokojące, ponieważ nagle uprzytomniła sobie, że odkąd los rzucił ją na tę wyspę, ani razu nie pomyślała o Tedzie. A przecież jestem w nim zakochana, powiedziała sobie, przywołując obraz mężczyzny, którego poślubi, gdy nadarzy się odpowiednia okazja, kiedy przeminie żałoba, a firma rozkwitnie. Ted - ciepłe brązowe oczy, płowe włosy, aura nerwowej uprzejmości. Obraz niemal natychmiast się rozpłynął i nie potrafiła go znowu przywołać. Jakie to absurdalne, pomyślała z konsternacją, przecież Ted jest czarujący, przystojny, silny... Mają tyle ze sobą wspólnego, podziwiają się nawzajem... Obraz jednak nie chciał wrócić. Obiecała sobie, że gdy zostanie sama, wyciągnie portfel, znajdzie swoje zdjęcie z Tedem z jego ostatniej premiery i przypomni sobie wszystkie szczegóły jego twarzy Była zła na siebie, że wcześniej nie pomyślała o Tedzie. A powinna! Wiedziała, że będzie szalał, gdy ona nie zadzwoni. Chociaż nie, szaleństwo nie było w stylu Teda. Cierpiałby w milczeniu. Nagle Skye uznała, że powinien rozpaczać. Zaraz jednak doszła do wniosku, że nie mogłaby tego oczekiwać, skoro sama dopiero teraz wspomniała Teda. To dlatego, że nie widziałam go od dwóch miesięcy, usprawiedliwiała się sama przed sobą. Byłam u Virginii, a z nią rozmawiałam tylko o Stevenie. A poza tym, musiała to przyznać, było prawie niemożliwe wyobrazić sobie innego mężczyznę, mając przed sobą Kylea.

Skye nagle zdała sobie sprawę, że się w niego wpatruje. Przerażona, że jej obecna reakcja może zepsuć poprzednio demonstrowaną pewność siebie i obojętność, zaczęła udawać, że wytrzepuje piasek z ubrań. - Tak naprawdę - odezwał się Kyle - nie zamierzałem urazić twego poczucia przyzwoitości. Gdy poszedłem popływać, spałaś smacznie i nawet chrapałaś, więc nie sądziłem... - Ja nie chrapię! - przerwała mu z oburzeniem Skye. Wzruszył ramionami z kpiącym uśmiechem. - W każdym razie spałaś mocno i myślałem, że jeszcze długo się nie obudzisz. Skye wstała, ostrożnie sprawdzając przy tym zwichniętą kostkę. Wciąż bolała, ale można było się na tej nodze wesprzeć. - Oszczędzaj ją dzisiaj - poradził Kyle. Zdążył wciągnąć spodnie. Od pasa w górę był nagi, umięśniony tors lśnił od słonej wody. Ciemne mokre włosy tworzyły fale nad czołem, co nadawało mu nieco chłopięcy wygląd. Gdy się uśmiechnął -prezentował się inaczej niż niemiły facet, który traktował ją szorstko i bezceremonialnie. Nie była głupia; wiedziała, że tamten wciąż istniał. Owszem, musiała przyznać, że jest atrakcyjny fizycznie, ale z pewnością nie było w tym nic więcej niż aprobata dla dorodnego osobnika płci męskiej. - To nie będzie trudne - odparła Skye. - Nie ma tu miejsca na maratony, a poza tym nigdzie się nie wybieram. - Zrzuciła marynarkę i podeszła bliżej do ogniska, żeby się przyjrzeć pieczonemu mięsu. -Co to jest? - zapytała. - Ona się pyta, co to jest! - zawołał Kyle. - A jak myślisz? Ryba. - Wiem, że ryba - odparła Skye z protekcjonalną cierpliwością, mimo że wcale nie była tego pewna. Ale jaka? - Mały żółtogon. - Ty go złapałeś? - zapytała z powątpiewaniem, klękając przy ognisku i podwijając rękawy bluzki, bo poranne słońce intensywnie grzało. - Jak?

- Nadziałem go na harpun - odparł z dumą, nie wspominając o nieudanych próbach. - Nie wiem, kto był bardziej zdumiony: ja czy moja ofiara. - Cóż, gratuluję. Nie powinniśmy jej odwrócić? - Uhm. - Kyle przekręcił prowizoryczny rożen. - Trzymałem rybę wysoko, bo próbowałem ją uwędzić. - Aha. - Skye potrafiła szyć, ale z gotowaniem szło jej znacznie gorzej. Radziła sobie jako tako z wołowiną i kurczakiem, jednak gdy nachodziła ją chętka na owoce morza, wolała się udać do dobrej restauracji. Uśmiechnęła się z aprobatą do Kylea. - Wygląda na to, że masz przydatne umiejętności. - Dzięki, pani Delaney. - Usiadł obok niej i odwzajemnił uśmiech. - Ty też musisz wykorzystać kilka swoich talentów. - Talentów? - powtórzyła Skye. - Na przykład jakich? - Rozejrzała się po otoczeniu. - Zaprojektować odzież dla rozbitków? Kyle roześmiał się serdecznie i pokręcił głową. - Jestem pewien, że masz też inne talenty, ale szczerze mówiąc, chodzi mi właśnie o ten. Jak już pewnie zauważyłaś, jest gorąco w dzień i trochę chłodno w nocy. Chcę skrócić spodnie. Widziałaś już wszystko, i nie zrobiło to na tobie specjalnego wrażenia, myślę więc, że widok gołych kolan cię nie urazi. Proponuję, żebyś zamieniła tę spódniczkę na coś bardziej praktycznego. Potnij tę bluzkę. Potem weź te skrawki, nasze marynarki oraz ten swój ukochany przybornik i uszyj nam coś w rodzaju pościeli. - Czy spodziewasz się, że zostaniemy tu dłużej? - spytała Skye. Kyle szybko rozważył, co odpowiedzieć. Nie chciał jej ani przygnębiać, ani oszukiwać czy składać pustych obietnic. Od wczoraj w pobliżu nie przeleciał żaden samolot; nie dostrzegł też na morzu ani jednego jachtu. Do tej pory musiała się rozejść wiadomość, że learjet nie doleciał do miejsca przeznaczenia, i ekipy ratownicze powinny działać. - Nie przypuszczam, że zostaniemy tu na zawsze - zażartował - ale możemy się postarać, żeby było nam jak najwygodniej, dopóki

musimy przebywać tutaj. Poza tym dobrze to zrobi naszej psychice, jeśli będziemy czymś zajęci. Nuda prowadzi do bezsensownych kłótni, a nawet depresji. Skye skinęła potakująco głową, przypomniawszy sobie, jak szybko minęły im wczorajsze popołudnie i wieczór, gdy przygotowywali się do przetrwania nocy. Byli zbyt zajęci pracą, żeby rozmawiać, a co dopiero wymyślać kąśliwe uwagi. - Czy ta ryba już się upiekła? - zapytała. - Jestem potwornie głodna. - Powinna być dobra. - Kyle zdjął rybę znad ognia, wołając „Au!", bo poparzył sobie palec, usiłując nadziać mięso na patyki. Skye zachichotała, co zaskoczyło ją samą. Dobrze było żyć, mimo wszystkich niedogodności. Kyle trochę się nachmurzył, lecz potem uśmiechnął. - Śmiej się, księżno, ale zakasuj rękawy. Nie pozwolę na obijanie się na wyspie. Może się czegoś napijemy? Skye skrzywiła się, jednak pozbierała kokosy. Będzie musiała się nauczyć lubić smak soku czy też mleka kokosowego, jak je nazywano. Usta miała spieczone po nocy, w brzuchu jej burczało i gdy Kyle wywiercił scyzorykiem otwory w kokosie, po czym podał jej kawałek ryby na patyku, pochłonęła wszystko łapczywie. - I jak? - zapytał Kyle. - Jak się nie ma jajek i bekonu - odparła Skye - może być. Słyszałam, że najpopularniejszymi rybami w strefie raf koralowych są lucjany i graniki. Jak udało ci się znaleźć żółtogona? - Żółtogon należy do lucjanowatych - wyjaśnił Kyle, z błyskiem w oku. - Aha. - Zirytowana, że tak wyraźnie bawi go jej ignorancja, burknęła: - Mówiłam ci, że nie znam się na łowieniu ryb. - Czy ja coś mówię? - Nie musisz mówić. Uśmiechasz się pod nosem. - Przepraszam, potrafię kontrolować swoje słowa, ale nie uśmiechy Mimo że Skye była zła, stwierdziła z zaskoczeniem, że się śmieje. Wyglądało na to, że - jeśli nie liczyć uwag na temat własnej nagości

- Kyle się stara ułatwić im przymusowy pobyt na wyspie. W nocy rozniecił dla niej drugie ognisko; ona też może się trochę postarać. - Teraz już wiem, że żółtogon to też lucjan - powiedziała. -A właściwie, cieszę się, że ty wiesz. Jestem pewna, że w morzu pływa mnóstwo niejadalnych ryb, a ja w ogóle nie potrafiłabym ich rozpoznać. W dodatku nie natrafiłam na ani jedną ość. Najwyraźniej masz talent do robienia filetów. - Myślę, że oboje odkryjemy w sobie wiele talentów. Spojrzała na niego niepewnie. - Może nie będziemy musieli. Ekipy ratownicze bez wątpienia już wyruszyły. - Jasne - potwierdził Kyle, skupiając się na jedzeniu i nie patrząc Skye w oczy Nie spodobał jej się ton jego głosu. - Znajdą nas, i to niedługo - podkreśliła. - Twój facet na pewno poruszy niebo i ziemię, żeby cię znaleźć. Skye natychmiast zesztywniała. - Owszem. - Zrozumiała, że Kyle musiał czytać artykuły, w których pojawiało się jej nazwisko. - Czemu za niego nie wyszłaś? - zapytał nagle Kyle. - To chyba nie jest twoja sprawa - zauważyła chłodno Skye. - Jeśli to, o czym czytałem, jest prawdą, spotykasz się z Tedem Trainorem od czterech lat. Miałaś czas podjąć decyzję, moja pani. Coś tu musi być nie tak. - Powtarzam - głos Skye był wręcz lodowaty - to nie twoja sprawa. - Była zaskoczona, że udało mu się ją zdenerwować. - Wszystko jest w porządku - oświadczyła, mimo że wyjaśnienia nie były potrzebne. - Ted jest cudownym człowiekiem, jest... Kyle się zaśmiał, niezrażony jej nagłym chłodem. - Cudownym człowiekiem? Kochana, z całą pewnością coś musi być nie tak. - Skąd to przypuszczenie? - zapytała ze złością Skye, zirytowana na niego i samą siebie. Jakie znaczenie ma opinia Kyle a? Wiedziała, że

ją prowokuje, ale połknęła przynętę. - Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, to powiem ci, bo może ci się to przyda, gdybyś kiedyś stracił pracę pilota i szukał zatrudnienia w jednej z tych szmatławych gazet. Ted Trai-nor ma wszystko, czego może pragnąć kobieta. Jest niesamowicie inteligentny, pracowity, zdolny... - Przystojny? - podrzucił Kyle z szerokim uśmiechem. - Bardzo - odparła Skye i ciągnęła: - Wyjątkowo uprzejmy, silny, czarujący... - Męski, ale wrażliwy - dodał Kyle, unosząc kpiąco brew. - Właśnie. Ted naprawdę taki jest, pomyślała Skye. Po co więc go broni, skoro to nie jest konieczne? Wyglądało na to, że Kyle wie o niej całkiem sporo. - Szczerze mówiąc - powiedziała - Ted jest bardzo podobny do ciebie. Jesteście mniej więcej tego samego wzrostu i budowy. Jednak tutaj podobieństwa się kończą. Ted nie wypytywałby kogoś, kogo dopiero co poznał, o jego życie osobiste. Potrafiłby też zachowywać się uprzejmie! - Ach... jest taki silny i powściągliwy. - Zgadza się - przytaknęła, świadoma, że Kyle z niej drwi. - Chodzący ideał. - Kyle przełknął ostatni kęs ryby i rzucił swobodnie: - Może macie problem ze sprawami łóżkowymi? Skye nie skończyła jeszcze jeść, i zakrztusiła się ostatnim kęsem. Łapała powietrze, czując się upokorzona. - Nie powinno cię to obchodzić. - Ach, a więc mam rację. - Nie bądź śmieszny! - zirytowała się Skye. - Nie mamy żadnych pro... - Urwała, uświadamiając sobie, że jemu właśnie chodzi o to, żeby się tłumaczyła. - Nie mam ochoty rozmawiać z tobą o moim życiu dodała. - W porządku. Zapalił papierosa i zapatrzył się w morze. Skye nie mogła zrozumieć, dlaczego Kyle aż tak ją zdenerwował, i po prostu miała ochotę wywołać awanturę.

- Twoje związki są z pewnością doskonałe - zauważyła ironicznie. - Daleko im do tego. - Dziwne. Przecież jesteś taki atrakcyjny! Pilot, który lata po świecie, a w wolnym czasie opala się na plaży w krótkich spodenkach... - W spodenkach? - Kyle wychwycił to słowo. - Co za zmysł obserwacji! Jesteś spostrzegawcza, prawda? - Zaśmiał się dwuznacznie. Skye nie zarumieniła się ani na widok jego nagości, ani gdy ją wtedy bezczelnie sondował, ale teraz, kiedy nachylił się ku niej, gdy jego twarz i szeroka, pięknie umięśniona i owłosiona pierś były tak blisko, poczuła, jak żar zalewa jej policzki. Co się ze mną dzieje?, zadała sobie w duchu pytanie. Nie spędziła z nim nawet doby, lecz była pewna, że go nie lubi. Mimo to miał wpływ na jej zachowanie. Potrafił ją rozgniewać, rozwścieczyć... a gdy był blisko, oblewała ją fala gorąca. Serce biło przyspieszonym rytmem... Żar tropików, pomyślała, sprawia, że stałam się bardziej podatna na różne bodźce, a poza tym w sytuacji zagrożenia traci się samokontrolę. Dlaczego nie wyszła za Teda? Naprawdę kochała go, i to była dobra miłość zrodzona z przyjaźni, wielu godzin spędzonych razem... Dlaczego więc nie mogła podjąć decyzji i dlaczego teraz siedziała blisko tego gbura, i żałowała, że brakuje jej odwagi, by wyciągnąć rękę i go dotknąć? - Nie jestem szczególnie spostrzegawcza! - rzuciła. - Po prostu mam oczy Kyle uśmiechnął się, ale bez złośliwości. Skye przyszło na myśl, że znają się zaledwie od wczoraj, a jednak nie są tak całkiem obcy. Ted ani razu nie zainteresował się, skąd wziął się jej lęk przed ciemnością; nie rozmawiał z nią też o Stevenie i jego śmierci. Pocieszał ją, lecz nie rozumiał, czym jest strata brata bliźniaka. Nie było go przy niej, gdy do tego doszło. - To świetnie - powiedział Kyle, muskając jej policzek opuszką palca. - Bystry wzrok będzie ci potrzebny, bo przed nami sporo roboty - Gra w dwadzieścia pytań skończona? - zapytała sucho Skye. - Chwilowo.

- Uratowały mnie obowiązki, czy tak? - Uhm - mruknął Kyle, podniósł się i otrzepał spodnie z piasku. -Bierzmy się do roboty Łap te swoje nożyczki, droga pani. - Przestań! - zaprotestowała Skye. - Co? - Mówić do mnie „droga pani"! - Za bardzo w stylu macho, co? Trudno się odzwyczaić. Poza tym człowiek potrzebuje jakiejś rozrywki, a mimo że to źle zabrzmi, zabawnie jest cię irytować. Uroczo się bronisz. Do tej pory to ja byłem budowniczym, zaopatrzeniowcem i kucharzem, więc teraz ty powinnaś się ruszyć. Nie mogła zaprzeczyć, że to on wykonał większość roboty, więc w milczeniu wyjęła nożyczki. - Co mam ciąć? - zapytała. - Moje spodnie. - Na tobie? - Z przyjemnością je zdejmę - odparł zjadliwie. - Nie, dziękuję! - Skye uklękła, zastanawiając się, od której strony zacząć. - Jak krótko mam obciąć? - Bardzo krótko. Skye zarumieniła się, ale szybko zrobiła nachmurzoną minę. - Uważaj i nie ruszaj się za bardzo, Kyle. Nie chciałabym zranić twojego... ego. Usłyszała jego śmiech, niski i gardłowy - Chociaż jesteś odważną młodą kobietą, pani Delaney, to chyba nie aż tak odważną, ani nie głupią. Zacisnąwszy wargi, Skye przystąpiła do cięcia materiału. Koniuszki jej palców reagowały za każdym razem, gdy musnęły ciało Kyle a; uwrażliwione nerwy wysyłały sygnały zarówno przyjemne, jak i niepokojące. Uświadamiała sobie, że utknęła na wyspie razem z bardzo zmysłowym mężczyzną. Co gorsza, reagowała na niego niejako wbrew sobie. Wciąż nie była przekonana, czy on jej się w ogóle podoba; natomiast była pewna, że ma do czynienia z męskim szowinistą.

Najwyraźniej traktował kobiety jak zabawki służące do przyjemnej rozrywki i okazjonalnego rozładowania napięcia. Nie zamierzała grać takiej roli tylko dlatego, że przypadkiem znaleźli się razem na bezludnej wyspie. - Obyśmy wydostali się stąd jak najszybciej! - mimowolnie wypowiedziała na głos życzenie. Kyle roześmiał się gardłowo, jakby odczytał jej myśli i bawiło go jej zakłopotanie. - Przestań się śmiać i stój spokojnie! - syknęła, przecinając materiał nogawki. - Tak, psze pani - odparł i dodał z nutą ostrzeżenia w głosie: -Chyba oboje wiemy, że będziesz bardzo uważać, prawda? - Zawsze bardzo uważam. - Jak to miło z twojej strony. Tym razem też - upewnił się. - O Boże! Jaki ty jesteś nieznośny! - zawołała wyprowadzona z równowagi Skye. - Chyba bardziej, niż myślisz - przyznał, nagle poważniejąc. Oboje umilkli. Skye pomyślała, że on ma rację. Niewątpliwie był gorszy, niż stwierdziła na początku.

3 - Dzięki - rzucił Kyle, odkładając na bok odcięte nogawki. - Spróbuj coś zrobić, zanim wrócę, dobrze? - dodał, po czym ruszył przed siebie. Skye zmusiła się do uśmiechu. - Jasne. Wyszoruję podłogi i umyję wannę. Dokąd idziesz? Nie zatrzymał się, ale odwrócił głowę, mówiąc: - Przeszukam szczątki samolotu. Może znajdę coś przydatnego albo dziennik. - Dziennik? - Pokładowy Powinien przetrwać eksplozję. Skye popatrzyła za Kyleem. Obserwowała jego umięśnioną męską sylwetkę o opalonej na brąz skórze. Czuła się tak, jakby usiłowała obłaskawić dobermana. Silnego, pewnego siebie, który potrafi być miły, w następnej chwili warczy i jest gotów ugryźć, mimo że podaje łapę. No cóż, uznała, można sobie wybierać przyjaciół, ale nie krewnych ani tych, z którymi przyszło nam utknąć na bezludnej wyspie. Pozbierała obcięte nogawki spodni Kylea i zabrała je do szałasu, dorzucając je do marynarki Kylea i swojego żakietu. Pełna najlepszych intencji zaczęła wypruwać podszewkę z żakietu, lecz odłożyła materiał i sięgnęła po torebkę, ponieważ przyszło jej coś do głowy Makijaż. Zwykła rutynowa czynność. Piętnaście minut starannego nakładania kremu i podkładu na twarz, cieni na powieki i szminki na usta. Chodziło o to, żeby podkreślić urodę, ale wyglądać naturalnie. Czas poświęcony na makijaż pozwalał kobiecie dobrze się poczuć, jeśli się nie wyspała czy nie była zadowolona ze swojej cery lub potrzebowała kosmetyku, żeby wydobyć jakiś atut urody Zacisnęła palce na plastikowym pudełeczku z cieniami. Łzy pod powiekami piekły coraz bardziej. Wstała, wyszła z szałasu i cisnęła

pudełeczko w kierunku gąszczu. Zdławiony szloch zmieszał się z przekleństwem. Obróciła się na pięcie i wróciła do szałasu. Ponownie usiadła przed stertą złożoną z resztek spodni, marynarki i żakietu, ale nie wzięła do ręki nożyczek. Wciąż miała ochotę wybuchnąć płaczem i poużalać się nad sobą, ale postawiła sobie za punkt honoru, żeby się powstrzymać. Wyjęła portfel, lecz nie po to, aby popatrzeć na banknoty i monety, które na bezludnej wyspie nie mogły się do niczego przydać. Chciała spojrzeć na zdjęcia, które trzymała pod plastikową zakładką. Oto Ted ze swoimi cudownymi ciepłymi oczami, uśmiechający się szczerze do obiektywu. Czy faktycznie ma taki długi nos?, zastanowiła się. To dziwne, przecież nie mogła tak szybko zapomnieć, jak on wygląda. Wzięła do ręki kolejną fotografię, na której figurowali oboje z Tedem. Tworzyli naprawdę atrakcyjną parę, oboje urodziwi, eleganccy. Dlaczego początkowo nie mogła go sobie przypomnieć? Nawet teraz zdjęcia nie ożywiły wizerunku Teda. Natomiast przypomniała sobie, jak poprosiła Teda, by poleciał z nią do Australii. Tego dnia Virginia zadzwoniła, aby poinformować Skye o pogorszeniu się stanu męża. - Kochanie, nie mogę - usprawiedliwiał się Ted. - W przyszłym tygodniu wypada premiera programu na licencji angielskiej. Nie mogę wyjechać, chyba że to nagły wypadek. Powinna mu była szczerze wyjawić, że to koniec pewnego etapu w jej życiu, prawdopodobnie najpoważniejszy kryzys, jaki kiedykolwiek będzie przechodziła. Przecież umierał jej brat bliźniak, z którym czuła się nierozerwalnie związana. Niczego takiego nie powiedziała, świadoma, że Ted wiedział, iż Steven jest śmiertelnie chory. A mimo to nie zdobył się na żaden gest. - Rozumiem - odezwała się wtedy. - Jesteś potrzebny tutaj. - Steven się nie podda - zapewniał ją Ted. - Jestem przekonany, że wszystko będzie dobrze. - Jasne - rzuciła Skye, chociaż nie wierzyła w szczęśliwe zakończenie. Nie było po temu przesłanek. Chemioterapia, naświetlania... wszystko na próżno. Już nic nie mogło pomóc Stevenowi.

Nie chciała, żeby Ted był na pogrzebie; nie potrafiła przyjąć niezręcznych wyrazów współczucia... Skye wzięła do ręki następne zdjęcie. Pamiętała, kiedy zostało zrobione. Steven, Virginia i ona popijali wino przed kominkiem w Sydney, świętując dzień, w którym firma Delaney Designs wyszła na prostą, i to jeszcze zanim minęła pierwsza rocznica istnienia firmy. To przeszłość; nie będzie jej opłakiwać. Musi się skoncentrować na teraźniejszości. Tyle że jest tak samo dołująca, pomyślała, ale po chwili wzięła się w garść. Wydostaną się z tej wyspy, pomoc nadejdzie. Na pewno. Skye włożyła portfel i drobiazgi z powrotem do torebki, a torebkę do dużej płóciennej torby. Postara się więcej nie oglądać swoich rzeczy, aby nie pogarszać i tak nie najlepszego nastroju. Zajmij się czymś, powiedział Kyle. Wzięła do ręki żakiet i wróciła do prucia podszewki. Spojrzała na kawałki materiału. Ma z tego uszyć pościel. Zachichotała nieco histerycznie. Oczami wyobraźni ujrzała reklamę: publikacje branżowe. FIRMA DELANEY URUCHAMIA NOWA LINIĘ: MARKOWA POŚCIEL ZE ŚCINKÓW Pomyślała, że powinna zacząć od swojego ubrania, które idealnie nadawało się do klimatyzowanych pomieszczeń. Noszenie go w tropikalnym klimacie było istną męczarnią. Rzuciła spojrzenie na plażę, by się upewnić, że jest sama, po czym zdjęła bluzkę z długimi rękawami i spódnicę i zaczęła ciąć. Czterdzieści pięć minut później patrzyła na swoje dzieło z zaskoczeniem. Nie wątpiła w swoje zdolności projektanckie, jednak zdziwiła się, że to, co stworzyła za pomocą „ukochanego przybornika", wyglądało jak prawdziwy kostium plażowy Skye zsunęła podarte pończochy i już miała wrzucić je do dogasającego ogniska, ale się powstrzymała. Mogą się jeszcze na coś przydać. Patrząc w niebo, zobaczyła, że słońce znajduje się dokładnie nad jej głową. Była wdzięczna, że Kyle zaproponował, aby zredukowali ubrania, jak tylko się da. Mimo że szałas zapewniał cień, można się było w nim ugotować.

- Za gorąco, żeby szyć pościel! - poskarżyła się głośno Skye rosnącej w pobliżu smukłej palmie. Przypomniała sobie jednak uwagi Ky-lea i z westchnieniem zaczęła pruć i dopasowywać kawałki podszewki. To będą bardzo krótkie prześcieradła, uznała, a uszycie ich zajmie więcej czasu, niż przypuszczała. Poczuła w końcu, że bolą ją palce. Otarła pot z czoła wierzchem ramienia. Spoglądając na cudownie przejrzysty ocean, uświadomiła sobie, że jeszcze się nie kąpała i że prawdopodobnie ma teraz jedyną szansę, ponieważ Kylea nigdzie nie widać. Skye chwyciła świeżo uszyte szorty i bluzkę bez rękawów i ułożyła je przy ognisku. Spoglądając z wahaniem na brzeg, upewniła się, że wciąż jest sama, i rzuciła się biegiem do wody. Nie była entuzjastką morskich kąpieli, wolała popływać w basenie, ale musiała przyznać, że woda jest wspaniała. Stojąc w niej po piersi, widziała czyste piaszczyste dno i własne stopy. Żadnych śladów po beztroskich turystach. Jednak brak śmieci oznaczał, że wyspy nie odwiedzali ludzie. Poczuła niemiły chłód, mimo że woda była ciepła. Kyle wyjaśnił jej, żeby zapaliła ich sygnał SOS tylko wtedy, gdy dostrzeże statek, łódź albo samolot. Tymczasem nie było kogo alarmować, a przecież samoloty ratownicze powinny tędy przelecieć! Spędzili na wyspie całą dobę. Coś otarło się o jej nogę. Spojrzała w dół i zobaczyła ławicę lśniących, jaskrawożółtych ryb. Były piękne i w innych okolicznościach ten widok mógłby ją podnieść na duchu. Teraz tylko uświadamiał boleśnie, że znajduje się daleko od znanego sobie świata drapaczy chmur, zatłoczonych ulic, wygodnych gabinetów. Przybita, ze zwieszoną głową, powoli zaczęła wychodzić z wody, ale stanęła jak wryta na dźwięk znajomego głosu: - Doprawdy, pani Delaney! Czy pani nie ma odrobiny przyzwoitości? Skye czuła, że się czerwieni, choć nie była pewna, czy ze złości, czy zakłopotania. Kyle obserwował ją, stojąc z nogami lekko rozstawionymi, zarytymi mocno w piasku, i z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Emanowała z niego siła i arogancja.

Skye odruchowo zakryła piersi dłońmi. Przemknęło jej przez głowę, żeby zaapelować do Kyle a o zrozumienie, ale zaraz odrzuciła ten pomysł jako daremny - Pewnie nie posłuchasz, gdy poproszę, żebyś wrócił grzecznie tam, skąd przyszedłeś? - spytała z irytacją w głosie. - Nie - odparł z szerokim uśmiechem. - Raczej nie. - Wiesz co? - Skye postanowiła spróbować negocjacji. - Jak mi od czasu do czasu ustąpisz, to ci tylko wyjdzie na dobre. Gdy wrócimy do cywilizacji, opowiem o tym, jak sobie wspaniale radziłeś w sytuacji kryzysowej, a to może mieć pewien wpływ na twoją pozycję zawodową. - Rozumiem, że masz rozliczne możliwości i jesteś ustosunkowana, czy tak? - Często korzystam z usług twojej firmy. - Jak to miło z twojej strony Skye nagle zrozumiała, że popełniła błąd. - Ponieważ uznałaś za stosowne życzliwie mnie ostrzec - ciągnął - pozostaje mi zrobić to samo, pani Delaney. Radzę się liczyć z konsekwencjami. Wiedząc, że poniosła porażkę, Skye zaklęła pod nosem i wymasze-rowała z wody, dumnie unosząc głowę, gdy mijała Kyle a. Chwycił ją za ramię i zatrzymał. Znowu był rozbawiony. - Może się obrócisz? - Lepiej idź na spacer! - Wyszarpnęła ramię i ruszyła przed siebie. Mogłaby odejść z godnością, gdyby nie odprowadzał jej gardłowy śmiech Kylea. Nie chcąc się ubierać w obecności Kylea, chwyciła ubranie i poszła dalej, do miejsca, gdzie rosła wysoka trawa i drzewa. W zaciszu niewielkiej kępy bananowców niezgrabnie włożyła ubranie, przez cały czas przeklinając. Nie miała ochoty stawać z nim twarzą w twarz i uznała, że wybierze się na niewielki rekonesans po okolicy Wiedziała, że na wyspie może się czuć bezpieczna. Kyle powiedział jej wczoraj, że co najwyżej może się natknąć na dzika, który zazwyczaj nie atakuje, jeśli człowiek zostawi go w spokoju.

Wyspa była mała. Kyle wspomniał, że jej powierzchnia to niewie le ponad pięć kilometrów kwadratowych. Nawet idąc boso i czasem przedzierając się przez gęsto rosnące krzewy i drzewa, można było szybko się dostać na drugą stronę wyspy. Gdy Skye już się tam znalazła, uświadomiła sobie, że wędrówka ją zmęczyła i bolą ją stopy - na co dzień wypielęgnowane, a teraz podrapane przez szorstkie podłoże. Przyjemniej byłoby wrócić po piasku, ale teren okalający ich szałas nie był piaszczysty. Gęsta formacja namorzynowa sięgała daleko w morze. Skye nie była pewna, czy potrafi popłynąć na tyle daleko, żeby okrążyć drzewa. Wzdychając, zapatrzyła się na ocean, po czym z powrotem ruszyła tą samą drogą. Dopiero gdy przedarła się przez niskie zarośla i zbliżyła do trawiastej równiny, zauważyła, że słońce już nie świeci tak jasno. Zrobiło się parno, niebo przybrało szarą barwę, pojawiły się gwałtownie przemieszczające się skłębione chmury. Zapominając, że jest zła na Kylea, zaczęła się spieszyć, nie chcąc zostać z dala od szałasu podczas burzy, na którą wyraźnie się zanosiło. Szła szybko i niemal przegapiła kawałek szkła, słabo odbijający słońce. Zawahała się i zaczęła szukać w wysokiej trawie. Podekscytowana zacisnęła dłonie na butelce o zielonej barwie, z napisem „Coca-Cola", widomym znaku obecności człowieka. Uradowana Skye całkiem zapomniała o gniewie, który kazał jej dotrzeć aż tutaj, i pobiegła do szałasu. Kyle chodził tam i z powrotem po plaży, a wyraz twarzy miał niemal tak pochmurny jak niebo. Skye nie zdążyła wykrzyczeć radosnej nowiny; gdy tylko ją zobaczył, podszedł do niej i potrząsnął ją mocno za ramiona. - Gdzie byłaś, do jasnej cholery? - Poszłam na spacer. A zresztą, co cię to obchodzi! Nie pamiętam, żebym mianowała cię moim opiekunem! - Ale jestem twoim opiekunem, kretynko, podczas pobytu na tej wyspie! Twój czas nie należy już tylko do ciebie. Musisz mi się opowiadać! - Masz czelność... - zaczęła z wściekłością Skye.

- Tak, mam czelność. Życie ci niemiłe, idiotko? Nie widziałaś, jak wygląda niebo? Skye zesztywniała i się odsunęła. Nie chciała, żeby ściskał jej ramiona, żeby świdrował ją wzrokiem. Nie podobało jej się uczucie poniżenia, towarzyszące potrząsaniu. Całe lata minęły od momentu, kiedy ojciec tak z nią postępował. - Oczywiście, że widziałam. Zbiera się na deszcz - odparła. - Deszcz! Kobieto, będzie coś tysiąc razy gorszego niż deszcz! -wybuchnął. - Ty kretynko, wariowałem tu z niepokoju. To nie będzie jakaś tam burza, tylko burza tropikalna! Skye poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. - Nie sądzę, żeby wiatr był silniejszy niż sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, ale uwierz mi, kobieto, taki wiatr może zabić! Mamy w najlepszym razie kilka godzin, żeby się przygotować, zanim pogoda się załamie, a ty sobie idziesz na spacer! - A skąd, do diabła, miałam wiedzieć, że nadciągnie sztorm?! -wrzasnęła Skye. - Gdy szłam na spacer, niebo było bezchmurne! - Właśnie o to chodzi, do cholery! Nie znasz się! Nie wiesz najprostszych rzeczy, więc nie uciekaj, żeby stroić fochy! - Nie stroiłam fochów! - krzyknęła Skye, zaciskając dłonie w pięści. - Nie musisz się o mnie martwić. Nie jesteś niczyim aniołem stróżem, więc jeśli kretynka się zabije, nie będziesz miał jej na sumieniu. Odwróciła się, jakby zamierzała gdzieś pójść, chociaż chciała tylko wyjść z twarzą z bitwy, której nie miała szans wygrać. Kyle znowu złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie. - Nie teraz, pani Delaney Zrobisz jeden krok poza zasięg mojego wzroku, i jak mi Bóg miły, nie wyjdziesz cała z tego sztormu. Nie jestem supermanem i nie dam sobie rady sam. Zabieraj się do roboty! Skye bez trudu kontrolowała swoje zachowanie. Jednak w obecności tego aroganckiego typa było to niemożliwe. Nigdy dotąd nie spotkała tak nieznośnego i grubiańskiego człowieka. I właśnie z nim musiała utknąć na wyspie i być tak irytująco zależna od niego! Wpatrywała się w Kyle a tak długo, aż zmienił się kierunek wiatru i słona

bryza zaczęła owiewać jej twarz. Policzyła do stu. Przeniosła spojrzenie z jego twarzy na dużą brązową dłoń ściskającą jej ramię, a potem znowu popatrzyła mu w oczy z jawną pogardą. - Puść mnie, a chętnie wykonam wszystkie polecenia. Jeśli chcesz wiedzieć, to nie zamierzałam nigdzie iść. Miałam tylko nadzieję, że kiedy znajdę się poza zasięgiem twoich wrzasków, przejdzie mi to, co czuję w tej chwili: że wolę sztorm niż twoją obecność. Puścił ją i lekko odepchnął. - Zacznij zbierać rzeczy. Będziemy musieli zakopać to, co mamy, pod największymi drzewami. Spojrzał na jej dłoń. - Co to? Skye popatrzyła na zapomnianą butelkę po coca-coli. - To nasza nadzieja, Kyle. Na tej wyspie byli ludzie i to zostawili. - Schowaj ją - burknął. - Może się nam przydać. Prawie nie odzywali się do siebie, zbierając skromny dobytek. Z każdą sekundą stawało się coraz bardziej widoczne, że rozpęta się piekło. Kyle wykopał głęboką jamę na ich rzeczy pod silnie ukorzenionym namorzynem. - Musimy się przywiązać do drzewa - oznajmił. Skye nie była pewna, co ma na myśli, jednak minęła jej ochota na sprzeczki, najwyraźniej zdmuchnięta przez wiatr, którego siła narastała z każdym jej oddechem. Wył i jęczał wokół niej, przenikając ją chłodem i zapachem deszczu, który niósł ze sobą. Niebo nie było już szare, lecz coraz czarniejsze. Nagle zaczął się deszcz. Nie padał łagodnymi kroplami jak poprzedniego dnia, ale lał chłoszczącymi strugami. Skye wyciągnęła rękę do Kylea. Chwycił ją i popchnął energicznie Skye w kierunku pnia drzewa, które była w stanie objąć ramionami. Zanim się zorientowała, okazało się, że stoi przywiązana do drzewa ścinkami materiału, których nie zdążyła wcześniej zszyć. Przez oślepiający deszcz widziała, jak wysoka trawa kładzie się na ziemi; wierzchołki palm chyliły się nisko do ziemi, jakby klękały w błagalnej modlitwie. Przemoczona, zziębnięta i nieszczęśliwa, Skye zdała sobie sprawę z tego, że nigdy w życiu tak się nie bała. Nawet

wtedy, kiedy uświadomiła sobie, że samolot spada. Wtedy szybko straciła przytomność, a tę groźną tropikalną burzę musiała przetrzymać. Łzy mieszały się ze spływającym po twarzy deszczem. Skye usiłowała się rozejrzeć, poszukać wzrokiem Kyle a, ale mokre pasma lepiły jej się do twarzy i zasłaniały pole widzenia. Sekundę później poczuła jego szeroką klatkę piersiową na swoich plecach, a twarz przy swoim uchu, gdy z trudem usiłował przymocować jeszcze jedną prowizoryczną linę wokół drzewa. Osłabła z ulgi, choć przestraszona, że on może zobaczyć jej łzy, spytała: - Nie możesz sobie znaleźć swojego drzewa? - Zamknij się! - syknął. Usłuchała, mimo wszystko wdzięczna, że czuje napór jego muskularnego ciała. Gdy skończył wiązać linę, objął ją mocno. Oboje oplatali ramionami drzewo jak para sczepionych misiów koala. Natura szalała. Drzewa gięły się wpół i wzbijały znów w górę, potężne konary łamały się jak cienkie gałązki, a gdzieś niedaleko ocean kłębił się i pienił, wznosząc wysokie fale o białych grzywach. Ryk oceanu mieszał się z potępieńczym wyciem wichru. Skye trzymała się drzewa z całych sił. Kyle wybrał dobre miejsce. Dookoła trzaskały i łamały się gałęzie, ale kąt, pod jakim stali, i kąt ustawienia pobliskich starych, mocnych pni, chroniły ich przed latającymi gałęziami, kamieniami, i tym wszystkim, co szalejąca wichura zdołała porwać. Furia sztormu wydawała się nie mieć końca. Skye zesztywniały ramiona, każdy oddech był wielkim wysiłkiem; walczyła o dostęp do powietrza z podmuchami wiatru i strugami wody W tej dramatycznej sytuacji był jeden jasny punkt - ciepło, które zapewniało jej opiekuńcze ciało Kyle a. Czasami miała wrażenie, że stanowią jeden organizm; Skye czuła ogromną wdzięczność dla Kyle a za ciepło, którego jej udzielał, za siłę, z jaką ją obejmował. Sztorm kończył się tak, jak się zaczął: powoli, początkowo niezauważalnie. Wichura cichła, ulewa przeszła w delikatne bębnienie. Skye się poruszyła.

- Jeszcze nie - szepnął zachrypniętym głosem Kyle. - Nie mogę już tak dłużej stać - poskarżyła się zziębnięta i zesztywniała Skye. - Nie mogę... - Musisz. Niewykluczone, że burza wróci. Trzeba poczekać. Czekali. Skye nie była w stanie opanować dreszczy, mimo że Kyle objął ją jeszcze ciaśniej. Wreszcie, gdy była pewna, że już dłużej nie utrzyma się w tej pozycji, Kyle zaczął rwać jej więzy. Chwilę później sięgnął do własnych stóp. Skye spróbowała zrobić to samo, ale zdrę twiałe członki po prostu nie chciały jej słuchać. Upadłaby, gdyby on jej nie złapał. - Nic... nic mi nie jest - zaprotestowała, gdy wziął ją na ręce. - Tak - rzekł z lekkim uśmieszkiem. - Tak, na pewno nic. - Jednak nie postawił jej na ziemi. Gdy Kyle przedzierał się przez zniszczenia, jakie pozostawiła po sobie burza, deszcz ustał. Kiedy dotarli do plaży - gdzie piasek częściowo pokrywały liście i gałęzie palm z głębi lądu - Skye zobaczyła z najwyższym zdumieniem, że wciąż jest jasno. Szarość zaczynały przecinać różowe pasma; za sztormem nadchodził cudowny zachód słońca. - Niemożliwe - powiedział z niedowierzaniem Kyle. - Co takiego? - zapytała Skye. - Słupki stoją! - Postawił ją gwałtownie na piasku i pobiegł do szczątków ich szałasu, nie mogąc uwierzyć, że konstrukcja nie runęła. - Jestem lepszym budowniczym, niż myślałem! Skye obserwowała go, zdumiona, że Kyle ma tyle energii, a także rozbawiona jego chłopięcą chełpliwością. - Co teraz? - zapytała. Spojrzał na nią zaskakująco łagodnie. - Zaczynamy od nowa - oznajmił pogodnie. - To nie powinno być trudne - bo i przedtem nie mieliśmy za wiele. - Podszedł do Skye i położył jej ręce na ramionach. - Wszystko w porządku? - Tak - odparła. - Poza tym że przemarzłam i wszystko jest przemoczone. - Rozpalimy ognisko.

- Czym? Przecież nie ma nic suchego! - Najpierw - powiedział, ująwszy ją pod brodę - pójdziemy zobaczyć, czy nasza mała kryjówka przetrwała. Znajdziemy podpałkę, która nie jest przemoczona, i rozniecimy ogień za pomocą alkoholu. - Ruszył przez zarzuconą liśćmi plażę. - Idziesz? - Mogę iść - odrzekła dziarsko, dodając ironicznie: - Z całą pewnością nie mam żadnych innych pilnych spraw. Godzinę później, gdy niebo się całkiem wypogodziło, a słońce podjęło spóźnioną próbę przedarcia się przez chmury, Skye i Kyle wrócili na plażę z ostatnimi ze swoich zapasów. Kyle energicznie zabrał się do rozpalania ogniska, a Skye pracowicie starała się rozluźnić węzły na linach, które Kyle zrobił wcześniej. - Kurczę, ale skaut ze mnie! - Usłyszała wesoły śmiech Kylea. -Cholerny zdobywca dwudziestu jeden sprawności! Skye spojrzała na ogień, który zaczynał się palić. Cieszyła się, że będzie ciepło, a jednocześnie czuła lekką urazę. Czy istnieje coś, z czym on sobie nie umie świetnie poradzić? - Wzorowy skaut, wypisz, wymaluj - mruknęła, zabierając swoją robotę bliżej ognia. Zmarszczył brwi. - Hej, mogło być gorzej. - Tak - przyznała. - Mogło być gorzej. - Skupiła uwagę na suple, który za nic nie chciał się rozplątać. Cholera - mruknęła z irytacją. Podniosła wzrok na Kyle a. - Mogłeś się postarać wypaść trochę lepiej. Przykląkł obok niej na jedno kolano. Wyciągnął rękę i delikatnie przeciągnął kciukiem od jej kości policzkowej do warg, zatrzymując się na moment, żeby pogładzić dolną wargę. - Chyba nie wypadłem jednak tak źle - powiedział, opuszczając rękę. - Nie dałaś mi szansy, żeby się zrewanżować oględzinami - zażartował. - Słucham? - zapytała Skye, zdumiona zarówno jego słowami, jak i niespodziewanym ciepłem, które poczuła pod wpływem jego czułego dotyku.

Uśmiechnął się szelmowsko. - Bardzo ładny tyłeczek! - Zachichotał. - Wszystko bardzo ładne! - Oooo! - wymamrotała zakłopotana Skye. Ponownie zajęła się supłami, które wciąż opierały się wysiłkom jej palców. O dziwo nie czuła się urażona. Szczerze mówiąc, była bardzo zadowolona, że Kyle uznał ją za atrakcyjną. Musiała jednak postępować ostrożnie. Znaleźli się sami w niezwykłych okolicznościach, a Kyle co rusz udowadniał swoją męskość. Skye nie chciała za bardzo się zbliżać. Wyglądało na to, że bardzo się różnią. Czy gdyby spotkali się w innej sytuacji, w ogóle zwróciliby na siebie uwagę? Jednak każde jego nawet najbardziej niewinne dotknięcie ją elektryzowało. Teraz, gdy minęła burza i wiatr przestał szaleć, rozpamiętywała dotyk osłaniającego ją męskiego ciała. Często miała ochotę go pobić, ale powoli uzmysławiała sobie, że chęć, by go dotknąć, przytulić się do jego umięśnionej piersi, stawała się wręcz przymusem. Nigdy wcześniej nie spotkała mężczyzny bardziej pewnego siebie. Uznała, że najlepiej zrobi, jak przestanie rozmyślać o Kyle u. - Zdaje się, że mówiłeś, że nie będzie tajfunu? - To nie był tajfun! - zapewnił ją, odsuwając się nieco. Czy spodziewał się, że ona zareaguje na jego pochlebną uwagę o jej urodzie? Czy był rozczarowany, że ani się nie rozgniewała, ani nie zakłopotała? - Ten wiatr nie był groźny - ciągnął. - Widziałem, jak potężne wichury od morza niszczyły całe wioski, a fale przesuwały linie brzegowe. Skye przeszedł zimny dreszcz. Nie chciała być świadkiem kolejnego sztormu na Południowym Pacyfiku, a tymczasem tkwili na wyspie, zdani na łaskawość natury. A jeśli przyjdzie następna nawałnica, z o wiele silniejszym wiatrem? - Od jak dawna latasz, Kyle? Uśmiechnął się kącikiem ust i odparł: - Trochę. Jakieś dwadzieścia cztery lata. Otworzyła szeroko oczy, myślała bowiem, że on jest po trzydziestce. Pomyliła się; musi być starszy, skoro lata od tak dawna.

- Sfałszowałem datę urodzenia i wstąpiłem do lotnictwa, mając szesnaście lat - wyjaśnił. - Jak ci się pracuje w Executive Charters? - zapytała Skye. - Czemu pytasz? - Słyszałam, że to praca dla perfekcjonistów. Właściciel dobrze płaci i nie szczędzi premii, ale jest tyranem. - Tak? - Kyle uniósł brwi. - Co jeszcze słyszałaś? - Niewiele. Twój szef się nie fotografuje. Czytałam jeden krótki artykuł o nim, w którym porównywano go do współczesnego Howarda Hughesa. - Ekscentryk, co? - mruknął Kyle. Skye zaśmiała się. - Wiem tylko tyle, ile przeczytałam. To ty u niego pracujesz. - Powiedz mi, co wyczytałaś i co o tym sądzisz, a potem skonfrontujemy to z tym, co ja wiem. - Okay - zgodziła się Skye, zadowolona, że ma okazję oderwać myśli od sztormu. - K.A. Jagger doszedł do milionów własną pracą, jest bezwzględny i nieustępliwy. Zaczął od niczego i stworzył imperium: największą flotę „powietrznych taksówek" na świecie. Jednak sława i majątek zrobiły z niego despotę. Około dziesięciu lat temu rzucił żonę, z którą był dziesięć lat, i od tego czasu jest kojarzony z gwiazdami muzyki i filmu, znanymi pięknościami, co tylko dowodzi, że za pieniądze można mieć wszystko - dodała Skye. - Nigdy się nie rozwiódł, więc wszystkim tym ślicznotkom wystarcza pławienie się w jego blasku. Akceptują to, co wspaniałomyślnie im daje. - To jakiś potwór - rzucił od niechcenia Kyle. - Na to wygląda - zgodziła się Skye. - Czemu więc skorzystałaś z usług jego firmy? - Właściciel nic do tego nie ma. Często latam do Australii. Kupuję złoto prosto z kopalni, a poza tym odwiedzam Virginię... -Urwała na moment Skye. - Executive Charters - podjęła - zabierają mnie tam, gdzie potrzebuję, oraz wtedy, kiedy potrzebuję.

Przeważnie - dodała i się skrzywiła. - Nigdy wcześniej ich samoloty nie uległy katastrofie. - Tak, wiem - odparł z goryczą Kyle. Skye zamilkła, żałując, że nie trzymała języka za zębami. Wiele razy wcześniej miała ochotę go zranić, ale akurat nie teraz po tym, co wspólnie przeżyli. Nie chciała też sprawić mu przykrości. A może on martwi się, że po tej katastrofie straci pracę? Trzeba go uspokoić. Spróbuje powiedzieć to tak, żeby nie odebrał jej słów jako pouczenia albo wyrazu litości. - Jeśli chodzi o twojego szefa, to się nie martw. Chętnie poinformuję go, że tylko dzięki twoim umiejętnościom wylądowaliśmy cało. A jeśli będziesz dalej tak dobrze się spisywał, mogę nawet nagiąć prawdę i powiedzieć mu, że byłeś czarujący Idealny przedstawiciel jego firmy! Kyle uniósł brew. - Chcesz mnie przekupić? Nagle Skye pożałowała, że usiłowała być miła. Najwyraźniej nie potrafił docenić jej życzliwości. Sądząc po kpiącym wyrazie twarzy Kylea, spodziewała się, że znowu wróci do roli despotycznego macho. - Przekupić, też coś! - powiedziała z irytacją. - Bądź grzeczny, Kyle - przestrzegła tak, że nie można było poznać, czy mówi poważnie, czy żartuje - bo inaczej powiem twojemu szefowi, że ty też jesteś potworem! - Naprawdę? Zatem to nie przekupstwo - stwierdził, klękając przy niej i wyjmując jej z rąk materiał, który wciąż trzymała. - To mi wygląda na szantaż. Zafascynowana, patrzyła, jak supły natychmiast poddają się zręcznym palcom Kyle a. - Może i tak - odparła, siląc się na lekki ton. Co się ze mną dzieje?, przeszło jej przez myśl. Nie umiała znaleźć płaszczyzny porozumienia z tym człowiekiem. Potrafił wyprowadzić ją z równowagi jednym spojrzeniem, swoją bliskością wywołać dreszcz podniecenia. Przerażał ją, rozwścieczał, intrygował.

- Mówiłem ci, że nie lubię, jak mi się grozi - powiedział, palcem unosząc jej podbródek. Skye czuła, że powinna uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale wzrok Kyle a ją hipnotyzował. Co się stało?, zastanawiała się zdenerwowana. Chwilę wcześniej swobodnie rozmawiali, starali się zapomnieć o sztormie. I nagle pojawiło się między nimi niemal namacalne napięcie, grożące wybuchem. Przyciągała emanująca z niego siła, jednak czuła potrzebę, żeby z tym walczyć, postawić między nimi barierę, zanim okaże się, że nie ma szansy na ucieczkę. Uniosła wyżej podbródek, żeby Kyle go nie dotykał, i zaśmiała się urywanie. - Nie lubisz gróźb? Jakże mi przykro - powiedziała z przekąsem. - Nie podoba mi się, jak mnie ktoś rozstawia po kątach i przypiera do muru, a jesteś w tym mistrzem. - Westchnęła z udawaną rezygnacją i dodała: - Obawiam się, że mam skłonność do używania pogróżek. - To fatalnie, pani Delaney - odparł tym samym spokojnym tonem, uprzejmie się uśmiechając. Nagle uśmiech zniknął. Skye uświadomiła sobie, że przez cały czas była niczym osaczona mysz, i w końcu kot wykonał skok. W mgnieniu oka leżała na wznak na piasku, a Kyle przygniatał jej ramiona. Zawisł nad nią, wciąż trzymając swoją siłę na wodzy, ale ta widoczna samokontrola była tym bardziej przerażająca. Mógł zrobić wszystko, co tylko przyszłoby mu do głowy, i za to Skye go nienawidziła. - Złaź ze mnie! - syknęła. - Bo... - Co masz na myśli? - Właśnie mnie poinformowałaś, że potrafisz użyć groźby. Czekam. Co chcesz mi zrobić? Skye nigdy wcześniej nie była tak wściekła. Z tej złości poczuła w oczach łzy, opuściła więc powieki, usiłując wydostać się z uścisku Kyle a, który spokojnie przytrzymywał ją przy ziemi, nie przygniatając jej swoim ciężarem. Na przekór rozsądkowi zaczęła młócić

pięściami w jego pierś. Wystarczy znaleźć się przez jeden dzień z dala od cywilizacji, a z kulturalnego człowieka wychodzą prymitywne instynkty, pomyślała Skye. Nonszalancko, z mniejszym wysiłkiem, niż potrzebny byłby mu do pacnięcia uprzykrzonej muchy, Kyle unieruchomił dłonie Skye silnymi palcami jednej ręki. Kipiąc z wściekłości i trzęsąc się z oburzenia, Skye w końcu znieruchomiała. - Czekam - przypomniał spokojnie. - Na co? - Na twoje groźby. - Nie będziemy na tej wyspie wiecznie. Gdy się stąd wydostaniemy, będziesz przeklinał ten dzień! Skye nie mogła się powstrzymać. Była zbyt upokorzona porażką. Pierwszy raz w życiu nie kontrolowała sytuacji. - Jeśli nie uda mi się wsadzić cię za kratki, to się postaram, żeby cię wylali! Jestem zamożną kobietą, panie pilocie, i cieszę się znacznym poważaniem. - Nie każesz swojemu kochankowi mnie pobić? - Nie bądź śmieszny! - To bardzo rozsądne - uznał Kyle. Skye skrzywiła się. W tym momencie jej zachowanie można było określić rozmaicie, ale z pewnością nie słowem „rozsądne". Kyle nie zrobił jej nic złego. Jedynie powstrzymywał ją przed zrobieniem krzywdy jemu, sam ani razu jej nie zagroził. Szczerze mówiąc, sprowokowała Kylea. Bała się nie tyle jego, ile siebie, a ściślej, tego, jak na niego reaguje. Pragnienie, żeby się na nim wesprzeć, było nieodparte, a wcześniej w ogóle nie odczuwała takiej potrzeby. Kyle zagroził jej pewności siebie, którą zdobywała całe życie. A poza tym... Zawładnął jej zmysłami. Nagle puścił ją, stanął nad Skye, wzrokiem przygważdżając ją do ziemi. - Jeśli masz coś do powiedzenia Jaggerowi - oznajmił lodowatym tonem - to zrób to teraz. - Jak to? - Skye była zdezorientowana.

- K.A. Jagger to ja. Jestem pewien, że idealnie odpowiadam wizji potwora czy tyrana, którą nakreśliłaś. Wstrząśnięta Skye wpatrywała się w Kylea. Po chwili odwrócił się szybko i zniknął w głębi plaży.

4 Skye długo leżała na piasku, usiłując przetrawić informację, że jej towarzysz niedoli to ten K.A. Jagger. To ma sens, pomyślała. Kyle. Dlaczego wcześniej nie zapytała go o nazwisko? To przecież najzupełniej normalne. Byłam zbyt zajęta sobą, stwierdziła, zła na siebie, oraz lękiem o przetrwanie na wyspie, za bardzo skupiona na własnych emocjach i wyprowadzona z równowagi jego obecnością... Próbowała sobie przypomnieć wszystko, co powiedziała Jaggerowi, i doszła do wniosku, że kompletnie się pogrążyła. A co mnie to obchodzi!, pomyślała, próbując zamaskować niepokój gniewem. Niczego nie zawdzięcza temu człowiekowi i generalnie nim gardzi! A poza tym dlaczego sam pilotował samolot? Zasługuje na wszystko, co mu wytknę ła lub zarzuciła. Skye zrobiło się lekko niedobrze na myśl o przemożnym fizycznym pociągu, jaki czuła do Kylea. Uważała, że tylko kretynki zakochują się w żonatych mężczyznach - obojętnie, czy są oni w separacji, czy nie. Żywiła pogardę i zarazem litość dla kobiet, które, jak czytała, zabiegały o Jaggera, nie zadając żadnych pytań. - No cóż, ja nie jestem kretynką - powiedziała na głos, usiłując podnieść się na duchu. - Poza tym nie znoszę tego człowieka. Wykorzystuje sytuację, żeby wyładować na mnie frustracje, bo nie jestem w stanie się bronić. - Wygłaszając ten monolog, zdała sobie sprawę, że walczy ze sobą, że próbuje się przekonać, że niczego nie czuje do Kylea. Jest ofiarą katastrofy lotniczej, przeżyła tropikalny sztorm. Rozbuchane emocje są jedynie wynikiem okoliczności. Ted jest równie atrakcyjny fizycznie jak Kyle. Ma w sobie energię, jest miły i czuły Tyle że jego obraz pojawiał się i znikał w jej głowie i jakoś nie chciał zostać... To dlatego, że Teda nie widziałam już od tygodni, pomyślała, dawno z nim nie rozmawiałam, chyba że telefonicznie.

Skye przeszedł zimny dreszcz. Ubranie miała wciąż wilgotne. Podniosła się z trudem, jakby nagle stała się starą kobietą, wróciła do ogniska i zaczęła pocierać dłonie. Ogień palił się słabo. Złapała kij i usiłowała rozniecić płomień, ale udało jej się tylko porozrzucać podpałkę. Nienawidzę Kylea Jaggera, pomyślała, zaciskając powieki. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie chodzi o jego apodyktyczność, tylko o to, że potrafi wywoływać w niej nieoczekiwane reakcje. Kyle sprawił, że nie była sobą. Nie miała zwyczaju nikomu grozić, nie zwierzała się ze swojego życia osobistego. Nikt nie wiedział, że boi się ciemności ani jakim strasznym ciosem była dla niej śmierć Stevena. Zrozumiała, że nie znosi Kylea, bo jest o wiele silniejszy niż ona. Tak bardzo potrzebowała jego wsparcia, a gardziła kobietami, które nie potrafiły być samodzielne ani kontrolować swoich emocji. Kyle to K.A. Jagger. Przypuszczała, że Jagger nie jest prawdziwym człowiekiem, lecz postacią wymyśloną na potrzeby reklamy A jeśli naprawdę miałby istnieć, powinien być starym, siwiejącym despotą, nie zaś silnym, zmysłowym mężczyzną. Pocieszające w tej sytuacji było to, że na pewno niedługo nadejdzie pomoc. Multimilionerowi nikt nie pozwoli tak po prostu zniknąć. Opuszczą wyspę i każde z nich wróci do własnego życia. Wtedy będę bezpieczna, uznała Skye. - Przecież jestem bezpieczna! - powiedziała głośno, i obiecała sobie, że będzie kontrolować emocje i nie pozwoli się wykorzystywać Jaggerowi, bez względu na okoliczności. Nagle oblała się zimnym potem. Bardzo się bała, że jednak okaże się słaba i podda się emocjom. Jeszcze nigdy nie pragnęła żadnego mężczyzny tak jak Kyle'a Jaggera. W dodatku, uświadomiła sobie, że gdyby tylko on nie był Jaggerem, prawdopodobnie nawet w połowie nie oceniałaby go tak krytycznie. Wrócił, gdy ona siedziała przy ognisku. Przez chwilę trzymał się w pewnej odległości, obserwując wpatrzoną w ogień Skye. - Przepraszam. Skye wzruszyła ramionami, nie spuszczając wzroku z dogasających płomieni.

Kyle zaklął pod nosem i podszedł do ogniska. Dorzucił gałązki i podpałkę, żeby fachowo podsycić ogień. Był zły na siebie - przecież nie zamierzał ukrywać swojej tożsamości. Poniewczasie uświadomił sobie, że podobało mu się, że Skye nie wie, kim on jest. Pierwszy raz od wielu lat czuł komfort bycia po prostu sobą, a nie znanym K.A. Jag-gerem. Pomyślał z goryczą, że Skye zdążyła uznać, że Jagger to potwór, despota i męski szowinista. Prawdopodobnie uznała - w dodatku zadowolona z siebie - że on pasuje idealnie do obrazu ekscentrycznego tyrana K.A. Jaggera. A jakie to ma znaczenie?, zapytał sam siebie z irytacją. Nie znaleźli się na tej wyspie z własnego wyboru. Skye jest związana z innym mężczyzną, ma świetnie prosperującą firmę i dużo swobody. Ogień rozpalił się na nowo. Kyle zerknął na Skye i przekonał się, że wreszcie skierowała na niego zagadkowe spojrzenie. Przez chwilę wpatrywał się w piękne topazowe oczy, lśniące w świetle ognia. Mimo że jej delikatną twarz wciąż oblepiały wilgotne pasma włosów, nagle zyskał pewność, że wcześniej nie widział tak urzekającej kobiety. Była drobna, ale w połączeniu z przymiotami, które sobie cenił - odwagą, dumą, niezależnością - silna. Cechowała ją też zmysłowość widoczna w każdym ruchu, w każdym geście smukłego ciała. Zdumiewające było odkrycie, że ona jest kompletnie nieświadoma swojej zmysłowości, co było podniecające, bo świadczyło o niewinności. Gdyby sama się oceniała, na pewno przyznałaby, że jest dumna i pewna siebie. Jednak stwierdzenie, że zniewala i intryguje, byłoby dla niej sporą niespodzianką. A on musiał rozbić się na wyspie właśnie ze Skye - kobietą, z którą się natychmiast skonfliktował i która doprowadzała go prawie do szaleństwa. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak silnie jej pożąda; wcześniej niczego podobnego nie odczuwał. Przymusowy pobyt na wyspie nie ułatwiał mu sytuacji. Z jednej strony, pragnął, żeby pomoc przybyła jak najszybciej. W ciągu wielu lat stworzył firmę, która zajęła najważniejsze miejsce w jego życiu, na równi z synem. Z drugiej strony, przebywanie na wyspie sprawiało

mu pewną przyjemność do chwili, kiedy Skye poznała jego tożsamość. Przed tym miał rzadką szansę być po prostu mężczyzną, który troszczy się wyłącznie o przetrwanie. Reasumując, chciał, żeby ratunek nadszedł, ale żeby nie nastąpiło to zbyt szybko. Tym życzeniom towarzyszył uzasadniony lęk, że pomoc może w ogóle nie nadejść. Na niezmierzonych wodach Pacyfiku wielu utknęło lub zaginęło. Mimo wszystko był optymistą. Wierzył, że się uratują, i może dlatego potrafił zaakceptować całą tę sytuację. Był świadom, że Skye uważa, że opuszczenie wyspy to kwestia kilku dni. Niezależnie od tego, jak bardzo był na nią zły, nie miał serca powiedzieć jej, że może się mylić. Wiedział też, że jeśli napięcie między nimi będzie eskalo-wać, to on wybuchnie i uświadomi jej fakty, nie przebierając w słowach. Wtedy ona się dowie, że życie przez jakiś czas będzie uciążliwe. Tyle że jemu będzie o wiele trudniej. W tym wymuszonym raju będzie musiał się starać, by pamiętać o tym, żeby zachować właściwe proporcje i dystans. Skye nie zgodzi się przyjąć roli kobiety swego mężczyzny. Kyle odsunął się od ognia, zirytowany, bo Skye wciąż mierzyła go nieufnym spojrzeniem migdałowych oczu. Uśmiechnął się, rozbawiony własnymi rojeniami. Kusiło go, by jej powiedzieć, aby się odprężyła, bo nic jej z jego strony nie grozi. W jego życiu nie brakowało kobiet gotowych pójść z nim do łóżka. Zmuszanie kobiety do uprawiania miłości nie wchodziło w grę. Wiedział, potrafi się kontrolować. Ona może o tym nie wie, ale dopóki sama nie zechce się z nim kochać, jest przy nim bezpieczna jak przy jakimś mnichu. - Cieplej ci? - zapytał. Skinęła głową. - Nie martw się, że zmarzniesz - dorzucił Kyle. - Jestem pewien, że temperatura na wyspie nie spada poniżej dwudziestu stopni. Skye znowu skinęła głową, ale tym razem uśmiechnęła się niepewnie, jakby chciała zasygnalizować zawieszenie broni. - Kyle? - Tak?

- Skoro... jesteś K.A. Jaggerem, to czy nie powinien cię szukać zastęp ludzi? - Owszem - odparł, zastanawiając się, do czego ona zmierza. - Czy nie powinni nas już znaleźć? Czy nie dadzą za wygraną, nie uznają nas za zmarłych, jeśli nas szybko nie znajdą? - Nie minęło znowu tak dużo czasu - powiedział uspokajająco Kyle. - Wydaje się, że to cała wieczność, z powodu tego, przez co przeszliśmy. Nie martw się. Nie spoczną, póki nas nie znajdą. I nie zapominaj o butelce po coli! Ktoś był tutaj przed nami. - Chyba tak. - Skye zorientowała się, że Kyle rozsupłał wszystkie kawałki materiału i teraz rozkładał je, żeby wyschły. W każdej sytuacji jest praktyczny, pomyślała z rozdrażnieniem, ale też z niechętnym podziwem. Pod wpływem tej myśli w końcu sama się podniosła z miejsca. - Co byś chciał na obiad? Niestety, menu nie jest imponujące. Kokosy, banany albo figi, kilka krakersów i trochę sera. Kyle roześmiał się na widok jej miny. - Proszę po trochę wszystkiego, a jeśli się uśmiechniesz, zrobię ci do kolacji pińa coladę. - Pińa coladę? - Bez ananasa, obawiam się, i zdecydowanie nie będzie to drink serwowany w Plaża, ale lepsze to niż nic. - Może to i dobry pomysł - zgodziła się Skye. - Wciąż mam dreszcze. - Przygotowanie kolacji nie zabierze ci dużo czasu - zauważył Kyle ironicznie. - Bierz się do dzieła, a wkrótce znowu będziesz się grzać. - Tak jest, kapitanie, nie będę się w tej sprawie z tobą sprzeczać! -Skye odeszła od ognia tylko na tyle, żeby poszperać w ich skrytce z jedzeniem. Gdy wróciła, spojrzała niepewnie na ich niezadaszony szałas i wręczyła Kyleowi kokosy. - Co zrobimy, jeśli będzie dziś wieczorem padało? - Zmokniemy. - Dzięki. - Nie będzie deszczu.

- Skąd wiesz? - zapytała Skye, zirytowana niezachwianą pewnością siebie Kyle a. - Może zawsze chciałem zapowiadać pogodę. - Mnie się czasem wydaje, że jesteś komikiem na solowych występach. - Nic podobnego, pani Delaney, utknęła pani na wyspie z poważnym biznesmenem. Gdzie rum? - Zapomniałam wziąć. - To go przynieś. Skye poczuła, że sztywnieje na dźwięk rozkazującego tonu. Kategoryczne polecenia działały na nią jak płachta na byka. Nie przywykła, żeby ktoś jej mówił, co ma robić. - Sam sobie przynieś - burknęła. W odpowiedzi obrzucił ją taksującym spojrzeniem. - Nie masz specjalnej ochoty na współpracę, co? Skye wzięła głęboki oddech, wytrzymując jego zimny wzrok. - Przeciwnie, jestem za współpracą. Jestem też zwolenniczką słów „proszę" i „dziękuję" oraz próśb, a nie rozkazów. To był drobiazg, ale przyznał w duchu, że Skye miała rację. Mógł poprosić, zmienić ton, ostatecznie sam pójść po rum. Rzeczywiście jest przyzwyczajony do tego, że jego polecenia są wykonywane bez szemrania, lecz nie ma nic przeciwko wykonywaniu większości prac. Jednak nie będzie traktował Skye jak udzielnej księżnej, bo właściwie dlaczego ona ma korzystać z taryfy ulgowej. Po chwili, nie do końca świadomy, co robi, kucnął koło Skye przy ogniu i wyciągnął rękę, żeby ująć jej podbródek. - Posłuchaj, królewno, wybacz, że cię wyprowadzę z błędu, lecz nie znalazłaś się na tej wyspie z osobistym służącym. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale trochę się postarałem, żebyś wyszła z katastrofy bez szwanku. I jakoś nie pamiętam, żeby zasypał mnie grad podziękowań. Chcesz, żebym prosił? W porządku, oto moja prośba: Czy możesz z łaski swojej... czy bardzo nadwerężysz swój uroczy tyłeczek, jeśli przyniesiesz rum?

- Nigdzie nie pójdę! - oburzyła się Skye. Gdy tak wpatrywali się w siebie, Kyle pieszczotliwie pogłaskał policzek Skye. I znowu, chociaż była na niego zła, zapragnęła złapać go za rękę i przycisnąć do swojej twarzy, a następnie przylgnąć do jego ciała i zapomnieć, że powinna zachować godność. - Zabierz rękę - udało jej się powiedzieć - to przyniosę ten cholerny rum. Nie puścił jej, ale przestał wpatrywać się w nią z jawnym pożądaniem. - Przepraszam. Głupio się zachowuję. Skrucha Kyle a była autentyczna, lecz Skye nie poczuła się ani trochę lepiej. Gdy tak kucał przy niej, emanując energią i witalnością, była intensywnie świadoma jego bliskości. Ubrany jedynie w krótkie spodenki zrobione z obciętych dżinsów, był niesamowicie męski: szeroka pierś, długie mocne nogi, płaski umięśniony brzuch, gładka opalona skóra... - Proszę - szepnęła niepewnie - puść mnie. Przyniosę rum. Ja też przepraszam. Skaczemy sobie do gardeł... - urwała, bo nakrył wargami jej usta i całował je łapczywie. W jego pocałunku była żądza, którą nieodparty przymus kazał natychmiast zaspokoić. Dłoń, którą trzymał jej podbródek, przesunął na jej kark, aby przytrzymać głowę, podczas gdy pogłębiał pocałunek, delektując się i biorąc bezruch Skye za przyzwolenie. Czy mogła protestować? Przestało liczyć się cokolwiek oprócz bliskości Kylea. Doznanie było cudowne. Namiętny pocałunek sprawił, że ciało Skye oblała fala gorąca. Nagle Kyle zmienił pozycję, położył się razem ze Skye na piasku, nie przerywając zachłannego pocałunku. Ujął w dłonie jej twarz, następnie dotknął nimi szyi, po czym przeniósł je na ramiona. Palcem przesunął powoli wzdłuż wewnętrznej strony ramienia. Przez cały czas Skye czuła ciepło i siłę jego ciała, było jej tak dobrze... Równie podniecona jak Kyle, przesunęła się, aby wtulić się w jego ciało. Jej jędrne piersi ożyły; czuła nacisk jego bioder, a także silnie pobudzonej męskości. Nie miała nic przeciwko temu, pragnęła

Kylea i tego, co mógł i chciał jej dać. Było tak, jakby jej ciało przetrwało katastrofę tylko po to, żeby dożyć tej cudownej chwili. Przerwał pocałunek i przesunął wargi na jej policzek oraz szyję. Skye otworzyła oczy Nad jej głową niebo ściemniało. Było widać gwiazdy i rożek księżyca. Skye była mokra i zapiaszczona, ubranie miała niechlujne i w strzępach, ale niebo nigdy nie było piękniejsze, a ona nigdy nie czuła się bardziej kobieca. A także bardziej kompletna, zupełnie jak część całości. Drżała z rozkoszy, gdy gorące wargi Kyle a kontynuowały wędrówkę, a język sunął wzdłuż linii obojczyka. Policzki i brodę Kyle a pokrywał jednodniowy zarost, lecz ta szorstkość tylko wzmacniała zmysłowe doznania. Znów zmienił pozycję; dłonią przesunął od jej piersi do biodra, jakby robiąc rozpoznanie, potem wrócił, żeby objąć jej pierś i pomasować sutek, który stwardniał pod wpływem pieszczoty Skye przestała się kontrolować i jęknęła. Musnęła palcami ucho Kylea, po czym zagłębiła je w kasztanowe włosy. Górny guzik jej bluzki odpiął się, ułatwiając dostęp wargom i językowi Kylea. Skye drżała, czując, jak przeszywa ją intensywne pożądanie. Resztką świadomości odnotowała, że zrodziło się w niej tak łatwo, gwałtownie i nieodwołalnie. Nie potrafiła i nie chciała się wycofać, choć w głębi duszy wiedziała, że postępuje źle. Gdy zaprotestuje, jego wargi przestaną smakować jej skórę, przerwą zmysłową wędrówkę. Mocne dłonie przestaną gładzić jej ciało; zostawią je i znowu poczuje zimno. Zwlekała więc, palcami muskając umięśnioną szyję Kylea. Kiedy wsunął dłonie pod jej bluzkę i spróbował odpiąć biustonosz, Skye wzięła oddech i powiedziała łamiącym się głosem: - Nie, Kyle, proszę. Dalej już nie. Spodziewała się wybuchu gniewu. Wiedziała, że nie potrafi mu wyjaśnić, że go pragnie, ale nie chce wyrzec się samokontroli, musi panować nad własnymi emocjami i pragnieniami. Gdy spojrzała mu w twarz, nie dostrzegła złości. Starannie zapiął z powrotem jej bluzkę, nie przestając patrzeć jej w oczy i pieścić czułymi dłońmi. Nadal czuła jego nabrzmiałą męskość.

Na gniew była przygotowana; czułość sprawiła, że poczuła się winna. Kyle miał prawo wywnioskować z jej zachowania, że zgadza się na wszystko. - O co chodzi? - zapytał. - O co chodzi? - powtórzyła z niedowierzaniem Skye. Przecież on jest żonaty, a ona ma zobowiązania wobec kogoś innego. Wiedział o tym. Kyle zmarszczył czoło, zdezorientowany - Czegoś nie rozumiem. Oboje wiedzieliśmy, że to się kiedyś stanie. Przyznaję, żadnej kobiety tak nie pragnąłem jak ciebie. Wiem, że ty też mnie chcesz, twoje ciało nie kłamie. Skye przygryzła dolną wargę i odwróciła wzrok. - Nie zaprzeczam, że cię pragnę. Proszę - posłała mu błagalne spojrzenie - puść mnie. - Uśmiechnęła się ze skruchą i dodała: - Nie chcę, żebyś słuchał mojego ciała, bo na razie muszę to wszystko poukładać sobie w głowie. Odsunął się posłusznie i usiadł po turecku, łokcie opierając na kolanach, a brodę na dłoniach. Obserwował ją i czekał. Skye odetchnęła z ulgą. Potrafił być najgorszym szowinistą świata, pomyślała ze zdziwieniem, a jednocześnie okazać cierpliwość i wyrozumiałość wtedy, gdy inni mężczyźni wpadliby w furię. - Naprawdę nie jestem flirciarą - zaczęła. Czekał na dalszy ciąg cierpliwie, lecz najwyraźniej nie zamierzał jej niczego ułatwiać. - Kyle - spróbowała znowu - wiem, co czujesz, bo sama to poczułam. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, dlaczego tak się dzieje? Znaleźliśmy się w nadzwyczajnej sytuacji, a to, czego doświadczamy, to tylko prymitywna żądza. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle się lubimy. Bez przerwy skaczemy sobie do oczu. Poza tym jesteś żonaty, a ja... - Ty nie jesteś mężatką - przerwał jej Kyle, nagle zły - Nie jestem mężatką, ale ja... ja... - Jest ktoś inny, z kim sypiasz? - zapytał zgryźliwie. - To nie twoja sprawa - zareplikowała Skye, zirytowana, że wyraża się pogardliwie o jej związku. A ona i Ted są wolni i dorośli... - Nawet

gdybym nigdy w życiu nie była na randce, panie Jagger - dodała lodowatym tonem - na pewno nie zaczęłabym od ciebie. - Dlaczego? - Bo jesteś żonaty i wykorzystujesz kobiety! - wykrzyknęła. - Wykorzystuję kobiety? - powtórzył Kyle. - Jego oczy zwęziły się niebezpiecznie. Skye spuściła wzrok. - Masz żonę - powiedziała cicho - a mimo to zmieniasz kobiety jak rękawiczki. Ty... ty je wyzyskujesz. - Jestem zdumiony, pani Delaney, że uważasz za stosowne oceniać mnie na podstawie kilku artykułów zamieszczonych w tabloidach - rzucił szorstko, jednak nie zaprzeczył. - Wykorzystuję kobiety, powiadasz. Skoro tyle o mnie się naczytałaś, powinnaś wiedzieć, że od dziesięciu lat jestem w separacji. To długo, moja droga Pani Cnotko. Nie masz pojęcia, jakie było moje małżeństwo. Tyle że ja przynajmniej miałem odwagę się zaangażować i ożenić. Ty jesteś na to zbyt wielkim tchórzem. Nie chcesz małżeństwa, boisz się ryzykować. Seks jest odpowiednio ujęty w twoim służbowym grafiku uprawiasz go, jeśli masz wolny weekend albo wieczór. Wiesz co, pani Delaney, moim zdaniem, wyznawane przez ciebie wartości są bardziej pokrętne niż moje. Może nie jestem skłonny składać obietnic, ale jeśli coś robię, to dlatego, że tak czuję. Wszystko, co ofiarowuję, jest prawdziwe... - Nie masz nic do ofiarowania! - przerwała mu z wściekłością Skye. - Jasne, przecież ja wyłącznie wykorzystuję kobiety Tyle że wykorzystywanie zazwyczaj oznacza branie. Właśnie uświadomiłem sobie, że miałem do tej pory wielkie szczęście. Żadna z kobiet, które znałem, nie czuła się wykorzystana. Brałem od nich rozkosz, ale też dawałem ją w zamian. Dodam, że nie spotkałem kobiety bardziej nieuczciwej niż ty Jeśli chcesz znać prawdę, to ja zostałem wykorzystany. Czuję się jak idiota. - To nie ja zaczęłam! - Wiem - odparł z lekceważeniem. - Nie miałabyś odwagi pójść za głosem serca czy pożądaniem. Blokuje cię własny absurdalny

kodeks moralny. Dobrze wiesz, że nie czeka na mnie kochająca żona, i nie sądzę, byś tak bardzo martwiła się ewentualną zdradą kochanka. Rzecz w tym, że postanowiłaś, iż bez względu na wszystko będziesz kobietą, która odmówi K.A. Jaggerowi. - Twoje ego jest niewiarygodne! - Nie, pani Delaney, po prostu widzę rzeczy takimi, jakimi są. - Nieprawda! Podporządkowujesz fakty własnej wizji. - Czyżby? - Uśmiechnął się sardonicznie. Przygważdżał Skye wzrokiem, ale jej nie dotykał. Przyznałaś, że mnie pragniesz, a także wyraźnie to okazałaś. Skye odwróciła wzrok. - Nie mogę uwierzyć - powiedziała. - Ugrzęźliśmy na wyspie z dala od cywilizacji i kłócimy się o moralność. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Czy to nie wystarczy? - Nie, bo w to nie wierzę. Skye bezwiednie rysowała palcem jakiś wzór na piasku. Ten człowiek ogromnie ją irytował; skupiły się w nim wszystkie męskie cechy, których nie znosiła i którymi gardziła. Dlaczego zatem ma taki chaos w głowie i jest bliska płaczu? Przecież on ma żonę, nieważne, od jak dawno pozostaje w separacji. Kyle odsunął się od Skye. Wyczuła jego ruchy, gdy poszukał papierosa i zapalił go od ogniska. Czuła, że nie spuszcza z niej przenikliwego wzroku, i powiedziała od niechcenia: - Może i mam u ciebie jakiś dług, ale to nie oznacza, że muszę ci się tłumaczyć czy wyjaśniać, dlaczego coś postanawiam zrobić lub czego nie robić. - A co ja ci jestem winny? - zapytał z ironią Kyle. - Sporo, panie Jagger. To twój samolot się rozbił. - W takim razie pozwij mnie. - Kto wie - mruknęła Skye. Nagle, ku swej irytacji, zdała sobie sprawę, że mimo wszystko usiłuje się tłumaczyć. - Znalazłam się w trudnej sytuacji. Muszę myśleć o sobie, choć nie chodzi tylko o mnie. Także o ciebie, o komplikacje...

- Aha. Przypuszczałem, że za twoją odmową kryje się coś więcej. Zerknęła na niego, zaskoczona. - Czy boisz się, żeby po egzotycznym romansie nie została ci niechciana ciąża? - zapytał wprost. - No cóż, to przecież nie jest wykluczone! - zauważyła. Nie chciała o tym mówić, bo wyglądałoby na to, że jej argumenty nie były istotne. Dowodziłoby to też tego, że ona obawia się zawierzyć mężczyźnie, na którego nie można liczyć. - Nie bierzesz pigułek antykoncepcyjnych? Skye poczuła, że czerwieni się jak burak. Nie przypuszczała, że będzie omawiać stosowaną przez siebie antykoncepcję z mężczyzną, którego prawie nie zna. To przekraczało granice jej wyobraźni. No tak, przecież nie brała pod uwagę, że wpadnie w ramiona takiego mężczyzny... - Nie, nie biorę - odrzekła, zirytowana własnym zakłopotaniem. Doprawdy, on jest nie do zniesienia. Myśli, że może mówić i robić, co mu się podoba. Skye usiłowała zebrać się w sobie, by być tak twarda i brutalnie szczera jak Kyle. - To jest jeden z powodów; jestem pewna, że rozumiesz, iż poważny Oprócz wszystkich powodów, dla których nie powinniśmy tego robić, zdecydowanie jeden z najważniejszych. Możliwość, że my... że moglibyśmy... - Spłodzić dziecko? - podsunął kpiącym tonem Kyle. - Tak - odparła lodowatym tonem. - To byłoby nie do przyjęcia. Czy on wie, jak bardzo ją dręczy, zadał sobie w duchu pytanie Kyle. Opaloną twarz nagle przeciął szeroki uśmiech. - Tak się złożyło, że muszę się tobą opiekować akurat teraz, ale nie uchylałbym się od odpowiedzialności! - Opiekować się mną! - zaśmiała się z goryczą. - Potrafię świetnie się troszczyć o siebie, dziękuję bardzo. Moje dochody są całkiem wystarczające! - Wybacz. - W jego głosie dało się wychwycić subtelną drwinę. Skye poczuła, że się rumieni. - Nie rozumiesz - oskarżyła go, zirytowana, że przez Kyle a niepotrzebnie czuje się winna. - Dzieci powinny się rodzić tylko

w szczęśliwym małżeństwie, gdzie oboje, ojciec i matka, pragną je mieć i wychowywać. - Bardzo moralnie - zauważył ironicznie. - Idź do diabła! - wykrzyknęła Skye, zła, że on tak łatwo potrafi ją zranić lub z niej drwić. - Nie musimy się zachowywać jak zwierzęta tylko dlatego, że jesteśmy razem na wyspie! - Nie pomyślałem o tym - przyznał Kyle. - Takie porównanie nie przyszłoby mi do głowy. Zapadło milczenie. - Chyba nie jestem głodna - odezwała się wreszcie Skye. - Wybacz, ale pójdę spać. - Jeszcze chwilę, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Kyle stanął przed nią, potężną sylwetką górując nad jej drobnym ciałem. - Naprawdę ktoś powinien się tobą zaopiekować, Skye Delaney. Ale zgoda: będę odgrywał rolę złotej rączki, jak długo zdołam. Lepiej się pilnuj. Na tej wyspie nie jesteś królową. Ja troszczę się o twoje dobre samopoczucie, ty o moje. - Podniósł ręce, delikatnie uniósł włosy z jej karku i lekko musnął jedwabistą skórę wilgotnymi wargami. - Jeśli będziesz traktować mnie jak zabawkę, dopóki ci się to nie znudzi albo nie zachwieje twoimi zasadami moralnymi, to nie mogę obiecać, że nie stanę się Tarzanem i nie zacznę cię traktować jak Jane. - Umilkł na chwilę i obrzucił ją uważnym spojrzeniem. - Zrozumiano? - I to dokładnie - powiedziała zjadliwie Skye, wściekła, że muśnięcie jego ust natychmiast przyprawiło ją o dreszcz. - Zdaje się, że mi grozisz. - Nie lubię używać gróźb ani ich wysłuchiwać. Mówię ci tylko, co może się zdarzyć. - To wszystko? - zapytała, unosząc podbródek. - Owszem. Chyba jest to dla ciebie jasne. - Całkiem jasne - potwierdziła Skye. - Przypomnę ci, że ty zacząłeś tę nieudaną grę, a trochę zbyt długo pozwalałam ci ją ciągnąć! Trzymaj się ode mnie z daleka, a ja zrobię to samo - zadeklarowała, obserwując jego reakcję. - Dobranoc, Kyle.

Wskazał na resztki ich szałasu i pochylił lekko głowę. - Dobranoc, pani Delaney. Położyć się spać w szałasie bez dachu wydawało się głupim pomysłem. Skye pomyślała, że ludzie łatwo nabierają pewnych nawyków, a oni uznali, że prymitywny szałas to miejsce do spania. Zwinęła się w kłębek, odwrócona plecami do Kyle a, przekonana, że długo nie zaśnie, mając w głowie gonitwę myśli. To, co oznajmiła Kyleowi, było rozsądne; powinien przyznać jej rację! A jednak on też miał swoją ocenę sytuacji. Musiała przyznać, że wcześniej nie czuła silniejszej żądzy, nie była tak pobudzona, wręcz rozpalona. I choć to Kyle zainicjował pocałunek, ona przecież nie zaprotestowała. Pozwoliła mu wierzyć, że będą się kochać, ponieważ chciała, żeby to trwało jak najdłużej, zanim ona się wycofa. Kilka godzin później, choć leżała z zamkniętymi oczami, wciąż nie spała. Czuła obecność Kyle a, w myślach widziała wyraźnie jego sylwetkę - długie, umięśnione nogi wbite w piasek, mocne dłonie wsparte na biodrach, muskularny tors, twarz o wyrazistych rysach, teraz bardziej męska z powodu lekkiego zarostu, gęsta kasztanowa czupryna... Uświadomiła sobie, co zrobił. Zanim ułożył się do snu, dołożył starań, żeby ogień palił się aż do świtu. Skye uniosła powieki. Otaczała ją ciepła pomarańczowa łuna. Po chwili wreszcie zasnęła, świadoma, że Kyle leży tuż obok.

5 Następnego dnia ani statek, ani samolot z ekipą ratowniczą nie przybyły z pomocą. Podczas kolejnych dni sytuacja pod tym względem się nie zmieniła. Najwyraźniej o nich zapomniano. Skye i Kyle traktowali się uprzejmie, ale z dystansem. Ponieważ Skye czuła się skrępowana w obecności Kylea, zaczęła codziennie wędrować po wyspie, upewniwszy się uprzednio, że pogoda na to pozwoli. Niebo pozostawało bezchmurne, nie obawiała się więc zapuszczać dalej. Wyspa wręcz ją fascynowała. Była oczarowana obfitością roślin i ptaków, bezkresnym morzem i lazurowym niebem. Kyle wspomniał, że żyzność gleby wyspa zawdzięcza lawie z wulkanu aktywnego tysiące lat wcześniej. Wokół rosły drzewa figowe, bananowce i palmy kokosowe. Odkryli głęboki rów, teraz wypełniony wodą deszczową. Kyle twierdził, że kiedyś na wyspie mógł płynąć strumień ze świeżą wodą. Rów był dobrze osłonięty i wyglądało na to, że woda się utrzyma. Dopóki będą się zdarzały deszcze, dopóty nie grozi im brak słodkiej wody Była w tym pewna ironia losu, że sztorm, który mógł zabrać życie, dał im wodę. Skye przekonała się, że podczas jej nieobecności Kyle imał się różnych zajęć. Codziennie oznajmiał, że poszuka dziennika pokładowego, jednak wciąż spędzał dużo czasu w obozowisku. W ciągu tygodnia naprawił, powiększył i uszczelnił szałas. Któregoś dnia po powrocie Skye ujrzała stolik, następnego - stołki z pni drzew Kyle zrobił dziwaczny toporek z drewna wyrzuconego na brzeg i metalowych szczątków samolotu. Za pomocą scyzoryka i pilnika Skye wykonywał rozmaite prymitywne przedmioty Udoskonalił też harpun. Ich posiłki uzupełniały teraz kraby i przegrzebki z zarzuconej muszlami plaży, tak że nie chodzili

głodni. Praktycznie ze sobą nie rozmawiali. Skye miała poczucie winy, bo dobrze wiedziała, że to głównie Kyleowi zawdzięczają przetrwanie, jednak nie potrafiła zmusić się do towarzyskiej konwersacji. Za to codziennie podczas swoich wypraw zbierała owoce i przynosiła w ogromnych skorupach kokosów wodę z rowu, żeby napełniać wydrążoną kłodę, którą przyciągnęli do obozowiska. To była ciężka praca, ale zmuszała jej mięśnie do pracy, i zajmowała umysł. Zmęczona spała całe noce, które musiała spędzać z Kyleem pod jednym dachem. Panujące między nimi stosunki nie przynosiły ulgi i nie pomagały zwalczyć depresji, narastającej podczas kolejnych dni, kiedy to nie pojawiał się ratunek. Skye nauczyła się zamykać oczy na wiele uciążliwości, na przykład przestała się zastanawiać, jakie mikroskopijne organizmy mogą pływać w wodzie, którą pije, i co lata między drzewami, gdy zapada zmrok. Nie zwracała uwagi na małe kraby na plaży czy meduzy wyrzucane czasem na brzeg. Nerwy zaczynały jej czasem puszczać, zwłaszcza gdy usiłowała szorować zęby korą drzewną, ale też na wiele niewygód i trudności powoli obojętniała. Chociaż trzy dni wcześniej wpadła w furię, usiłując rozczesać małym plastikowym grzebykiem brudne, zmierzwione i posklejane włosy. W efekcie ze złości połamała grzebień. Gdyby Kyle się dowiedział, jak ona spędza część czasu podczas wędrówek po wyspie, na pewno zmarszczyłby z potępieniem brwi. Oto Skye Delaney, inteligentna, samodzielna, obyta w świecie kobieta interesu z branży mody, jako ofiara katastrofy pełzająca ze skołtunionymi włosami wśród namorzynów i kokosów; często miała łzy w oczach. Ileż by dała za filiżankę kawy, szczoteczkę do zębów i możliwość wyjrzenia z okna penthouse'a na ulice Nowego Jorku! Ruch uliczny o piątej na Times Square okazałby się istnym cudem. Być może przymusowy pobyt na wyspie byłby bardziej do zniesienia, gdyby zelżało napięcie panujące między nią a Kyle em. Wiedziała jednak, że to nigdy nie nastąpi, ponieważ było to napięcie erotyczne narastające po każdym przypadkowym dotknięciu czy spojrzeniu.

Skye trzymała się kurczowo nadziei, że niedługo znajdą się poza wyspą, i wtedy ich ścieżki się na zawsze rozejdą. Opuściła ulubione miejsce po przeciwnej stronie wyspy i ruszyła w drogę powrotną, w kierunku obozowiska, niosąc garść fig. Przedarła się przez zarośla i doszła do wysokiej trawy, okalającej plażę, gdy zamarła, zastanawiając się, czy z powodu upału nie ma halucynacji. Kilka razy zamrugała oczami, ale to, co w pierwszej chwili uznała za omam, złudzenie, grę wyobraźni, nie zniknęło. Nie jeden, lecz dwa statki, wyraźne w oślepiającym blasku słońca, pojawiły się na morzu. Skye rzuciła figi i zerwała się do biegu, gotowa pędzić przez wysoką trawę i krzyczeć z radości. Gdzie, do diabła, podział się Kyle?, pomyślała, zawiedziona. Powinien był dostrzec statki i wymachiwać gorączkowo rękami oraz rozpalić wysoki ogień. Tymczasem Kyle, skulony za wydmą, która dawała mu osłonę, z niepokojem obserwował przebieg wydarzeń. Oto ich wyspę wreszcie znaleźli ludzie, jednak on nie miał odwagi nawiązać z nimi kontaktu. Wręcz modlił się, żeby uzbrojone załogi przemycające narkotyki nie uznały za stosowne zbadać z ciekawości wraku samolotu i szałasu. Nagle usłyszał kroki, które wzbudzały wibracje w piasku. Z przerażeniem zrozumiał, że Skye zobaczyła łodzie i biegnie w kierunku plaży, żeby zwrócić na siebie uwagę załogi. - Boże! - syknął przez zaciśnięte zęby. Kucnął, wbił mocno palce stóp w piach i czekał, aż Skye znajdzie się blisko niego. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Kyle uwolnił skumulowaną energię, rzucił się na Skye i razem z nią padł na ziemię. Oboje przetoczyli się za wydmę. Skye walczyła z całych sił, jednocześnie próbując oddychać. - Co robisz?! - wykrzyknęła, obrzucając Kylea wściekłym spojrzeniem. Tylko tyle udało jej się wykrztusić, nim przygniótł ją swoim ciałem i szeroką dłonią zamknął jej usta. Skye napłynęły łzy do oczu. Nie miała pojęcia, co się dzieje, i poczuła się obezwładniająco bezsilna. Wreszcie przybyła pomoc, wystarczy krzyknąć, a ona została obezwładniona przez szowinistycznego

despotę, który właśnie oszalał. Szarpnęła się i udało jej się ugryźć go w palec. - Niech cię diabli! - warknął. Pochylił ku niej głowę i szepnął: -Posłuchaj mnie, królewno, i to uważnie, bo nie chciałbym cię ogłuszać. To przemytnicy narkotyków. Przyjrzyj się, a przekonasz się, że są po zęby uzbrojeni. Wolałbym pozostać żywy, pani Delaney Nawet gdybym osłonił cię przed pierwszą kulą, mieliby w pogotowiu następną. Zamknij się więc i uspokój. Skye wciąż nie rozumiała, co się dzieje, ale nie miała wyboru, musiała posłuchać Kyle a. Wciąż ją przygniatał; pod ciężarem jego ciała leżała na brzuchu. Upewniwszy się, że ona nie zamierza krzyczeć, odsłonił jej usta, po czym pokazał gestem, że może się przekręcić na plecy i obserwować bieg wydarzeń. Skye obserwowała, jak żuraw przenosi paczkę po paczce z większej łodzi na mniejszą, i jak znikają one pod pokładem. Ogarnął ją niepokój, gdy zdała sobie sprawę, że jeśli ona widzi przemytników, to oni muszą widzieć plażę. Mimowolnie przysunęła się bliżej do Kyle a. Ona nie miała pojęcia, co znajduje się w paczkach. Skąd on wiedział, że to narkotyki. Nie rozważała tej kwestii dłużej; wydało jej się, że ze strachu przestaje oddychać. Dwóch z około dziesięciu mężczyzn, znajdujących się na pokładzie obu łodzi, zaczęło wskazywać na plażę. Wyglądało na to, że się sprzeczają, po czym jeden z nich, zwalisty i rumiany, odszedł, a drugi wciąż patrzył na plażę. W końcu i on wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Skye nie miała pojęcia, ile czasu minęło, ale wreszcie przeładunek towaru dobiegł końca. Kyle ściskał ją w napięciu, aż obie łodzie zniknęły za granatową linią horyzontu. Wówczas wstał, zapatrzony w dal, potem spojrzał w dół, gdzie Skye półleżała na piasku, podpierając się łokciami. - Dlaczego nie mogliśmy poprosić o pomoc? Gdybyśmy wyjaśnili, że nie obchodzi nas, co oni robią... - zaatakowała go, świadoma, że znowu zostali całkiem sami. Kyle spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Głucha jesteś? Nie rozumiesz po angielsku? To byli przemytnicy narkotyków. - To co! Guzik mnie obchodzi... - O Boże, daj mi siłę! - wykrzyknął z irytacją Kyle, patrząc w górę, jakby oczekiwał znaku z niebios. Kręcąc głową ze złością, przeniósł wzrok na Skye. - Tu nie chodziło o palenie trawki na imprezie, pani Delaney W tym czarnorynkowym transferze brały udział całe tony. W tym prawdopodobnie niemały ładunek kokainy Ludzie złapani na przemycie narkotyków idą do mamra na pięćdziesiąt lat. A ty chcesz do nich biec i oznajmić im, że nic nikomu nie powiesz, jeśli tylko wysadzą cię w cichym porcie? - Nie traktuj mnie jak idiotki! - krzyknęła Skye. - W Nowym Jorku mamy do czynienia z bandyckimi napadami, zdarzają się morderstwa. Nigdy wcześniej nie widziałam gangu narkotykowego w akcji na pełnym morzu! Przykro mi, że nie rozpoznałam ich od razu! Nagle ogarnęło ją rozczarowanie. Wrócili do punktu wyjścia. Nie, poprawiła się w myśli, byli nawet przed punktem wyjścia. Przedtem butelka po coli wzbudziła nadzieję. Teraz znaczyła tylko, że o ich wyspie wiedzą przemytnicy narkotyków. - Nigdy się stąd nie wydostaniemy, prawda? - zapytała ponuro. - Nie pleć głupstw. - Kyle westchnął, jego wzrok złagodniał na widok miny Skye. Wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. - Na pewno się stąd wydostaniemy, nie jesteśmy na innej planecie! Masz przyjaciół, którzy nie przestaną cię szukać, aż cię znajdą. Tak, pomyślała Skye, Ted na pewno nigdy nie przestanie mnie szukać. Lucy Grant, jej osobista asystentka i sekretarka, poruszy niebo i ziemię, zanim przyjmie do wiadomości, że Skye zaginęła. Harry Dunbart, adwokat firmy, który trwał przy niej na dobre i na złe, dopilnuje, żeby szukano Skye do skutku. Poza tym Kyle również ma przyjaciół, którzy nie pogodzą się z jego zniknięciem. Nie mówiąc o tym, że w Executive Charters nie zdarzyła się dotąd katastrofa.

- Tak, w końcu nas znajdą - powiedziała Skye. - Trudno sobie wyobrazić, by twoi podwładni pozwolili ekscentrycznemu szefowi tak po prostu zniknąć. - Zmusiła się do uśmiechu. - Z tego wszystkiego pogubiłam figi. Chyba pójdę ich poszukać. - Pomasowała sobie kark. -Chciałabym tylko, żebyś następnym razem, gdy będzie to konieczne, po prostu poklepał mnie po ramieniu. Zdaje się, że całe ciało mam w siniakach. Zadowolony, że Skye nareszcie w pełni zrozumiała powagę sytuacji, Kyle ucieszył się, że najwyraźniej ona ma ochotę wrócić do przyjacielskiej relacji między nimi. Wyciągnął rękę i pomasował jej kark, łagodząc napięcie mięśni. - Mniejsza o owoce. Zgromadziliśmy zapas na tydzień. Wracajmy do obozowiska. Mam dla ciebie prezent. - Jaki? - zapytała Skye, czując się jak dziecko stojące nad wielkim znalezionym pod choinką pudłem, którego nie wolno otwierać aż do Gwiazdki. - Niespodzianka - odpowiedział. Może sprawiła to ulga, że wyszli z niebezpiecznej sytuacji, a może przełamanie impasu w ich relacji, w każdym razie Skye zaczęła się niepowstrzymanie śmiać. - Co, u licha, tak cię bawi? - zdziwił się Kyle. - Przepraszam! - udało się wykrztusić Skye wśród paroksyzmów śmiechu. - Popatrzyłam na ciebie i... Oto stoi przede mną właściciel korporacji wartej miliony dolarów, w obdartych spodenkach, z brodą, której nie powstydziłby się hipis. Z zażenowaniem Kyle przeciągnął ręką po twarzy i pogładził gęstą kasztanową brodę. - Zastanawiam się, jak to możliwe, że bohaterowie filmów o rozbitkach mają gładko ogolone twarze? Skye zachichotała i pokręciła głową. - Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. - No cóż, przepraszam, jeśli nie wyglądam najlepiej. - Położył jej rękę na ramieniu, gdy schodzili na plażę.

- Ależ wyglądasz - powiedziała odruchowo Skye. - Twarz może i zarośnięta, ale takiego ciała zdecydowanie nie powstydziliby się najwięksi filmowi idole... - Urwała gwałtownie, wpatrując się w piaszczystą ścieżkę pod stopami. Przecież to ona nalegała, żeby ich relacja pozostała wyłącznie koleżeńska, a tu robi dwuznaczne aluzje. - No, no! - zaśmiał się, zaskoczony Kyle. Przesunął dłoń po plecach Skye i ten czuły gest wywołał dreszcz podniecenia. - Komplement? Dzięki, chętnie go przyjmuję. - Tylko nie myśl sobie za wiele. O ile wiem, idole kobiet nie powinni też mieć przerośniętego ego. Kyle nadal głaskał plecy Skye, sprawiając, że jej ciało przeszywały zmysłowe dreszcze. - Może są zwykle młodsi. - Może - zgodziła się Skye. - Zdradzę ci sekret. - Jaki? - Masz o wiele ładniejsze nogi niż niejedna aktorka filmowa. - Dzięki. - Dlaczego wypowiedziała to słowo z trudem? Przecież on jedynie się z nią droczy. Chyba jednak nie. Oni flirtują! Flirtują, jakby byli na randce. - I... - Ico? - Jak już mówiłem wcześniej, bardzo ładny tyłeczek. - Przestań! - Skye poczuła, że się rumieni. - A gdzie zapowiadany prezent? - Na stole przy szałasie. Idź po niego, ale pamiętaj, że pomogę ci go używać! Obrzucając Kylea podejrzliwym spojrzeniem, Skye pobiegła do skleconego prymitywnie stołu. Na widok prezentu poczuła łzy pod powiekami; wiedziała, że wykonanie go musiało zająć Kyleowi wiele godzin. Był to grzebień. Zęby miał nierówne i szeroko rozstawione, ale mocne i wykonane z jednego kawałka, razem z rączką. Sięgnęła po niego z zachwytem, ciekawa, z czego został wykonany.

- Skorupa żółwia - wyjaśnił Kyle. - Leżała na plaży. Skye spojrzała na Kylea, stojącego obok niej. - Jest wspaniały - powiedziała, szklistym wzrokiem spoglądając na grzebień. - Dziękuję. Kyle zbliżył się do Skye i zapatrzył się w masę splątanych miodowych włosów, w które zagłębił dłoń. - Nie zniósłbym, gdybyś musiała je obciąć - powiedział. - Po sztormie zostało dużo wody. Jutro możemy spróbować je umyć w olejku kokosowym i soku z limonek. Skye wolno pokiwała głową. Stawali się sobie bliscy, w gruncie rzeczy ona zapragnęła tej bliskości, mimo że wciąż ją przerażała. Los zmuszał ją, żeby zadała sobie pytanie, czy naprawdę kocha Teda, choć do niedawna nie żywiła co do tego wątpliwości. Zdawała sobie sprawę, że bardzo lubi Kyle a. Ale miłość? Czy można pokochać nieznajomego? Niechby to nawet był nieznajomy, z którym pozostaje się w zażyłości, który przez jakiś czas jest najważniejszą osobą w naszym świecie? Czy to jest w porządku skorzystać z okazji, a potem, gdy wspólny pobyt na wyspie dobiegnie końca, wrócić do kogoś innego? Licząc na to, że ukochana osoba - mąż, żona, kochanek - zrozumie i wybaczy przelotną miłostkę. Skye pomyślała o długich dniach, które spędziła ze Stevenem i Vir-ginią. Często chodzili na długie spacery i wtedy brat nie przestawał jej wypytywać o Teda. Nie oceniał, nie doradzał, jednak Skye wiedziała, że nie jest zachwycony jej związkiem. Gdy pytała brata o szczerą opinię, niezmiennie odpowiadał z uśmiechem: - Nie przegap prawdziwego szczęścia, siostrzyczko. Od razu się zorientujesz, gdy tylko się pojawi, a wtedy je łap i nie puszczaj. - Jestem szczęśliwa z Tedem - twierdziła, a Steven nie mówił nic więcej, ale jednak nie wydawał się przekonany. Rzeczywiście musiała się nad tym zastanowić. Dlaczego nie upierała się, żeby Ted był z nią w tym momencie życia, gdy tak bardzo potrzebowała pociechy? A jednak oferował jej poczucie bezpieczeństwa. Zawsze czekał na jej powrót. Wiedziała, że jest dla niego jedyną kobietą na świecie, co tylko zwiększało jej wyrzuty sumienia. Nie wierzyła,

że mogłaby kiedykolwiek być jedyną kobietą na świecie dla Kylea. Nie chciała być zabawką w jego rękach. W jego życiu były kobiety ale znajdowały się na drugim planie. Z pewnością łatwo zdobywał miłość; i hojnie ją odwzajemniał, mimo że wciąż oficjalnie był żonaty Jak bardzo chciała się wydostać z tej wyspy! Uciec od Kylea, który ją jednocześnie i przerażał, i zniewalał. Jeśli znajdzie się z dala od Kylea, z dala od jego ekspansywnej siły, zapomni o nim. Jednak będzie tęsknić nie za jego niekwestionowaną męskością ani za brawurowymi popisami. Wiedziała, że będzie jej brakować szczegółów: kasztanowych kępek włosów na długich palcach stwardniałych od pracy; złotawego lśnienia opalonych ramion, gdy padały na nie promienie słońca; oczu, które w jednej chwili rzucały lodowate spojrzenie, a w następnej spoglądały z rozbawieniem; ujmującego uśmiechu, który łagodził linię wydatnej szczęki. - Co ty na to? Na co? Nagle uświadomiła sobie smutną prawdę. Unikała małżeństwa z Tedem, natomiast chciałaby wyjść za Kyle a. Wprawdzie nie mieszkał z żoną i od dawna był z nią w separacji, a jednak wciąż była jego żoną. Niewykluczone, że nie mógł znieść myśli o rozwodzie, o daniu jej wolności, żeby mogła drugi raz wyjść za mąż. W tej sytuacji Skye pozostawała rola kochanki Kyle'a. A przecież go nie kocha. Pożąda atrakcyjnego mężczyzny, z którym znalazła się sam na sam w szczególnych okolicznościach. Skye uświadomiła sobie nagle, że Kyle coś mówił, a ona, pogrążona we własnych myślach, nie słyszała ani słowa. - Przepraszam. O co pytałeś? - Chcesz spróbować? Czego?, zastanawiała się. - Łowienia z harpunem - podpowiedział. - Cholera, ty naprawdę nie słyszysz, co ja do ciebie mówię! - Chyba się zamyśliłam - odrzekła pospiesznie Skye. - Spróbuję, ale nie mogę nic obiecać! Chwilę później była uzbrojona w długi patyk, zaostrzony na końcu.

Zerkając z powątpiewaniem na Kylea, podążyła za nim do wody. - Zapomniałem zapytać - zawołał. - Umiesz pływać? - Mniej więcej. - Nie wchodź na nic czerwonego ani tego nie dotykaj. Tu są parzy dełkowce, kóre wyglądają jak koral. - Koral! - Ta wyspa to podniesiony atol otoczony rafą koralową. Pewnie dlatego przemytnicy postanowili nie zapuszczać się dalej. Gdyby mniej umiejętnie sterowali łodziami, prawdopodobnie by utknęli. - Super - mruknęła Skye pod nosem. - Jak daleko wejdziemy? - Jeszcze kawałeczek - odparł Kyle. - Super - powtórzyła. Kyle wciąż stał, a ona pływała od kilku minut. - Jak mam łowić ryby, skoro nie mogę utrzymać równowagi? - spytała, zachłystując się, bo fala napełniła jej usta słoną wodą. Miała problem z utrzymaniem się na powierzchni i trzymaniem w ręku harpuna. - Uderzaj szybko w coś dużego! - zawołał ze śmiechem, zatrzymując się raptownie. - Zobacz dotarliśmy do korala. Skye widziała koralową wychodnię przez czystą wodę pełną morskich żyjątek: pięknych, różnokolorowych wachlarzyków, maleńkich rybek. - Nie stawaj tam! - ostrzegł ją Kyle. - Skoro koral potrafi rozcinać łodzie, to tym bardziej stopy! Skye skrzywiła się, drepcząc w miejscu. - Co teraz? - Czekamy - Czekamy! Jak długo, twoim zdaniem, potrafię tu ustać? - Złap mnie za szyję - zaproponował. Skye zrobiła to, choć z rezerwą. Kyle był na tyle wysoki, że stanął w miejscu, gdzie ostatni kawałek piaszczystego dna stykał się z koralem. Najwyraźniej nie martwił się o swoje stopy, a może był przekonany, że potrafi ostrożnie stąpać po koralu. - Chyba nie mam do tego talentu - uznała Skye. Nie będąc pewna, czy to dobry pomysł, rękami objęła Kylea za szyję, a nogi oplotła wokół jego pasa.

- Dasz sobie radę - zapewnił ją, zadowolony, że Skye nie widzi jego szerokiego uśmiechu. Został szybko nagrodzony lekkim trzepnięciem w głowę. - Uważaj, Tarzanie. Nie chcę, żeby harpun utknął tam, gdzie nie potrzeba. - To ty uważaj! I przestań odgrywać te babskie komedie. Wystraszysz wszystkie ryby. - Na co mam polować? - Na wszystko, co dobrze wygląda. Nie na barakudę ani rekina. - Rekina! Kyle poczuł, jak piersi Skye ściśle przylegają do jego pleców - mokra bluzka nie tworzyła żadnej bariery między jej sutkami a jego nagim ciałem. Pochylił nisko głowę, znów wdzięczny, że ona nie widzi wyrazu jego twarzy - Nooo... - mruknął. - W oceanie żyją rekiny. Nie martw się, do tej pory nie spostrzegłem ani jednego, a jeśli nawet jakiegoś spotkamy, a ty nie będziesz panikować i wierzgać, prawdopodobnie zostawi cię w spokoju. Barakuda nie zaatakuje cię, chyba że bardzo się postarasz i ją zdenerwujesz. Zależy nam najbardziej na jakimś ładnym przedstawicielu strzępielowatych. - Będzie stał nieruchomo i poczeka, aż go upoluję? - zapytała ironicznie Skye. - Nie sądzę, żebyś coś upolowała. - Dzięki za zaufanie. - Po prostu miej oczy otwarte. - Tak jest! - odparła Skye i nagle zauważyła wielką rybę płynącą w ich kierunku. Zesztywniała i szepnęła Kyleowi do ucha: - Tam! - Gdzie? - O, tam! Była na prawo od nich - ryba dość nieładna, szara, jeśli porównać ją z jaskrawymi małymi rybkami, od których w okolicy się roiło. - Świetnie, Skye! - szepnął z podnieceniem Kyle. - Strzał w dziesiątkę. Strzępielowaty!

Nie była przygotowana na jego nagły ruch w przód. Gdy Kyle rzucił się na rybę, Skye poleciała na niego. Nagły manewr oślepił ją, oczy zapiekły od słonej wody, zaczęła kaszleć i prychać, jakby wypiła pół Pacyfiku, i jeszcze bardziej kurczowo uczepiła się Kylea. Zaśmiał się, zmieniając pozycję. Poprawił ją sobie na plecach jedną ręką, drugą przytrzymując kij, na którym tkwiła ryba. - Hej, to ty zobaczyłaś rybę! Następnym razem będziesz wiedzieć. Kyle skierował się z powrotem do brzegu, niosąc na barana Skye, a rybę nadzianą na harpun. Skye zadała sobie w duchu pytanie, czy będzie następny raz? Czy ciche dni się skończyły? A jeśli to jest rozejm, to dokąd ich zawiedzie? Zeskoczyła, gdy zbliżyli się do brzegu, i przepłynęła ostatnich parę metrów. Zanim wyszła z wody, zatrzymała się, żeby zanurzyć głowę i ściągnąć mokre włosy do tyłu. - Nazbieram chrustu na ognisko - zaproponowała. - Dobrze - zgodził się uprzejmie. - Weź też parę większych konarów. Zdaje się, że zaczyna nam brakować. Wybiegając z wody, Skye nagle zatrzymała się i odwróciła z wahaniem. Kyle kucał, zajęty rybą, którą zręcznie fdetował scyzorykiem. - Kyle? - Tak? - Czy to bezpieczne? A jeśli przemytnicy wrócą i zobaczą ogień? Przerwał pracę i zwrócił się do niej ze swobodnym uśmiechem. - Nie zależy im na tym, żeby kogoś dorwać, Skye. Nie mogą sobie pozwolić, żeby ktoś wszedł im w paradę. To był duży transfer. Miejmy nadzieję, że następnym razem już nas tu nie będzie. Jesteśmy bezpieczni. Skye patrzyła na Kylea przez chwilę, przygryzając wargę. W końcu uznała, że może ufać jego ocenie. Wzięła się do pracy, którą sobie sama wyszukała, czyli do zbierania tykw oraz owoców i dostarczenia wody na kolację. Od czasu do czasu popijali rum lub burgunda, jednak Kyle oświadczył, że powinni oszczędzać alkohol na ewentualne cele lecznicze.

Kyle oprócz innych talentów potrafił przyrządzać ryby, choć tylko zwyczajnie pieczone na otwartym ogniu. Usadowiona przy stole na jednym z grubo ciosanych stołków, jedząc z prymitywnego talerza prymitywnym dwuzębowym widelcem, Skye nagle zrozumiała, że naprawdę miała szczęście. Kyle nie tylko potrafił upolować i przyrządzić rybę; miał rozliczne umiejętności, które ułatwiały przetrwanie w ekstremalnych warunkach. Przeszedł ją lekki dreszcz. Gdyby po katastrofie została sama, mogłaby się znaleźć w poważnych tarapatach. Ponieważ poczuła chwilową sympatię do Kylea, z wahaniem zagaiła. - Muszą mieć z ciebie pożytek w domu - rzuciła lekko. - Na pewno im ciebie brakuje. Kyle ugryzł kawałek ryby i wzruszył ramionami. - Mam nadzieję, że komuś mnie brakuje. Mojemu bratu, synowi, ludziom w firmie... - Zonie? - Skye nie miała zamiaru zadawać tego pytania; jakoś jej się wymknęło. Uniósł brew, speszony - Moja żona? Wątpię, żeby uroniła po mnie choć jedną łzę. Znając Lisę - dodał obojętnie - pewnie bardzo się stara, żeby mnie uznano za oficjalnie zmarłego. Być może uważa moje zniknięcie za cud. - Dlaczego? - wymamrotała Skye z zakłopotaniem. Kyle zawahał się przez chwilę i zakołysał wodą w swojej tykwie. - W zeszły wtorek mieliśmy podpisać dokumenty rozwodowe. Dlatego osobiście pilotowałem ten samolot. Żeby swobodnie wrócić sam. Skye ogarnęła ciekawość. Do tej pory unikali rozmowy o takich osobistych szczegółach, jednak ona nie mogła się powstrzymać od chęci, żeby drążyć głębiej. Czy on mówi prawdę o rozwodzie? Czy tylko jest przyzwyczajony wciskać kobietom taką historyjkę? - Skoro jesteście od dziesięciu lat w separacji - zapytała od niechcenia - dlaczego dopiero teraz mieliście się rozwieść? Kyle spojrzał jej w oczy, w jego wzroku dojrzała rozbawienie. - Obchodzi cię to? Zaczerwieniła się z irytacją.

- O czymś trzeba rozmawiać, nie? - Pewnie tak. - Uśmiechając się, odchylił się na stołku, balansując ze stopami skrzyżowanymi na skraju stołu, z palcami splecionymi za głową. - Chciałem rozwodu już dwadzieścia lat temu. Jednak zostaliśmy razem ze względu na syna. Potem żyliśmy w separacji. Lisa już wtedy była zbyt przywiązana do pieniędzy, żeby mnie tak łatwo wypuścić z rąk. A potem mnie przestało zależeć. W niektórych sytuacjach wygodniej było mieć żonę. Teraz Lisa uznała, że zawarcie ugody i wypłata jednorazowej sporej kwoty może być korzystniejsza niż posiadanie męża. A ja uważam, że cudownie jest wreszcie wyrwać się z jej szponów. Chris już od dawna jest na tyle dorosły, żeby to rozumieć. - Och - wymamrotała Skye. - Chris to twój syn? - No. - Ile ma lat? - Dwadzieścia. - Och - powtórzyła Skye. - Prawie widzę trybiki obracające się w twojej głowie, pani Dela-ney. - Kyle się roześmiał. - Tak, ożeniłem się z Lisą, bo była w ciąży. Prawie od początku serdecznie się nie znosiliśmy. Twoja kolej. - Co? - Twoja kolej. - Skye złapała się na tym, że się znowu czerwieni, na pewno on ma zamiar wypytywać ją o Teda. Szukała rozpaczliwie w głowie jakichś wymijających odpowiedzi. - Steven - powiedział cicho, z oczami pociemniałymi od współczucia. - Opowiedz mi o swoim bracie. Skye schyliła głowę i zaczęła się bawić widelcem, dziwnie poruszona intensywnością jego słów. - To mój bliźniak - zaskoczyła samą siebie, mówiąc cicho, krzywiąc się lekko, gdy podniosła głowę. Byliśmy sobie bardzo bliscy Po śmierci rodziców mieliśmy tylko siebie. Delaney Designs było naszym wspólnym pomysłem. Zanim Virginia wyszła za Stevena, chodziła ze mną do szkoły, więc nawet kiedy oboje przeprowadzili się do Australii, często się spotykaliśmy.

- Dlaczego zmarł? - Rak. - Musiał być bardzo młody. Na twarzy Skye pojawił się grymas. - Tak, miał dwadzieścia pięć lat. Umarł zaledwie rok temu. Patrzyła Kyle owi w oczy i czuła się jak zahipnotyzowana. Chciała mówić dalej, chociaż to nie miało sensu. Z Tedem nigdy nie rozmawiała o Stevenie, a tutaj gada i gada. Opowiedziała mu o latach kobaltu, chemioterapii i naświetlań. O strachu, o nadziei. O Stevenie. O jego cudownym optymizmie. O tym, jak cenił życie. O tym, jak raz, jeden okropny raz załamał się... Kyle słuchał jej, zaskoczony, ile czułości potrafiła w nim wzbudzić. Ze zdumieniem słuchał jej rwącego się monologu, pewien, że dzieli się z mm emocjami, którymi nigdy wcześniej z nikim się nie dzieliła. Nabierał pewności, że ona mimo wszystko nigdy nie należała do innego mężczyzny Nie w prawdziwy sposób, w taki, który najbardziej się liczy Gdy skończyła, podniósł się wolno i obszedł stół dookoła. Stanął bardzo blisko niej i oparł się o nią udem. Kciukiem i palcem wskazującym delikatnie uniósł jej podbródek, tak że musiała na niego spojrzeć, i musnął lekko delikatną skórę jej policzka. Przygwożdżona siłą jego oczu, Skye patrzyła, jak jego wargi bardzo powoli zniżają się do jej ust i chwytają je w łagodnej, delikatnej pieszczocie. Była gotowa je przyjąć, gotowa rozchylić zapraszająco usta i smakować całą jego męską zmysłowość. Jednak pocałunek był zbyt krótki, zbyt czuły Koniuszek jego języka przesunął się zmysłowo po jej dolnej wardze, a potem, ku jej zdumieniu, Kyle ją puścił. W jego jasnych zielonych oczach wciąż był intensywny blask. - Nigdy nie pozwolę, żeby ogień zagasł w nocy - obiecał. Skrzywił usta w smętnym półuśmiechu. – Nigdy Skye patrzyła, zahipnotyzowana, jak odchodzi w kierunku morza, teraz ciemnego i złowrogiego z nadejściem nocy. - Dokąd idziesz? - zawołała w końcu, przypominając sobie, że nie powinna chcieć, żeby był blisko niej, jednak mimo to świadoma, że coś

się między nimi zmieniło. Musiała w końcu coś zrobić z tym wpływem, jaki on na nią wywiera, bała się, ale pragnęła go... - Idę popływać. - Teraz? - zaprotestowała Skye, skonsternowana. - Jest ciemno. Kyle gwizdał, choć ten dźwięk był dość wymuszony. - Wiem, że jest ciemno. Jednak i tak chcę popływać. Nie chciał popływać; potrzebował pójść popływać. Musiał zrobić coś, żeby pozbyć się napięcia i narastającego pożądania. Wyczuł jej gotowość, wiedział, że uległaby, gdyby przyciągnął ją do siebie. Ale nie chciał tak. Gdyby wreszcie zażądał, żeby mu się oddała, pragnął dwóch rzeczy - żeby ona wiedziała i akceptowała, z kim będzie się kochać, i żeby nie weszły między nich duchy innych osób. Nie rozumiał własnych uczuć, jednak wiedział, że pragnie jej w sposób, jakiego nigdy dotąd nie znał. I wiedział, że nigdy nie pozwoli jej wrócić do innego mężczyzny, nawet gdy powrócą do cywilizacji.

6 Coś po niej łaziło. Skye mrugała oczami w świetle poranka, coraz bardziej przekonana, że coś się po niej wspina. Zaczęło od kostki, a teraz wydawało się pełzać po jej nodze w górę. Półprzytomna, bo dopiero się ocknęła, usiadła, marszcząc brwi i czoło. Zamrugała znowu i popatrzyła na nogę. To był żuk. Ciemnobrązowy, długi na dobrych pięć centymetrów, pełzł w górę po jej nodze, czułki drgały mu przy każdym niezgrabnym ruchu. Jej twarz zmieniła się w przerażoną maskę. - O Boże! - wrzasnęła co sił w płucach, zrywając się gwałtownie na równe nogi i jednocześnie uderzając chrząszcza. Nie trafiła. Patrzyła ze zdumieniem i w panice, jak owad rozpościera skrzydełka i zrywa się do lotu, po czym siada na jej łokciu, skąd znowu został strząśnięty Podczas całego zajścia wydawała z siebie paniczne krzyki. Gdyby zachowywała się racjonalnie, mogłaby odzyskać spokój, bo nie miała fobii przed owadami, jednak obudzić się i zobaczyć takie wielkie coś pełzające po niej... Kyle, obudzony jej przeraźliwymi krzykami, też zerwał się na równe nogi, z oczami szeroko otwartymi, cały spięty, szukając źródła zagrożenia. - Co? Co się stało? - zawołał, gapiąc się na Skye i dziwaczny, rytualny taniec, który wykonywała. - O mój Boże! - zawodziła, wzdrygając się z obrzydzeniem i strachem. - To jest w moich włosach! Skye popędziła nagle jak błyskawica ku plaży, jej stopy ledwie dotykały ziemi. Wciąż oszołomiony i przestraszony Kyle pognał za nią. Złapał ją w wodzie sięgającej ud, w której zanurzała głowę. Chwycił ją mocno za ramiona, podciągnął

w górę i przytrzymał dziesięć centymetrów od swojej piersi, usiłując zrozumieć, czemu się rzuca i wrzeszczy. - Co, Skye? - Potrząsnął nią. Oczy miał wciąż pociemniałe od strachu i troski, które starał się opanować. - O c o c h o d z i ? - Nie ma go już? Odleciał? O Boże, wciąż go czuję na sobie! -Odepchnęła go ze zdumiewającą siłą i znów zniknęła pod powierzchnią wody Najwyraźniej oszalała. Usiłując zachować cierpliwość, Kyle wyłowił ją znowu i tym razem zgniótł w uścisku, z którego nie mogła się wydostać. - Co odleciało? - zapytał, wpatrując się w jej rozszerzone źrenice i mokre pasma włosów, wiszące wokół twarzy. - Poszukaj go! - zawołała niespokojnie. Kyle położył obie ręce na jej głowie, zmarszczył brwi i ostrożnie rozdzielił włosy, nie wiedząc, czego szuka. Wreszcie, przekonany, że na jej głowie nie ma nic oprócz gęstej czupryny, kiwnął głową. - Co to było? - Karaluch - wyjaśniła mu, z drżeniem. - K a r a l u c h ? - krzyknął z zagniewaną twarzą i zacisnął mocno ręce na jej głowie. - Właśnie ubyło mi przez ciebie dziesięć lat życia i osiwiałem przez k a r a l u c h a ? - To nie był zwykły karaluch! - burknęła Skye z oburzeniem. - On fruwał! - Karaczan amerykański! - krzyknął. - Do cholery, Skye, śmiertelnie mnie wystraszyłaś z powodu robaka, który nie mógł ci zrobić żadnej krzywdy! - Był w moich włosach! - krzyknęła, nie rozumiejąc, jak on może być tak tępy - Pełzał i był obrzydliwy! Nagle, zajrzawszy w jej delikatną, ale rozwścieczoną twarz, płonące bursztynowe oczy, włosy w zlepionych pasmach, Kyle wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak, że aż puścił ją i zatoczył się na brzeg, gdzie opadł na piasek, wciąż dusząc się od śmiechu. Skye obserwowała go, zagryzając dolną wargę. Podeszła do niego z wielką godnością i spojrzała na jego twarz, oczy wciąż błyszczące

śmiechem, perłowobiałe zęby, które pokazał, gdy jego pełne usta rozchyliły się szeroko w kasztanowatej brodzie. - O Boże! - chichotał, gapiąc się na nią. - I to wszystko z powodu jakiegoś robaka. - To nie było śmieszne! - warknęła Skye, krzyżując ramiona na mokrej bluzce. Kyle usiłował się opanować, ale nie potrafił. - Przepraszam, Skye, to było śmieszne. Chciała śmiać się razem z nim. Z tą szczupłą, muskularną sylwetką, ciemną na tle piasku, płonącymi oczami, mokrymi włosami nad czołem - coraz dłuższymi każdego dnia - nigdy nie wydawał się tak pociągający, tak po chłopięcemu uroczy, mimo krzaczastej brody Jego usta, pełne i zmysłowe, kusiły ją swoją tajemnicą. Powinna śmiać się razem z nim i upaść z nim na piach... Jednak ona się nie śmiała. Nie mogła razem z nim upaść na piasek; wciąż miała zbyt wiele zastrzeżeń. I ta rezerwa sprawiała jej przykrość. W połączeniu z może i absurdalną paniką, jaką właśnie przeżyła, konwenanse i cały ten fatalny początek dnia przygniatały ją swoim ciężarem jak ołów. Realizm wszystkiego, co się wydarzyło, uderzył ją jak obuchem. Nagle dotarło do niej, że nigdy, przenigdy już nie wydostanie się z tej wyspy Dzień po dniu będzie się dziać coś nowego i przerażającego. W domu na pewno uznali, że ona nie żyje. A nawet jeśli oni przeżyją kolejny sztorm, nie ma to znaczenia, bo przemytnicy narkotyków wrócą i prawdopodobnie i tak ich zabiją. Nie odzywając się już do Kylea ani słowem, odwróciła się na pięcie i wróciła do szałasu, gdzie się położyła. Nie płakała; czuła po prostu pustkę. Większą niż kiedykolwiek w życiu. Kyle obserwował jej zachowanie i śmiech powoli zamierał mu na ustach. Jej reakcja zaszokowała go. Zawsze miała poczucie humoru i umiała śmiać się z siebie samej. Jej dowcip potrafił być zjadliwy, ale istniał. Zmarszczył brwi, wzruszył ramionami, nie biorąc na poważnie tego incydentu, zakładając, że ona jest po prostu w złym nastroju i będzie

musiała to w sobie przewalczyć. Wstał, zmiął przekleństwo pod nosem. Niech go diabli, jeśli zacznie ją niańczył, bo ona ma akurat ochotę na dąsy. Będzie musiała wziąć się w garść bez płomiennych przeprosin z jego strony. Nie wyszła z szałasu, gdy on jadł banana i kokosa - owoc i mleko. Wciąż tam tkwiła, gdy umył twarz świeżą wodą i zrobił, co mógł, żeby wyczyścić zęby Zirytowany do granic, postanowił w końcu zostawić ją i ponownie rozejrzeć się w gęstwinie za szczątkami rozbitego samolotu. Kyle wrócił kilka godzin później, jeszcze bardziej zirytowany bezowocnymi poszukiwaniami w palącym słońcu. Omiótł spojrzeniem obozowisko i stwierdził, że Skye ruszyła się z szałasu; nie tkwiła już tam w samotności, ale siedziała na plaży - wpatrzona w ocean. Ogarnęła go irytacja, bo zobaczył też, że nic nie zostało zrobione. Wody już prawie nie było, owoce się kończyły, a brudne naczynia, które on tak skrupulatnie wykonał, wciąż leżały na stole. Tak niewiele od niej wymagał, pomyślał z goryczą, biorąc na siebie cały ciężar dbania o przetrwanie, a ona, z powodu ataku złości, zaniedbuje tych parę obowiązków, które należą do niej. Podszedł do niej zamaszyście. - Co ty sobie do cholery wyobrażasz? - zapytał wprost. Nawet nie podniosła na niego wzroku; nadal gapiła się w otwarte morze. - Jakie to ma znaczenie? - Co? - wybuchnął. - Jakie to ma znaczenie? - Jej ton był beznamiętny. - Po co robić cokolwiek? - Chyba nie nadążam - powiedział Kyle, mrużąc oczy, bo oprócz gniewu zaczął odczuwać troskę. - Po prostu nie warto - wyjaśniła, nie zważając na jego napięcie. -To jak leczenie raka - wszystko na nic. Przez głowę Kylea zaczęły przelatywać myśli jak błyskawice. Ona nie była nastawiona wrogo; po prostu nic jej nie obchodziło. Ten owad był błahostką, ale stał się katalizatorem, który wpłynął na obniżenie jej

nastroju, czego nie dokonały katastrofa, sztorm i zagrożenie. To nie był napad złości; to nie było coś, z czego mogła się tak po prostu otrząsnąć. - O ile rozumiem - powiedział powoli - już ci się nie chce żyć? Prawie niezauważalne wzruszenie ramion. - Śmierć może być lepsza niż powolne gnicie - odpowiedziała. To jest coś poważnego, uznał Kyle natychmiast. Nie wiedzieć czemu porównywała ich sytuację do powolnej agonii swego brata i uważała, że każdy dzień to kolejny krok ku temu, co nieuchronne. Po co cierpieć więcej, skoro... Poczuł, że musi coś zrobić. Musi wykonać jakiś ruch, nieważne, właściwy czy nie. Wzbudzając w sobie na nowo gniew, który go opuścił, gdy zrozumiał, o co jej chodzi, poderwał ją szarpnięciem na nogi, potrząsając nią tak, że głowa opadła jej do tyłu. - Steven nie żyje, to ty też nie musisz, co? - Jej źrenice zaczęły się rozszerzać, błysk bursztynu stawał się coraz bardziej gniewny. Otworzyła usta, by zaprotestować, ale on nie pozwolił jej przemówić. - No cóż, ja nie jestem martwy, droga pani, i ty też nie! A nasza sytuacja wcale nie jest taka zła. Jesteśmy zdrowi, mamy wodę, jedzenie, dach nad głową. I nawet jeśli miną całe lata, zanim ktoś się tu zjawi, kochana, przeżyjesz i nauczysz się żyć i dawać dużo z siebie - bo mnie się tak podoba, bo j a chcę żyć. Mówiąc to, puścił ją i zaczął manipulować przy jej bluzce, zręcznie odpinając guziki, mimo jej niezgrabnych wysiłków, żeby go powstrzymać. - Co robisz? - naskoczyła na niego. - Mówiłam ci, że nie chcę, żebyś... - Ni cholery mnie nie obchodzi, czego chcesz, a czego nie! - warknął Kyle. - Oboje się wykąpiemy, a potem umyjemy ci włosy, bo ja tak chcę! Kyle działał prędko i zwinnie, wyprzedzając wszelkie próby protestu z jej strony. Obrócił ją, żeby zdjąć z niej bluzkę, którą rzucił na piasek. Usiłowała przyciskać do siebie biustonosz, ale zaskoczył ją i podstawił nogę, tak że upadła na piasek. Próbowała chwytać go za

ramiona, gdy sięgnął po jej szorty, lecz daremnie, bo on po prostu szarpnął ją jeszcze mocniej, tak że jej głowa i tułów przechyliły się do tyłu. Łapiąc oddech, zdumiona, wciąż zbyt oszołomiona, żeby zrozumieć, co się dzieje, Skye wykrztusiła: - Przestań! Zostaw mnie! Nie możesz tego zrobić! - Czyżby? - zapytał szorstko. - Nie widzę tu w pobliżu nikogo, kto mógłby mnie powstrzymać! Zastygła w bezruchu, gdy ją na moment puścił, i gapiła się w osłupieniu, jak sam zsuwa spodenki i slipki. Mimo woli zauważyła, jak bardzo jego opalenizna kontrastuje z bielą reszty zwykle zakrywanego ciała. Wtedy wyciągnął do niej rękę z posępnym, pełnym determinacji uśmiechem, który zmobilizował ją do ucieczki, ale znowu o kilka sekund za późno. Rzucił się na nią, zanim zdołała zrobić niezgrabny krok po piasku, złapał ją wpół i pociągnął do morza. Gdy zaatakowała go z wściekłością, zanurzył ją, przytrzymując pod wodą, aż przestała wierzgać i machać rękami. Wtedy wyciągnął ją, trzymając za kark jedną ręką. - Oszalałaś, Delaney? - zapytał z błyszczącymi oczami. W odpowiedzi zdyszana wydusiła z siebie szereg przekleństw. - Dobrze - powiedział po prostu. Puścił ją, a ona zrobiła kolejny niezgrabny wysiłek, żeby się wyswobodzić. Kyle tylko wyrzucił w przód ramię i przyciągnął ją z powrotem, zanurzając znowu w morzu. Tym razem gdy ją puścił, stała nieruchomo, trzęsąc się z wściekłości i oburzenia. Skye całkiem zapomniała o głębokiej i destrukcyjnej depresji, która ją wcześniej ogarnęła. Była przekonana, że znajduje się w rękach szaleńca, więc jej umysł pracował na zdwojonych obrotach, walczył z uczuciem niedowierzania, szukał sposobu, żeby wymknąć się napastnikowi. Pierś jej falowała, bo z wysiłkiem łapała oddech, ręce miała zaciśnięte w pięści, paznokcie tak mocno wbijała w dłonie, że zostawiały wgłębienia w kształcie półksiężyców. Kyle nabrał wody w dłonie, oblał nią jej ramiona i przesunął po nich dłońmi, jakby miał w rękach mydło i ją mył. Skye gwałtownie zaczerpnęła powietrza, bo jego

palce zajęły się teraz jej piersiami; szorstkimi kciukami pieścił i masował brodawki. Przez cały czas zuchwale nie spuszczał z niej wzroku, nieustannie rzucał jej wyzwanie. Jego palce wędrowały w dół, ześlizgiwały się leniwie po jej klatce piersiowej, zagarniały dwuznacznym kolistym ruchem jej biodra, zakręcały do wewnątrz, aby badać śmiało drżące uda. Wyrwał jej się oburzony, zduszony okrzyk, ale on spokojnie zgłębiał dalsze tereny - sam miał na ustach lekki, zmysłowy uśmiech. Roześmiał się, gdy ona znów szarpnęła się w tył. Z tym głębokim, gardłowym dźwiękiem brzmiącym jej w uszach Skye desperacko usiłowała uciekać na przekór oporowi wody, lecz zaraz stało się jasne, czemu on był tak rozbawiony Wystarczyły mu dwa długie kroki, żeby ją ponownie schwytać. Trzymając ją wpół, Kyle wyszedł z wody, nie przejmując się tym, że ona znowu wierzga i wymachuje rękami. Zaczyna słabnąć, pomyślał z uśmiechem, zadowolony, że jej wysiłki nie mogą przezwyciężyć żelaznego uścisku jego ramienia. Jest drobna, uznał, ale gdy się rozkręci, staje się diabłem wcielonym, z którym nie można sobie poradzić. - Pusz-czaj-mnie - wydyszała. - Jeszcze nie. Nie skończyliśmy z twoimi włosami - odpowiedział wesoło, sadzając ją z głośnym cmoknięciem mokrego ciała na jednym ze stołków. Zanim zdołała się unieść na więcej niż trzy centymetry, przycisnął ją jedną ręką. Kyle sięgnął po swoją miksturę z kokosa, nie puszczając Skye. Kilka sekund później wcierał ją w jej włosy, a ona gotowała się z wściekłości, walcząc z furią i odruchem, by wybuchnąć łzami oszołomienia. - Od dzisiaj lepiej zacznij sypiać z jednym okiem otwartym - wysyczała. - Przysięgam, że słono za to zapłacisz... - No, chyba wystarczy - przerwał Kyle, skończywszy masować palcami skórę jej głowy - Teraz musimy tylko spłukać. Przyniosę wodę. Nie - zawahał się, po czym złapał długie pasmo jej włosów lepiej ty chodź ze mną. Skye krzyknęła, gdy lekkim szarpnięciem podniósł ją i powiódł, wlokącą się buntowniczo, za sobą. Przy wydrążonym pniu kokoloby,

z której zrobili koryto, przechylił ją w dół, tak że plecy miała unieruchomione; siłą wygiął jej szyję ze zwinnością fryzjera celebrytów i polał jej włosy słodką wodą. Mycie jej włosów było trudne. Przytrzymując ją na piasku między rozwartymi kolanami, gdy jego pierś i brzuch przyciśnięte były do jej wygiętych pleców, miał przed sobą wspaniały widok długiej, pełnej wdzięku szyi prowadzącej delikatnie rzeźbionymi liniami i zachwycająco opaloną skórą do jędrnych wzgórków pełnych piersi. Przygładziwszy jej włosy i wycisnąwszy resztkę wody, Kyle wreszcie ją puścił. Upadła prosto na niego, usiłując złapać równowagę w niewielkiej przestrzeni między jego ciałem a kłodą. - To-wszyst-ko? - wypowiedziała głośno i wyraźnie, mimo zaciśniętych zębów, miotając gromy wzrokiem. Cała się trzęsła z oburzenia i wściekłości. - Skończyliśmy? - Nie-e. - Kyle pokręcił wolno głową. - Droga pani, my dopiero zaczynamy - Nie! Nikt nie słuchał jej protestów. Kyle podniósł ją z ziemi i zaczął z nią maszerować w kierunku szałasu. Z twardych rysów jego twarzy Skye nie potrafiła odczytać, że dręczą go wyrzuty sumienia, lecz tym lepiej. Szczerze mówiąc, nie planował posuwać się aż tak daleko, ale co tam, ona i tak już była gotowa go zabić. Równie dobrze można teraz załatwić w s z y s t k o za jednym zamachem. - Droga pani - rzekł energicznie - smutna rzeczywistość - życie się zmieniło. Jesteśmy partnerami. Dwiema - zrozum to - dwiema częściami mechanizmu. Jeśli mamy spędzić resztę życia na tej wyspie, zamierzam sprawić, żebyś nie pożałowała - a ty, do cholery jasnej, mi się odwzajemnisz, zaczynając od teraz. W szałasie rzucił ją bezceremonialnie na resztki ubrań. Przetoczyła się desperacko na bok, ale on już leżał przy niej i wyciągał ramiona, żeby ją zamknąć w objęciach. Mignęła jej przed oczyma jego twarz -szczupła, surowa, pełna determinacji - potem jego wargi znalazły się

na jej ustach i zagarnęły je zachłannie, a on nakrył ją całą swoim umięśnionym ciałem. Jego język, nieustępliwy, wymagający, bezlitosny, zanurkował z bezwzględnością w głąb jej ust, pieścił, cofał się, igrał. Kyle zębami lekko skubał jej wargi, język podążał w ślad za nimi, wymuszając drżącą reakcję. Nachylał się nad nią, lewą rękę wplątał w jej czyste mokre włosy, podczas gdy prawa śmiało wędrowała zaborczo po całym jej ciele, pieszcząc ze stanowczą pewnością siebie cały odcinek od ramienia przez kształtne krągłości jej pleców do pośladków. Jego prawa noga była wciśnięta swobodnie między jej nogi, muskularna, długa, zaborcza. Skye nie potrafiłaby powiedzieć, kiedy straciła chęć, żeby z nim walczyć. Jakaś niesłychana czułość w jego dotyku zaczęła uciszać wszelki głos rozsądku. Ten mężczyzna był zniewalający; uwodził ją każdym najdrobniejszym gestem. Ręka, która podtrzymywała jej głowę, gładziła ją, druga ani na chwilę nie ustawała w wędrówce, wyszukując punkty erogenne, to stanowczo i wymagająco, to znów delikatnie i żartobliwie, aż ona mimowolnie wyprężała się ku temu, co od niego otrzymywała. Przedtem była pogrążona w smutku aż do granic racjonalności, potem tak wściekła, że mogłaby zabić. W tej chwili żadna z tych emocji nie miała sensu. Przecież pragnęła go, pożądała go już od tamtego pierwszego dnia. I to nie miało nic wspólnego z wyspą. Gdyby spotkała go wśród tysięcy innych, ta chemia i tak by zwyciężyła, przyciągnęłaby ją nieodwołalnie. On nie przypominał niczego, co kiedykolwiek znała, a jednak wiedziała od początku, że połączenie z nim będzie takie dzikie, tak cudowne. Rzeczywistość przynosiła coś wspanialszego niż jej wcześniejsze oczekiwania i fantazje. Oplotła ramionami jego szyję, zagłębiając palce w gęstych ciemnych włosach, które się na niej wiły Zafascynowana, dotknęła dłonią policzka, rozkoszując się mięknącym już, bo coraz dłuższym zarostem, po czym przesunęła ją w dół, żeby dotknąć szczupłych, umięśnionych ramion. On oderwał się od jej ust i przywarł wargami do miejsca u podstawy jej szyi, które pulsowało przyzwoleniem.

Skye pomyślała, że jeśli on teraz to przerwie, ona umrze z rozpaczy Kyle nie miał najmniejszego zamiaru przerywać. Jej delikatne dłonie na jego ciele, słodko rozchylone usta, to wystarczyło, żeby go zapewnić, że się nie mylił - naprawdę pragnęła go tak żarliwie, jak on jej. Dzięki Bogu, jęknął w duchu, bo tym razem nie dałby rady pójść popływać. Upajał się jej cudownym ciałem - doskonałymi pełnymi piersiami, które prężyły się, gdy ich dotykał, szczupłą talią, krągłymi biodrami, które drżały i falowały z instynktowną rozkoszą, reagując, jakby były zestrojone wyłącznie z jego ciałem. Jej skóra była nieskazitelna; nawet kontakt ze słońcem i żywiołami nie zaszkodził jej niepowtarzalnej, frapującej gładkości. Nogi miała długie, ale zachwycająco zgrabne jak na kogoś tak drobnego. Zadrżał, gdy rozchyliła je pod nim, w nieświadomym zaproszeniu, przyzwalając, żeby ją kochał. Skye nigdy nie sądziła, że można przestać myśleć, a jednak nagle przestała - choć nie całkiem, zdała sobie sprawę przez spowijającą ją mgłę doznań, na pewno nie całkiem. Tak wiele czuła, zdawało jej się, jakby opuściła wszelkie znane sobie wymiary, jakby wznosiła się najpierw powoli, a potem z impetem trąby powietrznej, do wirującego raju, gdzie nie istniało nic oprócz namiętności, która między nimi wybuchła. Nie kontrolowała gestów; jej ciało było jak klawisze fortepianu, odpowiadające melodią na najlżejsze dotknięcie, raz cicho, raz grzmiąco, delikatnie, a potem ogłuszająco. Rozpoczynając z dziką, niepohamowaną prędkością, Kyle teraz wyraźnie zwolnił, jakby dręcząc ich oboje, doprowadzając do nieuniknionego, totalnego podniecenia. Szarpnął lekko zębami twardy różowy sutek, po czym przyssał się do niego ciepłymi wargami, przeszywając Skye intensywną iskrą pożądania, które lało się roztopionym żarem do rozżarzonej spirali w centrum jej ciała. Zacisnęła palce na jego ramionach; z gardła wyrwało jej się urywane, zdyszane westchnienie. Kyle powoli powtórzył to samo z jej drugą piersią, po czym uniósł głowę, wpatrując się pociemniałymi z namiętności oczami w jej oczy, na wpół przymknięte, kocie, migdałowe, zamglone, jak nigdy dotąd piękne, intrygujące i kuszące.

- Jesteś cudowna - wymamrotał ochryple, nie spuszczając z niej wzroku. Jego dłonie kontynuowały rozpoznawanie terenu; palcami objął jej piersi, a potem zjechał niżej po jej brzuchu. Później jego wzrok wreszcie podążył za dłońmi; patrzył, jak ona drży pod jego dotykiem, obserwował konwulsyjne ruchy, których nie potrafiła kontrolować... A potem jego szeptane słowa, tak ochrypłe i szorstkie jak dotyk, dodatkowo podsyciły trawiący ją nieposkromiony ogień, gdy mówił, co z nim robi sam jej widok... - Kyle... - zdołała wykrztusić, a potem wydała tylko spazmatyczny okrzyk, gdy jego pewne, wszędobylskie palce wślizgnęły się między jej uda. - Wszystko w tobie kocham - wymruczał aksamitnym szeptem, kiedy w końcu jednym pewnym ruchem zmienił pozycję. Skye otworzyła oczy, lecz jeśli nawet chciała coś powiedzieć, zostało to zduszone drżącym okrzykiem, gdy się z nią złączył, wypełniając ją palącym żarem, który ogarniał wszystko, był druzgocący, oślepił ją jaskrawym światłem, jakby jej ciało i dusza eksplodowały w błysku czystego doznania. Roztaczał nad nią jakiś dziki, pierwotny urok, jednak czuły i dziwnie łagodny mimo bezlitosnego ataku, jaki na nią przypuścił. Zacisnął palce nad jej głową, tuląc ją, zawłaszczając jej usta, biorąc wszystkie sekrety, jakie jej usta mogły dać. Był zupełnie nieokiełznany, był wulkanem, trzęsieniem ziemi, przedsionkiem do ziemskiego nieba. Nic innego nie istniało, gdy zagarnął Skye w swój rytm, omamił, urzekł, sprawił, że tuliła się do niego, obejmowała go, wspinała na szczyty namiętności, której nigdy wcześniej nie zaznała. Szczyt był eksplozją słodkiej rozkoszy, która wybuchła z jaskrawością błyskawicy. Jeszcze długo potem Skye drżała, powracając powoli i w oszołomieniu do rzeczywistości, do szałasu, do ich posłania na piasku. Nigdy wcześniej nie czuła takiego wyczerpania, takiego cudownego, paraliżującego odrętwienia. On wciąż obejmował ją mocno, dłonią czule ujmował jej twarz. Minuty mijały, a oni nie rozluźniali uścisku. Skye zauważyła jak przez

mgłę, że światło dzienne na zewnątrz nie ma już barwy jaskrawego błękitu, tylko matowego indygo. Ochłodziło się; nowe dreszcze przeszywały jej spocone ciało. Kyle przyciągnął ją bliżej, oferując jej opiekuńcze bezpieczeństwo ciepła swego ciała. Wciąż oszołomiona Skye zamknęła oczy i ukryła twarz na jego piersi. Oblała się rumieńcem, gdy przypomniała sobie, co on jej szeptał... co ona rzucała mu zdyszanym szeptem w odpowiedzi... jak gorliwie ofiarowała mu wszystko, pozbywszy się wszelkich zahamowań. Zacisnęła oczy jeszcze mocniej, chroniąc się przed rzeczywistością. Czuła się zbyt cudownie, żeby myśleć o tym, co się wydarzyło. Chciała tylko zasnąć w opiekuńczych ramionach mężczyzny, który ją posiadł... mężczyzny, którego pragnęła od samego początku. Gdy znowu otworzyła oczy, po czarnym aksamicie nocy nie było już śladu. Nadchodził świt, różowe cienie wdzierały się do szałasu. Ramię Kylea wciąż leżało na jej piersi, a noga przerzucona była przez jej nogi. Bardzo ostrożnie Skye wyślizgnęła się spod niego, patrząc, jak bezwiednie zmienia pozycję. Wyszła z szałasu. Zatrzymała się, żeby spojrzeć, jak słońce wchodzi na niebo. Zapowiadał się piękny dzień, jasny i czysty. A powinna przecież nadciągnąć burza; coś tak gwałtownego jak myśli pędzące przez jej głowę. Była pełna poczucia winy; tym bardziej że nie tylko zdradziła Teda, w dodatku zrobiła to z przyjemnością... Wciąż nie mogła sobie przypomnieć dokładnie, jak on wygląda. Nawet teraz jeszcze płonęła i drżała na samo wspomnienie dotyku Kylea. Zaczerpnęła powietrza. Jej poczucie winy zwiększał dadatkowo fakt, że mimo separacji, Kyle nadal był żonaty. Nie dbał o to - przyznał, że przed nią miał wiele kobiet. A to jeszcze bardziej pogarszało sprawę, ponieważ stała się tylko kolejną zdobyczą tego mężczyzny Wśród tych uczuć dominowała emocja, którą bała się analizować. Czuła się lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Czuła się częścią Kylea. Posiadł ją i ona wciąż czuła go w sobie. To było przerażające.

Skye, zawsze niezależna, zdała sobie sprawę, że wszystko inne przestało mieć znaczenie. On był jak narkotyk; nie tylko ją uwiódł, ale i uzależnił od siebie. Choć się martwiła, czuła się winna, zakłopotana i zbulwersowana tym, jak się z nim zapomniała, już pragnęła go znowu... Gdy podeszła chwiejnym krokiem do prymitywnego stołu, jej wzrok padł na grzebień ze skorupy żółwia. Podniosła go drewnianymi palcami i automatycznie zaczęła przeczesywać włosy To zdumiewające, ale mieszanka, którą Kyle przygotował z kokosu i cytryny, sprawiła, że stały się miękkie i ładnie się układały I ta skorupa była trwała. Czesanie pomagało pozbyć się napięcia. Skye zajęła się energicznie swoimi włosami. To zadanie wymagało czasu, ale gdy skończyła, włosy wiły jej się na jej ramionach i piersiach ładnymi falami. Rzuciła grzebień i skrzywiła się, bo uświadomiła sobie, że zachowuje się, jakby była w szoku. Ale właściwie tak było. Nie była hipokrytką i musiała zaakceptować fakt, że wiele rzeczy, które powiedział Kyle, było prawdą. Każdy krok w jej związku z Tedem był precyzyjnie przemyślany I przez cały czas ona zachowywała dystans. Kochała Teda, cudownego człowieka, lecz w jej uczuciu brakowało spontaniczności - ta miłość była przyjemna i wygodna. Ich seks też nie był gorący; był po prostu wygodny, krzepiący... Łzy zapiekły ją pod powiekami. Skye wiedziała, że powrót będzie trudny. Będzie musiała powiedzieć Tedowi, że to, co było między nimi, jest skończone. Nie wiedziała, co ją czeka, co przyniesie przyszłość, jednak nie potrafi wrócić do Teda, gdy całkowicie jest pochłonięta innym mężczyzną. Na pewno nie mogłaby znów znieść jego dotyku, nie potrafiłaby też otrząsnąć się z tęsknoty za innym mężczyzną, który zdarzył jej się jak nagły pożar. Skye wbiła paznokcie w dłonie, ale nie poczuła bólu. Kyle mówił jej takie cudowne rzeczy, wciąż słyszała ten intymny szept, który wywoływał rumieniec na jej twarzy, sprawiał, że czuła się niesamowicie, niewiarygodnie kobieca.

A jednak wciąż nie znała go wcale. Stanowił siłę, z którą nie wiedziała, jak sobie radzić... z mężczyzną, który wydawał rozkazy i brał, co chciał, mężczyzną, z którym straci wszelki kontakt, gdy już wydostaną się z tej wyspy. Nie chciała do niego należeć. Był surowy, wymagający. Ted natomiast - zawsze łagodny i wyrozumiały. Nie kontrolował jej i nie miał wymagań. Zawsze był gotowy postępować zgodnie z jej życzeniami. Więc dlaczego nie mogę go tak kochać?, zastanawiała się w desperacji. Dlaczego dała o wiele więcej Kyle owi, dlaczego otworzyła się przed nim o wiele bardziej, zaledwie w jedną noc? Skye zagryzła wargę, bo wstrząsnęła nią świadomość, że stoi na tle morza i nieba nagusieńka. Zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć, gdzie jest jej ubranie. Chyba w szałasie. Koniecznie musi okryć się czymś, zanim stanie twarzą w twarz z Kyle em po tym wszystkim, co zaszło tej nocy. Z wahaniem, na palcach, Skye wróciła do szałasu. Kyle jeszcze spał, teraz na plecach; jego głowa spoczywała na ramieniu zgiętym pod głową. Skye zaczęła studiować jego profil - wyraźną, ostrą linię policzków, kwadratową szczękę, długi, prosty nos, wszystko bardzo ładnie zarysowane mimo rosnącej brody. Maleńkie zmarszczki wokół oczu były rozluźnione, rzęsy tworzyły miłe ciemne półksiężyce. Skye zauważyła równe łuki brwi i sposób, w jaki jego włosy opadały w nieładzie na czoło. Całkiem swobodnie jej wzrok wędrował po całym jego wspaniałym ciele. Wbrew sobie czuła odwieczną kobiecą satysfakcję, że ta szeroka pierś tuliła ją do siebie, że te mięśnie, napięte nawet podczas snu, przyciskały ją do ogromnie prężnej męskości. Niezdolna oprzeć się pokusie nachyliła się, by odgarnąć mu włosy z czoła. Nagle wyrwał jej się okrzyk przerażenia. On wcale nie spał. Uniósł z rozbawieniem jedną brew, gdy otworzył oczy, a ręką chwycił ją za stopę. Usiłując niezręcznie skrzyżować ramiona na piersiach z instynktowną skromnością, Skye nie była w stanie utrzymać równowagi, gdy

szarpnął ją za kostkę. Wylądowała częściowo na nim, a częściowo obok, walcząc absurdalnie o zachowanie godności. - Co ty robisz? - roześmiał się Kyle, gdy Skye próbowała stoczyć się z niego na ich obszarpaną pościel. Błyszczące topazowe oczy spojrzały na niego z przestrachem. - Ja... szukałam swojego ubrania. - Tak? - Kyle uniósł się na łokciu i obserwował ją. - Twoje ubranie jest na plaży Dobrze o tym wiesz. Oczywiście, że jest na plaży, pomyślała, przypomniawszy sobie to z nagłym grymasem. - Zapomniałam - mruknęła, spuszczając powieki. - Aha - odparł, co tylko dowodziło, że jej nie wierzył. Skye chciała mu odwarknąć, ale bała się znowu na niego spojrzeć. Stanięcie twarzą w twarz z nim było dokładnie tak trudne, jak sobie wyobrażała. Palcem dotknął jej brody. - Jak się teraz czujesz? Dopiero teraz przypomniała sobie ten okropny, niemal samobójczy depresyjny nastrój, który osaczył ją poprzedniego dnia. - Dobrze - rzuciła szybko, świadoma, że on przygląda jej się -z głęboką troską, mimo że na niego nie patrzyła. - Przepraszam, naprawdę już wszystko w porządku, chyba zachowałam się dziecinnie. - Nie zachowałaś się dziecinnie - zaprzeczył łagodnym tonem, sunąc palcem w dół. Puścił jej brodę, żeby powędrować do obojczyka, po czym odsunął tkaninę, którą przytrzymywała kurczowo, żeby obrysować okrężnym ruchem jej sutki, które natychmiast zareagowały na jego dotyk. - Kyle - powiedziała Skye zduszonym głosem, ściskając rozpaczliwie prowizoryczną pościel - proszę, przestań. Jego ręka znieruchomiała; Skye dosłownie poczuła jego napięcie. - Dlaczego? - Nic się nie zmieniło - Skye mruknęła z zakłopotaniem, unikając jego wzroku. - Wszystko się zmieniło. Teraz jesteś moja, Skye.

- Nie - zaprotestowała słabo, wreszcie otwierając oczy: usiłowała zapanować nad własnymi uczuciami, zanim znów porwie ją ta siła, której nie była w stanie kontrolować. - Ostatnia noc nie miała żadnego znaczenia, zmusiłeś mnie... - Akurat! - przerwał Kyle szorstko. - Może na początku, ale później już byłaś cały czas ze mną. - Ja tylko zastępowałam tobą Teda - wybuchnęła, gdy poczuła, jak on ciągnie za kawałek materiału, który ją osłaniał. Kyle znowu zesztywniał. Gdy znowu się poruszył, zrobił to gwałtownie. Odrzucił materiał; leżeli teraz nieosłonięci i nadzy na piasku. Skye czuła ogarniające ją dreszcze, bo on miał moc wywoływania w niej gorączki samym wzrokiem. - Powiedz mi, Skye - zapytał szorstko, masując wnętrzem dłoni jej pobudzony sutek. - Czy twój utracony kochanek tak ci robi? - Nachylił się nad nią, zanim zdołała odpowiedzieć, biorąc jej drugą pierś do ust, drażniąc bezlitośnie stwardniały sutek językiem, delikatnie go ssąc. Skye w jednej chwili ogarnęło słodkie, nieznośne pożądanie. Żar przeszył jej ciało. Drżąc z pragnienia, zagłębiła palce w jego włosach, ściskając je resztkami sił. - Proszę... Kyle nie miał litości. Jego usta tworzyły wilgotną ścieżkę do jej żeber, do jej brzucha. - Czujesz się tak, gdy jesteś z nim? - zapytał ostro, gładząc palcami jej uda i składając palące pocałunki coraz niżej. - Proszę... - mogła tylko to powtarzać. Nie potrafiła wymyślić żadnych kłamstw. Uzmysławiała sobie coraz wyraźniej, że jej reakcje na niego są niestety ewidentne; jemu sprawiało to wielką przyjemność. - Tak, Skye - mruczał Kyle - proś mnie, a dam ci to. - Znowu był urzeczony nią, rozdarty między gniewem, który wywołały w nim jej słowa, a tajemniczą mocą, którą nad nim miała. Ona była nieziemsko zmysłowa, naturalne reakcje jej ciała na jego dotyk działały jak magia. Nigdy wcześniej nie czuł takiej żądzy posiadania, jaką w nim

wywoływała... znowu... i znowu. Chciał ją chłonąć, pieścić, zostać w niej na zawsze. A ona nie potrafiła mu się oprzeć. Dłonią objął jej biodro i poczuł, jak zakołysało się instynktownie w odpowiedzi na jego żądzę, w reakcji jedynej i wyjątkowej. Musiał ją smakować, czuć, mieć... Tylko dla siebie. Napinając wszystkie mięśnie, zaczął chłonąć ją dłońmi i ustami. Odsunął się na chwilę, by ogarnąć wzrokiem każdy centymetr ciała swojej cudownej kochanki z egzotycznej wyspy -fale gęstych włosów na jędrnych piersiach, gibki tułów, szczupłą talię, zgrabne nogi... A potem ich oczy się spotkały, więc rzucił jej wzrokiem wyzwanie - czy będzie mogła mu odmówić. Skye też go obserwowała, oszołomiona nowymi doznaniami. Potem spuściła wzrok i przylgnęła do niego ze zduszonym okrzykiem. Nie była w stanie mu odmówić, i on to wiedział. Pragnął jej tak samo, jak ona pragnęła jego; czuła to w biciu serca, które waliło w jego piersi, w twardej, podniesionej męskości, która ocierała się o jej uda. Jednak jak zwykle to on panował nad sytuacją. Zanurzył palce w jej włosach, odchylając jej głowę, aż jej twarz z zaciśniętymi powiekami znalazła się naprzeciw jego twarzy. - Otwórz oczy - polecił. Skye otworzyła je powoli. - Kto tu jest z tobą, Skye? - Kyle. - Był to ledwie słyszalny szept. - Kto? - Kyle - powtórzyła. - Kyle Jagger. - Nie chcę, żebyś kiedykolwiek jeszcze pomyliła mnie z jakimś innym mężczyzną - poinformował ją łagodnie. - Dotknij mnie, Skye, poczuj mnie. Drżącymi palcami dotknęła jego piersi. Początkowo niepewnie, pozwoliła koniuszkom palców zaledwie muskać napiętą skórę, szorstkie włosy. I wtedy poczuła, że on drży, usłyszała jego chrapliwy, nierówny oddech. Jej dłonie wędrowały teraz pewniej do szczupłego brzucha, drażniąc, prowokując. Jęknął głośno, zacisnął mocniej palce na jej włosach i jednym gwałtownym ruchem znalazł się nad nią. Ujął

w dłonie obie jej piersi; pochylił się i znalazł jej usta, które zaczął leciutko przygryzać, po czym wsadził w nie język. Następnie zaczął całować jej policzki. - Dotykaj mnie jeszcze, Skye - wymamrotał, patrząc jej w oczy Zawahała się tylko sekundę, obserwując go, czując, że się czerwieni. Nie miała przed nim tajemnic, a jednak wciąż była trochę nieśmiała, trochę obawiała się, że jeśli się zapomni... - Pokieruj mną - ponaglił, cały czas ją obserwując. Zamknęła oczy i przełknęła ślinę. Tak strasznie go pragnęła. Mogła mu powiedzieć cokolwiek, ale i tak zawsze by się zdradziła. On był nauczycielem, a ona okazywała się pod jego kierunkiem pojętną uczennicą. Powinna mu odmówić, póki jeszcze miała resztki kontroli... - Skye - wymruczał i czułość w jego tonie przeważyła. Chciała go poznawać; jego ciało było jej ciałem, przynajmniej w tym momencie. Dotknęła go; poczuła jego żar, jego życie. Doprowadziła go na skraj ekstazy, a jego rozkosz, gdy się w nią zagłębił, była jej nagrodą. Sama czuła cudowne spełnienie, bo znowu należała do niego, znów porywał ją cudowną burzą bezbrzeżnej namiętności.

INTERLUDIUM 27 czerwca, San Francisco - On nie żyje - stwierdziła Lisa Jagger kategorycznie. W jej głosie brzmiała nuta desperacji połączonej z drżącą rezygnacją. Starannie wymanikiurowane paznokcie zaciskała na kieliszku z sherry; patrzyła, jak płyn wiruje. Zadrżała i wzięła głęboki, spazmatyczny wdech, po czym oczyma pełnymi smutku spojrzała na syna. - On nie żyje, Chris, musimy się z tym pogodzić. Chris Jagger był dojrzałym na swój wiek dwudziestolatkiem; ciemnobrązowe oczy, starannie uczesane czarne włosy i ostry, ale ładny profil sprawiały, że wydawał się starszy niż w rzeczywistości. Jednak w tej chwili był chłopcem, który musi poradzić sobie z faktem utraty uwielbianego ojca. Walczył ze łzami, lecz one i tak napływały mu do oczu. - To nieprawda! - Ten surowy okrzyk rozległ się z drugiej strony pokoju. Michael Jagger, pięć lat młodszy od brata, Kylea, nie ruszył się ze swego miejsca przy wielkich oknach w salonie w Montfort - domu rodzinnego na obrzeżach miasta - ale wyczuwało się jego determinację. Zdjął jadowite spojrzenie z Lisy i popatrzył czulej na bratanka. - Kyle żyje - powiedział spokojniej. - Zaginął trzy tygodnie temu. A przestrzeń nad Pacyfikiem, gdzie go szukaliśmy, jest ogromna. Znajdziemy go, Chris. - Michael - mruknęła Lisa niepewnie. - Nie chcę, żebyś mu robił fałszywą nadzieję. - Lisa Jagger w wieku czterdziestu lat wciąż była piękna. Platynowe włosy miała wycieniowane, długie do ramion; oczy, jasne i niesamowicie niebieskie, były artystycznie umalowane, a jej skóra zachowała gładkość i blask młodości. - Ty nie chcesz mieć nadziei, Liso? - zapytał Michael cicho.

Zaskoczona insynuacją w tonie szwagra, Lisa zaczęła się plątać. - Oczywiście - powiedziała szybko, po czym burknęła: - Myślisz, że ja mam nadzieję, że on nie żyje, Michael, ale nie masz racji! Chyba jestem bardziej bliska Kyleowi niż ty czy Chris! Jestem jego żoną... Zoną w separacji, pomyślał Michael, gdy Lisa wykrzykiwała swoje. Świetnie wiedział, że Kyle dlatego tak bardzo chciał wrócić do Stanów przy pierwszej sposobności, żeby zakończyć tę farsę, która ciągnęła się od lat. - A jeśli sądzisz, że naprawdę chciałabym, żeby Kyle nie żył, bo rozważaliśmy rozwód, to bardzo, ale to bardzo się mylisz! - Lisie udało się wydać z siebie rozdzierający szloch. - Tak, mówiliśmy o rozwodzie, jednak... nigdy naprawdę tego nie zrobimy. Gdybyśmy tylko mogli porozmawiać teraz, doszlibyśmy do porozumienia. Nie mogę pozwolić Kyle owi odejść... ani on mnie... O Boże, pomyślał Mike z niesmakiem, gdy Lisa szlochała dalej. Porozumienie! Wątpił, czy jego brat w ciągu ostatnich dziesięciu lat dotknął jej z dziesięć razy. Czy Chris daje się nabierać na przedstawienie matki?, zastanawiał się. Nie, zerknięcie na chłopca powiedziało mu, że choć jest za dobrze wychowany, żeby otwarcie obrazić matkę, Chris nie jest głupcem. Nie spojrzał nawet w jej stronę, lecz przeniósł wzrok na stryja. - Naprawdę wierzysz, że tato się znajdzie? - zapytał z przejęciem. - Tak - odparł Michael stanowczo. - Sam mam zamiar go poszukać - dodał. - Wprawdzie firma ma dobrych pilotów, ale to jest coś, czym ja muszę się zająć. Chris, który do tej pory chodził tam i powrotem po przestronnym salonie, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w orientalne dywany, teraz zatrzymał się i utkwił wzrok w Michaelu. - Lecę z tobą. Michael pokręcił głową z łagodnym uśmiechem. Wyglądem tak bardzo przypominał Kyle a, że Chris poczuł ucisk w sercu. Bracia byli niezwykle podobni, nie tyle fizycznie, ile w zachowaniu, uśmiechu i błysku w oczach.

- Musisz być tutaj, Chris. Ojciec życzyłby sobie, żeby jeden z nas kierował firmą. - Michael Jagger nie chciał, żeby chłopiec był przy nim, gdyby on znalazł tylko szczątki samolotu i ciała. - Żaden z was nie powinien lecieć - zaprotestowała Lisa, obawiając się, że jej uparty syn i tak będzie obstawał przy tym pomyśle. -Producent, z którym miała romans ta pasażerka, zatrudnił wszelkie możliwe ekipy ratownicze. Z pewnością, jeśli mogą ich znaleźć... - Lisa była niezadowolona, że obaj mężczyźni ją ignorują. Chris znowu wyglądał bardzo dojrzale, na jego przystojnej twarzy nie było śladu łez. - Pójdę powiedzieć babci, że polecisz sam szukać taty, stryjku. A potem pójdę do biura. Z uśmiechem Chris opuścił matkę i stryja. Lisa spojrzała żałośnie na Michaela. - Dasz mi znać, jak tylko znajdziesz... cokolwiek? - Jej piękne dłonie przesunęły się zaborczym gestem po pięknej brokatowej tapi-cerce mahoniowej sofy, stojącej naprzeciw ogromnego granitowego kominka. - Wiesz, że kocham Kyle a. - Posłuchaj, Liso... - powiedział Michael, który w końcu porzucił miejsce przy oknie, żeby podejść do kobiety. Nachylił się nad nią. - Nie wiem, czy kochasz Kylea - bardzo w to wątpię. Czasem nie jestem nawet pewny, czy kochasz Chrisa, za to wierzę, że mocno pokochałabyś korzystną ugodę z moim bratem. Zaczynasz się starzeć, Liso. I dużo się mówi o twoich nieudanych romansach. I wiesz, nawet myślę, że zawsze przedkładałaś Kyle a nad swoich kochanków. Tylko zbyt długo sądziłaś, że trzymasz go w garści. Ale on nigdy nie pozwalał sobą manipulować, chyba oboje to wiemy. Jestem pewien, że wróci wściekły, że jeszcze nie podpisałaś papierów rozwodowych. - Ponieważ Chrisa nie było już w pokoju, Michael czuł, że może powiedzieć Lisie dokładnie to, co myśli. Sam za bardzo się martwił, zbyt się bał, żeby dać się wciągnąć w przedstawienie, jakie urządzała Lisa. - Głupi jesteś, Michael! - syknęła Lisa. - Nie mogą znaleźć nawet szczątków! Kyle nie żyje! - Łzy zakręciły jej się w oczach, tym razem

prawdziwe. Lisa była zdezorientowana. Wiedziała, że uczucia Kyle a do niej graniczą z nienawiścią, obojętnością i obrzydzeniem. Wiedziała, że jeśli był wobec niej przez tyle lat uprzejmy, to tylko ze względu na Chrisa. Wiedziała, że nawet teraz znajdowała się w domu Jaggerów tylko z tego powodu. Mimo wszystko Michael miał rację. Nie było na świecie drugiego takiego mężczyzny jak Kyle Jagger. Chociaż jego śmierć zapewniłaby jej o wiele lepszą pozycję niż zapowiadany rozwód, nie wiedziała, czego naprawdę chce. Chciała wierzyć, że Kyle jest gdzieś żywy, zdrowy, że znowu się w niej zakocha, a ona będzie jedyną kobietą w jego ramionach. Ale to było nieprawdopodobne. I Kyle, wreszcie od niej uwolniony, może się ponownie ożenić. Lisa być może nawet wolałaby, żeby nie żył, bo wtedy mogłaby o nim marzyć. Nie chciałaby wiedzieć, że inna, która nazywałaby się jego żoną, śpi w jego łóżku, jest panią jego domu. - Poczekaj, a zobaczysz - syknęła jadowicie. - Jeśli Kyle żyje, nie będzie żadnego rozwodu. Mam zamiar odzyskać prawowite miejsce przy jego boku. - Naprawdę? - Czyżby Lisa nie wiedziała, że Kyle mu się zwierzał?, zastanawiał się Michael. To prawda, Kyle ulegał żądaniom Lisy wiele razy. Ze względu na Chrisa. Ale Chris był już mężczyzną. Sam nie wiem - powiedział Michael lekkim tonem, prostując się i biorąc do ręki pierwszą stronę gazety, która opisywała katastrofę, z blatu marmurowej ławy. - Jeśli on żyje, to prawdopodobnie jego pasażerka też. -Michael nie mógł powstrzymać przekornego błysku w oku. - A to niezła babka... - Och, zamknij się! - warknęła. Lisa nie potrzebowała opinii Michaela o przymiotach Skye Delaney; w ciągu ostatnich tygodni przestudiowała każde słowo w gazetach o tej kobiecie. Wstała i wzięła papierosa z ładnej szkatułki inkrustowanej kością słoniową. - Nie zapominaj, że towarzyszka Kyle a jest w stałym związku z tym producentem. A nawet jeśli Kyle miałby się z nią trochę zabawić, to nie na poważnie... Michael roześmiał się mimo obaw.

- Liso! Kogo ty chcesz przekonać? - Odwrócił się do niej plecami i przemaszerował stanowczym krokiem przez błyszczący parkiet i eleganckie orientalne dywany - Do widzenia, Liso. Idę zobaczyć się z matką, a potem wyjeżdżam. Znajdę Kylea. I jestem pewny, że nie będzie zadowolony, gdy zastanie cię w Montfort. Michael nie zobaczył już wyrachowanego spojrzenia, które Lisa szybko ukryła, spuszczając rzęsy - Nie będę czekać w Montfort... - powiedziała zagadkowo. - To znaczy, jeśli faktycznie znajdziesz Kylea...

7 30 czerwca, Południowy Pacyfik W głębi wyspy moskity były okropne. Miotając przekleństwa i wymachując rękami w obronie przed owadami, atakującymi jego ciało, Kyle kontynuował jednak eksplorację dżungli. Wczoraj znalazł dziennik pokładowy samolotu. Mógł zakończyć poszukiwania, jednak wolał wypełnić nimi długie dni. Bo noce miał wypełnione. Kyle usiłował nie myśleć o Skye, próbował się skoncentrować na obfitości drzew i traw, które rosły na wyspie. Ale choć bardzo się starał, wracał do niego obraz jej urzekających oczu. Skye już nie udawała dłużej, że go nie chce. Nawet sama przyszła do niego następnej nocy i co dziwne, podziękowała mu; potem, gdy zapadł zmrok, droczyła się z nim, mówiąc, że muszą wyrównać rachunki. Patrzył z niedowierzaniem, jak podchodzi, siada na nim okrakiem i gładzi palcami włosy na jego piersi. Patrzył na to doskonałe ciało nad swoim, falowanie pełnych, krągłych piersi z różowymi koniuszkami, prężących się z dumą nad gibkim, smukłym tułowiem i niewiarygodnie szczupłą talią. I zanim jeszcze skończyli się kochać, powiedział jej, że ją kocha. Ona na moment znieruchomiała, po czym znowu poddała się pożądaniu. Wiedział, że mu nie uwierzyła. Takie słowa łatwo się wypowiada w gorączce namiętności. On sam nie wiedział, czy mówi je szczerze. Wiedział, że chce ją posiąść, że chce spać z nią każdej nocy -obojętnie czy na łóżku z jedwabiu, czy na posłaniu z piasku - że chciał się nią opiekować w taki sposób, w jaki nigdy nie dbał o żadną kobietę. Ale czy to jest miłość? Tyle lat gardził tym uczuciem. Ich niespodziewana nowa relacja fizyczna sprawiła, że przestali rozmawiać. Skye

przychodziła do niego w nocy, a jeśli nie przychodziła, sam po nią sięgał. Nigdy nie miał jej dość. I był w pełni świadomy, że zawsze potrafi ją podniecić, wywołać namiętną reakcję, jakiej nigdy wcześniej nie widział, tak dziką i pierwotną. Czoło mu się lekko spociło. Obcy sobie w dzień, całkowicie zespoleni w nocy Oczekiwał więcej. Pragnął mieć ją w świetle dnia, chciał, żeby wyrzekła się swojej przeszłości, domu, o powrocie do którego marzyła, mężczyzny, o którym prawdopodobnie myślała za dnia. Nigdy nie pozwoli jej tam wrócić, ale jak ma ją powstrzymać? Zrobię to, zapewnił sam siebie. Powstrzymam ją. Zatrzyma ją, nawet jeśli będzie musiał ją porwać, odizolować i otoczyć strażą. To może nie być łatwe, przypomniał sobie. Znów poczuł ukłucie pożądania, które przyprawiło go o zawrót głowy Usiadł na wystającym z trawy głazie. Oddychał ciężko i zauważył, że jego mocno opalony tors lśni od zimnego potu. Powiedziała mu kiedyś, że obawia się ciąży Nie wspomniała o tym już więcej, a przychodziła do niego chętnie i często. Czyżby chowała głowę w piasek? Jeśli tak, tym lepiej dla'niego. Wszystko jest między nimi jasne. Oboje zdają sobie sprawę z potencjalnych konsekwencji ich namiętnego pobytu na wyspie. A on postara się, żeby był jak najbardziej namiętny Poczuł ból. Co za ironia. Do pierwszego małżeństwa został zmuszony przez ciążę. Służył w lotnictwie, gdy poznał Lisę. Zawsze uwielbiał latanie, a lotnictwo mogło mu zapewnić szkolenie i wykształcenie, na które nie mógł sobie w inny sposób pozwolić. To było na potańcówce niedaleko bazy W wieku dziewiętnastu lat, w uniformie, Kyle Jagger wyglądał olśniewająco. Znał się trochę na rzeczy, oczywiście, jednak w ogóle nie był przygotowany na Lisę Alden. Tamtego wieczoru miała na sobie ognistoczerwoną sukienkę. Z dekoltem tak głębokim, że pokazywał połowę stromych, sterczących piersi.

I podeszła prosto do niego, prosząc do tańca. W tańcu kołysała się, ocierała o niego, strzelała oczami, uwodziła. A później tej samej nocy nauczyła go rzeczy, których jeszcze nie znał. Wylądowali w tanim pokoju hotelowym, ale była to noc, której nigdy nie zapomniał. Rano odkrył, że Lisa jest córką jednego z najważniejszych przemysłowców w mieście. Po powrocie do bazy dowiedział się też, że połowa jego kompanii zwiedziła już z nią pokoje hotelowe. Lubił spotkania z Lisą. W bazie było ponuro. Lisa, choć nieco bezwzględna, stanowiła rozrywkę. Nie prosiła, żeby jej cokolwiek obiecywał, była piękna, po prostu była. I zaczęła się spotykać tylko z nim. A potem zaczęła mówić, że go kocha. I zanim zdążył pomyśleć, że może trzeba się wycofać, oznajmiła mu, cała we łzach, że jest w ciąży i że ojciec ją zabije. Nie był zakochany, ale się zaangażował. Korzystał w pełni z jej wdzięków. Czuł się zobowiązany, więc się z nią ożenił. I szczerze pragnął, żeby to małżeństwo im się udało, chciał dać mu szansę. Był zaskoczony, gdy jego syn urodził się miesiąc przed terminem. Zaczął coś podejrzewać. A potem uświadomił sobie, jak został wykorzystany. Od chwili gdy Chris się urodził, wiedział że chłopak nie jest jego. Jednak nawet wtedy nic nie powiedział, ani słowa, żeby uciszyć nerwowe pytania, które w końcu pojawiły się w oczach jego żony. Dziecko nie było niczemu winne. Był to piękny, krzepki, zdrowy chłopiec. A gdy zacisnął maleńkie paluszki wokół palców Kyle a, Kyle owi przestało zależeć na wyjaśnieniach. Stracił resztki sympatii i podziwu, jakie miał dla żony, i przeniósł całą uwagę na dziecko, które oficjalnie uznał. Może to nie była wyłącznie wina Lisy Może zdała sobie sprawę, że przez własną zdradę straciła mężczyznę, którego pokochała i zaczęła potrzebować. I uderzyła ją okropnie smutna świadomość, że lepiej by na tym wyszła, gdyby wyznała mu prawdę. Kyle mógłby jej wybaczyć. Gdyby powiedziała mu wszystko uczciwie, i tak by się z nią ożenił. Stworzyliby lepszy związek.

Trzy miesiące po ślubie żyli osobno. Mieszkali w tym samym domu; spali w tym samym łóżku; prawie się nie dotykali. Lisa zaczęła wychodzić nocami. Kyle stacjonował w Europie. Pewnego dnia oświadczyła, że chce pomóc swojemu ojcu prowadzić biznes. Spędzała większość czasu w Stanach. Dbanie o niemowlę-Chrisa, potem malucha-Chrisa spadło na Kylea. Przychodził co wieczór do domu, odsyłał opiekunkę i sam zajmował się synkiem. Wiedział, że Lisa puszcza się na prawo i lewo, ale po prostu go to nie obchodziło. On szukał pociechy gdzie indziej, w tych rzadkich momentach, gdy znalazł czas na zawieranie znajomości. Był bardzo zajętym człowiekiem, już wtedy tworzył podwaliny swojej firmy i pracował do późna w nocy, gdy Chris zasnął. Po powrocie do Stanów Kyle zatrudnił się w dużych liniach lotniczych. Poprosił Lisę o rozwód. Ona odmówiła, twierdząc ze łzami w oczach, że ucierpi na tym dziecko, które go kocha. Kyle obiecał, że zostanie jego formalnym opiekunem. Ale nie chciał, żeby Chrisowi brakowało matki, niezależnie od tego, jak bezwartościowa się okazała. Kupili dom, wielki dom z kilkoma sypialniami. Kyle nie mógł już znieść sypiania z nią. Spędzał wolny czas z synem i w pracy. Lisy wciąż nie było, bo też pracowała, u swojego ojca. Rzadko robiła coś do jedzenia, rzadko była na miejscu, gdy Chris jej potrzebował. Jednak wciąż twierdziła, że kocha syna. A Chris kochał swoją piękną, pełną temperamentu matkę. Kyle godził się jakoś ze swoją skomplikowaną sytuacją życiową, jednocześnie powoli tworzył Executive Charters. Już wtedy jego młodszy brat zdobył licencję pilota i razem latali w pierwsze rejsy. Executive Charters okazało się sukcesem. Firma wyszła z długów już w drugim roku istnienia. Kyle nabył rezydencję pod San Francisco. Kupowali coraz więcej odrzutowców, zatrudniali coraz większą liczbę pilotów. W wieku trzydziestu lat z zaskoczeniem stwierdził, że jest milionerem. Sprowadził do Montfort matkę. I zaoferował Lisie korzystną sumę za przeprowadzenie przynajmniej separacji. Zaakceptowała to.

Często przyjeżdżała do Montfort z wizytą - wolała to niż zabierać Chrisa, tak tłumaczyła. Dostała więc apartament w Montfort, i prawie się tam zadomowiła ku wielkiemu rozgoryczeniu Michaela Jaggera. Widział już swoją bratową w akcji o parę razy za dużo. Ale nic nie mówił. Kyle nie dbał o to, co ona robi, dopóki nie działa się krzywda Chrisowi. A Michael wiedział skądinąd, że Kyle, który się bardzo sparzył, nie ma zamiaru żenić się ponownie. Lisa była jego tarczą; Kyle mógł romansować bezpiecznie, trzymała jego kochanki na dystans. Tymczasem Chris skończył dwadzieścia lat i już nie trzeba go było chronić. Podejście Kyle a do rozwodu zaczęło się zmieniać. I najwyraźniej Lisa też zaczęła rozumieć, że uwodząc Kyle a od czasu do czasu, nie poprawia jego opinii o niej. Wizja połowy fortuny, która mogłaby należeć do niej, zaczęła rysować się coraz lepiej... Nie miała władzy nad Kyleem, i wiedziała o tym. Kyle wciągnął powietrze w płuca i przeczesał palcami włosy. Słońce zaczęło zachodzić, a on wciąż był pogrążony w bolesnych wspomnieniach. Tak naprawdę nie mógł powiedzieć, że nienawidzi Lisy. Wciąż pamiętał, jaka była urocza, jaki miała temperament. Była zepsuta, rozpieszczona. Zdecydowanie go wykorzystała. Teraz czuł litość. Wciąż pamiętał ostatni raz, gdy się przespali ze sobą. Ona przyszła do jego sypialni i poddał się chwili słabości. Znała go i świetnie wiedziała, jak go zaspokoić. Jednak to była tylko gimnastyka, zwykłe rozładowanie napięcia. A Lisa sądziła, że coś odzyskała. Następnego dnia znowu zaczęła go tyranizować. Znał ją, wiedział, że wykorzystywanie ma we krwi... Wyrwał mu się z piersi suchy, gorzki śmiech. Skye powiedziała, że on wykorzystuje kobiety Oczywiście, nie mogła tego wiedzieć. On zostałby z Lisą, prawdopodobnie nawet pozostawałby jej wierny, gdyby to ona pierwsza nie szukała towarzystwa gdzie indziej, gdyby go bez przerwy nie porzucała. Kiedyś małżeństwo znaczyło dla niego bardzo wiele. Przecież przysięgał.

Czas wypaczył jego ideały i emocje, więc teraz nie rozumiał sam siebie. Wiedział tylko, że nie może pozwolić Skye odejść. Wstał z głazu, pomyślawszy o Skye. Chciał być już znowu z nią, nawet jeśli panowała między nimi niezręczna cisza. Ale niedługo zapadnie noc. Noc - cholera!, pomyślał z uśmiechem. Chciał zmienić sytuację, dzisiejsze popołudnie będzie równie dobre jak każdy inny czas, żeby zacząć. Gwizdał, wracając do obozowiska, nie zwracając teraz uwagi na ataki moskitów. Gdy wyszedł z trawy, zobaczył ją, leżała z nogami w stronę morza, tułów podpierała dłońmi, wpatrywała się w morze. Przyspieszył kroku, biegł teraz cicho przez piasek, aż krzyknęła przerażona, gdy rzucił się na nią, obejmując ją ramionami, i potoczyli się przez piach i fale. Czuł ciepło jej ciała, jej miękkość, gdy przygniatał jej piersi do swoich. W oczach Skye był lekki przestrach, rozszerzyły się, gdy położył ją na sobie. Potem zaczęła się uroczo czerwienić, bo wsunął dłonie pod strzępy bluzki i odchylił jej głowę, żeby posmakować jej ust. Czuł mocne bicie serca Skye, kiedy pochłaniał jej'wargi. Gdy ją puścił, wyprostowała się niezgrabnie, z dłońmi na jego piersi, ze spuszczonymi rzęsami. Wiedział, że żar, jaki w nim budzi, wprawia ją czasem w zakłopotanie; w świetle dnia próbowała to ignorować, dokładnie tak jak próbowała ukrywać przed nim swoje myśli i uczucia. - Stęskniłem się za tobą - powiedział ochryple. - Nie bądź śmieszny! - wymamrotała skromnie, walcząc z jego ramionami, aż uświadomiła sobie, że jest w pułapce. - Nie było cię raptem parę godzin. - Zacząłem tęsknić już po dziesięciu minutach! - zaśmiał się. Skye wreszcie otworzyła całkiem oczy, żeby na niego spojrzeć. Wyglądał wspaniale, już mocno opalony, a mięśnie na jego piersi były wyraźnie zarysowane. Kasztanowa broda rosła ładnie. Czasem podcinała mu ją nożyczkami. A teraz, gdy uśmiechał się od ucha do ucha, a w oczach miał łobuzerski błysk, jego cała twarz wyglądała

przystojnie, młodo, uwodzicielsko. Skye zadrżała lekko. Stanowił cały jej świat. Była w nim tak zakochana, że stał się częścią jej jestestwa. A jednak musiała zachowywać rezerwę. Tak często był chłodny, czasem surowy, zupełnie nieprzystępny. Nie mogła sobie pozwolić na zapomnienie choć na minutę o tym, kim on jest w realnym życiu. Oboje czuli do siebie niepohamowany pociąg. Jednak niezmiernie deprymująca była świadomość, że on świetnie wie, że wystarczy tylko jego dotyk, a ona się podda, zapomni o własnej przeszłości, będzie błagać, by ją wziął. Była jak zwierzątko, którym pan się zajmuje, które rozpieszcza, któremu wydaje rozkazy, a o którym zapomina, gdy błądzi myślami gdzieś indziej... Szeptał jej słowa miłości, ale czy nie tak samo zachowywał się wobec wszystkich swoich kochanek? Skye poczuła, że znowu się czerwieni, i odepchnęła go. - Kyle... - Wiesz co, Delaney - oznajmił, nie puszczając jej - ty się nie umiesz bawić. - Słucham? - wymamrotała Skye niepewnie. - Bawić się. Relaksować. Rozrywać. Twarz ją teraz paliła. Jak on może coś takiego mówić? Dobry Boże, przecież oni się bawią bez przerwy. Zaczął rozpinać jej guziki. - Kyle! - zaprotestowała. - Chcę cię zobaczyć. - Jego głos ją podniecał, wywoływał dreszcze w jej ciele. - Widziałeś mnie już! - wydyszała. - Chcę cię oglądać w świetle dziennym. Chcę na ciebie patrzeć... i patrzeć... - Gdy jej bluzka była już rozpięta, poprosił: - Zdejmij ją dla mnie, Skye. Drżała ze spuszczonymi oczami. - Nie mogę - wyszeptała. - Proszę. - Powiedział to bardzo czule; nie można się było oprzeć.

Ze spuszczonym wzrokiem zsunęła bluzkę z ramion. - Wszystko - ponaglał. Skye czuła, jak pożera ją wzrokiem, i mimo wszystkiego, co między nimi zaszło, znowu drżała, rozpinając biustonosz. Ona jest, pomyślał Kyle po raz n-ty, doskonała. Jej piersi były idealne, tak jędrne, mimo że takie miękkie... a sutki miały prowokacyjny odcień ciemnego różu. Oddychając coraz szybciej, powiedział ochryple: - Wszystko, Skye... proszę. Uniosła się nad nim, zmieszana, nagle świadoma, że on znowu subtelnie zmienia charakter ich relacji. Prosił ją o więcej niż wcześniej; prosił o jej zaufanie, a czyniąc to, odsłaniał swoje czułe miejsca. Tak bardzo chciała jakoś do niego dotrzeć. Stojąc nad nim, zdjęła szorty Jakby pod wpływem jakiegoś uwrażliwiającego zakończenia nerwowe narkotyku odczuwała wszystko wyjątkowo dotkliwie - żar słońca na swoim ciele, ruch chłodnego powietrza od oceanu, przypływ na swoich stopach. Jednak najintensywniej czuła wzrok Kylea. Patrzył na nią długo, długo, lustrował od stóp do głów, oczy miał pociemniałe, lecz pełne czułości, która była jedyną nagrodą, jakiej Skye mogła żądać za pozbycie się wszelkich zahamowań. Tak dobrze się z tym czuła, zdała sobie sprawę z nagłym dreszczem. Dobrze, stojąc nago w słońcu, dobrze, mając ciepły piasek pod stopami... dobrze, pozwalając lekkiemu wietrzykowi pieścić swoje ciało... dobrze, wi dząc podziw w jego oczach... Kyle wreszcie wstał i zrzucił spodenki. Skye spuściła wzrok, gdy podszedł do niej, śmiejąc się cicho. - Czemu nie chcesz na mnie patrzeć? - wymruczał, kładąc jej ręce na ramionach. - Już ci się nie podoba mój tyłek? - Oczywiście - mruknęła Skye, potem dodała: - Tak było przedtem... Zaśmiał się znowu ochryple, po czym zaczął obsypywać lekkimi pocałunkami całą jej twarz, oprócz ust. Wargami tworzył palącą

ścieżkę do jej ramion, językiem wilgotne smugi na jej skórze. Później opadł przed nią na kolana; językiem odnalazł jej pępek, zarys bioder. Ogień był tak potężny, że krzyknęła głośno, wbijając palce w jego ramiona, konwulsyjnie przesuwając je na jego włosy. Jednak jego pocałunki szły dalej, aż jej okrzyki i jęki przeszły w nieskładne błaganie. Przewrócił ją na ziemię między fale przyboju. Piana drażniła jej uda razem z jego podniecającymi palcami i wargami. Rozkosz była tak intensywna, tak boleśnie słodka, że niemal nieznośna. I wtedy wreszcie przywarł wargami do jej ust, jednocześnie eksplodując w jej wnętrzu. Żar słońca zmieszał się z ich żarem; rytmiczne uderzanie fal o brzeg stało się ich rytmem. A gdy było po wszystkim, fala ochłodziła ich, a słońce obdarzyło swoim ciepłem. Skye czuła spełnienie, a jednak wewnętrznie była rozdarta. Bycie w jego ramionach stanowiło rozkosz; nigdy wcześniej nie znała takiego uczucia kompletnej przynależności, takiego cudownego, dającego satysfakcję zaspokojenia. W tej chwili ich katastrofa była rajem, ich samotność cudem. Ale może przyjść kolejny sztorm. Morze i niebo będą szaleć, przyniosą zniszczenie, może nawet śmierć. Trzęsła się ze strachu, że zostaną na tej wyspie na zawsze, jednak równie mocno zaczynała się bać powrotu do cywilizacji. Tutaj Kyle należał do niej. Chociaż nadal nie mogła dokładnie odtworzyć rysów twarzy Teda i chociaż zapomniała o swojej firmie, dobrze wiedziała, że Kyle jest niespokojny Była pewna, że często myśli o interesach. I nie tylko. Często obserwowała go ukradkiem, gdy wpatrywał się w morze, a ona czuła, że jest całkowicie pochłonięty swoją przeszłością. Kto na niego czeka?, zadawała sobie pytanie. Niezależnie od tego, co twierdzi, może jednak tęskni za żoną, której rzekomo nie kocha. A może są jakieś inne? Jakaś kobieta, której robił to co jej, jakaś kobieta, którą kocha, którą ona chwilowo zastąpiła fizycznie. Zdała sobie sprawę, że on ją znowu obserwuje. Opierał się na łokciu i wyglądał na zadowolonego. W jego limonkowych oczach wciąż

było ciepło. Uśmiechnął się, gdy ich spojrzenia się spotkały Przeciągnął delikatnie palcem od zagłębienia jej obojczyka do pępka. - Chyba nie ma słów - rzekł miękko - żeby ci powiedzieć, jaka jesteś cudowna. Roześmiał się, gdy jak zwykle zarumieniła się i spuściła rzęsy - Hej - rzucił. - Spójrz na mnie. Spojrzała. - Chcę, żebyś się kompletnie rozluźniła - wyszeptał. - Chcę, żebyś czuła się ze mną tak swobodnie, jak z samą sobą... - Mówiąc to, pieścił z fascynacją jej piersi, jakby nigdy nie nużyło go odkrywanie jej ciała. - Jestem przy tobie swobodna - mruknęła Skye, spinając się znów pod jego dotykiem. Słowa drżały jej na ustach. Chciała mu powiedzieć, że go kocha, ale nie śmiała. On mówił to tylko w chwilach namiętności. Nagle zerwał się na nogi i poderwał ją w górę. - Chodźmy popływać. I za chwilę byli w wodzie, i Kyle uczył ją, ile radości może dać zabawa. Dotykał jej nieustannie; ona dotykała jego, uczyła się patrzeć i odwzajemniać dotyk, nie zważając na światło dnia, odważnie, dwuznacznie, bezczelnie. Śmiała się przy nim jak nigdy wcześniej; kochała się z nim w wodzie, zdolna patrzeć mu przez cały czas w oczy. Jednak później tej samej nocy, gdy leżeli skuleni przy sobie w szałasie, cicho zadała mu pytanie: - Nie możesz się doczekać powrotu, prawda, Kyle? On na wpół śpiący wdychał przyjemnie czysty zapach jej włosów. - Oczywiście - wymamrotał sennie. - Moje całe życie tam zostało. Nie martw się - dodał, bo uważał, że ona potrzebuje pociechy, choć sam w nią nie wierzył. - Uratują nas. - Potem lekko zesztywniał, sam nie mogąc się powstrzymać przed odbiciem piłeczki. - Ty już się chyba też nie możesz doczekać. Nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi. Właśnie przecież dał jej do zrozumienia, że nie jest żadnym ze stałych elementów jego życia...

- Tak, bardzo bym chciała już wrócić - odpowiedziała. - Na mnie też czeka moje życie. Kyle a porwała nagła wściekłość. - Lepiej nie rób sobie nadziei - rzucił, już nie ukrywając szorstkości. - Możemy tu pozostać jeszcze długo, bardzo długo. Ściskał ją ramionami, które były niemal okrutne. Skye poczuła łzy pod powiekami. Pozwoliła sobie na głupi błąd; pozwoliła sobie zapomnieć, że to jest K.A. Jagger. I stała się jego egzotyczną zabaweczką. To był mężczyzna o silnych pragnieniach i potrzebach i bawił się nią w zależności od kaprysu. Dobrze wiedział, że zabaweczką nie ma siły mu się oprzeć. Po policzku spłynęła jej cicho pojedyncza łza. Świadomie została kochanką tego mężczyzny, chociaż gardziła jego kochankami. Znów przetrząsał dżunglę, choć nie miał pojęcia, czego szuka. Skye spała, gdy ją zostawił. Leżąc, tworzyła piękny widok ze swoimi szczupłymi opalonymi kończynami. Jej włosy też zostały dotknięte słońcem; rozsypywały się jasnym wachlarzem wokół delikatnej twarzy. Znów poczuł irracjonalny gniew, który uderzył go poprzedniej nocy. Ruszył w głąb wyspy, w nadziei, że zmniejszy napięcie, które go dręczyło. Dzisiaj miał dokonać zdumiewającego odkrycia. Był jakieś sto metrów od miejsca, w którym eksplodował samolot, i początkowo nawet tego nie zobaczył. Wiedział, że na coś trafił, bo uderzył w to palcem stopy, mocno, gdyż maszerował szybko. To była metalowa walizeczka. Lekko przypalona i pokiereszowana, ale najwyraźniej odporna na bombardowanie. Przetrwała eksplozję. - Co do...? - mruknął, dokonując oględzin, testując chłodny metal palcami. Walizka była pękata, nie więcej niż pół metra na metr, jej głębokość była proporcjonalna do szerokości, a gdy Kyle spróbował ją podnieść, okazała się zaskakująco ciężka. Stal, pomyślał. Dał radę ją podnieść, lecz poczuł się jak na siłowni.

Postawił ją z powrotem i zaczął oglądać zamknięcie. Były tam trzy zatrzaski, pod rączką i po jej bokach. Każdy zatrzask z osobna stanowił rodzaj zamka. Kyle podniósł jakiś kamień i zaczął uderzać w mechanizm. Nie wiedział, jak długo to robił. Włosy i skórę miał mokre od wysiłku; krople potu lśniły na jego ramionach i spływały w dół po brodzie. Kamień pękł mu w dłoni. Kyle wyczuł, że zamek zaczyna ustę pować, i rozejrzał się po ziemi za drugim kamieniem. W normalnych okolicznościach, pomyślał mimo woli, pewnie trzeba byłoby stada słoni, żeby otworzyć te zamki. Miał nadzieję, że siła eksplozji samolotu ułatwiła mu trochę zadanie. Zniszczył jeszcze cztery kamienie, zanim otworzył wreszcie dwie zapadki. Kolejne dwa kamienie plus niezwykła cierpliwość i determinacja - i poddała się trzecia. A wtedy walizka stanęła otworem. I to, co zobaczył, sprawiło, że wstrzymał oddech. Ten blask oślepiał w pełnym słońcu. Niewielkie sztabki, pięcio-funtowe, stwierdził, gdy jego palce automatycznie powędrowały, żeby podnieść jedną. Było ich sporo. Razem jakieś trzydzieści pięć kilogramów. I były ostemplowane. Złoto wyemitowane przez rząd australijski? Nie było innej możliwości. Mimo że był w szoku, myślał gorączkowo, oceniał wartość znaleziska. Była to mała fortuna. I wtedy uczynił kolejne odkrycie. Głębokość walizki była zwodnicza. Miała podwójne ścianki z tej samej stali. W tej walizce zostało sprytnie ukryte coś jeszcze. Gdy uświadomił sobie, że tej wewnętrznej skrytce nie dałoby rady nawet stado słoni, poczuł nową falę potu na twarzy, a potem zrobiło mu się zimno, bardzo zimno. Walizka została skonstruowana bardzo błyskotliwie. Kyle był pewien, że w niezniszczalnym fałszywym dnie znajduje się urządzenie namierzające - może nawet dwa lub trzy Nie można było go zgubić, nie można było usunąć. Kyle nagle zaczął się zastanawiać, czy awaria hydrauliki jego samolotu nie została zaplanowana. Po chwili nabrał co do tego pewności.

A ta pewność sprawiła, że myślał dalej. W jaki sposób to złoto dostało się na pokład samolotu? Jego myśli natychmiast powędrowały do kobiety, na którą już się dziś rano zezłościł, projektantki, która w pracy używała złota. Pomyślał o tych bursztynowych oczach, niewinnych, choć zmysłowych. Jego jedyna pasażerka, samotna pasażerka, jedyna oprócz niego istota ludzka, która weszła na pokład po odprawie. Poczuł gniew Jego samolot, jego firma, o n s a m został wykorzystany. Z zaciśniętymi ponuro ustami w kasztanowej krzaczastej brodzie powoli ruszył z powrotem do szałasu, z coraz bardziej dojmującym wrażeniem, że walizka waży tonę. Położył ją sobie na ramieniu, żeby mozolnie posuwać się przez piasek. Kyle dotarł do szałasu lśniący od potu, z mięśniami drżącymi z wysiłku. Postawił ciężką walizkę obok śpiącej dziewczyny, nieprzejętej jego wściekłością. Nagły głuchy odgłos blisko jej ucha obudził ją, zmuszając do otwarcia szeroko oczu w przerażeniu. Usiadła w panice. Zobaczyła jego, zobaczyła walizkę, spojrzała mu w oczy; w jej własnych widniała dezorientacja. Była piękna, patrząc tak na niego, z jasnymi włosami rozrzuconymi na ramionach, spływającymi prowokacyjnie na piersi. Teraz jej uroda tylko go rozsierdziła. Już kiedyś został wykorzystany przez piękność i niewinność, i wtedy postąpił właściwie - honorowo. Było mu niedobrze. Wszystko mu się w środku wywracało. Przecież zdążył się już w niej zakochać. - Znalazłem coś, czego pewnie szukałaś - powiedział szorstko. Skye desperacko starała się uporządkować półprzytomne myśli. Dziwne, taka była jej pierwsza spójna myśl, wczoraj jeszcze czuła się przy nim tak swobodnie. Teraz, gdy ciskał gniewne spojrzenia, ubrany w te swoje spodenki, podczas gdy ona nie miała na sobie nic, czuła się bezbronna, odarta ze wszystkiego. - Nie wiem, o czym mówisz - wymamrotała, niezgrabnie usiłując wyciągnąć spod siebie prześcieradło i się nim owinąć. Zrobić

cokolwiek, żeby tylko osłonić się przed tym pochmurnym nieznajomym, którego samo spojrzenie przeszywało ją na wylot. - O czym ja mówię? - Jej słowa rozwścieczyły go jeszcze bardziej. Nie zważając na jej uczucia, na to, czy jest ubrana, czy nie, poderwał ją w górę, nie spuszczając z niej oczu. Materiał opadł na piach, lecz on zignorował jej okrzyk. - O złocie, pani Delaney, mówię o złocie. Dziwne, ale znajdowało się w moim samolocie. A nie ja je tam wniosłem. Skradzione złoto, pani Delaney. Skye spojrzała na walizkę z przerażeniem. - Ja go ze sobą nie miałam! - zaprotestowała rozpaczliwie. - Ja... - Mogę tylko przypuszczać, że z kimś współpracowałaś - wychrypiał. - I przypuszczam też, że świetnie wiesz, że ktoś wróci na tę wyspę. Twój wspólnik będzie tego szukał. - To jakiś absurd! - Skye przechyliła głowę, mimo bólu, jaki jej sprawiał mocny uścisk na ramionach. - Po co bym... - Po co bym... do diabła, przecież nie jestem samobójczynią! - Widzę to tak, pani Delaney - ciągnął Kyle. - Owszem, nie jesteś samobójczynią. Wcale tak nie pomyślałem. Sądzę, że zostałaś zdradzona. Ty byłaś tylko pionkiem - miałaś tylko wnieść złoto na pokład samolotu. Byłaś idealna, powszechnie znana osoba, doskonałe referencje. Szanowana bizneswoman, która często przylatuje do tego kraju. Ale najwyraźniej twój wspólnik nie miał zamiaru się dzielić. Myślę, że mój learjet miał spaść - tak naprawdę teraz jestem pewien, że przy hydraulice ktoś majstrował. Nie, ty nie jesteś samobójczynią. Musiałaś być równie zaszokowana katastrofą jak ja. Zdradzona. Twój wspólnik zmusił cię, żebyś wniosła złoto na pokład, lecz, moja ty biedaczko, ani przez chwilę nie zamierzał się z tobą dzielić. Nie powinnaś się była brać do przemytu, Skye. - Jak śmiesz! - krzyknęła Skye, wściekła. - Nie jestem przemyt-niczką! Zarabiam wystarczająco, a nawet więcej! Nie wniosłam żadnego złota do twojego samolotu - powtórzyła pogardliwie. - O wszystkich moich zakupach wie rząd! Jeśli w twoim samolocie znalazło się coś niepożądanego, to z powodu niekompetencji twojej firmy. A skąd

ja mam mieć pewność, ze ty o tym nic nie wiedziałeś? Równie dobrze to ty mogłeś być przemytnikiem. Może to dlatego Executive Charters odniosła taki sukces w tak krótkim czasie. Miał ochotę ją uderzyć. Odepchnął ją od siebie i skrzywił się, gdy straciła równowagę i upadła na piach. Nie wiedział, co ma myśleć, emocje przesłaniały rozsądek. Dlaczego był tak rozsierdzony? Gdyby znalazł złoto wczoraj, nie powiedziałby jej o tym. Pomyślałby, że ją to przerazi. A dzisiaj, proszę, oskarżał ją. Była jedyną pasażerką. Miał niezbitą pewność, że ktoś majstrował przy samolocie. Czy ona mogła być zamieszana w coś, co mogło ją kosztować życie? Depresja, w którą wpadła tamtego dnia, była autentyczna. Przestało ją obchodzić cokolwiek, dopóki on nie przywrócił jej do życia swoim pożądaniem i czułością, tak, czułością i troską, tylko o nią. - Skye - wyciągnął rękę, żeby jej pomóc wstać. - Nie! - warknęła, wzdragając się przed jego dotykiem. Obrócił się na bosej pięcie i zostawił ją skuloną w szałasie. Skye dopiero później jako tako się pozbierała, w końcu zdołała powstrzymać ten absurdalny potok łez, które płynęły jej po policzkach, mimo że powtarzała sobie, że powinna być wściekła, a nie załamana. On uważał ją za złodziejkę. Potrafił ją brać, tulić, śmiać się z nią, kochać się z niewyczerpaną energią. A potem stawał się całkiem obcy Stawał się siłą, której nie mogła dotknąć. Gdy wyszła z szałasu, nie było go nigdzie widać. Zmusiła się, żeby coś zjeść, chociaż nadmierna ilość kokosów, które spożywała, zaczynała ją przyprawiać o mdłości. Smakowały jak tektura. Kyle wciąż nie wracał. Część dnia spędziła na przynoszeniu wody, zdeterminowana, że przetrwa i bez niego. Jednak gdy posępne godziny mijały beznadziejnie wolno, czuła coraz większy niepokój.

Jestem tchórzem, powiedziała sobie ponuro. Taka była prawda. Gdy zapadła noc, zaczęła się trząść. Udało jej się rozpalić ognisko, ale bardzo słabe. Kyle nie polował dzisiaj ze swoim harpunem, więc na kolację nie było żadnej ryby. Tylko dlatego, że przemówiła sama sobie do rozsądku, udało jej się wmusić w siebie większą ilość owoców. Nigdy wcześniej nie czuła się tak straszliwie zdezorientowana. Nieważne, co on sobie myślał, chciała, żeby był przy niej. Mimo szorstkości, mimo tych okrutnych rzeczy, które jej powiedział, wiedziała, że go wciąż kocha. Wiedziała, dlaczego tak łatwo zdobywał kochanki, wiedziała, dlaczego jego żona trzyma się kurczowo cienkiej nitki ich małżeństwa. I wiedziała, że jeśli on wróci, ona padnie mu do stóp i będzie błagać, żeby jej wierzył, żeby tylko pozwolił jej być blisko siebie, na jego warunkach. - Nie - szepnęła głośno. Musiała się czegoś chwycić. Duma była wszystkim, co jej zostało. Nie mogła znieść myśli o sobie samej jako o kobiecie, która czepia się kurczowo mężczyzny która go błaga... - Pójdę spać - powiedziała do siebie. - A gdy się obudzę, będzie już dzień. Wszystko będzie dobrze. Przewracając się z boku na bok, walcząc z napadami strachu, próbowała spać w tym niewielkim schronieniu, jaki dawał szałas. Ale wyspa tej nocy jakby ożyła. Słyszała, jak drzewa dziwnie szeleszczą, czuła, że coś po niej pełza; wydawało jej się, że ocean groźnie jęczy i wyje. Zacisnęła zęby, żeby odegnać strach. Liczyła barany aż do tysiąca. Przewracała się z boku na bok. I nie śmiała otworzyć oczu. Wiedziała, że jej kiepskie ognisko dogasa. Wreszcie wyczerpanie zrobiło swoje. Jednak nawet sen nie przyniósł ulgi, której pragnęła. Jej sny bardziej ją dręczyły niż zwykle. Był w nich Steven. Wciąż krzyczał, że jest ciemno. Pokazywał coś nad jej ramieniem i mówił, że nadchodzi jeszcze większa ciemność. Pochłonie ich, pogrzebie, zabierze do piekła. Opadły ich nocne ptaki,

ciemne i z czerwonymi oczami. Ich skrzeczenie rozdzierało czarne niebo. Były w jej włosach, ciągnęły za nie, ich krzyki przechodziły w obłąkańczy śmiech. „Jest tak ciemno! Tak ciemno! Pomóż mi!" - krzyczał Steven. Ale ona nie mogła mu pomóc. Sama krzyczała. Walczyła z ptakami o oczach koloru ognia piekielnego. Błagała, żeby ją zostawiły w spokoju. Odpychała je, wymachiwała rękami i krzyczała, krzyczała. - Skye. Otworzyła raptownie oczy, lecz wciąż się szamotała. Przed oczami miała mgłę i trzęsła się z przerażenia, którego nie mogła opanować. - Skye. - Głos był łagodny i kojący Uderzała go i drapała, ale on trzymał ją cierpliwie. W końcu się poddała silnym ramionom, płacząc cicho. - Wszystko w porządku, jestem tutaj - głos uspokajał ją ciągle. -Ogień już znowu płonie, Skye. Już nie jest ciemno. Jestem tu, kochanie, chodź, przytulę cię. - Kyle - wykrztusiła. - Tak, jestem tutaj. - Zostawiłeś mnie - oskarżyła go cicho, wciąż oszołomiona. - Nigdy więcej cię już nie zostawię. Gładził ją uspokajająco po włosach. Czuł, że ona drży, czuł zimny pot na jej skórze. Nie protestowała, tylko siedziała nieruchomo, wciąż jak ogłuszona, gdy zdejmował z niej ubranie. Przyciągnął ją do siebie. Przypomniała sobie, co wcześniej zaszło między nimi. - Nie - wymamrotała. - Próbuję cię tylko rozgrzać, kochanie. - Objął ją silnymi ramionami. Biło od niego ciepło i wreszcie przestała się trząść. Chciała czuć jego gładką skórę przy sobie; ukryła twarz w jego owłosionej piersi. - Nie jestem złodziejką - wymamrotała z oburzeniem. Uśmiechnął się, słysząc cichą urazę w jej głosie. - Wiem, że nie jesteś - powiedział uspokajająco, obejmując ją jeszcze ciaśniej. Pożądanie przeszyło jego lędźwie, gdy jego męskość otarła się o jej uda, ale powstrzymał się, nie robiąc żadnego gestu.

Przyszedł, żeby ją pocieszyć, przyszedł na dźwięk pierwszego krzyku. Trzymał się z daleka przecież tylko dlatego, że blisko niej nie był w stanie myśleć. Uraził ją wcześniej; nie mógł teraz tak po prostu po nią sięgnąć. To ona poruszyła się. Wyciągnęła się wzdłuż jego ciała i rozchyliła uda. - Kochaj się ze mną, Kyle - wymruczała. Tylko wtedy wróci do jej ciała ciepło, tylko wtedy koszmar całkiem zniknie. Nie mógł brać, ale nie mógł też odmówić, kiedy dawano. I długo po tym, jak wypełnił ją swoim ciepłem i spokojem, leżał, wyczerpany, nie mogąc zasnąć. Jutro będzie musiał jej powiedzieć, jakie mogą być reperkusje jego dzisiejszego odkrycia. Już nie musieli się obawiać handlarzy narkotyków. Ktoś o wiele bardziej niebezpieczny będzie szukał tego złota.

8 - To, co mówisz, nie ma dla mnie najmniejszego sensu - powiedziała Skye nieufnie. Kyle przeprosił, że na nią nakrzyczał, ale nie za to, że ją oskarżył. Jest subtelna różnica, pomyślała z goryczą. - Jeśli ktoś próbował ukraść złoto, po co miałby manipulować przy samolocie? Co by mu przyszło ze złota na dnie Pacyfiku? A przecież było duże prawdopodobieństwo, że samolot się tam znajdzie. - Myślę, że do tej walizki dołączone jest jakieś urządzenie naprowadzające - wyjaśnił Kyle spokojnie, grzebiąc w porannym ognisku. - Walizka ma podwójne dno i fałszywe boki. Jest tam ukryte coś ważnego. A nasz złodziej jest prawdopodobnie doświadczonym nurkiem. Pewnie wiedział, gdzie mniej więcej samolot straci moc. Na pewno zaplanował to starannie. - Przeniósł wzrok ze słabych płomieni na Skye. Od jakiegoś czasu przyjęła zwyczaj szczotkowania włosów sto razy każdego ranka i każdego wieczoru przed ogniskiem, więc był zadowolony ze swojego prezentu. Uwielbiał ją obserwować i uwielbiał to wrażenie domowej atmosfery. Zapalił papierosa i patrzył na nią przez dym. Zdecydowanie zaczynali mieć swoje przyzwyczajenia. On zmniejszył liczbę papierosów do dwóch dziennie - jednego wypalał rano, gdy ona czesała włosy Uświadomił sobie z zakłopotaniem, jak wygodne - pomijając kłótnie i ten dziwny dystans, który oboje utrzymywali - stawało się życie z nią. Skye przerwała czesanie i zaczęła nerwowo żuć końcówkę szylkre-towego grzebienia. - To dlaczego ten złodziej się jeszcze nie zjawił? - Co? Ach. - Kyle odetchnął głęboko. Wzruszył ramionami. -Może być wiele powodów. Po pierwsze, może czeka, aż osłabnie zamieszanie związane z naszym zniknięciem. Po drugie, może czeka, aż osłabnie zamieszanie związane ze zniknięciem złota. Po trzecie,

może ma pracę, której nie może tak po prostu zostawić, nie wzbudzając podejrzeń. Skye gryzła w zamyśleniu grzebień, starając się opanować drżenie, bo jego opowieść wywołała w niej lęk. - Więc uważasz - powiedziała cicho - że osoba, która zaaranżowała to, w końcu się pojawi. Kyle kiwnął głową. - Czyli grozi nam niebezpieczeństwo. - Tak. Wstała ze złością, cisnęła grzebień w piach obok ognia i wsparła ręce na biodrach, piorunując go wzrokiem; w jej bursztynowych oczach odbijało się światło ognia, nadając im olśniewający blask. Trzęsła się ze strachu, a jedynym sposobem, by sobie z tym wszystkim poradzić i nie zwariować, było zaatakowanie go. - Co ty mówisz? Dlaczego mi to mówisz? Ktoś przyjedzie na tę wyspę, przekonany, że my nie żyjemy, albo żeby nas zabić, a ty tak po prostu siedzisz i mi o tym mówisz! Spokojnie stwierdzasz, że grozi nam niebezpieczeństwo, i tylko sobie palisz swojego śmierdzącego papierosa! Sprowokowany jej tonem, Kyle zesztywniał. Potem wstał powoli i podszedł do niej. Przez chwilę miał minę, jakby chciał ją udusić, i Skye musiała przełknąć ślinę, żeby nie zrobić kroku w tył. Chciała cofnąć słowa. On usiłował wyjaśnić sytuację, jednak ona była tak bardzo przerażona i sfrustrowana. Nie wiedziała, skąd oczekiwać pomocy... - Przepraszam, pani Delaney - powiedział, a w jego głosie dźwięczała stal. - Zamierzam zachować się szlachetnie, ale nie potrafię wyrzeźbić dla ciebie pistoletu ze skorupy kokosa, jedynie mogę wziąć na siebie pierwszą kulę. - O Boże - krzyknęła Skye, zakrywając twarz rękami. Kylea natychmiast ogarnęły wyrzuty sumienia. Powinien lepiej rozegrać tę sytuację. Gdyby tylko mógł być pewien, że ona jest tym, na kogo wygląda i za kogo się podaje.

Jakie to właściwie ma znaczenie?, zastanawiał się. On ustanowił zasady życia na wyspie; on jej pragnął, on ją wziął. W jego policzku naprężył się jakiś mięsień. Wciąż jej pragnął, bezustannie. Teraz należała do niego; będzie się nią opiekował i ją chronił. Czy ona tego nie wie? Ze on prędzej umrze, zanim pozwoli, żeby spadł jej włos z głowy? Wyciągnął rękę, żeby jej to powiedzieć, ale gdy ona odsłoniła twarz, w jej oczach płonęła odwaga. - Przepraszam - odezwała się szorstko, cofając się przed nim. - To powiedz mi, co możemy zrobić. - Skye - odparł Kyle z przeciągłym westchnieniem. - Nie mówiłem tego po to, żeby cię przestraszyć. Musisz być przygotowana na wszystko. Nie możesz biec, gdy ujrzysz statek, jak to zrobiłaś... - W dniu, gdy zobaczyliśmy przemytników - przerwała Skye niecierpliwie. - Wiem o tym. Powiedziałeś mi wtedy, że musimy być ostrożni. Jednak... - Przełknęła znowu ślinę. - To jest coś innego, to jest... to... On wreszcie zauważył lekkie drżenie jej dolnej wargi. - To jest gorsze - skończył za nią cicho - i poważne. Ale to nie koniec świata - po prostu musisz wiedzieć, na czym stoimy. I... - wreszcie uśmiechnął się do niej, pragnąc wyciągnąć rękę i objąć ją mam pewien plan. - Jaki? - Dostrzegł ulgę w jej twarzy. Liczyła na niego. Gdyby tylko był niezwyciężony, pomyślał. - Znikniemy z wyspy. Zrozumiała go natychmiast. - Tratwa? - Mhm. Nie musiał wyciągać ręki, sama się do niego przytuliła. - Och, Kyle, możemy? Myślisz, że możemy zbudować taką, którą dokądś dopłyniemy? Uśmiechnął się znowu, urzeczony jak zawsze, gdy patrzył jej w oczy Jej dłonie, drobne i miękkie, opierały się teraz o jego pierś. Objął ją ramionami i delikatnie nachylił się, by ucałować czubek jej nosa.

- Tak, możemy Nagle przycisnął ją do siebie, wplątał palce w jedwabiste włosy Wydostanie ich z tej wyspy, ale niech go diabli wezmą, jeśli wtedy pozwoli jej odejść. Zwolnił uścisk, a ona podniosła głowę, spoglądając mu w oczy pytająco. - Pocałuj mnie - rozkazał jej, zdumiony surowością w swoim głosie. Poczuł, jak dreszcz przeszywa jej gibkie ciało, zobaczył błysk w jej oczach. W tym błysku była nuta namiętności, której się poddała. Zaplotła zaskakująco silne szczupłe ramiona na jego karku i uniosła ku niemu głowę. Jej usta rozchyliły się na spotkanie jego ust, wyszły mu naprzeciw ze zdumiewającą energią. Słodkie gorące usta należały do niego, podobnie jak jej ponętne ciało. Jego język wciskał się głęboko, zapiekłe, jakby chciał się z nią stopić na zawsze, na zawsze i na wieczność. Ta żywiołowa namiętność, którą go obdarzała, dodawała mu w jakiś sposób otuchy; w końcu ją puścił i popatrzył jej w oczy - Koniec kłótni -oznajmił jej. - Żyjemy razem, kochamy się, ufamy sobie. Skye pokiwała głową, nie zdejmując rąk z jego szyi. O Boże, pomyślała z rozpaczą, gdyby tylko... gdyby tylko mogła z nim zostać i mieć go dla siebie, aż się zestarzeją. Nie dbałaby o to, czy kiedykolwiek wydostaną się z wyspy, gdyby mogła żyć do końca swoich dni przy jego boku, słuchać jego aksamitnego głosu, czuć jego mięśnie pod palcami. - Koniec kłótni - mruknęła. Właściwie wcale tak często się nie kłócą, prawda? - I od tej chwili już bez pruderii i sztywniactwa, pani Delaney - Co? - Skye zmarszczyła brwi. - Będziemy ostrożni, Skye. Będziemy budować tratwę. Ale nie przestajemy korzystać z życia. - Nie wiem, co masz na myśli. Uśmiechnął się tajemniczo i obwiódł jej delikatnie usta palcem. - Później ci pokażę - wyszeptał. - Teraz musimy budować tratwę, tak? - Tak. - Skye odwzajemniła uśmiech. - Musimy budować tratwę.

Później tego popołudnia Skye żałowała, że nie postanowili zbudować tratwy dawno temu. Bardzo jej się podobał czas spędzany z Kyle em, nieustanne bycie z nim, praca u jego boku. Godziny mijały błyskawicznie. Nauczyła się, które drzewa są najbardziej giętkie, które pnącza wiążą najmocniej. Zapuściła się w głąb wyspy dalej, niż miała odwagę wcześniej, i słuchała z zadowoleniem, gdy Kyle wyjaśniał jej, jak działalność wulkanów i trzęsień ziemi ukształtowała Pacyfik. Opowiadał jej o wyspach, które zwiedził, o ludziach, miejscach i rzeczach. Dzięki niemu często się śmiała. Jedyna nuta powagi zabrzmiała, gdy powiedział jej, że spróbują zamaskować szałas, tak żeby oni widzieli morze, ale sami nie byli widziani. Skye w milczeniu pomogła mu okryć go gęstą strzechą, która, jak zapewniał ją Kyle, miała sprawić, że ich szałas nie będzie widoczny - Muszę panią pochwalić, pani Delaney - zażartował, gdy skończyli pracę na dany dzień. - Tak? - Skye zaswędziało coś w policzek, więc potarła go o jego ramię. - Wcale nie byłaś dzisiaj sztywna. - Nie - zgodziła się, rozkoszując się gładkim napięciem jego ramienia pod swoją twarzą. Słońce zachodziło powoli. Jego blask wywoływał majestatyczne, delikatne cienie. Piasek otulała miękka fioletoworóżowa mgiełka, a niebo przecinał intensywny fiolet i fuksja. Ocean przybierał barwę tajemniczego indygo, kapryśnie przybranego na koniuszkach pianą z powstających białych grzyw. Silny teraz wiatr owiewał ten naturalny raj, tworzył cienie, pochylając palmy W powietrzu unosiło się jakieś magiczne tchnienie. - Miałeś mi coś pokazać - wymruczała leniwie Skye w gładką skórę jego pleców. - Coś o życiu. - Mhmm... - mruknął w odpowiedzi. Okręcił się nagle i porwał ją w objęcia, atakując powolnymi, gorącymi, wilgotnymi pocałunkami jej ramię; uniósł jej włosy, żeby wędrować zmysłowo wargami do jej karku i z powrotem do ucha. Jego

delikatny oddech, potem delikatne muskanie zębami i dotyk języka przyprawiły ją o spazmatyczne drżenie. - Kyle... - mruknęła, chowając twarz w jego piersi, czując dotyk szorstkich włosów na swoim policzku, co uwielbiała. Cofnął się, wciąż trzymając ją za ramiona. Ogień, który podsycił przed chwilą, skakał wysoko, i Skye wyraźnie widziała jego ostry, arogancki profil, dumny na tle olśniewających barw nocy. Jego usta były pełne i zmysłowe, łatwo się zaciskały, ale też łatwo pojawiał się na nich uśmiech i potrafiły wywoływać w niej takie niesamowite doznania. - Kyle - wymamrotała znowu. Poznała go już tak dobrze, że czuła go każdym włókienkiem swego ciała, które tak bardzo pasowało do niego... Poznała go tak dobrze. A jednak - zmroziła ją nagle myśl - nie znała go wcale. Nie wiedziała, jaki jest poza wyspą, nie wiedziała, jakim człowiekiem jest w realnym życiu. Nawet teraz potrafił się przed nią zamknąć, nawet teraz musiała się zastanawiać, dlaczego ma tak zaciętą minę. On miał przeszłość; miał swoje życie. Nie dzielił się nim z nią. I nagle uświadomiła sobie, że odpowiadało jej to, że przychodzi do niego, kiedy chce, nie pamiętając o tym innym życiu, ignorując to, że ich sytuacja może się zmienić. Nie chciała niczego zmieniać. Nie chciała nic wiedzieć. Mogła i będzie udawać, że świat zewnętrzny poza ich różowofioletowym zachodem słońca nie istnieje. Zacisnął palce na jej ramionach, a ona spojrzała na niego ze zdumieniem. Jego oczy błyszczały teraz z intensywną emocją, której nie rozumiała, a potem potrząsnął nią lekko. - Nigdy się ode mnie nie odwracaj, Skye - powiedział ochrypłym głosem. Potrząsnęła głową, niezdolna pojąć jego nastroju. Odwrócić się? Czekała na jego wyjaśnienia. Coś w jej milczącej odpowiedzi, w głębi jej bursztynowych oczu, musiało wysłać mu sygnał, bo jego nastrój

zmienił się błyskawicznie. Roześmiał się i porwał ją z ziemi w ramiona, szepcząc coś gardłowo, niosąc ją w fale barwy indy go. Jeśli kiedykolwiek jakiś mężczyzna pasował do raju, to był on. Wciąż się śmiał, wirując z nią szerokimi kołami w ciemnej, chłodnej kąpieli oceanu. Ona też się roześmiała. Kręcili się w kółko, gdy barwy wokół nich intensywniały, gdy nadchodziła magiczna noc. A potem ich śmiech ustał. Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Kyle stał nieruchomo. Wreszcie poruszył się, żeby ją pocałować, a gdy ich usta się zetknęły, zamknął oczy. Trzymał ją, gdy wychodził z wody, aż dotarł do wysoko strzelających płomieni i złożył ją delikatnie, czule, obok ogniska. - Zimno ci? - zapytał, gdy zadrżała. Kiwnęła głową. - Rozgrzeję cię - obiecał, wciąż łagodnie, wciąż z nieznośną czułością, gdy drżącymi palcami rozpinał guziki jej postrzępionej bluzki. Obserwowali się nawzajem, kiedy zsuwał materiał z jej ramion. Skye wstała i z wdziękiem zrzuciła wilgotne szorty Kyle również się podniósł. Wyciągnęła ręce i wsunęła je pod pasek jego spodenek. Przeszył ją dreszcz, przeniknęło obiecane przez niego ciepło, bo usłyszała, jak jęknął, bo poczuła skurcz mięśni jego brzucha. Nie spuszczała z niego wzroku, gdy jej palce znalazły guzik, rozpięły zamek, wpatrywała się w niego, gdy nakryła dłońmi jego nagie pośladki i zsunęła spodenki na ziemię. Kyle przekroczył je i odrzucił kopnięciem na bok. Nagłe pasmo złota przeniknęło przez fuksję dogasającego dnia. Spotkało się z blaskiem ognia; okryło ich ciepłą, cudowną poświatą. To był raj; i tak jak w raju oni byli doskonałymi istotami; stali naprzeciw siebie, mężczyzna i kobieta, ozłoceni jedwabistym połyskiem słońca, silni i zgrabni, o gibkich kończynach. Skye miała pewność, że nigdy w życiu nie widziała nic bardziej cudownego niż jego nagie ozłocone ciało. Zamknęła oczy w oszołomieniu. Należał do niej, choć nie do końca. Ale noc była magiczna i z pewnością należała do niej. Wiatr szeptał coś, bicie fal o brzeg odu rżało. Z lekkim westchnieniem zbliżyła się do niego.

Stając na palcach, zaczęła obsypywać drobnymi pocałunkami jego usta, potem policzek i oczy Chwycił ją mocno dłońmi za pośladki i przyciągnął do siebie. Cofnęła się, nie przerywając pocałunków, smakując każdy słony centymetr jego skóry, skubiąc delikatnie zębami jego ramiona, w ślad za dotykiem warg dotykając lekko palcami. Schodziła coraz niżej, drażniąc jego brodawki, napawając się dźwiękiem jego coraz płytszego oddechu, dotykiem prężącego się ciała. Jej pocałunki wędrowały w dół, aż opadła na kolana, a jego palce zaczęły sunąć wzdłuż jej kręgosłupa, wreszcie znieruchomiały w jej włosach, przy akompaniamencie jego jęku. Odchylił mocno jej głowę, żeby spojrzała mu prosto w oczy, w tym płonącym ogniu namiętności, którą bezwstydnie oferowała. Ma piękne oczy, zdążył pomyśleć, a potem już nie mógł myśleć dłużej. Raj. Ofiarowała mu raj. Ogarniały go wrażenia^ nieznośnie słodkie. A potem jęk jego szalonej rozkoszy rozdarł ciszę plaży Podniósł ją, by jeszcze raz złożyć ją przy płomieniach, które uwypuklały jej kobiece kształty, które tak chętnie mu ofiarowywała. Choć oszalały i pulsujący pożądaniem, musiał się zatrzymać, na jedną sekundę, w której raj został na zawsze wryty w jego pamięć - uległa delikatna twarz i fascynujące oczy; jędrne piersi o twardych koniuszkach, skąpane w świetle ognia; szczupłe biodra; piękne długie nogi, które rozchylały się, żeby go przyjąć. Fuksja i złoto eksplodowały w głowie i w oczach Skye. Kyle nigdy nie był bardziej czuły, bardziej delikatny, a jednak bardziej dziki i namiętny. W jej ciele szalał ogień; w uszach rozbrzmiewała rapsodia wiatru i fal. Kyle nie przestawał jej pieścić; przez cały huragan koloru fuksji pieścił ją, zawłaszczając jej usta, tuląc piersi, trzymając w zaborczym uścisku jej biodra, rytmicznie zacieśniając bliskość między nimi, stapiając ich w jedno. I gdy doszli do szczytu w eksplozji barw - fioletu, złota, płomiennej czerwieni - pieścił ją nadal. A potem ją całował, język i zęby drażniły jej ciało od stóp do głów, zaborczo i wymagająco, wyszukując intymne zakamarki, co

doprowadzało ją do szaleństwa, do tego, że wykrzykiwała jego imię i żądała, żeby znowu się w niej znalazł. Zachód słońca przeszedł w noc barwy indygo, woda zlała się z niebem. Nawet nie pomyśleli, żeby coś zjeść tej nocy lub wrócić do szałasu. Zostali pod aksamitnym niebiem, obok rajskiego ognia. Oboje wiedzieli, że ten zachód słońca, ze wszystkich zachodów, które razem przeżyli, był czymś wyjątkowym w ich raju. I nawet Kyle się nie martwił. Chciał jej wcześniej powiedzieć, że nie powinni już palić ognisk w nocy, że muszą spać pod osłoną kompletnej ciemności. Wiedział bez cienia wątpliwości, że czar tej nocy nigdy nie pryśnie. Wiedział, że dostał w podarunku magię, dostał raj. Praca szła niewiarygodnie ciężko. Mimo używania prymitywnych narzędzi Kyle miał problemy z budową tratwy To było coś innego niż stół i krzesła, które stworzył na ich użytek; tratwa musiała być bezpieczna, musiała im zapewnić maksimum bezpieczeństwa. Żadne z nich nie skarżyło się na upływający czas. Gdyby nie to, że Skye czasem czuła się dziwnie, oglądała się ukradkiem za siebie - choć wiedziała przecież, że nikt nie może ich zaskoczyć - byłaby szczęśliwa. Bardziej szczęśliwa niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Kyle ostrzegł ją przed ryzykiem podtrzymywania ognia w nocy, a ona zgodziła się, żeby go już nie palić. Obawiała się koszmarów sennych, ale one już nie przychodziły. Spała, czując, że on ją przytula. Zmarszczyła brwi. To było pięć nocy temu... prawda? Nie była pewna, czas stracił całe znaczenie. Mijały dni, mijały tygodnie. Zamknęła oczy, rysy twarzy jej się ściągnęły, gdy usiłowała się skoncentrować. - Sześć tygodni - powiedziała na głos. - Dzisiaj mija sześć tygodni, odkąd tu jesteśmy Kyle przerwał odrąbywanie konaru drzewa. Ramiona lśniły mu od potu; przetarł czoło przedramieniem i patrzył na nią. Spojrzał na

pseudotoporek w swojej zaciśniętej ręce, po czym rzucił go z westchnieniem. Gładząc brodę, usiadł obok Skye. - Sześć tygodni? Skye kiwnęła głową. Ona też przerwała pracę - moczyła, naciągała i znowu moczyła pnącza, a teraz splatała je, żeby były silniejsze. Zerknęła na Kylea, który wpatrywał się w morze ze wzniesienia, na którym się znajdowali. - Martwi cię to, prawda? - zapytała. Wzruszył ramionami. Objął ją krzepiąco ramieniem, choć nie przestawał się wpatrywać w morze. Oczywiście, że się martwi, pomyślała Skye. Przecież to normalne. Dlaczego ona się nie martwi? Powinno być coś... I wtedy znowu zaczęła się zastanawiać, dlaczego jest gotowa sprzedać duszę za Kyle a, a nawet nie tęskni za Tedem. Zamknęła oczy, zmuszając się do myślenia, szukając w przeszłości czegoś, co pozwoliłoby jej odczuć skruchę. Wszystko zawsze było tak łatwe, tak dobre. Poznała go na premierze jakiejś sztuki i natychmiast zafascynował ją jego spokojny wdzięk, była pod wrażeniem jego naturalnego zachowania. Nie tak wyobrażała sobie stereotypowego producenta. Nie podszedł do niej wtedy, ale następnego dnia w jej mieszkaniu pojawiły się kwiaty A potem zadzwonił i zaprosił ją na kolację. Obraz Teda wreszcie pojawił się w jej głowie i został - ciepłe, głębokie oczy, płowe włosy, skromny, lecz nienaganny strój, gdy stanął na jej progu tamtego pierwszego wieczoru. Ona dopiero stawiała pierwsze kroki w biznesie, a on jej doradzał i ją zachęcał. Widywali się regularnie, jednak on nigdy nie wypytywał o miesiące, kiedy ona przebywała w Sydney Dlaczego nigdy nie zmuszała go, żeby przyjechał?, zastanawiała się. Wszystko powinno być między nimi oczywiste. Ale nie było. I jakimś cudem ona wiedziała o Stevenie, i nie mogła mówić, nie potrafiła się tym z kimś dzielić, nawet wtedy gdy wiedziała, że niedługo straci swojego bliźniaka, brata, z którym łączyła ją nieuchwytna więź. Przyjaciela na całe życie,

z którym w sposób naturalny droczyła się i któremu dokuczała, z którym jednak dzieliła swoje młodzieńcze marzenia, lata wspólnego dorastania, uczenia się życia. Uświadomiła sobie nagle, że uporała się już ze śmiercią Stevena. Dzięki Kyle owi. To nie była wina Teda, że nigdy jej nie pomagał; to ona nigdy nie dopuściła go do swego świata. Dlaczego?, zadała sobie znowu trudne pytanie. Ted nie miał ani jednej wady. Był dobry, życzliwy i łagodny. Był tak czuły i oddany, jak potrafi być mężczyzna. Jak się kocha, to się kocha, pomyślała smutno, po czym skrzywiła się z rozgoryczeniem do swoich myśli. Jakie to głębokie. Powinna kochać Teda, bo oboje byli wolni i uczciwi wobec siebie, a nie powinna kochać Kylea, bo tak naprawdę nie był wolny i był człowiekiem zagadką. Tak wiele dawał, a jednak zachowywał się z rezerwą, brał ją, dbał o nią, a mimo wszystko czasem miała wrażenie, że jest pilnie strzeżoną rzeczą w jego posiadaniu, którą traktuje się dobrze pod warunkiem, że nie przekracza pewnych granic. W każdym związku, pomyślała z nagłą nutą przenikliwej mądrości, nieważne, w jakim stopniu partnerskim, jedno z partnerów ma pewien procent władzy więcej. W jej związku z Tedem to była ona. Teraz, musiała przyznać, to Kyle sprawował władzę. Wiedział o tym i według tej wiedzy postępował. A ona została zmuszona przyznać, że to nie miało znaczenia, co było dla niej trudne. Była przecież dumna, niezależna. Kierowała własnym światem. A może już nie? - Myślisz o domu? Jego pytanie było łagodne. Skye otworzyła oczy i zobaczyła, że on już nie wpatruje się w ocean, ale uporczywie w nią. - Tak jakby - mruknęła. Wyczuła w nim napięcie, jednak powiedział spokojnie: - Wrócimy tam. - Przez chwilę milczał, po czym zapytał: - Dlaczego nigdy za niego nie wyszłaś? Czy on wiedział, że myślała o Tedzie? Jeśli tak, czy czytał w jej myślach? Miała nadzieję, że nie. To byłoby przerażające, gdyby się dowiedział, jak ona jest bezbronna, jak przestała dbać o cokolwiek poza nim,

choć przecież wiedziała dobrze, że jego myśli wciąż krążą gdzie indziej ... Skye wzruszyła ramionami. - Czyż małżeństwo jest takie ważne? - Małżeństwo to podjęcie zobowiązania - odpowiedział. - Boisz się zobowiązań? Skye znowu wzruszyła ramionami. Nie chciała tej rozmowy; nie chciała, żeby cokolwiek przypominało jej o świecie zewnętrznym. - Ty podjąłeś zobowiązanie - przypomniała mu. - I spójrz na swoje małżeństwo. Uważam, że mój sposób jest lepszy - Ale ja zaryzykowałem - sprzeciwił jej się Kyle. - Próbowałem. Było tak wiele rzeczy, których nie wiedziała. Kiedyś powiedział, że nigdy nie kochał swojej żony. Czy to była prawda? Czy powiedział tak, bo kochał za bardzo? Czy jego małżeństwo utrzymało się przez tak wiele lat, bo żywił nadzieję? Czy ona któregoś dnia wyprze się, że kiedykolwiek kochała jego? - Jaka ona jest? - usłyszała swoje pytanie, w tej samej chwili żałując, że je zadała. Czego się spodziewała? Czego pragnęła? Zapewnienia, że tamto uczucie już na pewno jest skończone? Że ona nie jest tylko jedną z jego łatwych zdobyczy, że jego żona to potwór? Boże, tak, chciała, żeby on coś powiedział, cokolwiek, żeby usprawiedliwić to, że się pogubiła, że straciła wszystko, stała się jego kochanką, mimo że znała wszystkie okoliczności. Nie miałam wyboru, powiedziała sobie szybko. Jednak to było kłamstwo. Już pierwszego dnia wiedziała, że przyjmie go, że da mu całą namiętność, jaką w niej wywoływał. - Lisa? - zapytał sucho. - Tak, Lisa - powiedziała po prostu. Kyle wzruszył ramionami. - Niezły z niej numer. Co u diabła miało to znaczyć?, Skye pytała samą siebie. I doszła do wniosku, że nie chce wiedzieć. Chciała wierzyć, że jego Lisa jest zwiędłą staruchą.

- Aha - mruknęła, a potem zdała sobie sprawę, że on myślami nie jest przy niej, że znowu patrzy na morze. - Ciekawe - rzucił od niechcenia - jak Michael i Chris radzą sobie w firmie. - Kim są Michael i Chris? Popatrzył znów na nią i roześmiał się. - Michael to mój brat. A Chris to mój syn. Na pewno już ci o nim mówiłem. Zaczął opowiadać jej o bracie, o firmie, o współpracy. Nie wspomniał już o Chrisie, ale wyczuwała ból w jego głosie. Jego syn. Strasznie współczuła temu chłopcu pozbawionemu ojca. Współczuła też sobie. Chris należał do innego życia, jego życia. Chris i jego matka, Lisa. Wszyscy na pewno czekają i modlą się, żeby wrócił. Kyle należy do nich, nie do niej. Jakimś cudem udawało jej się udzielać właściwych odpowiedzi w odpowiednich momentach. Tego przecież chciała. Chciała, żeby się przed nią otworzył. Jednak więcej na tym traciła, niż zyskiwała. A sama tak się pogubiła. Straciła Delaney Designs. Straciła Teda. I w sześć tygodni straciła własną przeszłość. - Oooo... - Kyle nagle wstał i przeciągnął się z grymasem, rozluźniając zmęczone mięśnie. Wyciągnął rękę i pomógł wstać Skye. - Zmęczony jestem. Przejdźmy się trochę i na dzisiaj będzie koniec. Skye zgodziła się, mimo woli niezadowolona z siebie. On kiwnął palcem, ona szła. Gdzie w tym wszystkim jest ona sama? Musiała się czegoś uchwycić, odnaleźć siebie, oderwać się od niego. Nie. Serce jej się ścisnęło. Życie jest zbyt niepewne. Przeszłość nie ma znaczenia, jeśli perspektywa przyszłości jest dyskusyjna. Szła obok niego. Tego wieczoru natknęli się na ogród. Skye potknęła się o coś, a gdy się schyliła, pociągnęła za jakiś korzeń. W ręce zostało jej coś okrągłego i lekko pomarańczowego. - A niech mnie - mruknął Kyle, biorąc to od niej. - Co to? - zapytała Skye.

- Wygląda jak słodki ziemniak albo inaczej batat - odpowiedział Kyle, po czym nadgryzł znalezisko i skrzywił się, bo poczuł smak surowizny. - Tak, to jest słodki ziemniak. - Zaczął ciągnąć za różne trawy i chwasty dookoła, odsłaniając plątaninę korzeni. - Ogród? - zapytała Skye z niedowierzaniem. - Na to wygląda. - Ale jakim cudem? Kyle wzruszył ramionami, skoncentrowany na kopaniu. - Ktoś tu kiedyś mieszkał. Prawdopodobnie niedawno, jeśli te warzywa przetrwały - To ten ktoś od butelki coli? - O, marchewka! - wykrzyknął Kyle wesoło, ignorując jej pytanie. Potem odpowiedział: - Nie. Ten, kto zostawił butelkę po coli, był tu tylko przejazdem. Może przypłynął bączkiem z większej łodzi. Duża nie może się zbliżyć z powodu raf. Kiedyś ta wyspa musiała mieć jakąś niewielką populację. Może jakąś małą grupę ludzi, która postanowiła uciec na chwilę od cywilizacji. Kto wie? Na tych wysepkach przez całe stulecia panował ruch - hej, nie stój tak, tylko pomóż. - Przystanął nagle i popatrzył na nią z szerokim uśmiechem. - Założę się, że uda nam się odkopać rozmaite przydatne rzeczy ukryte przez czas i sztormy. I pomyśl tylko, gdybyś nie była taką ofermą, moglibyśmy nigdy tego wszystkiego nie odkryć! - Nie jestem ofermą! - zaprotestowała Skye machinalnie, ale śmiała się razem z nim. Nagle wizja pysznej odmiany w sposobie odżywiania szarpnęła jej żołądkiem. Odepchnęła go, żeby też pokopać. -Musisz tu stać? Umieram z głodu. Perspektywa jedzenia przyprawiła ją o zawrót głowy Zdała sobie sprawę, że opuścił ją ponury nastrój i że znowu cieszy się chwilą. W nocy padało, więc zjedli na pół surowy posiłek w szałasie; oboje czuli się, jakby ktoś zaprosił ich na ucztę w luksusowej restauracji. Wśród ziemniaków i marchwi znalazła się też cebula, więc zazwyczaj mdła ryba przyprawiona w ten sposób wydawała się największą rozkoszą podniebienia.

Kyle rozbił szyjkę butelki burgunda, i mimo że wokół nich szalała burza, czuli się komfortowo. Deszcz zapewnił im dalsze zapasy wody. Można by tu spokojnie zostać i czekać, aż nas odnajdą, pomyślała Skye, moszcząc się rozkosznie w jego ramionach; gdyby tylko nie musieli się obawiać, że pojawi się złodziej złota. Albo przemytnicy, chociaż ci nie ruszą ich, gdy oni nie będą ich zaczepiać. A jakie mają szanse na Pacyfiku? Na bezkresnym oceanie, gdzie w każdej chwili może rozpętać się sztorm, przynoszący śmierć i zniszczenie, gdzie roi się od rekinów, gdzie mogą dryfować całą wieczność pod bezlitosnym słońcem, które powoli wypije ich zapasy wody, a z nich życie? Rankiem powiedziała mu, że nie chce uciekać. - Posłuchaj mnie, Kyle - upierała się, gdy rzucił jej surowe, niecierpliwe spojrzenie, które wyraźnie dawało odczuć, że jest szaloną, bezmyślną kobietą, która nie słucha ani nie rozumie niczego, co jej tłumaczył o niebezpieczeństwie związanym ze złotem. - Dokończymy budowę tratwy i wywieziemy to złoto - tak daleko, jak się da. A potem wrzucimy je do wody. Jeśli tam jest samonaprowadzający mechanizm, doprowadzi ich prosto na dno oceanu. Wciąż wpatrywał się w nią zimno. - Nie rozumiem twojej nagłej powściągliwości. Nie wierzysz, że potrafię nas stąd wydostać? - Tak. Nie. To znaczy, ufam tobie, ale nie żywiołom - a poza tym teraz mamy tu wszystko, dość, żeby przeżyć, nawet jeśli miną jeszcze całe miesiące, zanim nas znajdą. - Nie - przerwał niecierpliwie Kyle - jeśli trafi się okres suszy Nie, jeśli któreś z nas poważnie zachoruje. Leżeli razem na piaszczystej podłodze szałasu. Chwilę wcześniej się kochali. Teraz Skye odwróciła się od niego, walcząc z gniewem, walcząc ze łzami. On nie dbał o to, czy ich oboje zabije, aby tylko próbować wrócić do życia i władzy, której tak pragnął.

Zależało mu na niej, co do tego miała pewność. Spędzał mnóstwo czasu, kochając się z nią, szepcząc jej, jaka jest piękna, jak uwielbia każdy centymetr jej ciała. Ale najwyraźniej ona mu nie wystarczała. Nie mógł zaakceptować faktu, że jest z nią tu uwięziony, a ona nie mogła zrekompensować mu przyjemności, które na niego czekały, nawet jeśli czas spędzony w tym więzieniu był miły... - Skye. - Dotknął jej ramienia, lecz uchyliła się, usiłując chwycić swoje ubranie. Udało mu się jej je wyrwać. - Skye, do diabła, co się z tobą dzieje? - Nic - powiedziała szorstko, wzruszając ramionami i kierując się do wyjścia, bez szortów i postrzępionej bluzki. Jakie to miało znaczenie, czy jest przyzwoicie ubrana, czy nie? - Skye, mówię do ciebie! Teraz był moment tak dobry jak każdy inny, .żeby umocnić swoją pozycję. - Kyle, nie jestem w tej chwili w nastroju do rozmowy - Wyszła z szałasu i pobiegła na oślep w głąb wyspy. Zyska trochę na czasie. Kyle był zdumiony, że nie zirytowała się, że zabrał jej ubranie. Prawdopodobnie minie jakiś czas, zanim sobie uświadomi, że właśnie sprzeciwiła się jednemu z jego uświęconych nakazów. Sprzeciw nie na wiele się zdał. Łzy zaczęły cieknąć jej po policzkach, a potem poczuła wściekłość, że płacze. O Boże, dlaczego musi czuć się tak nienormalnie, dlaczego gdziekolwiek się obróci, czyhają jakieś zagrożenia? I dlaczego, u licha, musi jej być tak strasznie niedobrze? Poczuła to nagle, gdy dotarła do miejsca, w którym pracowali poprzedniego dnia. Pewnie dlatego, że objadła się na pół surowymi warzywami. W normalnych okolicznościach, przypomniała sobie cierpko, nie lubiła słodkich ziemniaków, batatów, czy jak to się nazywa. Jak w serialu Po tamtej stronie nic już nie było normalne. Weszła na pokład niewielkiego odrzutowca i zwyczajny świat został z tyłu. I nie mogła się cieszyć tylko z tego, że żyje, ponieważ gdyby nie przeżyła, nie poznałaby Kylea, nie miałaby tylu dylematów.

Otarła mokre policzki, wiedząc, że nie będzie już więcej płakać. Chłodna, niewzruszona Skye, która chodziła zatłoczonymi ulicami Nowego Jorku spokojna i świadoma, dokąd zdąża, stukając rytmicznie obcasami po chodniku, była daleko stąd. Być może zniknęła na zawsze. Ale tego ranka coś z tej kobiety zaczęło do niej wracać. Nigdy nie była tchórzem. I teraz zmusiła się do zaakceptowania faktu, że obawiała się czegoś więcej niż rekinów krążących wokół wyspy. I zaakceptowawszy to, była gotowa ją opuścić. Miłość, jeśli jest prawdziwa, przetrwa wszystkie sztormy. A jeśli Kyle jej nie kocha, będzie musiała się nauczyć żyć bez niego. Ziemniaki podeszły jej kwasem do gardła. - Dużo bym dała za alka-seltzer - powiedziała do siebie na głos. I nagle, ku swemu zdumieniu, trzęsąc się, chwyciwszy się obiema rękami najbliższej palmy, zaczęła wymiotować. Prawda nie podkradła się do niej powoli; uderzyła ją jak obuchem. Jej pierwszą reakcją było zaskoczenie i zdumienie, a potem surowy osąd samej siebie. A czego się spodziewałaś? Zaledwie wczoraj wspomniała od niechcenia, że minęło sześć tygodni, i swobodnie paplała dalej. Ta możliwość nawet nie przyszła jej do głowy Dlaczego się dziwisz?, zapytała sama siebie. Wiedziałaś od początku, że nie można prowadzić tak regularnego współżycia i nie... Odsunęła się od drzewa, znalazła kałużkę wody deszczowej z wczorajszej nocy i ostrożnie zagłębiła w niej dłonie, żeby jej nie zamącić, po czym ochlapała sobie twarz. Zaczerpnęła wody drugi raz i pociągnęła długi chłodny łyk, zadowolona, że już dawno przyzwyczaiła się do myśli o piciu niefiltrowanej wody. Wody nie zwróciła. Kałuża, przed którą klęczała, odbijała jej lekko zniekształcony obraz. - Co robić? - zapytała swoje falujące odbicie. Robić? Zaśmiała się cicho. Nic. A co tu można robić? Za rogiem nie ma poradni dla samotnych matek, ani apteki, o której kiedyś wspomniała w rozmowie z Kyleem.

Nie tyle chodzi o to, „co robić", pomyślała, ile „jak ja się z tym czuję?". I gdy tak siedziała, patrząc w swoje odbicie, zrozumiała, że nie czuje sprzeciwu. Nie bała się, że najprawdopodobniej urodzi dziecko na wyspie, bez pomocy medycznej. Nie bała się, że może wrócić do cywilizacji i stanąć twarzą w twarz z żoną ojca swego dziecka. Zamknęła oczy. To było dobre uczucie. Ponieważ cokolwiek jest, cokolwiek nadejdzie, kocha Kylea. I mimo że była oszołomiona, zdezorientowana, i wciąż czuła mdłości, mogła zaakceptować uczucie tak pierwotne jak ich życie na wyspie, równie prymitywne. To była ciepła i elektryzująca myśl, że nosi w sobie część jego, którą będzie się opiekować i pielęgnować. Powiedzieć mu?, przemknęło jej przez myśl. Oczywiście, on ma prawo wiedzieć, i musi się z nim podzielić tym odkryciem, nawet jeśli on czasem doprowadza ją do szału. Jeszcze nie teraz, poprawiła się. Nie była pewna. Może to tylko przez ziemniaki, może po prostu okres jej się spóźnia. Tak się reaguje czasem na traumatyczne zdarzenia, a przecież katastrofa samolotu była traumą. Samo życie z Kyleem, pomyślała cierpko, było traumą. Powiał lekki wietrzyk i zmarszczył kałużę. Przez moment zobaczyła rozmazany obraz, obraz szykownej, obytej w świecie kobiety, w eleganckim beżowym garniturze, na obcasach, z torebką i w kapelusiku z niewielkim rondem, uzupełniającym modny strój. Co ta kobieta sprzed sześciu tygodni pomyślałaby, gdyby mogła zobaczyć tę nagą, rozczochraną dzikuskę, gapiącą się teraz w kałużę, z ustami skrzywionymi w smętnym uśmiechu? Groteskową dzikuskę, absurdalnie zadowoloną z siebie mimo wszelkich przeciwności... - Wcale nie jestem taka spokojna - szepnęła. - Myślę, że wciąż jestem w szoku. - Wiedziała, że martwić się zacznie później, gdy jej nowo nabyta wiedza zdąży do niej dotrzeć. Już teraz zaczynała sobie uświadamiać, że jej dieta jest zbyt uboga, że nic nie wie o byciu w ciąży, że... - Skye?

Odwróciła się i zobaczyła, że Kyle w końcu za nią przyszedł i że patrzy na nią z bardzo łagodnym blaskiem w oczach. Podszedł do niej i kucnął za jej plecami, łokcie wsparłszy na kolanach. - Posłuchaj, Skye - powiedział cicho - Masz rację, przepraszam. Nie wiem, dlaczego się z tobą sprzeczałem. Tak samo myślałem o niebezpieczeństwie związanym z tratwą, odkąd zaczęliśmy ją budować. Mieliśmy szczęście, że uszliśmy z życiem z katastrofy. Jeśli nie będziemy się stąd ruszać, wiemy, że przynajmniej możemy przeżyć. Jednak mimo wszystko tratwa to był dobry pomysł. Pracowaliśmy razem. Mieliśmy czym się zająć. I uważam - jeśli się zgodzisz, partnerko -powiedział z uśmiechem - że nie powinniśmy sami opuszczać wyspy, tylko pozbyć się z niej tego cholernego złota. Westchnął, spojrzał na ziemię, potem ciągnął: - Zdałem sobie sprawę, że możemy się znajdować tysiąc mil od najbliższego punktu na mapie. Jak mówiłem, nie wiem, dlaczego zacząłem się z tobą sprzeczać. Powinienem był się cieszyć, że to sobie uświadamiasz. Chyba... Chyba zadałaś cios mojemu ego. Ogólnie wiadomo, że wcześnie rano nie jestem zbyt wesolutki. A to zabrzmiało tak, jakbyś mnie uważała za kompletnie nieudolnego. Do diabła! Przepraszam. Skye uśmiechnęła się łagodnie. - W porządku - powiedziała. W obecnym nastroju wybaczyłaby mu wszystko. Przeprosił ją! I mówił jej, co myśli - samo to w sobie było ważne. Wzruszył ramionami. - Wcale nie jest w porządku - to, o czym ci opowiadałem, to moje prawdziwe obawy - susza, choroba, chociaż do tej pory wyspa nieźle nas chroniła. Zrobimy tak: skończymy tratwę, a potem ja wypłynę na niej sam. Zatopię złoto i mechanizm naprowadzający daleko i głęboko. Może po całym dniu wiosłowania wpadnie mi w oko coś interesującego. Gdy wrócę, porozmawiamy o tym, co robić dalej. Co o tym myślisz? Uśmiechnęła się do niego powoli, uświadamiając sobie, że widzi go w nowym, bardziej pozytywnym świetle. Nagle coś ją ścisnęło za

gardło. Nie była pewna, czy będzie mogła patrzeć, jak on wypływa sam na morze. Czuła się rozdarta; chciała płynąć z nim, ale przepełniało ją też silne pragnienie, żeby przeżyć, jeśli nawet nie dla siebie samej... - Skąd... skąd wiesz, że dasz radę trafić tu z powrotem? - zapytała, tylko trochę łamiącym się głosem. - Miej trochę zaufania! - upomniał ją ze smutnym uśmiechem. - Jestem pilotem, pamiętasz? Znam się na nawigacji. Uprawiam też wodniactwo. I obiecuję, że nie będę ryzykować. - Umilkł na chwilę. -Okay? Przytaknęła bezgłośnie. Na jej usta z wolna wypłynął uśmiech, poczuła lekki zawrót głowy On dbał o jej uczucia, przyznał rację jej argumentom. Zobaczyła odbicie ich obojga w kałuży, i zaczęła cicho chichotać. Jakąż absurdalną parę tworzyli - ona klęcząca nago w błocie, on kucający obok niej ze swoją kudłatą brodą i w postrzępionych spodenkach. Kto by uwierzył, że kiedykolwiek byli poważnymi biznesmenami? Nagle sobie wyobraziła, jak on traci równowagę i wpada do kałuży błota, i musiała się powstrzymać siłą, żeby nie dostać obezwładniającego ataku śmiechu. On przecież bez przerwy jej powtarza, żeby się nauczyła bawić... relaksować. Sprężając się do skoku, rzuciła mu szeroki, promienny uśmiech. - Okay - odpowiedziała spokojnie. A co tam! Podłożyła błyskawicznie dłonie pod jego kolana i pchnęła z całą siłą, jaką miała, jednocześnie zrywając się na nogi. Zatrzymała się tylko, żeby zobaczyć jego zdumiony wyraz twarzy i zażenowany uśmiech, gdy zrozumiał, że dał się podejść. Kiedy wylądował w kałuży, błoto zmieszało się z wodą i został opryskany od stóp do głów. Śmiejąc się, Skye zaczęła biec przez gąszcz drzew, czując się cudownie. Była szybka i sprawna; w rzeczywistości pobyt na wyspie przysłużył im się. Oboje stali się silni. Kyle zaraz ją złapie; o tym też wiedziała. Ale gdy pomyślała o wszystkich tych chwilach, kiedy znajdowała się na łasce jego potężnego ciała i siły - warto było choć raz wystąpić w roli zwycięzcy.

Z oddali słyszała jego pobrzmiewające groźby: - Do diabła, Skye, jeśli myślisz, że ci to ujdzie na sucho... Musiała zatrzymać się na moment, żeby złapać oddech, którego pozbawił ją śmiech. Potem, wciąż chichocząc, znów zerwała się do biegu. Miała zamiar całkiem niewinnie przygotować śniadanie, zanim on zmyje z siebie błoto i wróci, żeby wziąć na niej odwet.

INTERLUDIUM 19 lipca Stojąc na dziobie „Bonne Bree", Michael Jagger lustrował brzeg przez silną lornetkę. Już oczy zaczęły go boleć od nadziei i wysiłku. A jednak był pewien, że to jest ta wyspa. W zeszłym tygodniu poszukiwania prowadzili z użyciem hydropla-nów, i to wówczas nabrał pewności, że coś dostrzegł. Tutaj. To musi być tu. Sprawdził starannie współrzędne, gdy zrozumiał, że z powodu raf koralowych nie może wylądować hydroplanem. Gdyby zniszczył samolot, nie pomógłby bratu. Utknęliby tylko obaj. Jeśli Kyle żyje... Żyje, powiedział sobie Michael, przekonany, że coś widział. I był pewien, że to ta wyspa. Opalona skóra zmarszczyła się wokół zielonych oczu, które były charakterystyczną cechą Jaggerów. Znalazł to coś. Wtopione w piach i zieleń wyspy Teraz zobaczył to tylko dlatego, że szukał. Jakąś krytą strzechą chatkę. Szałas. Michael nie był człowiekiem, który się denerwuje czy boi. Ale teraz zaczął się trząść, od ulgi zrobiło mu się słabo. W oczach zakręciły mu się łzy, jakby był chłopcem, a nie mężczyzną, już od dawna dojrzałym. - Ray! - zawołał starego kumpla, właściciela „Bonne Bree" - zapalonego żeglarza, który znał Pacyfik tak, jak Jaggerowie znali niebo. Z gardła wydobyło mu się jakieś skrzeczenie. Michael spróbował jeszcze raz. - Ray! Ray Thorne wyskoczył z kabiny - Tak? Michael kiwnął na niego, ale nagle znieruchomiał z lornetką przy oczach. Na jego twarzy rozlał się powoli uśmiech, wróciły mu też siły.

Nie zobaczył brata, lecz to, co ukazała lornetka, zmusiło go, by wściekle zamrugał oczami. Czy to było złudzenie? Sen? A może znalazł się w raju? Na tej wyspie żyła jakaś nimfa leśna albo elf. Biegła po piasku jak Afrodyta przez fale. Śmiała się, i mógłby przysiąc, że słyszy ten melodyjny dźwięk. Zatrzymała się przy kępie palm i odwróciła. Za wdzięcznym ruchem jej ciała pofrunęły włosy, wachlarzem najjaśniejszego złota, i opadły czarująco na strome, krągłe piersi. Nie byłby mężczyzną, gdyby nie obejrzał sobie dokładnie jej figury. Potem znowu zaczął się zastanawiać, czy nie znalazł się nagle w raju. Był pewien, że nigdy nie widział żyjącej istoty o tak doskonałej sylwetce. Te piękne, jędrne piersi, falujące jej zdyszanym oddechem, sterczące dumnie nad wąską talią, którą można by objąć dłońmi... ponętne, bardzo kobiece biodra... płaski brzuch... długie, gibkie nogi... - Michael? - zapytał Ray - Co jest? Michael opuścił lornetkę z poczuciem winy, tak szybko, że pasek, który ją przytrzymywał, pękł mu na szyi. Przełknął ślinę, zaszokowany, że się czerwieni. - Chyba ich znalazłem - mruknął pospiesznie, wiedząc, że jego brodaty przyjaciel patrzy na niego jak na wariata. - Wezmę bączek. Ray kiwnął głową i wziął od niego lornetkę, którą Michael zdjął z szyi. - Nie puszczaj jeszcze żadnego sygnału. Nie widziałem Kyle a. Gdy Michael wsiadał do bączka, Ray pokazał przyjacielowi uniesiony kciuk. Michael zapuścił niewielki motor. Sól pryskała mu w twarz, ale jej nie czuł. Wiatr wciskał mu się pod trykotową koszulkę i dżinsy, aż stały się wilgotne. Tego też nie czuł; za bardzo był zajęty śledzeniem rafy i linii brzegowej. Nimfa zniknęła, przypuszczał, że to dlatego, że lornetkę miał wcześniej wycelowaną daleko na zachód, a do szałasu zbliżał się dokładnie od środka. Kawałek od brzegu wyłączył silnik i przewiosłował ostatni odcinek zdradzieckiej rafy koralowej.

Potem zszedł bosymi stopami w mokry piach i po chwili znalazł się na brzegu. Michael odetchnął głęboko. Szybkim krokiem podszedł do szałasu. Zobaczył pościel zszytą ze strzępów ubrań. Zakręciło mu się w głowie z podekscytowania; poczuł, że świat wiruje. Wśród ścinków materiału był taki, który mógł tylko pochodzić z marynarki pilota - jego brata. Wyszedł przed szałas i zobaczył ognisko, które w świetle dziennym dawało słaby blask. Paliło się, drewno było gorące. Wyczuł, bardziej niż usłyszał, ciche kroki na piasku. Ktoś nadbiegał od strony zachodniej. Odwrócił się, wstał sprzed ogniska i poszedł z powrotem w kierunku wybrzeża. I wtedy ją zobaczył, swoją nimfę. Ona go nie widziała, bo śmiała się - tym razem słyszał ten dźwięk, który naprawdę był melodyjny -i miała odwróconą głowę, bo patrzyła na coś za sobą. Dostrzegła go dosłownie na sekundę przed zderzeniem z nim. Wyciągnął ręce, żeby ją złapać, przytrzymać. To nie był sen. Ona była prawdziwa. Dotarło to do niego, gdy dotknął tej opalonej, jedwabistej skóry, gdy spojrzał w bursztynowe oczy o kształcie migdałów, które rozszerzyły się jak u zaskoczonej łani. Różowe usta rozchyliły się do panicznego krzyku, który uwiązł jej w gardle.

9 Zderzenie z nieznajomym sprawiło, że Skye poczuła czystą panikę. Zjawił się po złoto; i by się upewnić, że nikt nie przeżył. Chciała wydać okrzyk przerażenia, które ogarnęło jej ciało. I nagle panika minęła, tak nagle jak przyszła. Krzyk zamarł jej w piersi; wydała tylko zduszony jęk niedowierzania. Oczy, które patrzyły na nią, były tak okrągłe ze zdumienia jak jej własne. Wyglądały inaczej, a jednak miały tę niepowtarzalną, znaną jej barwę. Twarz też była inna, młodsza, bardziej pogodna, gładko ogolona, a jednak też znajoma. Nie miała pojęcia, że krzyknęła, a potem coś ścisnęło ją w gardle i zaczęła łapać powietrze, aż usłyszała, że Kyle woła ją niespokojnie po imieniu. Usłyszała szelest liści, kiedy on przedzierał się między drzewami, i ciężkie kroki na piasku, gdy pędził, żeby ją dopaść. Ona jednak wciąż nie mogła się odwrócić. W stanie szoku wpatrywała się w nieznajomego. Poczuła, że Kyle zbliża się do nich, zatrzymuje się przy niej po tym szaleńczym biegu, że i on wpatruje się w tego obcego mężczyznę. I nagle ją puścił. Oczy nieznajomego zaszkliły się; wykrzyknął radośnie: - Dzięki Bogu - żyjesz! - Michael! Bracia padli sobie w objęcia, ignorując Skye; na ten widok ścisnęło ją w gardle, wciąż była oszołomiona. No jasne, Michael. Patrzyła na ich emocje, intensywność rodzinnej więzi, szczerą, niepohamowaną radość ze spotkania. Poczuła ukłucie w sercu; tak dobrze to rozumiała. Nie tak dawno temu sama miała jeszcze brata, który był jej najlepszym przyjacielem.

- Jak nas u licha znalazłeś? - zapytał wreszcie Kyle, wciąż trzymając brata za ramiona, śmiejąc się od ucha do ucha pod gęstą kasztanowatą brodą. - Wytrwałością! - zaśmiał się Michael Jagger, patrząc znowu na Skye. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że stoi naga na plaży. I ogarnęło ją przerażenie. Wróciła cywilizacja. To, co było naturalne jeszcze chwilę wcześniej, teraz stało się nieprzyzwoite, żenujące. Kyle uświadomił sobie to w tej samej chwili; Michael też wydawał się rozumieć, co ona czuje. Zerknął z zakłopotaniem na brata i pospiesznie usłuchał, gdy Kyle rzucił szybko: - Mike, daj Skye swoją koszulkę. Michael Jagger nie dorównywał wysokością bratu, jednak jego T-shirt i tak był ogromny Skye nałożyła go, żałując, że nie może nim zakryć twarzy Koszulka zwisała jej prawie do kolan. Na moment zapadła niezręczna cisza, którą przerwał swobodny śmiech Michaela. - Cholera! Nawet ja jeszcze nie mogę uwierzyć, że was znalazłem! - Dzięki Bogu - odpowiedział Kyle, uśmiechając się, i poszedł za przykładem brata, żeby z galanterią pomóc Skye pozbyć się uczucia zażenowania. - Michael, na pewno wiesz, że to jest Skye Delaney. Skye, to mój brat, Michael. Uścisnęła rękę Michaela Jaggera, mamrocząc uprzejme „Miło mi" i czując kompletny absurd tej sytuacji. Jednak w oczach młodszego Jaggera widniała życzliwość, szczerość, która witała ją z powrotem w znanym świecie bez odrobiny potępienia. Kłopotliwe skrępowanie minęło. - Jak się ma Chris? - zapytał Kyle pospiesznie. - W porządku - zapewnił go Mike. - Strasznie chciał jechać ze mną, ale gdyby tak przypadkiem mnie się nie udało albo gdybym... - Urwał, dobrze zrozumieli, co ma na myśli. Gdyby znalazł tylko szczątki samolotu i ich ciała... - W każdym razie - podjął Michael - zaakceptował fakt, że któryś z nas musi zostać w biurze. Jestem

pewien, że zajmuje się interesami, ale myślę, że powinniśmy zaraz nadać wiadomość przez radio. Chris strasznie się martwił. Obawiam się, że Lisa niespecjalnie pomaga, lamentując po domu... Michael znowu urwał, niezdolny się powstrzymać przed rzuceniem głupio przepraszającego spojrzenia na Skye. Poczuła, jak ją pieką policzki. Biedny Michael, pomyślała z zakłopotaniem, tak bardzo się stara, a tu nagle niechcący wyrywa mu się imię żony w obecności kochanki. - Jeszcze nie wysłałeś wiadomości? - zapytał Kyle. - Nie... - Michael Jagger, mimo że z wyglądu tak silny jak brat, był zdolny do intensywnego rumieńca. - Ja... zobaczyłem Skye z łodzi, ale nie widziałem ciebie, a chciałem mieć pewność. Kyle machnął ręką na wyjaśnienia Michaela. - To dobrze, że jeszcze nikogo nie powiadomiłeś. Mamy mały problem. - Zaczął opowiadać Michaelowi o złocie. Zaprowadził brata do szałasu, żeby mu pokazać walizkę. - Myślę, że najpierw musimy skontaktować się z władzami australijskimi i poinformować je o tym. Zapytać, jak chcą postąpić, zanim świat się dowie, że zostaliśmy odnalezieni. Michael słuchał uważnie. Rzucił Skye szeroki uśmiech, gdy zobaczył, że stoi z ramionami skrzyżowanymi na piersi, dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawili. - Możemy od razu popłynąć na „Bonne Bree", panno Delaney -powiedział. - To nie dom, ale założę się, że będę mógł zaoferować pani wiele rzeczy, których pani brakowało! Mamy prysznic z gorącą wodą i zamrażarkę pełną steków. No i jak najszybciej nadamy wiadomość radiową. Z powodu pani zniknięcia też szaleje mnóstwo ludzi. Pani przyjaciel, ten producent, wysłał chyba połowę floty na poszukiwania tu na Pacyfiku. Skye kiwnęła głową. Niejasno zdawała sobie sprawę, że twarz Kylea zrobiła się twarda jak granit. Dlaczego nie? Wracał już do swego świata. Jego umysł już skupiał się na priorytetach, na sprawie ze złotem i na Australijczykach. Niedługo będzie z powrotem z synem, z powrotem w domu.

Z powrotem ze swoją „odseparowaną" żoną. Czy teraz pozostaną w separacji? Czy radość z jego powrotu popchnie znów Lisę w jego ramiona? Czy on będzie tak wdzięczny za to, że przeżył, że poczuje potrzebę odzyskania tego, co kiedyś należało do niego? - Zdecydowanie chciałabym wziąć prysznic, panie Jagger - powiedziała cicho i z godnością mimo workowatej koszulki i swego niechlujnego wyglądu. - A stek będzie po prostu wspaniały - Minęła braci i poszła do szałasu. - Zaraz wrócę. - Była zdeterminowana, żeby włożyć szorty. Gdy chwyciła je i słuchała, jak Kyle i Michael rozmawiają o sprawach domowych, zaczęła powoli wodzić wzrokiem po ciasnym wnętrzu chatki. Opuszczają ją; to już koniec. Jednak wciąż nie mogła w to uwierzyć, nie mogła oswoić się z myślą, że za parę dni będzie znowu chodzić po ulicach Manhattanu, znowu wróci do swego życia. A Kyle do swego. Powinna skakać do góry z radości. Poczuła nostalgię i ból. Postrzępione łachmany przypomniały jej ich pierwszą wspólną noc. Ściany szałasu poświadczały, ile razy Kyle dbał o nią, stwarzał ich świat, starał się, żeby można było w nim żyć. Pozwalał, żeby się na nim opierała, wymagał, ale zapewniał bezpieczeństwo i nieustanną opiekę. Nosiła w sobie jego dziecko. I teraz pytanie „Co robić" było zasadne. Nie może mu powiedzieć. Nie teraz. Dopiero gdy wróci całkiem do cywilizacji, gdy będzie znowu mogła jasno myśleć, podjąć najlepszą decyzję. Urodzę to dziecko. Usiłowała zignorować ten głos. Naprawdę nie wiedziała jeszcze, co zrobi. Była tak zdezorientowana. Kyle nagle zrobił się zupełnie obcy Jest tu jego brat. Mike Jagger jest prawdziwy Mówi o prawdziwym, konkretnym świecie, który jest światem Kyle'a, światem, w którym nie ma miejsca dla niej. Jej spojrzenie padło na grzebień ze skorupy żółwia leżący obok strzępów pościeli. Podniosła go, wsunęła do kieszeni szortów pod T-shirtem, które kiedyś były kieszeniami jej eleganckiego beżowego

służbowego garnituru. Potem zabrała swoją płócienną torbę i dawno zapomnianą torebkę - znowu normalne, przydatne przedmioty. Prawdziwy świat istnieje. Zamknęła oczy, odwróciła się i wyszła z szałasu. - Jestem gotowa - oznajmiła braciom. - Chodźmy więc - powiedział Kyle niecierpliwie. Ujął ją pod ramię gestem właściciela i poprowadził w kierunku bączka. Nie próbowała się odsunąć, ale poczuł, że zesztywniała. I wcześniej widział to w jej spojrzeniu po pojawieniu się Michaela. Kyle sam czuł się zdezorientowany Był wdzięczny, że widzi brata, że niedługo zobaczy Chrisa, czuł ulgę na myśl, że Skye przestaną wreszcie zagrażać poszukiwacze przygód na wyspie, że będzie bezpieczna od tajfunów, od potencjalnych chorób, które mogą się trafić. Jednak coś jeszcze go bardzo zabolało - sprawiło, że sztywniał, że się wycofywał. Zobaczył jej oczy. I wiedział, że czar prysł. Raj został utracony. * ** Skye i Kyle zostali radośnie wycałowani przez wylewnego Raya Thornea. Skye nie mogła się nie roześmiać, czuła, że autentycznie cieszą się na jej widok. A potem uprzejmie zaprowadzono ją do obszernego pomieszczenia z prysznicem, zapewniono, że gorącej wody jest pod dostatkiem, i zaoferowano aksamitny rdzawoczerwony płaszcz kąpielowy, który, jak wesoło poinformował ją Ray, był własnością jego dziewczyny. Nakazano jej korzystać z wszelkiego rodzaju mydeł, szamponów i „babskich drobiazgów", które też należały do Marshy, i zapowiedziano, że Marsha obrazi się śmiertelnie, jeśli Skye nie skorzysta ze wszystkiego, co znajdzie. Skye nie miała wyboru, musiała się uśmiechnąć, przysiąc uroczyście, że skorzysta, i podziękować. Jakie to było dziwne uczucie, myć się pachnącym mydłem. Czuć gęstość szamponu wmasowywanego we włosy Wszystkie te rzeczy

sprawiały jej prymitywną przyjemność, zachwycała się wyjątkowością przedmiotów; nie zdawała sobie nawet sprawy, jak jej ich brakowało. Czy utrata znanego świata sprawiała, że człowiek stawał się bardziej wyczulony na wszelkie jego niuanse? Oczywiście, to było naturalne. Naturalne, że będzie musiała się na nowo przyzwyczaić. W dużej szafce z lustrem nad umywalką Skye znalazła mnóstwo szczoteczek do zębów. Najwyraźniej „Bonne Bree" była nieźle zaopatrzona. Ray Thorne, jak ustaliła, był właścicielem tego ogromnego jachtu. I mimo że wyglądał na członka bohemy, wydawał się tak zamożny jak jego przyjaciele, bracia Jaggerowie. Długo wpatrywała się w szczoteczkę i przeciągała palcami po miękkim plastikowym włosiu. Ze wszystkich rzeczy, których jej brakowało, teraz to był luksus - to oraz miętowy smak pasty. Niewiarygodne - żeby myśleć o szczoteczce, gdy jest się w ciąży, ojciec dziecka zdąża na łono swojej rodziny, a ona niedługo zobaczy się z Tedem i powie mu o tym, i o tym, że go nie kocha. Człowiekowi, który wysłał na jej poszukiwanie flotyllę statków. Skye wypluła pastę i zapatrzyła się w swoje odbicie. Czuła się strasznie stara, jakby spędzili na wyspie całe lata, a nie kilka tygodni, miała wrażenie, że postarzała się nie do poznania. A tymczasem wyglądała żałośnie młodo. Źrenice miała wciąż rozszerzone - szok kulturowy? Miła, niewidoczna Marsha była najwyraźniej kobietą bardziej posągowych kształtów niż ona, bo miękkie rękawy szlafroka zakrywały połowę jej dłoni, a materiał opadał aż do stóp. W odrętwieniu włączyła suszarkę i zaczęła suszyć włosy, ale to też niewiele pomogło. Jej długie rozjaśnione od słońca pasma, opadając na rdzawoczerwony szlafrok, nadawały jej wygląd zbyt niewinny jak na kobietę, która... Która co?, zapytała siebie z rozdrażnieniem. Przez sześć tygodni na wyspie nie stałam się przecież kurtyzaną. Skye starannie posprzątała po sobie i wyszła na długi korytarz „Bonne Bree". Jacht był pokaźny, z dużymi sypialniami na dziobie i na rufie. Kambuz od głównej kajuty oddzielała nieskazitelnie czysta kajuta wyłożona laminatem. Gdy wyszła, zastała Raya i Mikea, wciąż

swobodnie ubranych, w obciętych spodenkach i sportowych butach, sączących piwo przy lakierowanym stole, a Kyle siedział przy biurku z mapą i korzystał z radia. Niewiele mówił, raczej słuchał. Skye prawie nic nie słyszała z powodu zakłóceń. I Ray, i Michael skoczyli na jej widok na równe nogi, proponując jej miejsce przy stole. Wsunęła się na to obok Michaela i zapytała: - Co się dzieje? - wskazując głową na Kylea. - Nawiązał kontakt z Australijczykami - wyjaśnił Mike. - Z tego, co zrozumiałem do tej pory, proszą, żebyśmy utrzymali pozycję przez noc. Przyślą kogoś jutro. Co mogę ci zaproponować? Kambuz jest dobrze zaopatrzony. Tylko powiedz, a myślę, że będziemy mogli ci to dać. Skye uśmiechnęła się, widząc jego gorliwość, żeby zadowolić ją, po tak długim czasie bez wygód cywilizacji. - Prawdę mówiąc, to piwo, które pijecie, wygląda po prostu cudownie. Ray skoczył od stołu. - Już się robi. Gdy pospieszył, żeby spełnić jej prośbę, Skye zwróciła się do Michaela: - Nie rozumiem. Dlaczego musimy tu zostać? - Żeby nikt nie próbował dziś w nocy odzyskać złota. To powiedział Kyle. Opuścił biurko z mapami i teraz zajął miejsce Raya przy stole, po drugiej stronie Skye. - Gdy się rozniesie, że nas znaleziono - całych i zdrowych - ktoś wpadnie w panikę. Będzie wiedział, że zaraz zjawią się ludzie z ministerstwa transportu lotniczego, żeby pozbierać szczątki samolotu i ustalić przyczynę katastrofy. Ten ktoś będzie musiał działać szybko. Wybór należy do ciebie, Skye, ale oni proszą, żeby nikogo nie zawiadamiać, że żyjemy, aż do jutra rana. Potrzebują tak zwanego okresu karencji, zanim się u nas zjawią. Skye wpatrywała się w niego tępo. Myślała o tym, że wolałaby, żeby nie siedział przy niej i nie obejmował jej swobodnie ramieniem.

Nie chciała iść na rękę Australijczykom; pragnęła wpełznąć do jakiejś dziury i udawać, że nie znaleziono jej, jak hasała, nagusieńka, po plaży Ray uprzejmie postawił przed nią piwo. Wszyscy patrzyli na nią. Pomyślała o Tedzie. Pewność, że go nie kocha, nie zmniejszała żalu z powodu tego, że cierpiał i jej szukał, i pomyślała o Virginii, która na pewno zamartwia się w Sydney. Myślała o tym, że dobrze by jej zrobiło, gdyby znalazła się teraz z daleka od Kylea, teraz gdy już nie byli dla siebie całym światem. Potem pomyślała o tym, jak zawsze uprzejmie i życzliwie traktowały ją władze australijskie. Pomyślała o Stevenie pochowanym na australijskiej ziemi. Nie chciała myśleć, że zawdzięcza Australijczykom cokolwiek, jednak tak było. - Dobrze - powiedziała, zła, że jej głos brzmi tak słabo. Pociągnęła łyk piwa i odchrząknęła. - Ile czasu minie, zanim będziemy... zanim będę mogła wrócić do domu? - Niedługo - rzucił Ray wesoło. - O jeden dzień stąd leży prywatna wysepka Igua. To coś w rodzaju kryjówki dla możnych tego świata. Michael przyleciał tam, żeby się ze mną spotkać na łodzi, więc transport czeka. A Australijczycy obiecali z samego rana poinformować twoją - zdaje się, szwagierkę? - że żyjesz. Skye wiedziała, że Virginia natychmiast powiadomi Teda... Czuła, jak wwierca się w nią wzrok Kylea, ale nie chciała na niego patrzeć. Jakie on ma prawo, żeby ją potępiać za to, że chce wrócić do domu? On już ma przy sobie swoich bliskich. Skierowała pytanie do Michaela. - Czy pozostanie tu jest bezpieczne? - Nie. - To Kyle udzielił odpowiedzi, więc wreszcie zwróciła się ku niemu. - Ale... - Już nie jesteśmy bezbronni. Skye nie podobał się jego ton. Był surowy Miał w sobie nutę zimnej stali, przechodziły ją od niego ciarki. Przypominał jej, że to jest K.A. Jagger, człowiek, który nie zna litości.

- Nie sądzę, żeby ktoś tu się zjawił - powiedział Michael szybko, jakby wyczuwał napięcie, które znowu się pojawiło. Pospiesznie zmienił temat. - Hej, Ray! Obiecałem pani stek, a już jest dobrze po dwunastej. - Zerknął na Skye. - Jaki pani lubi stek, panno Delaney? - Średnio wysmażony - uśmiechnęła się - i proszę, mów mi Skye. - To śmieszne, żeby człowiek, który widział ją biegającą na golasa, nazywał ją panną Delaney, pomyślała z ironią. - Ja tymczasem wskoczę pod prysznic - powiedział Kyle do brata. Potarł swój zarośnięty podbródek. - Jak myślisz, Skye, zatrzymać ją jeszcze jakiś czas? Czy zgolić? Skye spięła się wewnętrznie, zmuszając się do spojrzenia na jego przystojną twarz. W jego oczach był chłodny ogień, wyzwanie, którego nie rozumiała, jakaś surowość w rysach... - O, mnie to nie robi żadnej różnicy - odparła lekko i odwróciła się, z udawaną nonszalancją, bo zobaczyła, że mięsień napręża mu się pod zarostem na policzku. Czuła, że patrzył na nią przez krótką chwilę, a potem wydostał się zza stołu. - Mike, potrzebne mi są jakieś ciuchy - Jasne - powiedział szybko Mike, wstając, żeby dołączyć do brata. - Weź sobie, moje rzeczy są na rufie. A zresztą pójdę z tobą i wezmę je stamtąd, żebyście ze Skye mogli mieć dla siebie całą kajutę. O Boże, o Boże, o Boże, pomyślała Skye, zalewając się rumieńcem. Michael myśli, że to jest związek, który ma szansę na jakąś przyszłość. - Dobra - rzucił Kyle. - Dzięki. Dlaczego nie pozwolił jej zaprotestować i wyjść z tego z twarzą?, zastanawiała się Skye, wściekła. Otworzyła usta, żeby to zrobić, lecz zaraz je zamknęła. Zabrzmiałoby to absurdalnie. Nie mogła przecież zaprzeczyć - nie po tym, czego świadkiem był Michael - że łączy ich zażyłość. Ale, do diabła, znajdowała się w niezręcznej sytuacji. Z westchnieniem patrzyła, jak Kyle i Mike znikają w korytarzu. Potem wstała i uśmiechnęła się promiennie do Raya Thorne a. - Mogę ci jakoś pomóc?

Mike wrócił do kambuza, gdy Kyle brał prysznic, i zaproponował pomoc w przygotowywaniu wczesnopopołudniowego posiłku. Obaj mężczyźni wydawali się zdeterminowani, żeby ją zabawiać, i w miarę upływu czasu Skye uświadomiła sobie, że czuje się coraz swobodniej. Mike Jagger nie miał w sobie nic z surowości swego brata. Był miły i bezpośredni, wypytywał o wyspę i jej uciążliwości. Skye opowiedziała mu o sztormie, o przemytnikach, których chciała przywołać, o tym poranku, kiedy Kyle odkrył złoto - pomijając wszelkie szczegóły osobiste. - Macie szczęście, że żyjecie - powiedział Mike łagodnie, obierając cebulę. - To niemal cud, że Kyleowi udało się w ogóle wylądować. Tak, miała szczęście, że żyje, a żyła dzięki Kyleowi. Przeszedł ją dreszcz i zamrugała. Musiała zamrugać, żeby się upewnić, że jest na łodzi, że gotuje obiad w kambuzie, że zostali uratowani. Nie było tak trudno w to uwierzyć. Już czuła się swobodnie z Mi-kiem i Rayem, wygodnie w miękkim szlafroku. Czy to możliwe, że jeszcze wczoraj w nocy spała na piasku, przekonana, że prawdopodobnie nigdy już nie zobaczy innej istoty ludzkiej poza Kyleem? - Kyle jest wyjątkowym pilotem - ciągnął Mike. - Możliwe, że najlepszym z żyjących. - Tak, mogę w to uwierzyć - powiedziała Skye cicho. Nie chciała myśleć o Kyleu jako o pilocie. To była kolejna rzecz, która jej przypominała, że dzisiejszy dzień to tylko chwilowe odroczenie wyroku. Michael i Ray zaczęli wypytywać ją o Delaney Designs. Skye poczuła panikę. Delaney Designs. Co to jest? Jej firma przestała być realna. Realne było szukanie pożywienia, gromadzenie zapasów wody Dotyk słońca na nagim ciele, piasek, splątana trawa i korzenie namo-rzynów pod stopami... Kyle był realny. Skye zmusiła się do uśmiechu i zaczęła odpowiadać na ich pytania. Czy ona wygląda normalnie?, zastanawiała się. Nie czuła się wcale

normalnie. Czy mówi jak ktoś przy zdrowych zmysłach i w miarę inteligentny? Szukała na oślep w pamięci jakichś szczegółów. Jakie to głupie. To zaledwie sześć tygodni, a miała wrażenie, że minęły całe wieki; w ciągu tych sześciu tygodni wszystko się zmieniło. Wrócił Kyle, świeżo ogolony Przez chwilę na jego widok Skye też ogarnęła panika. Dlaczego?, zadawała sobie pytanie. Pomijając gładko wygolone policzki, wyglądał właściwie tak samo. Wciąż miał na sobie szorty obcięte z dżinsów - należące do brata. Ale włożył też sportową koszulkę, niebieską, trykotową, z kołnierzykiem. Zawsze poruszał się z pewnością siebie, więc to nie chodziło o to, pomyślała Skye, gdy on chodził po kambuzie, wyciągnął paczkę papierosów Michaela z kieszeni. Zaśmiał się, gdy Ray powiedział, że wolał go z brodą, poczęstował się piwem z lodówki i podciągnął się, żeby wygodnie zająć miejsce przy kontuarze. On już jest w innym świecie, pomyślała Skye, a ja nie. Z rozbitka na wyspie walczącego o przetrwanie stał się ocalonym, odnalazł się z powrotem w życiu, które zna - wśród przyjaciół, na znajomej łodzi. Jest w domu. Spotkał się z nią wzrokiem, zrozumiała, że wyczuwa jej emocje. Spojrzenie, które jej rzucił, wyrażało więź, która mogła istnieć tylko między nimi dwojgiem, opartą na wspólnych przeżyciach. Skye niepewnie odwzajemniła uśmiech; przestała słyszeć, co mówiono koła niej. Dzień minął całkiem przyjemnie, i Skye była zadowolona z własnego „okresu karencji". Każdy drobiazg pomagał jej na nowo przystosować się do życia - trzymanie widelca, kosztowanie czerwonego mięsa, filiżanka kawy po posiłku. Siedząc obok Kyle a w towarzystwie innych, uczyła się nie odsuwać, gdy ją obejmował, kiedy ktoś na nich patrzył, uczyła się słuchać, jak on opowiada o Executive Charters, imperium większym, niż sądziła, imperium rządzonym przez dwóch mężczyzn, którzy siedzieli teraz w szortach, rozluźnieni, roześmiani, tak bardzo swobodni, wcale nie jak biznesmeni.

Najwyraźniej wskutek jakiegoś milczącego porozumienia nikt nie wspominał o Lisie Jagger. Skye doszła do wniosku, że Ray i Michael są pewnie przyzwyczajeni, że Kyle spotyka się z innymi kobietami. Na pewno uważaliby za nie tylko dziwne, ale niemożliwe, żeby Kyle nie nawiązał z nią romansu, skoro była kobietą ładną, bezbronną i przez cały ten czas przebywała z nim sam na sam. - Skye. Otrząsnęła się z myśli i spojrzała na Kylea. - Oczy ci się same zamykają - powiedział z łagodnym uśmiechem i odrobiną rozbawienia w oczach. Idź do łóżka. - Ja... yy... - Skye rozejrzała się po kajucie i zobaczyła, że Michael i Ray też patrzą na nią, uśmiechając się życzliwie. - Przepraszam, chyba jestem zmęczona. - Podniosła się i przeprosiła. Bardzo chciała zapytać Kylea: - Ty też idziesz? - ale nie mogła. Poczuła, że się głupio rumieni tylko dlatego, że dwaj pozostali mężczyźni wiedzieli, że ona będzie dzielić łóżko z Kyle em. Jednak Kyle znowu zdawał się wyczuwać, co się dzieje w jej głowie. Wstał, żeby ją odprowadzić do kabiny na rufie, i zatrzymał ją, kładąc jej ręce na ramionach, gdy dotarli do drzwi. Musnął jej usta pocałunkiem. - Idź spać - polecił, a ona usztywniła się lekko, słysząc jego autorytatywny ton. - Ja się jeszcze nie kładę. - Dlaczego? - wyrwało jej się pytanie. - Bo będziemy wszyscy po kolei trzymać wartę - poinformował ją zwięźle. Przekręcił gałkę i wprowadził ją do sypialni. Drzwi zamknęły się za nią natychmiast, chociaż miała więcej pytań, mimo że zmroził ją swoim głosem. Została oddalona. I wiedziała dlaczego. Aby przetrwać na wyspie, musiała być informowana, brać udział we wszystkim, rozumieć. Teraz było inaczej. Znowu dostała rolę zabawki, o którą się dba, nie partnerki. Domyśliła się, ze stalowego tonu jego głosu, że Kyle ma nadzieję, że złodziej złota się pojawi. Traktował to jak prywatną wojnę. Jego samolot został uszkodzony w wyniku sabotażu, omal nie zginął on, omal nie zginęła ona.

Poczuła lęk. Nie lubiła takiego Kyle'a, tak wściekle zimnego, bezwzględnego, zdeterminowanego. Leżała w ogromnym łóżku i wpatrywała się w sufit z drewna te-kowego. Zaczęła się modlić, żeby noc była spokojna. Słyszała przytłumiony szmer rozmów z kajuty i usiłowała zasnąć, ale senność ją opuściła. Znów miała mętlik w głowie. Martwiła się o Kylea i o tę noc, modliła się, żeby noc się skończyła. A potem zaczęła się modlić, żeby nigdy się nie skończyła, bo z nastaniem nowego dnia każde z nich wróci do swego życia, a nie rozmawiali ze sobą, i ona nie wiedziała, czy jest tylko rozrywką, czy on będzie nadal o nią dbał, gdy będzie miał różne kobiety do wyboru i żonę na dokładkę. No i jest przecież Ted. Wreszcie zaczęła zapadać w sen, i znowu się budziła. Nagle otworzyła szeroko oczy, bo usłyszała jakąś rozmowę, tym razem wyraźnie. Zamrugała, jakby chcąc otrząsnąć się z zamroczenia, a potem upewniła się, że rozmawiają Kyle i Michael na pokładzie tuż nad nią. - Będziesz miał kłopoty - mówił Michael. - Mówię ci, ona zmieniła zdanie. - Mam to gdzieś. - Znowu ta stal dźwięcząca w głosie Kyle a. -Dostanę rozwód, ona nie może mnie powstrzymać. Zapadła sekunda ciszy, potem ponownie odezwał się Michael: - Może i nie, ale może zniszczyć firmę. I może cię ciągać po sądach latami. - Po co jej to, do cholery? - mruknął Kyle. - Mówi, że cię kocha. - Lisa mnie kocha? Skye wytężyła słuch. Wiedziała, że podsłuchuje prywatną rozmowę, ale nic jej to nie obchodziło. Nie potrafiła odczytać tonu tego ostatniego pytania; Kyle i Michael najwyraźniej przeszli dalej i nie stali już nad nią. Czy ci na tym zależy?, chciała krzyknąć, i powstrzymała się tylko dlatego, że zagryzła kostki dłoni. Łzy napłynęły jej do oczu. A czego się spodziewałaś, kretynko?, zapytała sama siebie. Happy endu? Lisa usuwa się ze sceny, Ted uprzejmie daje jej

swoje błogosławieństwo, Kyle pada na kolana i mówi, że kocha ją bardzo i woli od wszystkich innych, a ona na to, że tak, zostanie jego żoną, i czy to nie cudowne, że będą mieli dziecko? Drzwi kajuty otworzyły się. Skye zastygła. Szybko zamknęła oczy i próbowała udawać, że śpi. Kyle nie zapalił światła, cicho poruszał się po pomieszczeniu. Skye usłyszała szelest i wiedziała, że zdjął koszulkę przez głowę. Słysząc stłumiony głuchy odgłos, zrozumiała, że zrzucił na podłogę spodenki. Wszedł na łóżko i położył się za jej plecami -poczuła ciepło i siłę i przyjemny, podniecający męski zapach. Wciąż leżała nieruchomo, skulona tyłem do niego, w głowie miała pustkę, oczy zacisnęła, udając, że śpi. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie delikatnie, tak że leżeli jak dwie łyżeczki. Nie zaprotestowała, ale też nie poruszyła się. Mijały sekundy On ją tylko obejmował, a ona czuła zadowolenie, bo było jej wygodnie w jego silnych ramionach. I wtedy się poruszył. Jego dłoń odnalazła brzeg szlafroka; palce powędrowały powoli w górę po jej nodze, unosząc szlafrok coraz wyżej. Koniuszki jego palców, zgrubiałe od pracy, lecz delikatne, przekornie czułe, zaczęły rysować zmysłowe wzory wzdłuż zaokrąglonej linii jej pośladków, zsuwały się na uda i odchodziły z powrotem... Skye wstrzymała oddech, bo stłumiony żar w jej ciele rozpalił się natychmiast. Nie rób mi tego, jęknęła w duszy, chwytając prześcieradło, usiłując pozostać nieruchoma. Jednak on kontynuował powolne, leniwe uwodzenie; teraz dłonią zataczał koła na jej brzuchu, zszedł niżej, po czym przesunął dłoń z powrotem w górę do żeber i masował jej piersi, pocierając sutki, tak długo, aż stwardniały... Musiał zauważyć, że ona już nie śpi, jeśli wcześniej tego nie wiedział. Skye zagryzła mocno pięść, starając się powstrzymać jęk, który i tak jej się wyrwał. I wtedy Kyle położył szeroką dłoń nisko na jej brzuchu i przyciągnął ją mocno, żeby dotknęła jego wzbierającego pożądania - pulsującego, gorącego, namiętnego, któremu zaprzeczała jego delikatność. Pieszczota zmieniła się w żądanie. Lewą rękę zsunął na jej

biodro i uniósł jej udo. Oddechem, ciepłym i wilgotnym, owiewał jej szyję, zębami skubał jej ucho. A potem znalazł się w niej, poczuła w sobie pulsujący prąd, niepohamowaną, wyzwoloną energię. Żar przenikał ją na wskroś; czuła się jednocześnie odrętwiała i rozedrgana. Jeszcze mocniej zagryzła pięść. Na łodzi są ludzie; nie chciała głośno krzyczeć, nie mogła nawet szeptać. Tylko on słyszał jej oddech, ciche kwilenie, które usiłowała stłumić. Mocno ściskała palcami pościel, potem złapała rękę, która przyciskała jej brzuch z całych sił, i ogarnął ich pulsujący rytm cudownego docierania, dobijania, dochodzenia do finału. Z zamkniętymi oczami, w ciemności, rozpoznawała dotykiem kępki kasztanowatych włosków na opalonych silnych palcach, krótko obcięte, czyste paznokcie. Znała to ciało, z którym jej własne zlewało się płynnym ogniem - szeroką pierś, ścieżkę włosów zwężającą się ku dołowi, gęściej szych i złotawych poniżej bioder, nogi mocne, umięśnione. Czuła, jak jej mięśnie naprężają się pod naciskiem jego sprężystej, potężnej siły. On kierował, on wydawał rozkazy Chwycił ją i trzymał mocno, gdy nastąpił wybuch fizycznej ekstazy i euforii, która przyszła do nich jednocześnie. Trzymał ją i śmiał się cicho, gdy wyrwał jej się okrzyk mimo usilnych starań, by ich kochanie utrzymać w ciszy. Leżeli razem nieruchomo przez długi czas. Skye słyszała, jak walą ich serca. Czuła jego oddech na swoim karku, ciężki, wolno wracający do normy. Nadal trzymał rękę na jej brzuchu i choć uścisk stał się już delikatny, nie puszczał, tylko rysował na nim delikatne wzory. Wreszcie poruszył się, oparł na łokciu i przyciągnął ją do siebie, marszcząc brwi na widok szlafroka, pofałdowanego na jej ciele. - Jest cały mokry - mruknął - pozwól. Jego oczy, blisko w mroku, błyszczały Rysy jego twarzy, mimo że się uśmiechał, wydawały się surowsze, niż pamiętała. Ten człowiek ma czterdzieści lat, przypomniała sobie, charakter wyrył się na jego twarzy, sam zbudował imperium, przeżył rzeczy, których ja nigdy nie zrozumiem.

Zmieniła pozycję i ułatwiła mu uwolnienie jej od wilgotnego szlafroka. Wciąż w milczeniu opadła z powrotem na poduszkę, obserwując go... a on obserwował ją. Wygładził jej włosy na czole; one też były wilgotne. Spojrzała na jego palce i pomyślała, że kocha jego dłonie, sposób, w jaki trzymają przedmioty, w jaki gestykulują podczas rozmowy, jak jej coś pokazują, jak ją obejmują, czasem w roztargnieniu, ale żeby zaznaczyć, że ona należy do niego. Nachylił się i pocałował ją, delikatnie, choć mocno, powoli badając jej usta, smakując jej język, zęby, wargi. Odsunął się znowu, uśmiechnął i ujął jej rękę. Przyglądał się wnętrzu dłoni, pocałował je, potem po kolei każdy palec, ostatni włożył do ust, zmysłowo przygryzając go zębami. Podziałało to na nią jak zapałka, która znowu roznieciła zagasły żar w jej ciele. Dziwne, jak jeden drobny, pewny gest może działać jak katalizator. Tym katalizatorem było ssanie przez niego jej palca. Zadrżała lekko, bo ciało przeszyła jej słodka fala nowego pożądania, ale zamruczała w proteście: - Kyle, naprawdę musimy porozmawiać... On podparł się i położył na niej, wciskając się klinem między jej nogi, by móc składać drobne pocałunki na jej obojczyku, przesuwać język wzdłuż zagłębienia między jej piersiami. - Kyle... Uniósł głowę, ujął jej twarz czule w swoje dłonie i trzymał ją mocno, patrząc jej w oczy. - Mamy całe długie jutro przed sobą, sporo mil przed nami, zdążymy porozmawiać. Ta noc należy do nas. Nie potrafiła mu się przeciwstawić. Bardzo się bała, że następny dzień nie da im czasu na rozmowę, ale postawi między nimi nieodwołalną barierę w postaci ich odrębnego życia. Wplotła palce w jego włosy Jego pocałunek zaczął się od jej ust, po czym ochoczo przesunął się wzdłuż wygięcia szyi, stał się gorączkowy, gdy spoczął na piersi, która nabrzmiała w instynktownej reakcji. Skye

znowu zaczęła się starać, żeby zachować ciszę, usiłując odpłacać mu za zmysłowe tortury, zastanawiając się, jakim cudem on potrafi tak cicho snuć zmysłowe opisy tego, jak uwielbia jej piersi, zarys brzucha, ponętne ruchy jej bioder. Zanim znowu poddała się pożądaniu, zaczęła się zastanawiać, jak mu się będzie podobało jej ciało, gdy ulegnie zmianom, gdy jej piersi staną się ciężkie, a brzuch się zaokrągli. O mało mu nie powiedziała. Ze nosi w tym ciele jego dziecko. A jednak powstrzymała się. Przez moment, zaledwie moment, słone łzy zapiekły ją w oczy. Nie mogła mu powiedzieć. W tej chwili to było jedynie podejrzenie - dość silne, lecz tylko podejrzenie. I nie wiedziała, czy on będzie przy niej, gdy w jej ciele zaczną zachodzić te zmiany Wiedziała, że świadomość tego zatrzymałaby go przy niej. Ale nie chciała go zatrzymywać na siłę ani ograniczać. Nie chciała być dla niego tylko obowiązkiem. Nie chciała być jego kochanką i nie chciała takiego małżeństwa, jak jego pierwsze. Jak to małżeństwo, które wciąż go wiązało. Nie wiedziała, czego chce. Wiedziała jedynie, że w tym momencie pragnie, żeby ich kochanie się nigdy nie skończyło...

10 Były takie chwile między snem a jawą, gdy Skye miała wrażenie, że wciąż jest na wyspie. Otwierała oczy, nad sobą widziała strzechę, pod sobą czuła piasek, a przez otwór słyszała, jak fale wolno uderzają o brzeg. Obracała się i dotykała Kylea, a gdy wstawał przed nią, był zawsze w pobliżu, słyszała jego gwizdanie, gdy rozniecał ogień. Jednak teraz nie znajdowała się na wyspie, tylko na pokładzie „Bonne Bree". Zanim otworzyła oczy, poczuła pod sobą wygodny materac, chłód bawełnianej pościeli. Jej głowa spoczywała na miękkiej poduszce. Automatycznie wyciągnęła rękę, ale Kylea nie było. Dzisiaj wracamy, powiedziała sobie. Mogę pić kawę przez cały ranek, buszować w kambuzie, aż zrobi mi się niedobrze. W tym tygodniu będę mogła nasycić oczy widokiem korków ulicznych, tłumem ludzi, z których wszyscy będą wiedzieli, dokąd zmierzają. Znowu zajmę się firmą, będę się martwić o plany finansowe i projekty, metale i kamienie szlachetne. Gdy wrócę, będę mogła myśleć, prowadzić życie jak odpowiedzialna dorosła osoba. Kiedy się poruszyła, obolałe mięśnie przypomniały jej ostatnią noc, i była pewna, że Kyle boi się tego, co oznacza powrót do cywilizacji, tak samo jak ona. Kochał się z nią tak, jakby nie było jutra, jakby wspomnienia miały wystarczyć na całe życie. Nie pamiętała nawet, kiedy zasnęła. Ktoś zapukał do drzwi. Instynktownie owinęła się prześcieradłem. Ale na jej pełne napięcia „Tak?", w drzwiach powstała niewielka szpara. - Tu Michael, Skye - powiedział cicho. - Wrzucam ci dżinsy i podkoszulek Marshy. Łazienka jest wolna. Mamy na pokładzie gości. Czekają na ciebie.

- Dzięki, Michael - mruknęła Skye, uśmiechając się, gdy wsuwał ubranie przez szparę w drzwiach. Nie śpię już, zaraz przyjdę. Gdy drzwi kajuty zamknęły się, wyskoczyła z łóżka i szybko ubrała się w to, co przyniósł, żałując, że Marsha nie nosi stanika. Naprawdę nie miała ochoty iść na spotkanie z urzędnikami tylko w cienkim, za dużym T-shircie i dżinsach, które mogły się w każdej chwili z niej zsunąć. Podwinęła starannie nogawki, żeby się nie potknąć, i już miała wychodzić, gdy przypomniała sobie o torebce. Makijaż, tak bezużyteczny na wyspie, mógł jej się teraz przydać. Mógł jej pomóc poczuć się kobietą trochę bardziej pełną godności, trochę bardziej dojrzałą, a nie dzikuską. Spędziła mniej niż dziesięć minut w łazience i była dumna z efektu. Nie zapomniała, jak dbać o siebie. To były drobiazgi, lecz w jakiś sposób ważne w powrocie do rzeczywistości. Słyszała rozmowę, gdy czesała włosy tuż przed wyjściem, i wiedziała, że razem z Rayem, Mikiem i Kyleem są w kajucie Australijczycy. Zobaczą ją, gdy tylko otworzy drzwi. Przy takich rozmiarach, pomyślała cierpko, łódź powinna mieć dwie łazienki. Otworzyła drzwi. Tak jak się spodziewała, wszystkie oczy skierowały się na nią. Na pokładzie było dwóch Australijczyków ubranych w odprasowane beżowe mundury Siedzieli przy stole po obu stronach Kylea, w dłoniach trzymali podkładki do pisania z klipsem. Mike i Ray stali za kontuarem z kubkami z kawą w rękach. Kyle i Australijczycy wstali na jej widok. Kyle dokonał szybkiej prezentacji. - Skye, to sierżant Menzies i porucznik Griffen. Panowie, to pani Skye Delaney. Skye uścisnęła dłonie mężczyzn, zastanawiając się, czemu czuje niepokój. Zerknęła na Kyle'a, ale nie mogła nic wyczytać z jego miny. - No to - mruknął porucznik, starszy z dwóch oficerów, dostojny mężczyzna z siwiejącym podkręconym do góry wąsem - może zaczniemy?

Skye uniosła brew, patrząc na Kyle a, który tylko wskazał jej miejsce przy stole. Michael w milczeniu przyniósł jej filiżankę kawy Rzuciła mu milczące spojrzenie wdzięczności. - Co mamy zacząć? - zapytała rzeczowo. Miała pożałować, że zadała to pytanie. Porucznik, który najwyraźniej był tu od mówienia, poinformował ją najpierw uprzejmie, że nie musi odpowiadać na pytania bez adwokata, choć będą wdzięczni za jej pomoc. Z niedowierzaniem zdała sobie sprawę, że znowu jest podejrzewana o przemyt. Nie powinnam im pomagać, pomyślała ze złością. Powinnam to im wszystkim jak najbardziej utrudnić. Poczuła się jeszcze gorzej, kiedy dotarło do niej, że jedynie ona jest podejrzana. Było oczywiste, że Kyle jest wolny od podejrzeń. Tylko milionerów zostawia się w spokoju, pomyślała z goryczą. Najwyraźniej Delaney Designs nie jest firmą dostatecznie bogatą, żeby ją oczyścić z zarzutów. I najwyfaźniej Kyle nie uznał za stosowne poinformować tych ludzi, że ona nie mogła mieć z tym nic wspólnego. Lodowatym tonem odpowiadała na pytania dłużej niż godzinę. Doprowadzało ją to do szału. Pytali o każdy drobiazg, który widziała, robiła albo słyszała, zanim ich samolot wyleciał z Sydney. To było sześć tygodni temu... w poprzednim życiu. Jak mogła pamiętać dokładnie dzień, który zakończył się traumą? - Jest pani pewna, że nie widziała nikogo w pobliżu samolotu przed startem? - zapytano ją po raz czwarty. - Całkowicie pewna - powtórzyła Skye, coraz bardziej wyprowadzona z równowagi. Próbowała się uspokoić, dodając kwaśno: - Szkoda, że panowie nie mają ze sobą wykrywacza kłamstw - No, właściwie... - zaczął sierżant Menzies, szukając poparcia u swego zwierzchnika - mamy... - Uważam, że pani Delaney dała z siebie wszystko w zaistniałej sytuacji - wtrącił się wreszcie Kyle. Wiedzą panowie, że jest obywatelką amerykańską, często prowadzi interesy w waszym kraju. Przeżyła

katastrofę samolotową i sześć tygodni na prymitywnej wyspie. Sądzę, że to wszystko, co możemy panom zaoferować. Skye nie wiedziała, czy porucznik Griffen uznał, że wypełnił swój obowiązek, czy słowa Kyle'a okazały się rozstrzygającym czynnikiem, ale nagle jego zachowanie uległo zmianie. Uśmiechnął się, a w niebieskich oczach pojawił się błysk. - Proszę nam wybaczyć, pani Delaney. Mamy tu do czynienia ze szczególnymi okolicznościami, i obawiam się, że musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy. Złoto, jak pani zapewne wie, jest siłą naszego kraju. Najbogatszy obszar złotonośnej ziemi na świecie to nasza Golden Mile w Kalgoorlie. - Jestem tego świadoma, panie poruczniku - odparła Skye, starając się odwzajemnić jego uśmiech. Zwiedzałam kopalnie w Australii Zachodniej. Tak naprawdę, poruczniku, spędziłam połowę ostatnich sześciu lat w Australii, moja bratowa jest obywatelką australijską, i brat był obywatelem australijskim... - Skye - przerwał Kyle - panowie właśnie próbowali oszczędzić ci podróży z powrotem do Sydney. Rozumieją twoją sytuację i nie chcą wzywać cię ponownie, gdy już wrócisz do Stanów po tych wszystkich przejściach. - Ach - mruknęła Skye. Czy mogą ją wezwać? Nie wiedziała... może faktycznie potrzebowała adwokata. - Przepraszam - dodała. -Powiedziałam wszystko, co wiem. Porucznik Griffen wstał i wyciągnął rękę. Skye uścisnęła ją z rezerwą, jednak łagodność w jasnych niebieskich oczach mężczyzny ujęła ją. - Dziękuję, panno Delaney. Musi pani nas zrozumieć, uważamy, że sprawca tego przestępstwa także jest podejrzany o chęć pozbawienia życia panią - i pana Jaggera. Ten mężczyzna - choć może to też być kobieta - jest odpowiedzialny za tych sześć tygodni życia, które pani straciła. Jeśli cokolwiek pani sobie przypomni, proszę, żeby pani natychmiast dała nam znać. - Tak... na pewno...

Uśmiechnął się do niej po raz ostatni i uścisnął jej rękę. - Powodzenia, panno Delaney Aha, będą panią oblegać reporterzy Nie chcemy, żeby te informacje dostały się do gazet. Skye kiwnęła głową. Było sporo rzeczy, które nie powinny dostać się do gazet. - Miło nam będzie gościć panią znowu w naszym kraju. - Dziękuję - mruknęła Skye. Oczywiście, że znowu tam poleci, Australia stała się jej drugim domem, ten bielony wapnem domek w Sydney... Sierżant Menzies wyszedł za porucznikiem Griffenem, a towarzyszył im Kyle. Usłyszała głos Kylea w odpowiedzi na ściszone pytanie Griffena. - Tak, będę tam, za niecałych dziesięć dni. Wydawało się, że jest oczyszczona z zarzutów; wyglądało też, że Kyle jest bardziej zdeterminowany niż porucznik, żeby schwytać winnego. - Jeszcze kawy, Skye? To był Michael, uśmiechał się ze współczuciem. - Tak, dziękuję - szepnęła. Spojrzała na niego; był tak bardzo podobny do brata, jednak bez tej zagadkowej surowości. - Michael? - Tak? - Czy Kyle wraca, bo musi? Czy dlatego, że chce? Michael zawahał się. - Jeśli oni kiedykolwiek dokonają aresztowania, Skye, będą potrzebować pomocy Kyle'a. To jego samolot został wcześniej uszkodzony - Nie wiemy na pewno, czy samolot został uszkodzony Michael nalał sobie kawy i usiadł koło niej, gdy tymczasem Ray w milczeniu krzątał się w kambuzie. - Skye, nie chcesz, żeby sprawcę złapano? - Tak, oczywiście, tylko że... - Znała Michaela zaledwie jeden dzień. Nie miała żadnych praw do Kylea. Czy miała prawo rozmawiać o nim z jego bratem? Tak, odpowiedziała sobie, bo kocham Kylea. - Po

prostu się martwię - powiedziała, patrząc w zielone oczy, takie podobne do tych, które kochała. - On... on wydaje się bezwzględny Boję się, że... boję się, że Kyle znajdzie tego kogoś, że... - Że wpadnie w szał? Że sam popełni morderstwo? - Tak, może - przyznała Skye smutno. - Nie martw się - zapewnił ją Michael. - Kyle dopilnuje, żeby sprawiedliwości stało się zadość, i to będzie dobre ćwiczenie w panowaniu nad sobą. On nie jest szalony, Skye. Nie zyskałby takiej pozycji, gdyby pozwalał, by kierowała nim porywczość. - A jeśli nikt nie przyjedzie po tę walizkę? - Złodziej zostanie złapany. No proszę - ten ton. Michael był jednak podobny do Kylea... Tylko teraz znowu się uśmiechał. - Dopij kawę. Nie mamy czasu, żeby ci zaproponować śniadanie. - Tak? - zapytała zaskoczona. - Na pewno cię ucieszy, że wyciągamy bączka, żeby wypłynąć na spotkanie hydroplanu. Za dwie godziny będziemy na wyspie Igua. Nie miała okazji porozmawiać z Kyle'em - powiedzieć mu, że ma mu bardzo za złe, że nie oszczędził jej przykrości przesłuchania przez oficerów; wyznać, że kocha... Znowu był obcy, gdy opuszczali „Bonne Bree", i znowu się czuła odsunięta. Czy ona go kocha?, zastanawiała się. Czasem go nienawidziła, gdy zamykał się przed nią, gdy patrzył na nią zimnymi limonkowy-mi oczami, z surowym wyrazem twarzy Nienawidziła go, bo potrafił kochać ją namiętnie, lecz wyglądało na to, że jej nie potrzebuje, a ona już zdążyła się od niego uzależnić. Na pokładzie hydroplanu nie dało się rozmawiać. Ray został na „Bonne Bree", ale byli z nimi Michael i pilot, który, rzecz jasna, pracował w Executive Charters. A nawet gdyby byli sami, nie można było prowadzić intymnej rozmowy z powodu hałasu silników. Pod nią płynął Pacyfik. To dziwne, ale nie bała się wsiąść na pokład samolotu. Latanie powinno ją teraz przerażać, ale wcale się nie bała.

Może to kwestia statystyki - niewielka szansa, że człowiek rozbije się samolotem więcej niż raz w życiu. Patrzyła w dół na wodę. Wydawała się bezkresna, usiana maleńkimi wysepkami, oddalonymi czasem od siebie o całe mile, a czasem tkwiącymi jedna przy drugiej. To naprawdę był cud, że Michael ich odnalazł. Skye zadrżała nagle. Mogli łatwo zginąć na wyspie i nikt by się o tym nie dowiedział. Coś kazało jej spojrzeć na Kylea, który siedział za plecami pilota. Tak jak się spodziewała, obserwował ją. W jego oczach nie zauważyła ani krzty porozumienia. Były niezgłębione, chłodne, szacujące... Czym sobie zasłużyła na takie spojrzenie?, zadawała sobie pytanie. Jak on mógł zmienić się tak nagle od wczorajszej nocy? - Patrz, Skye! - wykrzyknął nagle Michael siedzący koło niej. -Igua. Ich oczom ukazała się linia brzegowa i piękna biała plaża. Od wyspy, którą właśnie za sobą zostawili, różniły je ciąg ładnych budynków za połacią piasku, port i lądowisko. Ludzie. Gdy hydroplan zniżył się i zaczął podchodzić do lądowania, zrozumiała, że ci ludzie czekają na nich. - Michael - mruknęła, czując, że się dusi - myślałam, że nikt nie wie, że zostaliśmy odnalezieni? - O cholera, Skye, w tym całym zamieszaniu zapomnieliśmy ci powiedzieć. Australijczycy w nocy zmienili zdanie. Doszli do wniosku, że nasz sygnał radiowy mógł zostać przez kogoś namierzony, więc poinformowali moją rodzinę i twoją. Australijczycy, pomyślała ze smutkiem, mieli swój okres karencji, ona nie mogła liczyć na swój. Jeszcze zanim silniki całkiem zgasły, tłum pędził w stronę samolotu. Skye spojrzała szybko na Kylea, nie patrzył już na nią, tylko na tłum. I zaraz już wysiadał z samolotu. Zza jego pleców Skye widziała przyczynę jego pośpiechu. Obejmował właśnie chłopca...

mężczyznę... przystojnego młodzieńca niemal tak wysokiego jak on, ale chudego, którego sylwetka dopiero kiedyś miała zmężnieć. Młodzieniec był ciemnowłosy, o włosach niemal koloru hebanu, oczach intensywnie ciemnych od emocji. Serce Skye ścisnęło się na ten widok. - Chris - mruknął jej do ucha Michael, a ona kiwnęła głową, a potem poczuła lodowaty chłód. Teraz miejsce młodego człowieka zajmowały dwie kobiety - urocza starsza pani o wyrazistych rysach i zielonych oczach, które zdecydowanie określały ją jako matkę Kyle'a i Michaela, i jeszcze jedna kobieta, niesłychanie piękna, wysoka, zgrabna, posągowa; elegancko ubrana w ciemnoniebieski strój, dopasowany kolorystycznie od srebrzystoblond głowy do elegancko obutych stóp. - Lisa - podpowiedział Michael niepotrzebnie. Skye zamknęła oczy i przełknęła ślinę. Nie jest szpetną wiedźmą. Wyglądała nie jak wyrzutek, tylko prawowity członek rodziny Kylea. I właśnie wdzięcznym ruchem zarzucała Kyle owi ramiona na szyję. Skye poczuła ramię Michaela na swoim. - Zdaje się, że ktoś bardzo stara się zwrócić twoją uwagę... Skye otworzyła oczy, uważając, żeby nie patrzeć w stronę Kylea. I wtedy wszystko potoczyło się tak szybko, że potem nie była w stanie ustalić, co było najpierw. Michael pomógł jej wysiąść z samolotu. Stała tam Virginia z szarymi oczami pełnymi łez. Objęła Skye, wyrzucając z siebie nieskładne słowa. Virginii towarzyszył Ted. Skye była odrętwiała, gdy ją objął. Przypominała sobie wszystkie przyjemne, znajome szczegóły, zapach jego wody po goleniu, dotyk tweedowej marynarki na policzku, łagodne spojrzenie ciepłych brązowych oczu, w których łatwo pojawiał się śmiech... Odsunął ją na odległość ramienia, żeby się jej przyjrzeć, upewnić, że to naprawdę ona. Skye spojrzała mu w oczy. Wysiliła się na trwożliwy uśmiech; próbowała sobie przypomnieć, że ten przystojny mężczyzna, trzymający ją w znajomych ramionach, to człowiek, którego znała i kochała przez cztery lata.

Jednak był obcy Mówił coś, ale nie słyszała słów. Kyle sprawił, że Ted stał się obcy. A potem sam stał się kimś obcym. Poczuła na sobie wzrok Kyle'a. Odwróciła się nieznacznie. Patrzył na nią nieprzeniknionym spojrzeniem. Wyglądało na to, że ma zamiar podejść do niej, lecz został zatrzymany w pół kroku. Lisa uczepiła się jego ramienia. Jej oczy, wielkie i wilgotne, błyszczały błaganiem, gdy mówiła do niego coś, czego Skye nie słyszała. Czy Kyle owi przeszkadza, że ta kobieta trzyma się go jak pijawka?, przemknęło Skye przez myśl. Jak może mu to przeszkadzać?, odpowiedziała sobie pytaniem na pytanie. Lisa jest przepiękna, i zdawało się, że kocha Kyle'a, że go wręcz ubóstwia. Nigdy nie da mu rozwodu. Skye pochwyciła spojrzenie Kyle a przez ułamek sekundy. Nie widziała w nim nic prócz lodu; mina sztywna, chłodna, surowa. Obcy - choć sięgał po nią, kiedy chciał, nigdy nie będzie należał do niej. Zmusiła się, żeby oderwać od. niego wzrok. Zarzuciła Tedowi ręce na szyję, wplotła mu palce w płowe włosy, ujęła jego twarz, wspięła się na palce i pocałowała go - długim, mocnym, namiętnym pocałunkiem. Wybacz mi, pomyślała ze smutkiem. Błysnął flesz aparatu. Dziennikarze już czekali, by usłyszeć ich historię. Wyswobodziła się z objęć Teda. - Możemy już stąd iść? - Oczywiście, kochanie, oczywiście... Zaczął prowadzić ją przez tłum dziennikarzy i ciekawskich znanych i bogatych ludzi przebywających na wyspie. Virginia chwyciła ją za drugie ramię; podeszli szybko do ciemnego sedana i Skye wsiadła do środka. Nie obejrzała się. - Mamy apartament w Sheratonie - uspokoił ją Ted, trzymając jej rękę, gdy pojazd ruszył. - Zainstalujemy cię tam, Virginia zostanie z tobą, a ja zorganizuję powrót do domu. Zrobimy wszystko, co tylko będziesz chciała, Skye. Zostaniemy tu, aż odpoczniesz, albo wyjedziemy natychmiast - co tylko sobie życzysz.

Ted jest dobry, pomyślała Skye i przymknęła oczy Czy nie powinien być teraz na jakiejś premierze? Był taki niespokojny. Uścisnęła jego rękę, potem spojrzała na jego dłonie. Były silne, ale wolałaby, żeby dotykały jej inne. - Skye - szepnęła Virginia - będziesz musiała porozmawiać z reporterami, żeby się od nich uwolnić. Coś zorganizujemy Jaggerowie też zatrzymują się wszyscy w Sheratonie. Możemy zaaranżować coś razem. - Nie! - krzyknęła Skye, a widząc ich zdumione spojrzenia, mruknęła: - Proszę, nie teraz... Ja... ja chcę najpierw się ogarnąć, a potem będę podejmować decyzje. - Oczywiście, Skye - mruknął Ted uspokajająco. - Nie martw się, ja się wszystkim zajmę. Dwie godziny później wciąż moczyła się w kąpieli w pianie, choć większość piany się rozproszyła. Woda była już zimna. Co robi teraz Kyle?, zastanawiała się. Jest w tym hotelu, niedaleko niej. Może właśnie w tej chwili godzi się z Lisą, matką syna, którego tak uwielbia, może bierze ją w ramiona i nadrabia stracony czas. Nie miała pojęcia, że jęknęła tak głośno, aż drzwi łazienki się otworzyły i wpadła Virginia. - Skye! Wszystko w porządku? Bratowa zwykle była taka pogodna, emanowała spokojną siłą, która niezwykle pasowała do jej anielskiej urody. Na widok jej szarych oczu szeroko otwartych z przerażenia, rozwianych ciemnych krótkich włosów Skye aż się uśmiechnęła. - Przepraszam, Ginny. Wszystko w porządku. Tylko już chyba skóra mi się pomarszczyła od siedzenia w wodzie. Virginia podała jej ogromny śnieżnobiały ręcznik i Skye owinęła się w niego, wychodząc z wody - Nie stałam się inwalidką, wiesz? - zwróciła się do Virginii, która wciąż obserwowała ją z niepokojem.

- Wiem, wiem - mruknęła Virginia, rumieniąc się. - Tylko po prostu nawet sobie nie wyobrażasz, jak strasznie się martwiłam. Dopiero co pogodziłam się z tym... że Steven odszedł, a tu... - Cicho, Ginny - przerwała Skye, przytulając ją spontanicznie i mocząc przy okazji. - Żyję, jestem tutaj, jestem realna. Virginia otarła napływające łzy wierzchem dłoni. - Dobrze - rzekła dziarsko. - Ted powinien się tu zjawić lada chwila, żeby powiedzieć, co zaplanował. Jestem pewna, znając ciebie, że nie możesz się doczekać, żeby się wystroić! Wzięłam masę rzeczy z tego butiku w holu, gdy czekaliśmy na hydroplan... - Jej paplaninę przerwał dzwonek do drzwi. - Kto to może być? - zapytała, unosząc brwi. - Ted by chyba nie dzwonił. - Idź zobacz - podpowiedziała Skye. Roześmiała się, bo Virginia wciąż sprawiała wrażenie zagubionej. - Ginny, otwórz drzwi. Ja nie mogę w tym ręczniku. Rzuciwszy jej zażenowany uśmiech, Virginia wyszła z łazienki i z przyległej sypialni, zamykając drzwi za sobą. Skye wyszła też i spojrzała na paczki ułożone na łóżku, po czym zaczęła pospiesznie w nich grzebać. Przerwała niespokojnie i rozejrzała się po luksusowym pokoju z wielkim białym łożem z pikowaną kołdrą. W apartamencie były dwie sypialnie. Ted, po tym jak przyszli tutaj, usadził ją na pełnej poduszek sofie w salonie, jakby była inwalidką, i upewniwszy się, że naprawdę jest zdrowa i cała, wyszedł razem z Ginny, żeby skontaktować się z władzami francuskimi, do których należała wyspa, i załatwić Skye papiery Po zamówieniu sporego posiłku - była wygłodzona - i po rozmowie z Ginny weszła do wanny Nie wiedziała nawet, w czyim jest pokoju. Czy Ted zameldował ich w dwuosobowym apartamencie? Czy, podejrzewając, że sypiała z Ky-leem i teraz potrzebuje trochę czasu, zostawił ją, żeby spała z Ginny? Serce niemal stanęło jej na moment. Nie mogła spać z Tedem, nie dzisiaj; nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek...

Jej wzrok powędrował do bliźniaczych drewnianych toaletek i opadła z ulgą na łoże. Na komódkach porozstawiane były rozmaite pudry i perfumy. - Skye! - Idę - odkrzyknęła na wołanie Virginii. Słyszała rozmowę z salonu, ale nie rozróżniała słów ani nie rozpoznawała głosów. Drugim rozmówcą był mężczyzna. Zajrzała do pierwszej torby i znalazła atrakcyjną sukienkę w kolorze złamanej bieli z długimi rękawami, trapezową spódnicą, i całą zapinaną na guziki, aż do kołnierzyka przy szyi. Poczciwa Ginny o niczym nie zapomniała. W eleganckiej torbie były też płaskie sandały pasujące do sukienki i śliczna koronkowa bielizna, nawet rajstopy Skye ubrała się pospiesznie, zżerana ciekawością. Była przekonana, że to jakiś urzędnik, który chciał ją powitać z powrotem w świecie żywych, na wyspie. Znieruchomiała z dłonią na klamce, zanim otworzyła drzwi. Męski głos wydawał się znajomy. Kyle. Była pewna, że to Kyle. - Skye? Wołanie Virginii sprawiło, że otworzyła szarpnięciem drzwi, usiłując przywołać na twarz wyraz chłodnej serdeczności. Ale to nie był Kyle. Czekał na nią Michael Jagger. - Skye! - przywitał ją z radością, wziął ją za ręce i pocałował w policzek. - Wyglądasz olśniewająco! - Dzięki - mruknęła, usiłując ukryć rozczarowanie. A więc Kyle nie przyjdzie po nią. Czy spodziewała się, że dramatycznym gestem odepchnie Lisę na bok i pojawi się na jej progu, żeby wyznać jej miłość i odebrać ją Tedowi? Nie, pomyślała, nie po tym przedstawieniu, jakie urządziła, rzucając się Tedowi na szyję i całując go namiętnie. Poczuła, że na policzki wypełza jej rumieniec. Co sobie myśli o niej Michael? Wiedział, że sypiała z Kyleem; widział też jej reakcję na widok Teda.

Ale najwyraźniej Michael Jagger nie dokonywał żadnych ocen. Dziwne, w jego towarzystwie czuła się całkiem swobodna, jakby wręcz znała Michaela lepiej niż Kyle'a. - Przepraszam, że to tak długo trwało, Michael - przeprosiła. - Co mogę dla ciebie zrobić? Michael zaśmiał się. - Wcale nie żałuję, że ci się nie spieszyło, Skye. Zapoznawałem się z twoją bratową. - Ach! - powiedziała Skye i na jej ustach pojawił się uśmiech, gdy patrzyła, jak Virginia - cicha, nieśmiała Virginia - się rumieni. - W każdym razie - ciągnął Michael, który zawsze umiał stworzyć swobodną atmosferę zorganizowaliśmy konferencję prasową dla ciebie i Kylea w sali balowej o piątej. Powiedzieliśmy reporterom, że mają tylko trzydzieści minut. Potem powinni przestać cię nękać. - Nie nękają mnie... - Bo Kyle kazał odbierać telefony do ciebie naszej sekretarce. Chciał, żebyś miała spokój. - Ach - powtórzyła. Nawet będąc z daleka od niej, nawet na łonie własnej rodziny, kontrolował jej życie. Poczuła się przygnębiona. Nie chciała wracać do rzeczywistości; chciała wrócić na wyspę, gdzie zęby czyści się korą drzewną, sypia na piasku, a życie i miłość mają wymiar prosty, elementarny - Może tak być? - Tak, Michael, dziękuję - mruknęła Skye. Pomyślała, że on teraz sobie pójdzie, chciała się zamknąć w pokoju i uporządkować swoje myśli i życie. Ale Michael nie wyszedł. Virginia, dziwnie się jąkając, zaproponowała mu drinka. Usiedli i zaczęli rozmawiać. Skye też brała udział w rozmowie, lecz nie pamiętała połowy tego, co mówiła. Potem wrócił Ted i starała się do niego uśmiechać, zachowywać swobodnie, nie wzdrygać się, gdy jej dotykał. A potem nadszedł czas na konferencję prasową.

To było tylko trzydzieści minut, ale pełne czystej udręki. Siedziała obok Kylea, tak blisko, że czuła ciepło i napięcie jego ciała. Wymykał jej się coraz bardziej. Nie znała tego mężczyzny w nienagannie skrojonym garniturze, choć jego zapach był przejmująco znajomy, taki sam, jak pierwszego dnia, gdy go poznała. Na tle bladego błękitu koszuli jego twarz była mocno opalona, oczy błyszczały bystro. .. i patrzyły na nią z potępieniem. Och, dobry Boże, myślała, plącząc się pod jego spojrzeniem, gdy odpowiadała na pytanie, czym się odżywiali na wyspie. Jego rysy były tak sztywne, szczęka tak zaciśnięta, jakby wyciosana z granitu. Konferencja się skończyła. Oboje wypadli nieźle, pomyślała mimo woli. Nikt nie wspomniał o nielegalnym złocie, nie rzucił aluzji, która wskazywałaby, że łączy ich coś więcej niż wspólny los rozbitków. Reporterzy zostali wyproszeni. A do nich znów ruszyły rodziny Dlaczego ludzie zawsze tak się spieszą?, myślała Skye. Dlaczego nie możemy mieć ani chwili dla siebie? I wtedy poczuła, że chce uciekać. Pierwszy dopadł ojca Chris, i pierwszy został jej uprzejmie przedstawiony. Okazał jej szczere, życzliwe zainteresowanie, a jednak mimo to czuła się nieswojo. On jest dorosły. Czy domyślał się, co ją łączyło z jego ojcem? A może miała paranoję? Chrisa odwołał stryjek. Ted był zajęty rozmową z jakimś dziennikarzem, który wytrwale kręcił się koło drzwi. Nadeszła ich chwila... Kyle zwrócił się do niej z gniewnym spojrzeniem. - Musimy porozmawiać, pani Delaney. Porozmawiać? O czym? Wczoraj w nocy był czas, żeby porozmawiać. Teraz było już za późno. Jego żona już szła ku nim z jego synem. - O czym? - powiedziała to na głos, z goryczą. - O nas - rzucił szorstko. - O nas? - Skye zaśmiała się sucho. - Nas nie ma. Ja niedługo wyjeżdżam - z Tedem. - Dlaczego tak powiedziała?, zastanawiała się,

modląc się, żeby nie wybuchnąć płaczem. Nie dawała sobie rady z tą sytuacją; z jej ust wymykały się słowa, których nie miała na myśli. - Tego chcesz, Skye? Nie, wcale tego nie chciała, ale jak mogła powiedzieć coś innego, gdy było jasne, że on jej nienawidzi, a opiekuje się nią wciąż tylko dlatego, że stała się pewnego rodzaju zobowiązaniem... Chyba jestem w ciąży, chciała krzyknąć, lecz wyszło jej coś innego: - Oczywiście, że tego chcę. To, co przeżyliśmy na wyspie, skończyło się. Mam swoje życie... - Kyle! Stłumiony szept Skye przerwał łagodny głos Lisy Jagger. Kobieta uśmiechała się, podchodząc do krzeseł, na których siedzieli Kyle i Skye. Skye znowu uderzyła jej uroda. Lisa wydawała się bez wieku; maniery miała nienaganne. - O co chodzi, Liso? - zapytał Kyle oschle. - Wybacz. - Lisa znowu się uśmiechnęła, najwyraźniej świadoma, że źle skrywana irytacja Kylea jest związana z jakimś problemem między nim a Skye, a nie z tym, że mu przerwała. Wyciągnęła elegancką dłoń do Skye. - Nie poznałam jeszcze panny Delaney. Jak się pani czuje? Ponieważ najwyraźniej mój m ą ż zapomniał o dobrych manierach, pani pozwoli, że się przedstawię. Jestem Lisa J a g g e r . Ż o n a Kylea. - Do diabła, Liso... - zaczął Kyle z wściekłą irytacją, ale znowu mu przerwano; tym razem Michael przepraszał, potrzebował go do wyjaśnienia jakiejś sprawy związanej z lotami. - Zaraz wracam - rzucił do Skye, ignorując Lisę. Lisa wzruszyła ramionami i westchnęła. - B i e d u 1 k a. Jakie to musiało być dla ciebie straszne. Skye uśmiechnęła się krzywo. Lisa była piękna; wydawało się oczywiste, że Lisa, tak idealna i czarująca, naprawdę kocha Kyle'a. Jednak to, co mówiła prywatnie, zawierało nutę złośliwości. Mimo że się uśmiechała i mizdrzyła, w oczach miała pewną bezwzględność.

- Nie było wcale tak strasznie, Liso - odparła chłodno, opanowanym głosem. - K y l e jest taki... zaradny. - Podkreśliła swoje słowa znaczącą pauzą. - A teraz wybacz, zdaje się, że bratowa mnie woła. Skye podniosła się, żałując, że nie jest tak wysoka jak Lisa Jagger. Zabrała się do odejścia tak spokojnie, jak tylko potrafiła. - Chwileczkę, panno Delaney. Skye zatrzymała się i odwróciła powoli, z pytająco uniesionymi brwiami. - Proszę pamiętać, panno Delaney - Lisa wciąż się uśmiechała, choć w wymuszony sposób - że to ja jestem żoną Kyle a. Zdaję sobie sprawę, że miała pani jakiś rodzaj fizycznej relacji z moim mężem, ale dla własnego dobra proszę nie traktować tego poważnie. Kyle miał wiele romansów. - Uniosła ramiona w parodii przeprosin. - Wciąż jestem jego żoną. I mam mocne postanowienie nią pozostać. - Pani małżeńskie problemy są sprawą pani i Kyle'a, pani Jagger. -Ton Skye był chłodny, jej słowa rzeczowe, chociaż w głębi duszy chciała umrzeć. Odwróciła się znowu, rozpaczliwie walcząc ze łzami. Chciała tylko się stąd wydostać; niestety, wpadła prosto na Kylea. Złapał ją, a jego uścisk na jej ramionach był bolesny. - Do cholery, Skye - syknął, a jego zielone oczy płonęły - Porozmawiasz ze mną. Chcę cię widywać... - Nie! - zaprotestowała Skye, natychmiast ściszając głos i zaciskając zęby, żeby powstrzymać chęć wyrwania mu się. - Nie będę twoją kochanką, miłą rozrywką, po którą możesz sięgać, gdy ci się spodoba, aż się nią znudzisz - wysyczała ostrym szeptem. - Puść mnie. Ż o n a na ciebie czeka. Zdjął ręce z jej ramion. - Skye - powiedział, a widać było, że bardzo się stara opanować -p o r o z m a w i a m y o tym. Z o b a c z ę się z tobą sam na sam. Dziś wieczorem. Rozmówimy się ostatecznie i z Lisą, i z Tedem. Wyminął ją i odszedł, ale Skye ani na moment nie wątpiła, że mówi poważnie. Ogarnęły ją rozpacz i konsternacja. Pragnęła go desperacko, chciała usłyszeć wszystko, co ma do powiedzenia.

Jednak teraz znała już Lisę. I wiedziała, że to, co mówił Michael Jagger do Kylea na pokładzie łodzi, było prawdą. Lisa go zniszczy. A Skye nawet nie wiedziała, co dokładnie Kyle do niej czuje. Odszukała Teda. Wiedziała, że według planu mają opuścić Iguę dopiero rano. To nie miało znaczenia. - Chcę już jechać do domu - poprosiła. - Skye - mruknął Ted zaskoczony - wszystkie loty są zabukowane na jutro rano. - Chcę lecieć dzisiaj! Proszę! - upierała się Skye. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Typowe: mężczyzna w obliczu histerii kobiety bliskiej łez, których przyczyny nie pojmował. - Spróbuję, Skye... - Idź do Michaela Jaggera - powiedziała mu. - On to załatwi. Miała dziwne wrażenie, że Michael właśnie Michael - rozumie wszystko, co ona czuje, i będzie wiedział, dlaczego tak desperacko chce stąd uciec. Michael Jagger faktycznie rozumiał. Skye, Teda i Virginii o siódmej wieczorem nie było już na wyspie.

INTERLUDIUM - Dokąd idziesz? Kyle był już niemal przy drzwiach, gdy zatrzymała go Lisa. Jagge-rowie zajęli sporą część ósmego piętra hotelu, ale każdy pokój otwierał się na przestronny główny salon apartamentu. Troska o zdrowie matki sprowadziła Kylea z powrotem do apartamentu po konferencji prasowej; była energiczną sześćdziesięciolatką, lecz martwił się, jak jej serce zniesie stres spowodowany zaginięciem syna, a potem radością z jego powrotu. Teraz matka spała. A on planował załatwić swoje sprawy Zatrzymał się i odwrócił chłodno do Lisy. - Wychodzę. Idę do Skye. W centrum ładnego salonu stał fortepian buduarowy Lisa od niechcenia przebiegła palcami po klawiaturze. - Ona wyjechała. - Co? - Postąpił groźnie w jej kierunku z twarzą wykrzywioną gniewem. - Jak mi Bóg miły, Liso, jeśli zrobiłaś coś... Lisa była na tyle bystra, żeby wiedzieć, że w przeszłości nadużyła cierpliwości męża o jeden raz za dużo. Choć nigdy nie był agresywny fizycznie, teraz wyglądał, jakby mógł ją udusić. Mimowolnie uniosła ręce w geście samoobrony i powiedziała prędko: - Nic nie zrobiłam. Twój kochany brat zorganizował lot dla niej. -Lisa już miała dodać: „i dla jej bliskich", ale mina Kyle'a uniemożliwiła wszelkie dalsze wyjaśnienia. Kyle stanął jak wryty, ze szczęką ściągniętą od bólu. Lisa patrzyła, jak po jego surowej opalonej twarzy przemykają fale gniewu. Zrobił jeszcze jeden krok w jej kierunku i zatrzymał się, po czym odezwał się już opanowanym głosem:

- Liso, chcę, żebyś stąd zniknęła. Natychmiast. Do tej pory tolerowałem twoją obecność ze względu na twojego syna i moją matkę. Wystarczy. Od tej pory chcę się z tobą porozumiewać wyłącznie przez adwokata. Odwrócił się, żeby wyjść. - Nie dam ci rozwodu, Kyle - zawołała Lisa ostro. Kyle znowu się odwrócił. Wciąż był spokojny. - Dlaczego, Liso? - zapytał cicho. - Czemu mi to robisz? - Nie pozwolę ci poślubić tej kobiety. - Emocje sprawiły, że jej głos brzmiał ostro, choć chciała, żeby brzmiał pogardliwie. Po jej wypowiedzi nastąpiła cisza. Lisa powtórzyła: - Nie pozwolę ci. Kyle poskoczył ku niej jak pantera. - Czy ty jesteś zazdrosna, Liso? - zapytał głosem pozornie spokojnym. - Nie powinnaś być - wciąż jesteś bardzo piękna. Uwolnij mnie, a będziesz też bardzo bogata. Lisa zrobiła błąd, niewłaściwie odczytując jego ton. Podniosła się z ławeczki przy pianinie i zarzuciła mu ramiona na szyję, tuląc się do niego. - Nie próbuję być okrutna, Kyle. Popełniasz błąd. Ona ci się szybko znudzi i będziesz tego żałować. Teraz wróciłeś do rzeczywistości. Chcę, żebyśmy spróbowali jeszcze raz, Kyle. Nie strząsnął jej ramion, ale też nie odpowiedział uściskiem. Uśmiechnął się nieznacznie i uniósł brew. - Aha. Mówisz mi, że mnie kochasz. Lisa zrobiła wielkie oczy i wydęła wdzięcznie usta. - Oczywiście, Kyle. - Uniosła palec i dotknęła jego ust. - Pamiętasz, jak nam było dobrze. Znowu może tak być. Pokażę ci... - Przycis nęła się do niego jeszcze mocniej, tworząc tym niedomówieniem atmosferę napięcia erotycznego. Kyle pochwycił rękę, która dotknęła jego ust, powstrzymał tę, która trzymała go za szyję, i bardzo uprzejmie, lecz stanowczo opuścił je do jej boków, po czym się cofnął. - Przepraszam, Liso, ale nie. Nie pamiętam, żeby nam było dobrze. Kiedykolwiek. - Kyle - daj nam szansę...

- Dawałem nam mnóstwo szans. - Westchnął ze zmęczeniem. -Zaakceptowałem Chrisa; wybaczałem ci wszystkie kłamstwa. Spędziłem przynajmniej pięć lat, zachowując się jak wzorowy mąż. Tobie to nie wystarczyło. Chciałaś zachować moje nazwisko, lecz chciałaś też zaliczyć wszystkich, którzy nosili spodnie. - Ty całe lata sypiałeś z innymi kobietami... - Tak, to prawda. Nie wypieram się. Ale wiesz, co jest smutne? Żadnemu z nas nie zależało. Szczerze mówiąc, teraz też nie wierzę, że by cię obchodziło, gdybym nadal sypiał ze Skye. Obyś tylko mogła wciąż być panią Jagger. Cóż, ja nie chcę tak dalej żyć. Chcę się ożenić ze Skye. Chcę być wiernym mężem; chcę mieć wierną żonę. - Ona wróciła do domu ze swoim kochankiem! - wybuchnęła Lisa. Z przyjemnością zauważyła, że jego twarz wykrzywił grymas, że napiął się każdy mięsień w jego potężnym ciele. Skuliła się w głębi duszy, lecz odwagi dodało jej to, że znała tego mężczyznę. Teraz jej nie dotknie; obawiałby się własnego gniewu. - Być może - powiedział wreszcie. - Ale co przyniesie przyszłość, to się okaże. I, Liso, rozwiodę się z tobą. - Jeśli to zrobisz, zniszczę cię - syknęła Lisa. - Zaryzykuję. I ostrzegam cię też lojalnie. Wychodzę. Gdy wrócę, ma cię tu nie być. Jeśli cię jeszcze tu zastanę - dodał tak uprzejmie, że nie śmiała mu nie wierzyć - każę cię wyrzucić. Zrozumiałaś? Nie czekał na odpowiedź. Wyszedł z pokoju, żeby poszukać brata. Odszukanie go zajęło mu dwadzieścia minut - może i dobrze. Zanim Kyle znalazł brata - Michael siedział w barze, pijąc whisky, jakby przygotowując się na nieuchronną konfrontację - złość mu trochę minęła. Wiedział, że Michael też doszedł do wniosku, że Skye jest wyjątkową kobietą, że zachowywał się tak, żeby oszczędzić jej cierpień -i wszystkiego, co mogło przyjść do głowy Lisie. Kyle patrzył na brata przez chwilę, po czym usiadł naprzeciw niego. Michael rzucił mu ostrożne spojrzenie, a potem wypuścił tłumiony oddech, gdy Kyle westchnął, zapalił papierosa i kiwnął na kelnerkę.

- Szkocką z lodem poproszę. Michael opróżnił swoją szklankę. - Proszę przynieść od razu dwie. - Dwie podwójne - poprawił Kyle. Kelnerka odeszła. - Kyle - zaczął Michael - przepraszam. Od chwili, gdy zobaczyłem ją na plaży, wiedziałem, że jest inna. Ona zasługuje... - Na wszystko, co najlepsze - przerwał Kyle, machając ręką. - Nie jestem na ciebie zły, Michael. Byłem, lecz już nie jestem. - Nachmurzył się i dodał: - Ale już nigdy mi nie opowiadaj, jak zobaczyłeś ją na plaży. Żeby nie wiem co mam zamiar się z nią ożenić, i wolałbym, żeby mój brat nie przypominał mi bez przerwy, że dokładnie zna anatomię swojej przyszłej bratowej. Kyle mówił poważnie; Michael nie mógł się nie roześmiać. - Hej! - zaprotestował. - Jestem tylko człowiekiem. Kyle rzucił mu oschłe spojrzenie, ale nie komentował dalej. Kelnerka przyniosła whisky Obaj bracia upili po sporym łyku. Potem Kyle przeszedł do interesów. - Skontaktuj się z kancelarią McVicar and McVicar. Po pierwsze, powiedz im, żeby sprawdzili mój kontrakt małżeński i poszukali w nim wszelkich luk prawnych, a jeszcze zanim skończą sprawdzać, niech wniosą sprawę do sądu. Chcę się z tego wyplątać - bez względu na koszty. Lisa tak naprawdę nie może się dobrać do Executive Charters - biorąc pod uwagę status prawny firmy Po drugie, skontaktuj się z ludźmi od O Reilly ego. Chcę znać każdy ruch Skye w Nowym Jorku. I chcę, żeby ktoś pojechał do Australii zająć się sprawą złota. Sam mam zamiar tam wrócić i zostać tak długo, aż nadejdzie jakaś wiadomość z kancelarii - Michael, ty mnie słuchasz? Czemu suszysz zęby? - Nie wierzę. Naprawdę masz zamiar posłać kogoś, żeby śledził Skye? - Nie podoba ci się to? Michael roześmiał się.

- Podoba mi się jak cholera. Ty naprawdę traktujesz to wszystko poważnie, co? - A co u diabła sobie myślałeś? - Nic - powiedział Michael szybko. - Nic. Wykonam wszystko co do joty. I będę ci kibicować. - Tylko jedno jest w stanie mnie powstrzymać. - Co? - Skye - powiedział Kyle cicho.

11 23 lipca, Nowy Jork - Nie powinienem był ci pozwolić lecieć do Australii samej, gdy Steven umierał. Powtarzałem sobie, że on przechodzi tylko kryzys, że zareaguje pozytywnie na terapię i pokona chorobę. Chyba nigdy sam w to nie wierzyłem, Skye, ale ty nie nalegałaś. A mnie tak było wygodniej. Zachowywałem się samolubnie i miałem tego świadomość. Moje wykręty wyglądały na pozornie logiczne, lecz w głębi duszy wiedziałem, że nie chcę przeżywać tej tragedii z tobą. Zawsze chciałem, żeby było lekko, łatwo. Chciałem być z tobą, gdy się śmiejesz... - Ted urwał z bólem, chodząc tam i z powrotem wzdłuż okien, które prowadziły na taras Skye - dziesiątki metrów nad ruchliwą ulicą w dole. Skye, skulona w rogu białej pluszowej sofy, zamknęła oczy, jej palce nerwowo mięły poduszkę intensywnej brązowoczerwonej barwy Nie rób mi tego, błagała w duchu. Proszę, nie zwierzaj mi się... teraz... - Ted - powiedziała cicho, z zakłopotaniem - nie zrobiłeś nic złego. Ja naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Steven... umiera, dopóki tam nie pojechałam. Poza tym to było rok temu. - Wiedziała, że ta chwila nadejdzie, i bała się jej. Ted napomykał o poważnej rozmowie przez całą długą drogę do domu. A teraz są w domu. Zostawił ją samą w mieszkaniu, gdy wymamrotała, że jest zmęczona po długiej podróży. Zostawił ją samą na całe dwa dni. Już nie potrzebowała czasu, żeby się zaaklimatyzować. Już nie potrzebowała czasu, żeby się wyspać. Już nie potrzebowała czasu, żeby się dostosować do zmiany czasu... Ted przerwał spacer i ukląkł przed nią na jedno kolano, biorąc ją za rękę. Szczerość w jego ciemnych oczach wzruszała ją, napełniała bólem.

- Wszystko zrobiłem nie tak, Skye. Może i nie wiedziałaś, czy Steven umiera, jednak myślę, że wiedziałaś, przed jakim kryzysem stoisz. Potrzebowałaś mnie, ale byłaś zbyt ambitna, żeby się do tego przyznać, i dlatego ja udawałem, że tego nie rozumiem. - Przerwał z żałosnym uśmiechem, lecz uniósł dłoń, żeby ją uciszyć, gdy chciała się odezwać. - Muszę wyznać ci wszystko, Skye. Poczułem ulgę, gdy powiedziałaś, że mamy jeszcze czas na ślub. Nie chciałem zobowiązań, nie chciałem się oficjalnie wiązać. Dobrze mi było tak, jak jest, swobodnie, bez brania odpowiedzialności. - Ted - udało się wreszcie zaprotestować Skye - nie masz mnie za co przepraszać! Zawsze zachowywałeś się wobec mnie wspaniale. Zawsze obojgu było nam dobrze tak, jak jest. Potrząsnął głową. - To ja zawsze byłem na pierwszym planie, Skye. Ja i moje głupie programy - Pocałował wnętrze jej dłoni, po czym przysiadł obok niej na sofie. - Chcę to zmienić, Skye. Chcę się z tobą ożenić. Chcę z tobą dzielić wszystko. Zobaczył, że jej łzy napływają do oczu, objął ją ramionami i przyciągnął blisko. - Czy to wszystko nie obróciło się dla nas na dobre, Skye? Kiedy myślimy, że coś straciliśmy, uświadamiamy sobie, ile to coś dla nas znaczy. Gdy usłyszałem, że twój samolot zaginął, chciałem umrzeć. Zrozumiałem, że kocham cię bardziej niż cokolwiek w życiu. Powiedz, że wyjdziesz za mnie, Skye... Pocałował ją delikatnie w czoło. Skye patrzyła na niego. W jej oczach wciąż były łzy, które jednak nie popłynęły Wydawało się, że zastygły, tak jak jej ciało, w zimnym bólu. Nie chciała krzywdzić tego wspaniałego człowieka... Wtedy nachylił się i pocałował ją, tuląc mocno do siebie. Skye czuła pocałunek, choć miała wrażenie, że przygląda mu się z zewnątrz, jak widz. To był przyjemny pocałunek, dobrze znany, oferowany czule i z miłością. Mogła na niego zareagować, mogła z łatwością odpowiedzieć „tak" na propozycję Teda i wtulić się w jego ramiona, a jego

delikatne pieszczoty w końcu by ją rozbudziły. Mogliby zacząć się kochać, i to byłoby przyjemne. Jednak przez cały czas miałaby zamknięte oczy i wyobrażała sobie inny dotyk, innego mężczyznę. Skye odsunęła się od niego. Pewnego dnia będzie musiała zapomnieć o Kyleu. Nauczyć się żyć i kochać na nowo. Ale nie Teda. On ją kochał, a ona mogła go tylko zranić, przysporzyć mu więcej cierpienia. - Nie mogę za ciebie wyjść, Ted - powiedziała, żałując, że nie może płakać, nie może go przygarnąć i sprawić, żeby zrozumiał, jak bardzo jej na nim zależy... Widział łzy w jej oczach; widział ból. Podniósł się i patrzył na nią, a ona wpatrywała się przed siebie. Zagryzł wargę i podszedł z powrotem do okna, gdzie zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w ciemną noc. Wreszcie odezwał się: - Wiem, że sypiałaś z Jaggerem, Skye. Skye aż podskoczyła. Rzuciła szybkie spojrzenie na jego plecy, gdy stał tak, odwrócony przodem do okna. Powiedział to tak łagodnie, ale z taką pewnością. Problem, jak mu to oznajmić, sam się rozwiązał. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, skąd wszyscy mają taką wiedzę. Dla Michaela Jaggera, oczywiście, było to jasne. Ale Lisa... a teraz Ted? Jakby Skye miała napisane na czole: spałam z Kyle em Jaggerem. A może naprawdę aż tak się zmieniła? Czy coś w jej oczach, w jej zachowaniu oznajmiało, że uległa czarowi mężczyzny, który był chodzącym uosobieniem siły wyczuwalnej przez każdego? Nic nie odpowiedziała. Co mogła powiedzieć? Ted wciąż patrzył za okno. Po chwili znowu zaczął mówić; nie oczekiwał odpowiedzi. - Ja to rozumiem, Skye, przynajmniej zdaje mi się, że rozumiem. Czułaś się samotna. Jagger to zdecydowanie atrakcyjny okaz, mówię to szczerze, choć brzmi gorzko. Wydaje się przyzwoitym facetem. Bardzo przyzwoitym. Przypuszczam, że nawet powinienem mu być wdzięczny, i jestem. Pomógł ci przeżyć, dbał o ciebie.

Skye usłyszała jego ciche westchnienie, widziała przygarbione plecy. Po chwili się wyprostował. - Wiem, że z nim sypiałaś, Skye. Rozumiem to i akceptuję, ale trudno mi to znieść. Nic na to nie poradzę, lecz nie chcę nigdy nic o tym wiedzieć. - Wreszcie odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. W jego ciemnych oczach kryło się błaganie. Gdybym tylko mogła cofnąć czas, pomyślała. Mogłabym być wszystkim, czego pragnął. Przełknęła ślinę, wbiła paznokcie w dłonie. Słowa wymknęły jej się pospiesznie, potem popłynęły łzy. - O Boże, tak mi przykro. Tak strasznie przykro. Nie mogę za ciebie wyjść. - Skye - zaczął, podchodząc szybko do niej. Skye wyciągnęła ręce, zatrzymała go gestem. - Nie, Ted, proszę, nie. - Usiłowała coś powiedzieć z wysiłkiem, w końcu wypaliła: - Jestem w ciąży. W pierwszej chwili miał minę człowieka, którego uderzyła cegła - widział, że nadlatuje, ale tylko bezmyślnie się na nią gapił. Jednak szybko się pozbierał i podszedł do niej mimo jej protestów. - Nie dbam o to, Skye. Kocham cię, pokocham też twoje dziecko. Zaczęła wtedy płakać tak, jak nie płakała nigdy w życiu. Głęboki szloch wstrząsał jej drobnym ciałem. On próbował ją przytulić, pocieszyć; nic jednak nie wskórał, a gdy jej się w końcu udało coś wykrztusić, to było: - I tak nie mogę za ciebie wyjść, Ted. Obejmował ją w milczeniu. Po chwili wymamrotał: - Jesteś w nim zakochana, tak? - Ted - wydusiła z siebie Skye - jesteś cudowny, taki, jakiego pragnęłaby każda kobieta, troskliwy, miły, ciepły, delikatny, dobry - Ale nie jesteś we mnie zakochana. - Kocham cię, naprawdę... - Ćśś. Wierzę ci, wiem, że mnie kochasz. Jednak nie jesteś we mnie zakochana. Proszę, Skye, nie patrz w ten sposób. To moja wina.

Miałem cztery lata. Jagger tylko sześć tygodni. Gdybym miał choć trochę rozsądku, ożeniłbym się z tobą cztery lata temu. Byłbym z tobą. Oboje milczeli wpatrzeni w noc. Wciąż ją przytulał, delikatnie, pocieszająco. - I tak się z tobą ożenię, Skye, jeśli chcesz, jeśli chcesz, żeby dziecko miało ojca. - Zawahał się tylko na sekundę. - Jagger jest żonaty - Wiem - powiedziała Skye cicho. - Dziękuję ci, ale nie. - Więc co zrobisz? - Jeszcze nie wiem. Wrócę na razie do pracy - odpowiedziała z żałosnym uśmiechem. - A potem może wyjadę i pomieszkam trochę z Virginią. Wystarczy, żeby ludzie o mnie zapomnieli. - Jagger się dowie. Skye wzruszyła ramionami. - Jakoś sobie z tym poradzę, jeśli tak się stanie. - A abor... - Nie mogłabym. - Tak myślałem. Znów zapadło milczenie, ale już bardziej swobodne. Na szczęście pozostała im przyjaźń, która powstała z popiołów czegoś, co mogło zaistnieć, lecz okazało się niemożliwe. Ted podniósł się do wyjścia. Pocałował ją w czoło. - Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebować. Zawsze ci pomogę. Skye kiwnęła głową; gardło miała zbyt ściśnięte, żeby się odezwać. Doszedł do drzwi. - Ted. Odwrócił się. W oczach miał łzy. Po co go zatrzymuje, przedłuża jego udrękę? - Przepraszam, Ted. Naprawdę, tak mi przykro. Rzucił jej smutny, wymuszony uśmiech. - Niech ci nie będzie przykro. Bądź zawsze sobą, Skye - uczciwą, ciepłą i piękną. Nic nie poradzisz, że kochasz jego. Ty nie możesz tego zmienić i ja nie mogę. W każdym razie nie teraz. Ale jeśli kiedyś zechcesz znowu spróbować, będę gotowy

Wyszedł. Skye przez wiele godzin wpatrywała się w noc za oknem. Modliła się, żeby Ted znalazł kobietę, która obdarzy go taką miłością, na jaką zasługiwał. I myślała z bólem, jaka jest głupia, że rezygnuje z takiego mężczyzny, wybierając pustkę, którą obiecywała przyszłość. Chyba że Kyleowi faktycznie zależy na niej, chyba że ją kocha, chyba że Lisa zwróci mu wolność... Krótko mówiąc, chyba że zdarzy się cud.

26 września, San Francisco Z okna swego biura Kyle widział most błyszczący w słońcu. Wpatrywał się weń, w zamyśleniu żując końcówkę ołówka. Po powrocie z wyspy spędził miesiąc w Australii, a teraz, od miesiąca, usiłował skontaktować się ze Skye. Rozmawiała z nim tylko raz - bardzo chłodno. Zapytała o jego rodzinę, a potem o ż o n ę . Powiedział jej, że u rodziny wszystko w porządku i że przypuszcza, że u Lisy też. - Ona wciąż j e s t twoją żoną? - Tak-ale... Nie miał szans dodać nic więcej. Skye oznajmiła mu, że musi odebrać inny telefon. Nie wróciła już na linię. Od tej chwili z dziesięć razy rozmawiał z jej sekretarką; dalszych dwadzieścia razy wysłuchał komunikatu nagranego na jej sekretarce automatycznej. Nie miał zamiaru czekać dłużej. Jego źródła informowały go, że ona już się nie widuje z Tedem Trainorem. Gdy skończy rozmowę, którą musi teraz odbyć, sam się skontaktuje z Trainorem, a potem poleci do Nowego Jorku. Nie chciała podejść do telefonu, ale do cholery, musi się z nim zobaczyć. Musi, bo inaczej, jeśli będzie trzeba, zaknebluje tę cholerną sekretarkę i wyważy drzwi jej biura. Zadźwięczał interkom. Nacisnął guzik po lewej stronie dużego dębowego biurka.

- Tak? - Przyszła pani Jagger, proszę pana. - Niech wejdzie - rzucił Kyle ponuro. Wstał, czekając na Lisę. Weszła z klasą, jak mógł się spodziewać; wydawała się unosić na fali drogich francuskich perfum. Na kapeluszu miała liliowe pióro, co, jak przypuszczał, było szykowne. Włosy elegancko uczesane; z jej postawy biła pewność siebie. - Cześć, Liso - powiedział spokojnie, zadowolony, że choć raz to on ma dla niej bombę. - Dziękuję, że przyszłaś. Zamknęła drzwi za sobą, zrobiła efektowną pauzę, zatrzymując się, po czym przeszła z wdziękiem po jasnobrązowym miękkim puszystym dywanie. Kyle miał prosty gust. Jedna nowoczesna sofa w kolorze pasującym do biurka otaczała je z dwóch stron. Lisa rozsiadła się, obserwując go. - Zostałam wezwana - mruknęła z sarkazmem. - Więc jestem. - Powoli zdjęła rękawiczki, palec po palcu. - Rozumiem, że dostałeś wiadomość od moich prawników? Nie zgadzam się na żaden proces. -Uśmiechnęła się uroczo. - Wierzę, że możemy jeszcze naprawić nasze małżeństwo. Kyle uśmiechnął się, równie miło. Zajął znów miejsce za biurkiem i stukał w nie ołówkiem, który wcześniej gryzł. - Moi prawnicy przekazali mi twoją odpowiedź, Liso. - Mam nadzieję, że nie wezwałeś mnie tutaj, żeby mi grozić, Kyle? Wiesz, jak sędzia by to ocenił. - Muszę przyznać, że faktycznie rozważałem, czyby cię nie udusić i nie ponieść konsekwencji tego czynu, bo może nawet byłoby warto. Jednakże nie poprosiłem cię tutaj, żeby ci grozić. To jest tylko bardzo uprzejme ostrzeżenie. Nie chcesz rozwodu - myślę, że nie musimy go przeprowadzać. Widzisz, sądzę, że możemy nasze małżeństwo unieważnić. - Unieważnić! - Tak. Widzisz, Liso, małżeństwo to kontrakt. Kontrakt można zerwać, jeśli któraś ze stron została wprowadzona w błąd. Na przykład żona świetnie wie, że jest w ciąży z innym mężczyzną, i nie informuje o tym fakcie męża...

- Nie zrobisz tego! - Spokój Lisy zniknął; zerwała się z sofy, jej piękną twarz wykrzywił grymas wściekłości. - Nie zrobisz tego! Wtedy Chris... wtedy Chris by... Nie! Nie możesz tego zrobić! Nie uda ci się. Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat. Żaden sędzia na świecie nie unieważni tego małżeństwa. Kyle wiedział, że musi zachować śmiertelny spokój. Żeby po mistrzowsku zablefować. - Nie licz na to, Liso. Nie wspominałbym o tym, gdyby moi prawnicy nie zapewnili mnie, że to jest wykonalne. - Nie zrobisz tego Chrisowi. Wiem, że nie zrobisz. Dowiedziałby się, że nie jesteś jego ojcem, nie wierzę, że zrobiłbyś to jemu - albo sobie. Nie chcesz chyba ryzykować, że stracisz Chrisa... - Chris ma dwadzieścia lat, Liso. Jest dorosły. Dostatecznie dorosły, żeby podejmować własne decyzje... - Znienawidzi cię, jeśli uznasz go oficjalnie za bękarta! Kyle uchwycił się brzegu biurka. Pod jego dopasowanym garniturem naprężyły się mięśnie. Chwycił jeszcze mocniej. Nie może wpaść w szał... - Liso, to ja byłem przy Chrisie, gdy uczył się chodzić, gdy powiedział pierwsze słowo, gdy budził się w nocy, bo miał koszmary... Czy musimy o tym dyskutować? Myślę, że Chris zrozumie. - On jest wciąż moim synem, Kyle. Nieważne, co robiłeś, gdy był mały, znienawidzi cię, jeśli mnie odrzucisz i ogłosisz, że jest bękartem. Poza tym nie jestem pewna, czy masz prawo to zrobić! - Liso, zachowujesz się jak wzgardzona westalka. Zapominasz, że Chris pamięta nie tylko to, również różne rzeczy, które ty robiłaś. Nie byłaś przesadnie dyskretna. Nigdy nie ukrywałaś przed nim swoich romansów. - Kyle urwał i westchnął z rozdrażnieniem. - Nie chcę się z tobą kłócić. Przeszłość minęła. Nie chcę cię krzywdzić; nikogo nie chcę krzywdzić. Ale chcę to zakończyć. Pomyśl o tym. Jeśli uda mi się przeprowadzić unieważnienie, zostaniesz z niczym. Jeśli podpiszesz

papiery, które wyplączą nas z tego małżeństwa w ciągu dwóch miesięcy; dostaniesz połowę mojego majątku. Wybieraj. - Blefujesz, Kyle. - Czyżby? - Uniósł brew z uprzejmym uśmiechem. Tak, blefował. A może nie? W tym momencie sam nie wiedział. Przez długie godziny rozmyślał o tej konfrontacji. Kochał syna nad życie - to, co rozważał, było niemal bluźnierstwem. Chris j e s t jego synem. Nieznośnie bolesna była sama myśl o tym, co chce zrobić... Ale tylko taka mu przychodziła do głowy. A groźba to jedynie słowa. Dobry Boże, co by Chris sobie pomyślał? Kyle zastanawiał się, czy może stracić syna. Dla niego więzy krwi nie miały znaczenia, lecz może miały dla Chrisa? Nie, pomyślał Kyle, dobrze znał tego chłopca i wierzył w niego. Ale co pomyśli Chris? Jak się będzie czuł? Och, Chris, nie chcę, żebyś się kiedykolwiek dowiedział. Wybacz mi, że w ogóle pomyślałem o takim szantażu. Tak naprawdę nie mogę znieść myśli, że mógłbyś poznać prawdę, a co dopiero usłyszeć, że chcę zrobić z ciebie bękarta. Tak, to był blef. Ale Lisa nie mogła o tym wiedzieć. Musiała uwierzyć, że każde jego słowo jest prawdziwe. Chyba czytała w jego myślach. Uśmiechnęła się, obserwując go, i powtórzyła: - Blefujesz, Kyle. - Tak? - S p o k o j n i e , ostrzegł sam siebie. Uniósł brew w uprzejmym uśmiechu. Ołówek wciąż leżał na biurku. Podniósł go i bawił się nim od niechcenia. - Daję ci dokładnie dwa tygodnie na podjęcie decyzji. Podpisz te papiery do dziesiątego października albo zaciągnę cię do sądu na sprawę o unieważnienie. Lisa wstała i patrzyła na niego z wyzwaniem w oczach. - Czemu się tak spieszysz, Kyle? Czy mała Skye dała ci jakieś ultimatum? - Nie widziałem się ze Skye od pobytu na Igui. To jest wyłącznie mój wybór.

- Rozumiem. Skye nie chce cię widzieć, dopóki nie będziesz wolny Szkoda, Kyle, bo akurat tu masz rację - nie obchodzi mnie, czy sypiasz z tą kobietą. Ale myślę, że ona po prostu chce się nazywać „pani Jagger". Nie mam zamiaru jej na to pozwolić. Możesz ze mną walczyć, ile chcesz, Kyle, a ja i tak przetrzymam cię w sądach całe lata. Dobiorę się nawet do udziałów w Executive Charters. I jak na tym wyjdziesz? Ona nie zgodzi się na rolę twojej kochanki. Chociaż gdyby jej zależało na tobie - a nie na pieniądzach i władzy - byłaby tu z tobą, nie uważasz? Ale ty nie możesz jej dać tego, czego chce. Więc musisz tu siedzieć, a ona tymczasem oplata swoje śliczne nóżki wokół tego producenta... - Wynoś się! - Ołówek złamał się w palcach Kyle a; postanowienie, że zachowa spokój, zakończyło się rykiem. Wstał znowu; Lisa miała na tyle rozsądku, żeby zrobić to samo i wycofać się powoli w stronę drzwi. - Tu cię boli, co, Kyle? - wyrzuciła z siebie. - Nie mam zamiaru słuchać twoich złośliwych i wulgarnych słów, Liso. Powtarzam, w y n o ś s i ę . Dostałaś wybór. Teraz wyjdź, zanim rozwiążę wszystkie problemy, łamiąc ci kark. W jego głosie znowu zabrzmiał spokój. Miał w sobie coś ostatecznego, coś, co dotarło do Lisy. Podeszła szybko do drzwi i położyła dłoń na klamce, zanim rzuciła ostatnie ostrzeżenie: - Spróbuj ją tu sprowadzić, Kyle. Sprawdź, czy jest warta tego wszystkiego, przez co masz zamiar przejść, żeby ją zdobyć. Zobacz, czy zależy jej na tobie na tyle, żeby z tobą sypiać, a odkryjesz, że jest jak wszystkie twoje panienki. Znużysz się nią, gdy ujrzysz, jak Executive Charters się rozpada... Urwała gwałtownie i otworzyła szeroko drzwi, bo Kyle ruszył w jej kierunku. Pod opalenizną widać było bladość gniewu. Mięśnie chodziły mu w szczęce; usta miał zaciśnięte w wąską, ponurą linię, w ruchach czuło się napięcie. - Idę, Kyle. Tylko pamiętaj, co ci powiedziałam. Wyszła; drzwi się zamknęły. Lisa nie była głupia. Wiedziała, że nadużyła jego cierpliwości.

Kyle zatrzymał się w miejscu. Zamknął oczy pragnął, żeby wściekłość ustąpiła. Stał tak całkiem nieruchomo przez kilka sekund, oddychając wolno i regularnie. Wrócił do biurka. Patrzył na raporty z bezowocnego śledztwa w sprawie zrabowanego złota, na papiery ułożone w wysoką stertę na biurku, czekające na jego podpis. Nie widział nic - oprócz wizji, jaką zaszczepiła Lisa w jego głowie. Skye... naga... uśmiechająca się kusząco... wyciągająca ramiona... Przeczesał włosy palcami, przycisnął je mocno do skroni. Włączył interkom. - Jennie, powiedz Michaelowi, że za godzinę wylatuję - załatw mi pozwolenie na lądowanie na lotnisku Kennedy'ego. Potem połącz mnie z Nowym Jorkiem. Z Tedem Trainorem. Za wszelką cenę złap mi go. Nie łącz żadnych innych rozmów. - Tak, proszę pana. Kyle zmusił się, żeby zająć się papierami na biurku. Przeglądał faktury i mapy tras, marszczył brwi, te z problemami odkładał na bok, podpisywał te, na które wyrażał zgodę. Czas mijał, a on nie przestawał pracować. Interkom zabrzęczał. - Pan Trainor na linii, panie Jagger. Kyle nie bawił się w uprzejmości. - Trainor? - Tak? - padła podejrzliwa odpowiedź. - Przylatuję do Nowego Jorku. Zobaczyć się ze Skye. O ile się orientuję, wy już się nie spotykacie. To prawda? Nastąpiła długa chwila wahania. - To nie twoja sprawa, Jagger. - Dlaczego? Znowu wahanie. - Skye jest moją przyjaciółką. Jeśli chcesz dostać odpowiedź, musisz ją zapytać.

- Chciałem tylko, żebyś wiedział, że przyjeżdżam. I że zamierzam się zobaczyć ze Skye. - Nie mogę cię powstrzymać, Jagger. Powinieneś się był z nią zobaczyć wcześniej. Jednak powiem ci coś. Poprosiłem ją, żeby za mnie wyszła. Odmówiła... ze względu na pewne okoliczności. Ale dbaj o nią, Jagger, bo ja wciąż czuwam. - Co to ma znaczyć? Przeciągłe westchnienie. - Musisz z nią porozmawiać, Jagger. Nie jestem upoważniony, żeby mówić więcej. - Dobra, Trainor. - Kyle zawahał się na moment. - Dziękuję. Po drugiej stronie zapadła cisza. - Proszę - powiedział w końcu Ted. Godzinę później Kyle leciał już na wschód. 26 września, Nowy Jork Skye podniosła wzrok, gdy Lucy Grant wpadła do jej gabinetu, z konsternacją na okrągłej, miłej twarzy. Jej siwiejące włosy sterczały na wszystkie strony, jakby rwała je sobie z głowy. - Skye, kochana, wiem, że jesteś zajęta projektami dla pani Rathstadt, ale pani de Vintner doprowadza mnie do szału! Powiedziała, że ma nadzieję, że jej egipskie kolczyki będą dwudziestoczterokaratowe, a ja próbowałam jej wytłumaczyć, jaki to ciężar, lecz ona w ogóle mnie nie słucha. Skye roześmiała się i odłożyła ołówek. - Ja z nią porozmawiam, Lucy. Na której linii? - Na siódmej - powiedziała Lucy z wdzięcznością. - Wiem, sekretarki powinny chronić szefów, ale naprawdę, kochana, ta kobieta... Skye machnęła ręką. - Znam panią de Vintner. Ty spróbuj się skontaktować z panią Rathstadt. Projekt dla niej będzie gotowy dziś po południu.

Lucy wyszła z westchnieniem ulgi. Skye podniosła słuchawkę, serdecznie wypytała o zdrowie pani de Vintner, po czym zaczęła wyjaśniać, że kolczyki, które sięgały pani de Vintner niemal do ramion, muszą mieć obręcze z osiemnastokaratowego złota. Miedź w obręczach wzmocni je. Dwudziestoczterokaratowe złoto mogłoby nie utrzymać ciężkich kolczyków, które razem ważyły całą uncję. Pani de Vintner w końcu dała się przekonać. Skye odłożyła słuchawkę, oparła czoło na rękach, po czym wstała, przeciągnęła się i pomasowała sobie krzyż. Podeszła do okna, odsunęła bladoniebieskie zasłony i wyjrzała na ulicę, daleko w dole. Energicznie kłębiący się ludzie wyglądali jak stada mrówek. Było dopiero wczesne popołudnie, ale samochody już się wlokły w gęstym wiecznym korku. Zakręciło jej się w głowie od patrzenia w dół i zamknęła oczy, żeby zwalczyć falę mdłości. Była taka zmęczona. Lekarz obiecywał jej, że nudności wkrótce miną, lecz jakoś nie mogła się doczekać tego „wkrótce". Ciąży nie było jeszcze widać, ale, do cholery, czuła ją! Była szczupła, więc brzuch nabrał już lekkiej wypukłości, i coraz częściej łapała się na tym, że go dotyka. Może to szaleństwo, jednak już była zakochana w tej małej istotce, którą tam nosiła. Ta miłość rekompensowała jej cały dyskomfort. Ale nie samotność. Zagryzła wargę, rozmyślając, ile razy dzwonił Kyle. Za każdym razem, gdy słyszała jego głos, z każdą nagraną wiadomością coraz bardziej wściekły, kusiło ją, żeby podnieść słuchawkę, żeby mu powiedzieć, że go potrzebuje, że go kocha, że nie dba o nic, tylko żeby z nią był. Nie podnosiła słuchawki. Wbijała paznokcie w dłonie, żeby się powstrzymać. Podjęła pewne decyzje. Gdyby Kyleowi faktycznie na niej zależało, toby przyjechał... A ona nie chciała, żeby był z nią, bo czuje się zobligowany. Nie chciała, żeby przechodził stres i przykrości związane z pozbyciem się Lisy po to, by zostać złapany w kolejne małżeństwo z przymusu, jak to pierwsze, tak nieudane. Skye odeszła od okna i wróciła do biurka, usiłowała skoncentrować się na projektach. Koncentracja jednak nie nadchodziła. Znowu

zamknęła oczy Miło było pogrążyć się w marzeniach. Gdy zamykała oczy, przypominała sobie świeżą bryzę znad oceanu, to, jak budziła się przy szumie fal, czuła piasek między palcami stóp, wiedziała, że Kyle jest blisko i że tam istnieją tylko dla siebie nawzajem. Otworzyła oczy Chyba zwariowała - żałuje, że nie jest na wyspie bezludnej i nie walczy z żywiołami! Westchnęła. W przyszłym miesiącu poleci do Sydney i zostawi firmę Delaney Designs pod opieką Lucy. Virginia wyjechała już miesiąc temu, a Skye bardzo brakowało jej towarzystwa. W Sydney mogła znaleźć anonimowość i nadal zajmować się pracą nad projektami... Spojrzała na projekt dla pani Rathstadt. Suknia opadała do ziemi gęstymi fałdami, szyja była naga, dekolt głęboki, podtrzymywany cienkimi ramiączkami. Pani Rathstadt chciała, żeby jej biżuteria była śmiała i rzucająca się w oczy. Sama była olśniewającą, dostojnie wyglądającą kobietą. Potrafiła nosić najodważniejsze projekty z prawdziwą klasą. Skye nałożyła przezroczystą folię na oryginalny rysunek i przystąpiła do pracy Nagi dekolt prosił się o ciężki złoty naszyjnik ze szmaragdowym wisiorem, żeby wydobyć i zaakcentować intensywność zieleni sukni z delikatnego chińskiego jedwabiu. Niemal udało jej się osiągnąć stan koncentracji, z którego wyrwała ją Lucy, wpadając znowu do gabinetu. - Skye, strasznie przepraszam, ale ten pan nalega, żeby się z tobą zobaczyć... Przez ułamek sekundy serce Skye zabiło mocniej. Była pewna, że to Kyle, że nareszcie się zjawił, i że powinna się denerwować, bo nie chce się z nim zobaczyć, bo nie mogą być razem, lecz była tak szczęśliwa, bo tylko chciała go znowu zobaczyć, popatrzeć na niego i przypomnieć sobie, jaki jest. To nie był Kyle. Był to nijaki człowieczek w burym uniformie z jakąś plakietką na piersi. - Panna Skye Delaney - Tak, to ja. O co...

Człowieczek wepchnął jej w dłoń jakąś kopertę, odwrócił się tak szybko, jak się zjawił, i zniknął za drzwiami gabinetu, zamykając je za sobą. Skye gapiła się za nim, spojrzała na oszołomioną i bardzo zdenerwowaną Lucy, potem znowu na kopertę. Wzruszyła ramionami i otworzyła ją. Przed oczami zawirowały jej terminy prawnicze. - O co chodzi? - Nie jestem pewna - wymamrotała Skye zdezorientowana. - Wygląda na to, że wzywają mnie, żebym się stawiła przed sądem australijskim! - Dlaczego? Skye zmarszczyła brwi i przygryzła wargę. Nigdy nie rozmawiała o złocie znalezionym na wyspie, ani z Lucy, ani z Tedem czy Virgi-nią. Jako że jej myśli bezustannie zajmowały wspomnienia - co prawda, gorzkie - niemal zapomniała o złocie. Wiedziała, że Kyle poleciał do Australii, ale o złocie nigdy nie wspominał. Prawdę mówiąc, nie dała mu szansy - Nie jestem pewna - odpowiedziała. - Lucy, połącz mnie natychmiast z Harrym Dunbartem, dobrze? Pół godziny później Skye była wściekła, sfrustrowana, pełna niedowierzania - i gotowa płakać, użalając się nad sobą. - Jestem obywatelką amerykańską! - ciskała się, rzuciwszy nienawistną kopertę z obrzydzeniem na biurko. - Cholera, rozbiłam się w samolocie, tkwiłam na jakiejś parszywej wyspie, nie wiedząc, czy w ogóle przeżyję, a teraz to! Jakiś urzędniczyna z lotniska twierdzi, że ta walizka znalazła się na pokładzie w moim bagażu! Powinnam była pozwać Executive Charters i zażądać odszkodowania, co do pensa... - Skye, uspokój się - łagodził Harry Dunbart, pocierając skronie nerwowo. - Executive Charters nie ma z tym nic wspólnego. A ty nie jesteś tak naprawdę o nic oskarżona. Chcą cię jeszcze przesłuchać. - Nie chcę już odpowiadać na jakiekolwiek pytania! To ja byłam ofiarą! Ja...

- Skye - przerwał Harry - rozumiem, masz rację. Ale ofiary często cierpią. I obawiam się, że jeśli nie pojawisz się na tym przesłuchaniu, mogą wystąpić o twoją ekstradycję, a odmowa współpracy będzie źle widziana. I tak planowałaś w przyszłym miesiącu polecieć do Sydney Dojadę do ciebie, jak się da najszybciej. - Inaczej mówiąc, Harry, uważasz, że muszę jechać. Zatroskany Harry masował łysinę tak mocno, że Skye zaczęła się obawiać, że niedługo domasuje się do kości. - Jestem radcą prawnym firmy, Skye, tego rodzaju sprawa mnie trochę przerasta. Ale owszem, uważam, że musisz jechać. Znajdę ci najlepszego adwokata. Mamy kilka tygodni... - Nie, Harry, pojadę dzisiaj. U Virginii będzie mi łatwiej zrozumieć, co się dzieje. Spotkamy się w Australii. - Skye, to szaleństwo, nie musisz wyjeżdżać dzisiaj. - Właśnie, że muszę. Jestem zbyt oburzona, żeby robić cokolwiek innego! Niepocieszony Harry wyszedł, obiecując, że będzie dobrze przygotowany, gdy przyleci do Australii. Skye zawołała Lucy i kazała jej zorganizować natychmiastowy wyjazd. - Natychmiast? Skye, linie lotnicze... - Zadzwoń do Executive Charters - powiedziała Skye z goryczą. -Ich motto to .Wszędzie o każdej porze!". Nowojorskie biuro Executive Charters było niemal tak duże jak centrala w San Francisco. Skye udało się zorganizować wylot za dwie godziny Weszła na pokład learjeta niesamowicie podobnego do tego, który nie tak dawno sprawił, że wylądowała na Południowym Pacyfiku. Pilot był uprzejmym człowiekiem w średnim wieku o jasnoniebieskich oczach i miłym uśmiechu, a nie niezwykle zasadniczym facetem o zimnym zielonym spojrzeniu, który kiedyś ledwie omiótł ją wzrokiem, zanim zasiadł za sterami, po czym zafundował jej podróż z najdłuższym objazdem w jej całym życiu. Z dala od biura, z dala od ludzi Skye zamknęła oczy i odchyliła głowę na pluszowe oparcie. O Boże, to nie było fair. Jej życie zostało

rozdarte. Zaszła w ciążę z żonatym mężczyzną, jednak nauczyła się z tym sobie radzić, wiedziała już, dokąd zmierza. Ale teraz ta sprawa. To po prostu nie fair. Pod zamkniętymi powiekami zakręciły jej się łzy. Zastanawiała się, czy Kyle będzie musiał polecieć do Australii. I czy okaże się świadkiem obrony czy może oskarżenia? Dzień Lucy Grant nie należał do udanych. Zamartwiała się o Skye, wyczerpana rozgardiaszem wynikłym z pospiesznego wyjazdu szefowej i zdenerwowana z powodu odpowiedzialności za firmę, którą musiała przejąć. Pani Rathstadt niedługo przyjdzie, żeby zaaprobować projekt, który Skye ledwie skończyła. Dzięki Bogu, już prawie wszystko na dziś. Lucy zaczęła sprzątać swoje biurko i przygotowywać je na następny dzień pracy. Zbierała skrupulatnie plik faktur, gdy nagle wydała okrzyk, a papiery frunęły w górę, bo otworzyły się drzwi i niczym tornado wpadł jakiś mężczyzna. - Do pani Delaney - oświadczył surowo, nie dostrzegając chaosu, jaki spowodowało jego gwałtowne wtargnięcie. Lucy gapiła się na niego oniemiała. Nigdy nie widziała człowieka, który by emanował aż taką energią. Był uderzająco przystojny, choć tego można by nawet nie zauważyć. Wyczuwała w nim siłę, coś, co fascynowało, promieniowało z muskularnego ciała, poruszającego się ze zwinnością rysia. Patrzyła mu w zielone oczy, nie mogąc znaleźć słów, oszołomiona jego nagłym wtargnięciem i przytłaczającą obecnością. To przecież tylko mężczyzna, pomyślała, wysoki, wyjątkowo przystojny gdyby nie ta aura! To był oczywiście Jagger; Lucy wreszcie opamiętała się i uświadomiła to sobie. Widziała przecież jego zdjęcie, gdy odnaleziono Skye; powinna była rozpoznać od razu ten głos, bo tyle razy odrzucała jego telefony. Lucy wreszcie udało się zamknąć usta.

- Nie ma jej - wyjąkała. - Nie spodziewałem się usłyszeć nic innego - rzucił niecierpliwie, minął ją i podszedł do drzwi z tabliczką „Skye Delaney". Wszedł do gabinetu, przeszukał go pospiesznie i wrócił do Lucy - Gdzie ona jest? Nie uda jej się już dłużej ukrywać. Znajdę ją, a jeśli nie, pani i ja będziemy tu siedzieć, aż ona wróci. Oczy Lucy rozszerzyły się. Oczywiście, on myśli, że to kolejny wybieg... - Och, panie Jagger, jej tu naprawdę nie ma! - wykrzyknęła. A potem opowiedziała mu, że Skye została wezwana przed sąd i w pośpiechu wyszła, żeby złapać samolot do Sydney. - Cholera jasna! - mruknął, najwyraźniej zaszokowany tą wiadomością. - Mam tam na miejscu z dziesięć osób, które pracują nad tą sprawą, a nic nie wiedziałem, że znowu ją wezwali... - Jego głos się zmienił; Kyle wydawał się sfrustrowany i zmartwiony, ale rzucił jej smutny uśmiech. Zniewalający, pomyślała Lucy Skye jest idiotką. Co z tego, że on ma żonę. - Proszę posłuchać... - zaczął. - Lucy - przerwała. - Lucy Grant. - Posłuchaj, Lucy - poprawił się, rozjaśniając twarz w kolejnym zniewalającym uśmiechu. - Pomogę ci pozbierać te papiery - zaczął podnosić porozrzucane faktury - a ty zadzwoń do mojego nowojorskiego biura. Powiedz im, że Kyle Jagger potrzebuje zatankowanego learjeta za trzydzieści minut. I pozwolenia na lądowanie w Sydney Poczekaj - albo lepiej powiedz im, że chcę pilota. Matthewsa, jeśli jest wolny Nie chcę przylecieć zmęczony. - Tak jest! - odpowiedziała Lucy, poddając się jego naturalnemu autorytetowi z większą niż zwykle sprawnością. - Proszę sobie nie zawracać głowy tymi papierami. Dam sobie radę... Już go nie było, wymaszerował tym samym szybkim, zdecydowanym krokiem, którym przyszedł. Lucy wykonała niezbędne telefony, a potem opadła na krzesło przy biurku, zapominając o fakturach, zapominając o pani Rathstadt.

Wstrząsnęło nią to niezwykłe zjawisko, miała wrażenie, że otarła się o tornado - które łatwo mogło stać się obiektem marzeń każdej ko biety. Zastanawiała się przez chwilę, czy Skye zdaje sobie sprawę, że takie zielonookie tornado kocha ją nad życie. Miała nadzieję, że wszelkie problemy i zamęt wkrótce miną, i pozostaną już tylko marzenia.

12 28 września, Sydney, Australia - Bardzo mi przykro, panie Jagger - przepraszał szczerze młody urzędnik. - Próbowaliśmy się z panem skontaktować, ale pan już wyjechał. Nasz telegram po prostu nie zdążył do pana dotrzeć. A przesłuchanie panny Delaney odbędzie się dopiero za dwa tygodnie. Nie oskarżyliśmy jej jeszcze o nic. - Jednak wiecie, że oskarżycie po przesłuchaniu, prawda? - zapytał Kyle. Postanowił dowiedzieć się dokładnie, o co chodzi, w biurze prokuratora przed skontaktowaniem się ze Skye, a teraz odkrywał ze ściśniętym sercem, że będzie miała proces. Cholera, czuł się wściekły i bezradny! Spędził tu wcześniej kilka tygodni, badając tropy, które do niczego nie doprowadziły. Sprawdzał banki, instytucje celne, lotnisko -na próżno. A teraz jakiś nieznany urzędnik zeznał pod przysięgą, że ta czarna walizka była częścią bagażu panny Delaney. Młody urzędnik pokiwał głową ze smutkiem. - Sądzę, że zostanie oskarżona, sir. Przemyt na skalę międzynarodową to bardzo poważne przestępstwo... - Ona tego nie zrobiła! - warknął Kyle i zaraz pożałował swego szorstkiego tonu. Urzędnik za biurkiem niewiele miał wspólnego z tą sprawą. - Przecież nie uszkodziłaby samolotu, którym leciała poprawił się spokojniej. - Nie, sir, uważamy, że ktoś jeszcze brał w tym udział. To znaczy. .. - oficer szybko przełknął ślinę panna Delaney jest z całą pewnością niewinna, wina musi zostać udowodniona... - Ona jest niewinna i jej niewinność zostanie udowodniona - powiedział Kyle ponuro. - Dziękuję zwrócił się do urzędnika. - Niech pan powie porucznikowi, że wrócę rano, żeby się z nim zobaczyć.

- O, tak, panie Jagger, jestem pewien, że on by tu był, gdyby wiedział, że pan przyjdzie. Kyle kiwnął głową i odwrócił się, żeby wyjść z tego schludnego, czystego biura. W Nowym Jorku zaczynała się jesień, natomiast do Australii niedawno zawitała wiosna. Nawet na ruchliwym odcinku w centrum Sydney kwitło mnóstwo kwiatów. Niestety, Kyle nie miał czasu kontemplować piękna tego dnia. Zamierzał pojechać wypożyczonym volvem na drugą stronę Harbour Bridge na ustronne przedmieścia, gdzie według książki telefonicznej mieszkała Virginia Delaney. Podczas jazdy poczuł, że ogarnia go chłód. Władze kierowały się tą samą logiką, jaką kiedyś on. Skye była jedyną pasażerką samolotu. Nie była winna. Wiedział, że nie jest winna. Jednak jeśli jest coś, co ona wie... Czy została w jakiś sposób wykorzystana? Czy on powinien teraz dokonać konfrontacji? To nieważne, powinien czy nie powinien. Nie widział się z nią od ponad dwu miesięcy. Przez cały ten czas nie było dnia, nie było godziny, żeby o niej nie myślał... Nagle zdał sobie sprawę, że się denerwuje. Dwa miesiące doprowadziły do ochłodzenia stosunków między nimi, ponadto mieli problemy, które wydawały się nie do rozwiązania. Zanosiło się na to, że Lisa udowodni mu blef. Poza tym on nigdy nie potrafiłby skrzywdzić Chrisa. Jakimś cudem będzie musiał spróbować przetrzymać Skye przez te gorzkie miesiące, może nawet lata, walki z Lisą. A to wszystko na nic się zda, jeśli nie odkryją, kto wniósł złoto do samolotu. * ** Ubrana w białą flanelową podomkę Skye leżała przed kominkiem w salonie Virginii, zniechęcona, zapatrzona w płomienie, z roztargnieniem gładząc miękkie futro Muffa, persa swojej bratowej. Nie pamiętała, kiedy była tak przygnębiona ani zmęczona w całym swoim życiu, chyba że tamtego dnia na plaży.

Nie chciała pamiętać tamtego dnia. Przypominał jej o Kyleu. Myśląc o nim, tęskniła i cierpiała. Pomyślała o tym, że on też uważał ją za przemytniczkę, i o tym że w Australii też wszyscy uważają ją za pospolitą przestępczynię, i że on prawdopodobnie wie, co się dzieje, i nie przyszedł jej z pomocą. Złoto. Zamknęła oczy przed ciepłymi płomieniami właśnie w tym kolorze. Ostatnio znienawidziła złoto. Samolot, którym leciała, rozbił się z powodu złota, obawiała się o własne życie z powodu złota, zakochała się w Kyleu i zaszła w ciążę przez złoto i teraz była tutaj, nieszczęśliwa, zastanawiając się, czy resztę młodości spędzi w więzieniu - wszystko przez złoto. W tej sytuacji odpłynęła z niej cała wola życia. Zadźwięczał dzwonek do drzwi. Słuchała go bez zainteresowania. Potem przypomniała sobie, że Virginia wyszła po zakupy. Skye nie obchodziło, kto przyszedł. Ktokolwiek to jest, zaraz sobie pójdzie. Jednak hałas nie milknął, i gdy groziło jej, że nieustanne brzęczenie przyprawi ją o ból głowy, z trudem pozbierała się, przeszła przez przytulny salon na korytarz i otworzyła z rozmachem drzwi. Gdy ujrzała chmurną twarz Kylea, instynktownie się cofnęła i usiłowała zatrzasnąć drzwi. On złapał je jedną ręką i popchnął je do wewnątrz. - O nie, pani Delaney Teraz już się nie schowasz za automatyczną sekretarką. Skye znieruchomiała, patrząc, jak Kyle zamyka za sobą drzwi. Chwyciła kurczowo podomkę i otuliła się nią szczelniej. Nie pamiętała, że jest taki barczysty, taki wysoki, taki męski... nie pamiętała też, że potrafi mieć taki groźny wyraz twarzy... taki zdeterminowany... taki bezwzględny A jednak wydawał się niemal swobodny. Wyglądał na rozluźnionego, gdy oparłszy się o drzwi, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, przyglądał jej się tym chłodnym, taksującym wzrokiem. Czemu nie? Gdyby zrobił jeden krok, mógłby ją chwycić od razu. A co więcej, miał tę przewagę, że był nieskazitelnie i elegancko ubrany w lekki jasnobrązowy garnitur. Ona wyglądała fatalnie w tej podomce,

z potarganymi włosami... On przygotował się na spotkanie z nią; dla niej jego widok był szokiem. Zagryzła wargę i wyprostowała się. - Kyle - wymamrotała z nutą sarkazmu. - Wejdź. - Już wszedłem - odpowiedział ponuro. A potem wziął ją za łokieć i poprowadził do salonu, jakby był u siebie. - Gdzie jest twoja bratowa? - Poszła na zakupy. Zaraz wróci. Uniósł brew i niemal pchnął ją na sofę. Dla siebie przyciągnął krzesło z prostym oparciem. Postawił je przed nią, usiadł na nim okrakiem i położył łokcie na oparciu. - Wątpię, czy tak zaraz wróci, i tym lepiej. Mamy dużo do obga-dania. Skye wpatrywała się w niego, żałując, że nie jest stosownie, atrakcyjnie ubrana, że nie ma makijażu ani odrobiny pewności siebie. Czy to naprawdę jest ten mężczyzna, z którym przeżyła tyle intymnych chwil? Był taki obcy - taki surowy, taki chłodny. A jednak mimo wszystko chciała wyciągnąć rękę i dotknąć materiału jego marynarki; jego zapach był tak znajomy. Chciała się do niego przytulić... ale jego mina nie zachęcała do tego. Kiedyś byli kochankami, teraz wydawali się sobie obcy. - Powiedz mi wszystko, co wiesz o tym złocie - odezwał się, wpatrując się w nią intensywnie. - Chcę znać każdy krok, jaki zrobiłaś w dniu naszego lotu. Opowiedz o wszystkich, z którymi miałaś jakikolwiek kontakt. O wszystkim, co może dać mi jakikolwiek trop. Skye nie podobał się ton jego głosu. Zesztywniała. - Czemu mnie po prostu nie zapytasz, w którym momencie je ukradłam? - A ukradłaś? - Idź do diabła. Dostrzegła, że on zaciska szczękę, nie było żadnej innej reakcji na jej niezbyt uprzejmą propozycję. - Muszę wiedzieć wszystko, Skye. Wydostanę cię z tego, ale muszę wiedzieć absolutnie wszystko.

Wstała i odtrąciła rękę, którą on wyciągnął, żeby ją zatrzymać. - Niech się pan nie martwi, panie Jagger, nie mam zamiaru prysnąć. Nie jestem stosownie ubrana. Podeszła do kominka, oparła się ze znużeniem o marmurowy gzyms i zaczęła mówić do płomieni: -Nie wiem nic o tym cholernym złocie. Pojechałam na lotnisko prosto stąd. Nie widziałam żadnej czarnej walizki, aż rzuciłeś nią we mnie w szałasie. A tak przy okazji to cześć, tak, dziękuję, mam się bardzo dobrze. - Nie masz się dobrze - stwierdził krótko, ignorując jej przytyk. -Wyglądasz okropnie. - Tak wyglądają podejrzani przemytnicy, nie wiedziałeś? Nie usłyszała, jak wstał z krzesła, a jednak wiedziała, że stoi za nią. Mimo to była zaskoczona, kompletnie nie spodziewała się, gdy objął ją ramionami, a dłonie położył na wysokości jej talii i zaczął je przesuwać szybko od jej piersi do brzucha. - Kyle, pozwól... - Kiedy miałaś zamiar mi powiedzieć? - O czym? - wydała okrzyk, usiłując się wydostać z jego objęć. Jednak jego uścisk był mocny; głos, szepczący jej do ucha, spokojny, ale szorstki. - Daj spokój, Skye! Żyłem z tobą dzień i noc przez sześć tygodni! Nabrałem podejrzeń, gdy tylko cię zobaczyłem, a upewniłem się, gdy cię objąłem. - Kyle - powiedziała Skye cicho - możesz mnie puścić? Zwolnił uścisk i gdy ona wróciła na sofę, zajął jej miejsce przy kominku. - W ogóle nie chciałaś mi powiedzieć, tak? - zapytał ze źle tłumionym gniewem. - Co za różnica. Podszedł do niej rozmyślnie powoli. Ujął jej głowę stanowczym ruchem, tak że musiała spojrzeć mu w oczy Zimny gniew, który w nich dostrzegła, zmroził jej krew w żyłach. - Dlaczego? Planowałaś aborcję?

Nie mrugnęła ani się nie uchyliła. - Nie. Ale skąd jesteś taki pewny że to twoje dziecko? Uśmiechnął się, choć ten uśmiech nie uspokoił jej. - Dałaś kosza Trainorowi - nie spotykałaś się z nim od czasu, gdy wróciłaś do Nowego Jorku. I nie spotykałaś się z innymi mężczyznami. - Skąd wiesz, do diabła? - Kazałem cię śledzić i rozmawiałem z Trainorem. - Ty draniu! Jak śmiałeś mnie śledzić! Kyle wzruszył ramionami, odsunął się, zapalił papierosa. - Musiałem wiedzieć, co robisz. - Jeśli tak bardzo chciałeś wiedzieć, trzeba było przyjechać do Nowego Jorku. Przecież skaczesz po świecie, gdy tylko masz taki kaprys -przelot na drugą stronę kraju to byłaby pestka. Uniósł ironicznie brew. - Rozumiem. Jesteś zła, że nie rzuciłem wszystkiego, żeby za tobą chodzić w dzień i w nocy? - Nie bądź śmieszny - skłamała Skye z godnym podziwu oburzeniem. - Nie, pewnie nie - powiedział Kyle z nutą goryczy - Ale wie pani co, pani Delaney, chciałem tak zrobić. Tylko mój brat przypomniał mi, że mam parę własnych problemów do rozwiązania, zanim wrócę do ciebie. - Tak? I co, rozwiązałeś je? Czy jesteś tutaj z powodu złota? - Skye, nie wiedziałem nic o tym, aż przyleciałem do Nowego Jorku i dowiedziałem się, że cię tam nie ma. Spędziłem w Australii miesiąc - stracony miesiąc - w nadziei, że coś odkryję. Kolejny miesiąc poświęciłem nadrabianiu zaległości w mojej niestety zaniedbanej firmie - i próbowałem się uporać z moim życiem osobistym. Miesiąc, dodam, w którym nie chciałaś ze mną rozmawiać. Skye spuściła wzrok i przeniosła uwagę na Muffa, który postanowił otrzeć się o jej nogi, domagając się uwagi. Podniosła kota, czując, że serce bije jej mocniej. Jednak chciał do niej przyjechać... Przygryzła wargę. Ted! Mówi, że rozmawiał z Tedem. Kiedy? Co Ted mu powiedział? Czy on wiedział o dziecku i odszukał ją dlatego, że wiedział?

- Ted zadzwonił do ciebie? - zapytała, starając się, żeby jej głos brzmiał swobodnie. - Ja do niego. - Dlaczego? - Żeby mu powiedzieć, że jadę do ciebie. Skye odwróciła się, żeby znowu na niego spojrzeć. Nie dało się nic wyczytać z jego granitowej twarzy - A co chciałeś osiągnąć, jadąc do mnie? - Chciałem cię zabrać ze sobą do domu, do San Francisco. Gorzka żółć wzbierała jej w ustach. - Żebym była twoją kochanką, panie Jagger? Nie, dziękuję. - Teraz ty jesteś śmieszna. Chcę się z tobą ożenić. Wyrwał jej się śmiech, którego nie potrafiła opanować. Graniczył z histerią, ale po prostu nie mogła się powstrzymać. - Ach, Kyle! O ile się orientuję, bigamia jest w Kalifornii nielegalna! A może miałeś nadzieję, że twoja żona się nie zorientuje? - Cholera jasna, Skye! - Zdusił papierosa i złapał ją za obie ręce. Przyciągnął ją, tak że jej twarz znajdowała się tuż obok jego twarzy. -Jakoś nie wydaje mi się to zabawne. Wiedziałaś zaraz po katastrofie, że wniosłem o rozwód... - Którego najwyraźniej nie dostałeś! - przerwała Skye z gniewem, dzięki któremu zwalczyła wzbierające łzy. - Robię co mogę! - wybuchnął w odpowiedzi. - Najwyraźniej robisz nie dość! Wymruczawszy przekleństwo, puścił ją i podszedł do kominka, z rękami w kieszeni. - Nigdy tak nie myślałem, Skye, ale jesteś całkiem podobna do Lisy. Chrzanić wszystko, najważniejsze nazwisko. Cóż, nie martw się, dostaniesz to nazwisko. Musimy się teraz pobrać, jak najszybciej. Trzeba myśleć o dziecku. Skye pobladła, najpierw na wzmiankę o Lisie, a potem słysząc jego insynuację, że do ich małżeństwa dojdzie - jeśli w ogóle tak się stanie - też tylko ze względu na dziecko.

- Kto ci powiedział, że ja czekam, aż się ze mną ożenisz? - Starała się, żeby jej głos brzmiał głośniej niż wymuszony szept. - Mówiłam ci kiedyś, że jestem samowystarczalna. - Mówiłaś mi też, że dziecko zasługuje zarówno na matkę, jak i na ojca, którzy je chcą i kochają. Kłamałaś wtedy, Skye? Czy wszystko, co ciebie dotyczy, jest kłamstwem? - Nie... - chciała mówić dalej, lecz raptem poczuła go znowu za plecami. Przerwał jej, gdy położył jej ręce na głowie, z początku delikatnie, gdy zaczął głaskać ją po włosach, potem coraz mocniej i mocniej, niemal gwałtownie... - Wiesz co, Skye, nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, co do mnie czujesz. Na wyspie mógłbym przysiąc, że ci na mnie zależy, no ale byliśmy sami, ode mnie zależało twoje przetrwanie. Żałuję, że mnie nie kochasz. Gdybyś mnie kochała, nie miałabyś nic przeciw temu, żeby przyjechać do San Francisco. Zaufałabyś mi. Nie dbałabyś o to, co ludzie mówią na twój temat. Skye skrzywiła się. Jego palce przesunęły się, żeby pomasować jej skroń; ich dotyk był kontrolowany, choć wyczuwała siłę i napięcie. O Boże, pomyślała, zamykając oczy i zastanawiając się, co mu odpowiedzieć. Nie dbała o to, co mówią inni, bała się, że on może się rozmyślić. Teraz ją chciał, był zdeterminowany, żeby się z nią ożenić. Ale ona znała kobiety, które zadawały się z żonatymi mężczyznami. I zwykle ostatecznie żona albo ogólna presja, czasem jedno i drugie, zabijały najsilniejszą miłość. Z Kyleem będzie jeszcze gorzej. Mieli tak wiele do stracenia... Kyle nie czekał na odpowiedź. - Przykro mi, że ci się to nie podoba, Skye, ale pojedziesz ze mną do domu. Skye znowu zaczęła się śmiać. Naprawdę wyglądało na to, że nie ona decyduje o swoim życiu. - Och, Kyle! Jak mogę z tobą jechać do domu? Może się zdarzyć, że urodzę to dziecko w jakimś australijskim więzieniu! Milczał przez dłuższą chwilę.

- Oczyszczę cię z zarzutów. A potem pojedziesz ze mną do domu. Była zmęczona. Zbyt zmęczona, żeby się sprzeczać. Chciała się do niego przytulić, powiedzieć mu, że go kocha i nie dba o nic, jeśli tylko on jest przy niej, i że może złożyć swoje życie w jego ręce. Jednak w jego dotyku wciąż wyczuwała napięcie. Nie wiedziała, czy on ją kocha, czy jej pożąda, czy nienawidzi. - Tak - odparła cicho. - Ty mnie z tego wydostaniesz, a ja pojadę z tobą do domu. Poczuła, że jego palce zaciskają się jeszcze mocniej. - Jak powiedziałem, Skye, nie martw się. W końcu zostaniesz legalną panią Jagger. Mam pewną kartę, którą mogę zagrać przeciw Lisie, jeśli nie da się inaczej. - Jaką? - zapytała Skye. - W tej chwili to nie twoja sprawa. Zaskoczona i urażona do żywego jego twardym, gorzkim tonem, Skye odwarknęła: - To nie moja sprawa, bo jej nie ma! - To nie twoja sprawa, bo to może zaszkodzić komuś innemu! - zagrzmiał Kyle. Niemal krzyknęła, ponieważ jego uścisk, teraz palców wplecionych w jej włosy, był bolesny Chyba sobie zdał z tego sprawę, bo puścił ją. - Nie poganiaj mnie, Skye - ostrzegł ją. - Wywracam dla ciebie swoje życie do góry nogami i naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy warto. Grasz rolę bezwzględnej jędzy z jeszcze większym talentem niż Lisa. Nie! chciała krzyknąć, ale słowa zamarły jej w gardle. Wszystko było nie tak. Przyjechał do niej, rozmawiają o małżeństwie, o wspólnym życiu, a jednak wszystko jest nie tak. Nie było ani jednego objęcia, nuty czułości... Zaczęli od razu źle, a teraz chociaż chciała, nie mogła mu się rzucić w ramiona, nie mogła mu powiedzieć, że go kocha... Usłyszała jego kroki zmierzające do wyjścia. - Kyle... - Musiała powtórzyć jego imię, bo jej głos był tak słaby. - Kyle! Zatrzymał się i odwrócił do niej.

- Dokąd idziesz? - Popracować nad oczyszczeniem cię z zarzutów. - Uniósł brew ze zdziwieniem i ironią. - Taka jest przecież umowa, nie? Ja pomogę tobie - ty jedziesz ze mną. Nawet jeśli na razie jako moja kochanka. Skye była tak zaskoczona jego drwiącym tonem, że nic nie odpowiedziała. On uśmiechnął się bez humoru, odwrócił się i wyszedł. Następne dwa tygodnie jej życia były istnym koszmarem. Spędzała całe godziny z adwokatem Kyle'a, omawiając szczegółowo każdy ruch, jaki zrobiła przed opuszczeniem Australii tamtego nieszczęsnego czerwcowego dnia. Jej sprawą zajmowali się starszy McVicar i jego australijski wspólnik. Był to miły człowiek, łagodny dla niej, nie miała wątpliwości, że jest dobrym adwokatem. Przed jego bystrymi niebieskimi oczami nic się nie ukryło; czepiał się każdego wyrażenia, które mogło cokolwiek znaczyć, bez względu na to, jak błahe by się ono wydawało Skye. Kyle był obecny na każdym ich spotkaniu, ale nie narzucał się Skye. Właściwie spotykali się zawsze w obecności McVicara. Kyle siedział zimny i powściągliwy po drugiej stronie pokoju, z uwagą skupioną wyłącznie na sprawie. Skye nie rozumiała, w jaki sposób te spotkania mogą jej pomóc. Wciąż jest słowo urzędnika przeciw jej słowu. Trzy dni przed przesłuchaniem McVicar zaproponował, żeby wyraziła zgodę na zeznanie pod przysięgą w biurze prokuratora generalnego stanu Nowa Południowa Walia. Skye zgodziła się, będąc pewna w swojej niewinności, że nie może powiedzieć nic, co by ją pogrążyło. Nie była zdenerwowana, ale słusznie oburzona. Jednak gdy pytaniom nie było końca - absurdalnym pytaniom, sięgającym aż do jej pierwszego wyjazdu do Australii - poczuła się zmęczona. Adwokat był miły, serdeczny i uprzejmy, lecz pedantycznie dokładny Po trzech godzinach Skye myślała, że albo zacznie krzyczeć, albo umrze. To w tym momencie Kyle, siedzący w milczeniu z tyłu, postanowił się wtrącić. Usprawiedliwił się przed prokuratorem i reporterem sądowym, którzy świetnie wiedzieli, kim on jest i jaki ma związek ze

sprawą. Nie kwestionowano jego obecności podczas zeznawania Skye pod przysięgą. Jego interwencja została uprzejmie przyjęta. - Pani Delaney zgodziła się tu przybyć, żeby służyć całą swoją pomocą. Zadeklarowała też gotowość wzięcia udziału w teście z użyciem wykrywacza kłamstw. Panowie, ona zeznaje już od trzech godzin. Uważam, że powinniście zakończyć przesłuchanie. Ta pani jest w ciąży W tej chwili to może być niebezpieczne dla jej zdrowia. Natychmiast zakończono spotkanie. Skye usłyszała uprzejme przeprosiny. Chciała umrzeć. Widziała w pełnych troski - ale i spekulacji -oczach, które zwróciły się na nią, że wszyscy mają świadomość, że dziecko, które nosi, jest Kylea Jaggera. Poczekała, aż wyszli z kancelarii - aż została sama z Kyleem w jego wynajętym samochodzie - i wtedy napadła na niego. - Nigdy więcej mi czegoś takiego nie rób! Znieruchomiał z kluczykiem w stacyjce i przyjrzał się jej z wyraźnym zaskoczeniem. - Czego mam nie robić, Skye? Już niedługo twoja ciąża będzie widoczna. Skye zamknęła oczy i odchyliła się na oparcie, dotykając dłonią skroni. To prawda. Virginia już wie, chociaż nic nie mówi. Ale Virginia zdążyła polubić Kyle a; powzięła do niego sympatię od chwili, gdy poznali się po ich uratowaniu. A czy on nie rozumie, jak ona się czuje? Może i jest koniec dwudziestego wieku, lecz do równouprawnienia wciąż daleko. Kyle nie wydawał się ani trochę przejmować tym, że spłodził nieślubne dziecko. Ona zaś poczuła zażenowanie, gdy skierowały się na nią zaciekawione, domyślne spojrzenia. - Wstydzisz się, że będziesz miała dziecko ze mną, Skye? - Nie. Ja... ty nie możesz tego zrozumieć. Nieważne. - Nie chciałem, żebyś tam dłużej siedziała w stresie. Jesteś teraz chudsza niż na wyspie, a to nie może być dobre dla dziecka. Jeśli nie chcesz o siebie zadbać ze względu na siebie, zrób to dla dziecka.

Skye westchnęła. - Myślę o dziecku. Tylko że w tej chwili to trochę trudne. Cholera, Kyle! Czy nie widzisz, jak wszystko się zmieniło? Przed pobytem na wyspie byłam całkowicie niezależną osobą. Moje życie było uporządkowane, to ja decydowałam o kierunku, w jakim ma zmierzać. Teraz moja firma jest w chaosie, ja jestem podejrzewana o przemyt, a niedługo zrobi się głośno o moim romansie z tobą! Całe życie byłam odpowiedzialna, solidna i przyzwoita. Możesz sobie wyobrazić, jak to jest, być choćby tylko podejrzewanym o coś takiego? A jeśli dojdzie do procesu, wtedy będę... będę... - Przestań, Skye! - przerwał Kyle szorstko. Raptownie zjechał z drogi tuż przed Harbour Bridge. Przez sekundę patrzył na nią ze złością, gdy ona spoglądała przed siebie na lśniącą wodę i ruchliwą zatokę. Nie chciała spojrzeć na niego. Stłumił przekleństwo, pstryknął zapalniczką i zapalił papierosa. Wolno wypuścił powietrze. - Skye, na pewno nie stracisz firmy Ja mam biura na całym świecie i zapewniam cię, że nie przesiaduję we wszystkich. Możesz pracować w San Francisco tak samo jak w Nowym Jorku. Nie wierzę, że kiedykolwiek dojdzie do twojego procesu. Nawet cię oficjalnie o nic nie oskarżono. A zanim zrobisz się wielka jak szafa, będziemy już małżeństwem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby jej nie dotknął. Ale gdy objął ją za szyję, delikatnie i stanowczo, i zaczął masować, żeby usunąć napięcie, wybuchnęła płaczem. Kyle wyrzucił papierosa przez okno i przyciągnął ją do siebie. Uspokajającym gestem odgarnął jej włosy z czoła. - To się uda, Skye. Przysięgam ci. - Tak się boję - wyszeptała w klapę jego marynarki. - Nigdy mi nie przyszło do głowy, że mogę wylądować w więzieniu, a teraz słyszę w głowie szczęk krat. - Cśś... - szepnął. - Może nie jest tak źle, jak się wydaje. Gdy ją przytulał, delikatnie kołysząc pod olśniewającym słońcem Sydney, nagle postanowił jak najszybciej zakończyć tę sprawę. Znał jej

siłę; dobrze pamiętał charakter tej dziewczyny, z którą przeżył katastrofę samolotową i ciężkie warunki na wyspie. Nikt nie potrafi być silnym bez przerwy. A Skye była niebezpiecznie bliska załamania. Przytulał ją, aż się wypłakała. Potem w milczeniu zawiózł ją do domu i oddał w ręce Virginii. - Nic mi nie dolega - zaprotestowała Skye, gdy chciał ją odprowadzić okoloną kwiatami ścieżką do domu. - Przepraszam. Nie chciałam się załamać przy tobie. - Właśnie, że ci dolega - zaprzeczył, unosząc ją i niosąc przez dalszą część drogi. Gdy Virginia otworzyła drzwi, żwawym krokiem zaniósł Skye na sofę. - Nie pozwalaj jej wstawać do wieczora przykazał Virginii. - I, Ginny, zmuś ją, żeby coś zjadła, dobrze? Straci to dziecko, jeśli trochę nie przytyje. - Kyle! - Skye na pół warknęła, na pół jęknęła. - Jestem pewien, że Virginia orientuje się w sytuacji - uciszył jej protesty Kyle. - Przestań chować głowę w piasek, Skye. Virginia potwierdziła skinieniem. - Będę miała na nią oko, Kyle. Zrobię jej lunch i zmuszę ją do drzemki. - Do drzemki! - zaprotestowała Skye. - Jestem dorosła. Nie potrzebuję, żeby mi ktoś robił lunch... Kyle nachylił się i pocałował ją w usta, uciszając buntowniczy wybuch. - Bądź cicho, co, Skye? - mruknął, odsuwając się. Uśmiechnął się do Virginii i wyszedł. Skye umilkła. Zjadła zupę i kanapkę, które przygotowała jej Virginia. Ten pocałunek był pierwszą oznaką uczucia, jaką okazał jej Kyle, odkąd opuścili wyspę. Może oznaczało to, że jest jakaś nadzieja. Virginia weszła z poduszką i kocem i otuliła Skye, leżącą na sofie. Usiadła naprzeciw niej i w milczeniu wzięła do rąk robótkę. - Virginia? - powiedziała Skye cicho.

- Tak? - Co... co ty o tym wszystkim myślisz? Virginia odłożyła robótkę. - Co ja myślę? Możesz mi wierzyć albo nie, lecz myślę, że jesteś szczęściarą. - Machnęła ręką, odrzucając spojrzenie Skye, które dawało do zrozumienia, że jest szalona. - Ani przez minutę nie myślę, że cię oskarżą. I wierzę, że z Kyle'em wszystko się ułoży Natknęłaś się na mnóstwo problemów, ale też na wyjątkowego człowieka. A poza tym, Skye! Pomijając już wszystko, nie cieszysz się, że będziesz miała dziecko? Skye lekko się zaczerwieniła, jednak kiwnęła głową. - Tak, chyba się cieszę. Virginia podniosła robótkę. - Buciki! - rzuciła wesoło. - Skye, absolutnie nie masz powodu do zmartwienia. Gdy tylko Kyle wchodzi do pokoju, wiesz, że się wszystkim zajmie. To mężczyzna, który zawsze dostaje to, na czym mu zależy... Virginia mówiła dalej. Skye dotknęła brzucha, jak to często jej się ostatnio zdarzało. Tak, to możliwe, że Kyle się wszystkim zajmie. Ale gdzie ona wtedy będzie? Kim będzie? Ciężarem, który ciągnie go w dół, który, według jego własnych słów, wywraca mu życie do góry nogami... Wsadziła twarz w poduszkę. Mimo wszystko, cieszyła się z powodu dziecka. Miło było marzyć o dziecku, o życiu dzielonym z Kyle'em. Tylko że ona oczekuje na proces, Kyle nie okazuje jej już żadnego uczucia i wciąż jest mężem Lisy. Pięknej Lisy Mając do wyboru swoją olśniewającą żonę i coraz bardziej niezgrabne ciało Skye, co wybierze? Żeby dostać Skye, Kyle musiał iść na wojnę. Żeby mieć piękną Lisę - to będzie proste. Żadnej wojny... żadnej długiej i żmudnej walki w sądzie. W końcu Skye zasnęła i śniło jej się, że anioł zemsty sfrunął z nieba i na zawsze nałożył papierową torbę na twarz i usta Lisy.

** Musi znaleźć sposób, żeby ją oczyścić z zarzutów. Obiecał. Zawarł z nią umowę. A ona jest w ciąży Zamknął oczy i poczuł pot na czole. Był zadowolony Co tam, zadowolony Był zachwycony. Chciał sposobu, żeby ją ze sobą związać. Teraz był zdesperowany. Do diabła z Lisą! Chris... Użył szantażu, posługując się Chrisem. I był to blef. Ale czy teraz też? Bo on musi być wolny. A Chris jest wszystkim, co on ma. Zadrżał i pociągnął łyk szkockiej. Co do licha powinien zrobić? Nie mógł przecież zranić Chrisa. Mógłby porozmawiać z synem. Nie może tak ryzykować... musi tak ryzykować. Nie, musi wygrać. Cholera! Lisa jest jego matką. Musi jej zależeć! Jeśli będzie konsekwentny, Lisa na pewno uwierzy, że wprowadzi groźbę w czyn, a wtedy zwróci mu wolność. Chris jest jego dzieckiem, ale tak samo dziecko, które nosi Skye... O Boże, co do diabła miał zrobić? Powoli, powiedział sobie. Krok po kroku. Naciskać na Lisę, aż się ugnie... Porozmawiać z Chrisem... Nie, Chris będzie miał i tak dość problemów. Rozwód, zaakceptowanie Skye, zaakceptowanie siostrzyczki lub braciszka... Nie, powiedział sobie, Chris nie będzie miał problemów z akceptacją. Zapominam, że jest moim synem, że jest mężczyzną, że uczyłem go, co to sumienie, troska, altruizm... Nie mogę go zranić. Muszę coś zrobić. Zmusić Lisę, żeby ustąpiła. Kroczek po kroczku.

A o pierwszy krok musi się zatroszczyć już teraz. Skye. Musi oczyścić Skye z zarzutów. Wyrzucić z głowy inne rzeczy, żeby cały wysiłek skoncentrować na problemie, który jak najszybciej trzeba rozwiązać. Sytuacja zrobiła się krytyczna. O Boże, jest tak zmęczony Jego umysł wirował coraz bardziej, a ból w skroniach stawał się coraz bardziej dręczący. Coś było nie tak z tym urzędnikiem przyjmującym bagaż... Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę ze znużeniem. - Jagger. Zmęczenie opuściło go natychmiast, gdy usłyszał głos prywatnego detektywa, którego wynajął. Mężczyzna był podekscytowany. Odnalazł taksówkarza, który wiózł Skye czwartego czerwca na lotnisko. Ten człowiek był gotów zeznać pod przysięgą, że panna Delaney nie miała ze sobą żadnego innego bagażu oprócz płóciennej torby i beżowej walizki marki Gucci. Starając się opanować podniecenie, Kyle zapytał: - Skąd on ma taką pewność? Jak może pamiętać jakąś kobietę po tylu miesiącach? - Przywiozę go zaraz - zaproponował detektyw - i wtedy pan zrozumie. Dziesięć minut później Kyle słuchał łysiejącego człowieczka o szczerych brązowych oczach, który nerwowo miął w rękach czapkę. - Pamiętam dobrze tę panią, sir, bo tak się złożyło, że rozmawialiśmy o jej pracy Urocza kobietka, taki miała łagodny głos. Widziałem, że ma klasę, sir, a była dla mnie tak miła, jakbym był jakimś księciem, naprawdę. Jak mi powiedziała, czym się zajmuje, powiedziałem, że chciałbym mieć jakiś ładny naszyjnik dla żony - bo niedługo mamy srebrne wesele - i panna Delaney narysowała mi piękny szkic, od razu w taksówce. A potem dała mi wizytówkę i powiedziała, żebym zadzwonił na jej koszt, jeśli się zdecyduję, i mrugnęła do mnie, i powiedziała, żebym się nie martwił za bardzo o cenę, bo coś wymyślimy. Nie dzwoniłem do niej, sir, słyszałem, że wasz samolot zaginął. - Przerwał na chwilę i wpatrywał się w swoją czapkę. - Ale nie słyszałem nic

o tej sprawie ze złotem - dopiero jak ten pan - wskazał na detektywa -mnie znalazł. Odezwałbym się wcześniej, gdybym wiedział, że ona ma jakieś kłopoty Bardzo mi przykro... - Proszę nie przepraszać, panie MacDonald. - Kyle uścisnął mu rękę. - Jestem pańskim dłużnikiem. Zwrócił się do detektywa. -Tom, zawieź pana do porucznika. Proszę mu powtórzyć to, co pan powiedział mnie, panie MacDonald. I proszę się nie martwić, wynagrodzę panu ten czas... Pan MacDonald wyprostował mikre ciało z godnością. - Nie potrzebuję wynagrodzenia, panie Jagger. Przecież spełniłem obywatelski obowiązek i pomogłem tej miłej pannie Delaney. Kyle się uśmiechnął. - W takim razie dziękuję, panie MacDonald. - Zaczekał, aż taksówkarz wyjdzie, i zawołał jeszcze Toma Keatona. - Powiedz porucznikowi Griffenowi, żeby spotkał się ze mną na lotnisku. Aha, Tom, dopilnuj, żeby pan MacDonald dostał ładny naszyjnik dla żony. Wrzuć to w koszty firmy, a rozliczymy się później. Keaton skinął głową i wyszedł z MacDonaldem. Potem Kyle sam wyszedł z biura. Z jednej strony czuł euforię, a z drugiej było mu nie dobrze, bo urzędnik od bagażu kłamał - a był on przecież pracownikiem Executive Charters... Kyle pamiętał zeznanie Jake'a Henry ego: „Naprawdę nie chciałbym myśleć, że ta ładna pani może być złodziejką, ale miała tę walizkę ze sobą, gdy przechodziła. Miała dużą, ciężką walizkę, płócienną torbę, jakąś damską torebkę i tę właśnie metalową walizeczkę. Nic złego sobie o tym nie pomyślałem - wie pan, nie jestem celnikiem, tylko bagażowym...". Pamiętał zeznanie niemal słowo w słowo, tyle razy je czytał. Za chwilę padło to obciążające zdanie. Ktoś najwyraźniej zapytał, jak ona dała sobie radę z dźwiganiem tego bagażu. „Ach, ta pani nie niosła swojej walizki sama. Był z nią jej taksówkarz..." Kyle zostawił samochód w strefie, gdzie nie wolno było parkować, zszedł po schodach dobrze sobie znanych, i skierował się do części

należącej do Executive Charters. Musiał zwolnić kroku, uspokoić oddech, zmusić się do uśmiechu, wyglądać swobodnie. Jake Henry był w pracy - Cześć, Jake. - Kyle oparł się o kontuar i uśmiechnął się do posępnego urzędnika. Musiał spleść razem palce; miał wielką ochotę wyciągnąć ręce i zacisnąć je wokół jego szyi... - Dzień dobry, panie Jagger. Bierze pan samolot? Nie miałem żadnego telefonu, że pan przyjedzie... - Nie, nie, Jake - przerwał mu Kyle, wciąż się uśmiechając. -Wpadłem, żeby z tobą pogadać. Chciałem ci zadać jeszcze kilka pytań o tę Delaney. - Aha. - Jake Henry uśmiechnął się uprzejmie, ale Kyle wyczuł jakąś zmianę w jego postawie. Na jego czoło wystąpiły kropelki potu. - Jake, zeznałeś na policji, że gdy wnosiła tu swój bagaż, był z nią taksówkarz. Poznałbyś tego człowieka? - Och, nie jestem pewien, panie Jagger. To było ponad cztery miesiące temu, a wie pan, ja widuję codziennie tłumy ludzi. Zawsze się kręcą jacyś taksiarze, wie pan. - Tak. No więc, Jake, znaleźliśmy tego taksiarza. Mężczyzna teraz już obficie się pocił. Przeciągnął palcem pod białym wykrochmalonym kołnierzykiem. - Tak? Myśli pan, że on dobrze pamięta? Taksówkarz widuje jeszcze więcej ludzi i walizek niż ja, wie pan o tym, sir? - Ten taksówkarz pamięta, Jake. - Kyle nagle porzucił swobodną pozę. Sięgnął przez kontuar i złapał urzędnika za klapy. - Słuchaj, Jake, ta sprawa mnie dręczy, i to bardzo. Nie tylko została wykorzystana moja firma, mój samolot, ale omal nie zginąłem ja i omal nie zginęła ta pani, której życie jest dla mnie warte więcej niż moje własne. Przemyt jest czymś bardzo złym, Jake. Morderstwo jeszcze gorszym. Nie sądzę, żebyś był mordercą, Jake, ale jestem pewien, że wiesz, jak to złoto znalazło się w moim samolocie. A teraz posłuchaj uważnie, bo będzie tak: oddasz się w ręce policji i podasz im nazwisko swojego wspólnika. Bo jeśli nie, to nie tylko będziesz się musiał martwić tym, że rząd

australijski pomyśli, że to ty jesteś winny przemytu i usiłowania zabójstwa, ale i ja będę myślał, że jesteś winny próby zabójstwa. Sąd może ci dać szansę. Ja nie dam. Jake Henry trząsł się jak liść na wietrze. Na twarzy pojawiły mu się purpurowe cętki. Tylko raz wydał zduszony okrzyk protestu. Spojrzenie Kylea Jaggera przekonało go, że lepiej spędzić trzydzieści lat w zakładzie karnym niż narazić się na gniew tego człowieka. - Ja nie dotykałem samolotu, panie Jagger, przysięgam, że go nie dotykałem. Nie wiedziałem nic o tym, że ktoś przy nim majstrował -ja tylko myślałem, że ktoś ma coś zabrać z Buenos Aires. Kyle poczuł, że jego palce zaciskają się na klapach marynarki Henryego. Nigdy w życiu nie czuł takiej wściekłości. Na jego czole pojawiły się teraz krople potu, podczas gdy mięśnie mroził chłód, tracił panowanie nad sobą, uścisk stawał się coraz mocniejszy. Wziął głęboki oddech; zaczynał się trząść... Uniósł Henry'ego nad ziemię, aż ten palcami stóp dotykał ziemi. - Jagger, proszę, na litość boską! - błagał bez tchu. Kyle puścił go, zagryzając mocno wargę. - Jagger! Kyle odwrócił się i zobaczył, że przyjechał porucznik Griffen. Spojrzał na Griffena ze znużeniem, po czym odezwał się: - Pan Henry ma dla pana nowe zeznanie, poruczniku. O ile wiem, potwierdzi ono nowe informacje, których dostarczył pan MacDonald. - Kyle odwrócił się gwałtownie znowu do Jakea Henryego, pełen obrzydzenia. Jego głos stał się bardzo cichy - grobowo cichy - Kto uszkodził samolot, Henry? Urzędnik nerwowo biegał spojrzeniem od porucznika do Kyle a. Mimo obecności władz widać było, że nie ufa swojemu szefowi. Oblizał nerwowo wargi. - Nic nie wiem, żeby ktoś uszkodził samolot... - Kłamiesz, Henry - powiedział Kyle, przygważdżając go wzrokiem. - Smithfield! - wybełkotał nagle Jake Henry - Ted Smithfield, mechanik. To był jego pomysł, panie Jagger. On mi groził. Musiałem

się zgodzić. Ale nie znajdzie go pan; ulotnił się zaraz, jak pana znaleźli na wyspie. Wiedział, że Australijczycy kogoś tam poślą... wiedział, że nigdy nie odzyska tego złota. Ja nie chciałem w tym brać udziału. Smithfield powiedział, że jeśli nie wniosę złota do samolotu, to pożałuję. Przysięgam, panie Jagger. Kyle odwrócił się od niego ze wstrętem, pewien, że jeśli będzie na niego dłużej patrzył, znowu poczuje chęć, żeby go udusić. Odchodząc, Kyle słyszał, jak Griffen odczytuje Henry emu jego prawa. Głos powoli zaczął cichnąć. To moi pracownicy!, pomyślał Kyle, a ja rzuciłem to złoto pod nogi Skye na wyspie, jakby była najpodlejszą złodziejką... Był już blisko swego auta, gdy zawołał go porucznik Griffen. - Jagger! Kyle zatrzymał się i czekał. - Chciałbym złożyć oficjalne przeprosiny pannie Delaney, Jagger -zaczął porucznik - i tobie też. Oczywiście, i tak musicie jeszcze podpisać kilka dokumentów. Na pewno powiadomimy was, kiedy Smithfield zostanie aresztowany, ale możecie wyjechać za trzy tygodnie. I oczywiście pokryjemy wszystkie koszty podróży panny Delaney - Poruczniku Griffen - przerwał mu Kyle. - Ani panna Delaney, ani ja nie potrzebujemy zwrotu kosztów podróży. Moja firma została narażona na stratę; ja odpowiadam za Executive Charters. Zostanę, żeby wypełnić wszystkie dokumenty. Potem polecę do domu. Wrócę tu, gdy złapiecie Smithfielda. Mam parę innych spraw do załatwienia. - Okay, Jagger. Naprawdę jest mi przykro z powodu panny Delaney. Kyle zatrzymał się, poczuł znowu rosnącą wściekłość. - Niech pan sobie daruje, poruczniku. Wykonywał pan swoją pracę. Porucznik wciąż przepraszał, powoływał się na dowody Kyle wsiadł do auta, machnął ręką i pojechał w stronę Harbour Bridge. Chciał być ze Skye. Drzwi otworzyła Virginia, wyglądała na zażenowaną.

- Oczyścili Skye z zarzutów - powiedział Kyle. - Cudownie! - zawołała Virginia, ale nie wyglądała jak ktoś, kto otrzymał cudowną wiadomość. - Skye wciąż leży na sofie. Idź z nią porozmawiać, a ja zrobię coś do picia. Kyle wszedł do holu i zatrzymał się. Skye miała żałosną minę. Zmarszczył brwi. Wyglądała nieszczególnie, otulona kocem, potargane włosy, zmrużone kocie oczy Serce mu się ścisnęło; mimo złowrogiego spojrzenia, jakie mu rzucała, jasne fale włosów i wdzięk jej sylwetki obudziły w nim pożądanie, które odsuwał od siebie przez ostatnie intensywne dni. - Jesteś wolna - rzucił. Na jej twarzy ukazało się zaskoczenie, ostrożne niedowierzanie, a potem radość. - Jak? - zapytała. Kyle usiadł naprzeciw niej w fotelu, który opuściła Virginia, i przełożył z roztargnieniem szydełkową robótkę. Podczas rozmowy obracał w palcach do połowy zrobiony bucik. Opowiadał jej o taksówkarzu, o tym, jak pojechał na lotnisko, opowiedział o Henrym i o człowieku, którego trzeba było jeszcze znaleźć. - A więc jesteś czysta, Skye. Całkowicie oczyszczona. Musimy jeszcze zostać, żeby wypełnić jakieś dokumenty, ale to wszystko. To już koniec. Wracamy do domu, do Montfort. Radość zniknęła z twarzy Skye. - Co z wami jest, u licha? - zirytował się Kyle. - Najpierw Virginia, teraz ty Właśnie ci powiedziałem, że skończyły się twoje największe na świecie kłopoty, a ty na mnie patrzysz, jakbym cię prosił, żebyś sobie wykopała grób. Skye wyprostowała się na sofie. - Naprawdę nie rozumiem, jak mogłabym z tobą polecieć do Montfort. Właśnie dzwoniła tu twoja żona. - Kto? - Twoja żona! Nie pamiętasz? Lisa Jagger. - O Boże, pomyślała Skye, jej głos brzmi tak nieprzyjemnie. Nie mogła nic na to poradzić.

Wzięła oddech. - Lisa zadzwoniła tu jakieś pół godziny temu. Powiedziała, żeby ci przekazać, że przejrzała twój blef. Była wręcz urocza. Przepraszała mnie słodko, ale powiedziała, że cię kocha i nie ma zamiaru niczego podpisywać. Powiedziała też, że uznaje za swój obowiązek ostrzec mnie, bo nie uważa, aby taka dziewczynka jak ja mogła cię na dłużej zainteresować... Skye urwała, zamknęła oczy, zacisnęła zęby. - Dokończ - warknął Kyle. - I... i że jak tylko znudzisz się mną w łóżku, przejrzysz na oczy i zrozumiesz, że ta zabawka nie jest warta twojego imperium. Ani twojego blefu. Cokolwiek to znaczy. Kyle wstał, wytrzymał gniewne spojrzenie Skye. - I ty pozwoliłaś, żeby telefon Lisy cię zdenerwował? Skye wreszcie spuściła wzrok. - Kyle, to naprawdę nie jest dobry pomysł, żebym z tobą leciała. Skoro tylko blefowałeś, to tak naprawdę nie masz nic przeciwko niej. Rozwiążcie swoje problemy sami. Jestem bardzo wdzięczna, Kyle, za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Ale... - Nie ma żadnego ale! Wyjeżdżam stąd dokładnie za trzy tygodnie. Ty jedziesz ze mną. Taka była umowa. Do cholery, zmuszę cię, żebyś jej dotrzymała, nawet jeśli będę musiał cię tam zaciągnąć za włosy. Skye zagryzła wargę, patrząc na swoje paznokcie. - Więc użyj tego, co masz na Lisę, Kyle. Jak mogę ci wierzyć, skoro masz jakiś sposób, żeby się uwolnić, i nie chcesz z niego skorzystać? Kyle zesztywniał, zacisnął zęby, wpatrując się w Skye. Tym blefem był jego syn. I wciąż nie był pewien, czy potrafi tak bardzo skrzywdzić Chrisa, wyrzec się go oficjalnie. A jeśli Chris nie zrozumie? Musi być jakiś inny sposób. Ale nie może stracić Skye ani dziecka, które ona nosi, a które też jest jego. Ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w jej oskarżające, lecz kuszące kocie oczy.

- Będziesz musiała mi zaufać - powiedział, a jego głos był twardy. Puścił ją. - Trzy tygodnie, Skye. Spakuj się i bądź gotowa do drogi za trzy tygodnie. Ponieważ teraz naprawdę ci grożę, i spełnię swoją groźbę. Odwrócił się, wyminął Virginię, która przyniosła tacę z kieliszkami do szampana, i wyszedł bez słowa.

INTERLUDIUM Skye usłyszała własny śmiech, gdy fala, która wpłynęła pod jej stopy, sprawiła, że straciła równowagę i raczej bez wdzięku usiadła niezgrabnie w wodzie. Gapiła się tępo w morze tak długo, że nie zdała sobie sprawy, że fala się podnosi. W rezultacie ubranie miała całkiem przemoczone. Było ciepło i to, że się zamoczyła, nie miało tak naprawdę znaczenia. Na tej odludnej wyspie bardzo jej się podobało. Pierwszy raz przyprowadził ją tutaj Steven, gdy ożenił się z Virginią i postanowił, że Australia będzie jego domem. I teraz tutaj, w tym zacisznym miejscu, gdzie krzyczały mewy, a spokojny rytm fal uderzających o brzeg uspokajał, naprawdę się roześmiała. Jednak spoważniała szybko. Och, Steven, pomyślała, jaka szkoda, że cię tu nie ma! Jakie miałbyś zdanie o Kyleu? Kazał mi jechać ze sobą do domu; dał mi trzy tygodnie... Ale przez cały ten czas, Steven, nie spotkał się ze mną, nawet nie zadzwonił. On jest żonaty. Mówi, że chce się ze mną ożenić, ma jakiegoś haka na żonę, a nie chce go użyć! Czy on mnie zwodzi? Tak naprawdę powinnam odesłać go do diabła. Lisa powiedziała, że przejrzała jego blef, i wygląda na to, że jej się udało... Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak on, Steven. Dyryguje mną bez przerwy, i z jakiejś absurdalnej przyczyny uchodzi mu to na sucha Muszę mu powiedzieć, żeby poszedł do diabła! Jeśli mam w ogóle choć odrobinę dumy, właśnie tak powinnam zrobić - nie pozwolić, żeby zaciągnął mnie do swego domu. On mi każe przewrócić całe moje życie do góry nogami! I jest największym cholernym szowinistą, jakiego kiedykolwiek widziałam. Wyobraź mnie sobie, Steven, mnie, z takim człowiekiem...

On nie wie, że ja go kocham. I chyba nie ośmielę się mu tego powiedzieć. Myśli, że ja poluję na jego nazwisko, jego pozycję. Uważa, że gdybym go kochała - chętnie bym z nim pojechała. Boję się, Steven. A co będzie, jeśli on się mną znudzi? Nie chcę być jak Lisa - nie żona, tylko zobowiązanie. No i przecież mam swoją dumę. Dzisiaj pierwszy raz wyszłam z domu. Dziennikarze wreszcie zostawili mnie w spokoju. Skye owionął chłód. Fale zaczęły uderzać mocniej; wiatr smagnął ją po twarzy więc podniosła się, palce stóp zaryła mocno w piasku i objęła się ramionami w pasie. Znała swego brata bliźniaka tak dobrze, przez moment mogła sobie niemal wyobrazić jego twarz, słyszeć w szepcie wiatru odpowiedź, której by jej udzielił. Duma? Co to jest duma, Skye? Kochasz tego mężczyznę całym swoim sercem i pozwolisz, żeby na przeszkodzie stanęła ci duma? Nie, Skye, skorzystaj z tej dumy Idź do niego z dumą. Z dumą i godnością doprowadź sprawy do końca. Skye zamknęła oczy i poczuła wokół siebie wodę i powietrze. Objęła się ciaśniej i wyszła z wody Zatrzymała się na chwilę, żeby podnieść buty, zanim zostawi za sobą piasek plaży Parę sekund po jej zniknięciu ten sam mężczyzna, o którym ciągle myślała, zszedł w dół do morza od drugiej, północnej, strony i zatrzymał się niedaleko zakątka, w którym wcześniej stała ona. Wcale nie było dziwne, że przyszedł po pociechę w to samo miejsce. Ich umysły i serca pracowały podobnie, nawet gdy nie mogli się dotykać ani nawet rozmawiać. Odludna plaża już zawsze będzie mu ją przypominać. Patrzył na fale, ale tak naprawdę ich nie widział; jego myśli były daleko stąd i kłębił się w nich chaos. Czy ona zjawi się jutro? Czy znowu ucieknie? Ma do tego pełne prawo... Nagadał jej okropnych rzeczy. Naciskał i zastraszał. Ona nie jest jak Lisa, ani trochę jak Lisa. Bał się, bał się jak nigdy przedtem. Myślał o Skye tak intensywnie, że spociły mu się dłonie. Postawił jej ultimatum. Opuścił ją w gniewie.

I od tamtego czasu nie śmiał z nią rozmawiać, bo przy niej tracił całe opanowanie. Więc trzymał się z daleka. Czy ona zrozumie, jeśli się dowie, że stawką w tej grze jest jego syn? Czy to w ogóle będzie dla niej ważne? Czy dla niej małżeństwo jest najważniejsze? Bo na to wygląda. Czy ona wciąż kocha Trainora? I tylko dlatego odrzuciła jego oświadczyny, że jest w ciąży z innym? Kyle zaciskał pięści coraz mocniej, aż krótko obcięte paznokcie wbiły mu się w dłonie. Nie czuł tego. Nie słyszał też samotnego krzyku mewy ani monotonnego pulsu fal. Te dźwięki tylko wtórowały jego myślom. Marzył o tym, żeby Skye nosiła jego dziecko. No i teraz miało się to spełnić. Ale to, czego tak pragnął, stawiało przed nim gorzki dylemat. Czy ona pojedzie z nim tylko ze względu na dziecko? Czy w ogóle z nim pojedzie? Dlaczego jest dla niej tak nieprzyjemny? Boję się. I jestem bezradny, i nie wiem, jak to rozwiązać... Mogę mieć wszystko na świecie, prócz tego, czego najbardziej pragnę... I nie mam pojęcia, co robić... Kyle odwrócił się od morza, którego tak naprawdę ani przez chwilę nie widział. Machinalnie otrzepał dżinsy z piasku, nieświadomy, że morska woda całkowicie przemoczyła mu buty Gdy opuścił plażę i podszedł do samochodu, skierowały się na niego spojrzenia wielu przechodniów, ale nie zważał na to. Był pochłonięty swoim dylematem. I przychodziła mu do głowy tylko jedna odpowiedź. Musi utrzymać pozycję władzy. Tylko tyle mógł zrobić.

13 3 listopada, San Francisco Naprawdę byłoby łatwiej, gdyby Kyle spotkał się z nią choć raz podczas tych trzech tygodni trwania ultimatum. Gdyby zadzwonił, gdyby szepnął czułe słowo, choć raz podtrzymał ją na duchu, mówiąc „kocham cię". A tak - wchodziła do holu Montfort sklepionego jak katedra, wyczerpana i czując się jak intruz. Podczas długiej podróży przez Tahiti i Honolulu prawie się do niej nie odzywał. Gdy zerknęła na niego, kiedy wchodzili do domu, poczuła trudną do opanowania panikę; chciała się odwrócić i wybiec w noc, gdziekolwiek, byle dalej stąd. Ja nie znam tego człowieka!, krzyczało coś jej w głowie. Wiem, że jest silny, zdeterminowany i zdecydowanie dąży do celu, ale to ta jego siła trzyma go z dala ode mnie, sprawia, że się przede mną zamyka... Dobry Boże!, ja go n a p r a w d ę nie znam, jego dotyk jest zimny, rysy twarzy jakby wyrzeźbione z kamienia. To niemożliwe, że żyłam z nim przez sześć tygodni całkiem sama, z własnej woli; niemożliwe, że z nim spałam, że mam w sobie jego dziecko... - Kyle! Skye! - Tato! Skye! - Kyle! Skye! Najwyraźniej cała rodzina Jaggerów oczekiwała na ich przyjazd. Gdy tylko otworzyły się drzwi, stanęli w nich Michael, Chris i matka Kylea. Skye zastygła na sekundę, obezwładniło ją wrażenie absurdu. Ale Michael Jagger, gdy tylko skończył klepać brata po ramieniu, porwał ją w objęcia i uścisnął. Przy drzwiach nastąpiło zamieszanie, wszyscy zaczęli mówić naraz, a potem matka Kylea, z oczami błyszczącymi ze szczęścia, ujęła ją pod ramię.

- Biedactwo! - wykrzyknęła, prowadząc Skye obok krętych dębowych schodów z eleganckim balkonem, z którego był widok na marmurową posadzkę w dole. - Mam nadzieję, że on ci dał coś jeść! Wiem, że musisz być nieludzko zmęczona, ale przygotowałam podwieczorek. Nie miałyśmy okazji lepiej się poznać na Igui. Moi synowie zapominają czasem o dobrych manierach. Mam na imię Mary - Mamo - wtrącił wesoło Michael. - Może sobie nie przypominasz, ale w ogóle nie mieliśmy okazji przedstawić was sobie. - To tylko wymówka! - upomniała go Mary Jagger ze śmiechem. Skye słuchała jednym uchem, po części oniemiała na widok entuzjazmu, z jakim została przyjęta, po części próbując ogarnąć wzrokiem elegancką rezydencję, która teraz miała stać się jej domem. Ze wspaniałego holu została wprowadzona do przytulnego salonu o wysokim rzeźbionym sklepieniu. Kominek był granitowy, wypolerowana wiktoriańska sofa i stojące obok fotele - z mahoniu, pięknie tapicerowane be-żowo-brzoskwiniowym brokatem. Parkiet ocieplały orientalne dywany. Z wielu niskich stolików zwisały bugenwille. Serwantkę wypełniała kolekcja porcelanowych figurek. Salon nie był ani trochę zagracony, i mimo jego okazałych rozmiarów i nieskazitelnej czystości zdawał się emanować gościnnością. Może to sprawiał wesoły ogień, może przytulnie wyglądające ławy przed oknami wykuszowymi. - Usiądź, Skye, tutaj bliżej ognia. - Mary Jagger puściła jej ramię i wskazała wysoki fotel. - Chcesz herbaty czy kawy? - Podeszła do ładnego stolika na kółkach, który stał - najwyraźniej w oczekiwaniu na ich pojawienie się - przed kominkiem. - Herbaty, dziękuję - mruknęła Skye. - Michael? Chris? Kyle? - Kawy, babciu - powiedział Chris Jagger. - Ale zajmij się Skye, ja zrobię kawę dla taty i wujka Mikea. To wyglądało jak normalny powrót do domu. Gdy Mary pogodnie wypytywała Skye o różne drobiazgi - jaka jest pogoda w Sydney, czy rezydencja gubernatora nie jest wspaniała, czy tęskni za Nowym Jorkiem, a nie powinna, bo w wiadomościach podawali, że mają

tam niespodziewaną wczesną śnieżycę i niskie temperatury - Kyle stał przy granitowym kominku. Dobrze się tam komponuje, pomyślała Skye, gdy ukradkiem na niego spojrzała, prezentował się jak pan na włościach i tak się zachowywał. Kyle zagłębił się w żywą rozmowę o interesach z bratem i synem. Szokujące było, jak łatwo wszystko poszło. Chris Jagger, z którym konfrontacji bała się najbardziej, najwyraźniej nie uważał jej pojawienia się za niepokojące. Gdy czasem ich spojrzenia się spotykały, jego uśmiech był przyjazny. Jego ciemnobrązowe oczy, tak niezwykłe w tej rodzinie, miały w sobie ciepło, które ją zaskoczyło. Skye widziała go z Lisą; było ewidentne, że kocha matkę. A jednak wyglądało na to, że chętnie też wita w domu ją. Nawiasem mówiąc, nikt nie wymieniał imienia Lisy. Również mimo całej troskliwej opieki, jaką ją otoczono, nie wspominano o jej ciąży Przez ostatni tydzień w Sydney gromadziła odpowiednią garderobę, i luźne, lecz atrakcyjne bluzki, które nabyła, minimalizowały zmianę jej figury, ale Kyle miał rację, nie trzeba było wielkiej bystrości, żeby zauważyć jej stan. - Tato - protest Chrisa Jaggera nagle przebił się przez rozmowę. - Nie chcę wracać na studia w styczniu. Świetnie sobie radziłem, gdy ciebie nie było, zapytaj stryjka. I latam równie dobrze jak wasi najlepsi piloci... - Masz, znowu to samo - Mary Jagger powiedziała cicho, przepraszająco do Skye. - Praca w firmie to nie tylko latanie, Christian - powiedział Kyle stanowczym tonem. - Musisz umieć interpretować fakty i liczby, znać się na polityce, geografii, znać języki. I przecież lubisz się uczyć, Chris, nie rozumiem tego nagłego protestu. - Nie protestuję przeciwko nauce, tato, tylko nie chcę czekać. I uważam, że to uzasadniona decyzja. Zapytaj stryjka Michaela. Naprawdę byłem pomocny. Kyle zerknął na Michaela z uniesionymi brwiami. - Sam zajmował się zmianą organizacji ruchu w Europie. Podjął parę świetnych decyzji, Kyle potwierdził Michael.

Kyle zwrócił się do syna. - Nie o to chodzi, Chris. Zawsze byłem dumny z twoich zdolności, zadowolony, że bardzo lubisz firmę. Ale musisz zdać sobie sprawę z całej odpowiedzialności, jaka spoczywa na nas za ludzi na całym świecie, których zatrudnia Executive Charters. To niesamowita odpowiedzialność, Chris. - Ja to wszystko wiem, tato - powiedział Chris z godną podziwu cierpliwością. - I wrócę na studia. Chcę tylko wziąć wolne na resztę roku. Zdobyć więcej praktycznego doświadczenia. I - zawahał się na moment, zerkając przepraszająco na Skye - chcę być tutaj, kiedy urodzi się dziecko. Nie spodziewałem się mieć jeszcze brata ani siostry w moim wieku. Chciałbym tu wtedy być. Skye miała wrażenie, że jej ciało składa się z jakiejś kruchej materii. Jeśli poruszy choćby jednym mięśniem twarzy, całe oblicze popęka i się rozpadnie. W salonie zapadła cisza. Tylko Chris Jagger wydawał się kompletnie nieświadomy swojego faux pas. Dążąc do celu, zwrócił się uprzejmie do Skye. - Proszę, pomóż mi, Skye - powiedział, błagalny uśmiech drgał mu w kąciku ust. - Kiedy ma się urodzić dziecko? Michael odchrząknął i odezwał się: - Chris... Skye usłyszała ostrzegawczy pomruk wyrywający się z piersi Kylea. Wiedziała, że ten niezręczny cios, jaki zadał jej Chris, nie był umyślny Nie chciała być przyczyną konfliktu między Kyle em a jego synem. To, że ten młody człowiek nie czuł do niej żadnej niechęci, było jakimś cudem. Zmusiła się do szybkiej odpowiedzi, starając się, by jej głos brzmiał naturalnie. - Dziecko ma się urodzić około połowy marca, Chris. - Uff, powiedziała to. Jej głos brzmiał trochę słabo, nieco piskliwie, ale udało jej się nawet krzywo uśmiechnąć... - Widzisz, tato - rzucił Chris triumfalnie, zadowolony, że udowodnił swoje. - Jeśli wrócę w styczniu, to będę w Los Angeles. - Czyżby wtedy były ferie wiosenne? - powiedział Kyle.

- Tato... - Dokończymy tę rozmowę za jakiś czas. Chciałbym też zobaczyć, jak rozwiązałeś sprawę nowych tras. Teraz chcę zabrać Skye na górę. To był dla niej długi dzień. Kyle - chociaż Skye przysięgłaby, że całkiem zapomniał o jej istnieniu, odkąd przyjechali - patrzył na nią głębokim spojrzeniem. Uczucie kruchości ciała stało się bardziej intensywne. Poczuła się przygwożdżona jego wzrokiem; nie znajdowała słów w tej sytuacji. Chyba oszalała. Nie powinno jej tu być. Ile to razy w ciągu ostatnich kilku tygodni rozważała ucieczkę? Zlekceważenie jego ultimatum? Mimo życzliwego przyjęcia przez rodzinę Jaggerów, jej pozycja była groteskowa. Była tylko kochanką Kylea, w dodatku ciężarną, i siedziała obok jego matki, i rozmawiała z jego synem. - Ojej! No pewnie! - zawołała Mary Jagger. - Skye, nie chcieliśmy cię trzymać tu na dole tak długo. Kyle, wasze bagaże są już na górze. Skye poczuła, że Kyle staje przy niej i władczym gestem ujmuje ją za łokieć. Podniosła się, czując, że zalewa się rumieńcem. Wciąż nie przychodziło jej do głowy, co mogłaby powiedzieć. - Dobranoc, kochanie - pożegnała ją Mary. - Porozmawiamy rano. - Dobranoc, Skye - to Michael. - Dobranoc - powiedział Chris, wpatrując się w nią ciemnymi oczami. - Popracuj nad tatą w mojej sprawie, dobrze, Skye? Tata mówi, że musisz przenieść tu swój biznes, ja też ci mogę pomóc... - Chris! - warknął Kyle. Skye udało się zmusić do jeszcze jednego słabego uśmiechu. - Dobranoc. Kyle nie odezwał się do niej, gdy wyprowadzał ją z salonu i w górę po dębowych schodach, które zdawały się nie mieć końca. Z każdym krokiem rosła w niej panika. Ja naprawdę nie znam tego człowieka, nie znam go... jest obcy... Przeszli wzdłuż pięknego balkonu i dotarli do drzwi przy końcu korytarza. Kyle otworzył je pchnięciem i wprowadził ją, zapalając światło.

Przez moment Skye stała nieruchomo, ogarniając wzrokiem pokój. Był ogromny, tak jak wszystkie pomieszczenia w Montfort. Po lewej stronie dominowało wielkie łóże z baldachimem z ciężką rdzawoczerwoną kołdrą; przed nim leżał gruby futrzany dywan, a pod tylną ścianą stał masywny kominek, też z granitu. Przed kominkiem znajdowała się niska ława z drewna, a po obu jej stronach wysokie krzesła ze sztywnym oparciem. Przy wejściu ustawiono duże komody o „męskim" wyglądzie. Drugie drzwi, uchylone, ukazywały posadzkę łazienki. W przeciwległym prawym kącie pokoju stała ciężka szafa z orzecha. Zasłony sięgające do podłogi były zaciągnięte na noc. Skye czuła obecność Kylea za plecami. Obserwował ją. Uczucie paniki wręcz ją obezwładniało. Znowu w jej umyśle zaczęło rozbrzmiewać jak zepsuta płyta: Nie znam tego mężczyzny. Nie znam tego mężczyzny. - To jest twój pokój - wreszcie wymamrotała głupio. - Tak. Coś ci się nie podoba? Tak, chciała wrzasnąć. Od ponad trzech miesięcy mnie nie objąłeś, i przez cały ten czas prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, najwyżej z konieczności. Nie mogę tak po prostu wejść do tego pokoju i udawać, że tych trzech miesięcy nie było. Potrzebuję czegoś od ciebie, potrzebuję cię poznać na nowo, potrzebuję wiedzieć, że uratowałeś mnie przed więzieniem i walczysz o mnie, bo mnie kochasz, a nie dlatego, że jesteś człowiekiem honoru i chodzi ci o dziecko. Potrzebuję, żebyś ze mną rozmawiał, opowiadał mi, wyjaśniał... - Czekam, Skye - przypomniał jej Kyle, chłodnym głosem. - Powtarzam - coś ci się nie podoba? Co się ze mną dzieje?, pomyślała. Jestem zamożną kobietą, stanowię sama o sobie, mam własną firmę ... Nie mogła na niego spojrzeć. Czuła go za sobą, choć jej nie dotykał - emanujące ciepło... siłę, która była obca. Spojrzała prosto przed siebie na słabo płonący ogień. - Nie.

- O ile wiem, Lottie wypakowała już nasze rzeczy Rozejrzyj się, powinno tu być wszystko, czego potrzebujesz. W łazience jest wanna z masażem, ale nie rób sobie zbyt gorącej kąpieli. To nie jest wskazane w twoim stanie. Wrócę za jakąś godzinę. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach. Skye wciąż nie mogła na niego spojrzeć. W końcu kiwnęła głową i on wyszedł, zamykając drzwi za sobą. Skye się trzęsła. Podeszła do kominka i pochyliła się nad wątłymi płomieniami, pocierając dłonie jedną o drugą. Dlaczego u licha tak się denerwuję, zastanawiała się. Przecież wszystko układa się wspaniale. Nawet Chris Jagger, choć była pewna, że okaże jej pogardę, traktował ją jak członka rodziny, jakby miejsce w tym domu słusznie jej się należało. Choć w pokoju było ciepło, wciąż się trzęsła. A potem przyszła jej do głowy myśl, która naprawdę nie dawała jej spokoju. Dlaczego nie powiedziałam Kyle owi, że nie chcę być w tym pokoju? Bo nie mogę do niego dotrzeć, nie rozumiem go, musiała przyznać smutno. On coś przede mną ukrywa i przez to się wycofuje, a mimo to chcę być z nim, chcę wszystkiego, co może mi dać. Wyprostowała się i odeszła od kominka. Niepewnie zaczęła przeszukiwać szuflady, aż znalazła swoje rzeczy porządnie ułożone w mniejszej z dwóch komód. Wzięła do ręki delikatny brzoskwiniowy szlafroczek, zagryzła wargę i włożyła go z powrotem do szuflady, zamiast niego wybierając długą do ziemi podomkę z lekkiej niebieskiej flaneli. Kobieta, której on pożądał na wyspie, była szczupła i zwinna. Teraz może jeszcze nie jest wielka jak szafa, ale jej ciało zrobiło się niezgrabne. Wiedziała, że pragnie Kylea, tęskniła do jego ciała, a jej zdenerwowanie po części brało się z oczekiwania. Nagle przestała chcieć, żeby ją oglądał. Zaczęła postrzegać swoje ciało jako zdeformowane i bez wdzięku. Ogarnęła ją przemożna chęć, żeby zbiec na dół i powiedzieć Kyleowi, że nie chce z nim spać. Znowu dostała dreszczy Nie mogę być takim tchórzem!, zrugała się i zmusiła, żeby podejść do drzwi

prowadzących do łazienki. Wydała okrzyk zachwytu, gdy weszła do tego pomieszczenia. Łazienka biegła wzdłuż całej długości sypialni aż do korytarza, ale miała tylko wejście z pokoju. Była dość duża, żeby pomieścić sporą grupę ludzi. Do wanny wchodziło się po symetrycznych stopniach wyłożonych kafelkami. Całe pomieszczenie utrzymane było w kolorach czerwonym, czarnym i białym, od płytek do ręczników, i składało się z osobnego prysznica, dwóch identycznych toaletek, wielkiej marmurowej umywalki, szafki z książkami i czasopismami, i grubego miękkiego dywanu, w którym można było zagłębić stopy po wyjściu z kąpieli. Skye nigdy czegoś takiego nie widziała. Zachichotała cicho, nastawiając masaż wodny - umiarkowanie, jak nakazał Kyle. Najwyraźniej Kyle, choć w innych rzeczach miał prosty gust, jeśli chodzi o kąpiel, lubił luksus. Śmiech zamarł jej nagle na ustach, gdy zdała sobie sprawę, że to jest kolejny dowód, jak niewiele o nim wie. A potem zaczęła się zastanawiać, czy bateria talków i pachnących płynów do kąpieli została ustawiona na półkach otaczających wannę na jej użytek, czy może on kąpał się tu dawniej z Li-są. Poczuła ukłucie zazdrości, zagryzła wargę. To głupota z jej strony czuć zazdrość; przecież wiedziała, z kim się wiąże. Jednak nie mogła nic na to poradzić, że zadawała sobie pytanie, czy on i Lisa zabawiali się tu jako mąż i żona. Z westchnieniem weszła do wody i pozwoliła, żeby strumień usunął napięcie z jej ciała. Zdecydowanie nie mogła narzekać na brak wygód w Montfort. Mimo to trudno było nie wspominać prostoty życia na wyspie. Niemal odzyskała dobry humor, gdy wyszła z wielkiej wanny i stanęła na grubym miękkim dywanie. Jednak sięgając po jeden z bordowych ręczników z wyhaftowaną literą J, zauważyła swoje odbicie w jednym z luster i znowu zagryzła wargę, która teraz robiła się już obtarta do żywego. Wyglądam okropnie... pomyślała, i nieważne, jak surowo napomniała się, że jest niedojrzała, a kobiety w ciąży podobno są piękne, wiedziała, jaka jest prawda. Wyglądała okropnie.

Odrzuciła ręcznik i szybko włożyła podomkę. A potem wypadła z łazienki i wskoczyła do łóżka, gdzie zanurkowała pod kołdrę. Zapomniała o świetle. Wyskoczyła z łóżka, pstryknęła wyłącznik i zanurkowała z powrotem, z walącym mocno sercem. Kyle nie zapali światła. Pamiętała jego dyskrecję na „Bonne Bree' ... Ogień wciąż płonął, mimo to kąt pokoju tonął w cieniu. Bizneswomen tak się nie zachowują, powiedziała sobie. Ale odwoływanie się do logiki nie mogło pozbawić jej obaw O Boże, pomyślała, jak mogę mieć dziecko, kiedy sama się zachowuję jak dziecko. Leżała z myślami w chaosie, najpierw modląc się, żeby Kyle wrócił, uznał, że ona śpi, i zostawił ją samą. A potem czuła, gdzieś głęboko w środku, pragnienie jego dotyku, dotyku, który był teraz zaledwie słodkim wspomnieniem. Usłyszała jakiś trzask przy drzwiach i instynktownie zamknęła oczy Wiedziała, że on wejdzie cicho cicho zrzuci ubranie, cicho wsunie się do łóżka obok niej. Łoże z baldachimem było ogromne; mogli swobodnie spać obok siebie oddzieleni niemal metrową odległością. Nagle okazało się, że Kyle nie wszedł po cichu i po ciemku. Zacisnęła powieki jeszcze bardziej w mimowolnej reakcji na światło lampki nocnej. Podszedł prosto do łóżka i delikatnie wyciągnął kołdrę z jej uścisku. Otworzyła oczy - Nie spałaś - powiedział z rozbawieniem. - Nie - przyznała, patrząc mu w oczy. Usiadł obok niej, odgarnął pojedyncze pasma włosów z jej czoła, nachylił się i pocałował ją - najpierw bardzo delikatnie, muskając lekko jej wargi swoimi, a potem przycisnął je mocniej i rozpoczął powolną penetrację. Skye poczuła, że jest go spragniona. Jego najlżejszy dotyk wyzwalał w niej podniecenie, niemal żenujące. Rozchyliła usta pod naporem jego warg, przyjęła wilgotny żar jego języka, zaczęła go ssać, toczyć z nim pojedynek. Przywarła do niego mocniej ustami. Objęła go za

ramiona, szukając dłońmi pod szorstkim materiałem marynarki tej jego energii, którą kiedyś tak dobrze poznała. Czuła naprężenie i cudowną grę mięśni; jej palce powędrowały, żeby dotknąć włosów na karku nad kołnierzykiem, gęstych włosów, przyciągnąć jego głowę do swojej. Za chwilę odsunął się, przerywając pocałunek; patrzyli na siebie, zdyszani. Uśmiechał się do niej czule, delektując się widokiem jej wilgotnych, opuchniętych warg, wachlarza włosów rozsypanych na poduszce, falowania piersi, gdy patrzyła mu w oczy, szerokimi, rozszerzonymi źrenicami, oddychając płytko... Prawą ręką czule dotknął jej policzka, przesunął ją po flaneli na jej ramieniu, w dół do biodra, czując miękki kształt pod materiałem. Potem odnalazł brzeg szlafroka i rozpoczął powolną, prowokującą wędrówkę w górę po jej łydce, odsłonił jej udo, odsunął flanelę. - Nie! - Skye nagle chwyciła jego rękę. Przerwał, zmarszczył lekko brwi i uniósł brew. - Skye - powiedział, cicho, choć stanowczo - chyba rozumiesz, że to, że tu przyszłaś ze mną, zaakceptowałaś ten pokój, znaczy, że będziemy prowadzić normalne współżycie. Życzę sobie tego. I nie pozwolę ci się teraz wycofać. Miałaś na to czas, jeśli tego właśnie pragnęłaś. Teraz jest za późno. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Szukała rozpaczliwie tej pewnej siebie kobiety, która nie miała problemów z obsztorcowaniem go, gdy spotkali się w trudnych okolicznościach katastrofy. Wstał nagle i podszedł do kominka. Wyciągnął palce w stronę ognia. Odwrócił się do niej. - Nie rozumiem, Skye. Nie pragniesz mnie? Spojrzał na nią tak, że nie mogła oderwać od niego wzroku. - Tak - powiedziała cicho. - Pragnę cię. Wciąż marszczył brwi ze zdziwieniem. - Chodź tu, Skye - powiedział, jego głos był łagodny, ale stanowczy Jednak to nie jego głos ją poruszył. Jego magnetyczne oczy przyciągnęły ją już dawno temu; teraz też, niewiele nawet myśląc, powoli wstała z łóżka i podeszła do niego, nie spuszczając z niego wzroku.

Zatrzymała się tuż przed nim i dopiero wtedy spojrzała na jego wyprasowaną koszulę i szorstki tweed marynarki. Tym razem wplątał palce w jej włosy, wyginając jej szyję w łuk, odchylając głowę. Wpatrywał się w jej oczy, aż ich wargi znów się złączyły. Zębami przygryzał delikatnie jej usta, językiem obrysowy wał ich kontur, po czym wsuwał go do środka, żeby badać wszystkie zakamarki. Pokój zaczął pływać przed oczami Skye; dłonie oparła na jego piersiach, czując żar pod materiałem. Powędrował palcami w dół po jej kręgosłupie, masował jej plecy, sięgał do pośladków, żeby unieść ją, przycisnąć do siebie. Skye ogarniały coraz to nowe fale słodkich doznań. Jej żądza, rozchodząca się promieniście po ciele, była tak silna, że jęknęła, choć jego pocałunek wciąż zamykał jej usta. Ledwie mogła ustać na nogach. Nagle odsunął ją od siebie; rysy twarzy miał ściągnięte rosnącą namiętnością. Zaczął jej rozpinać guziki podomki, patrzył na swoje ręce, gdy palce dotknęły materiału obok jej obojczyka. Palce Skye zacisnęły się kurczowo na rękawach jego marynarki. Pod tweedem czuła jego twarde mięśnie. - Proszę - wymamrotała bez tchu, sama niepewna początkowo, o co prosi. - Proszę, Kyle, światło... Skończył rozpinać guziki. Wrócił do niej spojrzeniem. W jego oczach widziała zrozumienie, czuła wyrozumiałość, ale mimo to pokręcił głową. Zsunął jej powoli z ramion podomkę, która opadła z cichym szelestem do jej stóp. Kyle przytknął usta do jej ramienia, do zagłębienia przy obojczyku. Ujął w dłonie jej piersi, potem zaczął sunąć palcami po błękitnych żyłkach nad nabrzmiewającymi wzgórkami. - Będę bardzo delikatny - obiecał tonem aksamitnej pieszczoty. A potem przeszedł do wprowadzania w czyn swojej obietnicy, zaczął pieścić jej piersi z największą delikatnością, pochylił się, by okrążyć językiem sutki, poruszał ustami ze zmysłowym żarem. Przeniósł się z pocałunkami na jej żebra. - Tak słodko smakujesz - powiedział jej stłumionym szeptem - tak słodko...

Skye nic nie odpowiedziała. Opadł na kolana, gładził delikatnie odcinek od jej piersi do powiększonego brzucha, okrywał to miejsce pocałunkami. Ona chwyciła go mocno dłońmi za ramiona, paznokcie wbiła w materiał. - Jesteś piękna - powiedział. - Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo.. . jak bardzo piękna jesteś dla mnie... - O Boże, Kyle, proszę! - jęknęła Skye. Chwytała konwulsyjnie jego włosy, gdy jego wargi wędrowały niżej, okrywając pocałunkami jej uda, znajdując wilgotne miejsce, żar, który wyraźnie wskazywał na to, co ona czuje. Zaczął teraz sunąć wargami tą samą drogą w górę, a gdy skończył na ustach, wziął ją na ręce i zaniósł bez wysiłku do ogromnego łoża z baldachimem. Prędko zrzucił ubranie, potem delikatnie uniósł jej udo, żeby ułatwić sobie wejście między jej szczupłe nogi. Czas i miejsce przestały istnieć. On dał jej życie, które teraz miała w sobie. Pragnęła go tak bardzo, i od tak dawna, że gdy w nią wszedł, łzy napłynęły jej do oczu. Skye wygięła się w łuk pod jego ciałem, zatracając się w falującym rytmie. W takich momentach nie był już obcy Był tym mężczyzną, którego pokochała, który nauczył ją, co to znaczy kochać, dawać, pragnąć. A gdy wili się w gorączce pożądania, wiedziała, że tylko z nim zaznała najwyższej rozkoszy, totalnej intymności - z mężczyzną, którego mogła dotykać z rozkoszą. On potrafił wzniecić w niej najwyższe płomienie. Jego rytm przyspieszył. Wcześniej wpatrywał się w jej oczy, teraz zamknął swoje i przycisnął ją do siebie. Już nie chcieli niczego opóźniać, ich ciała szaleńczo domagały się natychmiastowego spełnienia. Skye zadrżała, czując jego kulminację, przywarła do niego i trzymała go mocno, gdy fale rozkoszy rozchodziły się po jej ciele. Chwilę później poczuła, jak gładzi ją po włosach, i wtuliła się w niego mocno. Nie otwierając oczu, wycieńczona i senna, zapadła w lekki sen. Kiedy się obudziła, w pokoju było ciemno. Jedynie słaby poblask przygasłego ognia spowijał ich miękkim złotym światłem. Skye uniosła się na łokciu i zaczęła przyglądać się Kyleowi. We śnie jego rysy się rozluźniły; widać było jego przystojny, męski profil,

drobne zmarszczki wokół oczu, jedyny objaw wieku. Jej wzrok zsunął się na jego ramiona i pierś. Nawet po ciemku było widać rzeźbione mięśnie. Przyćmione złotawe światło rzucało poświatę na jego ciało, wyraźnie uwydatniając gładkość opalonej skóry, perfekcję ciała. Jej wzrok powędrował niżej. Miał całkiem płaski brzuch, z zarysowaną falą twardego mięśnia... Wyciągnęła rękę i zaczęła gładzić i badać miękkie, choć szorstkie kępki włosów, długie, umięśnione nogi, nawet palce u stóp nie ukryły się przed jej bacznym spojrzeniem. Wróciła wzrokiem do jego twarzy i zobaczyła, że na nią patrzy, a w kąciku ust czai mu się uśmieszek. Zawahała się przez sekundę i zaczerwieniła trochę. - Proszę - mruknął szelmowsko - nie krępuj się. Patrzyła na niego jeszcze sekundę. Spuściła wzrok, ale też się uśmiechnęła. I kontynuowała swoją zmysłową eksplorację. Gdy Skye obudziła się znowu, sypialnię zalewał jaskrawy blask poranka. Nieco półprzytomnie zamrugała i wyciągnęła ramię. Kyle a nie było już obok niej. - Dzień dobry Spojrzała i zobaczyła, że fachowo wiąże sobie krawat. Na jej usta zaczął wypływać leniwy uśmiech, który jednak szybko zamarł, bo on zwrócił się do niej szorstko: - Nie będzie mnie dzisiaj, i przez kilka następnych tygodni rzadko będę w domu - muszę nadrobić parę zaległości. Dostaniesz kilka po mieszczeń, żebyś sobie zrobiła biuro, warsztat czy co tam potrzebujesz. Mama ci je pokaże, a potem Chris ci pomoże. W domu jest dużo służby, więc nie musisz się o nic martwić. Nie musisz odbierać telefonów, ale gdyby tak się zdarzyło i gdyby akurat dzwoniła Lisa, masz z nią nie rozmawiać. Ona czasem dzwoni, żeby porozmawiać z Chrisem, i oczywiście, to jest w porządku, ale t y nie rozmawiaj z nią. Czy to jest jasne? Skye zastygła w szoku, patrząc na niego z niedowierzaniem. Co się stało? Znowu był obcy, znowu rzucał despotyczne rozkazy. Wziął

prysznic, ogolił się, włożył jeden z idealnie skrojonych garniturów, i znowu stał się obcy Chwyciła kołdrę i podciągnęła sobie pod brodę. - Dlaczego się boisz, że mogę rozmawiać z Lisą? - Nie boję się - rzucił ze zniecierpliwieniem, zatrzymawszy się przy komodzie, żeby schować do kieszeni klucze i drobne pieniądze. - Ona zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby ci zaleźć za skórę, a ja nie chcę dopuścić do konfliktów. Niedawno powiedziała ci parę rzeczy przez telefon, a ty się przeraziłaś. - Do diabła, Kyle! - mruknęła Skye z goryczą. - Nie chodziło o przerażenie! Powiedziała, że udowodni ci blef, i najwyraźniej to zrobiła! Nie chcesz... - Cholera, Skye, przestań! - Podszedł szybko do łoża i pochylił się, żeby złapać ją za ramiona. Potrząsnął nią i po prawie brutalnym dotyku jego rąk wiedziała, że naprawdę go rozwścieczyła. Trzymaj się od tego z daleka! To nie twoja sprawa. Zacisnęła zęby mocno, tak żeby w oczach nie pojawiły się łzy. - To jest moja sprawa. Ja... - Zostaniesz panią Jagger. Ale nie wtrącaj się, Skye. Trzymaj się od tego z daleka - i nie rozmawiaj, powtarzam, nie rozmawiaj z Lisą. - Dlaczego? Mogę usłyszeć coś, co mi się nie spodoba? - Skye nie znosiła, gdy tak się przed nią zamykał, gdy stawiał jej zarzuty, szczególnie wtedy, gdy była naga, włosy miała potargane, a ciało wciąż obolałe od namiętnej miłości. Miała wrażenie, że daje jej do zrozumienia, że jest młoda i głupia, że on ma czterdzieści lat i jest od niej o wiele starszym, bogatym i wpływowym mężczyzną, który sam doszedł do wszystkiego i z niejednego pieca chleb jadł, kiedy ona była jeszcze nastolatką. Przypominało jej to szyderstwa Lisy: „Nie uda ci się utrzymać jego zainteresowania". - Powiedz mi, Kyle - zażądała, zdeterminowana nie okazywać niedojrzałości ani słabości. - Czy jest coś, co powinnam wiedzieć o Lisie? Niby jesteście w separacji od dziesięciu lat, ale pojawiła się uwieszona twojego ramienia na Igui. Czy ona spała tu z tobą, w tym łóżku?

Zawahał się, patrząc na nią surowo, i Skye pobladła. Dlaczego o coś takiego zapytała? Tej odpowiedzi nie chciała usłyszeć. - Spała tutaj! - syknęła. - Lisa była w tym łóżku raz - prawie rok temu - odpowiedział z wyraźną irytacją. - Nie zaczynaj grzebać w mojej przeszłości, Skye. To nie ma nic wspólnego z nami. Poza tym ja też mógłbym zadać ci parę pytań. I je zadam. Opowiedz mi o Tedzie. Wiem, że odmówiłaś mu, gdy ci się oświadczył godna pochwały moralność, nie chciałaś go poślubić, gdy nosisz moje dziecko. Ale co było na Igui? Co się kryło za tym pospiesznym powrotem do domu? Skye uśmiechnęła się bez humoru i uniosła stanowczo brew. - Myślę, że to nie jest t w o j a sprawa. Ani trochę nie podobało jej się napięcie w jego twarzy. Jego palce zacisnęły się na jej nagich ramionach, aż wzdrygnęła się wbrew sobie. - Skye - odezwał się ostrzegawczo, odsuwając się i podciągając ją w górę, tak że patrzyła mu w oczy, które błyszczały groźnie. - Pan powinien wiedzieć, panie Jagger. To przecież pan kazał mnie śledzić! On znowu zesztywniał, a ona straciła zimną krew - Ja nie... Ja nie... Ted nie dotknął mnie na długo przed naszym pobytem na wyspie. - Dziękuję, pani Delaney. Ta szczerość była miła i ożywcza. To ja ci teraz opowiem o Lisie. Miała w tym domu pokoje aż do wyjazdu na Iguę. Tam kazałem jej się wynieść z naszego apartamentu i zabrała stąd swoje rzeczy, zanim wróciłem. Nie spędzała tu tak wiele czasu i naprawdę nie dbałem o to, czy tu jest, czy nie. Przymykałem oczy ze względu na Chrisa. Nie kocham Lisy i zaręczam ci, że zdecydowanie jej nie pragnę. I to wszystko, co mam do powiedzenia. Będziesz musiała mi zaufać, ale trzymaj się z dala od Lisy i nie wściubiaj nosa w sprawę rozwodu. Jest ktoś, na kim mi bardzo zależy - tak, Skye, tak bardzo jak na tym dziecku, które w sobie nosisz - kto mógłby zostać zraniony Kocham cię, lecz ostrzegam - trzymaj się od tego z daleka! Patrzył na nią jeszcze chwilę, a Skye odwzajemniła jego spojrzenie, w napięciu zagryzając wargę. On położył ją z powrotem na poduszce i wyszedł.

Mogła wstać. Mogła za nim zawołać, że nie rozumie, a dopóki nie zrozumie, nie może tu zostać. Ale nie zrobiła tego. Patrzyła bez słowa, jak wychodzi, rozdarta między niepewnością, którą wywołała jego tajemniczość, i niewielkim dreszczem, który po niej przebiegł. Powiedział, że ją kocha. Nie zostało to powiedziane z czułością ani nawet namiętnością. Rzucił to niemal bezceremonialnie. Jednak to właśnie chciała usłyszeć.

14 9 grudnia, San Francisco Widok z Twin Peaks, tak jak obiecał Michael, absolutnie zapierał dech w piersiach. Rześki wiatr owiewał jej twarz. Patrząc na wschód, Skye widziała jak na dłoni całe centrum San Francisco, mosty Bay Bridge i Golden Gate. Michael dotknął jej ramion. - Spójrz tam - całe Oakland, a tam, daleko, Marin County. Skye pokiwała głową. Przyjemność sprawiały jej widok, świeżość i rześkość powietrza. - Jest przepięknie, Michael. Dziękuję ci bardzo, że mnie tu przywiozłeś. - Tak sobie pomyślałem, że już najwyższy czas, żebyś ruszyła się z domu - powiedział Michael trochę szorstko. Objął ją opiekuńczym gestem. - Chodź, teraz zabiorę cię na świetne owoce morza na nabrzeżu. - Brzmi wspaniale - powiedziała Skye cicho. Oboje niewiele mówili, jadąc do miasta. Skye udawała wielkie zainteresowanie widokami, ale jej myśli tak naprawdę skupiały się na Kyle u. Była w jego domu trzydzieści sześć dni - mogłaby prawdopodobnie przeliczyć też godziny - a atmosfera między nimi stawała się coraz bardziej napięta. To prawdopodobnie jej wina, pomyślała z grymasem. Pierwszy dzień był tak bardzo stresujący. Spędziła co najmniej cztery godziny na rozmowach z Nowym Jorkiem; Chris przyjechał, żeby jej pomagać, i zachowywał się bardzo przyjaźnie, lecz sprawiał, że czuła się strasznie niezręcznie; pięcioro członków domowej służby przy pierwszym spotkaniu patrzyło na nią życzliwie, ale i z ciekawością. Była strasznie spięta, gdy Kyle pojawił się w ich pokoju dobrze

po północy. Mogła myśleć tylko o ich kłótni - i jego despotycznym zachowaniu. Skuliła się, leżąc tyłem do niego. Wyczuła jego napięcie. Przypomniał jej zimno: - Pamiętasz, Skye, kiedyś obiecałaś, że nigdy się ode mnie nie odwrócisz. Tak, obiecała, ale to było na wyspie, zanim Lisa stała się nieustępliwą pijawką, zanim Skye się dowiedziała, że Kyle mógł się uwolnić od żony, lecz nie chciał, zanim musiała się poczuć jak rozwiązła idiotka, ponieważ jego syn pomagał jej bez słowa wyrzutu, choć z dziwnym wyrazem nieprzeniknionych ciemnych oczu. - Żadne z nas nie powinno składać obietnic, nie uważasz, Kyle? Oboje raczej nie potrafimy ich dotrzymywać. Zmiął pod nosem przekleństwo i odwrócił się od niej. A potem żałowała, bardzo żałowała, ale było za późno, ponieważ centymetry odległości między nimi urosły w całe metry, i była tak samotna, tak bardzo samotna, z plecami wyprostowanymi i sztywnymi. Oboje byli zbyt namiętni, zbyt zmysłowi, żeby pozwolić, by ich konflikt przenosił się do sypialni. Następnej nocy on objął ją zdecydowanym gestem, a ona odpowiedziała, zaplatając mu palce na szyi... i rozchylając chciwie usta przed jego pocałunkiem. Noce znowu należały do nich, dni pozostawały zimnymi polami bitwy. Rozmawiali z chłodną uprzejmością, jeśli w ogóle. A Kyle zaczął pozostawać poza domem coraz dłużej, rzadko nawet jadając z rodziną. Skye zajęła się przenosinami Delaney Designs do San Francisco. Podczas gdy Kyle wciąż był poza domem, Skye prawie z niego nie wychodziła, przerażona myślą, że mogłaby spotkać jakiegoś reportera, który uznałby jej ciążę za smakowity kąsek do plotkarskiego magazynu. Dziś rano Michael przyszedł do pokoju, w którym urządziła sobie warsztat, i upierał się surowo, żeby z nim wyszła. Widać było wyraźnie, że jest zirytowany chłodnym traktowaniem Skye przez swego brata i zdecydowany osobiście to naprawić. A teraz, gdy już wyszła, cieszyła się, że opuściła dom...

Michael zgrabnie zaparkował swoje niewielkie ferrari. Otoczyła ich woń nabrzeża, pikantne słone powietrze, różne smakowite zapachy z wielu nadbrzeżnych restauracji. Mewy krzyczały i wzbijały się w górę, gdy Michael pomagał jej wysiąść z auta. - Może nie uwierzysz - uśmiechnął się, prowadząc ją w stronę rustykalnie wyglądającego budynku, który trochę przypominał barak -wnętrze jest urocze. Ich specjalnością są zapiekane krewetki, po prostu niebo w gębie. - Brzmi świetnie - powiedziała Skye i trzydzieści minut później stwierdziła, że Michael ani trochę nie przesadził, jeśli chodzi o jedzenie. Siedzieli przy oknie z widokiem na zatokę, i dawno nie czuła się tak dobrze - lekko, beztrosko i młodo, jakby nie istniały żadne problemy Skye przechyliła się przez stolik i uśmiechnęła się do Michaela. - Michael, dziękuję za dzisiejszy dzień. Nie potrafię ci nawet powiedzieć, jak bardzo mi się to wszystko podoba. Jednak zamiast uśmiechnąć się do niej, ku jej zdziwieniu Michael zmarszczył brwi. - Powinnaś wychodzić z domu, Skye. - Zawahał się i zapatrzył w swój kieliszek z winem. - Wiem, jak ci ciężko. I nie za bardzo wiem, jak to powiedzieć, lecz chciałbym jakoś pomóc tobie i Kyle owi. Jego zachowanie jest czasem godne ubolewania, wiem. Ale on cię kocha, Skye. - Czyżby? - zapytała Skye z goryczą. - Ach, Michael, jeśli tak, to w czym jest problem? Czemu on tak opóźnia rozwód? Na mnie warczy bez przerwy i kontroluje każdy mój ruch, Lisie natomiast pozwala sobie wchodzić na głowę! Michael pociągnął spory łyk wina, po czym zakręcił płynem w kieliszku i mówiąc, wpatrywał się w niego. - Skye, Kyle nawet ze mną o tym nie rozmawia. Jednak jeśli moje domysły są słuszne, on naprawdę jest między młotem a kowadłem. Okaż mu cierpliwość. - Michael, jeśli coś wiesz, proszę, powiedz mi. Staram się być cierpliwa, ale kiedy nie wiem, co myśli twój brat...

- Naprawdę nie mogę ci nic powiedzieć - przerwał Michael z nieszczęśliwą miną. - Wiem, że to trudne w tych okolicznościach, jednak proszę, spróbuj zaufać Kyleowi. Myślę, że gdyby on rzeczywiście czuł, że jesteś całym sercem z nim, byłby o wiele łatwiejszy we współżyciu. On potrzebuje twojego wsparcia. Skye upiła łyk wina i spuściła wzrok. Czy Michael ma rację? Gdyby zrobiła ten krok, gdyby powiedziała Kyleowi, że kocha go i nie dba o to, kiedy wezmą ślub, pod warunkiem że będzie miała pewność, że on ją kocha, czy zacząłby jej ufać, zwierzać się, zbliżyłby się do niej znowu? Uśmiechnęła się lekko. - Okay, Michael. Już cię nie będę wypytywać. I przemyślę twoją sugestię. - To dobrze. - Michael trącił się z nią kieliszkiem. - A teraz mam inną prośbę. Nie chciałabyś zaprosić na jakiś czas do Kalifornii swojej bratowej? Skye zerknęła na Michaela zaskoczona i zachichotała. - Czy to znaczy, że t y chciałbyś, żebym ją zaprosiła? Michael wzruszył ramionami i przygryzł wargę, zmieszany. - Tak - przyznał. - Chyba właśnie o to mi chodzi. Ja... yy... -urwał, przez chwilę miał zbolałą minę. Przepraszam, Skye, może nie powinienem tego mówić. Kyle opowiadał mi o twoim bracie. Z tego, co wiem, byliście bliźniętami, bardzo zżytymi ze sobą. Pewnie nie... - Michael - powiedziała Skye ze stanowczym uśmiechem - będę bardzo szczęśliwa, mając przy sobie Virginię - a jeszcze szczęśliwsza, jeśli ty i Virginia chcecie się spotkać. Virginia uwielbiała Steve. na. Była wspaniałą żoną. To kobieta pełna miłości i oddania, a sam Steven teraz pierwszy życzyłby jej szczęścia. - No proszę, tak łatwo było to powiedzieć - i pomyśleć. A przyczynił się do tego Kyle. Pozwolił jej zaakceptować śmierć Stevena, sprawił, że zniknął jej lęk przed ciemnością. Naprawdę zrobił dla niej tyle wspaniałych rzeczy, a ona nigdy mu nie powiedziała... nigdy nie zaryzykowała powiedzenia „kocham cię".

Oczy Michaela błyszczały Uniósł kieliszek w kolejnym toaście. - Steven był szczęściarzem. Miał piękną żonę i wspaniałą siostrę. - Dzięki. - Skye zaczęła się śmiać, ale nagle śmiech uwiązł jej w gardle. Zamarła. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Do restauracji wchodził Kyle, prowadząc Lisę, piękną i posągową jak zawsze. Lisa przechylała srebrzystoblond głowę, wydymała różowe usta, słychać było jej dźwięczny śmiech. - Skye, co się dzieje? - Michael, który siedział do nich plecami, odwrócił się i zobaczył, jak Kyle sadza Lisę przy stole. - O Boże - jęknął. - Co u diabła wyprawia ten mój brat? To moja wina - nie powinienem był cię tu przyprowadzać, wiem przecież, że Kyle przychodzi tu na lunch... Skye nie słuchała Michaela, ponieważ w tej chwili Lisa podniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Wzrok Lisy prześlizgnął się po jej sylwetce, oczy jej pociemniały i pojawiła się w nich złość. Kyle dostrzegł wzrok Lisy, odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami i zobaczył Michaela i Skye. Skye popatrzyła na niego zaszokowana; jeszcze bardziej była oszołomiona, gdy uświadomiła sobie mimo woli, że nigdy wcześniej nie widziała jego twarzy bardziej napiętej i surowej. Ale Skye nie słyszała tego, co słyszał Kyle - jadowitego szeptu Lisy - A więc to tak, Kyle, twoja kochanka jest w ciąży. To dlatego jesteś gotów być taki hojny No cóż, chyba oszalałeś, teraz to już na pewno się na nic nie zgodzę. - Zamknij się - rzucił Kyle szorstko, obrzucając ją pogardliwym spojrzeniem. Po czym zostawił ją nagle i pomaszerował stanowczo w kierunku Skye i swego brata. Skye podniosła się z godnością, zanim jeszcze doszedł do ich stolika, a Michael podskoczył prędko, żeby do niej dołączyć. - Nie, Kyle - ostrzegła go cicho, gdy wyciągnął do niej rękę. - Nie dotykaj mnie. Michael, proszę, zabierz mnie stąd. - Skye. - Kyle ze zniecierpliwieniem wyciągnął jeszcze raz rękę, żeby ująć ją za ramię.

- Kyle - przerwał Michael łagodnie - pozwól mi zabrać Skye do domu. To naprawdę nie najzręczniejsza sytuacja... Najwyraźniej Kyle uznał, że decyzja brata jest mądra. Wzrok wciąż miał zimny. Cisnął spojrzeniem w Skye. - Dobrze. Niedługo wrócę. Skye musiała podnieść wzrok, żeby spojrzeć mu w oczy, ale wytrzymała jego przenikliwe spojrzenie z królewską godnością. - Mnie już tam nie będzie, panie Jagger. Michael szedł szybko, żeby wyprowadzić Skye, lecz Kyle zdążył szepnąć jej do ucha: - Nie waż się wyjeżdżać, Skye. Znajdę cię, gdziekolwiek będziesz. Nie masz prawa mnie porzucić, skoro nic nie rozumiesz... - Prawo! Nie istnieje żadne prawo, jeśli chodzi o nas. Idź i zapytaj swoją żonę. Ona ci powie. Mężczyźni nie mają żadnych praw, jeśli chodzi o ich kochanki. - Mam do ciebie pełne prawo, Skye, to dziecko jest moje. I znajdę cię... - Prawo... - Nic mnie nie powstrzyma. Masz tam czekać na rozmowę ze mną, bo w przeciwnym razie gdy cię znajdę, porwę cię i znowu będziesz żyła na wyspie bezludnej. Skye spojrzała pytająco na Michaela. - Możemy już iść? Skye szła bez pośpiechu, z godnością lekceważąc wzrok, który czuła na sobie, co nawet Lisę zdołało wytrącić ze stanu samozadowolenia. Dopiero gdy była już zamknięta z Michaelem w ferrari, zaczęła się trząść. - Skye... - zaczął Michael. - Proszę, Michael - błagała Skye. - Proszę, nie rozmawiajmy - Nie chciała płakać. Nie mogła płakać. Wróci do Montfort i spakuje walizki. Nic, co mógłby powiedzieć Kyle, nie może jej zmusić do zmiany decyzji.

Kyle wrócił do stolika, ale nie usiadł. - Liso, dopóki żyję, nie wybaczę ci tej zniewagi. Mam szczery zamiar opowiedzieć o tym dziś Christianowi, chociaż przykro mi, dlatego, że jesteś jego matką. Zrozumie, dlaczego nie chcę, żebyś kiedykolwiek jeszcze dzwoniła do domu, i dlaczego, gdy kiedykolwiek pojawisz się w rezydencji, wezwę policję i każę cię usunąć siłą. I zakładam sprawę o unieważnienie małżeństwa. Tym razem to nie blef. Sam powiem Chrisowi prawdę. - Jesteś głupcem - powiedziała Lisa, zniżając głos, który lekko drżał. - Ona nie zostanie z tobą, jeśli nie zaproponujesz jej małżeństwa, a ty jesteś beznadziejnie zakochanym starym facetem - za starym. Jeśli nawet ci się uda ją poślubić, do końca życia będziesz się zastanawiał, jaki to młody byczek posuwa twoją... - Nie, Liso - przerwał Kyle spokojnie - tak to było w moim małżeństwie z tobą. Odwrócił się na pięcie i wymaszerował z restauracji, przeklinając sam siebie przez całą drogę. Chyba mu rozum odebrało, że uczynił ostatnią próbę uprzejmej rozmowy z Lisą. Z nią nie ma rozmowy, a teraz Skye była wściekła. Bardziej niż wściekła, bo została upokorzona. A on nie potrafił zapobiec temu. Teraz ona ma pełne prawo zniknąć z jego życia, a on nie umie jej zatrzymać i jeszcze pogarsza sprawę absurdalnymi groźbami. Mógłbym z zimną krwią udusić Lisę, pomyślał z goryczą. Kyle pokonywał wzgórza i kręte drogi San Francisco z ryzykancką prędkością. Myślał o chłodnej, opanowanej godności, z jaką Skye wyszła z restauracji. Myślał o tym, jak bardzo ją kocha, jak bardzo potrzebuje jej obok siebie w nocy, jak uwielbia dotykać jej rosnącego brzucha, że ta jej dziwna niewinność pozostaje w wyjątkowej i intrygującej sprzeczności z nienasyconą namiętnością, którą on potrafi w niej wywoływać. Zgrzytnął zębami. Na pozór dawał sobie radę z prowokacjami Lisy. Ale ona wiedziała, gdzie uderzać. W absurdalnym wieku czterdziestu lat Kyle, jak się okazało, zrozumiał, że jest ofiarą burzącej jego spokój niepewności. Może Lisa ma rację? Czy Skye uważa go za starca? Czy

kiedykolwiek wyobrażała sobie młodszego mężczyznę, gdy trzymał ją w ramionach? Czy żałowała, że nie jest z Tedem, mężczyzną niemal dziesięć lat młodszym od niego? Skórę na twarzy miał już tak napiętą, że niemal bolała. Małżeństwo. Ona chciała małżeństwa. A on, bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, pragnął się z nią ożenić. Gdyby tylko go kochała... Nie kochała go; nawet najwyższe uniesienia nie potrafiły sprawić, żeby wypowiedziała te słowa. Kyle gwałtownie zatrzymał auto na podjeździe przed rezydencją i nawet nie zamknąwszy drzwiczek, wpadł jak burza do domu. Był zadowolony, że nie natknął się na nikogo, kto by mógł zobaczyć, jak pędzi z dudnieniem po schodach, czy usłyszeć, jak trzaska drzwiami. Natychmiast zaatakował Skye, która wrzucała chaotycznie rzeczy do walizek. - Co robisz, do diabła? - ryknął, chwytając ją za ramiona. Nie walczyła z nim; zwiotczała w jego uścisku, patrząc na niego bursztynowymi kocimi oczami, kompletnie pozbawionymi emocji. - Wyjeżdżam. W Kyleu zawrzało. Serce waliło mu wściekle, mięśnie drgały Z trudem łapał oddech. - Nigdzie nie wyjeżdżasz. - Kyle - odezwała się Skye, nadal beznamiętnie. - Nigdy w życiu nie byłam tak upokorzona. Sytuacja nie ulegnie zmianie. Ta kobieta wodzi cię za nos. Publicznie nazywa mnie... ach, nieważne, a ty nie reagujesz! - A co twoim zdaniem miałem zrobić? Rozciąć jej wargę? Złamać jej szczękę? - Nie - powiedziała Skye. - Chcę tylko, żebyś pozwolił mi odejść. Kyle puścił ją i podszedł do drzwi. Oparł się o nie i skrzyżował ramiona na piersi. Skye podeszła do kolejnej szuflady i wyjęła pończochy, żeby wrzucić je do walizki. - Nie mogę pozwolić ci odejść, Skye - powiedział Kyle cicho. - To dziecko jest moje.

- Więc mamy problem - rzuciła Skye lekko. - Bo ja mam zamiar wyjechać. Czekałam tylko, żeby z tobą porozmawiać, bo o to prosiłeś. No i rozmawiamy. A potem wyjeżdżam. To było absurdalne; znajdowali się w jednym z najbardziej krytycznych momentów w swoim związku, ale gdy Kyle patrzył, jak ona się porusza, precyzyjnie, płynnie, z pełną wdzięku stanowczością, mógł myśleć tylko o tym, jak bardzo jej pragnie. Ciąża wręcz dodała jej seks-apilu. Wciąż zachowywała delikatność; piersi zaokrągliły się i wypełniły Biodra pozostały szczupłe, a wybrzuszenie, w którym było jego dziecko, ani trochę nie psuło jej zgrabnej sylwetki. Chciał rozmawiać; nagle zatrzymał ją w pół kroku i przemocą wziął w ramiona. Pocałował ją mocno; poczuł, że zareagowała, ale za chwilę się odsunęła, mrucząc: - Nie. Nadal ją obejmował. - To niczego nie zmieni, Kyle. - Pragnę cię - powiedział, przeszywając ją spojrzeniem pociemniałych oczu. - Teraz. - Kyle, nie... - Mówisz, że mamy problem - odezwał się szorstko. Uniósł ręce, żeby wygładzić palcami włosy na jej skroniach, i zmusił ją, by na niego spojrzała. - Czyli czas zawrzeć umowę. Przepraszam za dzisiaj. Bardzo przepraszam. Nie zmienię już tego. Ale jeśli zostaniesz, zagram tą kartą, którą mam przeciw Lisie. Koniec z blefowaniem. Gdy te słowa padły, zaczął się zastanawiać nad tym, co powiedział. Chris, pomyślał z zamarłym sercem, co ja zrobiłem? Ale jestem przyparty do muru, mam zobowiązania wobec tego dziecka, tak jak wobec ciebie. Nie chciałem tego robić, lecz znalazłem się w ślepej uliczce. I przez sekundę wiedział też, że Skye nie jest winna. I tak dość przeszła przez niego. Skye wpatrywała się w niego, walcząc ze łzami. Dobry Boże, czy on nie wie, że ona nie chce wyjeżdżać? Nie chciała go przypierać do muru, ale wolała zabrać swoje dziecko i siebie gdzieś daleko od Montfort niż grać drugie skrzypce przy oficjalnym statusie Lisy jako żony

Kylea. Przynajmniej zachowa godność, jeśli nie miłość Kylea. Zmusiła się, żeby jej głos brzmiał szorstko i sceptycznie. - Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? - Ja nie kłamię. Skye poczuła się słabo. Dlaczego nie możemy szczerze porozmawiać?, zastanawiała się, wpatrując się w te zagadkowe oczy, w których była stanowczość nawet z odrobiną okrucieństwa. Wiem, że przypieram cię do muru, pomyślała z bólem, ale, Kyle, nie mam wyboru. Nie mogę tak żyć. Ty mi nie chcesz nic wyjaśnić. W co mam wierzyć? Jakie odległe wydawały się teraz te dni na wyspie, gdy się śmiali, bawili tak swobodnie w morzu. Teraz, gdy rosło między nimi to napięcie, miłość, nienawiść i gorycz intensywniały... ciała były rozpalone gniewem, jakby miały się za chwilę stopić w pasji. Nigdy nie mogłaby zapomnieć jego dotyku. Krew się w niej burzyła nawet teraz, tylko dlatego, że on był blisko. Zamknięta w jego uścisku czuła, że należy do niego, że ten twardy mężczyzna, który tak się przed nią zamyką, jest jej. Wrażenie, że jest jej słabo, stawało się coraz silniejsze. Była gotowa przepraszać, wycofać się. Ale nie mogła. Dotarła tak daleko. Cokolwiek o niej myślał, musiała przeforsować swoją rację. Teraz. Zawrzeć umowę, jak on to nazwał. Użyć wszelkich sposobów... - W porządku - powiedziała, zmuszając się, by jej głos brzmiał zimno i z wyrachowaniem. A potem musiała przełknąć ślinę, ale dzielnie walczyła, żeby zachować w słowach bezlitosny chłód. - Ty użyjesz tego, co masz na Lisę, a ja zostanę tutaj. Znieruchomiał; mięśnie twarzy mu się napięły. Patrzył teraz jakby przez nią, a nie na nią. Ona mu daje ultimatum... Prosi go, żeby zaprzedał duszę... W tym momencie nie był w stanie jej odmówić. Nie miała pojęcia, co się dzieje w jego głowie, gdy stał tak przez, jak mu się wydawało, wieczność, trzymając ją w stalowym uścisku. Złożył jej obietnicę, ale teraz miał zamiar się wycofać...

A może nie? Nie puszczał jej, lecz wyglądał na przerażonego. O co takiego go poprosiła? Miał minę, jakby mu kazała przynieść czyjąś głowę na tacy. Nie mogła wiedzieć, że dla niego jej żądanie było czymś znacznie gorszym. Ze jego umysł i serce były rozdarte między nią a jego synem, i w tej chwili szalał w nim straszny, niepohamowany ogień. Chris, wybacz mi, błagał. Co mam zrobić? Jak ci to wytłumaczyć? Czy mam najpierw porozmawiać z tobą? Czy załatwiać ten rozwód? Czy będziesz pogardzał Skye i tym dzieckiem, ponieważ stanie się moim naturalnym spadkobiercą? Będę kochał to dziecko, Chris, ale nigdy więcej ani mniej, niż kocham ciebie... Co ja obiecałem? Dobry Boże, czy mój syn kiedykolwiek mi wybaczy? Czy zrzekłem się prawa do jego miłości z powodu tej kobiety, która mnie tak prześladuje? Ją też kocham, mimo że potrafi być jędzą bez serca. I pomóż mi, Boże, ale w tej chwili muszę ją mieć. Ona jest jak wulkan. Straciłem całą kontrolę nad sobą; zaprzedałbym duszę samemu diabłu... Gdy wrócił do niej wzrokiem, jego oczy płonęły, a ich blask był przerażający. Jego usta, brutalne i szorstkie, zawładnęły jej ustami. Przywarła do niego, mając mu za złe jego siłę, jednak uległa wobec niej, ponieważ taki sam ogień ogarnął ją i odpowiedziała na jego namiętne żądanie, wplatając mu palce we włosy, przyciskając się do mocnej klatki piersiowej i ud. Czuła jego pożądanie; pragnienie wzięło górę i jej język odszukał jego usta, które w zapamiętaniu zaczęła delikatnie gryźć. Porwał ją w ramiona i pomaszerował stanowczo do łóżka, po czym zaczął ją gwałtownie rozbierać. Z jego koszuli odlatywały guziki, gdy niecierpliwie ją zdejmował. A potem pochylił się nad nią. - Bardzo chcesz zostać panią Jagger, prawda? - zapytał gorzko. Oczywiście, krzyknęła Skye w myśli, ponieważ cię kocham. Ale nie powiedziała tego, nawet nie potrafiła dłużej myśleć o tym. Wydała okrzyk, gdy wszedł w nią brutalnie, potem wszystko

eksplodowało i zawirowało, bo w tym huraganie doznań mogła już tylko dążyć do ekstazy i najwyższego spełnienia. Skye wstała pierwsza. On usiłował ją powstrzymać, ale wymknęła mu się z ramion, popędziła do łazienki i zamknęła drzwi na klucz. Dzisiaj nie spojrzała nawet w stronę wanny z masażem, weszła od razu pod prysznic. Potrzebowała silnego strumienia wody, żeby odprężyć obolałe ciało i wzburzony umysł. Zaczerwieniła się, mimo że nikogo przy niej nie było. On myśli, że jej zależy tylko na jego nazwisku, na zalegalizowaniu pozycji. I że seks, którego nie potrafiła mu odmówić, jest tylko częścią umowy Jak mogła mu wytłumaczyć, że jest inaczej? Nie okazywał żadnych uczuć, nie dawał żadnego klucza do swoich myśli. A zgodził się w końcu zrobić jakąś straszną rzecz Lisie tylko dlatego, że Skye zobaczyła go z nią. Jeśli wojna między Kyle em a Lisą trwała, dlaczego tak serdecznie i uprzejmie przyprowadził ją na lunch? To, tak naprawdę, było pytanie zasadnicze. Owinęła się olbrzymim ręcznikiem i wyszła spod prysznica, zdecydowana w swoim obecnym nastroju wypytać Kylea, postawić wszystko na jedną kartę. Ale gdy podeszła stanowczym krokiem do łóżka, zatrzymała się, rozgoryczona. Kyle smacznie spał. Początkowo była tak zirytowana, że rozważała, czy go nie obudzić, wyciągając spod niego poduszkę i waląc nią go w głowę. Jak u licha on może spać po tylu gorzkich słowach i namiętnym seksie? Wyciągnęła rękę ku poduszce, po czym zawahała się. Wyglądał na takiego zmęczonego. Drobne zmarszczki wokół oczu wydawały się głębsze. Cofnęła rękę. Nie potrafiła go obudzić, nie potrafiła też dotknąć... Szybko ubrała się w ciążowe dżinsy i sweter i wyślizgnęła cicho z pokoju. Pragnęła spokojnie pomyśleć z daleka od Kyle a, z daleka od jego życzliwej matki i ciekawskiej służby Popędziła w dół schodami, nie chcąc wpaść na Michaela, jeśli wciąż był w domu, ani na Chrisa. Wydawało się, że wszyscy są zajęci. Klatka schodowa i przejście były puste.

Skye otworzyła zamaszystym gestem drzwi - i wpadła prosto na Chrisa Jaggera, który właśnie wchodził do domu. - Cześć, Skye. - Uśmiechnął się, ale uśmiech zamarł mu na ustach. Chyba dostrzegł zamęt uczuć w jej bursztynowych oczach. - Cześć, Chris - mruknęła Skye niepewnie. O Boże, pomyślała. Ze wszystkich ludzi, których nie chciała teraz widzieć, to musiał być właśnie on! - Wyglądasz, jakbyś chciała uciec - powiedział Chris. Miało to zabrzmieć jak żart. Nie zabrzmiało. - Wybierałam się na spacer - odparła. Chris zawahał się, obserwując ją tymi intensywnie brązowymi oczami, które były zawsze trudne do przeniknięcia. - A może wybrałabyś się ze mną na przejażdżkę? - zapytał w końcu. - Ach, Chris... - Chciała się wykręcić. - Ja naprawdę potrzebuję paru minut tylko dla siebie... - Proszę, Skye - powiedział Chris spokojnie. Skye złapała się na tym, że przygląda się jego przystojnej twarzy. Był zdecydowanie atrakcyjnym młodzieńcem, i mimo że nie odziedziczył rysów po ojcu, na pewno odziedziczył jego spokojny i opanowany sposób bycia. Sam jego wzrok miał moc przekonywania. - Pokłóciłaś się z ojcem - stwierdził łagodnie; nie było to pytanie. - Naprawdę chciałbym z tobą porozmawiać. Nie chcę się wtrącać, ale myślę, że jestem jedyną osobą na świecie, która może tu pomóc. Proszę, wyjdźmy stąd i porozmawiajmy. Co Chris tak naprawdę o niej myśli? Był zawsze grzeczny, uprzejmy, troskliwy, niemal czuły. Co właściwie sobie myślał? Czy żywił do niej urazę? Czy jego oferta pomocy jest szczera? Patrząc na niego, nagle przypomniała sobie, że jest zaledwie sześć lat od niego starsza. Czy on, tak jak jego matka, uważa, że ojciec jest tylko nią zauroczony? Czy on też sądzi, że ona nie potrafi utrzymać zainteresowania Kylea? Ale w tej chwili co właściwie miała do stracenia? - Okay, Chris. Chodźmy się przejechać.

Podczas jazdy odzywał się tylko od czasu do czasu, pokazywał charakterystyczne widoki, mówił, jakie środki ostrożności przeciw trzęsieniom ziemi stosuje się teraz w budownictwie. Włączył jakąś spokojną muzyczkę w radiu i jechali tak, okrążając wzgórza, krętymi ulicami miasta. Skye stwierdziła, że zaczyna się przy nim uspokajać. Zaparkował niedaleko spokojnego mola z widokiem na zatokę. - Chodź - powiedział. - Pokażę ci jedno z moich ulubionych miejsc. Było piękne. Mewy krzyczały wysoko nad ich głowami, a bryza znad zatoki była rześka i miła. Chris zagapił się na wodę. Ładnie się prezentował ze swoją wysoką, wyprostowaną sylwetką, gdy wiatr odgarniał mu ciemne włosy w tył, tak że wyraźnie było widać mocno zarysowany profil. Odwrócił się do Skye, stojącej jakiś metr za nim, i zaśmiał się cicho. - Zrelaksuj się - rzucił z uśmiechem. - Nie po to cię tu przywiozłem, żeby cię wrzucić do wody. Skye zarumieniła się i dołączyła do niego. Usiadła na kamieniu. - Wcale tak nie myślałam, Chris. - Ale tak naprawdę nie wiesz, co masz myśleć, prawda? - zapytał. - Prawda - przyznała. Westchnęła, a potem postanowiła być z nim szczera. - Chris, ty na pewno masz mi za złe, że tu jestem. Twoi rodzice walczą ze sobą z mojego powodu, a ty przez dwadzieścia lat byłeś jedynakiem. Jedynym dziedzicem wspaniałego imperium - w którym oczywiście pracujesz, jak ojciec i stryj... - Skye! - przerwał jej z lekkim rozbawieniem w oczach i prawdziwym zaskoczeniem. - Dlaczego miałbym mieć za złe? To nie z twojego powodu moi rodzice prowadzą wojnę - robią to od dwudziestu lat. A już na pewno nie mam nic przeciw rodzeństwu. Naprawdę uważam, że to cudowne. Wierz mi zaśmiał się - nie jestem pazerny. Majątek ojca jest wart tyle, że mógłby mieć tuzin dzieci i każdemu zostawić małe imperium. Poza tym kocham swojego ojca. Nigdy nie zależało mi specjalnie na dziedziczeniu rzeczy Gdyby nie miał nawet grosza przy duszy, i tak dał mi o wiele więcej, niż mógłbym chcieć.

On mówi szczerze, uświadomiła sobie Skye z ukłuciem w sercu. Nic dziwnego, że Kyle tak uwielbiał syna. - Dziękuję, Chris - odezwała się cicho - że mi to powiedziałeś. Wzruszył ramionami, najwyraźniej usiłując powstrzymać emocje. - Powinienem był z tobą porozmawiać dawno temu. Tylko że tak naprawdę nie wiedziałem, co ci powiedzieć, zresztą nie przywiozłem cię tu, żeby o tym rozmawiać. - Nie? Zerknął na nią, zawahał się i przyjrzał jej się, jakby zastanawiając się, jak zacząć. Znowu wzruszył ramionami. - Mówiłem ci, Skye, nie chcę się wtrącać. Tylko że nic nie poradzę, że widzę to i owo. Wiem, że jesteś nieszczęśliwa i źle się tu czujesz, i wiem, że ojciec przechodzi strasznie trudny okres. Wiem też, że cię kocha - naprawdę cię kocha, chociaż, prawda, zachowuje się jak niedźwiedź. Polarny, w dodatku. Uśmiechnął się. Skye musiała się uśmiechnąć w odpowiedzi. - Przepraszam, Chris, że to tak widać. Nie powinniśmy cię w to wciągać. Wiem, że musi ci być ciężko, gdy widzisz swojego ojca i matkę... Chris zrobił gest protestu, uciszając ją. - Zacznę od tego, Skye - kocham ją, bo to moja matka. Ale nie wiem, dlaczego to robi ojcu. Mam dwadzieścia lat. Jestem dość dorosły, żeby rozumieć, że od lat nie łączy ich żadne uczucie. Na tyle dorosły, żeby widzieć i akceptować wady tych, których kocham. Tata dawał mamie wszystko przez lata - przez wzgląd na mnie. Wiem, że nie możesz zrozumieć, dlaczego on twierdzi, że cię kocha, a nie podejmuje żadnych kroków przeciw niej. - Urwał na dłuższą chwilę, marszczył brwi i niepewnie gryzł wargę. - Wiem, że on ci nic nie mówi. Nie pytaj, skąd - po prostu wiem. Ponieważ wiem, kogo mój tata chroni - mnie. Skye pokręciła głową. - Nie rozumiem, Chris. Ja... - Kyle Jagger nie jest moim prawdziwym ojcem.

Patrzyła na niego, oszołomiona i skonsternowana. Kyle powiedział jej, że ożenił się z Lisą, bo była w ciąży. Uwielbiał Chrisa, jak jego syn może nie być jego... - To jest prawda - powiedział Chris sucho - ale tutaj zaczynają się schody Ja wiem, że tak jest, i mój ojciec wie, że tak jest. No i oczywiście matka. Nie mają jednak świadomości, że ja wiem. Ojciec zawsze starał się mnie chronić, a ja nigdy nie wiedziałem, jak mu powiedzieć, że to niepotrzebne. - Chris - szepnęła Skye - skąd to wiesz? To znaczy... - Po pierwsze, Skye, potrafię liczyć. Matka była w ciąży, gdy ojciec się z nią ożenił. Co oczywiście niczego nie dowodzi, ale Skye, spójrz na mnie! Jestem ciemny jak Hiszpan. A poza tym dzieci dużo rozumieją. Wierz mi - ja w i e m . - Chris - powiedziała Skye niezręcznie - przykro mi... - Nie ma powodu - rzucił nonszalancko. - Biologia nie może zmienić całego życia. Ojciec był tym, który się o mnie troszczył, nawet gdy byłem bardzo mały Zawsze był przy mnie. Mówię ci o tym tylko dlatego, Skye, że sądzę, że to ze względu na mnie sprawy nie posuwają się szybciej. Ojciec prawdopodobnie zagroził, że pozwie matkę do sądu z mojego powodu. Przypuszczam, że matka mu nie wierzy. I tata jest w kropce. Czując się nieszczęśliwa, Skye zamknęła oczy. Myślała o tych wszystkich chwilach, gdy naciskała na Kylea, pomyślała o tej okropnej umowie, którą praktycznie na nim wymusiła, i myślała, na jak strasznie zmęczonego on wyglądał. Przez cały ten czas, gdyby nie bała się ofiarować miłości, mogła mu ufać. Mogła być przy nim, z nim, zamiast stanowić kolejny front, na którym musiał walczyć. Kyle zawsze ją wspierał - na bezludnej wyspie, w Sydney. Wiedziała teraz, że zawsze ją kochał, i że ona dała mu w zamian niewiele poza gorzkim wyborem: jego syn lub ona. - Och, Chris... - wymamrotała Skye. A potem już nie mogła się powstrzymać. Zaczęła płakać. - O Boże, Skye - mruknął Chris z typową w takiej sytuacji u mężczyzn bezradnością. - Nie chciałem cię zdenerwować. Miałem

nadzieję, że uzdrowię sytuację. - Usiadł obok Skye na kamieniu i niezgrabnie objął ją ramieniem, usiłując ją pocieszyć. - Uzdrowiłeś - wymamrotała w końcu Skye. - Tylko że... uświadomiłam sobie przy okazji parę rzeczy na swój temat. - Otarła oczy i uśmiechnęła się do niego mokrymi jeszcze bursztynowymi oczami, które były w tej chwili wyjątkowo piękne. - Dziękuję ci jeszcze raz, Chris - powiedziała bardzo miękko. - Hej - odpowiedział lekko - ja ci tylko zdradziłem coś, co powinnaś wiedzieć. Wstali razem i Skye spojrzała na zatokę. - To naprawdę jest piękne miejsce. - Tak, ale chyba lepiej odwiozę cię do domu. - Nie, Chris - sprzeciwiła się Skye nagle. - Ty wrócisz do domu, ja pożyczę twój samochód. Chris uniósł brew. - Chcę spotkać się z twoją matką, Chris. Nie martw się, nic jej nie powiem o naszej rozmowie - to jest sprawa tylko między tobą a twoimi rodzicami. Ja jedynie chcę jej powiedzieć, co myślę - i mam nadzieję, że to nam wszystkim oszczędzi problemów na przyszłość. Chris miał przez chwilę niepewną minę. W końcu westchnął. - Okay, Skye, myślę, że wiesz, co robisz. Gdy Skye wysadziła Chrisa w Montfort i zapisała sobie adres jego matki, wyczuła, że nie jest zbytnio zadowolony. - Chris - powiedziała łagodnie. - Wiem, że kochasz matkę. Wiem, że proszę cię, żebyś postawił wszystko na jedną kartę dla twojego ojca i dla mnie. Obiecuję, że będę pamiętała, że ona jest twoją matką i że ją kochasz. Chris kiwnął głową, choć skrzywił się lekko. Skye wyjechała z podjazdu, a Chris stał na schodach, i gdy patrzył, jak ona odjeżdża, podjął własną decyzję. Z okna sypialni Kyle też patrzył, jak Skye odjeżdża - w samochodzie jego syna. Gapił się na tę scenę z brwiami zmarszczonymi ze

zdziwienia. Co się dzieje, do cholery? I jak mógł tak głupio zasnąć? Do diabła, może się starzeje. Był zmęczony i zmartwiony, wczoraj znalazł spełnienie ze Skye, nawet mimo chaosu w głowie. Musiał z nią porozmawiać. Miał zamiar jej powiedzieć... coś. Cokolwiek. Coś, co by złagodziło szorstkość i brutalność jego słów i czynów. Gdzie ona znowu pojechała? Czy Chris zgodził się pomóc jej wyjechać? Wiedział, że nawet jego syn zastanawia się, dlaczego on jest tak opryskliwy dla tej szlachetnej piękności, którą sprowadził do domu. Nie, Skye nie wyjechała. Zgodziła się przecież zostać. Zmusił ją do umowy, zaciągnął do łóżka. I przysiągł, że zagra swoją ostatnią kartą. Kyle odwrócił się szybko od okna. Wyszedł z sypialni i zszedł po schodach do salonu - i prosto do barku po dużą szkocką. Ogień płonął na kominku. Usiadł przed nim, wypił duszkiem drinka i odstawił szklaneczkę na ławę. Przeczesał palcami włosy. Przyznaj się, stary, po wiedział sobie, fatalnie to wszystko rozegrałeś. I co teraz? Jak możesz zrobić z jednego syna bękarta? A jak możesz pozwolić, żeby drugi urodził się bękartem? No i co ze Skye? Jak możesz teraz bez niej żyć? - Tato? Kyle raptownie się wyprostował. - Chris, dokąd pojechała Skye? - Wolałbym ci nie mówić, tato - odparł Chris ze skruchą. - Myślę, że Skye sama ci to powie. - Tak? - Tak... - Chris wszedł do salonu i też podszedł prosto do barku. - Chyba muszę się napić. Kyle spojrzał na syna z lekkim zdziwieniem. Wykręty nie były w stylu Chrisa. Chciał zażądać od niego odpowiedzi, ale znał własnego syna. Chris nigdy nie ujawniłby sekretu. - Co się dzieje? - Chcę z tobą porozmawiać. Kyle obserwował Chrisa, gdy ten nalewał sobie drinka. Podszedł do kominka z nierozcieńczoną szkocką i mimo dylematu, który ciążył

mu jak tona cegieł, Kyle poczuł, że się uśmiecha. Może w Chrisie nie płynie jego krew, lecz jest jego synem. Stał tak jak on, myślał jak on, podejmuje decyzje jak mężczyzna. - Nie rozmawialiśmy o tym wiele, tato. Ale chcę powiedzieć kilka rzeczy. Chyba wiesz, że lubię Skye. Jest nie tylko piękna - jest urocza i miła, i silna w taki sposób, jakiego chyba żaden z nas nigdy nie bę dzie mógł zrozumieć. Przyznaję, że na początku trochę ją obserwowałem. Obawiałem się, że może poluje na bogatego męża - jest taka młoda. Nie dbam o twój majątek, lecz zależy mi na twoim szczęściu. - Chris - przerwał Kyle szorstko. - Cieszę się, że lubisz Skye. I dziękuję, że się o mnie martwisz, ale przestań. Jeszcze nie jestem zramolałym starcem. I zdaje się, że znałem w życiu trochę więcej kobiet niż ty. Chris zaśmiał się. - Przepraszam, tato, nie chciałem sugerować... nieważne. Chcę ci coś powiedzieć i nie bardzo mi się to udaje. Zacznę jeszcze raz i -uniósł rękę - nie rzucaj mi się do gardła, dopóki nie skończę. Pociągnął łyk szkockiej. - Jak już mówiłem, tato, naprawdę polubiłem Skye. Szczerze mówiąc, spędziłem z nią o wiele więcej czasu niż ty - poza sypialnią oczywiście. - Christian! - ryknął Kyle, wstając z miejsca. - Tato, prosiłem, żebyś mi nie przerywał. Mówię teraz, jak jest, bez owijania w bawełnę. - No to może jednak trochę owijaj. - Spróbuję. W każdym razie nie podobało mi się, jak ją traktujesz. Dzisiaj spotkałem ją, gdy zbiegała po schodach, jakby ją kto gonił -chciała uciec z domu, być z daleka od ciebie. Więc postanowiłem zabrać ją na przejażdżkę, z myślą o tobie. Chciałem jej wyjaśnić, dlaczego jesteś takim potworem. - Tak? - Kyle patrzył na syna, zdumiony. - Chris, na przyszłość zapamiętaj, to są moje sprawy. Nie jestem ci wdzięczny za tę interwencję, nawet jeśli próbowałeś zrehabilitować potwora. Chris wydawał się niezrażony wykładem ojca.

- Wtrąciłem się, bo to nie tylko twoja sprawa. Mam takie dziwne uczucie, że dobrze wiem, dlaczego masz problem z rozwodem. Możesz się wyplątać z małżeństwa z mamą, ale nie chcesz, bo mógłbyś ko goś zranić - mnie. Chcę ci powiedzieć, żebyś to zrobił, co musisz zrobić. Wiem, że nie jesteś moim ojcem. Pod Kyleem ugięły się kolana. Dobrze, że stał przed sofą, bo nagle okazało się, że siedzi. Ścisnął dłońmi czoło. - Chris - jęknął. - O Boże, nigdy nie chciałem, żebyś się dowiedział... - Tato, proszę. - Głos Chrisa był zachrypnięty, ale pewny. - Tato, ja o tym wiem od dawna. Nie mówiłem ci nic wcześniej, bo nie było powodu. Teraz uznałem, że musisz wiedzieć, że ja wiem... chcę, żebyś się ożenił ze Skye. Chcę, żebyś był szczęśliwy A jeśli - jego głos zabrzmiał ostrzej - jeśli to oznacza publiczne wyparcie się mnie, zrób to. Kyle wstał, podszedł do syna i położył mu ręce na ramionach. - Chris, nigdy nie chciałem, żebyś się dowiedział, że nie jesteś moim synem, bo nim jesteś - rodzone dziecko nie mogłoby nigdy znaczyć dla mnie więcej. Kocham cię, uwielbiałem patrzeć, jak rośniesz. Byłem dumny z chłopca, jakim byłeś, i jestem dumny z mężczyzny, jakim się stałeś. Chris chciał, żeby konfrontacja z ojcem odbyła się w sposób swo bodny, nonszalancki. Ale zobaczył łzy w oczach ojca - w oczach tego mężczyzny, który go wychował, którego przez te wszystkie lata postrzegał jako filar dumy, siły i godności. I nie mógł powstrzymać łez. Płakał, jakby był dzieckiem, które przyszło do ojca, bo przyśnił mu się koszmar. Mężczyźni objęli się; trudno byłoby stwierdzić, który ściskał którego mocniej. - Ach, do diabła - w końcu wykrztusił Chris i oderwał się od Kyle a. - Powinienem być w końcu dorosły... Kyle roześmiał się i bez cienia wstydu otarł wilgoć z twarzy wierzchem dłoni. - Ja też - przyznał, a potem jego rysy znowu stężały. - Mówiłem poważnie, Chris - jesteś moim synem.

- Wiem, tato, to drugi powód, dla którego wcześniej o tym z tobą nie rozmawiałem. Kyle wyciągnął i zapalił papierosa. Położył dłoń na gzymsie kominka i zapatrzył się w ogień. - Nic nie potrafię ci powiedzieć o twoim biologicznym ojcu, Chris. Nie sądzę nawet, żeby matka potrafiła... - Nie obchodzi mnie to, tato. - Kyle spojrzał na niego i uśmiechnął się. - Naprawdę. Pewnie powinienem być ciekaw, powinienem dopytywać, ale szczerze mówiąc, nie dbam o to. Tato, całe życie byłeś ze mną, stawiałeś mnie na pierwszym miejscu. - Zawahał się. - Dlatego teraz chcę tego, co jest dobre dla ciebie. Rób, co musisz zrobić. Nie możesz mnie zranić. - Chris - powiedział Kyle niepewnie - mówimy o twojej matce. - Tak - przyznał Chris z nieszczęśliwą miną - wiem. I chcę, żebyś mi wyjaśnił, co się stało. Chodzi mi o ten rozwód. Kyle westchnął głęboko i spojrzał na syna. Chris jest dorosły. Jest bardziej mężczyzną niż wielu jego dorosłych znajomych... - Dobrze, synu, wobec tego wytłumaczę ci, co się dzieje, jak tylko potrafię najlepiej. Ale pamiętaj, jeszcze nie podjąłem żadnych decyzji, i nie chcę, żebyś się wtrącał. Są rzeczy, których naprawdę nie chcę zrobić... Chris usiadł z uśmiechem. - Kto, ja? Nie przyszłoby mi nawet do głowy, żeby się wtrącać. Lisa doszła do siebie po pierwszym wstrząsie na widok Skye, uśmiechnęła się z wyższością i zaprosiła ją do środka. Jej mieszkanie było naprawdę luksusowe. Zbyt luksusowe, pomyślała Skye. Pokój wydawał się przeładowany, był pełen mebli i różnych bibelotów. - Jeśli przyszłaś tutaj w swojej sprawie - powiedziała Lisa, wciąż się uśmiechając - obawiam się, że marnujesz czas. Kyle jest wciąż moim mężem. To znaczy, że ty jesteś - uniosła wypielęgnowaną brew - co najwyżej, ujmując to najłagodniej, jego kochanką. Rozumiesz chyba, że zaskoczyło mnie, gdy zobaczyłam cię w stanie... no, przy nadziei.

Skye z zaskoczeniem stwierdziła, że potrafi wytrzymać spojrzenie Lisy i patrzeć na nią z rozbawieniem, a nie z urazą. - To dziecko Kylea? To znaczy, czy jesteś pewna? - To dziecko Kylea, Lisa Jestem całkiem pewna. - Mogła przypomnieć Lisie, że to ona oszukała go, dając mu dziecko innego mężczyzny Ale tym dzieckiem był Chris, a nawet gdyby nie był, Skye nie czuła wrogości. - Cóż, jeśli przyszłaś zaapelować do lepszej części mojej natury przez wzgląd na swoje dziecko powiedziała Lisa bez ogródek - daruj sobie. - Liso, nie przyszłabym tutaj, żeby cię prosić. - To dobrze. Jeśli popełniłaś ten głupi błąd, że zaszłaś w ciążę z żonatym mężczyzną, obawiam się, że to twój problem. Naprawdę, w dzisiejszych czasach, w tym wieku, nie było powodu... Skye przestała się uśmiechać. - Liso, nie przyszłam tu, żeby prosić ani błagać. Ani wymieniać złośliwości. Przyszłam, żeby ci powiedzieć, że nie dbam o to, co zrobisz. Możesz przeciągać ten rozwód tyle lat, ile chcesz, to nie będzie miało żadnego znaczenia. Kocham Kyle a. Zostanę z nim przez resztę mojego życia. Ty uważasz, że on się mną znudzi. Ja nie. Wierzę, że mnie kocha. I nic mnie nie obchodzi jego wiek ani mój. Ten problem nigdy między nami nie zaistniał. Nie zależy mi, czy moje dziecko jest z prawego łoża. Będzie miało w metryce nazwiska obojga rodziców i nigdy nie będę się wstydzić niczego, co pewnego dnia będę musiała mu powiedzieć. Nie wiem, po co tak walczysz, Liso, ale przestało mnie to obchodzić. - Skye zakończyła wypowiedź, bo uświadomiła sobie, że Lisa już nie ma swego królewskiego, pewnego siebie spojrzenia. Wyglądała upiornie blado. - Dlaczego nie zgadzasz się na ten rozwód, Liso? - zapytała Skye. Lisa zawahała się na chwilę. - Bo ja też go kocham. Skye podniosła się. - Przykro mi. Bardzo przykro. Ale to nie ja jestem przyczyną twoich problemów. Twoje małżeństwo skończyło się o wiele wcześniej,

niż ja poznałam Kylea. I kocham go nad życie. Nie mam zamiaru go zostawić. Skye odwróciła się, by odejść. Lisa zawołała ją. - Skye - zaczekaj. - Lisa zacisnęła na chwilę mocno oczy. Otworzyła je i przyjrzała się Skye. Rozumiem, że Kyle powiedział ci coś o Chrisie? Skye wytrzymała jej spojrzenie i odpowiedziała dopiero po chwili. - Wiem - powiedziała cicho, ze współczuciem - że Chris nie jest synem Kyle a. Lisa złapała ją za przegub, nagle zdesperowana. - Kyle chce wnieść o unieważnienie, Skye. Proszę, nie pozwól mu. Pomyśl, co by to znaczyło dla Chrisa! Mógłby powiedzieć, że mu nie zależy, ale to by podano do wiadomości publicznej... to byłoby straszne... Skye delikatnie oswobodziła przegub. - Kyle nie wniesie o unieważnienie, Liso. On kocha Chrisa. Skye trzęsła się, gdy wyszła z mieszkania Lisy I czuła się wyczerpana.

15 - No więc dlaczego Skye chciała dzisiaj stąd uciec? Kyle podniósł na syna zaczerwienione oczy Właśnie pił szóstą whisky Chris czwartą. Kyle wyjaśnił mu wszelkie możliwe procedury prawne i otwarcie omówili wszystkie opcje. Siedzieli, opierając stopy na eleganckiej ławie, z krawatami poluzowanymi, w całkowitym de-zabilu. - To - powiedział Kyle sucho - jest coś, o czym nie chcę mówić. - Dobry Boże, pomyślał, zaczynam być pijany Więc dlaczego nie? Straciłem syna; odzyskałem syna. A to był okropny dzień... Lisa zaatakowała Skye, Skye chciała uciec... - A skoro już mówimy o Skye -warknął nagle do Chrisa - chyba najwyższy czas, żebyś mi powiedział, gdzie ona jestl - Tutaj. Kyle usłyszał głos od drzwi. On i Chris natychmiast spróbowali usiąść prosto, jak nastolatki o nieczystym sumieniu. Na próżno. Podeszła do nich z wysoko uniesionymi brwiami, zauważając z rozbawieniem i lekką pogardą stan ojca i syna. Jak to możliwe, zastanawiał się Kyle, że taka drobna kobieta potrafi tak onieśmielać. Nagle poczuł się bezradny, niemal przestraszony Wstał i tylko trochę się zachwiał, zanim zajął pozycję przy kominku. - No, no, pani Delaney. Witamy z powrotem w Montfort. Dawałem ci jeszcze dziesięć minut, a potem miałem zacząć sprawdzać, czy dotrzymałaś swojej części umowy - Tato! - zawołał Chris. - Nie wtrącaj się, Chris. Gdzie ty byłaś, do cholery, Skye? Jej brwi jeszcze się uniosły. - Wyszłam, panie Jagger. - Po co? - zagrzmiał Kyle.

Zdumiony stwierdził, że na jego pytanie odpowiedział melodyjny śmiech. - Zajmowałam się interesami - odparła, mrugając do Chrisa. -I poszło mi bardzo dobrze. - Podeszła prosto do Kylea wolnym krokiem, lekko, z wdziękiem. Stanęła na palcach i zmarszczyła lekko nos, składając lekki pocałunek na jego ustach. Znowu się roześmiała, co wprawiło Kyle a w osłupienie. - Szkocka, co? Co spowodowało to małe nadużycie? Chris odchrząknął. - Tata i ja rozmawialiśmy, Skye. Trochę nas poniosło. Mieliśmy, no, trochę poważnych rzeczy do omówienia. - Och - mruknęła Skye, na moment spuszczając spojrzenie z Kyle a. - Powiedziałem mu, żeby wniósł o unieważnienie, Skye - wyjaśnił Chris, lekko bełkotliwie. Wzrok Skye wrócił do Kyle'a. - Nie będzie żadnych unieważnień - powiedziała wyraźnie. -I żadnych umów. - Co? - zapytał Kyle szorstko, biorąc ją mocno za ramiona. - Co się tu dzieje? - Tato, powiedziałem Skye dziś po południu to samo, co tobie. - O Boże - zaczął Kyle, ale nagle przerwał, bo do pokoju wszedł Michael. Miał to samo pytanie do nich wszystkich. - Co się tu dzieje? - Para pijaków! - stwierdziła Skye sucho. - Michael, ja się zajmę Kyleem. Możesz zaprowadzić Chrisa do jego pokoju? I ktoś powinien powiedzieć waszej matce, że kolacja będzie trochę później... Zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, Skye już wyprowadzała Kyle a z salonu. - Dasz radę wejść po schodach? - zapytała przekornie. - Oczywiście, że dam! - ryknął. - A gdy już wejdę, to do cholery, zażądam kilku wyjaśnień. - Naprawdę? - mruknęła Skye. - Jasne, panie Jagger. Dostanie pan wszystkie wyjaśnienia, jakie pan chce.

Ale nie miała zamiaru odpowiedzieć mu od razu. Gdy drzwi sypialni zamknęły się za nimi, Skye zaczęła działać energicznie. - Przyda ci się porządna kąpiel - powiedziała, idąc stanowczym krokiem do łazienki, gdzie nastawiła urządzenie do masażu i odwróciła się, żeby zdjąć mu poluzowany krawat i odpiąć guziki koszuli. - Skye... - Porozmawiam z tobą, jak się wykąpiesz! - poinformowała go. Nachmurzył się i nieufnie odsunął od delikatnych palców, które wywoływały tak zniewalającą reakcję w jego ciele. Rzucając jej gniewne spojrzenia, zrzucił spodnie i slipy i wszedł do wanny - No, kąpię się - oznajmił. - A teraz chodź tutaj i powiedz mi, co się dzieje. Skye uśmiechnęła się i podeszła do brzegu głęboko wpuszczonej w posadzkę wanny, lecz uśmiech zamarł jej na ustach i wydała okrzyk, bo zdała sobie sprawę, że Kyle nie jest tak pijany, jak myślała -wyciągnął rękę i złapał ją za ramię. - A teraz, Skye, domagam się wyjaśnień. - Większość już wiesz - mruknęła Skye. - Chris powiedział mi, że nie jesteś jego ojcem. I że go ochraniasz. Nie zdawałam sobie sprawy, Kyle, nie rozumiałam... - Głos jej się łamał, a on wciąż na nią patrzył. - Postanowiłam zobaczyć się z Lisą sama. No i poszłam. - Co jej powiedziałaś? - zapytał Kyle schrypniętym głosem. Skye spuściła wzrok. - Powiedziałam jej, że cię kocham i że nie dbam o to, jak długo będzie przeciągać rozwód. Powiedziałam jej, że będę z tobą mieszkać tak długo, jak chcesz... - A mówiłaś poważnie? - Ja... - Spójrz na mnie, Skye. Mówiłaś poważnie. Skye spojrzała na niego. - Tak - powiedziała cicho, głosem bardzo spokojnym. - Mówiłam poważnie. - To sama mi to powiedz.

Nie zważając na to, że wciąż ma na sobie ubranie, Skye weszła do tryskającej wody, prosto w jego ramiona. Objęła go za szyję i uśmiechnęła się do niego, czując łagodną pieszczotę jego dłoni wokół swego karku. - Kocham cię - powiedziała. - I tak mi przykro, Kyle. - Niech ci nie będzie przykro. Powiedz mi tylko jeszcze raz, że mnie kochasz. Nigdy wcześniej mi tego nie powiedziałaś, Skye. - Kocham cię - zapewniła go. Pocałował ją delikatnie, masując jej plecy, przesuwając dłonie pod jej swetrem, żeby dotknąć wypukłego brzucha. - Bardzo cię kocham, Kyle - powtórzyła, gdy już złapała oddech. - Dlaczego po prostu nie wyjaśniłeś mi, o co chodzi z Chrisem? Kyle pogłaskał ją po mokrych włosach. - Nie mogłem ci powiedzieć, właśnie ze względu na Chrisa. Nikt o tym nie wiedział - tylko Lisa, ja i Michael. Nawet moja matka nie wie, Skye, i nie miałem pojęcia, że Chris... - Dla niego to bez różnicy, Kyle. Ty jesteś jego ojcem. - Wiem, Skye. Teraz to wiem. - Uśmiechnął się do niej. - I nareszcie też wiem, że t y mnie kochasz. Skye spuściła wzrok i znów go podniosła. - Raczej trudno jest powiedzieć mężczyźnie, że się go kocha, gdy on się zachowuje, jakby się było jego wrogiem. - Nie wiedziałem, jak cię zatrzymać, Skye. Myślałem, że wciąż kochasz Trainora, że jesteś ze mną tylko ze względu na dziecko... - Teda? - wykrzyknęła Skye. - Ach, Kyle! Z Tedem było już wszystko skończone, nie z powodu dziecka, tylko z t w o j e g o powodu. Kochałam ciebie, Kyle. Nie mogłabym pójść do niego. Nawet gdy byłam przekonana, że nie ma sposobu, żebyś uwolnił się od Lisy, nie mogłabym być z kimś innym. A potem, gdy zjawiłeś się w Sydney, żeby mnie ratować, wciąż nie wiedziałam, co sobie myślisz. Zwłaszcza gdy dowiedziałeś się o dziecku. Byłeś taki zimny, Kyle. W ogóle ze mną nie rozmawiałeś, chyba że o złocie... - Skye - zaśmiał się Kyle. - Chciałem z tobą rozmawiać, dotykać cię, tulić - rzucić się na ciebie! Ale może sobie przypominasz, że

atmosfera była dość napięta. A ty nie zachowywałaś się, jakbyś nieprzytomnie tęskniła za moimi objęciami. Co by sobie pomyślała Virginia, gdybym rzucił się na ciebie w jej salonie?! - No nie wiem - wymamrotała Skye, przytulając twarz do jego gładkiej mokrej szyi. - Och, Kyle, naprawdę cię kocham! - To ja cię kocham. Tak bardzo, że o mało nie oszalałem. - Ach, Kyle, to naprawdę nie ma znaczenia. - Szkoda, że mnie tam nie było. Nie chciałem, żebyś rozmawiała z Lisą, bo nie chciałem, żeby cię zraniła. - Och, Kyle, nic mnie nie może zranić, jeśli wiem, że mnie naprawdę kochasz. Tak się bałam twojej decyzji o małżeństwie! Nie chciałam, żebyś się ze mną żenił tylko dlatego, że jestem w ciąży... Kyle zachichotał cicho. - Zdradzę ci pewien sekret. Na wyspie miałem nadzieję, że zajdziesz w ciążę. Szczerze mówiąc, pracowałem nad tym w pocie czoła. Oczywiście, była to przyjemna praca! - Co? Ty...-ty... - wybełkotała Skye, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. Kyle roześmiał się. - Coś wymyślisz, jestem pewny. Ale nie miej mi tego za złe. Wtedy nie wiedziałem, czy w ogóle wydostaniemy się z wyspy, a zakładając, że tak, myślałem, że za kilka miesięcy będę rozwiedziony Nie przyszło mi do głowy, że Lisie coś się odmieni. - Nagle zmarszczył brwi. - Martwię się, Skye. Ta sprawa sądowa z Lisą może się ciągnąć całe wieki. Chciałbym się z tobą ożenić, zanim urodzi się dziecko. Wiem, ile to dla ciebie znaczy Wiesz, unieważnienie mogłoby po prostu być szybsze. - To absurd - zaprotestowała Skye. - Taka była umowa, którą z tobą zawarłem - przypomniał jej Kyle. - Nie potrzebujemy już umów, Kyle. I naprawdę wszystko mi jedno, jak długo potrwa sprawa rozwodowa. Jeśli tylko mnie nie znienawidzisz za to, że „wywracam ci życie do góry nogami". Albo się mną nie znudzisz...

- Znudzić się tobą! Gdybym miał przed sobą sto żywotów, Skye, nigdy, przenigdy się tobą nie znudzę. - Och, Kyle... Pocałował ją. Jego dotyk, choć delikatny i pełen szcunku, w połączeniu ze strumieniem wody był... stymulujący. Jęknęła, bo jego pocałunek i strumienie wody nagle obudziły w niej uśpione zmysły Kyle zaczął ją powoli rozbierać w strugach wody Przerwał na chwilę pocałunek, uniósł ją i położył na sobie. Trzymał dłonie na jej żebrach, tak że kciukami mógł drażnić jej sutki. - Jeszcze jedno pytanie, pani Delaney - rzucił z błyskiem w oku. -Czy jest pani pewna, że chce się pani wiązać ze starcem? Oczy Skye rozszerzyły się z zaskoczenia. Potem roześmiała się. - Uwielbiam starszych panów - wymruczała. - To dobrze. Kolejne pytanie... - Mówiłeś, że tylko jedno. - No tak, ale to jest ściśle związane z tematem. Czy kobiety w ciąży mają coś przeciwko temu, żeby ojcowie ich dzieci kochali się z nimi w wannie z masażem? - Nie mogę wypowiadać się za nie wszystkie - odpowiedziała Skye. Jej oczy - intrygujące topazowe oczy, które oczarowały go tak dawno temu - teraz półprzymknięte, były niesamowicie zmysłowe. -Ale ta konkretna kobieta w ciąży ma straszną ochotę na to, żeby ojciec jej dziecka kochał się z nią w wannie z masażem... - Myślę - mruknął Kyle - że bardzo się spóźnimy na kolację. - A ja myślę - odparła Skye, przywierając do niego z dreszczem czystej rozkoszy - że nikt nie będzie miał nic przeciw temu. Potem oboje przestali myśleć. Pulsowanie strumieni wody poniosło ich w swoim szaleńczym tempie... Dzwonek telefonu był przenikliwy. Wyrwana jego dźwiękiem z rozkosznego snu, Skye wtuliła się mocniej w ramię Kylea, mając nadzieję, że dzwonek zaraz umilknie. Tak późno poszli spać wczorajszej nocy... postanowili zjeść kolację w sypialni, rozpalili w kominku,

relaksowali się przed nim na grubym dywanie, sącząc gorącą brandy z cynamonem, rozmawiając i kochając się bez końca. Telefon nie przestawał dzwonić. Kyle jęknął. - Czemu ktoś nie odbierze? - mruknął i po omacku sięgnął po słuchawkę na stoliku nocnym, nie otwierając oczu. - Pewnie nikt jeszcze nie wstał, jest za wcześnie - odmruknęła Skye sennie, układając się wygodnie na jego piersi. - Halo - rzucił do słuchawki. Skye nagle straciła wygodną pozycję, bo Kyle usiadł wyprostowany na łóżku, wyraźnie nagle oprzytomniał. Więcej słuchał, niż mówił, ale gdy Skye zmarszczyła brwi pytająco, pokręcił głową z napiętym wyrazem twarzy; nie chciał, żeby mu przerywano. O co chodzi?, zastanawiała się Skye. Troska szybko zajęła miejsce sennego zadowolenia. Jej zmarszczki na czole się pogłębiły, gdy usłyszała, jak Kyle woła ze zdumieniem: - Dlaczego? - potem powtarza kilka razy „tak", a potem, tuż przed odłożeniem słuchawki: - Dobrze! - Co? - zapytała Skye, siłą odwracając jego brodę do siebie. - Coś nie w porządku? Kyle zaczął się nagle śmiać, objął ją ramionami i przycisnął tak mocno, że słyszała, jak ten dźwięk dudni w jego klatce piersiowej. - Nie! Kochanie! Bardzo w porządku. To był adwokat Lisy. Zdecydowała się dzisiaj podpisać papiery. Skye wydostała się z jego uścisku, podparła się na jego piersi i spojrzała mu w oczy z niedowierzaniem. - Dlaczego tak nagle się zgodziła? - zapytała. - Powiedziałam jej wczoraj, że nie wniesiesz o unieważnienie. Kyle uśmiechnął się. Patrząc na nią bardzo czule, dotknął jej włosów, a potem obrysował delikatnie palcem jej kość policzkową. - Powiedziałaś jej też, że zostajesz bez względu na okoliczności. Nie rozumiesz, Skye? Lisa nigdy by przed tobą tego nie zdradziła, ale zrozumiała wtedy, że przegrała. Ze nie jesteś tylko kolejną z tych kobiet, które pojawiają się i znikają. Ze jesteś stałym elementem mojego

życia - Skye, ty jesteś moim życiem! Lisa wie, że w końcu dostanę rozwód. Zgadzając się teraz, wyjdzie na tym o wiele lepiej. - Och, Kyle! - Sky pochyliła się i musnęła jego usta leciutkim pocałunkiem. - Czy to znaczy, że już po wszystkim? Zmarszczył brwi, skubiąc wargę. - Nie, Skye, jeszcze nie całkiem. To jeszcze trochę potrwa. Ale teraz to kwestia paru miesięcy, nie lat, a mogło przecież tak być. Skye roześmiała się i znów złożyła głowę na jego piersi, wsuwając palce w szorstkie włosy. - Mówiłam ci, Kyle, że mam to gdzieś. Cieszę się, że ułatwi to w końcu trochę sprawę, ale i tak to nie ma znaczenia. Będę czekać całe wieki... - Hej! - Kyle szturchnął ją delikatnie. - Zaśniesz mi tu teraz? Po takiej wiadomości? - Wczoraj w ogóle nie spaliśmy - przypomniała mu Skye. - Boże! - jęknął. - A gdzie twój romantyzm? Chyba ja będę musiał go mieć za nas dwoje. Ale Skye śmiała się, gdy ją przewrócił. Objęła go za szyję. - Och, Kyle - wymruczała, oczy jej błyszczały - Naprawdę cię kocham... 28 lutego, San Francisco Skye odłożyła ołówek i przetarła oczy. Miała szczery zamiar skoncentrować się na szkicu bransoletki, ale zamiar a wykonanie to dwie różne rzeczy. Wstała i przeciągnęła się, krzywiąc się na tępy ból w krzyżu. Dzisiaj był bardzo uporczywy Podeszła do okna i wyjrzała na piękny krajobraz. Nadchodziła wiosna, co ją cieszyło. Boże Narodzenie w Montfort było wspaniałe, a zima piękna. To był czas oczekiwania. W styczniu Kyle został wezwany do Sydney - bo aresztowano Smithfielda, i do procesu potrzebne było

jego zeznanie. Nie zgodził się, gdy chciała jechać z nim - podróż była długa i jej lekarze nie byliby zadowoleni. Nie chciała, żeby Kyle leciał; przecież już po wszystkim, powiedziała mu. Martwiła się, że jest porywczy i łatwo wpada w gniew, i on o tym wiedział. - Nie jadę tam, żeby się mścić, Skye - zapewnił ją. - Mimo że ten człowiek zabiłby nas bez mrugnięcia okiem. Muszę dopilnować, żeby go zamknęli. Pomyśl, co by mógł zrobić innym. Wyraziła więc zgodę, ale czekała na niego z ciężkim sercem. Choć jego powrót przyniósł bardzo miłą niespodziankę zarówno Skye, jak i Michaelowi - Kyle wrócił z Virginią. A dziesiątego lutego podczas bardzo skromnej ceremonii Virginia została żoną Michaela. Skye uśmiechnęła się na wspomnienie rozmowy z Virginią. Bratowa powiedziała jej: - Skye, ja nigdy nie zapomnę Stevena, zawsze będzie częścią mego życia... - Virginia! - roześmiała się Skye. - Nie bądź śmieszna! Strasznie się cieszę z powodu ciebie i Michaela. I wciąż jesteś moją rodziną! Steven zawsze będzie częścią obu nas - ukochaną częścią. Skye wiedziała, że zarówno Virginia, jak i Michael chcieli taktownie pobrać się po ich ślubie, ale mieszkanie w tym samym domu było dla nich niezręczne. Poza tym Michael uważał, że w wieku trzydziestu pięciu lat nie jest już młodzieniaszkiem. Nagle brzuch Skye przeszył tępy ból, że aż krzyknęła. Zmarszczyła brwi i zaczęła się zastanawiać, czy nie zadzwonić po lekarza. To przecież jeszcze kilka tygodni. Skye skrzywiła się, wzruszyła ramionami i wróciła na krzesło przy biurku. Skurcz minął, opaska bólu powoli się rozluźniła. Skye podniosła znowu ołówek, ale nawet nie spojrzała na papier. Nerwowo żuła gumkę na końcu ołówka. Dzisiaj był ten ostateczny, rozstrzygający dzień. W tej właśnie chwili Kyle jest na sali sądowej z Lisą. Dzisiaj wróci jako wolny człowiek.

Skye rzuciła ołówek i zaczęła chodzić po pokoju. Mogła z nim pójść, lecz nie chciała tam być. Tylko Michael towarzyszył bratu. Chris, podobnie jak ona, wolał zostać w domu. A Mary Jagger i Virginia uznały, że właśnie dziś zajmą kuchnię i stworzą jakiś polinezyjski przysmak, który Virginia odkryła podczas swego miesiąca miodowego. Chyba zejdę na dół, doszła do wniosku Skye. Wcześniej chciała być sama, teraz potrzebowała towarzystwa. Otworzyła drzwi pracowni i przeszła przez balkon na schody, ale musiała się zatrzymać przed pierwszym stopniem. Zaatakował ją znowu skurcz, choć słabszy niż ten pierwszy. Wstrzymała oddech i chwyciła się poręczy. Ile czasu upłynęło od pierwszego? Piętnaście, dwadzieścia minut? Trochę więcej... Gdy tak stała, czekając, drzwi frontowe gwałtownie się otworzyły. Skye patrzyła, jak Kyle wmaszerowuje do środka; kroczył stanowczo i pewnie po marmurowej posadzce. Zatrzymał się w przejściu. Jakby wiedziony instynktem uniósł głowę, zobaczył Skye i uśmiechnął się. Oczy miał błyszczące i ciepłe, uśmiech łagodził jego zawadiackie rysy. Skye też się uśmiechnęła. Serce jej zatrzepotało. Zawsze tak się czuła na jego widok, mimo upływającego czasu. Był dzisiaj bardzo męski, zniewalająco męski; unosił ku niej podbródek, stał z dłońmi na biodrach, rozstawionymi nogami, szerokimi ramionami podkreślonymi przez krój ciemnografitowej sportowej marynarki. - Już po wszystkim - oznajmił. Skinął na nią. - Chodź tutaj. Skye zbiegła po schodach w jego ramiona, trochę zła, że musi go całować w takiej niezręcznej pozycji. Nie była wprawdzie wielka jak szafa, ale czasem czuła się jak mały słoń. Kyle pogłaskał ją po włosach i szepnął jej do ucha: - Jutro, kochanie, złożymy wniosek o zezwolenie na zawarcie mał żeństwa. Skye odsunęła się od niego i skrzywiła. - Nie jestem pewna, czy jutro, Kyle. Może będziemy musieli poczekać. Zmarszczył brwi, objął ją ramieniem i poprowadził do salonu.

- Po co mamy czekać? - Bo wydaje mi się, że dzisiaj rodzina Jaggerów może się powiększyć. Kyle raptownie się zatrzymał. Obrócił ją do siebie i mrużąc oczy, zapytał: - Dzisiaj? Jesteś pewna? Nie za wcześnie? Skye roześmiała się. - Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale chyba jestem pewna. Przytulił ją mocno. - Chciałem, żebyśmy się pobrali... - Och, Kyle, to nie ma znaczenia. Odsunął się gwałtownie. - Właśnie, że ma. Kiedy nabrałaś pewności, że to może być poród? Skye zmarszczyła czoło, zdumiona jego niepokojem. - Niedawno. Jakieś pół godziny temu. Kyle nagle popchnął ją w kierunku sofy. - Siedź i się nie ruszaj, pani Delaney. Zanim urodzi się dziecko, będziesz panią Jagger! - Oszalałeś, Kyle! - Skye na pół się śmiała, a na pół była zła. - To jest niemożliwe, według prawa Kalifornii... Kyle zmierzał do telefonu. - Ale nie według prawa Nevady Zobaczmy, mamy co najmniej sześć do ośmiu godzin. Jest czas, żeby przelecieć, dostać zezwolenie, pójść do notariusza, wrócić... - O nie, nie! - Skye zerwała się na nogi, przerażona. - Kyle, ty chyba nie rozumiesz. Ja rodzę! - No to co. Zaraz cię stąd zabiorę... - Ani myślę! Nie będę siedziała sama w jednym z twoich samolotów, zastanawiając się, czy w nim nie urodzę! - Skye - Kyle zakrył mikrofon telefonu ręką i przemawiał do niej cierpliwie: - Ja już to przerabiałem. To jeszcze potrwa. To twoje pierwsze dziecko... - urwał, bo ktoś po drugiej stronie odebrał telefon. - Tu

Jagger. Chcę dostać pozwolenie na lądowanie w Las Vegas za piętnaście minut. Tak. Dzięki. Odłożył słuchawkę i wybierał dalej numery. - Kyle! - Skye nie ustępowała. - Jesteś szalony. Do kogo teraz dzwonisz? - Do doktora Hammonda. Niech cię zbada - jestem pewien, że nie będzie miał nic przeciwko krótkiemu lotowi, małemu oderwaniu się od codziennej rutyny. - Kyle, ja się denerwuję! Nie będę siedziała sama albo nawet z lekarzem, kiedy ty będziesz pilotować... - Ja to zrobię! - przerwał głos od drzwi. Skye odwróciła się i zobaczyła Michaela, który opierał się o futrynę z psotnym uśmieszkiem na twarzy. - Michael! - jęknęła Skye. - Pomóż mi odwieść go od tego idiotycznego pomysłu. Nie podpuszczaj go. - Co się dzieje? - Nagle pojawiła się Virginia i objęła męża w pasie. Skye już słyszała, jak Kyle żartuje z lekarzem przez telefon. - Virginio, oni obaj zwariowali. Ja chyba rodzę, a oni chcą lecieć do Las Vegas, żebyśmy z Kyle em mogli się pobrać. Virginia uśmiechnęła się. - To nie jest szaleństwo, Skye. To cudownie romantyczne! - O Boże! - jęknęła Skye, opadając znów na sofę. - Czy ktoś tutaj jest normalny? Kyle odłożył słuchawkę. - Doktor Hammond już jedzie. Jeśli on powie, że wszystko jest okay, Skye, wchodzisz w to? Skye patrzyła na niego długą chwilę, potrząsnęła głową z niedowierzaniem i wreszcie się uśmiechnęła. - Dobra, Jagger. Będziesz miał za swoje, jeśli twoje dziecko urodzi się w jakimś cholernym samolocie! Doktor Hammond, stary przyjaciel Kylea z czasów służby w lotnictwie, zapewnił oboje, że tak, Skye rodzi, ale jest to bardzo wczesny etap.

- Gdybyś została w domu, Skye, czekałabyś jeszcze ponad pół dnia. - Uśmiechnął się szeroko. Podoba mi się nawet ten pomysł. Będę z wami przez całą drogę. I niebawem lecieli już do Nevady. Michael za sterami, Kyle trzymał Skye za rękę, a Virginia, doktor Hammond i Chris, którego wzięli z lotniska, paplali w najlepsze na siedzeniach pasażerów. Potem Kyle i Skye dostali pozwolenie na zawarcie małżeństwa i stanęli przed notariuszem. Chyba jestem jedyną panną młodą w historii, która musiała krzyknąć „tak", pomyślała Skye, gdy gwałtowny skurcz chwycił ją w środku ceremonii. Kiedy jednak ceremonia dobiegła końca, uświadomiła sobie z lekkim niedowierzaniem, gdy Kyle ją pocałował, że jest wreszcie, naprawdę panią Jagger. Skurcze nasiliły się w drodze do domu. Kyle usiłował odwrócić jej uwagę; autorytatywnie pouczał ją, jak ma oddychać. - Nie panikuj, pani Jagger - uspokajał, pozwalając, żeby miażdżyła mu rękę w uścisku. - Nie jest tak źle! - Oczywiście, że nie jest! - Skye warknęła kwaśno. - W każdym razie nie dla ciebie, to ja rodzę! Kyle zaśmiał się. Szczerze mówiąc, to wszystko wydawało mu się trochę zbyt zabawne. Gdy wreszcie trafili do szpitala, bez protestów zajął pozycję asystującego ojca. Był tak spokojny i opanowany - i irytująco autorytatywny - że Skye miała od czasu do czasu ochotę go uderzyć. Zaczynała tracić odporność na ból, ale im bardziej się miotała, tym bardziej stanowczo Kyle ją uspokajał, zmuszając, żeby oddychała, a nie poddawała się. Była już gotowa wrzeszczeć, modliła się, żeby ktoś ją zastrzelił, gdy doktor Hammond wreszcie oznajmił, że nadszedł czas, żeby przejść na salę porodową. Kyle wciąż trzymał ją za rękę, wciąż uspokajał. - Spokojnie, Skye, już prawie po wszystkim. - Łatwo ci mówić! - jęczała Skye. - To nie ty leżysz na tym stole!

- Zgadza się - uśmiechnął się szeroko. - To kobiety są zaprojektowane do rodzenia dzieci! - Jagger - zawsze byłeś cholernym szowinistą! - A ty zadufaną w sobie małą jędzą - piękną jędzą, oczywiście. A teraz zamknij się i przyj! A potem okazało się, że to wszystko było warte finału. Urodziła im się córeczka, z donośnym krzykiem, który trudno by opisać jako delikatny i kobiecy. Skye mogła wreszcie się uśmiechać i śmiać; leżała wyczerpana i szczęśliwa, niemal w ekstazie, patrząc, jak jej mąż - tak, mąż! - zanurza niemowlę w kojącej kąpieli. Wcześniej dzielnie oświadczył doktorowi Hammondowi, że nie ma nic przeciwko temu, żeby przeciąć pępowinę. Była wdzięczna, że Kyle wyperswadował jej narkozę. Przegapiłaby ten moment, nie zobaczyłaby, z jakim uwielbieniem zajmuje się ich dzieckiem, nie zobaczyłaby, jak patrzy na nią, nie poczułaby tej miłości, łączącej całą ich trójkę, gdy on włożył jej dziecko w ramiona... nie poczułaby jego pocałunku na swoim czole, gdy niezręcznie, instynktownie, chciała przyłożyć maleńką córeczkę do piersi.... nie usłyszałaby jego słów... - Ona jest piękna, Skye, skończenie piękna. Dziękuję, pani Jagger. - Nachylił się do niej, ubrany w zielony szpitalny fartuch. Jego oczy miały intensywny odcień delikatnej mięty, były ciemne i czułe. Dziękuję ci - szepnął znowu - dziękuję kochanie, moja żono, moje życie... Tuląc dziecko, mocno przytulone do jej piersi, gdy doktor Hammond taktownie się odwrócił, Skye podała mężowi usta, drżąc z niewiarygodnego szczęścia.

EPILOG 4 czerwca, Południowy Pacyfik Na tle zieleni i brązu wyspy unosiło się stadko mew, prowadząc wrzaskliwe rozmowy. Piaszczysty brzeg paliło słońce; jakiś przestraszony krab uciekał po piasku komicznym kroczkiem. Na horyzoncie tkwiła „Bonne Bree", a przy plaży cumował bączek, który przywiózł ludzi na brzeg tego osobliwego raju. Kyle Jagger stał w napięciu, nieruchomo, przy wychodni koralowej. Uważnie śledził wzrokiem leniwe ruchy małego tłustego strzę-piela. Harpun zrobiony z konaru drzewa trzymał uniesiony wysoko - ociekający wodą po kilku już bezowocnych próbach upolowania ryby. - Dostanę cię, rybo - zagroził cicho i stanowczo. Zanurkował. Ryba się wyślizgnęła. - Okay, na razie masz szczęście... - Kyle! Machnął niecierpliwie ręką w kierunku brzegu, westchnął, po czym spojrzał na żonę. - Prawie ją miałem - skłamał. - Kyle! - jęknęła Skye. - Nie potrzebujemy jej! Mamy na kolację lodówkę pełną steków! - Nieważne! - odkrzyknął. - Chcę upolować rybę! Znowu przyjrzał się uważnie strzępielowi, nie zważając na upływ czasu. Miał już zanurkować, gdy rozproszył go kolejny okrzyk. - Kyle! Spojrzał na brzeg. Skye, w obciętych dżinsach i zawiązanej na brzuchu koszuli, stała, opierając dłonie na szczupłych biodrach, z jasnymi włosami rozwianymi na wietrze; jej uniesione brwi wyrażały irytację.

- Jeszcze chwileczkę - obiecał. - No dobra - zagroził rybie. -Twoje szczęście się kończy. Nie mogłem przecież całkiem zapomnieć, jak to się robi! No, stój spokojnie, mała, ostatni raz. - Kyle... Ten okrzyk różnił się od poprzedniego. Pobrzmiewała w nim zmysłowa nuta. Kyle odwrócił się. Stała tam, gdzie przed chwilą, ze stopami mocno zarytymi w piasku, głową przechyloną, dłońmi na biodrach, złociste włosy rozwiewał jej wiatr... Tylko że teraz była naga i dumna w promieniach słońca, jak śmiała bogini, i przyzywała go. Wpatrywał się w swoją żonę, w jej zgrabne, szczupłe ciało, słońce lśniące na lekko opalonym, delikatnym ciele... Przeszedł go dreszcz i zrobiło mu się gorąco, mimo że stał w wodzie. Uśmiechnęła się. W pięknych kocich oczach barwy bursztynu widniała kusząca obietnica. Kyle uśmiechnął się szeroko, odrzucił prymitywny harpun i po raz ostatni zerknął na rybę. - To twój szczęśliwy dzień - mruknął. Potem jego oczy wróciły do oczu żony. Zaczął powoli wychodzić z wody, nie spuszczając z niej wzroku. Kiedyś do tego raju sprowadziło go złoto. Teraz ta ozłocona słońcem piękność. I tak będzie już zawsze. Wiedział, tak samo jak ona, że co roku będą zostawiać za sobą świat realny - pracę, stres, nawet maleńką córeczkę, którą uwielbiali - żeby wrócić do tego miejsca, żeby pobyć razem, żeby rozkoszować się tym znanym tylko im, wyjątkowym rajem. Podeszła do niego sprężystym, płynnym krokiem. Stojąc w błękitnej wodzie, pod złocistym słońcem na czystym niebie, wyciągnął rękę i dotknął kobiety, która była złotem jego życia.
Graham Heather - Noc, morze i gwiazdy.pdf

Related documents

296 Pages • 81,921 Words • PDF • 1.3 MB

185 Pages • 69,600 Words • PDF • 899.9 KB

137 Pages • 51,154 Words • PDF • 805.2 KB

315 Pages • 73,099 Words • PDF • 1.4 MB

380 Pages • 76,559 Words • PDF • 1.1 MB

91 Pages • 19,430 Words • PDF • 446.5 KB

252 Pages • 46,898 Words • PDF • 804.1 KB

230 Pages • 44,957 Words • PDF • 969.3 KB

342 Pages • 88,565 Words • PDF • 1 MB

321 Pages • 69,823 Words • PDF • 1.4 MB

386 Pages • 125,153 Words • PDF • 3.3 MB

448 Pages • 87,812 Words • PDF • 1.5 MB