Chce spojrzec ci w oczy - Thordis Elva, Tom Stranger.pdf

211 Pages • 75,191 Words • PDF • 1.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 14:49

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna Siedem lat i pięć miesięcy później, 21 października 2012 Dzień pierwszy, 27 marca 2013 Dzień drugi, 28 marca 2013 roku Z pamiętnika Toma, Czwartek Dzień trzeci, 29 marca 2013 Z pamiętnika Toma, Piątek Dzień czwarty, 30 marca 2013 roku Z pamiętnika Toma, Sobota Dzień piąty, 31 marca 2013 (Niedziela Wielkanocna) Z pamiętnika Toma, Niedziela Dzień szósty, 1 kwietnia 2013 roku Z pamiętnika Toma, Poniedziałek Dzień siódmy, 2 kwietnia 2013 Z pamiętnika Toma, Wtorek Dzień ósmy, 3 kwietnia 2013 Z pamiętnika Toma, Środa Dzień dziewiąty, 4 kwietnia 2013 Z pamiętnika Toma, Czwartek Epilog, 7 kwietnia 2016 Podziękowania Nota odautorska

Tytuł oryginału SOUTH OF FORGIVENESS

Redakcja Anna Jędrzejczyk

Projekt okładki i projekt graficzny serii Magda Kuc

Zdjęcie na okładce © Ascent Xmedia/Taxi/Getty Images

Korekta Beata Wójcik

Redaktor prowadzący Anna Brzezińska

Copyright © Thordis Elva and Tom Stranger 2015 Published by arrangement with Partners in Stories Stockholm AB, Sweden Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2017 Copyright © for the Polish translation by Berenika Janczarska, 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

publikacji

Wydanie I

ISBN 978-83-8015-341-7

Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa www.czarnaowca.pl Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: [email protected] Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: [email protected] Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: [email protected]

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

*** Od: Thomas Stranger [email protected] Wysłane: Sobota, 21 maja 2005, 5:38 Do: [email protected] Temat: Kilka słów Thordis, nie wiem, od czego zacząć. Gdy zobaczyłem w skrzynce Twoje imię, po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz. Moje wspomnienia są tak żywe, jakby to było wczoraj. Proszę, uwierz mi, nie zapomniałem, co zrobiłem, i wiem, jak bardzo muszę się mieć na baczności przed samym sobą. Nie wiem, co Ci odpowiedzieć. Chciałbym móc nazwać się zwykłym zwyrodnialcem (choć wiem, że nim nie jestem), chciałbym Ci powiedzieć, że jesteś silna, bardzo silna, skoro zdobyłaś się na to, by do mnie napisać i wrócić do tamtych wydarzeń. Chciałbym Ci podziękować za to, że mnie nie znienawidziłaś, choć pewnie wolałbym, by stało się inaczej – byłoby mi łatwiej. Nie oczekując krzty współczucia, chciałbym Ci powiedzieć, że to, co zrobiłem wtedy w Islandii, i związane z tym uczucia, powracało do mnie wielokrotnie, zwłaszcza w chwilach samotności. Wspomnienia przebiegają mi przez głowę, żywe i wyraziste, potem je wypieram i poklepuję się po ramieniu, ale już po chwili powraca pytanie: kim wobec tego jestem? To ciemne karty mojej pamięci. Próbowałem je zatuszować. Ale nie chodzi tutaj o mnie. Jeśli mogę cokolwiek dla Ciebie zrobić, będę przeszczęśliwy. Pytanie tylko, w którą stronę mam zrobić krok. Ty mi powiedz. Tom ***

Siedem lat i pięć miesięcy później, 21 października 2012 Serce bije mi szybko, w rytm migającego na ekranie kursora. Drżącymi palcami wpisuję w puste pole nazwę mojego miasta. Wyznacz promień, wpisując nazwę miejscowości: Rejkiawik, Islandia. Promień: 11 000 km Enter. W jednej chwili Stany Zjednoczone, Europa i prawie cała Azja podświetlają się na zielono, podobnie jak Ameryka Południowa i Afryka. Biorę głęboki oddech i kasuję Rejkiawik. Po chwili wahania wpisuję nazwę jego miasta: Sydney, Australia. Promień: 11 000 km Enter. Tym razem zazielenia się druga połowa świata – najbardziej wysunięte na południe przylądki Afryki i Ameryki Południowej. Strach ustępuje ciekawości i w zafascynowaniu pochylam się nad ekranem. Wiedziałam, że dzielą nas tysiące kilometrów, mimo to graficzne potwierdzenie tego faktu robi wrażenie. Między zielonymi plamami na mapie, dokładnie w połowie odległości między mną a nim, biegnie wąski pasek. Zahacza lekko o paluch RPA, po czym łukiem obejmuje Atlantyk i Amerykę Południową, w tym część Urugwaju, Argentyny i Chile. Powiększam ekran i odczytuję nazwy miast. Lepkimi dłońmi dotykam przycisku myszki i wracam do rozpoczętego mejla. Proponuję, żebyśmy spotkali się w Montevideo, Buenos Aires, Santiago… Wstrzymuję oddech i dopisuję: …lub w Kapsztadzie. Nazajutrz w skrzynce czeka odpowiedź: „Zawsze chciałem pojechać do RPA”. Raz kozie śmierć. Czas wziąć się ze strachem za bary. ***

Dzień pierwszy, 27 marca 2013 Taksówka podjeżdża za kwadrans piąta, by zawieźć mnie na dworzec, skąd odjeżdża autobus na lotnisko. Szpakowaty taksówkarz płynnym ruchem ręki wrzuca moją walizkę do bagażnika i pyta, dokąd się wybieram. – Do RPA. – Poważnie? Do Johannesburga? – Nie, do Kapsztadu – odpowiadam, nadal nie wierząc we własne słowa, choć miałam już trochę czasu, by oswoić się z tą myślą. Powiedzieć, że dorobiłam się obsesji na punkcie czekającego mnie spotkania, to nie powiedzieć nic. Dudniło w każdym kroku, gdy biegłam, czuć je było w każdym hauście lodowatego zimowego powietrza, zalęgło się w mokrej szmatce, którą wycierałam klejące się palce synka. Robiłam, co mogłam, by o nim zapomnieć, kochając się z moim narzeczonym i rozkoszując się dotykiem jego ciepłej skóry – najmniej odpowiedni moment na tego rodzaju myśli. Z chwilą gdy wyznaczyłam cel podróży, przyjęłam nowy kalendarz – „przed Kapsztadem i po Kapsztadzie”. Kupując dezodorant, automatycznie obliczyłam, że następny kupię dopiero po powrocie z Kapsztadu. Dopiero wczoraj, gdy usiadłam, by pomalować farbami z moim trzyletnim synkiem, odczułam ulgę i przestałam czuć wyrzuty sumienia, że zostawiam go na dziesięć dni i jadę na drugą stronę kuli ziemskiej, by spotkać się z człowiekiem z mojej przeszłości, nie mając żadnej gwarancji co do wyniku tej konfrontacji. Instynktownie czuję, że rodzice małych dzieci nie powinni podejmować takich wariackich decyzji. Właśnie dlatego, gdy zaszłam w ciążę, pożegnałam się z marzeniami o paralotnictwie. A przecież skakanie z samolotu na wysokości dwóch tysięcy metrów niesie ze sobą mniejsze emocjonalne ryzyko niż wyprawa w głąb pamięci, odbywana w towarzystwie mężczyzny, który wywrócił moje życie do góry nogami. Bo człowiek, który lata temu przedarł moje życie na pół, nie był jakimś nieznanym mi szaleńcem. Człowiek, który nie wezwał pomocy medycznej, choć byłam półprzytomna i wymiotowałam targana konwulsjami. Człowiek, który zamiast tego gwałcił mnie przez dwie niekończące się godziny. Był moją pierwszą miłością. *** Odprawa przebiega bezproblemowo, a mimo to nie ufam, że moja walizka trafi do miejsca będącego celem naszej podróży. Zdążyła już wielokrotnie udowodnić, że ma naturę żądnego przygód podróżnika i – zamiast towarzyszyć mi podczas ważnych konferencji w Finlandii – potrafi na przykład wylądować na Bali. Nawet o tym nie myśl – rzucam przez zęby i piorunuję ją wzrokiem, gdy znika za stanowiskiem odprawy. Samolot startuje i powietrze przeszywa ogłuszający huk. Mój syn od dawna

fascynuje się samolotami; od samego początku wodził za nimi wzrokiem spod swoich długich rzęs i kreślił farbami białe smugi na niebieskim niebie. Nic więc dziwnego, że wczoraj zażyczył sobie, bym narysowała właśnie samolot. Efekt końcowy przypominał raczej zdeformowanego pingwina niż statek powietrzny, syn był jednak zadowolony. Wskazał go palcem i oświadczył z dumą: „W samolocie siedzi wujek”. Ukłuło mnie poczucie winy. Mój brat studiuje za granicą, ale ponieważ mój syn nie zna pojęcia „zagranicy”, dla wygody powiedzieliśmy mu, że wujek jest w samolocie. I takie samo wytłumaczenie usłyszy, gdy na drugim końcu świata będę próbowała zamknąć swoje sprawy, zamiast organizować dla rodziny wielkanocne poszukiwania jajek i wycierać resztki czekolady z umorusanych buzi mojego syna i pasierbicy. Mój syn, który niedawno zaczął wyznawać mi miłość, obojętny na targające mną wątpliwości po prostu ujął moją twarz w umazane farbami rączki. – Najukochańsza mamusia – wyszeptał cieniutkim głosikiem. Poczułam, jak serce mi rośnie. – Tak, skarbie? Wpatrując się we mnie spod kotary jasnych rzęs przywodzących na myśl motyle skrzydła, powiedział: – Nie zgub Halifra. Choć skończył już trzy i pół roku, nadal zdarza mu się odnosić do siebie w trzeciej osobie i przekręcać swoje imię tak jak wtedy, gdy nie umiał go jeszcze wymówić poprawnie – Haflidi Freyr. Z trudem przełykając ślinę, wzięłam go w ramiona, ukryłam twarz w zagłębieniu jego szyi i wyszeptałam, że nigdy, przenigdy nie zgubię Haflidiego Freyra. Było to najszczersze wyznanie miłości, jakie kiedykolwiek wyszło z moich ust. Niechętnie poluźniając uścisk, spojrzałam mu prosto w oczy. – Wiesz, że mama niedługo wsiądzie do samolotu? Jego wielkie oczy zrobiły się okrągłe jak spodki, na policzkach zarysowały się dołeczki. – Mogę jechać z tobą? Na chwilę język uwiązł mi w gardle. Spodziewałam się ataku szału albo łez, ale nie tej szczerej nadziei, która rozpromieniała twarz mojego dziecka. – Nie, aniołku, nie tym razem. Może potem, dobrze? Polecisz z mamusią później. – Mocno go przytuliłam. Wydął wargi, małe rączki opadły mu bezwładnie w geście zrezygnowania. Da sobie radę, pocieszałam się w duchu. Myliłam się. Przez resztę wieczoru był poirytowany i kapryśny, a gdy jego ojciec, Vidir, ośmielił się spojrzeć na niego z czułością i nazwać go

„krasnoludkiem”, wybuchł płaczem. – Nie jestem krasnoludkiem! – wrzasnął, a z oczu popłynęły mu łzy wściekłości. – Jestem Haflidi Freyr! Gdy Vidir pomagał mi się pakować, zawodzenie dobiegające z sypialni naszego syna było tak uporczywe, że postanowiliśmy pozwolić mu zasnąć w naszym łóżku. Tak więc w wigilię mojej wyprawy do Kapsztadu spałam z nosem wtulonym we włoski chłopczyka, który z całej siły trzymał mnie za palec i łkał przez sen. W ciemności z trudem rozpoznawałam kontury sylwetki Vidira, leżącego na drugim skraju łóżka. Ostatnia myśl, jaka przeszła mi przez głowę, to, że muszę na siebie uważać w tym wielkim szerokim świecie i wrócić do moich dwóch skarbów cała i zdrowa. Bezpieczna. W kolejce do kontroli pasażerskiej uświadamiam sobie, jak podwójne są tu standardy. Jedna nieudana próba przemycenia bomby w bucie wystarczyła, byśmy teraz wszyscy posłusznie ściągali obuwie. Jednocześnie według statystyk każdego kolejnego dnia pojawia się wystarczająco wielu gwałcicieli, by zapełnić miejsca tysiąca jumbo jetów. Mimo to nie podejmuje się żadnych oficjalnych środków bezpieczeństwa, by walczyć z tą pandemią. No cóż, ich rozpoznanie jest nieco trudniejsze niż prześwietlenie garderoby. Muszę to przyznać. W samolocie do Norwegii, pierwszego przystanku na trasie, siedzę obok mamy z nadzwyczaj grzeczną pięciolatką. Szanse, że Haflidi zniósłby spokojnie trzygodzinny lot, są zerowe. Posyłam małej pełen uznania uśmiech. Chowa się pod ramieniem mamy, onieśmielona. Myślę o swojej matce, której wsparcia tak rozpaczliwie potrzebowałam, wyruszając w tę podróż. Tak, wiem, że mam trzydzieści dwa lata. A mimo to czuję dziecięcą potrzebę, by rodzice pobłogosławili mojemu przedsięwzięciu. Gdy powiedziałam matce, że wybieram się do RPA na spotkanie z mężczyzną, który zgwałcił mnie, gdy miałam szesnaście lat, ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. Skompilowała kilka mrożących krew w żyłach scenariuszy, po czym westchnęła, spojrzała na mnie z czułą niechęcią i dodała: „Wiem, że i tak cię nie przekonam, gdy się na coś uprzesz, skarbie”. Niedługo potem odwiedził mnie tata. Choć starałam się powiedzieć mu o swoich planach w jak najdelikatniejszy sposób, wpadł w popłoch. Grzmiącym głosem wyłożył mi, że narażam swoje życie ze skrajnie głupiego powodu. – Muszę zamknąć ten rozdział – powiedziałam łagodnym tonem, choć płonęły mi policzki. – Zamknąć ten rozdział? – powtórzył zbulwersowany i skoczył na równe nogi. – Nie trzeba tłuc się na koniec świata, żeby zamykać rozdziały! Ten pomysł

to jakiś pretensjonalny melodramat, jeśli chcesz wiedzieć, co o tym myślę. Jego słowa dotknęły mnie do żywego. – Tylko ci się wydaje, że będziesz mieć nad czymś kontrolę! Tak naprawdę jedyną rzeczą, o której możesz decydować, są twoje myśli! Nic więcej! – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytałam, zbita z tropu. – Oczywiście, że będę miała pod kontrolą to, co robię i gdzie. – Nie, nie będziesz, kochanie – wycedził. – Nie zawsze udaje się zapanować nad sytuacją. Gdyby to było możliwe, do tamtego nigdy by nie doszło. Oboje wiedzieliśmy, co miał na myśli, mówiąc „tamto”, choć nigdy nie rozmawialiśmy o wydarzeniu, które zmieniło w moim życiu wszystko. Przez ostatnie lata wiele razy przemawiałam publiczne, dając świadectwo ofiary gwałtu, a jednak nigdy nie rozmawialiśmy z ojcem o tamtej nieszczęsnej nocy. Nigdy mnie o nią nie pytał, a ja zakładałam, że nie chce wiedzieć. Wyprostowałam się w fotelu. Czułam, jak płoną mi policzki. – Skoro dla ciebie jestem tylko ofiarą, a on – tylko przestępcą, to nie dziwię się, że nic z tego nie rozumiesz. Jesteśmy czymś więcej, tato. Prychnął głośno, po czym z impetem wyszedł z kuchni. Oparłam się o ścianę i powoli wypuściłam powietrze z płuc. Cholera. Wiedziałam, że nie będzie lekko, ale że aż tak? Tata znowu ukazał się w drzwiach, łaził zdenerwowany w tę i z powrotem, ale wiedziałam, że wynikało to z jego ojcowskiej troski. – Skąd pewność, że uda ci się w ten idiotyczny sposób cokolwiek zakończyć? Równie dobrze możesz się znowu w coś wplątać! – rzucił zrozpaczony. Zabrzmiało to prawie jak groźba. Siedziałam w ciszy, która zapadła po wyjściu ojca, i patrzyłam, jak opada kurz. Myślę, że w pewnym sensie oboje mamy rację. Podróż na pewno wyznaczy koniec pewnego rozdziału w moim życiu. To, co różni mnie od ojca, to wiara, że w następnym nie będę już występować w roli ofiary. Lampka sygnalizująca konieczność zapięcia pasów zgasła, więc się z nich uwolniłam. Prostując plecy, spojrzałam na swoje odbicie w ekranie zamontowanym z tyłu fotela przede mną. Na zewnątrz zawsze sprawiałam wrażenie twardej. Na studiach znajomi opisywali mnie jako osobę onieśmielającą, powtarzali mi to na imprezach w różnych stadiach upojenia alkoholowego. Nie mieli pojęcia, że demonstrowanie hardości było tylko częścią mojej strategii przetrwania. Z dumą eksponowałam agrafki, zawsze byłam gotowa wszystkiego spróbować, a moje motto brzmiało: „jeśli facet da radę, to ja też”. W wieku dwudziestu jeden lat sama przeprowadziłam się na inny kontynent, zrobiłam sobie tatuaż i umawiałam się na randki z dziewczynami. Najlepszym jednak sposobem na ukrycie mojego wewnętrznego pęknięcia okazało się odnoszenie sukcesów. W rezultacie musiałam

brylować w każdej dziedzinie – college ukończyłam w Stanach, choć angielski jest moim drugim językiem. Nikt nie podejrzewał prymuski o prowadzenie podwójnego życia – zwłaszcza takiej, która uczęszcza na wszystkie ponadprogramowe zajęcia, działa w samorządzie studenckim i pracuje na pół etatu. Wypełnianie zajęciami czasu do granic możliwości miało tę zaletę, że nie zostawiało ani chwili na rozmyślania nad przeszłością. Włączam telewizję pokładową i skaczę po programach. Na jednym pokazują jednostkę policji specjalizującą się w tropieniu przestępstw na tle seksualnym popełnianych wyłącznie przez uzbrojonych szaleńców. Takie bajki to już nie dla mnie, rzucam w duchu. Przerzucam na kolejny. Gdy miałam szesnaście lat, wydawało mi się, że napaści seksualne zdarzają się w ciemnych uliczkach i zaułkach i dokonywane są przez psychopatów z nożami w rękach. Naoglądałam się tyle telewizji, że w ogóle nie kwestionowałam tego stereotypu. Wyzbyłam się go dopiero później, gdy uświadomiłam sobie, że zostałam zgwałcona, a sprawca przestępstwa był już po drugiej stronie kuli ziemskiej. W tej sytuacji mogłam tylko próbować stłumić mój ból. Miało to swoją cenę. W wieku dwudziestu pięciu lat, po dziewięciu latach milczenia i zachowywania pozorów, sięgnęłam dna. Cierpiałam na zaburzenia odżywiania, nadużywałam alkoholu i się samookaleczałam. Mimo imponujących sukcesów nie ufałam już własnemu rozsądkowi po tym, jak boleśnie mnie zwiódł w moim pierwszym związku. Doszło do tego, że zaczęłam kwestionować wszystko – moje wybory zawodowe, miłosne, poczucie własnej wartości. Walczyłam z całym światem, nie bardzo wiedząc, kto tak naprawdę jest moim wrogiem. Ponieważ moja przeszłość pozostawała sekretem, którego nikomu nie chciałam zdradzić, zaczęłam przelewać swoją rozpacz na papier. Pisać. Najpierw pamiętniki, potem wiersze, w końcu sztuki, które odbiły się pewnym echem. Powoływanie do istnienia bohaterów wypowiadających wszystkie dławiące mnie słowa sprawiało, że wreszcie poczułam się uwolniona. Ponieważ wszyscy widzieli w tym formę sztuki, nie martwiłam się, że padną niewygodne pytania. Układ wprost idealny. A przynajmniej na tyle bliski ideału, na ile to możliwe w przypadku tak głęboko zagubionej osoby, jaką byłam wtedy. Pomimo mojego wewnętrznego chaosu (a może właśnie z jego powodu) mój dorobek szybko się powiększał, a kariera nabierała tempa. W maju 2005 roku otrzymałam zaproszenie na prestiżową konferencję dla młodych obiecujących dramaturgów, organizowaną w Australii. W ojczyźnie mojego gwałciciela. Przeszedł mnie dreszcz. Poczułam przypływ wariackiej nadziei. Czy to możliwe, że wreszcie dostałam szansę, by wyjść z mojej klatki i sprawić, że przyzna się do swojego czynu? Moje serce zaszyło się głęboko w klatce piersiowej na wspomnienie ostatniego bolesnego razu, gdy próbowałam mówić o przeszłości. Całymi dniami gapiłam się w ekran komputera, rozważając możliwe scenariusze. W końcu zebrałam się w sobie i napisałam mejl, uprzejmy i zwięzły: tak się składa,

że w lipcu wybieram się do jego kraju i czy w związku z tym zechciałby się ze mną spotkać. Nerwowo chodząc po mieszkaniu, wyobrażałam sobie możliwe scenariusze – od jego entuzjastycznej zgody po kategoryczną odmowę przez najbardziej prawdopodobną ewentualność, czyli brak jakiejkolwiek odpowiedzi. Ostatni raz był w Islandii dziesięć lat temu i od tamtej pory mógł zmienić adres mejlowy. Gdy drżącą, pożółkłą od tytoniu dłonią otworzyłam odpowiedź, która w końcu nadeszła, odczułam bolesne rozczarowanie. Mieszka na drugim końcu kraju, ma na głowie mnóstwo obowiązków i nie może się ze mną spotkać. Cała odwaga i nadzieja uszły ze mnie jak powietrze z przekłutego balonu. To koniec. Jestem skazana na życie w klatce. Moja podświadomość zaczęła jednak walić w kraty. Kilka tygodni później, pewnego ponurego popołudnia, zapłakana i roztrzęsiona po kłótni z chłopakiem, wstąpiłam do kawiarni. Poprosiłam kelnerkę o coś do pisania i wygrzebałam z torby notesik, licząc, że nagryzmolenie kilku słów ukoi mi nerwy. Ze zdumieniem patrzyłam, jak bazgroły układają się w litery, te zaś w zdania, a zdania w najważniejszy list, jaki napisałam w życiu. Zaadresowany do mojego krzywdziciela. Jakże się zdziwiłam, gdy spostrzegłam, że spoza brutalnego opisu jego czynu prześwitują słowa: „Chcę wybaczyć”. Jak to możliwe?, pytałam się w duchu. Przebaczenie było ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę. Planowałam się z nim spotkać tylko po to, by posłać mu wiązankę najboleśniejszych słów, które odcisnęłyby się w jego głowie piętnem i dudniły echem po kres jego dni. Ale przebaczenie? A mimo to te szczere słowa spływające z mojego pióra były niczym kojący balsam. Po zdziwieniu przyszła cudowna świadomość, że oto odnalazłam klucz do mojego więzienia. Właśnie wtedy, gdy przestałam go szukać. Znalazłam się na nieznanym terytorium. W ciągu ostatnich dziewięciu lat wyzbyłam się jakiejkolwiek tolerancji wobec ludzi niegodnych zaufania – posunęłam się nawet do tego, by wysłać chłopakowi, który mnie zawiódł, gówno zapakowane w pudełko po butach. Nie wspominając o tym, że konfrontacje tego rodzaju bynajmniej nie są zalecane przez specjalistów udzielających pomocy ofiarom przestępstw na tle seksualnym. Wielu z nich sugerowało pisanie listów, w których można by wyrzucić z siebie żal, ale potem należało je zniszczyć, a nie wysyłać. A jednak po powrocie do domu usiadłam i przepisałam list na komputerze. Cały czas nie wierzyłam, że go wyślę. Wątpiłam, by jego adresat był w stanie wziąć odpowiedzialność za swój czyn. Przygotowywałam się na różne scenariusze: że dowiem się, że pamięć płata mi figle, że kłamię, że cały ten koszmar się nie wydarzył. Niezależnie od tego, jak frustrujące wydawały się te perspektywy, ich alternatywa – uciszenie wewnętrznego głosu, który tak nagle się ujawnił – prezentowała się jeszcze gorzej. Ponieważ nie znalazłam innego przewodnika, postanowiłam kierować się sercem.

Jedyną odpowiedzią, jakiej nie przewidziałam, była ta, która ostatecznie nadeszła – zawierała wyznanie żalu, rozbrajające w swej szczerości. Choć wiele przeszłam w ciągu ostatnich lat i wielokrotnie opowiadałam o gwałcie na forum publicznym, ta część mojej historii pozostała tajemnicą nawet dla moich najbliższych. Nazywając mój pomysł idiotyzmem, ojciec nie wiedział, że to, co nabazgrałam tego dnia w kawiarni, zaowocowało ośmioletnią korespondencją – strona po stronie zapełnianą brutalną szczerością. Nie wiedział o wymianie palących pytań i jeszcze ostrzejszych odpowiedzi, od których tak nadawca, jak i adresat nieraz zginali się wpół nad najbliższym koszem na śmieci. Nie wiedział, że chcę przyszpilić tę winę tam, gdzie jej miejsce, z pełnym przekonaniem i determinacją. Nie wiedział o cudownie uzdrawiających łzach, które skapywały na klawiatury naszych komputerów o nieludzkiej porze nad ranem. Ani o tym, że po dwakroć przerywaliśmy korespondencję, patrosząc się nawzajem przeszłością niczym ząbkowanym nożem. Ale zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem w świetle naszych doświadczeń życiowych potrafiliśmy spojrzeć na sytuację pod nowym kątem i na powrót ożywić korespondencję. I gdzieś po drodze wyzbyłam się gniewu. Mój umysł wzniósł się ponad burzliwą troposferę i osiadł w stratosferze, gdzie spokoju nie zakłócają już żadne wiatry. Czyste niebo pozwoliło mi widzieć jaśniej. Choć nasza korespondencja miała moc uzdrawiającą, pozostało we mnie poczucie niedomknięcia. Być może dlatego, że komunikacji mejlowej brak osobistego wymiaru, być może łatwo być odważnym przed ekranem monitora, kiedy jest się dziesięć tysięcy kilometrów dalej. Zbyt łatwo, by odpowiadać sercem. „Dlatego właśnie jadę do Południowej Afryki – chcę dokonać ostatecznego rozrachunku za najdroższą noc w moim życiu”, szepczę do samej siebie, gdy za oknem samolotu zarysowują się stalowoszare kontury Oslo. Dość widm przeszłości. Dość samooskarżeń. Chcę spojrzeć w twarz człowiekowi, który w 1996 roku wykradł mi niewinność, chcę wyzwolić się z poczucia winy, które niesłusznie nosiłam przez te wszystkie wypełnione bólem lata. Chcę, żeby to się wreszcie skończyło. Choć wyraźnie widziałam przyświecający mi cel, to moje oczekiwania gwałtownie rosły i opadały niczym linia kardiogramu. W lepsze dni myśl o podróży wydawała mi się zachęcająca, a nawet inspirująca. Oczami wyobraźni widziałam, jak oboje uwalniamy się od demonów, jak spaceruję z moim krzywdzicielem po ulicach Kapsztadu albo siedzę na plaży, w zadumie patrząc na Atlantyk. W gorsze dni wpadałam w panikę. Jeśli chodzi o statystyki dotyczące przestępstw na tle seksualnym Południowa Afryka należy do pierwszej ligi. Nie licząc terenów ogarniętych wojną, to tutaj odnotowuje się najwięcej gwałtów. Nigdzie indziej na świecie gwałty na dzieciach, w tym na niemowlętach, nie są tak

częste. Wiem o tym, bo wbrew swojej woli stałam się w tej dziedzinie ekspertką, choć inaczej wyobrażałam sobie swoją karierę. O jej ostatecznym kształcie zadecydował incydent z kwietnia 2007 roku. W hotelu w Rejkiawiku pewna dziewiętnastolatka poprosiła wówczas nieznajomego o wskazanie drogi do toalety. Mężczyzna wszedł za nią do środka, wepchnął ją do jednej z kabin, zaryglował drzwi i zaczął ją gwałcić. Z przerażenia dziewczyna zachowywała się jak sparaliżowana i dopiero, gdy ból stał się nie do zniesienia, zwyciężył w niej instynkt samozachowawczy i zaczęła walczyć z gwałcicielem. Sąd Okręgowy orzekł, że akt seksualny miał miejsce bez zgody dziewczyny. Mimo to agresora uniewinniono, a ofiarę obwiniono o to, że nie opierała mu się wystarczająco „zaciekle”. Zgodnie z islandzkim prawem ten, kto „stosuje przemoc, grozi użyciem przemocy albo stosuje inne niedozwolone środki nacisku, aby wymóc odbycie stosunku seksualnego, dopuszcza się gwałtu”. Ponieważ sprawca nie musiał uciekać się do takich środków, w świetle prawa nie popełnił gwałtu. Pisałam wtedy felietony i dramaty. Zarabiałam śmiesznie mało, ale byłam pełna inspiracji, ambicji i miłości do sztuki. Korespondowałam z moim gwałcicielem wówczas już dwa lata i zdążyłam się uwolnić od części wstydu, który niesłusznie dźwigałam na swoich barkach, przeszłość jednak nadal mnie prześladowała. Nic więc dziwnego, że utożsamiłam się z dziewczyną zgwałconą w hotelu. Wstrząśnięta wyrokiem uniewinniającym, czułam się w obowiązku potępić go w otwartym liście opublikowanym w prasie. To oburzające, że można sądzić, że istnieje „prawidłowa” reakcja na gwałt i że jest nią „zaciekła walka z napastnikiem”, napisałam. Taka walka może sprowokować agresora do użycia jeszcze większej przemocy i kosztować ofiarę życie. Aby przetrwać atak, niektóre ofiary nieruchomieją, inne wykazują symptomy dysocjacyjne. Chcąc podbudować swoje argumenty merytorycznie, przestudiowałam prawo karne, przeczytałam dokumenty sądowe z setek spraw o gwałt, konsultowałam się z prawnikami, lekarzami i ofiarami. Ponieważ to, co miałam do powiedzenia, nie zmieściłoby się na łamach żadnej z gazet, zamiast listu powstała dwustusiedemdziesięciostronicowa książka. Niemal z dnia na dzień, ku własnemu zdumieniu, z artystki z nieodłącznym papierosem w dłoni wyrosłam na szanowaną specjalistkę od przemocy seksualnej. A gdy to się działo, cały czas prowadziłam dialog z mężczyzną, który w brutalny sposób wprowadził mnie w to zagadnienie. W trakcie pisania książki zdałam sobie sprawę, że milczenie stanowi jedną z większych przeszkód w walce z przemocą seksualną. Choć targały mną wątpliwości, postanowiłam, że podzielę się własnym doświadczeniem związanym z gwałtem. Nie zdradziłam jednak imienia sprawcy. Nie po to, by go chronić, lecz po to, by chronić samą siebie. Ofiara, która nie zdradza tożsamości sprawcy, ma szansę uniknąć ataków ze strony osób, które by z nim sympatyzowały. Zdarza się,

że kobiety są atakowane, nawet mordowane, za mniejsze przewiny. Mojego gwałciciela, mieszkającego na drugiej półkuli, chroniła odległość. Mnie zaś chroniła jego anonimowość. Zdarzało się, że kobiety pytały mnie o jego tożsamość. Widziałam w ich oczach podejrzliwość i niepokój. Zdałam sobie sprawę, że martwią się, że mógłby to być ktoś z ich najbliższego otoczenia. Ich lęki nie były bezpodstawne, ponieważ według statystyk organizacji broniących praw człowieka przynajmniej jedna na trzy kobiety zostaje pobita lub zgwałcona przez mężczyznę, z którym jest w bliskich stosunkach w pewnym momencie życia. Strachu trudno się oduczyć. Choć siliłam się na odwagę, na myśl o podróży do Kapsztadu odruchowo się wzdrygałam, nie tylko jako ekspert od spraw przemocy seksualnej, lecz także jako tamta dziewczyna, którą kiedyś byłam. Podobnie jak miliony innych kobiet nauczono mnie, bym w razie ataku krzyczała z całych sił i waliła napastnika po oczach i kroczu. Pokazano mi, jak trzymać w pięści klucze, by zadać nimi cios. Przestrzegano mnie, by nie chodzić ciemnymi uliczkami, nie spuszczać z oczu drinka, nie dać się podwozić nieznajomym, nie patrzeć podejrzanym osobnikom w oczy i nie chodzić na randki bez poinformowania bliskich, z kim i gdzie się spotykam. By się nie upijać, nie ubierać prowokacyjnie, nie flirtować zbyt otwarcie i – przede wszystkim – nie okazywać strachu, w razie gdyby ktoś mnie śledził czy zaczepiał. Krótko mówiąc, podobnie jak milionom innych dziewcząt, od najmłodszych lat wpajano mi, jakie to niebezpieczne być dziewczyną. Ostatecznie żadna z tych rad nie okazała się użyteczna. Większość gwałtów nie zdarza się w okolicznościach, o których nas uczono. Większość ma miejsce w zaciszu naszych domów, a ich sprawcami są mężczyźni, którym ufamy – krewni, partnerzy, przyjaciele. Jeśli pozwolę, by to strach zdecydował o tym, czy pojadę do Kapsztadu, czy nie, będzie to moja ostateczna porażka, powtarzałam sobie w duchu. Czy można sobie wyobrazić lepszy poligon doświadczalny do walki ze strachem przed przemocą seksualną niż „światowa stolica gwałtów”? Gdzież lepiej ćwiczyć się w przebaczaniu niż w kraju, który z prawdy i pojednania uczynił instytucję? W którym Nelson Mandela, po dwudziestu siedmiu latach spędzonych w niewoli, przebaczył swoim oprawcom i zawarł z nimi pokój, by budować lepsze społeczeństwo? Jakkolwiek na to patrzeć, nie potrafiłabym wskazać lepszego miejsca na udowodnienie sobie, że przemoc nie zniszczy mi życia i nie będzie decydować o moich wyborach. Ani teraz, ani nigdy. *** Lotnisko w Oslo wita mnie absurdalnie drogimi kanapkami i kawą. Dobrze, że chociaż wi-fi jest za darmo. Zerkam na zegar i zastanawiam się, co też teraz

robią Vidir i Haflidi. Pewnie szykują lunch i odpoczywają w domu. Vidir niedawno mi się oświadczył, po prawie pięciu wspaniałych wspólnie przeżytych latach, podczas których żadne z nas nie odczuwało potrzeby sformalizowania naszego związku. Udało nam się bez uszczerbku przeprawić przez pole minowe, jakim jest budowanie patchworkowej rodziny – bardzo starałam się zdobyć zaufanie i przyjaźń jego córek, obecnie czternastoletniej Hafdis i Julii, dziewięciolatki. Mieszkają z matką, ale weekendy i święta spędzają z nami. Choć decyzja o małżeństwie wynikła raczej z praktycznych pobudek – dobro naszych dzieci i wspólnych finansów – Vidir zdobył się na oświadczyny w niezapomnianym, niepoprawnie romantycznym stylu. Ze zrozumiałych powodów nie był zachwycony wizją mojej podróży, ale postanowił mnie wspierać. Gdy zaczęliśmy się spotykać, pracowałam nad swoją pierwszą książką, więc raczyłam go niekończącymi się tyradami na temat przemocy seksualnej. Znosił je dzielnie. On jeden tak naprawdę rozumie, czym jest dla mnie ta wyprawa. Z powodu natłoku obowiązków i stresu poprzedzającego mój wyjazd nie zdążyliśmy wystarczająco go przedyskutować. Mam jednak przeczucie, że choćbyśmy rozmawiali do utraty tchu, i tak nie poczulibyśmy się na to gotowi. – Sprawdź pocztę – mówię, gdy odbiera telefon. – Wysłałam ci coś. Wiem, ile trosk mu to wszystko przysporzyło, i mam nadzieję, że poczuje się lepiej, gdy zobaczy hotel, który zarezerwowałam w Kapsztadzie. Słyszę, jak uruchamia komputer i otwiera list z przesłanym adresem. Z pomocą Google Earth przemierzamy wspólnie kapsztadzkie ulice. Chcę mu pokazać, jak bezpiecznie jest w okolicy, w której zamierzam się zatrzymać, choć już zapewniałam go o tym wcześniej. – Spójrz – mówię pogodnym tonem – na każdym rogu są kamery, a na szczycie grubych murów wokół hotelu rozciągnięto drut kolczasty. Milczenie. – To tylko dowód na to, że dzieją się tam okropności, skoro trzeba uciekać się aż do takich środków – odpowiada Vidir cicho. Wzdrygam się na jego słowa, ale robię dobrą minę do złej gry. Vidir udaje, że się ze mną zgadza. Jestem mu wdzięczna, że nie przypomina mi o Anene Booysen, siedemnastolatce, która niedawno zmarła, po tym jak została zbiorowo zgwałcona i wypatroszona w wiosce pod Kapsztadem. Pokój jej duszy. – Tylko nie podejmuj żadnego ryzyka, kochanie – prosi łagodnie i natychmiast pojmuje ironię swoich słów. – Chodzi mi o to, żebyś nie podejmowała żadnego zbędnego ryzyka – dodaje po chwili. – Wsiadaj wyłącznie do rejestrowanych taksówek. Po prostu… wróć do domu cała i zdrowa. Przymykam powieki i skupiam całą moją miłość do Vidira i Haflidiego w dwóch prostych słowach: – Wrócę. Obiecuję.

Po godzinach przesiedzianych na lotnisku w Oslo rozprostowuję kości i stwierdzam, że chętnie bym się czegoś napiła. Po chwili w nieprzytomnym amoku wychodzę ze sklepu wolnocłowego, dźwigając w torbie zgrzewkę piwa. Choć mam ochotę tylko na jedno, to cieszę się w duchu, że za całość zapłaciłam mniej niż za byle jakiego drinka w barze w Rejkiawiku. Sprawy się jednak komplikują, gdy zaczynam szukać miejsca, w którym mogłabym w spokoju nacieszyć się swoim zakupem. Bo na pewno nie w poczekalni, pełnej rodzin i matek karmiących piersią. Kręcąc się w kółko, z minuty na minutę tracę nadzieję. Och, czemuż nie poszłam do baru jak cywilizowany człowiek? Dziesięć minut później zamykam się w damskiej toalecie z laptopem na kolanach i puszką piwa w ręce. Jest to chyba jedna z bardziej żenujących chwil w moim życiu. Gdy chcę coś napisać na klawiaturze, muszę odstawić piwo na skraj zlewu, który ma wbudowany czujnik ruchu i tryska strumieniem wody, za każdym razem na nowo mnie zaskakując. Mimo woli uśmiecham się pod nosem, wyobrażając sobie, jak wyglądam, i wysyłam ten absurdalny obrazek do archiwum pamięci. Uśmieeech! Ponieważ dociera tu bezpłatne wi-fi, czytam na forum podróżniczym porady dotyczące bezpieczeństwa w Afryce Południowej. „Nie wystawiać na widok publiczny biżuterii i drogich akcesoriów”. „Unikać wyludnionych miejsc po zmroku”. „Nie spuszczać szklanki z oczu”. Nie muszę ich zapamiętywać, bo stosowałam się do nich przez całe moje dorosłe życie. Teraz pewnie okażą się pożyteczne. Gdy dociera do mnie cała ironia tej sytuacji, bezwładnie opieram się o ścianę – spotkanie z moim gwałcicielem odbędzie się w kraju o najwyższym wskaźniku przestępstw na tle seksualnym. Stawiam piwo na krawędzi zlewu i znowu gwałtownie podskakuję na odgłos chlustającej wody. Gdy uspokaja mi się tętno, otwieram folder z listami, które wymienialiśmy przez ostatnie osiem lat. Co tak naprawdę wiem o jego życiu? Nie mając ochoty zostać jego korespondencyjną przyjaciółką, ustaliłam ścisłe ramy dla naszej wymiany – listy miały być stricte analityczne, dotyczyć wyłącznie tamtej nieszczęsnej nocy i służyć rozprawieniu się z przeszłością. W rezultacie niewiele znam szczegółów z jego codziennego życia, a o swoim nie powiedziałam mu prawie nic. Pamiętam, że pisał, że zrobił dyplom pracownika socjalnego. Wiem, że uwielbia przyrodę – wspina się na strome skały, urządza sobie długie i trudne eskapady po dzikich terenach. Zastanawiam się, w jakiej będzie kondycji psychicznej. Aby ukoić nerwy, szukam odpowiedzi w jednym z jego listów: Nadal siebie nie lubię. Lubię swoje życie, ale nie swoją cielesność. Lubię to, co teraz robię, ale tego, co zrobiłem wtedy, nienawidzę. Nagradzam się za swoją ciężką pracę, ale potem wykańczam alkoholem i papierosami. Na pytanie: „Jak się masz?” machinalnie odpowiadam: „Jak ktoś, kto wygrał los na loterii”. Wiem,

jakim jestem szczęściarzem. Mieszkam w najbogatszym mieście na świecie, na końcu mojej ulicy rozciąga się nieskazitelna plaża, jestem zdrowy, nieszpetny, młody, bez zobowiązań. Mam kochającą rodzinę. Grono wspaniałych przyjaciół, którzy wspierają mnie we wszystkich poczynaniach i którzy poszliby za mną w ogień. W zeszłym tygodniu pływałem z delfinami i fokami… mógłbym jeszcze długo wyliczać moje bogactwa. Są takie dni, że kiedy słucham muzyki i jadę do pracy na deskorolce, to ze szczęścia aż jeżą mi się wszystkie włoski na ciele. Ale w inne dni siedzę na werandzie, sączę kawę i zamykam się w sobie, pełen żalu i samopotępienia. Pracuję jako opiekun w młodzieżowym ośrodku odwykowym. Dokładnie przeanalizowałem powody, dla których wybrałem taką, a nie inną drogę zawodową, i uznałem, że nie kierowało mną ukryte poczucie winy czy potrzeba jej odkupienia poprzez pomoc młodym ludziom w tarapatach. Nie wiem, jak opisać to, czego byłem świadkiem. Niektóre z tych dzieciaków zwierzały mi się z rzeczy… przekraczających ludzkie wyobrażenie. Samookaleczenia, problemy ze zdrowiem psychicznym, myśli samobójcze, ekscesy narkotykowe. Najbardziej wstrząsnął mną jednak widok młodej kobiety palącej T-shirt na moich oczach. Powiedziała, że miała go na sobie, gdy ją zgwałcono. Poprosiła mnie o zapalniczkę. Patrzyłem na nią, a potem poszedłem prosto do biura i… kompletnie się rozsypałem. Pytałaś, jak radziłem sobie z tym, co Ci zrobiłem. Chyba ze wszystkich sił próbowałem się od tego odciąć. Bezskutecznie. Bo gdyby mi się udało, to nie zatracałbym się co jakiś czas w alkoholu i nie gnałoby mnie wciąż z miejsca na miejsce, prawda? W związkach z kobietami też nie pozwalałem sobie na głębsze zaangażowanie i unikałem podjęcia zobowiązań. Najdłużej, ile udało mi się mieszkać z kobietą, to dwa miesiące. Mroczne tajemnice i pełen zaufania związek to niezbyt dobry zestaw – myślę, spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Kto jak kto, ale ja powinnam o tym wiedzieć najlepiej. Nie sądzę, by udało mi się cokolwiek wyprzeć. Raz na jakiś czas pogrążałem się w amnezji i chwaliłem za to, kim jestem, ale pamiętam, że noszę na plecach naszywkę własnego projektu. Jestem tym naznaczony. Jestem człowiekiem, który zrobił drugiej osobie coś strasznego i dopiero później zrozumiał, że ją kocha. Kocha. Zamykam oczy i cofam się w myślach szesnaście lat wstecz, do mroźnego zimowego dnia w Rejkiawiku, na kilka dni przed tym, w którym wszystko się odmieniło. Moja dłoń w jego dłoni. Serce wyrywa mi się z piersi. Nieśmiała nastoletnia ja, uśmiechnięta i niepewna, dlaczego wybrał właśnie mnie.

Bezwstydnie szukałam w tym komplementu. Ze swoim przystojnym wyglądem, egzotycznym akcentem i światowym stylem bycia mógł przecież wybierać spośród wielu adoratorek, jakie miał w szkole. „Wystarczyło, że cię zobaczyłem. Miałaś na sobie czerwony sweter. Blondynki w czerwieni działają na mnie jak magnes” – odparł. Otwieram oczy i obrzucam spojrzeniem mój jasnoczerwony płaszcz. Całymi latami nie nosiłam tego koloru. Sięgam po piwo i wznoszę toast. Z kranu z hukiem tryska woda. Kolor miłości, namiętności, krwi i ognia. Niech to wszystko pójdzie precz! ***

Dzień drugi, 28 marca 2013 roku Podczas lotu do Turcji płaczę, oglądając film o chłopcu, który traci w wypadku na morzu rodzinę i zmuszony jest dzielić łódkę ratunkową z rozwścieczonym tygrysem. Na lotnisku w Stambule pachnie przyprawami i tanim mydłem. W powietrzu zawisła woń perfum, a z głośników w strefie wolnocłowej sączy się Macarena. Kupuję batonika, by posilić się przed przesiadką do kolejnego samolotu, tym razem prosto do Kapsztadu. Gdy w dole opętańczo migocze Johannesburg, zaczynam się wiercić z niepewności. Pytania mnożą się z prędkością wprost proporcjonalną do zmniejszającego się dystansu. Co mu powiem? W ostatnich dniach miałam tyle obowiązków, że ledwo zdążałam zaczerpnąć oddech. Nie miałam czasu na deliberacje. Zastanawiam się, czy to dobrze dla mojej głowy, czy źle. Skoro spędziłam na rozmyślaniach pół życia, to bardziej gotowa już chyba nie będę… Z rzadkich chmur wyrastają niebotyczne góry. Kąśliwe myśli przedzierają tkaninę krajobrazu. Czy powinnam mu powiedzieć, jak głęboko mnie zranił? Starałam się unikać tego tematu w naszej korespondencji. Skupianie się na bólu to zła strategia, jeśli chce się zaleczyć rany. Czy jednak uda mi się wybaczyć, nie uzmysłowiwszy mu w pełni konsekwencji tego, co zrobił? I czy on będzie mógł przyznać się do czynu, którego całkowitego wymiaru nie będzie nawet świadomy? Uspokój się, dziewczyno, mówię do siebie w duchu. To była twoja inicjatywa. Nikt cię do tego nie zmuszał. Więc spotkaj się z człowiekiem, który wszystko w tobie zmienił, i zobacz, do czego to cię doprowadzi. Spotkać się… ale gdzie? W wyobraźni spotykam się z nim na plaży, pod jasnym afrykańskim niebem. Nasza przeszłość jest wystarczająco paskudna, nie ma potrzeby, by otoczenie także było odstręczające. Gdy Kapsztad przybliża się z prędkością pięciuset kilometrów na godzinę, moje pomysły nabierają bardziej realnych kształtów. Może mądrzej będzie umówić się z nim w hotelu, zamiast samej w obcym mieście szukać plaży? Nagle uświadamiam sobie, że być może w ogóle go nie rozpoznam, i zalewa mnie zimny pot. Ostatni raz widzieliśmy się trzynaście lat temu, gdy wrócił do Islandii latem 2000 roku. Po tym jak nasz przelotny związek skończył się w 1996 roku, poszliśmy własnymi drogami, nie wspomniawszy choćby słowem tego mrocznego zdarzenia, które poprzedziło nasze rozstanie. Pogodziłam się z myślą, że nigdy więcej się nie zobaczymy i że prawda nigdy nie zostanie wypowiedziana na głos. Dlatego tak mocno załomotało mi serce, gdy cztery lata później zadzwonił telefon i w słuchawce odezwał się znajomy chrapliwy głos – oznajmił, że przyjeżdża na wakacje. Czy to szansa na skonfrontowanie się z przeszłością?, pytałam się w duchu. Tamto lato przeplatane było łamaną, chropawą interakcją między nami. Kierując się rozsądkiem, poskramiałam swój gniew, wiedząc, że nie

pomoże mi w rozwiązaniu tej sprawy. Chciałam mu szczegółowo wytłumaczyć, jak mnie zranił i jakie to miało konsekwencje, obarczając go całą należną odpowiedzialnością. Mój własny, osobisty proces. Więc czekałam, planowałam, kalkulowałam. Po latach cierpienia w milczeniu to, co chciałam powiedzieć, było zbyt ważne, by zostać wykrzyczane w twarz pod wpływem chwili. Jednak mimo moich starań właśnie tak się stało. Pewnej sierpniowej nocy podczas weekendu spędzanego z przyjaciółmi na Westman Islands, w przypływie wściekłej furii wszystko się ze mnie wylało. Cztery lata toksycznego milczenia wzięło górę nad moją racjonalną stroną i rzuciłam mu przeszłość w twarz; jak się okazało tylko po to, by utopił moją prawdę w Atlantyku, pijany w trupa i zakrwawiony. Rozczarowanie było tak wielkie, że trzeba było kolejnych pięciu lat i zaproszenia na konferencję do Australii, bym zebrała się na odwagę i znowu przełamała ciszę. Stawiam laptopa na rozkładanym stoliczku. Folder z naszą korespondencją wciąż jest otwarty. Szukam w jego listach słów „Westman Islands”. Odnajduję list z czerwca 2007 roku: Znowu zastosowałem strategię ucieczki. Bo mierzenie się z otchłanią zła… to na tym etapie wciąż ponad moje siły. W takich sytuacjach zwykle zamykam się w sobie, ucinam wszelkie więzi – niezależnie od konsekwencji – i uciekam. Odżywa we mnie to wszystko, co czułem na Westman Islands – w miejscu, do którego wolałbym nigdy nie wracać. Obecnie czuję do samego siebie nienawiść przeplataną obojętnością, które przejawiają się w dość destrukcyjnych zachowaniach. Być może kiedyś, gdy uda mi się uwolnić od tego, co zrobiłem tamtej nocy, jednocześnie w żaden sposób się tego nie wypierając, wreszcie zapełnię pustkę, którą w sobie noszę i która próbowała nakarmić się tym, co wyrwałem Tobie. Przelatuję wzrokiem po swojej odpowiedzi – zerwałam wtedy korespondencję, mówiąc, że nie mogę tak mocno angażować się w to emocjonalnie, jeśli on bez ostrzeżenia ucieka w przeciwnym kierunku. Stanowiło to dla mnie zbyt wielkie ryzyko, uniemożliwiające proces zdrowienia. Trzeba było kilku lat i zasadniczych zmian w naszym życiu, żebyśmy znowu nawiązali kontakt. I oto teraz pędzę z prędkością ośmiuset osiemdziesięciu kilometrów na godzinę ku zdarzeniu, które najprawdopodobniej znowu przeobrazi moje życie. W głowie odbijają mi się echem słowa ojca: „Nie musisz jechać aż do Afryki Południowej, żeby wykonać jakiś symboliczny gest”. A jednak głęboko w sercu zawsze wiedziałam, że muszę. Są rzeczy, których nie da się załatwić na piśmie, rzeczy, które nie powinny istnieć w druku. Rzeczy ulotne, które najlepiej szepcze się o zmierzchu w obcym kraju, gdzie od razu uniesie je pustynny wiatr.

Na ekranie z tyłu siedzenia przede mną widać migający samolot na tle mapy. Do lądowania zostało dwadzieścia dziewięć minut, a ja jeszcze nie znam odpowiedzi na tak wiele pytań. Niech to szlag… A co, jeśli nie dam rady mu przebaczyć? Czy jestem gotowa to odpuścić? Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, to czy tydzień spędzony w światowej stolicy gwałtu wystarczy, by pogodzić się z brutalnym aktem, który odmienił moje życie? W nerwach przeglądam zawartość folderu, szukając czegoś, co by mnie uspokoiło. Rzucając pomysł tego spotkania, byłam opanowana, prawda? Próbując przywołać swoją wcześniejszą wiarę w sens tego ryzykownego przedsięwzięcia, czytam raz jeszcze propozycję, która ode mnie wyszła: Być może wybaczenie sobie tego, co mi zrobiłeś, zajmie Ci całe życie. To zależy tylko od Ciebie. Niech trwa to tyle, ile potrzebujesz. Ja jednak toczę moją własną walkę. I jestem blisko wygranej. Proponuję, byśmy za sześć miesięcy od teraz spotkali się osobiście, licząc, że uda nam się zdobyć na przebaczenie, raz na zawsze. Czuję, że dla mnie to jedyny możliwy sposób. Żaden list nie może się równać z rozmową twarzą w twarz. I myślę, że po tym wszystkim, przez co przeszłam, mam prawo w godny i uczciwy sposób zakończyć ten rozdział naszej historii. List jest spokojny i cholernie wyważony. Jak to możliwe, że napisała go ta sama osoba, która teraz, lecąc kilometr nad Afryką Południową, wpada w histerię, targana strasznymi wątpliwościami? Czytając jego odpowiedź, odczuwam pewną pociechę w tym, że on także czuł się rozdarty. Muszę przyznać, że Twoja propozycja kompletnie rozłożyła mnie na łopatki. Przerażenie, obawy, sceptycyzm, lęk. Jak zwał, tak zwał, nagle to wszystko zakłębiło się we mnie. Ale chcesz tego i mam wrażenie, że robisz milowy krok ku czemuś bardzo dla Ciebie istotnemu. Więc oczywiście zgadzam się na to spotkanie. Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że jest potrzebne nam obojgu. Także dla mnie będzie okazją do wypowiedzenia kilku od dawna powstrzymywanych słów. Może uda nam się w ten sposób pozamykać pewne sprawy. Chcę tego dla Ciebie, Thordis, bo wydajesz się silna, otwarta i gotowa, by spotkać się ze mną i pójść do przodu. Chcę tego dla siebie, bo mam już dość swojego obłędu i odrazy, jaką do siebie czuję. I dlatego, że wierzę, że i ja będę mógł pójść do przodu, gdy spojrzę Ci w twarz, przyznam się do tego, co zrobiłem, i powiem „przepraszam”.

Przebaczenie to jedyna droga, powtarzam sobie. Niezależnie od tego, czy on na nie zasługuje, czy nie, ja na pewno zasługuję na spokój. Robię to dla siebie. Strasznie mnie irytuje to, że idea przebaczenia została zawłaszczona przez religie i przerobiona przez strażników moralności w jakiś świętoszkowaty akt. Co za bzdura. Moje wybaczenie nie jest bezinteresowne, nie jest ofiarą i na pewno nie ma w nim nic z heroizmu. Nie trzeba do niego anielskiego chóru, omdleń ani nadstawiania drugiego policzka. Jest jak rozżarzone do białości ostrze, którym chcę przeciąć więzy. Wiem, że jeśli uda mi się od nich uwolnić, poczuję się lepiej pod każdym względem. Instynkt przetrwania, nic więcej. Sąsiedni pasażer beztrosko zaczyna pochylać się nad moim komputerem, by lepiej widzieć przez okno zbliżającą się ziemię, wyłączam więc laptopa. Poddaję się pytaniom, bo nie mam żadnych odpowiedzi. Jedynym sposobem, by przekonać się, co mnie czeka, to odsunąć od siebie myśli i być tu i teraz. Samolot z podskokami opada na lądowisko w Kapsztadzie. Biorę głęboki oddech. Już nie ma odwrotu. Z bólem pleców, którego nabawiłam się po trzydziestu godzinach spędzonych w pozycji siedzącej, chwiejnym krokiem wchodzę na lotnisko. W kantorze wymieniam islandzkie korony na południowoafrykańskie randy. Licząc banknoty, zdaję sobie sprawę, że kurs bynajmniej nie był korzystny, ale nie zamierzam się tym teraz przejmować. Marzę tylko o tym, by zameldować się w hotelu i wziąć gorący prysznic. Wszystko w swoim czasie. Niebo nad Kapsztadem jest zachmurzone. Obłoki otulają gładki wierzchołek Góry Stołowej i opadają na jej zbocza niczym miękki obrus. Wsiadając do autobusu, czuję na twarzy drobne kropelki deszczu. Po drodze patrzę przez okno i wpadam w zachwyt nad tutejszą roślinnością. Na Islandce nietrudno pod tym względem zrobić wrażenie, bo prawie każdy kraj na świecie wygrywa z Islandią w kategorii bogactw flory. Islandka, która kocha drzewa, za granicą czuje się jak dziecko w sklepie z cukierkami. Przyglądam się gigantycznym baldachimowatym tworom wyrastającym z ziemi, kołyszącym się na wietrze i nie mogę uwierzyć, że naprawdę jestem w RPA. Gdy autobus zatrzymuje się przy Waterfront, słynnym centrum handlowym obok przystani, sumiennie wysyłam esemesy z informacją, że bezpiecznie doleciałam do Kapsztadu. Złaziłam tę okolicę na Google Earth i miejsce wydaje się znajome. Szamocząc się z walizką, z nerką wypchaną szeleszczącymi banknotami przy pasku, czuję się jak łatwy łup dla złodziei. Biorę głęboki oddech świeżego oceanicznego powietrza i modlę się o taksówkę. Tylko szybko, błagam. – Proszę pani, może taksówkę? – wrzeszczy ktoś po drugiej stronie ulicy. Macham do niego, w duchu dziękując wszechświatowi za tak szybką reakcję. Głos należy do mężczyzny po pięćdziesiątce, siedzącego za kierownicą starej

toyoty. Odczytuję napis na naklejce z boku auta, próbując sobie przypomnieć, czy to jedna z godnych zaufania firm przewozowych. Mój pierwszy przyjaciel na południowoafrykańskiej ziemi nie zasypia gruszek w popiele, tylko maszeruje ku mnie z uśmiechem na twarzy, gotów zaopiekować się moim bagażem. Nie wiem, co robić. Czy powinnam zaczekać i poszukać taksówki polecanej przez strony turystyczne? Wątpliwości się rozwiewają, gdy widzę, jak mój nowy kumpel ucina sobie pogawędkę z policjantem kierującym ruchem ulicznym. Po chwili gramolę się już na tylne siedzenie, a kierowca rozpoczyna swoją sztampową skierowaną do turystów perorę na temat widoków roztaczających się z góry Lion’s Head. Zatrzymujemy się pod hotelem Ritz. Lokaj w liberii wyjmuje moją walizkę z bagażnika. Gdy wchodzę przez czarne obrotowe drzwi równo o wpół do czwartej lokalnego czasu, witają mnie tabliczki z napisami po angielsku i niemiecku. Trzydziestoczterogodzinna podróż zaczyna dawać mi się we znaki i marmurowa podłoga przez moment faluje mi przed oczami. Zaraz padnę z wyczerpania, podobnie jak moja komórka i laptop, działające na ostatkach baterii. Mój pokój mieści się na dwunastym z dwudziestu jeden pięter. Jest przestronny i widny, ma podwójne łóżko przykryte srebrną narzutą. Ciskam na nie wszystkie manatki, zrzucam buty i z westchnieniem ulgi podchodzę do okna. Rozsuwam zasłony. Serce skacze mi z radości, gdy okazuje się, że okna wychodzą na ocean. Opieram się o chłodną szybę i upajam widokiem, choć szyba jest matowa od soli morskiej. W dole rozciąga się ogród. Krople deszczu bębnią o leżaki, przypominające pudełka zapałek rozrzucone po trawniku. Plama jaskrawoniebieskiego basenu rozświetla pochmurną aurę. Wiatr przynosi niknące skrzeczenie mew. Zamykam oczy i biorę głęboki oddech. No dobra, Kapsztad. Wchodzę do gry. Telefon sygnalizuje, że przyszła wiadomość. Sięgam po niego, przekonana, że pisze mój ukochany, ale zatyka mnie, gdy okazuje się, że esemes nie jest od Vidira. Jest od niego, od mężczyzny, z którym przyjechałam się spotkać. Czuję, jak w moim brzuchu podrywa się do lotu cała armia motyli, chwyta moje serce, unosi i więzi je w gardle. Opadam na łóżko. Pyta, czy dojechałam bezpiecznie i kiedy chciałabym się spotkać. Okej. Skup się. Pada deszcz. Nie znasz okolicy. „Spotkajmy się w lobby hotelu Ritz o piątej” – wstukuję drżącymi palcami. Kilka chwil później przychodzi odpowiedź. Świetnie. Do zobaczenia. Została godzina. Spokojnie, powolutku. Weź prysznic i pamiętaj, żeby oddychać. Instynktownie sprawdzam, czy w drzwiach łazienki jest dziurka od klucza, i słyszę w głowie echo zdławionych jęków. Odruchowo zaczynam nucić coś pod

nosem, by je zagłuszyć. Z ulgą stwierdzam, że drzwi zamykają się na zasuwkę. Thordis, oddychaj. Gdy zdejmuję z siebie ubranie, z kieszeni wypada mi kamyk. Jest jeszcze ciepły, gdy go podnoszę z posadzki. Dostałam go od niego, wiele lat temu, w chwili niezmąconej szczęśliwości, zanim wszystko się odmieniło. „Ten kamyk – powiedział – ma taką cudowną właściwość, że zawsze wraca do swojego naturalnego środowiska, na wybrzeża Australii. Mam teraz gwarancję, że pewnego dnia przyjedziesz do mojego kraju” – dodał i obrzucił mnie takim spojrzeniem, że zmiękły mi kolana. Dziewięć lat później, gdy jechałam do Australii na konferencję dla młodych dramaturgów, zabrałam go ze sobą. Pogodziłam się z tym, że bezpośrednia konfrontacja, twarzą w twarz, nie będzie podczas tej wizyty możliwa, lecz mimo to chciałam zostawić po sobie jakiś ślad w jego kraju, coś, co symbolizowałoby ranę, którą chciałam zaleczyć. Targana sprzecznymi emocjami i przybita nawałem bolesnych wspomnień poszłam pewnego wieczoru na plażę. Księżyc stał w pełni i rozlewał srebrny blask po spienionych falach obmywających mi stopy. Chciałam zostawić ten kamyk na brzegu, ale nie potrafiłam. Nie byłam gotowa. Zabawne. Przecież kamień to tylko ciężar. Jeśli ludzkie życie to piesza wędrówka, po cóż dokładać sobie zbędnego balastu? Pielęgnować negatywne emocje, jak złość czy żal, to jak iść przez życie z workiem kamieni. Latami kurczowo ściskałam ten worek w rękach, uginając się pod jego ciężarem, aż odkryłam, że to nie ja powinnam go nosić. Czas go zrzucić, mówię sobie. Wyszedłszy spod długo oczekiwanego prysznica, zostawiam rozpuszczone włosy i nie nakładam makijażu. Wbrew moim oczekiwaniom w Kapsztadzie jest chłodno, więc wkładam dżinsy i koszulkę, a na plecy zarzucam kardigan. Jest dwie po piątej. Nerwowo przemierzam korytarz przed windą. Już mam nacisnąć guzik, ale znowu opuszczam dłoń. Serce wali mi jak oszalałe. W końcu się uspokajam i naciskam przycisk. Odliczam sekundy. Winda przyjeżdża. Drzwi się otwierają. Ściska mi się żołądek. Czuję, jakbym stała na skraju klifu, a nie przed pustą hotelową windą. Rany. Może jednak pojadę następną. Drzwi się zamykają, a ja zostaję na zewnątrz. Zbieram się na odwagę, by jeszcze raz nacisnąć guzik. Czekając, maszeruję w tę i z powrotem. Winda po raz kolejny zatrzymuje się i drzwi się otwierają. Chromowana cela. No, dawaj. Biorę głęboki oddech i robię krok naprzód, ale nagle moje stopy gwałtownie skręcają w prawo. Winda się zamyka i zjeżdża na dół. Beze mnie. Jasna cholera.

Każda mijająca minuta jest niczym ostrze piłujące moje zakończenia nerwowe. Jeśli lada moment nie pozbieram się do kupy, to za chwilę będę żenująco spóźniona i zmuszona zacząć rozmowę od przeprosin. Czy to nie symptomatyczne? Czekałam szesnaście lat i pokonałam tysiące kilometrów, by usłyszeć z ust tego człowieka „przepraszam”, a teraz go ubiegnę i sama zacznę od przeprosin. Nie, wykluczone. Winda otwiera się po raz trzeci. Tym razem wchodzę do środka. Po kolei zapalają się światełka coraz niższych pięter, ale moje serce wędruje w przeciwnym kierunku, z klatki piersiowej do gardła. Gdy drzwi się otwierają, chcę się już ze wszystkiego wycofać. Pobiec z powrotem na lotnisko i pierwszym samolotem wrócić do domu. Dlaczego, och, dlaczego nie mogłam się z tym rozprawić z pomocą terapeuty i butelki wódki, jak każdy normalny człowiek? Wstrzymuję oddech i rozglądam się po lobby. Naprzeciw windy jest sklepik z upominkami. W przestrzeni unoszą się strzępy rozmów. Na razie go nie widzę. Czuję się jak chłopiec z filmu, który oglądałam w samolocie – sam na środku oceanu kretyńskich pomysłów. W drodze na spotkanie z tygrysem, z którym będzie musiał dzielić swoją łódkę przez najbliższy tydzień. Podchodzę do biurka, posyłam recepcjonistce mechaniczny uśmiech i pytam, czy mogłabym pożyczyć adapter do wtyczki od laptopa. I właśnie w tym momencie z zachodniego skrzydła hotelu wyłania się człowiek, który na zawsze zmienił moje życie. Nasze oczy się spotykają. Czas buduje między nami most wiszący na stalowych linach, które sięgają szesnastu lat wstecz, do zaciemnionej sypialni, skradzionego pocałunku, zdławionego jęku. Uśmiech zastyga mi na ustach. Gestem sygnalizuję, że potrzebuję jeszcze chwili, i odwracam się do recepcjonistki pochylonej nad pudłem z wtyczkami. Włosy na karku stoją mi dęba. Kobieta kręci głową i radzi, bym udała się do pobliskiego sklepu, gdzie sprzedają tego rodzaju akcesoria. Tak jestem sparaliżowana jego obecnością, że ledwo docierają do mnie jej słowa. Jego obecność. Po tych wszystkich emocjach, listach, i funta kłaków niewartych terapiach, po całym tym bólu – oto jesteśmy. Thomas Stranger i ja. Biorę głęboki oddech i odwracam się. Tom siedzi na sofie przy wyjściu. Czyżby wybrał to miejsce, by w razie czego szybko stąd prysnąć? Idę ku niemu, drżąc na całym ciele. – Cześć – rzucamy jednocześnie. Policzki i uszy ma purpurowe i chyba jest tak samo zdenerwowany jak ja. Niewiarygodne, nic się nie zmienił. Te same błękitne oczy. Te same jasne włosy. Broda. To naprawdę on. – Rany, to ty – wyduszam z siebie z trudem.

– No tak… Dziwne uczucie, prawda? – odpowiada, najwyraźniej równie oszołomiony jak ja. – Surrealistyczne. Nie umiałem sobie nawet wyobrazić tej chwili. – Ja też nie. Wpatrujemy się w siebie przez chwilę. – Pada. Zmokłeś – mówię. – Nie szkodzi. – Masz parasolkę? – Nie. – Ja też nie. Ma ten sam chropawy głos. Poczucie zażyłości jest nie do odparcia. Tak silne, że rozpaczliwie skupiam się na kwestiach praktycznych. – Muszę kupić adapter do wtyczki. Może kupimy przy okazji parasolkę? – Dobry pomysł. Gdy ruszamy do drzwi, czuję, jak uchodzi ze mnie napięcie – nie jestem już przykuta do podłogi gwoźdźmi, z połową życia uwieszoną przy szyi. On też sprawia wrażenie, jakby kamień spadł mu z serca. Wychodzimy z hotelu i idziemy główną ulicą. W sklepie co chwila na niego zerkam, nadal nie potrafiąc spojrzeć mu prosto w twarz. Ma na sobie koszulę w kratę, szare spodnie i skórzane buty. Trzyma się sztywno, jakby stąpał po szkle. A może to moja obecność tak na niego działa? Godna pozazdroszczenia opalenizna i proste białe zęby. Świetna forma. Blond loki nadal tak samo ułożone, dłuższe z przodu i krótsze z tyłu. Czuję, jak gdzieś w środku otwiera się we mnie szczelina, przez którą dobiega bezgłośny krzyk. JEGO CHOLERNE WŁOSY NA MOJEJ TWARZY… Biorę gwałtowny oddech, odzyskuję równowagę i ostrożnie wycofuję się znad przepaści. Oddychamy, Thordis. Sprzedawca przynosi mi adapter i mówi, że nie mają parasolek, co nie jest problemem, bo przestało padać. Załatwienie tej drobnej sprawy okazało się genialnym sposobem na przełamanie lodów – mieliśmy przed sobą przyziemne zadanie do wykonania, w cudowny sposób niezwiązane z naszą przeszłością. Kilka chwil później stoimy na mieniącym się różnokolorowo piasku, patrząc na ocean. Wzdłuż brzegu biegnie pasaż zwany Sea Point Promenade. Niebo jest zachmurzone, a obłoki zdają się wisieć na wyciągnięcie ręki. Serce już mi tak nie wali, ale moje wnętrzności nadal drżą. – Byłem tu wczoraj i próbowałem sobie ciebie wyobrazić – mówi Tom. – Też miałam taki pomysł. Żebyśmy spotkali się nad morzem. – Bałem się, że na twój widok zaleje mnie fala uczuć – rzuca i odwraca wzrok. – Że kompletnie się rozkleję, rozbeczę jak dzieciak. – Miałam wątpliwości co do tego… przedsięwzięcia.

– Ja też. Wydawało się takie przytłaczające… – …prawie niewyobrażalne… – …po tych wszystkich latach… Potakująco kiwa głową. – Byłeś już kiedyś w Afryce? – pytam. – Nie, ale zawsze chciałem tu przyjechać. – Ja też. Nigdy jeszcze nie wybrałam się tak daleko, nie licząc wyjazdów służbowych, i nie wiem, czy jeszcze kiedyś to zrobię. Dlatego właśnie chciałam się spotkać z tobą tutaj, w miejscu, w którym moglibyśmy na dobre zostawić przeszłość za sobą. – Zgadzam się z tobą. To dobre miejsce. Stoimy w ciszy, patrząc na miasto, które stanie się powiernikiem naszego sekretu. Wzdłuż ulic wznoszą się wieżowce, a przy oceanie hotele. Murek ułożony z kamieni oddziela promenadę od plaży. Poza parą z czarnym psem i samotnym zdyszanym biegaczem jesteśmy tu jedynymi spacerowiczami. Tom pochyla się i podnosi z piasku pusty plastikowy kubek. Potem butelkę. Nie rozumiem, dlaczego zbiera śmieci. Waha się i dopiero po chwili pyta: – Co twoja rodzina o tym wszystkim myśli? – Nie są tym zachwyceni. – A twój partner? – Vidir? Wspiera mnie z całego serca. – To wspaniale. Vidir – tak ma na imię? Wypowiada imię mojego narzeczonego ostrożnie, jakby nie miał pewności, czy mu wolno. – Tak. Po islandzku to znaczy „wierzba”. A twoja rodzina? – Rodzice wiedzą, że tu jestem. Znajomi z Sydney myślą, że na dwa tygodnie lecę do Australii Zachodniej. Znajomi stamtąd myślą, że mam tylko tydzień urlopu. – Więc nikt z twoich przyjaciół nie wie, że tu jesteś? – Nie. Nikomu nie mówiłem, gdzie spędzę te siedem dni. W dodatku przyjaciel, którego zamierzam odwiedzić, pochodzi z Afryki Południowej i wiele razy opowiadał mi o Kapsztadzie. Byłby strasznie zawiedziony, gdyby się dowiedział, że przyjechałem tu bez niego – mówi z zakłopotaniem, wrzucając śmieci do stojącego obok kosza. – Wiem, że to trudne. Zarówno dla ciebie, jak i dla mnie. Sama strasznie się w tym zapętliłam. Ale jestem przekonana, że nasza decyzja była słuszna. Że powinniśmy spotkać się osobiście. Przytakuje skinieniem głowy. – Tak. Na papierze powiedzieliśmy już sobie chyba wszystko.

Pod naszymi stopami chrzęszczą wyschnięte wodorosty. – Myślisz, że po tym tygodniu przestaniemy do siebie pisać? – pyta. W pytaniu tym pobrzmiewa lęk. Nasza korespondencja była ważnym pomostem dla nas obojga. Rozciągającym się na osiem lat nieudanych związków, zmian w stylu życia, zdobywania stopni naukowych, zmian pracy, wychowywania dzieci, radości i smutków. W pewnym sensie towarzyszyliśmy sobie na wszystkich tych etapach, choć nigdy nie były przedmiotem naszych rozmów. – No tak – odpowiadam. – Chciałabym wykonać tutaj, w Kapsztadzie, możliwie jak najwięcej pracy. A ty? – Mam nadzieję, że już nigdy nie będzie potrzeby pisać o tym choć słowa więcej – odpowiada. Wzdrygam się na te słowa. Tyle zainwestowaliśmy w tę korespondencję czasu, energii, pieniędzy i uczuć, że nawet najdrobniejsze odrzucenie dotyka do żywego. – Co byś chciała dzisiaj robić? – Może… poznać cię na nowo? – Od nastolatków, którymi wtedy byliśmy, dzieli nas pół życia, dodaję w myślach. – I coś przekąsić? – Ponieważ w sytuacjach stresowych często zapominam o jedzeniu, na wszelki wypadek zawczasu to proponuję. – Brzmi nieźle. Gdy idziemy promenadą, wciąż spięci i stremowani, nie wiem, co jest bardziej surrealistyczne – czy to, że dystans między nami wynosi niecały metr, czy to, że jestem na drugim końcu świata. Tom opowiada, jak poprzedniego dnia zwiedzał Waterfront, gdzie pokazywano świetne przedstawienie. – Było rewelacyjne. Naprawdę poruszające. – Nie czułeś się nieswojo, włócząc się tak sam nocą? – Trochę. Czułem, że cały czas muszę mieć się na baczności. Unikałem kontaktu wzrokowego z przechodniami. Więc owszem, było mi trochę nieswojo, ale nie czułem się jakoś szczególnie zagrożony. Choć wyczuwa się w powietrzu jakiś rodzaj desperacji… Tak mi się przynajmniej wydaje. Moją uwagę przykuwa wspaniałe drzewo rosnące przy chodniku. Ma nieregularne białe i brązowe łaty, jak krowa. Masywny pień jest rozpołowiony i wyciąga powyginane gałęzie ku niebu. Przebiegam dłonią po gładkiej korze, uśmiechając się do siebie w zachwycie. Tom przygląda mi się w zdumieniu. – Turystka ze mnie i tyle. – Turystka tuląca drzewa? – To chyba nic złego, prawda? Uśmiechamy się do siebie. Nagle wszystko wraca. Tamta fala uczuć, magnetyczne przyciąganie między nami. Moje ciało rozpoznaje w nim źródło

przyjemności, bólu i tego wszystkiego, co mieści się pomiędzy. Wrażenie to paraliżuje mi członki niczym prąd i nagle pojmuję, jak bardzo byłam naiwna, że tego nie przewidziałam. Oczywiście, że powinnam była się spodziewać, że pojawi się między nami chemia, nawet po tym wszystkim, przez co przeszliśmy. Cofam się myślami do 16 listopada 1996 roku. Do nocy, kiedy straciłam dziewictwo. Poszliśmy na przyjęcie urodzinowe do jednego ze znajomych Toma. Było to nasze pierwsze wyjście jako pary. Miałam szesnaście lat i nie posiadałam się ze szczęścia. Po imprezie poszliśmy do mnie. Moi rodzice i rodzeństwo mieszkali na parterze naszego domu, a ja miałam dla siebie całą suterenę z oddzielnym wejściem, które gwarantowało mi prywatność o każdej porze dnia i nocy. Postanowiliśmy, że „upieczemy ciasto”. Jasne… Nie wiem, które z nas wpadło na pomysł, by w środku nocy upiec ciasto, ale wydał się nam przezabawny. Przez całą drogę do domu chichotaliśmy, ale gdy dotarliśmy na miejsce, plan stracił swój powab. Uznaliśmy, że zamiast tego obejrzymy film. Jasne… Ponieważ nie miałam żadnych filmów, włączyliśmy Małą syrenkę mojego młodszego brata. I tak wiedzieliśmy, że nie o oglądanie chodzi. Zaczęliśmy się całować. Pieścić. Miałam na sobie podkoszulek z Bartem Simpsonem – symbol mojej młodości, dzieciństwa, które miałam zaraz porzucić. Wymyśliliśmy jakieś żałośnie głupie powody, dla których musimy zdjąć ubranie. „Rany, ale gorąco. Chyba ściągnę spodnie”. Jasne… Pieściliśmy się przez całe sześć godzin, zanim stwierdziliśmy, że pójdziemy na całość. Wydawało się to takie naturalne. Pragnęliśmy się. Nie czułam żadnego przymusu. Byłam gotowa. Pamiętam, że drżałam z podniecenia, gdy trudził się z prezerwatywą. Czy to dzieje się naprawdę? Czy naprawdę zaraz stanę się kobietą? Czy będzie to po mnie widać rano? A potem się kochaliśmy. I ku mojemu zdumieniu nie czułam żadnego bólu. Było… cudownie. We wzajemnym poszanowaniu i przyzwoleniu, intymnie, pięknie, namiętnie. Subtelna oprawa, w której może rozkwitnąć pierwsza miłość. Potem wspomnienie tej nocy będzie mnie prześladować jak powracający koszmar. Jak to możliwe, by ten sam mężczyzna był tak delikatny i tak nieczuły zarazem? Jak to możliwe, że jednej nocy czule się ze mną kochał, a następnej mnie zgwałcił? Dlaczego postanowił mnie okraść z czegoś, co sama podarowałam mu

wcześniej? Ta niepojęta sprzeczność odebrała mi zaufanie do ludzi na wiele kolejnych lat. Jeśli nawet ci, którzy podobno mnie kochają, są w stanie zranić mnie tak głęboko, to czy wolno mi kogokolwiek obdarzyć zaufaniem? Pytanie to odbija mi się w głowie echem, gdy stoję przy tym łaciatym drzewie, odwracając od Toma wzrok. Nic z tego nie ma już znaczenia. Kocham Vidira i żadne wspomnienia nie zagrożą temu, co razem mamy. Tom chyba niczego nie zauważył. – Tydzień w Kapsztadzie… – wzdycha. – Żeby pracować nad przebaczaniem. Zbieram się w sobie. – I okazać je. – Okazać je? – Dla mnie przebaczenie to nie słowa, a czyny. – Przystaję, zwracam się do niego twarzą. – Dawno, dawno temu, gdy byłeś w Islandii, dałeś mi kamyk. Powiedziałeś, że musi wrócić do Australii, gdzie jego dom. Powierzyłeś mi tę misję. Pamiętasz? Marszczy czoło. – Chyba tak. Taki szary? Owalny? – Tak! Właśnie taki! – Znalazłem go na plaży przy domu. Poszedłem na nią dzień przed lotem do Islandii. Pamiętam, że podniosłem ten kamyk i schowałem do kieszeni. Wcześniej siedziałem na półce skalnej i chłonąłem widok mojej ukochanej zatoki, chcąc zabrać go ze sobą. Ale musiałem się zadowolić kamykiem. – Kręci głową. – Przykro mi, ale nie pamiętam, bym ci go dawał. – No cóż, dałeś. Wiele lat potem dostałam zaproszenie na konferencję w Australii, pamiętasz? Z całych sił starałam się zapomnieć o tym, co mi zrobiłeś, ale zaproszenie boleśnie sprowadziło mnie na ziemię. Wszystko to wyglądało jak wyrok losu, jakby wysłano mnie na drugą stronę globu, bym zmierzyła się z przeszłością. Ale nie mogłeś się ze mną spotkać, więc się nie udało. Kiwa głową. – Pamiętam, gdzie mieszkałem, gdy przyjechałaś na tę konferencję, i pamiętam moje wymówki. Niektóre były prawdziwe. Zacząłem w Perth kurs pracownika socjalnego. Pamiętam, że znowu byłem bez grosza przy duszy. Ale pewnie były też inne powody czy wątpliwości. – Tak czy inaczej – podejmuję – wzięłam ten kamyk i poszłam na plażę. Ale nie potrafiłam go na niej zostawić. To nie był jeszcze właściwy moment. – Patrzę mu prosto w oczy. – Myślę, że to dlatego, że potrzebowałam oddać ten kamień tobie, Tom. Patrząc ci w oczy. Ale nie chcę, żeby się na tym skończyło. Sens przebaczenia polega na uwolnieniu się od ciężaru, ale nie poprzez przekazanie go

drugiej osobie. Nawet jeśli to ona od początku powinna go dźwigać. Byłoby bez sensu, gdyby kamień miał tylko zmienić właściciela i nadal napędzać to zaklęte koło. – Tak – przyznaje cicho Tom. – Wiesz, chyba nie byłem gotowy wziąć go od ciebie wtedy w dwa tysiące piątym. I masz rację, byłoby bez sensu, gdybym tylko zabrał od ciebie ten ciężar i kontynuował udrękę. – Dlatego trzeba go w ogóle wyeliminować z równania. Gdy przyjdzie właściwy czas, powinieneś nas od niego uwolnić. Żeby już nas nie obciążał. Tom przytakuje skinieniem głowy, co upewnia mnie, że jestem na właściwej drodze. Opierając się na tym, co wiem o przemocy domowej, zdaję sobie sprawę, że ciągła wymiana między krzywdzicielem a jego ofiarą może zakleszczyć ich w destrukcyjnym schemacie. To jest jednak inna sytuacja, powtarzam sobie. Nie wchodzę w związek z Tomem. Mieszkamy na dwóch różnych kontynentach. Nie będę miała z nim nic wspólnego w przyszłości. Mam rodzinę i własne życie, które chcę uwolnić od niezamkniętych kwestii z przeszłości, raz na zawsze. Zbliża się siódma, gdy wchodzimy do tajskiej restauracji. Kelnerka wskazuje stolik. Nagle uświadamiam sobie, jak wyglądamy dla postronnych obserwatorów, i przechodzi mnie dreszcz. Mam ochotę wykrzyczeć wszystkim, że Tom i ja nie jesteśmy na randce, ogołocić to wnętrze z całego romantyzmu, zdmuchnąć świeczki, wyjąć kwiaty z wazonów i wrzucić do śmieci, usiąść okrakiem na krześle i wycedzić chropawym głosem: „Jak myślisz, stary, myślisz, że dadzą nam w tej budzie coś na ząb?”. Przygryzam wargę i nerwowo przełykam ślinę. Nasza sytuacja i tak jest wystarczająco skomplikowana, bym ją jeszcze pogarszała, zachowując się jak postać z Rodziny Soprano. Niedługo potem kelnerka przynosi mi rosół, a Tomowi miseczkę tofu. – Jesteś wegetarianinem? – Już chyba dwanaście lat. – Dlaczego? – Z wielu powodów. – Etycznych? – Przede wszystkim. Zrozumiałem, że zwierzęta też mają wrażliwość i że w hodowlach są traktowane potwornie… Ale też z troski o środowisko. Do wyprodukowania kilograma wołowiny potrzeba tysiąca litrów wody. Przeczytałem książkę Petera Singera i postanowiłem przez lato zamiast mięsa jeść ryby. Okazało się, że nie jest to jakieś wielkie wyrzeczenie, i tak mi już zostało. Upijam łyk herbaty i postanawiam uszanować jego wybór, choć część mnie tupie nogami i ma ochotę wykrzyczeć, żeby spojrzał na skórzane buty na swoich nogach. Thordis, daj sobie na wstrzymanie, mało przed tobą bitew do stoczenia? – No więc jak ci się żyje? Tak najogólniej mówiąc? – odzywa się po chwili

napiętego milczenia. Zastanawiam się przez moment. – Nie mam pojęcia, dokąd zmierza moje życie. Nie wiem, skąd i kiedy przyjdzie moja kolejna wypłata, ale nigdy wcześniej nie byłam szczęśliwsza. Tom unosi brwi. – Czyli dajesz się ponieść fali? – W pewnym sensie tak. Nie mam stałej pracy. Pracuję nad konkretnymi projektami, krótkimi, intensywnymi zrywami. Piszę sztuki, przekładam powieści, kręcę filmy, przygotowuję publiczne wystąpienia… Na szczęście jakoś starcza mi na rachunki. Oczywiście, miło byłoby mieć stałą pensję, zwłaszcza teraz, gdy mam rodzinę i mnóstwo dodatkowych wydatków. Ale nie można mieć wszystkiego. Myślę, że jestem szczęściarą, że udaje mi się wyżyć z projektów, które kocham i które służą czemuś ważnemu. – Czyli czemu? – Zmienianiu świata. Tom się uśmiecha. – A ty? – rewanżuję się pytaniem. – Cały czas pracuję z trudną młodzieżą i prowadzę terapię. Biorę też kilka dyżurów w miesiącu w sklepie sprzedającym sprzęt sportowy. To pierwsze jest wymagające emocjonalnie, ale to drugie nie. Działam też w organizacji Biegaj Odpowiedzialnie. Choć jestem zbyt zestresowana, by mieć apetyt, udaje mi się co nieco przełknąć, słuchając opowieści Toma o tym, jak biegnąc po plaży, zobaczył człowieka zbierającego śmieci. Przyłączył się do niego i razem w dwie godziny zapełnili odpadkami dwa wielkie worki. – Facet zorganizował grupę i teraz umawiamy się na sprzątanie co tydzień. Przerodziło się to w coś na kształt ruchu. Działamy w ośmiu miejscach w kraju. W sumie zebraliśmy już trzy tony plastiku i innych odpadów. To by tłumaczyło jego wcześniejsze zachowanie na plaży, stwierdzam w myślach. – Zatem za zmienianie świata! – mówię, podnosząc kieliszek. – Za zmienianie świata! Uśmiechając się, mruży oczy. Nagle z kuchni dobiega głośne skwierczenie. Nad rozgrzanymi patelniami pochyla się krzepki kucharz. Pot skapuje mu z czoła, gdy płomienie z otwartego palnika liżą sufit. – Nadal co jakiś czas muszę się uszczypnąć, by przekonać się, czy to wszystko nie sen – mówi Tom cicho. Przez następne dwie godziny opowiadamy sobie o naszym codziennym życiu, które staraliśmy się przemilczeć w naszej korespondencji. To dziwne

uczucie, ale na swój sposób wyzwalające, gdy udaje nam się zrobić przerwę od analizowania przeszłości i skupić na teraźniejszości. Tom opowiada o swojej pracy, pasjach i zainteresowaniach. W wieku trzydziestu pięciu lat ma za sobą burzliwe życie miłosne i okazuje się, że niedawno zakończył związek. – Ta kobieta to jedna z najbardziej niesamowitych osób, jakie spotkałem… I było nam razem cudownie… ale niestety brakowało chemii – mówi. Kwituję to wyznanie skinieniem głowy, choć pamiętam, jak mówił, że po tym, co mi zrobił, czuje się niegodny miłości. – Sprawiasz wrażenie szczęśliwej – rzuca. Myślę o Vidirze, o dzieciach, o mojej pracy i na twarzy wykwita mi promienny uśmiech. – Tak. Mam szczęście. Czuję się kochana. – Cieszę się – mówi ciepło. Choć cały czas boję się, że coś może pójść nie tak, jak powinno, w sercu rozlewa mi się dziwna błogość – mieszanina ulgi, pokory i wdzięczności wobec wszechświata. Dziękuję, że mogłam tego doświadczyć. Dziękuję, że zdołałam znaleźć siłę, żeby zmierzyć się z najboleśniejszą częścią mojej przeszłości, niezależnie od tego, jak absurdalnie to wszystko wyglądało. Gdy wychodzimy z restauracji, jest już ciemno i na pobliskich drzewach hałasują insekty. Tom nagle przystaje i wskazuje na baner wiszący przed nami. – Spójrz! To reklama jednego z kapsztadzkich dzienników. Nagłówek informuje wersalikami: Z DZISIEJSZĄ GAZETĄ BROSZURKA NA TEMAT GWAŁTU. Rzeczywistość brutalnie przywołuje mnie do porządku. Piękny, bogaty kraj, w którym się znajdujemy, ma najwyższy wskaźnik gwałtów na świecie. A mężczyzna obok mnie dopuścił się tej zbrodni w sposób, którego nigdy nie zapomnę. – Chętnie kupię egzemplarz – mówię szeptem. – Ja też. Przecież to o tym mamy rozmawiać. Prawda zawisła między nami niczym pajęcza sieć. To oczywiste, że potrzebujemy się przygotować do tego, by przez ten tydzień dosięgnąć tam, gdzie planowaliśmy. Pod strup. Choć jet lag zaczyna brać górę nad adrenaliną, proponuję, żebyśmy poszli na wieczornego drinka. Jakaś część mnie nie chce odejść, dopóki w pełni nie uzmysłowię sobie – i Tomowi – że jesteśmy tutaj po to, by porozmawiać twarzą w twarz o nocy, która odmieniła nasze życie. Chwilę później siedzimy na patio baru niedaleko mojego hotelu, jarzącego się w ciemnościach jak płonąca pochodnia. Trzymam w dłoniach zimną butelkę piwa, a Tom zapala papierosa. Już mam coś powiedzieć, gdy podchodzi do nas bezzębny facet w brudnej bluzie

i błaga, byśmy się nad nim zlitowali i poratowali drobnymi. Choć chciałabym mu pomóc, to wiem, że w żaden sposób nie rozwiążę jego problemów. Tom też odmownie kręci głową. Mężczyzna się poddaje i znika w mroku. W milczeniu wpatruję się w swoje dłonie, czując, jak moja uprzywilejowana pozycja ciąży mi niczym metalowy kokon. – Wszystko w porządku? – pyta Tom. – Tak. Negocjuję ze swoją strefą komfortu. Spędzimy w tym mieście najbliższy tydzień. Musimy się jakoś przystosować. – Raczej tak. Mrużę oczy. Przez chwilę oboje milczymy. – W jednej z moich prac nauczyłam się, jak wychodzić ze swojej strefy komfortu. – W której? – pyta Tom, zaciągając się papierosem. – Gdy pracowałam jako dziennikarka. Wcześniej zawsze czułam się onieśmielona i stremowana w obecności ludzi, którzy mieli władzę czy autorytet. Ale jeśli chce się uprawiać dziennikarstwo, to kompleks niższości jest pierwszą rzeczą, jakiej trzeba się wyzbyć. W końcu nabrałam takiej hardości, że potrafiłam w jeden poranek przeprowadzić wywiady z połową ministrów w rządzie. Tom potakująco kiwa głową. – Strach potrafi być toksyczny i paraliżujący. – Dopóki nie uświadomisz sobie, że ta druga osoba boi się tak samo jak ty. Nasze oczy się spotykają. Rozżarzony koniuszek papierosa unosi się wokół jego ust niczym świetlik. Tom kiwa głową. Odruchowo odwracam wzrok. – Zmieniłaś się – rzuca. – Wiem. To prawda. Nie jestem już tamtą impulsywną dziewczyną o pękniętej duszy, ze skłonnościami do autodestrukcji. Nie wiem jednak, co Tom ma na myśli, ani nawet, czy był to komplement. – To dobrze czy źle? – dopytuję. – Dobrze – odpowiada. – Inaczej cię zapamiętałem, gdy byłem w Islandii latem dwutysięcznego roku. – A ty jesteś taki sam. – Naprawdę? – pyta zdumiony. – Jeśli chodzi o twój wygląd, to albo sypiasz w formalinie, albo to wegetariańskie żarcie potrafi zdziałać cuda. – No cóż, to samo mogę powiedzieć o tobie. – Głaszcze się po brodzie. – Chyba na zewnątrz nie bardzo się zmieniliśmy. Ciało zaczyna mi okrutnie ciążyć i mam wrażenie, jakbym wrastała w ławkę. Brak mi już siły, by owijać w bawełnę, więc wyjmuję z torebki mały pomarańczowy notes i kładę go między nami na stoliku.

– Co to? – pyta Tom. – Punkt wyjścia – odpowiadam, przerzucając strony zapełnione listami zakupów, bazgrołami i niedokończonymi wierszami, aż znajduję pierwotną wersję listu do Toma. – Zobacz, nie ma w ogóle skreśleń ani dopisków – mówię, pokazując zapisane strony. – Choć nigdy nie planowałam go napisać, wyszedł spod mojego pióra dokładnie taki, jak powinien. Chyba podyktowała mi go podświadomość. Tom przebiega palcami po literach. Białe kartki leżą rozłożone przed jego oczami, a gdzieś na nich ja, szesnastoletnia, na plecach, z rozpostartymi rękoma. Nagle ogarnia mnie wrażenie, jakby Tom czytał w mojej duszy, i zanim się spostrzegam, wyrywam mu notes z rąk, sama nie rozumiejąc swojej reakcji. Tom otwiera szeroko oczy ze zdumienia, przez chwilę nie wie, co powiedzieć. – Myślisz, że mógłbym go kiedyś przeczytać? – pyta w końcu. – Tak. Za jakiś czas – odpowiadam, drżącymi dłońmi wpychając notes z powrotem do torby. Chwilę później przed hotelem Ritz staje dwoje wyczerpanych ludzi. Postanawiają się spotkać nazajutrz rano. Tom, który według czasu australijskiego zarwał noc, jest aż szary na twarzy. Patrzę, jak znika w ciemnościach, potem odwracam się i wchodzę do lobby. To tutaj, zaledwie kilka godzin temu, przeżyłam jedną z najbardziej brzemiennych w skutki chwil swojego życia, na oczach tłumu obcych ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że oto dwie przestraszone dusze zmierzają ku sobie, by na nowo napisać historię swojego życia. Kark mi sztywnieje na myśl, że nadal nie wiem, czy ten tydzień zakończy się sukcesem. Wybaczeniem i zamknięciem. Biorę głęboki oddech i stwierdzam, że przynajmniej jeśli chodzi o przełamywanie lodów, wszystko poszło gładko. Nasze spotkanie nie do końca przebiegło w sposób tak opanowany i spokojny, jakbym sobie życzyła, mimo wszystko udało mi się wspomnieć o kwestii, która nas tutaj przywiodła. W nadchodzących dniach pewnie oboje będziemy próbować omijać bolesne tematy, ale pójście pod tym względem na łatwiznę byłoby ostateczną porażką. Dość uciekania, postanawiam w duchu. Koniec z chowaniem głowy w piasek. Recepcjonistka informuje mnie, że skończyły im się kody dostępu do wi-fi, więc muszę się pożegnać z myślą, że przed snem porozmawiam z Vidirem przez Skype’a. – Jutro dostaniemy nowe – dodaje kobieta. – Naprawdę? W Wielki Piątek? – pytam ze sceptycyzmem w głosie. Kobieta entuzjastycznie potakuje. Zawiedziona, jadąc windą na dwunaste piętro, wysyłam Vidirowi wiadomość, w której wyjaśniam całą sytuację. Zamykam oczy i próbuję przypomnieć sobie jego zapach. Chciałabym przytulić twarz do jego

szyi i wsłuchać się w jego oddech. Boże drogi, co ja tutaj robię? Po kilku minutach przychodzi wiadomość od Vidira. Jest zawiedziony, ale rozumie. Informuje mnie o zwykłych sprawach, ale przecież najistotniejszych – o wyprawie na basen, zakupach spożywczych, zupie z makaronem. Haflidi podobno radzi sobie całkiem dobrze, zważywszy, że jego mama albo zaginęła, albo utknęła w samolocie – wersja zależna od jego nastroju. Czuję w sercu słodko-gorzkie ukłucie. Najukochańszy Haflidi Freyr. „Powiedz mu, że mamusia NIGDY go nie zgubi. Porozmawiamy jutro. Kocham Cię” – odpisuję, ocierając łzy. Jest jedenasta wieczorem czasu południowoafrykańskiego, gdy na drżące ciało naciągam koc. Wzdycham z ulgą, po raz pierwszy od dwóch dni układając się w pozycji horyzontalnej. W piersi kotłują mi się różne emocje i sama nie wiem, czy jestem przytłoczona wizją najbliższych dni, czy uradowana drobnymi zwycięstwami, które do tej pory udało mi się osiągnąć. Ostatnie myśli, jakie kołaczą mi się po głowie, zanim sen się nade mna zlituje, dotyczą nastoletniej zdrady, a potem widzę już tylko miskę zupy pałaszowanej przez niebieskookiego chłopczyka, który skradł mi serce. ***

Z pamiętnika Toma, Czwartek W nowym pokoju mam lśniącą, wyprasowaną pościel i śnieżnobiałe ręczniki, najdelikatniejsze, jakie kiedykolwiek widziałem. Porzuciłem dziś rano turystów z plecakami i zameldowawszy się w tym nieskazitelnym, wysprzątanym pokoju, zacząłem nieco odczuwać wyrzuty sumienia. Przywykłem przecież do sypiania w ubłoconych furgonetkach albo na materacu u kumpla. Apartament nie jest wprawdzie wielki czy wyjątkowo luksusowy jak na nowoczesne standardy, mimo to jest coś rozrzutnego w tym, że mam całą tę przestrzeń tylko dla siebie. Mam jednak usprawiedliwienie – wiedziałem, że spotkanie z Thordis będzie trudne, że czeka nas przeprawa przez niebezpieczne, ściśle strzeżone tereny i że w związku z tym przyda mi się jakieś miękkie posłanie, na którym mógłbym wieczorami rozprostować kości. Rozpakowałem bagaże i poszedłem na spacer do Three Anchor Bay, by się odprężyć i nacieszyć oceanem. Jednak gdy w drodze powrotnej w kieszeni zawibrował mi telefon, aż podskoczyłem z nerwów. Przyjechała. Jest w autobusie. Wziąłem kilka głębokich oddechów i zacząłem nerwowo układać swoje rzeczy. W końcu usiadłem i potarłem stopami o drewnianą podłogę, chcąc poczuć grunt. Tak jak się spodziewałem, opanował mnie niepokój. Przyszykowałem koszulę z długim rękawem i szare cienkie spodnie. Z przezorności wybrałem ubrania na tyle przewiewne, by nie było widać potu, który mnie zaleje, gdy dostanę ataku paniki. Nie podoba mi się słowo „atak” i pobrzmiewająca w nim niemoc. Zawsze wolałem myśleć o tych epizodach jako o fali albo skoku paniki, by uzmysłowić sobie, że to tylko chwilowy, przemijający stan. Na szczęście było chłodno i wietrznie. Wypiłem kawę, na godzinę przed wzięciem prysznica wypaliłem ostatniego papierosa i dla kurażu do lunchu wypiłem pół kieliszka wina. Jestem na siebie zły, że wróciłem do palenia. W zasadzie nie palę i od dawna nie miałem papierosa w ustach, ale chciałem sobie jakoś złagodzić turbulencje czekającego mnie tygodnia. Rozgorączkowaniu towarzyszyło poczucie kapitulacji. Włożyliśmy w to tyle wysiłku, tak dużo się już o sobie dowiedzieliśmy, tak wiele już odsłoniliśmy i rozbroiliśmy. Łączyła nas wspólnota jednoznacznych intencji i byłem pewien, że wszystkie te rozedrgania i zawirowania się uspokoją. No i choć nie widziałem jej tyle lat, to jednak ją znam. Wyszedłem z dziesięciominutowym zapasem. Widziałem Ritz podczas wczorajszego spaceru i uznałem, że mam jeszcze dużo czasu. Ale ledwo uszedłem dwieście metrów, zaczął padać deszcz. Pobiegłem z powrotem do pokoju po kurtkę. Ponieważ straciłem kilka minut, musiałem przyspieszyć kroku i prysło całe

moje starannie wypracowane opanowanie. Pamiętam, że powtarzałem sobie w duchu: oddychaj powoli i głęboko, a twoje ciało przestanie czuć się zagrożone i się odpręży. Starałem się skupić na chłodnej bryzie smagającej mi twarz i na strukturze farby na ogrodzeniu. Na czymkolwiek, żeby tylko uspokoić tętno. Myślałem, że spotkamy się na plaży… że będziemy mieć prywatność i przestrzeń, w której otworzymy się emocjonalnie, słonawe powietrze i horyzont, na którym można by skupić wzrok, ale stanęło na foyer i tłumie obcych ludzi. Pokonałem dwie kondygnacje schodów i stanąłem przed drzwiami obrotowymi. Była równo piąta. Musiałem się zmusić, by wejść do środka. Rozejrzałem się po wnętrzu i z ulgą stwierdziłem, że jeszcze jej nie ma. Pobiegłem do toalety, żeby się wysuszyć i wziąć kilka głębokich oddechów. Obiema dłońmi opierając się o zlew i patrząc w lustro, powtarzałem sobie: stary, właśnie po to tu przyjechałeś. Wyszedłem i omiotłem wzrokiem foyer. Rozpoznałem ją. Rozmawiała z recepcjonistką. Nie patrzyła w moją stronę. Długie włosy. T-shirt. Dżinsy. Boże. To naprawdę ona. Miałem wrażenie, że patrzę na zjawę, efemerydę, która przemawiała do mnie we śnie. Idąc w jej stronę, czułem, jakby kierowała mną jakaś zakrzywiona, intymna historia, która nie zważała na mój urywany oddech i targające mną wątpliwości. Zauważyła mnie. Gestem dała znak, że potrzebuje jeszcze chwili, by załatwić coś z recepcjonistką. Była… taka sama jak dawniej. Mała blizna w mojej piersi dostała pierwszą porcję krwi, której nie piła od lat, i poczułem dziwne ukłucie. Choć się tego spodziewałem, byłem zaskoczony. Obok stała sofa, cała wolna. Doskonale. Usiadłem i próbowałem sprawiać wrażenie spokojnego i zrównoważonego, choć z piersi do szyi uderzały mi fale gorąca. Wszystko w porządku, mówiłem sobie w duchu, masz prawo być zdenerwowany. Ona pewnie też jest. Cholera. Idzie. Wygląda na taką opanowaną! Powiedz „Cześć”. Po prostu. Przywitałem się. Ona też. Minął pierwszy dzień. Niebezpieczny i pełen niewygodnych momentów. Mimo to udało nam się nawiązać nić porozumienia. Nie sądziłem, że będę tak spięty w jej obecności, ale może w ciągu tego tygodnia uda mi się jakoś rozluźnić. Gdy usiedliśmy na patio wieczorem, zrobiło się chłodno. Choć Thordis miała na sobie dłuższy sweter, korciło mnie, by zaproponować jej swoją kurtkę. Powstrzymałem się jednak, uznawszy, że trąciłoby to jakąś rycerskością, która

byłaby zdecydowanie nie na miejscu. Zbyt intymny gest. Powiedziała, że będziemy musieli „spędzić ze sobą tydzień” i że będzie musiała „opuścić swoją strefę komfortu”, co uruchomiło we mnie lawinę pytań. Zrobiłem coś nie tak? Wystraszyłem ją? Choć sprawiała wrażenie opanowanej, wyraźnie obrabiała coś w głowie, próbując to przepracować. W jednej chwili stała się tym znajomym silnym głosem, który przebijał z jej listów. Przypomniałem sobie, jak wyznała, że cierpiała na zespół stresu pourazowego i że przechodziła liczne terapie, opisywała mi symptomy i efekty uboczne traumy. Wiem o niej tak dużo, ale teraz dowiaduję się jeszcze czegoś nowego. Gdy na nią dzisiaj patrzyłem, odniosłem wrażenie, że dokonuje się we mnie jakaś przemiana, i poczułem dziwny ucisk w brzuchu. Jakby nagle odnalazła się zaginiona czarna skrzynka i wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsce. To ja jestem odpowiedzialny za to, co ona teraz czuje. To ja jestem przyczyną jej lęku. To przeze mnie tak się teraz spina i pilnuje. Potraktowałem ją brutalnie i jej ciało to pamięta. Czyżbym oczekiwał zbyt dużo? Czy naprawdę sądziłem, że będzie się czuła swobodnie w moim towarzystwie? Jak mamy omówić te wszystkie sprawy, skoro sama moja obecność tak na nią wpływa? Znowu czuję szarpnięcie starego łańcucha uwieszonego u mojej szyi, który napina się pomiędzy mną a zdarzeniami tamtej nocy, wydając cichy monotonny brzęk. W jednej chwili wychodzę z samouwielbienia.

Dzień trzeci, 29 marca 2013 Ze snu wybudza mnie szczekanie psa. Po omacku sięgam ręką, chcąc dotknąć Vidira. Gwałtownie siadam na łóżku, gdy uświadamiam sobie, że jestem sama. W porządku. Wszystko się zgadza. Południowa Afryka. Pierwsze promienie słońca rzucają na zasłony złotawą poświatę. Na telefonie leżącym na stoliku nocnym odczytuję godzinę. Szósta. Przez następną godzinę afrykański wschód słońca stopniowo wyostrza kontury pokoju, a ja próbuję się przekonać, że nie jestem kompletnie stuknięta i że ta wyprawa nie jest moim prywatnym, karkołomnym, „zadaniem specjalnym”. Skup się. Zaufaj instynktowi. Odruchowo sięgam po laptop, żeby przeczytać poranne wiadomości, ale niestety, okazuje się, że nie ma wi-fi. W roztargnieniu otwieram jeden z listów Toma. Mam do pokonania swoje wewnętrzne pole minowe, usiane znakami zapytania i jeszcze większą ilością kwestii z tamtego okresu mojego życia i tamtej koszmarnej nocy, do których muszę powrócić i które muszę przemyśleć. Nie mam wątpliwości, że dojdę do punktu, z którego będę umiał to osądzić właściwie i zrozumieć swoje wybory. Ale… nie mogę Ci obiecać, że uporam się z tym gładko i szybko. Nie śmiałbym… Wiem też, że nie tego ode mnie oczekujesz. Mówiąc jednak, że ta komunikacja mogłaby „nam obojgu przynieść domknięcie”, ostrożnie uświadamiam sobie, że także i ja mógłbym od czegoś się uwolnić z Twoją pomocą. Nie chciałbym, by w jakikolwiek sposób Cię to uraziło. Chodzi o to, że część mnie nie chce się czuć bezradna i chciałaby Ci zaoferować coś w zamian. Mam nadzieję, że osiągniemy rodzaj dwukierunkowej wymiany, na której skorzystamy oboje, niezależnie od uzdrowienia jednej ze stron. Wiem, że już o tym mówiliśmy, ale wciąż o tym myślę i chciałem być z Tobą szczery. Czytam jeszcze raz to, co tu napisałem… Uświadamiam sobie, że czuję się niekomfortowo z tym, że z Twoich listów bije taka siła, a ja w swoich okazuję tylko słabość. Nie jest mi łatwo o tym mówić, ale tak właśnie jest. Czasem czuję, że chcę wszystko wyznać, przepraszać w nieskończoność i ukorzyć się, w nadziei, że przysłuży się to czemuś dobremu. Ale Ty nie tego potrzebujesz. Jesteś na to za silna i – choć nie chciałbym tak reagować – to na pewnym poziomie mam z tym problem. Czuję się nieswojo z tym, co przed chwilą napisałem. Można by wywnioskować, że potrzebuję, by jakaś część Ciebie pozostała krucha. Żebym był Ci „potrzebny” na pewnym etapie, żebyś nie mogła się obyć bez mojej pomocy.

W ciszy dociekam, czy jest jakieś ziarno racji w wątpliwościach wypowiedzianych przez Toma. Czy potrzebowałam go, by uprawomocnić swoją krzywdę? Nie, znalazłabym inny sposób, by przyznać się do swoich ran. Gdybym tego nie zrobiła, byłoby już po mnie. Ale gdybym nie nawiązała kontaktu z Tomem, część mnie pozostałaby opętana nawracającymi pytaniami. Zastanawiałabym się, czy zdaje sobie sprawę z tego, co zrobił. Czy się tym przejął. Czy żałował. Czy zrobił to jeszcze komuś innemu. Wątpliwości te niczym płomień pochłonęłyby cały tlen wokół mnie. Czy tego chcę, czy nie, muszę przyznać, że jego ubolewanie zadziałało na moją duszę jak balsam. Wzięłam szybki prysznic, włożyłam długą spódnicę, podkoszulkę na ramiączkach i kardigan – niezastąpiony na chłodne kapsztadzkie wiatry. W jadalni na pierwszym piętrze głodni goście ustawiają się w kolejkę po frytki, bekon i jajecznicę. Kucharz z siatką na włosach z zapałem smaży jajka wedle upodobania klientów. Nie mam ochoty jeść niczego smażonego, więc napełniam miseczkę jogurtem i owocami. Drzwi do ogrodu są otwarte i do jadalni wpada rześki wietrzyk, a także gołąb. Dumnie przechadza się między stolikami, aż w końcu jakiś człowiek odgania go ruchem nogi. Ptak obojętnie przekrzywia łepek, jakby chciał powiedzieć: „Myślisz, że się przestraszę jakiegoś turysty? Ja? Wychowany w tym ogrodzie?”. Nalewam sobie kawy. Niestety, jest fatalna. Choć od wczoraj trochę się uspokoiłam, to nadal muszę się zebrać w sobie, by odważyć się zejść do lobby, gdzie czeka na mnie Tom. On chyba też dzisiaj czuje się pewniej. – O niebo łatwiej było mi tu wejść dzisiaj niż wczoraj – mówi. Nasza interakcja nie jest jeszcze swobodna. Przepaści, która dzieliła nas przez trzynaście lat, nie da się zasypać z dnia na dzień. Nie da się też zagłuszyć prawdy, która choć niewypowiedziana, wisi między nami w powietrzu. Żadne z nas nie ma pomysłu, co zrobić z dzisiejszym dniem, więc niepewnym krokiem kierujemy się do małej agencji turystycznej mieszczącej się w sklepiku z pamiątkami naprzeciw windy. Pierwszą rzeczą, jaka po wejściu rzuca się tu w oczy, jest masywne dębowe biurko. Na ścianach wiszą afrykańskie rękodzieła i oprawione w ramki artykuły z czasopism opisujące główne atrakcje turystyczne Kapsztadu. Po prawej stronie stoją dwa skórzane fotele, a między nimi stojak z broszurami. Pomieszczenie sprawia wrażenie uporządkowanego i dobrze zorganizowanego, podobnie jak mężczyzna, który wychodzi nam na powitanie. Ma na sobie białą, odprasowaną koszulę i czarne spodnie. Jest gładko ogolony i ma zdrową cerę. I dobry krem nawilżający, dodaję w myślach. – Dzień dobry państwu. Nazywam się Nigel – mówi, z entuzjazmem

wskazując na swoją plakietkę. – Czym mogę państwu służyć? Naszym jedynym planem na ten tydzień są trudne rozmowy, nie ma jednak powodu, by nie mogły się odbywać w jakimś interesującym miejscu. Jestem wręcz przekonana, że piękne otoczenie tylko pomoże nam otworzyć nasze serca i umysły. O ile, oczywiście, cena będzie do przyjęcia. Moje finanse sporo ucierpiały na tej wyprawie i już zaczynam się martwić, jak będę spłukana przez najbliższe miesiące. Odsuwam jednak troski na bok i siadam w jednym ze skórzanych foteli, a Nigel w tym czasie coś dla nas sprawdza. Tom idzie w moje ślady. Zerkam, jak rozprostowuje nogi. Każda komórka w moim ciele reaguje na jego obecność. Jak na mocne espresso – wyostrzoną uwagą i napiętymi zmysłami. Nigel odkłada słuchawkę i informuje nas, że popołudniowa wycieczka na Robben Island, gdzie więziono Nelsona Mandelę, jest wyprzedana. – Sprawdziłem też Górę Stołową, ale niestety jest za duży wiatr – mówi serdecznym tonem. – Kolejka linowa jest nieczynna. Wzruszyliśmy z Tomem ramionami i podziękowaliśmy mu za pomoc. Na zewnątrz wita nas wiatr, a niebo upstrzone jest chmurami, przez które prześwieca słońce. – Miałabyś ochotę przespacerować się po Waterfront? – pyta Tom. – Byłem tam wczoraj. Myślę, że by ci się spodobało. Zgadzam się, a Tom dodaje: – Nie miałabyś nic przeciwko, gdybyśmy zatrzymali się na chwilę na plaży? Chciałbym spryskać twarz wodą morską. To dla mnie jak rytuał, gdy jestem blisko morza – dorzuca przepraszającym tonem. – Jasne. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie mam ochoty zanurzyć stóp w piasku. Islandka za granicą zawsze pozostanie Islandką za granicą. Idę za nim po gruboziarnistym piasku, usianym muszelkami i gładkimi brązowymi kamieniami. Duże połacie piasku pokryte są brązowymi listownicowcami. Ritz, wznoszący się tuż obok góry Lion’s Head niczym bliźniacza wieża, prezentuje się wyjątkowo elegancko. Robię zdjęcie z zamiarem wysłania Vidirowi. „Mój hotel widziany z plaży”. Chcę, żeby mógł sobie wyobrazić, jak tu jest. Wpatruję się w ekran, ale słońce świeci pod takim kątem, że nic nie widzę. Zauważam jednak, że w kadrze znalazł się Tom, który właśnie spaceruje przy brzegu. W pośpiechu je kasuję. Nie ma mowy, bym wysłała Vidirowi zdjęcie z Tomem przechadzającym się po urokliwej plaży. Odczekuję chwilę, aż Tom odejdzie dalej, robię drugie zdjęcie i wysyłam mojemu narzeczonemu. Tęsknota za nim jest bolesna, ale rozłąkę częściowo wynagradzam sobie myślą, że może uda mi się w tym kraju złota i diamentów znaleźć dla nas obrączki, choć prezent ten i tak byłby tylko drobiazgiem w porównaniu ze wsparciem, jakie okazuje mi Vidir.

Chwilę później znowu idziemy ulicą prowadzącą na Waterfront. Wiatr targa moją spódnicą i włosami, więc sięgam do torby po gumkę, by związać kosmyki. – Tom? – Tak? – Opowiesz mi o swoim życiu? Tom obrzuca mnie spojrzeniem i uśmiecha się niezręcznie. Gdy w końcu zdaje sobie sprawę, że pytałam na poważnie, na twarzy odmalowuje mu się zdumienie. – O całym? Przytakuję skinieniem głowy. Unosi brwi. – A masz tyle czasu, by wysłuchać? – Sześć dni – odpowiadam śmiertelnie poważnym tonem. – Chyba wystarczy? Milczy przez chwilę, najwyraźniej bijąc się z myślami. – Słuchaj – dodaję. – Wiem, kto mnie zgwałcił szesnaście lat temu. Teraz potrzebuję się dowiedzieć, komu mam wybaczyć. Choć stoimy na rogu ruchliwej ulicy, w huku samochodów, gdy słyszę jego słowa, mam wrażenie, jakby cały świat stanął w miejscu. – A o twoim też się czegoś dowiem? – Pod warunkiem że będziemy się zamieniać. Żeby nie skończyło się całodziennymi monologami. – Brzmi fair. – Przygląda mi się uważnie i waha przez chwilę. – Ja zaczynam? – Spytałam pierwsza. Bierze głęboki oddech. – No dobra… Podczas gdy Tom zastanawia się, od czego zacząć, ja przez chwilę wątpię, czy dobrze zrobiłam, zadając to pytanie, ale już po chwili stwierdzam, że było warto. Zawsze chciałam wiedzieć, jakie życie ukształtowało tego osiemnastolatka, który mnie zgwałcił. Jaką miał przeszłość? Jak potem dorastał w cieniu swego czynu? Przez te wszystkie lata dysponowałam tylko jednym elementem układanki i tak długo obracałam go w dłoniach, że aż powycierał się na krawędziach. Chciałabym zobaczyć pełen obraz. Tom niepewnie zaczyna swoją opowieść od chwili poczęcia, do którego doszło, jak się okazuje, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. – Moja matka miała wkładkę wewnątrzmaciczną – mówi. – A więc nie byłem planowanym dzieckiem. Jakimś cudem pokonałem wszelkie zapory. Mama bardzo się martwiła, podobnie jak lekarz, że obecność wkładki spowoduje poważne komplikacje.

Przychodzi mi do głowy fatalistyczna myśl, że być może życiem Toma kieruje przeznaczenie, skoro zaczęło się mimo takich przeszkód. Potem zapytuję się w myślach, jak wyglądałoby moje własne życie, gdyby Tom nie wywrócił go do góry nogami, ale odzywa się we mnie głos rozsądku i ucina tego rodzaju bezowocne spekulacje. Pierwsze trzynaście lat jego życia upłynęło jak w bajce. – Najpierw mieszkaliśmy na przedmieściach Melbourne. Potem przenieśliśmy się do małej miejscowości na wsi, w stanie Wiktoria. Rodzice zbudowali dom na niewielkiej działce, którą udało im się kupić. Było to urokliwe gospodarstwo małorolne, na szczycie wzgórza. Tata skończył pielęgniarstwo, więc zatrudnił się w miejscowym szpitalu, a mama była nauczycielką. Cała okolica wyglądała jak z widokówki. Mogliśmy z bratem całymi dniami włóczyć się po zaroślach i padoku. Mieliśmy kilka kur, owiec, kaczek, hodowaliśmy ryby, przez jakiś czas nawet kozę. Gdy podrośliśmy, dostaliśmy z bratem po cielątku, którym mieliśmy się opiekować. Bardzo się do nich przywiązaliśmy, ale potem wysłano je do rzeźni. Oczywiście, wiedzieliśmy, co je tam czeka. Oto, kiedy zasiało się ziarno wegetarianizmu, stwierdzam w duchu. – Gdy miałem pięć lat, na świat przyszedł mój młodszy brat. Budowaliśmy razem domki ze starych szafek, jeździliśmy na rowerach, skakaliśmy po kałużach. Patrząc na to z perspektywy czasu, miałem dzieciństwo jak z bajki. Zawsze je ciepło wspominam, jako nieśpieszny czas, bogaty w różnorodne doświadczenia. W chwilach nostalgii przywołuję w myślach rodzinne kempingi w lesie, lata spędzane na plaży, zapasy z braćmi. Prawie cały czas przebywaliśmy na dworze. Wiesz, jak to jest, gdy jest się dzieckiem – drzewo czy trampolina wystarczą, by cały dzień upłynął na śmiechu i zabawie. W porównaniu z tym, co przyszło potem, tamten czas wydaje się taki prosty i nieskażony… jak cisza przed burzą. Nagle bierze gwałtowny oddech. Przed nami wznosi się stadion Green Point Stadium, zbudowany w 2010 roku na Mistrzostwa Świata. Przystajemy, by przyjrzeć się temu gigantycznemu białemu pączkowi. Od cegieł, którymi wyłożona jest droga prowadząca na stadion – niczym czerwona wersja drogi do krainy Oz – odbijają się echem ryki kibiców. Powietrze jest gęste od dramatyzmu słodkich zwycięstw i bolesnych porażek. Podobnie jak ścieżka, którą my kroczymy, stwierdzam w duchu i kątem oka zerkam na Toma. – No dobra, twoja kolej – rzuca Tom, gdy ruszamy dalej w kierunku Waterfront. Od czego zacząć? – No więc urodziłam się w Islandii, w wieku dwóch lat przeniosłam do Stanów, w wieku czterech do Szwecji, rok późnej z powrotem do Islandii, w wieku siedmiu lat do Szwecji, a w wieku jedenastu znowu do Islandii. Tata studiował

medycynę i dlatego tak często się przeprowadzaliśmy. Mama z kolei studiowała w akademii sztuk pięknych i przez dwadzieścia lat zarabiała na życie robieniem projektów graficznych. Nie było mi lekko, gdy co chwila musiałam się żegnać z przyjaciółmi i w obcym języku przełamywać lody w nowych szkołach. – Wyobrażam sobie – mówi Tom, a w jego głosie pobrzmiewa empatia człowieka, który wie, co znaczy uczyć się obcego języka, zwłaszcza tak trudnego jak islandzki. – Nie wiem, czy to ma z tym wszystkim jakikolwiek związek, ale przez pewien okres bałam się ciemności. Może ten lęk miał coś wspólnego z ciągłymi przeprowadzkami, z brakiem poczucia zakorzenienia. – Wzruszam ramionami. – A może nie. Moja siostra, która jest ode mnie starsza o osiem lat, już jako nastolatka popadła w alkoholizm. Potem cały czas walczyła z uzależnieniem. Jej doświadczenia były dla nas wszystkich strasznym przeżyciem, ale najbardziej oczywiście cierpiała ona sama. W końcu udało jej się wygrać z nałogiem, za co głęboko ją szanuję. Mój brat, młodszy ode mnie o siedem lat, urodził się z rozszczepem podniebienia i wargi. Przechodził operacje i terapie logopedyczne. Musiał nosić aparat ortodontyczny. Był wyśmiewany przez rówieśników, ale wyrósł na cieszącego się uznaniem muzyka. W dzieciństwie, gdy zmagaliśmy się z tymi wszystkimi problemami, myślałam, że spośród rodzeństwa ja jedna jestem najbliżej normalności… O ile w ogóle istnieje coś takiego jak normalność. Obiecałam sobie, że nie będę przysparzać rodzinie dodatkowych trosk i że w miarę możliwości wynagrodzę im ich trudy. Tak więc, gdy byłam w pierwszej klasie, a moja siostra zaczęła wagarować, moja dziecięca logika kazała mi zdobywać same celujące oceny, aby jakoś zrekompensować rodzicom ich ból. Potem w każdej szkole, do której chodziłam, byłam prymuską. Deformacja twarzy mojego brata zrodziła we mnie obsesyjną potrzebę bycia ładną. W wieku jedenastu lat nabawiłam się zaburzeń odżywiania, z którymi walczyłam przez kolejną dekadę. – Rany… – Tom marszczy czoło. – Nie zrozum mnie źle. Nikt ode mnie nie oczekiwał takich rzeczy. To ja sama tak ustawiłam sobie poprzeczkę. Co noc przed zaśnięciem przytulano mnie i czytano mi bajki. Chwalono mnie, gdy coś zrobiłam dobrze, i wspierano we wszystkich przedsięwzięciach. Przez większość czasu byłam szczęśliwa. Moi rodzice są wspaniałymi ludźmi i dawali z siebie wszystko. A nawet więcej. Zawsze mogłam się do nich zwrócić ze swoimi problemami. Po prostu postanowiłam, że poradzę sobie sama. Myślałam, że tak będzie najlepiej. Nie chciałam dokładać im trosk. – Przystaję na rogu ulicy. – Dlatego nic im nie powiedziałam o tym, co mi zrobiłeś – dodaję. – Dlatego właśnie nie powiedziałam o tym nikomu. – Rozumiem – odparł cicho. Czekając w milczeniu, aż zmieni się światło na przejściu dla pieszych, myślę o swoich rodzicach. Po latach praktyki odruch, by ich chronić, tak się we mnie

zakorzenił, że gdy w końcu zdałam sobie sprawę, że jestem ofiarą gwałtu, wydawało mi się zupełnie naturalne, by nic im nie mówić. To, jak poważna to była sprawa, tylko utwierdzało mnie w tej decyzji. Wiedziałam, jak bardzo moja rodzina cierpi z powodu alkoholizmu mojej siostry. Wyznać im, że się upiłam i naraziłam na niebezpieczeństwo, byłoby dla nich okrutnym ciosem. Nie dość, że się nabzdryngoliłam, to jeszcze „dałam się zgwałcić”. Po wielokroć słyszałam, jak w publicznym dyskursie w taki właśnie absurdalny sposób obwiniano ofiary gwałtu. Między innymi właśnie dlatego przez wiele lat nie potrafiłam także obarczyć odpowiedzialnością Toma. Obrzucam go teraz spojrzeniem i wzdycham w duchu – no cóż, nie da się ukryć, że oboje wiele przeszliśmy. Gdy zapala się zielone światło, biorę głęboki oddech i wracam do teraźniejszości. – Oto i ono. Kultowe Waterfront. Słynna dzielnica portowa rozciąga się przed nami, a ja usiłuję sobie przypomnieć wszystko, co wiem na jej temat. Port zbudowano w czasach kolonialnych i nazwano na cześć królowej Wiktorii i jej syna, księcia Alfreda. Dzisiaj nabrzeże Wiktorii i Alfreda oferuje wszystko, od fast foodu po modę haute couture. Ocean liże krawędź przystani. Jachty przymocowane do nabrzeża lekko kołyszą się na modrej wodzie. Na tle olbrzymiego diabelskiego młyna widok przystani i miasta aż zatyka dech w piersi, a pasmo górskie, nad którym wznosi się wspaniały Devil’s Peak, stanowi dla tej widokówki wspaniałą oprawę. Zachwycona, zostaję trochę w tyle za Tomem. Rany, ależ tu niesamowicie! Nad głową krążą skrzeczące mewy; jedna gwałtownie nurkuje w dół i chwyta lukrowanego precla. Mewy z Waterfront nie muszą walczyć o okruszki, o nie, nie. – Kawa? – proponuje Tom. – O tak. Chętnie. Wchodzimy do dużej galerii handlowej. Po obu stronach ciągną się sklepy i stoiska oferujące ręcznie malowane strusie jaja i inne pamiątki. W końcu znajdujemy przytulną kawiarenkę. Tom wyjmuje portfel. – Ja zapłacę teraz, a ty następnym razem, dobrze? – proponuje. – Umowa stoi. Nasze oczy się spotykają i membrana czasu pęka. Coś w jego czystych błękitnych oczach zamienia się w kwas i parzy mi rogówki. Odwracam wzrok, ciężko dysząc. Czuję, jak ogarnia mnie irracjonalna panika. Serce wali mi jak oszalałe. Oddychamy, Thordis, wdech i wydech… Pamięć ciała nie stosuje się do logiki, lecz mimo to próbuję zaapelować do swojego rozumu. Owszem, to te same czyste błękitne oczy, ale okoliczności są inne. Teraz jesteś bezpieczna. Tom podaje mi kawę, nie mając pojęcia, że dla mnie czas stanął, a w miejsce

chwili obecnej wdarło się bolesne wspomnienie. – Muszę zadzwonić do Vidira – mówię, unikając jego wzroku. – Oczywiście. Zaczekam tu na ciebie. Chcąc uspokoić tętno i wydostać się ze szczeliny, w którą się zapadłam, wybieram numer mężczyzny, który zawsze potrafi wyciągnąć mnie z tarapatów. Vidir cieszy się, że zadzwoniłam. Jedzie właśnie z dziećmi do domku letniskowego swoich rodziców, gdzie nie ma internetu, więc, niestety, dziś wieczorem nie będzie mógł porozmawiać ze mną przez Skype’a. Stara się trzymać fason, ale w jego głosie wyczuwam zatroskanie. – Jesteś tak daleko – mówi z czułością. – Wiem. – Na drugim końcu świata.. Z mężczyzną, który… – urywa. Zamykam oczy. Tyle razy to przerabialiśmy. – Ale wspieram cię – dodaje szybko. – Wiesz, że tak jest. To wszystko jest po prostu… takie dziwne. Tylko tyle. Część mnie, ta, która jeszcze nie doszła do siebie, chce wykrzyczeć Vidirowi, że to był kolosalny błąd, że wsiadam do najbliższego samolotu i odwołuję całą tę karkołomną misję. Ale druga część, która chce wytrwać dla dobra naszej wspólnej przyszłości, wyłuskuje z siebie resztkę odwagi. – Rzeczywiście, to jest dziwne. Wiesz, że cię kocham, Vidirze. – A ja ciebie. Staram się opanować głos, zanim zapytam: – Czy mama Haflidiego nadal jest uznana za zaginioną? Z odpowiedzi Vidira przebija humorystyczna nuta. – Zależy od okoliczności. Gdy nie ma ochoty czegoś zrobić, na przykład włożyć kombinezonu albo iść do przedszkola, rzewnymi łzami lamentuje nad utraconą matką. Ale poza tym radzi sobie całkiem dobrze. Wyczuwam, że Vidir się uśmiecha, i na mojej twarzy również wykwita szeroki uśmiech. Żegnamy się i wstając z ławki, już odczuwam dobroczynne skutki tej rozmowy. Żadne pęknięcie w mojej zbroi nie jest na tyle głębokie, żeby nie mogło go załatać bezwarunkowe zaufanie, jakim darzymy się z Vidirem. Po szybkim lunchu maszerujemy z Tomem po nabrzeżu, z drugą już tego dnia kawą w ręku. Dociera do mnie nagle, że wyglądamy jak para. Czuję się z tego powodu nieswojo, zwalniam kroku, w końcu się zatrzymuję. Tom, nieświadomy, idzie dalej. Mój wzrok pada na najbliższą witrynę sklepową. To sklep jubilerski. Od razu przychodzą mi na myśl obrączki i postanawiam skorzystać z okazji. – Zajrzę tu na chwilę, dobrze? – wołam do Toma. Tom odwraca się i ze zgrozą stwierdzam, że ma zamiar mi towarzyszyć. Brawo, Thordis. Teraz wyglądacie jak para w drodze do ołtarza.

– Szukam obrączek – mówię do sprzedawczyni, która wita mnie uśmiechem. – Nie dla tego pana – dodaję pośpiesznie, wskazując w kierunku Toma, i natychmiast przeklinam się w myślach za brak taktu. Czekając, aż sprzedawczyni przyniesie mi obrączki, uświadamiam sobie, że jestem zawieszona między dwoma światami. W jednym z nich jestem w RPA, z moim byłym, próbując pogodzić się z przeszłością, a w drugim szukam symbolu miłości, by przypieczętować wspólną przyszłość z moim obecnym partnerem. Moją ojczyzną jest geograficzne kuriozum, w którym spotykają się płyty tektoniczne, a jednak muszę przyznać, że nigdy jeszcze nie znajdowałam się w tak niezwykłym położeniu. Okazuje się, że ceny u tego jubilera przekraczają moje możliwości, więc idziemy dalej. Mijamy jeden z niezliczonych sklepów z upominkami, oferujący dwumetrowego Nelsona Mandelę zrobionego z ozdobionego paciorkami drutu. Jego ręce z rozpostartymi kanciastymi palcami przypominają grabie. Proporcje twarzy są zniekształcone, a brwi żywcem zdjęte z Jacka Nicholsona w Lśnieniu. Figura ma na sobie krzykliwy sweter utkany z koralików w przynajmniej czterech odcieniach niebieskiego. Charakterystyczne siwe włosy rozpraszają jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości posągu. Całość jest skrajnie kiczowata i głęboko rani moje poczucie estetyki, a jednak nie mogę oderwać wzroku. – Zrobię wam zdjęcie – proponuje Tom. Najpierw jestem zaszokowana tą sugestią, ale po chwili dociera do mnie, że to żart. – Ha, ha. Bardzo zabawne – rzucam lodowato. Co za tupet! Tom udaje, że mnie nie słyszał, i z udawaną szczerością sięga po mój telefon. – No, daj, tylko jedna turystyczna fotka. Choć doskonale zdaję sobie sprawę, że humor jest niezbędnym towarzyszem w naszej podróży, moje ego nie może jeszcze przeboleć, jak pierwszy raz zażartował moim kosztem. Jeszcze za wcześnie. Nie mogę oprzeć się poczuciu, że to ja pierwsza powinnam zażartować, nie on. Odzyskuję panowanie nad sobą, uśmiecham się gorzko i kwituję: – Idź do diabła, Stranger. Wzrusza ramionami. – No dobra. Jak chcesz. W miarę jak zbliżamy się do centrum miasta, budynki robią się coraz wyższe, aż w końcu otaczają nas już same drapacze chmur, dumnie wyrastające z asfaltu. Tom opowiada, jak z bajkowej farmy, na której spędził dzieciństwo, jego rodzina przeprowadziła się do innej części kraju, nad morze. Jego mama dostała tam posadę i oboje rodzice uznali, że będzie to okazja do poszerzenia horyzontów.

– Pamiętam, jak płakaliśmy, ja i mój starszy brat, gdy nam o tym powiedzieli. Lubiliśmy naszą szkołę i nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego rodzice podjęli taką decyzję. Pierwsze kilka miesięcy było naprawdę ciężkie. Przyzwyczajenie się do nowej prywatnej szkoły okazało się chyba najtrudniejsze ze wszystkiego. Potworzyły się już paczki i niełatwo było do nich przeniknąć. Istniały też różnice kulturowe i należało się zachowywać w bardzo określony sposób, by być akceptowanym. Jeśli ktoś nie interesował się surfingiem ani rugby, wyszydzano go i izolowano. Surfować lubiłem, ale rugby to nie moja bajka. – Więc twoje zamiłowanie do surfingu to tak naprawdę strategia przeżycia w mieście pełnym pozerów? Tom nieznacznie mruży oczy. – Jeśli nie przeszło się eliminacji, to nie było się „równiachą”. Więc tak, uwielbiałem surfing, ale w pewnym sensie było tak, jak mówisz. Cicho gwiżdżę ze zdumienia. – Nie zrozum mnie źle. Przedmieścia, na które się sprowadziliśmy, leżały nad pięknymi plażami wschodniego wybrzeża. Na początku nie było nam lekko, ale dość szybko przyzwyczaiłem się do nowego stylu życia. Trzynastolatek mieszkający obok parku narodowego i plaży surfingowych zawsze znajdzie sobie zajęcie. Nawiązałem wtedy też kilka ważnych relacji. Z niektórymi znajomymi ze szkoły nadal się przyjaźnię. A skoro mowa o bliskich ludziach, to muszę wspomnieć o młodym chłopaku, którego moja mama przygarnęła do naszego domu jeszcze przed moimi narodzinami i który stanowi nieodłączną część mojego życia. Jest ode mnie starszy – jeździł po całym świecie i opowiadał nam w listach o swoich przygodach. Jeśli miałbym wymienić kogoś, kogo uważam za mentora, to właśnie jego. Miał na mnie wielki wpływ. To chyba on wzbudził we mnie ciekawość świata. Był dla mnie wsparciem, a teraz, gdy jesteśmy dorośli, uważam go za bliskiego przyjaciela. Uświadamiam sobie, że Tom miał braci, których mógł kochać, z którymi mógł się identyfikować i od których mógł się uczyć. W duchu zastanawiam się, jak to by było, gdyby miał też siostrę. Czy zmieniłoby to coś także dla mnie? Tom jakby czyta w moich myślach. – Gdy dorastałem, mieszkały u nas też trzy studentki, które przyjechały na wymianę. Moi rodzice chcieli, żebyśmy stykali się z innymi kulturami i wzbogacali nasz światopogląd, ale „siostry” z zagranicy przybliżyły nam też świat dziewczyn. Zauważam, że centrum miasta jest dzisiaj wyludnione. Kapsztadczycy najwyraźniej chętnie wyjeżdżają na Wielkanoc, podobnie jak Islandczycy, którzy na każde święta wybywają z miasta. Gdziekolwiek zajrzymy, zastajemy zamknięte drzwi. Miasto bynajmniej nie jest jednak puste. Na każdej ulicy spotykamy zapomnianych mieszkańców Kapsztadu, którzy skończyli na ulicy z powodu uzależnień, choroby psychicznej czy innego nieszczęścia. Przyglądają się nam

bacznie, a ich spojrzenia nie zawsze są przyjazne. Skręcając w pobliżu stacji kolejowej, natrafiamy na grupkę osób kłębiących się przy przenośnym magnetofonie. Wynędzniały mężczyzna w brudnej czapce bejsbolowej wskazuje na mnie palcem i grupka odwraca się w naszą stronę. – Lepiej już chodźmy – szepczę, przyspieszając kroku. – Masz rację. Weźmiemy taksówkę? – rzuca Tom, ruchem głowy wskazując taksówkę czekającą pod drzewami kołyszącymi się na wietrze. Gdy wsiadam na tylne siedzenie, oddycham z ulgą, przekonana, że o włos uniknęliśmy kłopotów. Zaraz potem ogarnia mnie poczucie winy i niesmak z powodu mojego niekwestionowanego przywileju, jakim jest bycie białą. Tom siada obok mnie i przez ułamek sekundy muska mnie kolanem. To niewinny dotyk i nie wyzwala we mnie lęku ani przykrych wspomnień. Opieram się o siedzenie i cieszę tym drobnym zwycięstwem – pracowałam zbyt długo i zbyt ciężko, by dać się spłoszyć tak trywialnym czynnościom jak kupowanie kawy czy przejazd taksówką. Kierowca zabiera nas do Południowoafrykańskiej Galerii Narodowej. Tom przeczytał o niej w jakiejś broszurce turystycznej przy śniadaniu i zasugerował, byśmy ją odwiedzili. Galeria znajduje się w wielkim neoklasycystycznym budynku z lat trzydziestych i ku naszej wielkiej radości, mimo Wielkiego Piątku, jest otwarta. Wystawa fotografii dokumentuje sto lat, które minęły od czasu uchwalenia okrutnej Ustawy o Ziemi, zezwalającej czarnoskórym obywatelom na posiadanie nie więcej niż osiem procent afrykańskiej ziemi, choć stanowili osiemdziesiąt procent populacji. W myśl polityki apartheidu coraz więcej obszarów trafiało w ręce białych, pociągając za sobą wysiedlenia rdzennej ludności. Niektóre z tych osób nadal błąkają się po ulicach Kapsztadu, wzdycham w duchu. Na zdjęciach widać zrozpaczonych ludzi, którym odebrano dorobek całego życia – zdesperowana kobieta z kozą na smyczy i płaczącymi dziećmi uczepionymi fałd spódnicy na zawsze wryje mi się w pamięć. Łapię się na tym, że z gniewu zaciskam pięści. Nie mogę pojąć, dlaczego w tym bogatym kraju było tyle niesprawiedliwości. Fotografia za fotografią ukazują chaos związany z przymusowymi wysiedleniami czarnych. W wyznaczonych przez rząd gettach panowała niewyobrażalna bieda, brakowało jakiejkolwiek infrastruktury i miejsc pracy, podczas gdy biali zagwarantowali sobie nieporównywalnie wyższą jakość życia. Serce mi się ściska, gdy odczytuję daty. Niektóre ze zdjęć zrobiono w latach osiemdziesiątych, gdy już byłam na świecie. Systematyczna dyskryminacja trwała aż do wyborów w 1994 roku, kiedy to po raz pierwszy czarni mogli ubiegać się o urzędy. – Wstyd mi, że należę do rasy, która swoją pozycję zbudowała na cudzej krzywdzie – rzucam przez zęby. Tom potakuje skinieniem głowy, równie przygnębiony.

– Okrucieństwo wprost przekracza ludzkie pojęcie. Moją uwagę przykuwa zdjęcie, które wyróżnia się na tle pozostałych – zdruzgotana biała kobieta siedzi na podłodze w salonie, przed kartonem pełnym oprawionych w ramki zdjęć jej bliskich. Z powodu sporów o ziemię musi się wyprowadzić z domu i podzielić los milionów czarnych. Po obejrzeniu setek fotografii dokumentujących okrucieństwa rasizmu, zaczynam się zastanawiać, jak bardzo odczłowieczają nas etykietki, jak nas kształtują i odizolowują od siebie nawzajem – ludzie przestają być po prostu ludźmi, a stają się „białymi” i „czarnymi”, „ciemiężcami” i „ciemiężonymi”. Odwracam się w stronę człowieka, z którym przyjechałam tu się spotkać, mojego „krzywdziciela”, który uczynił ze mnie „ofiarę”. Moje myśli odbijają się od ścian, od historii tej ziemi, od naszej historii. Nagle wszystko to zaczyna mnie przytłaczać. Pragnę zostać sama z moimi myślami, z dala od Toma. Nogi prowadzą mnie do drugiej sali, gdzie czeka na mnie widok rodem z horroru. Pomieszczenie jest ciasne i odseparowane od reszty. Na stojącej pośrodku ławce siedzą trzy przerażające istoty. Mają trupio bladą skórę; czarne oczy pozbawione tęczówek. Zamiast uszu dziury, a z czaszek wystają im rogi. W miejscu nosów i ust mają wszyty gruby fałd skóry. Po ich ciałach, od gardła po pępek, biegną głębokie szramy, jakby zostali rozcięci. Nadal z gniewu mam zaciśnięte pięści. Nagle zdaję sobie sprawę, że ta rzeźba jest najtrafniejszym zobrazowaniem prawdy o apartheidzie. Gdy bowiem ludzie wytną sobie serca, odetną uszy, zaszyją usta, wtedy nic nie powstrzyma przemocy i nienawiści. Uderza mnie, że te ludzkie potwory siedzą na ławce w rozluźnionych pozycjach, jakby zabijały czas… Zupełnie jak okrucieństwo. Ono też ma się całkiem dobrze. Odpoczywało na ławce przez pół wieku, nonszalancko, z nogą na nodze, wyznaczając horyzont istnienia Południowej Afryki. Przypominają mi się słowa znanego specjalisty od przemocy na tle seksualnym: „Gwałt jest banalny. Zdarza się codziennie, co godzinę, co minutę, w każdej części świata. Choć jest czymś strasznym, to stanowi prozaiczną część codziennego życia”. Z zamyślenia wyrywa mnie głos Toma. – Rzeźnicy, autorstwa Jane Alexander – odczytuje podpis. – Nie mogę na to patrzeć. Aż przechodzą mnie ciarki. Wzdraga się i odchodzi do innej sali. Patrząc na niego, mimo woli zastanawiam się, czy na jego reakcję miało wpływ poczucie winy z powodu zła, jakiego sam się dopuścił. Znowu spoglądam na Rzeźników, którzy łypią na mnie ślepym wzrokiem, spokojni jak tafla jeziora. Nieporuszeni. W swej bezgranicznej obojętności realizują najprawdziwszą istotę okrucieństwa. Gdy wychodzimy z muzeum, wita nas wiatr. Igra z koszulą Toma i zwiewa

mi kosmyki włosów na twarz. Przed nami rozpościera się wspaniały ogród, pełen rzeźb i ozdobnych fontann. Przystaję, by obejrzeć posąg zmarłego przywódcy politycznego. Brąz nabrał niebieskawego odcienia, ale wiem, że człowiek ten był rasy białej, płci męskiej. Historia Południowej Afryki w pigułce. Siadamy na trawie. Mój wzrok przykuwa obłok o dziwnym kształcie, który zawisł nad Górą Stołową. Opatulam się swetrem i przypominam sobie, jak czytałam coś o tym, że niektóre kształty chmur zwiastują burzę. Zastanawiam się, czy rzeczywiście czeka nas burza i to w więcej niż jednym znaczeniu. – Jeden z moich ulubionych filmów opowiada o walce z apartheidem w RPA. Oparty jest na książce Bryce’a Courtenaya, The Power Of One – mówi Tom. Zanim zdążę mu odpowiedzieć, podchodzi do nas żebrak. Demonstrując swój głód i nieszczęście, pyta, czy nie mamy drobnych. Tom sięga do torby i podaje mu gruszkę. Robi to tak spontanicznie i naturalnie, że jestem pewna, że chodzi o szczerą życzliwość, a nie chęć wywarcia na mnie wrażenia. Marszczę czoło, uświadomiwszy sobie, jak łatwo wydaję sądy. Co to znaczy? Czyżbym sama przed nim coś udawała? Podczas gdy ja biję się z myślami, Tom wyjmuje z torby złożoną kartkę papieru. – Mogę ci coś przeczytać? – Jasne. Odchrząkuje i zaczyna czytać rozdział z książki, mówiący o tym, jak stereotypy na temat męskości nie pozwalają mężczyznom na okazywanie pokory, szczerości i przebaczenia. Dłoń mu lekko drży i choć nic z tego, co słyszę, nie jest dla mnie nowością, to jestem poruszona jego zachowaniem. Rodzi się we mnie jakaś pokrzepiająca pewność. Nie gramy tu w żadną grę. Chodzi o dobre intencje i szczerość. – Dzięki, że się ze mną tym podzieliłeś – mówię. – Dzięki, że wysłuchałaś – odpowiada poczerwieniały. Słońce chyli się już za nieboskłon, a cienie na trawniku wydłużają. – Muszę ci coś powiedzieć – mówię, gdy siadamy w barze sushi, niedaleko Sea Point. Ostatnie promienie słońca otulają zarys sylwetki Toma migotliwą aureolą pyłków i kurzu. Wiatr potrząsa rzędem palm po drugiej stronie ulicy. – Co takiego? – pyta Tom, kładąc sobie na talerz maki z awokado. – Od kilku lat piszę sztukę o przebaczeniu. Tom unosi brwi. – Nie mówiłam ci o tym wcześniej – dodaję – bo nie chciałam, byś pomyślał, że posługuję się tobą jak jakimś szczurem doświadczalnym. W zasadzie to skończyłam już ją pisać i nawet nie jest o nas. Tom przytakuje skinieniem głowy.

– Rany… cztery lata to szmat czasu. Widzę, że sporo myślałaś na temat przebaczenia. – Odkryłam wiele rzeczy. Wiesz, ludzie zawsze przepraszają, nie będąc tego nawet świadomi. Wpadamy na kogoś w supermarkecie i przepraszamy. Nadepniemy komuś na stopę w windzie i już przepraszamy. – Tak, ale „przepraszam” i „wybacz mi” to chyba nie do końca to samo, prawda? Wydaje mi się, że „przepraszam” ma dużo mniejszy kaliber. – Zgadzam się z tobą. „Przepraszam” to wersja dietetyczna. „Wybacz” jest zarezerwowane dla sytuacji, w których naprawdę wyrządzimy komuś krzywdę. Tom przytakuje i upija łyk piwa. – Chyba też miałam taki górnolotny obraz wybaczania, dopóki nie dowiedziałam się więcej o tym, jak naprawdę działa. Pewnego razu rozmawiałam z osiemdziesięcioczteroletnią staruszką i od tego czasu zupełnie inaczej na to patrzę. Powiedziała mi, że ludzie wybaczają tylko wtedy, gdy muszą. Tom spogląda mi w oczy. – Jak to…? Odkładam pałeczki. – Wyobraź sobie, że zatrzymujesz się na stacji benzynowej i obsługuje cię nieuprzejmy sprzedawca. Co zrobisz, gdy następnym razem zabraknie ci benzyny? Tom zastanawia się chwilę. – Chyba pojechałbym na inną stację – rzuca w końcu. – No właśnie. Bo masz wybór. Gdy ludzie mają wybór, to większość nie zdecyduje się na wybaczenie. Gdyby jednak to była jedyna stacja benzynowa w mieście, musiałbyś jakoś przejść do porządku dziennego nad tym incydentem, prawda? – No tak. – Gdy zrani cię ktoś z twojej rodziny, a w tobie narasta gniew, atmosfera w domu w końcu stanie się nieznośna. Dlatego właśnie ludzie zwykle starają się przebaczyć swoim najbliższym, bo alternatywa stanowi zbyt wielki koszt. Stację benzynową można łatwo zmienić, ale rodzinę już trudniej. Czasem najważniejszym czynnikiem nie jest bliska obecność krzywdziciela, ale głębokość rany. Jeśli jest bardzo bolesna, życie może zamienić się w piekło, nawet jeśli krzywdziciel jest setki kilometrów dalej. Co sprawia, że wybaczenie jawi się jako jedyne wyjście. – To by tłumaczyło, dlaczego potrafimy wybaczyć duże krzywdy, ale chować urazę za drobiazgi – mówi Tom w zamyśleniu. Czuję, jak rozpromienia mi się twarz – Tom rozumie, o czym mówię. – No właśnie. Na przykład nadal jestem wkurzona na koleżankę z szóstej klasy, która zarzuciła mi, że oszukuję w bingo, choć już wybaczyłam… Tom bacznie mi się przygląda, gdy szukam w głowie adekwatnego przykładu, by dokończyć myśl. Nagle uświadamiam sobie, że być może robi sobie

złudną nadzieję. – …inne rzeczy o dużo większym znaczeniu – dodaję pośpiesznie i wbijam wzrok w kieliszek z winem. Tom przytakuje skinieniem głowy i sięga po kawałek sushi. Nie wiem, czy na jego twarzy naprawdę maluje się zawód, czy tylko sobie to wyobrażam. Nagle chwila staje się jakby przezroczysta i prześwieca przez nią cała nasza przeszłość. – A skoro mowa o ważnych doświadczeniach, to na czym stanąłeś w swojej opowieści? – pytam, chcąc zmienić temat. – Pomyślmy… – Tom odkłada pałeczki i zastanawia się przez kilka sekund. – Przeprowadziliśmy się i poszedłem do szkoły średniej. W wieku piętnastu lat poznałem smak pierwszej miłości. Miała kręcone włosy i wielki talent do tańca i śpiewu. Wszyscy w szkole byli pewni, że zostanie profesjonalistką. Całowaliśmy się i pieściliśmy, ale nic więcej. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem eksperymenty z alkoholem. Na jedną imprezę chcieliśmy ze znajomymi wykraść alkohol od rodziców albo wymusić na naszych starszych braciach, by go nam kupili. Poszliśmy na odludną część plaży i rozpaliliśmy ognisko. No i zaczęliśmy pić… potem cała impreza przerodziła się w coś na kształt… orgii. – Orgii? – dukam, krztusząc się winem. – Trudno to wytłumaczyć, ale nagle wszyscy zaczęli się ze wszystkimi obściskiwać, niezależnie od tego, czy ktoś był ze swoją dziewczyną albo chłopakiem. Zapanował kompletny chaos. – A ty? – Ja się tak daleko nie posunąłem. To znaczy… całowałem się z dziewczyną, z którą mnie nic nie łączyło, ale w tym czasie moja dziewczyna całowała się z kimś innym, więc nie miałem poczucia, że jestem wobec niej nie w porządku. A przynajmniej tak to zapamiętałem. – No cóż, osobliwy przykład instynktu stadnego. – Tak, to była obłąkańcza noc, delikatnie mówiąc. Konsekwencje dla dziewczyn były inne niż dla chłopaków. My, faceci, wstrętnie się potem chełpiliśmy, kto posunął się najdalej, kto zaliczył najwięcej lasek i tak dalej. Nadaliśmy dziewczynom okropne przezwiska, które przylgnęły do nich na długi czas. Byliśmy z siebie strasznie zadowoleni. – No, oczywiście – rzucam pod nosem. – Chyba nie muszę ci mówić, jaki odruch we mnie to wywołuje, gdy słyszę, że uprawianie seksu z dziewczyn robi dziwki, a z chłopców prawdziwych mężczyzn. – Absolutnie się z tobą zgadzam. Ja jednak cały czas byłem jeszcze prawiczkiem. Do czasu aż poznałem pewną dziewczynę. Była szczupła, dużo biegała i w pewnym sensie była niespokojnym duchem jak ja. Byliśmy razem przez półtora roku, ale przez cały czas utrzymywała się między nami jakaś obcość. Choć spędzaliśmy razem czas, nie wytworzyła się między nami bliskość. Chciałbym móc

powiedzieć, że nasz pierwszy raz był piękny i romantyczny, ale tak nie było. Szczerze mówiąc, było dość… niezręcznie. Byliśmy w domu kolegi, piliśmy trochę. Szamotaliśmy się w ciemnościach, żadne z nas nawet porządnie się nie rozebrało. Po prostu podwinąłem jej sukienkę i ściągnąłem spodnie. Nie umiałem się obchodzić z prezerwatywą i nie wiem, jak mi się to udało, ale założyłem ją odwrotnie. Chyba dla nas obojga było to okropne doświadczenie… Słuchając, zastanawiam się, czy w moim odczuciu wolno mu używać słowa „okropne” na określenie tego, co zaszło za ich obopólną zgodą. Zastanawiam się, czy gdyby kiedykolwiek doświadczył prawdziwego koszmaru podczas seksu, inaczej by opisywał to doświadczenie. Tom upija łyka drinka i podejmuje opowieść. – W ostatniej klasie szkoły średniej nadarzyła się okazja, bym wyjechał za granicę na wymianę studencką. Zgłosiłem się do programu i przydzielono mi miejsce na Jamajce. Moi znajomi zzielenieli z zazdrości. Ale potem okazało się, że mam za dużo lat, by zmieścić się w systemie edukacyjnym Jamajki. Zamiast tego zaproponowano mi Rosję, ale moi rodzice, podobnie jak dyrektor szkoły, uznali, że to za duże ryzyko, bo byłbym pierwszym uczniem, który tam pojedzie. W końcu dostałem broszurkę ze zdjęciami ośnieżonych gór i krępych koni i informację, że Islandia to jedyna dostępna opcja. Zastanawiam się, kim bym dzisiaj była, gdyby Tom zamiast na Islandię pojechał na Jamajkę albo do Rosji. Kto byłby moją pierwszą miłością? Na kogo bym wyrosła? Tom wyrywa mnie z zamyślenia. – Dostałem list od islandzkiej rodziny, u której miałem zamieszkać. Zacząłem korespondować z ich córką, wymienialiśmy się zdjęciami. Po przyjeździe do Islandii musiałem spędzić kilka dni na obozie szkoleniowym, zanim mogłem poznać moich gospodarzy – już nie mogłem się doczekać. Pod koniec obozu poszedłem na basen w Rejkiawiku. I zgadnij, kogo tam spotkałem. Ich córkę. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, jak zobaczyłem ją siedzącą nad wodą. No bo jakie było prawdopodobieństwo, że akurat oboje w tym samym czasie postanowimy pójść popływać? – Szczerze mówiąc, całkiem spore – stwierdzam z patriotycznym sarkazmem w głosie. – W Islandii mieszka tylko trzysta tysięcy ludzi, więc to dość prawdopodobne, że wpadnie się na basenie na kogoś znajomego, czy się tego chce czy nie. – Tak czy inaczej, zdobyłem się na odwagę i do niej podszedłem. Śmialiśmy się z tego zbiegu okoliczności i chwilę gawędziliśmy, a potem się pożegnałem i udałem pod prysznic. Byłem trochę zestresowany, bo nie przywykłem do paradowania z gołym tyłkiem między nagimi mężczyznami. Ponieważ nie rozumiałem tabliczek na drzwiach i denerwowałem się, że znowu będę musiał się

rozbierać, niechcący wszedłem do pryszniców dla kobiet i kogo tam zobaczyłem? Moją „przyszywaną siostrę”. Nago. – Nie… – rzucam w przerażeniu. – Na szczęście mnie nie zauważyła, więc nie musiałem się martwić, że ją upokorzyłem. Ale jak twoim zdaniem miałem się czuć następnego dnia, witając się z moimi gospodarzami? „To ja, Tom, uczeń z wymiany, co to jeszcze się do was nie wprowadził, a już widział waszą córkę nago”. Oboje chichoczemy, wyobrażając sobie tę niezręczną sytuację. – Goszcząca mnie rodzina to byli wspaniali ludzie. Troskliwi i ciepli. Miałem wielkie szczęście, że do nich trafiłem. Zabierali mnie na wycieczki, wspólne kempingi. Poznali ze wszystkimi dziadkami, wujkami i kuzynami. Pomagali mi w nauce podstaw islandzkiego, w końcu nawet zabronili posługiwania się angielskim w domu. Nadal mam na ścianie ich zdjęcie. Bardzo mi ich brakuje. – A zatem toast za wspaniałe rodziny! – mówię, podnosząc kieliszek. – Ich zdrowie! A potem w szkole poznałem ciebie – rzuca Tom znad krawędzi kieliszka. – Nigdy nie zapomnę, jak zgłosiłem się do szkolnego przedstawienia i zobaczyłem cię po raz pierwszy. Skakałaś ze sceny i miałaś na sobie ten czerwony sweter, który tak mi się podobał… – …należał do mojego taty – mówię. Tom wbija we mnie wzrok i po wyrazie jego twarzy widzę, że sweter stracił wiele z uroku, którym się zapisał w jego pamięci. – Należał do twojego taty? – Zbiegł się w praniu – wyjaśniam, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Tom wzrusza ramionami. – Twoja kolej. Podejmuję opowieść o moim życiu w punkcie, w którym wróciłam ze Szwecji do Islandii. – Jak się można domyślić, moje ambicje, by wynagrodzić rodzinie wszystkie nieszczęścia, były prostą drogą do zostania perfekcjonistką. Gdy miałam jedenaście lat, moja dziewiętnastoletnia siostra zaszła w ciążę, co tylko dodało wszystkim trosk. Urodziła syna. Skończyło się na tym, że wychowywali go moi rodzice, kochając go tak samo mocno jak mnie i moje rodzeństwo. Choć to cudowne, że pojawił się w naszej rodzinie, to ta dodatkowa odpowiedzialność tylko wzmocniła moją determinację, żeby „wszystko naprawić”. Tom kręci głową i gwiżdże pod nosem. – Sporo na siebie wzięłaś… – Starałam się schodzić wszystkim z drogi. Miałam obsesję na punkcie ocen. Nigdy nie łamałam zasad, nigdy nie ryzykowałam, a gdy popełniłam nawet najdrobniejszy błąd, wpadałam w czarną rozpacz. Boże broń, żeby zdarzało mi się robić to, co większość nastolatków– nie paliłam ukradkiem papierosów na

przerwach, nie wracałam później niż o wyznaczonej porze. Między innymi dlatego rówieśnicy mnie unikali. Większość czasu spędzałam w samotności, na czytaniu książek i rzeczach wykraczających poza zainteresowania typowe dla mojego wieku. Na przykład uczyłam się run. Możesz więc sobie wyobrazić, jak niepodobne było do mnie to, że upiłam się na tym balu. Przez całe lata miałam potem potworne poczucie winy. Tom patrzy na mnie z empatią i jestem wdzięczna, że w żaden sposób nie próbuje jej komentować. Czasami to, że ktoś nas po prostu wysłucha, w zupełności wystarcza. – Bycie kujonką miało swoje plusy – dodaję, uśmiechając się na pewne wspomnienie. – Mogłam na przykład prowadzić pamiętnik tak, by mój brat nic z tego nie zrozumiał. A pisałam o tym, jak bardzo mi się podobasz. Runami. Gdy wychodzimy z restauracji, jest już ciemno, a Kapsztad spowity jest piękną nocną poświatą. – Pensjonat, w którym się zatrzymałem, jest niedaleko stąd – mówi Tom. – Może wpadłabyś na kawę? Waham się. Czy chcę być z nim sam na sam na jego terenie? Czy to przypadkiem nie jest niestosowne? – Możemy też posiedzieć w ogrodzie – dodaje Tom, jakby słyszał moje myśli. – Dam ci kurtkę, jak będzie ci chłodno. Z zimna mam już gęsią skórkę. Odsuwając na bok wątpliwości, przystaję na propozycję. Pensjonat znajduje się pół kilometra od mojego hotelu i otoczony jest białym murem z drutem pod wysokim napięciem. Wnętrze urządzone jest meblami z drewna i bambusa. Staroświecki kominek nadaje salonowi przytulności. – Ilekroć wracam wieczorem, znajduję na poduszce karteczkę z jakąś afrykańską mądrością. Z cytatem – mówi Tom z wyraźną przyjemnością. Dziękuję mu za pożyczenie kurtki, ale gdy tylko ją na siebie wkładam i wyczuwam na sobie zapach pierwszego mężczyzny, w którym się zakochałam, ogarniają mnie sprzeczne uczucia. W ciemności widać tylko zarysy foteli w ogrodzie. Zdumiona patrzę, jak wiatr targa wielkimi palmowymi liśćmi i smaga nimi w bambusowe ogrodzenie, jakby to były szmaciane lalki. Pośrodku ogrodu jest sadzawka z fontanną. Księżyc chowa się za chmurami, gdy siadamy na drewnianych fotelach. Ogród jest osłonięty od wiatru i ze zdumieniem patrzę na wielką kiść bananów bujającą się na drzewie nieopodal. – To wszystko wydaje się takie nierealne – mówi Tom. – Zwłaszcza to, że tu razem siedzimy. Przytakuję skinieniem głowy. – Przyznam, że jestem zdziwiony, że czujesz się tak swobodnie w moim

towarzystwie – rzuca, odwracając wzrok. Mój umysł pamięta, jak nagle, bez ostrzeżenia znalazł się na skraju przepaści. Nie mam ochoty zgrywać bohaterki. – Są takie chwile, że nie potrafię na ciebie spojrzeć. Szybko mijają. Ale zdarzają się. – Powiesz mi, gdy następnym razem przyjdzie taki moment? – pyta Tom, starannie dobierając słowa. – Tak. – Dziękuję. Bardzo mi na tym zależy. W oddali słychać zawodzenie jakiegoś przestraszonego zwierzęcia. – Dużo myślałam o tym, jak ważne jest życie teraźniejszością – mówię. – To, by pozwolić sobie po prostu być. Uświadomiłam sobie, że najgorsze w traumie jest to, że przykuwa cię do pewnego punktu w czasie i każe ci cały czas do niego wracać. Do tamtej fatalnej nocy, do tamtej konkretnej chwili. Choć zabrzmi to dziwnie, wiem, że dotyczy to nas obojga. Oczywiście, nie da się wymazać tego, co się stało. Ale być może uda nam się zyskać kontrolę nad naszymi podróżami w czasie. Zostać świadomymi podróżnikami, którzy robią tylko krótkie wycieczki do krainy przeszłości, po to by dokonać jakiegoś odkrycia albo wyciągnąć wnioski, zamiast być bezwolnymi ofiarami, które są tam zaciągane siłą, ilekroć coś w naszym otoczeniu przywoła bolesne wspomnienia. – Masz rację – odpowiada Tom, zatrzymując wzrok na pomarszczonej tafli sadzawki. – A skoro już na to zeszło, to chciałbym o czymś porozmawiać, Thordis. O tamtej nocy na Westman Islands, kiedy świętowałaś swoje urodziny. W dwutysięcznym roku. Pomożesz mi ją sobie przypomnieć? Wracam myślami do wypadu ze znajomymi na festiwal muzyczny na Westman Islands. Tom spędzał wtedy wakacje na Islandii i ponieważ znał kilka osób z mojej paczki, zabrał się z nami. Kończyłam wtedy dwadzieścia lat, czyli mogłam już legalnie spożywać alkohol. – Trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzenie dwudziestych urodzin niż festiwal na Westman Islands – mówię z bladym uśmiechem. Nie miałam pojęcia, jaka gehenna nas tam czeka. Tom dziwnie zbladł. – Pamiętam, jak byliśmy podekscytowani, ty, twoi znajomi i ja. Przywiozłem nawet swój kij do tańca z ogniem… – Kij do tańca z ogniem? – powtarzam z niedowierzaniem. – Ten kij, który podpaliłeś i którym wymachiwałeś nad głowami Bogu ducha winnych nieszczęśników siedzących na trawie, przywiozłeś aż z Australii? Byłam pewna, że przytargałeś z lasu jakąś gałąź! – Na festiwalach w Australii są bardzo popularne – odpowiada Tom, zmieszany. – Zrobiłem go sobie już wcześniej… i wydawało mi się, że całkiem

dobrze mi z nim idzie. Chyba chciałem zrobić na tobie wrażenie. Ale wypicie dużych ilości wódki raczej mi w tym nie pomogło. Z gardła dobywa mi się pusty śmiech. – No cóż, wrażenia były na pewno niezapomniane. Przez pół godziny rozmawiałam z policją, żeby cię nie aresztowali. Powiedziałam im, że jesteś pijanym obcokrajowcem, który nic nie rozumie, i że dopilnujemy, byś już więcej nie szalał tej nocy. Tom odwraca wzrok. – Pamiętam, że nie marnowałem czasu i od razu złamałem tę obietnicę. Przy pierwszej okazji od ciebie uciekłem. Mam jednak luki w pamięci. Nie jestem pewien chronologii… Zbiegałem z jakiegoś zbocza, upadłem i uderzyłem się w głowę. – Straciłeś przytomność. – Naprawdę? – Tom kręci głową z niedowierzaniem. – Chryste… – Zabraliśmy cię do namiotu ratunkowego. Nie dałeś rady iść sam, więc razem z koleżanką musiałyśmy cię prowadzić pod ramię. Wszystko to trwało półtorej godziny, czekanie na lekarza, potem czekanie, aż zszyje ci rozciętą głowę. Moja koleżanka się poddała, ale ja zostałam i mimo odruchu wymiotnego patrzyłam, jak igła przebija się przez twoją skórę i cały czas ściskałam cię za rękę. Błagałam, żebyś się opamiętał i pozwolił mi zobaczyć chociaż końcówkę koncertu. Przerywam, by zaczerpnąć oddechu. Tom siedzi nieruchomo i wpatruje się w mrok. – Powiesz mi, co było potem? – szepcze. – Gdy tylko wyszliśmy z namiotu, wyrwałeś się i chciałeś gdzieś biec, pijany i zakrwawiony. Znowu musiałam cię gonić i pożegnać się z myślą o koncercie i udanych urodzinach. W końcu puściły mi nerwy. Wtedy po raz pierwszy powiedziałam to głośno: „Jak śmiesz mnie tak traktować? Po tym, jak mnie zgwałciłeś!”. Tom siedzi jak sparaliżowany i tylko kiwa głową. – A ja wtedy zacząłem krzyczeć, że chcę dla ciebie krwawić. Boże, na samą myśl aż mi się robi słabo. – Po prostu patrzyłeś na mnie ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy i potem prysnąłeś. W ogóle nie zareagowałeś na oskarżenie, które rzuciłam ci w twarz. Nie miałam już siły za tobą biec. Ale powiadomiłam strażnika. Znaleźli cię potem na plaży, przemoczonego i nieprzytomnego. Gniew i poczucie bezgranicznego rozczarowania, które naznaczyły początek trzeciej dekady mojego życia, wracają do mnie ze zdumiewającą gwałtownością. Patrząc z perspektywy czasu, wiem, że mój gniew służył czemuś ważnemu. Bez niego pewnie nie zdobyłabym się na nazwanie tego, co Tom mi zrobił. Spoglądam na niego. Mruży oczy, starając się przywołać to mgliste

wspomnienie. Brodzi po mętnych wodach wstydu, podczas gdy ja obserwuję go z brzegu. Znam ten schemat z naszej korespondencji i, szczerze mówiąc, mam go już dość. Owszem, zależy mi na tym, by Tom przyznał się do gwałtu, ale rozpamiętywanie pijackich melodramatów, które miały miejsce dużo potem, nie ma sensu. W ten sposób Tom tylko się nad sobą użala, korzy się i stawia mnie na piedestale, z którego wielokrotnie musiałam już schodzić. Brak mi do tego cierpliwości. Chyba wiem, jak przerwać ten zaklęty krąg. – No i co? – pytam bardziej szorstko, niż zamierzałam. – Myślisz, że tobie jednemu nie udała się jakaś impreza? Tom patrzy na mnie ze zdumieniem. – No cóż, na pewno mało kto kiedykolwiek wyszedł na takiego głupka jak ja tamtej nocy. To jeden z najczarniejszych okresów w moim życiu. – Nie bądź tego taki pewien – rzucam oschle. – Kiedyś na prestiżowej konferencji ukradłam osiem litrów alkoholu i wskoczyłam na golasa do basenu. Tom wbija we mnie wzrok. – Co takiego? – Skończyłam szkołę z wyróżnieniem i dostałam stypendium na studia w Stanach, razem z dziewięćdziesięcioma innymi utalentowanymi studentami z całego świata. Kilka miesięcy po rozpoczęciu studiów zostaliśmy zaproszeni na konferencję pokojową, organizowaną w eleganckim hotelu na Florydzie. Miałam dwadzieścia jeden lat i byłam na tyle naiwna, by sądzić, że na konferencji naprawdę będziemy zajmować się tym, jak zaprowadzić na świecie pokój. Przeczytałam wszystko, co się dało, na temat sytuacji w strefach objętych konfliktem na Środkowym Wschodzie i w Afryce. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że te wszystkie grube szychy, między innymi brat Busha i nigeryjski książę, pojawiły się tam tylko po to, by wzmocnić swoje powiązania biznesowe. Kwestia pokoju zamajaczyła tylko raz na horyzoncie, gdy zagraniczni studenci przebrali się w swoje stroje narodowe i odśpiewali Love Changes Everything Andrew Lloyd Webbera. Baronowie w tym czasie opychali się stekami. Byłam młoda, zbuntowana i wkurzona całą tą szopką. Skrzyknęłam kilkoro studentów, weszliśmy do baru i wynieśliśmy cały alkohol nad basen. – A jak się znalazłaś w nim nago? – No cóż, nie mieliśmy shakera ani kieliszków. Niektórzy nie mogli się przekonać do picia wódki prosto z butelki, bo jakkolwiek patrzeć, byli prymusami. No więc chciałam im pokazać, jak to się robi. Pociągnęłam kilka głębszych łyków, tak po islandzku. Nie był to najlepszy pomysł, zwłaszcza że nic tego dnia nie jadłam. Tak się wstawiłam, że uznałam, że czas przenieść imprezę do wody. Ponieważ parę godzin wcześniej się opalałam, miałam pod ubraniem kostium bikini. W końcu byłam na Florydzie, prawda? No więc, by dodać towarzystwu kurażu, zaczęłam opowiadać dowcipy i się rozbierać. Tak się zapędziłam, że zanim

się zorientowałam, zdjęłam z siebie wszystko, łącznie z bikini. Potem oznajmiłam, że impreza oficjalnie rozpoczęta, i wskoczyłam do wody. Nie rozumiałam, dlaczego nikt nie poszedł w moje ślady. Tom kręci głową i chichocze. – Najlepsze było to, że w ogóle nie pamiętam, jak wyschłam. Mam nadzieję, że nie wparowałam do sali konferencyjnej i nie poprosiłam któregoś z wielkich tego świata o ręcznik albo nie ściągnęłam ze stołu obrusa, by się nim wytrzeć. Tym razem Tom śmieje się w głos. W jego śmiechu pobrzmiewa ulga. – Tak więc nie myśl, że ty jeden zrobiłeś z siebie głupka po pijaku. Obcy ludzie ze wszystkich kontynentów widzieli mnie nagą – dodaję, upijając łyk wina. – Jakoś trzeba to sobie wybaczyć i żyć dalej. Tom potakuje skinieniem. – Dzięki, Thordis. – Nie masz mi za co dziękować. Nie zrobiłam tego dla ciebie. Zapewniam cię, że z własnej inicjatywy też potrafię wpakować się kłopoty. – Podnoszę kieliszek. – Wypijmy za to, byśmy już nigdy nie byli młodzi i głupi. – Tak, teraz będziemy już tylko głupi – mówi Tom ze szczerym uśmiechem. Popijamy wino, a ja ściślej opatulam się kurtką. – A skoro już o tym mówimy, to nazajutrz po moich urodzinach chodziłam po festiwalu cała rozwścieczona. Spotkałam koleżankę. Powiedziała, że przez ostatnie dwie godziny wysłuchiwała żalów jakiegoś nawalonego Australijczyka, który rozpaczał nad tym, jak to schrzanił sprawę ze swoją dziewczyną. Powiedziała, że nawet wytatuował sobie na kostce jej inicjały. Tom wbija we mnie zdumiony wzrok. – Żartujesz? – Parska śmiechem. – Naprawdę przez te wszystkie lata myślałaś, że wytatuowałem sobie twoje inicjały? Role się odwracają i teraz to ja czuję się zmieszana. – No nie wiem… Powtarzam ci tylko, co powiedziała. Tom kręci głową. – Po pierwsze, nie mam wątpliwości, że to ja byłem tym pijanym dupkiem, który dręczył twoją koleżankę. Co za koszmarny zbieg okoliczności! Po drugie, owszem, mam na kostce tatuaż, ale przedstawia ochronną runę Thurisaz. Wujek z rodziny moich gospodarzy podarował mi na pożegnanie wisiorek z Thurisaz. Po powrocie do Australii postanowiłem sobie zrobić tatuaż i akurat ten symbol miał wtedy dla mnie znaczenie. Czuję się pogubiona. – Ale… – zaczynam, jednak słowa więzną mi w gardle. – Gdy się nawaliłem na Westman Islands i urządzałem te dramatyczne sceny, pewnie wydało mi się, że runa kształtem przypomina twoje inicjały i niewykluczone, że uderzyłem w jakąś pijacką gadkę. Ale przysięgam, że pomysł

na tatuaż nie miał z tobą nic wspólnego. – I pomyśleć, że przez te wszystkie lata sądziłam, że gdzieś tam ktoś na kostce nosi moje imię – kwituję szorstko, odzyskawszy zimną krew. Oboje parskamy śmiechem. – Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem, a już na pewno nie było mi do śmiechu – wyznaje Tom. – Wstyd był zbyt wielki. Nie było dnia, żebym nie odczuwał strachu, że zostanę odkryty. Bałem się, że ktoś na Westman Islands nas podsłuchał. Albo widział mnie na tamtym balu bożonarodzeniowym i gdy napisałaś o tamtej nocy w swojej książce, dodał dwa do dwóch i skojarzył, że to o mnie chodzi. Najbardziej przerażała mnie myśl, że rodzina, która mnie gościła, dowie się, co robiłem, gdy mieszkałem pod ich dachem. Tom wzdraga się i wiem, że to nie zimno wywołało dreszcz. – Mówiłam ci, że nie zamierzam ujawniać twojej tożsamości. – Wiem. – W oczach Toma maluje się niepokój. – Ale mam wrażenie, że to tylko kwestia czasu. Pewnego dnia sekret wyjdzie na jaw i wieść poniesie się aż za oceany. Wyczuwam jego desperację i na chwilę daję się wciągnąć w czarną otchłań. – No to ich ubiegnij. Tom sprawia wrażenie kompletnie zdezorientowanego. – Tom, jeśli tak bardzo się boisz, że ktoś cię rozpozna, to weź sprawy w swoje ręce. Zamiast czekać, aż ktoś przełamie ciszę, przełam ją pierwszy. Nie żyj w cieniu strachu. Milczy, błądząc wzrokiem po drzewach kołyszących się na wietrze. – Gdy czytasz o ludziach, którzy żałują za swoje czyny i starają się zadośćuczynić za wyrządzone zło, to ich potępiasz? Myślisz sobie: „Rany, co za wstrętne kreatury!”? – Nie, raczej nie. – No właśnie. Czy nie mówisz wtedy w duchu, że każdy zasługuje na drugą szansę? Jeśli żałuje za swój błąd? – Chyba tak… – No to sam się tak zachowaj. Milczymy przez chwilę, pozwalając słowom wybrzmieć. Serce o mało nie wyskoczy mi z piersi. – Chcę ci o czymś powiedzieć… – dodaję, ale Tom mi przerywa. – Skoczę do środka po papierosa, dobrze? – rzuca przepraszającym tonem. – Jasne – odpowiadam, przygryzając wargę. Patrzę, jak wbiega po schodach i znika we wnętrzu budynku. Stwierdzam, że to zły pomysł. Na pole minowe lepiej chodzić z jasną, wypoczętą głową. Kilka sekund później dostrzegam w ciemności rozżarzony papieros. Tom wraca, zaciąga się głęboko i siada w fotelu obok.

– Co chciałaś mi powiedzieć? – pyta. – Już nic – odpowiadam najnaturalniej, jak potrafię. – Straciłam wątek… – Szkoda… – wzdycha z żalem. – Przepraszam, że ci przerwałem. – Wrócimy do tego później. – Rozprostowuję nogi. – Szczerze, to mam wrażenie, że już za późno i za zimno, żeby tak tu siedzieć. Przenosimy się do salonu, a nocny stróż wzywa mi taksówkę. Stoję na schodach dwa stopnie wyżej od Toma i zdaję sobie sprawę, że przez cały dzień wyprzedzałam go o dwa kroki – w centrum handlowym, w galerii, w restauracji… Jest to znamienne, niemal symboliczne, bo przez te dziesięć lat to także ja byłam prowodyrem i przewodnikiem. Mam nadzieję, że pod koniec tygodnia żadne z nas nie będzie już potrzebowało nawigacji. – Wyślij mi wiadomość, jak dotrzesz do hotelu, dobrze? – prosi Tom, gdy taksówka zatrzymuje się przed pensjonatem. Jestem tak pochłonięta rozmyślaniem o dzisiejszym dniu, że zapominam powiedzieć kierowcy, by włączył licznik. Pół kilometra dalej stajemy przed Ritzem i zmuszona jestem zapłacić czterokrotną cenę. Przekraczając próg marmurowego lobby, aż kipię z wściekłości. Dlaczego, do cholery, młode kobiety nie mogą sobie same wracać wieczorami, tylko muszą być skazane na nieuczciwych taksówkarzy? Mam ochotę rozwalić ten patriarchalny system maczetą. I to afrykańską, dziękuję za uwagę. Okazuje się, że patriarchat niewiele sobie robi z mojej furii, bo już po chwili jakiś łysy facet opiera się ostentacyjnie o bar, przy którym kupuję piwo. – Skąd jesteś, ślicznotko? – wrzeszczy mi do ucha. Ponieważ nie odpowiadam, wydziera się po raz drugi. – Pytałem, skąd jesteś! – Słyszałam, o co pan pytał – syczę lodowato. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałabym złożyć zamówienie. Łysy cham piorunuje mnie wzrokiem, gdy mijam go z podniesioną głową. Jeśli jakikolwiek facet wejdzie mi jeszcze dzisiaj w drogę, to pożałuje – rzucam w myślach, wciskając guzik windy. W pokoju panuje zaduch i wyczuwam woń pleśni. Wyjmuję z kieszeni telefon i piszę Vidirowi „Dobranoc”. Już mam go odłożyć, gdy zauważam nieprzeczytaną wiadomość: Wszystko okej? Tata. Rozpromieniam się. Mój tata pewnie nie jest zachwycony pomysłami swojej córki, ale nie jest mu obojętne, co się z nią dzieje. Piszę mu o wietrznej pogodzie, dobrym sushi i ładnych obrączkach. Wygląda na to, że zawarliśmy niepisane porozumienie, by nie wspominać o Tomie. Chwilę później przychodzi odpowiedź: To dobrze. Uważaj na siebie, kochanie. Tata. Szyba drży od podmuchów wiatru, a w mojej głowie kołaczą się natrętne myśli. Podchodzę do okna i spoglądam na rozmigotane miasto. Choć uczyniliśmy

postępy, nadal mamy z Tomem mnóstwo pracy. Najtrudniejsze rozmowy są jeszcze przed nami. Najważniejsze pytania nadal pozostają bez odpowiedzi. Siadam przy biurku i włączam laptop. Ile powinnam powiedzieć Tomowi o krzywdzie, którą mi wyrządził? Czy wybaczenie patrzy tylko w przód, w ogóle nie oglądając się przez ramię? Czy nie byłoby lepiej, gdyby Tom zajrzał pod dywan i zobaczył to wszystko, co przez lata tam zamiatałam? Cofam się myślami do czasu, gdy miałam siedemnaście, osiemnaście lat… Gdy po kolana brodziłam w bagnie nienawiści, wypowiadając wojnę tak zwanej „miłości”, która tak okrutnie sobie ze mnie zadrwiła. Nie potrafiłam wtedy dostrzec w czynie Toma znamion przestępstwa, ale dogłębnie odczuwałam jego destrukcyjne skutki. Nosiłam w sobie niezrozumiały gniew i nie wiedziałam, na kogo go skierować. Czułam ból, ale nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Niczego bardziej nie pragnęłam, niż pokonać wroga, a skończyłam, bijąc się z własnym cieniem. Życie wydawało mi się niedorzecznym żartem. Czułam się, jakbym wisiała na gzymsie na ostatnim piętrze wieżowca, przeklinając Wszechmogącego i prowokując go, by strącił mnie w dół. Chciałam odzyskać siłę, z której mnie okradziono. Miałam dość udawania bliskości wobec ludzi, których nie kochałam. Których nie umiałam kochać. Których nie wolno mi było kochać. Znieczuliłam się do tego stopnia, że straciłam poczucie rzeczywistości. Samookaleczanie stało się jedynym sposobem, by cokolwiek poczuć. Ciepłą strużkę życia. Wypływającą przez obsesyjnie liczone sekundy. Jedna, druga, trzecia… Wydobywam się spod ciężaru wspomnień, wzdrygając się na myśl, ile straciłam lat. Kładę palce na klawiaturze i niemal bezwiednie otwieram wiersz, który napisałam w moje osiemnaste rodziny, chwilę po przebudzeniu, czując się stara i zmęczona. Wtedy zrozumiałam, że podczas pierwszego skoku w krainę miłości nie otworzył mi się spadochron. Wielkimi czerwonymi literami wymalowałam żywy obraz mojego upadku – siebie leżącą na asfalcie, który posłużył mi za łóżko, przygwożdżoną ciężarem Toma. Brutalność wiersza uderza mnie tak mocno, że nie mogę złapać oddechu. Po policzkach ciekną mi łzy. Jasna cholera, to nadal boli. Kilka chwil później wyczerpana kobieta zwija się w kłębek na łóżku, wiatr powoli rozpędza jej zranione uczucia i w końcu kołysze ją do snu.

Z pamiętnika Toma, Piątek Zaparzyłem sobie mięty. Pachnie obłędnie. Siadam na jednym z trzcinowych leżaków stojących w czytelni, zadowolony, że znalazłem tak spokojne miejsce. Chciałem porozmawiać o wypadzie na Westman Islands, ale na samo jego wspomnienie odczuwałem palący wstyd. To, co pamiętam z tamtych dni, przywarło do mnie niczym smoła i niczym nie da się zmyć. Dlatego jednym z moich priorytetów na te dni była rozmowa z Thordis o tamtym weekendzie, by w jakimś sensie się z niego oczyścić. Teraz przynajmniej wydarzenia z nocy jej urodzin układają się w jakąś chronologię. Thordis dopowiedziała kilka rzeczy i rozwiązała kilka zagadek. Teraz picie wódki, taniec z ogniem, lodowata woda, krew, łzy i rozcięta głowa niczym elementy układanki wskoczyły na właściwe miejsce. Rozumiem, dlaczego uciekłem, gdy zaczęła na mnie krzyczeć. Tyle gwałtownych emocji. Udało mi się jednak zachować zimną krew. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie potrafiłem wyznać jej rzeczy, które sam pamiętam. Poprosiłem ją, by opowiedziała mi wszystko, co się wtedy zdarzyło, jakby ta noc była pustą kartą w mojej pamięci. Odniosłem wrażenie, że Thordis umyślnie szybko przeskoczyła do opisu własnych wybryków. Czemu się wtedy nie odezwałem? Być może dlatego, że moje własne wspomnienia są chaotyczne. Zmieszane. Nieuporządkowane. Nieistotne. Oto, co pamiętam: śmiech, gdy pijani próbowaliśmy rozstawić namioty na wietrze. Pierwszy zespół występujący na głównej scenie. Wielkie fioletowe okulary słoneczne Thordis. Picie z jednej butelki z jakąś zwariowaną dziewczyną w pomarańczowym kombinezonie. Pamiętam też następny dzień, gdy próbowałem poskładać wszystko w całość. Thordis chciała ze mną porozmawiać. Pamiętam, jak maszerowała przodem między rzędami zniszczonych przez wiatr namiotów, prowadząc nas w odludne miejsce na porośniętym trawą wzgórzu. Byłem spanikowany. „Cholera. Jest na mnie wściekła. Co takiego wczoraj odstawiłem?”. Usiadła i patrzyła prosto przed siebie. Chciałem jej spojrzeć w oczy, ale nie dała mi szansy. Usiadłem obok, splotłem dłonie za kolanami. Powoli odwróciła się w moją stronę i w końcu spojrzała na mnie. Pamiętam, że zdziwił mnie wyraz jej twarzy. Lodowato spokojny. Zdeterminowany. Wściekły. Powiedziała, że do tej pory nie wiedziała, co to nienawiść. – Ale teraz, Tom, nienawidzę cię. Czułem, że budzę w niej wstręt, i siedziałem ze spuszczoną głową.

Co takiego zrobiłem? Miałem dziury w pamięci. Wiedziałem, że musiało to być coś potwornego i że jeśli łączyła nas jakaś osobliwa więź, to teraz została zerwana. „Chcę uciec… Po prostu zwiać…” – myślałem. I tak właśnie zrobiłem. Zaczekałem, aż Thordis i reszta położą się w namiocie na popołudniową drzemkę. Gdy zasnęli, spakowałem ciuchy i pobiegłem na wzgórza. Stamtąd dostałem się na lotnisko i zwiałem. Jakoś kilka dni później kupiłem bilet i na dobre opuściłem Islandię. Pamiętam, że przez całe miesiące po powrocie do domu nie potrafiłem usiedzieć w miejscu – pijackie imprezy, prace w odległych miejscach. Wszystko, byle tylko zapomnieć. Osiągnąłem mistrzostwo w wypieraniu prawdy. Przed wyjazdem na Islandię w dwutysięcznym roku zdążyłem przemodelować przeszłość. Tak ją przewróciłem na nice, że nie musiałem już pamiętać tego, co zrobiłem Thordis ani przyznawać się przed samym sobą, ile zadałem jej bólu. Mój umysł w ogóle nie dopuszczał do siebie takich słów i skojarzeń. Nawet w samolocie nie przychodziło mi do głowy, że wracam tam, by zadośćuczynić za wyrządzone zło. Na Westman Islands, gdy do inwentarza moich win dołączyła tamta pijacka noc i jej konsekwencje, musiałem jeszcze surowiej cenzurować swoje myśli, dusząc w zarodku wszelkie przebłyski samoświadomości. Ten mechanizm wypierania działał dość sprawnie. To zresztą oczywiste – nikt przecież nie chce rozpamiętywać własnego wstydu. Poza tym dużo pracowałem, podróżowałem, surfowałem… i piłem. Byłem młody i sfrustrowany tym, czego dowiadywałem się o świecie. Dopiero gdy przypominałem sobie o Thordis albo o Islandii, tamten weekend wracał do mnie z destrukcyjną siłą, bo jednak gdzieś głęboko przechowałem te wspomnienia. Ależ selektywna jest pamięć. Czasem widzę w tym przejaw instynktu przetrwania, ale jakiś głos podpowiada mi, że to tylko podłe wygodnictwo, które nie zasługuje na usprawiedliwienie. Jakim byłbym teraz człowiekiem, gdybym potrafił zdobyć się na szczerość wobec samego siebie? Gdy w 2005 roku przysłała mi ten mejl, bez ogródek nazywając to, co jej zrobiłem, moja bałamutna konstrukcja zawaliła się niczym zamek z piasku podmywany przez morze. Wraz z tym listem zalała mnie fala prawdy. Wtedy to się tak naprawdę zaczęło… przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Zapragnąłem, by wszystkie te luki w mojej pamięci zapełniły się niezaprzeczalnymi faktami. Czuję się przytłoczony… Nawet filiżanka ciąży mi w dłoniach.

Ale przynajmniej wszystkie te odczucia powoli zaczynają się układać. Nie grzechoczą mi już w głowie niczym w zamkniętej na klucz skrzynce, Thordis pomogła mi je uporządkować. Teraz, gdy w końcu wiem, co wydarzyło się na wyspie, zażenowanie zelżało… przynajmniej do pewnego stopnia.

Dzień czwarty, 30 marca 2013 roku Spadam w bezdenną przepaść i ląduję we własnym ciele. Zapach jest obcy, materac sztywniejszy niż ten, do którego jestem przyzwyczajona. Unoszę głowę i otwieram jedno oko. Ach tak, Afryka. Tom. Cholera. Zapomniałam mu napisać, że dotarłam wczoraj bezpiecznie do hotelu. Sięgam po telefon. Okazuje się, że mam trzy nieprzeczytane wiadomości, z czego dwie właśnie od Toma. Niepokoił się. Przepraszam, zapomniałam dać Ci znać. Kretynka ze mnie. Wszystko u mnie w porządku. Minutę później przychodzi odpowiedź: Uf! Dzięki. Do zobaczenia niebawem. Nie chcę zastanawiać się nad tym, jakie to absurdalne, że kobiety mają powiadamiać mężczyzn o swoim bezpieczeństwie, podczas gdy to właśnie mężczyźni stanowią dla nich największe zagrożenie. Serce mi rośnie, gdy okazuje się, że trzecia wiadomość jest od Vidira. Cześć, Kochanie. Właśnie widzieliśmy najwspanialszą zorzę od lat. Kładę Julię spać. Trochę zarwaliśmy dzisiaj noc. Moglibyśmy jutro porozmawiać? Mam tu słaby zasięg, ale spróbujmy. Mam nadzieję, że dobrze się dzisiaj spisaliście z Tomem. To, co robicie, jest ważne i piękne. Myślę o Tobie. Mój ukochany Vidir. Mój najlepszy przyjaciel. Nie znam innego mężczyzny, który tak spokojnie zniósłby wyjazd swojej narzeczonej na drugi koniec świata z równie dziwną i nieprzewidywalną misją, jak moja. Odpisuję, że nie mogę się doczekać naszej popołudniowej rozmowy. Jest wietrzny sobotni poranek. Gdy wchodzę do jadalni, łysy brutal je właśnie śniadanie. Ignorujemy się nawzajem. O wpół do dziesiątej Tom staje w drzwiach Ritza. Macham do niego, wychylając się przez poręcz. Podnosi wzrok i mnie zauważa. – Dobrze spałaś? Zważywszy, że zasnęłam w pozycji embrionalnej z głową pełną posępnych myśli, postanawiam skwitować to pytanie jakimś banałem. – Nie mogę narzekać. A ty? – Dobrze, dziękuję. Obudził mnie czyjś śpiew. Okazało się, że to dostawca. Nie to, że nucił pod nosem, ale nadawał na całe gardło – mówi Tom ze szczerym uśmiechem. – Zauważyłem, że tutejsi ludzie są wyjątkowo rozśpiewani… To pokrzepiające… przydaje temu miejscu wyjątkowości. – Kontaktowałeś się ze swoją rodziną od czasu przyjazdu do Kapsztadu? – Napisałem esemesa do rodziców i dałem im znać, jak się sprawy mają – odpowiada. – A ty masz jakieś wieści od Vidira?

– Wyjechał z dziećmi na wieś oglądać zorze polarne. Życzy nam powodzenia. Uważa, że to, co robimy, jest piękne i ważne. Tom wpatruje się we mnie ze zdumieniem. – Naprawdę tak powiedział? – Tak. Mówiłam ci przecież, że wspiera nas z całego serca. – Jest niesamowity. – To kolejny powód, dla którego go kocham. A także to, że… nie jest pod moim wrażeniem. – Nie jest pod twoim wrażeniem? – Trudno to wytłumaczyć… Kocha mnie w taki przyziemny sposób… niezależny od zewnętrznych okoliczności. Odkąd jesteśmy razem, zdążyłam dostać kilka nagród, niektóre moje projekty zyskały uwagę mediów. Vidir cieszy się z moich sukcesów… ale nie robią na nim wrażenia. Jest dla mnie jak skała, na której mogę się wesprzeć, niezależnie od tego, czy odnoszę zwycięstwa, czy mam zły dzień. Tom kiwa głową ze zrozumieniem. – Pewnie zna siebie na wylot i dobrze się czuje we własnej skórze. – To prawda. Osiem miesięcy przed poznaniem Vidira przeżyłam trudne rozstanie. Gdy zaczęliśmy się spotykać, byłam w rozsypce, całe dnie chodziłam w rozciągniętych dresach. To, że Vidir miał dwójkę dzieci z poprzedniego małżeństwa, trochę mnie przerażało i nie od razu uporałam się z tymi obawami. Dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez mojego syna i pasierbic. Otwieram srebrny medalion, który noszę na szyi, i pokazuję Tomowi zdjęcie Vidira i dzieci. – Fajna brygada – mówi, patrząc z uznaniem. – Zawsze podziwiałem ludzi, którzy decydują się zostać rodzicami. Zamykam medalion. – Nic nie da człowiekowi powodu do rozkoszniejszego śmiechu ani do rozpaczliwszego płaczu. Nigel, tak samo elegancki i uprzejmy jak poprzednio, rezerwuje nam bilet na Robben Island na poniedziałek, czyli na pojutrze. Jego zdaniem najlepszy sposób na zwiedzenie Kapsztadu to całodzienny bilet na autobus wycieczkowy. – Kosztuje tylko ułamek tego, co zapłaciliby państwo za taksówki – przekonuje nas z uśmiechem. Wdzięczni za radę postanawiamy złapać następny taki autobus i prowadzić rozmowy, podziwiając miasto. Na zewnątrz wita nas silny podmuch wiatru. W dali miga nam piętrowy pojazd. Uznajemy, że należy iść w tamtym kierunku. – Moglibyśmy znowu zatrzymać się na plaży? – pyta Tom. – Jasne. Schodzę za nim po stopniach prowadzących na plażę. Uderza nas ostra woń

wyschniętych wodorostów, a ulicą przejeżdża kolejny autobus. – Przynajmniej wiadomo, że jeżdżą co kilka minut – rzuca Tom, wzruszając ramionami. Obie dłonie ma już pełne śmieci. Chcąc mu pomóc, podnoszę kilka puszek i plastikowych kubków, ale po chwili przestaję, bo czuję się z tym nieswojo. Wiele spraw leży mi na sercu i jedną z nich jest ochrona środowiska, ale nie ma potrzeby, bym akurat teraz udowadniała to Tomowi. Siadam na piasku i kieruję wzrok na postrzępione chmury. Po chwili przysiada się Tom. Twarz ma zroszoną wodą. – Chcesz zobaczyć mój tatuaż? – pyta. – Masz na myśli mój tatuaż? – rzucam z ironicznym uśmieszkiem. – Bardzo śmieszne. – Podciąga nogawkę i pokazuje mi czerwono-żółtą runę z czarną obwódką. Literę Thurisaz. – A to co? – pytam, wskazując na okrągły tatuaż nad runą. – To z drugiego wypadu na Islandię. Miałem wtedy taki głupi pomysł, by z każdego kontynentu, który odwiedzę, przywieźć tatuaż. Na szczęście szybko mi się odwidziało. Patrząc na pamiątki po islandzkich podróżach ozdabiające jego kostkę, uświadamiam sobie, że na mojej skórze również odcisnęła się przeszłość, choć w inny sposób. – Spójrz. – Pokazuję mu dwie blizny nad lewą kostką. – Sama to sobie zrobiłaś? – pyta cicho. – Tak – odpowiadam, a w duchu dodaję: To twój tatuaż, Tom. Tom wie. Nie tylko sam widział niektóre z moich blizn, gdy był na Islandii w 2000 roku, ale też wspominałam mu w listach o tym, że dokonywałam samookaleczeń. Była to dla mnie ostatnia deska ratunku, gdy okazało się, że nie potrafię głośno mówić o swoim gwałcie. Przez wiele lat pogardzałam dziewczyną, którą kiedyś byłam – za to, że robiła takie głupoty i się cięła – aż zdałam sobie sprawę, że największą głupotą jest potępianie tamtej zrozpaczonej nastolatki i osądzanie jej reakcji na traumę, jaką był gwałt ze strony mężczyzny, którego kochała. Przeprosiłam ją, wzięłam w ramiona, pogłaskałam jej farbowane włosy i zabandażowane członki i powiedziałam: byłaś pozostawiona sama sobie w bardzo trudnej sytuacji i radziłaś sobie, jak potrafiłaś. Teraz siedzę na południowoafrykańskiej plaży i opowiadam o swoich bliznach, jakby były częścią mojego ciała, tatuażem. A przecież tatuaż to po prostu zabarwiona zbliznowaciała tkanka. – Pamiętam taką dużą na goleni. – Tę? – pytam, podciągając nogawkę i odsłaniając ślad w kształcie migdała. – Tak. – Wygląda trochę jak oko – stwierdzam, przyglądając się znamieniu. – Robią

się bardziej widoczne, gdy jestem opalona. Przez chwilę siedzimy w milczeniu. Uświadamiam sobie, że oboje mamy wyżłobione na skórze inicjały tego drugiego. – W pierwszym mejlu, który mi przysłałeś, przyznałeś się do tego, co zrobiłeś, i napisałeś, że wolałbyś, żebym po prostu cię znienawidziła. Tom posępnie kiwa głową. – Szczerze mówiąc, były takie chwile, gdy czułam do ciebie tylko nienawiść. Pomiędzy czułymi wspomnieniami odkryłam warstwy zjadliwej palącej nienawiści. Ale okazała się zwodniczym sprzymierzeńcem, który zawsze obracał się przeciw mnie. W końcu znienawidziłam samą siebie za to, że tak przejmuję się kimś, kto mnie zniszczył. – Wracam myślami do kamyka, który mi dał. – Nienawiść jest jak ogromny kamień. Nic innego tak człowiekowi nie ciąży. – Jest jak toksyna. Z żalem jest podobnie. – Tom mruży oczy i spogląda w dal. – Kontaktowałem się z tobą przez cały ten czas w nadziei, że w jakimś sensie przyniesie ci to ulgę. Dla siebie nie liczyłem na wiele. Jak się pewnie zorientowałaś, samobiczowanie to moja pasja i przez całe lata musiałaś czytać o tym, że nie zasługuję na przebaczenie ani na miłość. Były takie momenty, że miałem ochotę wystawić rękę z miejsca mojej kaźni i wykrzyczeć: „To ja! To ja ją zgwałciłem i przyniosłem hańbę mojej rodzinie, proszę, uczyńcie ze mnie przykład!”. Może brzmi to teatralnie, ale czułem, że taki wyrok byłby adekwatny do mojej przewiny. Choć mieszkam na drugim końcu świata i nigdy nie zostałem skazany. Cholera, gdybym nie zdecydował się z tobą rozmawiać, pewnie nadal z powodzeniem wypierałbym przeszłość i włóczył po Australii, gdzie nie miałabyś szans mnie znaleźć. – Masz rację, mogłeś się ukrywać. Tak samo jak ja mogłam nie przyznać sama przed sobą, co mi zrobiłeś. Ale za dużo by mnie to kosztowało. Zaprzeczanie ma swoją cenę. – Zerkam na swoje blizny. – Kto wie, czy w ogóle bym jeszcze żyła – dodaję. Tom przytakuje skinieniem głowy. – Myślę, że zakatowałbym się tym kamieniem, gdybym nie przyjął twojej propozycji lata temu. Tamta chwila w kawiarni, list, który tam napisałaś… to było rozstrzygające. Tak dla ciebie, jak i dla mnie. Wszystko się wtedy odmieniło. Pozwalamy, by ta prosta, ale znacząca prawda wybrzmiała. Popijamy wodę z butelki, którą wyłowiłam z torby. Gdy przejeżdża trzeci autobus, spoglądamy na siebie i wywracamy oczami. – Chodź – mówi Tom i zarzuca plecak na ramię. Najbliższy przystanek jest przy Green Point Lighthouse – najstarszej latarni morskiej w RPA. Dalej jest już tylko otwarte morze. Wiatr obwieszcza, że wkroczyliśmy do jego królestwa, i wypuszcza na nas całą swoją kawalerię. Na szczęście po niedługiej chwili zatrzymuje się przed nami czerwony piętrowy

autobus. Kierowca wręcza nam słuchawki i całodniowy bilet w zamian za zgniecione banknoty. Cisza i spokój panujące w środku przynoszą ulgę, ale idę za Tomem na górę, gdzie hula wiatr. Na dole, wśród nasłuchujących obcych ludzi, nie mielibyśmy prywatności. Tom zajmuje miejsce przy poręczy. Gdy siadam obok, nasze kolana na chwilę się stykają. Tym razem przepływa po mnie fala gorąca. Szybko cofam nogę i przeklinam w myślach. Dlaczego nie możesz być jakimś obcym mi bandytą? – gorzko wołam w duchu. Dlaczego musiałeś być moją pierwszą miłością? Nie chcę się nad sobą użalać, staram się zdusić to uczucie w zarodku. Przemoc zawsze jest czymś potwornym, niezależnie od tego, kto się jej dopuszcza. A jedyna miłość, która ma dla mnie teraz znaczenie, to ta, która łączy mnie z Vidirem. Gdy w głowie tworzą mi się pełne sarkazmu rymy w rodzaju stranger – danger, Tom Stranger wyrywa mnie z zamyślenia. – Pierwszy raz w życiu zachowuję się jak typowy turysta – bąka pod nosem. Sądząc po historiach, jakie mi opowiadał, wycieczki w jego wydaniu to wędrówki po dziczy, kąpiele w rzekach, noclegi pod gołym niebem i spotkania z wilkami i niedźwiedziami. Oferty biur podróży, hotele czy – uchowaj Boże! – kiczowaty autobus wycieczkowy to nie jego bajka. – Nie martw się, kowboju – odparowuję. – Nikomu o tym nie powiem. Pasażerowie siedzący przed nami mają w uszach słuchawki i pochłonięci są opowieścią automatycznego przewodnika. Po cichu bawi mnie to, że ani ja, ani Tom nawet nie wyjęliśmy swoich z opakowania. – Moment równie dobry jak inne – mówi Tom, odwijając kartkę papieru, którą trzyma w rękach. Nagle wyjątkowo silny podmuch wiatru sypie nam w oczy żwirem. Gwałtownie podrywam się z miejsca, osłaniając twarz. Właściciele restauracji i barów rzucają się ratować krzesła, stoły i tablice, które tańczą z wiatrem po całej okolicy. – Ten wiatr… Jakby był zagniewany… – stwierdza Tom, odkładając list z powrotem do torby. Choć jestem ciekawa, co było w środku, nie komentuję – z szacunku do decyzji Toma. Wiem z doświadczenia, że czasem właściwa chwila pryska jak bańka mydlana. – Dużo o tym myślałam – mówię, patrząc na miasto spod zmrużonych powiek. – O gniewie. – Na przykład co? – Nigdy ci go nie okazałam. Tom czeka cierpliwie, aż w mojej głowie słowa ułożą się w zdania. – Od samego początku, już w pierwszym liście, który napisałam do ciebie osiem lat temu, mówiłam o tym, że zależy mi na zamknięciu przeszłości

i wybaczeniu. Ale to tylko część prawdy. Nie chcę robić z siebie jakiegoś niewzruszonego buddy, który bez najmniejszego wysiłku przechodzi od gwałtu do wybaczenia. Przeciwnie, dla mnie było to cholernie trudne i nieraz musiałam czołgać się na kolanach. Jeśli jednak naprawdę chcemy zamknąć tę ranę raz na zawsze, to nie powinnam cenzurować tych uczuć. – Jeśli mogę o coś prosić, to o to, żebyś niczego mi nie oszczędzała – mówi Tom cicho. – Tłumaczyłam sobie, że nie ma sensu szczegółowo opisywać bólu, który mi zadałeś, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Ale chyba gdzieś głęboko w środku takie podejście po prostu łechtało moje ego – byłam przecież taka dojrzała, w końcu mało kto umiałby powstrzymać się od rozpamiętywania tego, co się zdarzyło, od dłubania w ranach, od rozgrzebywania całego tego bałaganu. Ale tak naprawdę to jedna wielka bzdura. I tchórzostwo. – Urywam i patrzę na swoje odbicie w ciemnych okularach Toma. – W ten sposób wytworzyła się nierówna dynamika sił między nami, dająca przewagę mnie. Ja siedziałam na piedestale, a ty nurzałeś się w błocie. Mam już tego dość. Chcę, żebyśmy byli na tym samym poziomie. Z całym naszym na wskroś ludzkim zagmatwaniem. Tom przytakuje skinieniem głowy. – Zgadzam się. – A więc chcesz zobaczyć mój gniew, tak? – pytam cicho. – Tak – odpowiada Tom bez wahania. – Chcę. Nasze oczy się spotykają i czuję niepokój, jakby nagle w brzuchu otworzył mi się nóż sprężynowy. Szczerze mówiąc, nie wiem, dla kogo to będzie trudniejsze, dla niego czy dla mnie. Wzdragam się na myśl o trującej goryczy, która mnie zalała, gdy wieczorem czytałam swój wiersz. Właśnie dlatego musisz to zrobić, stwierdzam w myślach. Żeby w końcu przestało cię boleć. – Wysiądźmy już z tego autobusu – rzucam. – Idziemy zobaczyć słynną Long Street? – Jasne. Chętnie napiję się kawy. Ledwo wysiadamy z autobusu, podchodzi do nas sympatyczny chłopak i proponuje Tomowi trawę. Tom uprzejmie odmawia. Dwie minuty później natykamy się na upalonego rastafarianina. – Hej, stary, może trochę gandzi? – pyta z błogim uśmiechem. – Nie, dzięki – odpowiada Tom, nie zatrzymując się. – Kurczę – zwraca się do mnie. – Czy wyglądam na kogoś, kto pali trawę? Obrzucam wzrokiem jego długie włosy, zarost, hipisowskie buty. – Owszem – odparowuję. – Auć. Zabolało – rzuca Tom. – Niedobór kofeiny robi z ciebie zołzę. – Masz szczęście, że byłeś daleko, gdy rzucałam palenie. Chwilę później wchodzimy do małej kawiarenki. Z sufitowych belek zwisają

staroświeckie czajniczki i czuję się, jakbyśmy trafili na angielską popołudniową herbatkę. Zdążyłam się już pogodzić z myślą, że wypiję kolejną fatalną kawę, jakież jest więc moje zdumienie, gdy pierwszy łyk przenosi mnie do kofeinowego nieba. – Dobra, prawda? – pyta Tom, zerkając na mnie spoza krawędzi swojego kubka. – Boska. Zapamiętuję nazwę tego chwalebnego przybytku: Café Mozart. Idziemy dalej, z plastikowymi kubkami w dłoniach, i nagle świat staje się bardziej znośnym miejscem. Nawet wiatr jakby łagodnieje. Mamy wszystko, czego potrzeba, by snuć dalej nasze opowieści, stwierdzam w myślach. Żadne z nas nie chce podejmować historii w punkcie, w którym skończyliśmy, czyli na burzliwym okresie dojrzewania. Gdy mamy do wyboru upajać się tym ekscytującym miastem albo analizować naszą bolesną przeszłość, prokrastynacja wydaje się zrozumiałą, choć nieskuteczną reakcją. Otwieram usta, ale zaraz je zamykam, nie wiedząc, jak zacząć ten temat. Gdy już mam coś powiedzieć, obstępują nas natrętni handlarze oferujący kapelusze safari i figurki zwierząt ze złomu. Choć odgrywanie beztroskich turystów jest całkiem przyjemne, to nie odstępuje mnie świadomość, że w ten sposób tylko uciekamy od rozmów, które były celem naszego przyjazdu do Afryki. Gdyby tylko udało nam się znaleźć sposób… I nagle moje modlitwy zostają wysłuchane. Dostrzegamy go w tej samej chwili. Stajemy jak wryci. Przed nami wznosi się kościół. Naszej uwagi nie przykuwają łukowe okna ani eleganckie iglice, lecz napis widniejący na dwumetrowym jasnożółtym banerze: „Kobiety i mężczyźni są równi w oczach Pana. W czyim zatem imieniu mężczyźni dopuszczają się gwałtów?”. Przez chwilę oboje milczymy. Wstrzymuję oddech. – Znasz odpowiedź? – pytam, nie patrząc w jego stronę. – We własnym imieniu – mówi Tom ledwo słyszalnym głosem. – Każdy robi to wyłącznie we własnym imieniu. Czasami ratunek przychodzi z nieoczekiwanej strony. Dziesięć lat przed przyjazdem do Afryki Południowej wykryto u mnie nieprawidłowe tkanki, które mogły szybko przekształcić się w raka. Na szczęście mój system odpornościowy dał sobie z tym radę, ale te dziewięć miesięcy niepewności było horrorem. Było mi o tyle ciężej, że studiowałam wtedy teatrologię w Stanach, z dala od rodziny i przyjaciół. Rady w rodzaju „myśl pozytywnie” i „po prostu oddychaj” na nic się nie zdawały. Zadzwoniłam do ojca i poprosiłam, by puścił mi do słuchawki Duet kwiatów z opery Lakmé. Nie pytał dlaczego. Oddzwonił, gdy znalazł ten utwór. Mocno ścisnęłam słuchawkę, zwinęłam się w kłębek na podłodze nory, którą wtedy

wynajmowałam, i oddałam się w objęcia nieziemskiego sopranu, który ukołysał moją duszę ponadczasowym pięknem. Teraz, dziesięć lat później, pomoc nadchodzi pod postacią słów, które zdają się napisane specjalnie dla mnie i dla Toma – jakby Wszechmogący nas słuchał. Nie jestem osobą religijną, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś nam sprzyja, że ktoś pomaga nam pisać scenariusz, który doprowadzi nas do prawdy. – Chyba nie masz wątpliwości, że teraz musimy tam wejść? – Nie czekając na odpowiedź, przechodzę na drugą stronę ulicy. Pierwsze drzwi, które próbujemy otworzyć, okazują się zamknięte, ale wiem, że musimy się dostać do środka. Trzeba tylko znaleźć właściwe wejście. Wnętrze kościoła jest skromne. Kremowe ściany i jasnoszare framugi nadają mu przytulności. Siwy, tęgawy ksiądz w okularach lustruje nas nieprzeniknionym spojrzeniem. W powietrzu wisi coś niewypowiedzianego. Nagle zauważam, że na jednej z ławek śpi bezdomny. Cały swój dobytek ma w reklamówce upchanej między spuchniętymi i spękanymi stopami. Usta ma otwarte, a na twarzy maluje mu się błogi spokój. Słońce przesączające się przez witraż w oknie składa na jego policzku tęczowy pocałunek. Jest oczywiste, że śpi tu za zgodą księdza, który sonduje nas wzrokiem, chcąc wybadać, jaki mamy do tego stosunek. Czyż nie wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi?, mówię w myślach, uśmiechając się do duchownego. Z ulgą wymalowaną na twarzy odwzajemnia mój uśmiech. Mój towarzysz najwyraźniej ma wątpliwości, czy wolno mu przekroczyć próg domu Bożego. Waha się, ale ja idę prosto do jednej z ławek, siadam i zamykam oczy. Wystarczająco często chodziłam do kościoła w dzieciństwie, by znać obowiązującą tu etykietę. Odruchowo odmawiam modlitwę za pomyślność moich najbliższych. Modlę się też za Toma i proszę o przewodnictwo na najbliższe dni. Na końcu odmawiam też modlitwę za rodzinę Anene Booysen, dziewczyny, która ostatnio stała się symbolem okrutnej przemocy dotykającej dzieci i kobiety w Południowej Afryce. Oby znalazły w sobie siłę w tych ciężkich chwilach. Spokój tego przybytku udziela się także i mnie. Ogarnia mnie poczucie ogromnej wdzięczności za to, że znalazłam się we właściwym miejscu, we właściwym czasie, działając w słusznym celu. Choć nigdy nie wątpiłam w istnienie bezwarunkowej miłości, to miałam problem z nadaniem jej imienia. Dziękuję, mówię w myślach, dziękuję, Duchu Święty… dziękuję Ci, boska miłości, dziękuję Ci, Boże. Naraz słyszę muzykę. Otwieram szeroko oczy ze zdumienia. Chyba wyobraźnia płata mi figle! Czy to możliwe… Tak… to naprawdę się dzieje! Z kościelnych głośników zaczyna się sączyć Duet kwiatów z Lakmé w całej swej subtelnej wspaniałości. Cudowne soprany przeplatają się, jakby wiły na mojej głowie wianek. Z uśmiechem podnoszę oczy w górę i dodaję: …i dzięki za ulubiony kawałek.

Czuję, jak rozpiera mnie radość. Odwracam się w stronę Toma. Siedzi w ławce, obok mnie. Ma zamknięte oczy, a po policzkach spływają mu łzy. Magiczną chwilę później oboje wstajemy jak na komendę. Składamy księdzu nasze uszanowanie i wkładamy pieniądze do szkatułki z ofiarami. – Przepraszam, czy mógłby nam ksiądz powiedzieć, na jaką okoliczność wywieszono ten baner na zewnątrz? – pyta Tom. – To była wspólna decyzja kilku naszych duchownych. Wywiesiliśmy go dwa tygodnie temu, po zabójstwie Anene Booysen – odparł ksiądz. – Świeć Panie nad jej duszą. Wychodząc, zapalam świeczkę dla Anene. Tom robi to samo. W milczeniu patrzymy na płomienie. Gdy zamykają się za nami drzwi, bezdomny nadal pogrążony jest we śnie, nieświadom, że dwoje obcokrajowców przeżyło pod tym samym dachem tak cudowne chwile. Gdy wychodzimy na ruchliwą ulicę, świat wydaje się jakiś inny. Wiatr głośniej świszcze między wierzchołkami drzew, a promienie słońca wydają się cieplejsze, kiedy ma się otwarte serce. Żołądek też daje mi o sobie znać, nagle złowrogo burcząc. Chcąc przypieczętować moją nowo zrodzoną lojalność wobec Café Mozart, sugeruję, byśmy zjedli właśnie tam. Tom przystaje na moją propozycję i niedługo potem siedzimy już na drugim piętrze kawiarni, w której parzą najlepszą kawę w Kapsztadzie. Sympatyczna kelnerka poleca pieczone warzywa i kozi ser na żytnim chlebie, każde wypowiadane zdanie kończąc słowami „kochana”. Korzystam z jej rady. – Tamten baner na kościele… Brak mi słów… – mówi Tom, gdy dziewczyna znika na schodach prowadzących do kuchni. – I muzyka… – …przepiękna – dopowiada Tom ze szczerością płynącą z głębi serca. Nagle dociera do mnie, że znowu mówimy o sprawach bardzo osobistych w otoczeniu obcych ludzi. Odruchowo pochylam się nad stołem i ściszam głos. – To dziwne, jak od unikania tego tematu przeszliśmy do mówienia o nim wszędzie i przez cały czas. – Przypomina mi się nasza rozmowa o gniewie. – Nawet w podmuchach wiatru na dachu autobusu wycieczkowego. – Tak, ale tam i tak nas nikt nie słyszał. Wszyscy mieli w uszach słuchawki. Jak się nad tym zastanowić, to idealne miejsce na rozmowy na tematy osobiste. – Może i tak, ale pewnych rzeczy bym tam nie powiedziała. Przede wszystkim dlatego, że strasznie wiało i musiałabym krzyczeć – rzucam Tomowi wymowne spojrzenie. – Jeśli o mnie chodzi, mogłabyś powiedzieć wszystko. Tom najwyraźniej nie pojmuje, co mam na myśli. Przez chwilę po prostu na niego patrzę z niedowierzaniem. – Czyli nie przeszkadzałoby ci, gdybym wykrzyczała ci w twarz:

„Gwałcicielu!” na cały autobus? – wyparowuję w końcu. Tom z trudem łapie oddech, jakbym mu przyłożyła. Zszokowana własnymi słowami, zakrywam usta obiema dłońmi. Moje słowa zawisły między nami w powietrzu. Nagle oboje parskamy śmiechem. Wypływa z nas w sposób niekontrolowany, wyciskając nam z oczu łzy. – Nie wierzę, że to powiedziałaś – rzuca Tom między konwulsjami śmiechu. – A ja nie wierzę, że się z tego śmiejemy – wyjękuję, zanosząc się histerycznie. Świadomość, że śmiech jest tutaj nie na miejscu, tylko przydaje komizmu tej sytuacji. Gdy tylko nasze oczy się spotykają, wybuchamy rechotem. W końcu wychodzę do toalety, z nadzieją, że pomoże to nam się uspokoić. Po chwili wracam do stolika, nadal pociągając nosem, a Tom wydaje z siebie ostatni chichot. Za tą histeryczną reakcją stoją lata trudnych dyskusji. Tom do tego stopnia utożsamił się z określeniem „gwałciciel”, że przez długi czas nie był w stanie szukać pomocy, nawiązywać przyjaźni ani głębokich relacji. – No więc, jak już wiesz, przez pewien czas byłem tylko tym, co wtedy zrobiłem – mówi. – Nie potrafiłem o sobie inaczej myśleć. Etykietka „gwałciciela” tak do mnie przywarła, jakby to był mój zawód, widniejący tuż obok nazwiska, miejsca urodzenia i wieku. Podstawowy fakt definiujący moją rolę w świecie. Miałem ją przed oczami podczas rozmów z przyjaciółmi. Myślałem sobie: „No proszę, śmieją się razem ze mną, a nie wiedzą, że siedzą obok potwora”. Zaciskam zęby z irytacji. Między skruchą a użalaniem się nad samym sobą jest cienka granica. W moim odczuciu Tom kilkakrotnie ją przekroczył w swoich listach, oczekując, że będę się litowała nad tym, że jego człowieczeństwo poniosło porażkę. Współczucie Tomowi wydawało mi się absurdalne i nie na miejscu, a poza tym zawsze sądziłam, że takie samobiczowanie tylko przeszkadza ludziom w podjęciu konstruktywnych kroków. – Chyba wiesz, co myślę o tej mantrze: „Jestem wstrętnym gwałcicielem i potworem, który nie zasługuje na wybaczenie, przyjaźń i miłość” – kwituję. Tom uśmiecha się blado. – Wiem. Pamiętam, jak cię to irytowało i jak kazałaś mi skończyć z tym samobiczowaniem. Ale jak dobrze wiesz, takie samopotępienie może być jak ciepły koc, pod którym chcemy się schować. Zdałem sobie sprawę, że to emocjonalny schemat, od którego jestem uzależniony. Odgrywanie roli ofiary, nawet przy tobie. Mówienie o moich „problemach”, by skupić na sobie uwagę. Izolowanie się od bliskich, by móc do nich wracać i słuchać słów podziwu, jakim to jestem samodzielnym twardzielem. Ale przez cały czas unikałem odpowiedzialności za samego siebie, za swoje emocje i czyny. Odczułem ulgę, gdy w końcu rozpoznałem ten mechanizm i zacząłem go wykorzeniać. Podobnie jak

w przypadku narkotyków, miałem objawy odstawienia. „Opowieść o biednym Tomie” była dla mojego umysłu głównym punktem programu. Ale jestem nią już bardzo zmęczony. – Chyba mogłabym cię nazwać „gwałcicielem”, a przynajmniej „moim gwałcicielem”. Ale nie byłaby to prawda… cholera, nie oddawałoby to nawet ułamka prawdy o tym, kim jesteś. Bywało, że upijałam się do nieprzytomności. Ale nie czyni to ze mnie alkoholiczki. Zdarzyło mi się skłamać. Ale nie zrobiło to ze mnie kłamczuchy. Zostałam zgwałcona. Ale nie jestem ofiarą. Ludzie robią w życiu różne rzeczy, dobre i złe. Chodzi mi o to, że jestem osobą. A nie etykietką. Nie mogę pozwolić zredukować się do tego, co stało się tamtej nocy. Ty też nie możesz. Przerywamy rozmowę, bo właśnie przyniesiono nam jedzenie. Tom sprawia wrażenie zatopionego w myślach i gdy kelnerka odchodzi, czekam na jego odpowiedź. – Gdy natykam się na wszechobecne świadectwa wykorzystywania seksualnego, czy to słuchając w wiadomościach o kolejnym gwałcie zbiorowym na nastolatce, czy to widząc jakąś roznegliżowaną gwiazdkę na okładce pisma dla mężczyzn, czy oglądając serial komediowy z żartami o rohypnolu, czuję, jakbym sam wbijał sobie ostrze winy. W sam środek trzewi. Wiem, że to użalanie się nad sobą, w czystej postaci. I wydaje mi się, że i ja, i moje chciwe ego, upajamy się tym. I myślę, że masz rację, gdy mówisz, że jesteś kimś dużo więcej niż tylko osobą, której to się „przydarzyło”. Absolutnie się z tobą zgadzam. Jeśli jednak o mnie chodzi, to nic mi się nie „przydarzyło”. Miałem wybór. Zrobiłem coś strasznego, a teraz muszę się powstrzymywać, żeby nie postrzegać się wyłącznie przez pryzmat tego czynu. – Zdajesz sobie sprawę, co właśnie zrobiłeś? Tom posyła mi pytające spojrzenie. – Po pierwsze, wymieniłeś różne rzeczy, które pokazują, jak rozpowszechniona jest mizoginia i jej przejawy w postaci przemocy seksualnej, dowcipów o gwałtach i uprzedmiotowienia kobiet. Potem mówisz, że „nic ci się nie przydarzyło”. No cóż, tak się składa, że przydarzył ci się patriarchat. I nie tylko tobie. Nam wszystkim. Ale masz rację. Tamtej nocy miałeś wybór. Dokonałeś go sam. Nie sądzę, że przestępcy seksualni takimi się już rodzą. Gdyby to był jakiś wrodzony męski instynkt, wszyscy mężczyźni byliby potencjalnymi gwałcicielami. Już sam taki pomysł uważam za obraźliwy dla mężczyzn. Nie chcę wierzyć, że mój syn ma naturalne skłonności do przemocy seksualnej. Przeciwnie, sądzę, że urodził się bez systemu wartości i przekonań i moim obowiązkiem jako rodzica jest je w nim zakorzenić. Ale będzie formowany także przez zewnętrzne okoliczności. Odpowiedź na pytanie, dlaczego mężczyźni gwałcą kobiety, leży w kształcie struktur społecznych, w tym, jak się nawzajem traktujemy. Tamtej nocy czułeś, że

masz do tego prawo. Sam to przyznałeś. – Masz rację. Wyrastałem w patriarchacie. Australijska kultura jest nim w sporej części przesiąknięta. Do tego stopnia zaakceptowaliśmy uprzedmiotowienie kobiet, że nawet nie próbujemy go kamuflować, tylko otwarcie je eksponujemy na miejskich billboardach, w książkach dla dzieci, w języku, którym mówimy. Nie wiem, czy w mojej sytuacji wolno mi zrzucać odpowiedzialność na warunki społeczne. To ja sam dokonałem wyboru, by cię wykorzystać – to chyba już ustaliliśmy. Nie rozumiem tylko, jak mogłem podjąć tak okropnie samolubną decyzję, gdy autorytety wokół mnie nauczały o szacunku, odpowiedzialności i równości. Chodziłem do wspaniałych koedukacyjnych szkół i miałem tyle samo koleżanek co kolegów. Nie postrzegałem siebie jako kogoś, kto poniża kobiety. Owszem, bywałem niewierny w związkach. Ale nigdy nie patrzyłem na kobiety jak na mniej wartościowe istoty. Na pewno nie. Czy je uprzedmiotawiam? Być może zdarzyło mi się to w przeszłości. Chcę przez to powiedzieć, że choć dostałem wykształcenie i miłość i choć dorastałem wśród wielu pozytywnych wzorców kobiecości… byłem zdolny do gwałtu. – Tom kręci głową. – Wolę twój punkt widzenia, Thordis, naprawdę. Nie sądzę, że ludzie rodzą się gwałcicielami. Kiedy przychodzimy na świat, każdy z nas jest czystą kartką. Próbuję tylko zanalizować to krępujące uczucie, które mnie dręczy. Jest między nami różnica, Thordis. Ty nie jesteś ofiarą, nie można cię do niej redukować i jesteś daleka od takiego pomysłu. Jeśli jednak chodzi o mnie, to nadal czuję potrzebę, by identyfikować się jako ktoś, kto dopuścił się przemocy seksualnej… i nawet nie potrafię myśleć o tym w czasie przeszłym. Powiedzieć „byłem odpowiedzialny za zgwałcenie kobiety” wydaje się… jakieś niestosowne. Chyba jeszcze nie chcę zerwać z siebie tej etykietki. Pozwalam jego słowom wybrzmieć i postanawiam nie pytać o więcej. W końcu nie mam prawa pouczać Toma, jak ma postrzegać samego siebie. Po zapłaceniu rachunku zamawiamy kawę na wynos. Nie mogę sobie odmówić tej kofeinowej rozkoszy. – Mogę spytać, o czym myślałaś w kościele? – pyta Tom. – O tym, że czuję wdzięczność. Za moje zdrowie, za rodzinę, za tę wyprawę… za tę chwilę. A ty? – O tym, jak bardzo jestem szczęśliwy i wdzięczny, że… – Tom urywa, szukając odpowiedniego słowa – jesteś zadowolona, zdrowa i kochana… – Głos mu się załamuje i ze zdumieniem zauważam, że do oczu napływają mu łzy. Nagle dociera do mnie, że jego zdolność do wybaczenia samemu sobie jest sprzężona z moją zdolnością do bycia szczęśliwą pomimo tego, co mi zrobił. Przykrywam jego dłoń swoją. – Jestem. – szepczę. – Właśnie taka jestem. Tom ociera łzę i kiwa głową.

Między śmiechem a łzami jest cienka granica. Kiedy ma się szeroko otwarte serce, czasem stają się jednym. Znowu siedzimy w autobusie wycieczkowym, który, głośno sapiąc, toczy się po zboczu Góry Stołowej. Upajam się wspaniałą panoramą miasta, jaka się stąd roztacza. U wylotu Zatoki Stołowej na turkusowym oceanie kołysze się samotny statek. Autobus mija rząd masztów flagowych, które wyśpiewują głośną metaliczną pieśń. Przez ułamek sekundy dźwięk ten przechodzi w moich uszach w szczęk metalowego łóżka uderzającego o ścianę. Zerkam na Toma, ale chyba nic nie zauważył. Zastanawiam się, czy są takie zapachy, dźwięki i doznania, które także jego cofają do przeszłości? Czy jemu też czasem brakuje tchu? Im wyżej wjeżdżamy, tym większy wiatr. W końcu zmuszeni jesteśmy zejść na dół. Biorę głęboki oddech i zdobywam się na odwagę. – Minął już cały dzień, od kiedy przerwaliśmy opowieść o naszym życiu. W miejscu, gdzie zaczyna się najtrudniejsza część. Unikanie jej w niczym nie pomoże. – Racja – rzuca Tom ponuro. – Chcesz, żebyśmy teraz do niej wrócili? Czuję skurcz w brzuchu, ale odpowiadam. – Tak. Chcę. – No dobra. To do roboty – odpowiada Tom. Widzę, jak zaciska szczękę, jak drga mu podbródek. Wysiadamy z autobusu jakieś pół kilometra od Ritza. Wiatr porywa wzburzoną falę i ciska nią o piasek, drobne kropelki wyglądają jak cukier puder i mieszają się z burzą piaskową. Roześmiana kobieta próbuje utrzymać się w pionie, fotografuje ją koleżanka, pomarańczowa spódnica wydyma się na wietrze niczym żagiel. Nagle policzkuje nas zapiaszczona dłoń wiatru. Żywioły zaczynają szaleć, przerywając naszą rozmowę, a we mnie narasta gniew. Tom podobno chciał go zobaczyć. Powietrze między nami jest gęste od niewypowiedzianych słów i powstrzymywanych łez, szumi jak otaczająca nas połyskliwa zielona trawa. Zegar pokazuje siódmą, gdy kupujemy sobie po drinku w hotelowym barze i siadamy przy stoliku z widokiem na ogród, szykując się do trudnej rozmowy. Szyba w oknie głośno szczęka, a niekończący się strumień kelnerów i kelnerek przemierzających salę rozprasza mnie do tego stopnia, że w końcu proponuję: – Co ty na to, żebyśmy przenieśli się do mojego pokoju? Tom patrzy na mnie ze zdumieniem. – Jesteś pewna? Będziesz się czuła komfortowo? – Myślę, że łatwiej nam będzie rozmawiać na osobności. W miarę jak winda zbliża się do dwunastego piętra, w Tomie narasta niepokój. Ja przeciwnie – uspokoiłam się. Wychodzę z windy łagodna jak baranek. Teraz nie ma już odwrotu. Tom wsuwa ręce do kieszeni, podczas gdy ja szukam w torbie klucza. Gdy

kładę dłoń na gałce od drzwi, zamiast niej widzę białą plastikową klamkę z dziurką od klucza, która prześladuje mnie w snach. Wszystko we mnie milknie. Nie dość już majaków? – zapytuję sama siebie w myślach. Bez wahania przekręcam klucz. Tom wchodzi za mną do pokoju, rozgląda się i uśmiecha nerwowo. – Nieźle – stwierdza. – Siadaj, gdzie chcesz. Zrobię herbatę. Tom siada na skraju łóżka, a ja zajmuję się czajnikiem. Kątem oka zauważam, że Tom zamyka powieki, prostuje plecy, jakby się do czegoś przygotowywał. Gdy nalewam wrzątku do filiżanki, zaczyna ochrypłym głosem. – Tego wieczoru miałem na sobie złotą koszulę. Nie wiedziałem, że na Islandii trzeba się stroić na szkolne bale i nie miałem nic eleganckiego. Syn moich gospodarzy zabrał mnie do ekskluzywnego sklepu i pomógł wybrać koszulę. Ostatni krzyk mody. Spodnie w paski sprezentowała mi jego siostra. Tom przyjmuje filiżankę gorącej herbaty i przez chwilę się w nią wpatruje. – Pamiętam, jaki byłem podekscytowany gdy kupiłem bilet – podejmuje znowu. – Byłem z kumplami, Carlosem i Benem, gdy spotkaliśmy cię przed wejściem. Byłaś już nieźle wstawiona. – Po raz pierwszy spróbowałam wtedy rumu – mówię. – Nie umiałam pić alkoholu. Ani palić, choć pociągnęłam skręta, którego mi podałeś. Chciałam zrobić na tobie wrażenie. – Gdzieś mi się zagubiłaś, jak tylko weszliśmy do środka – podejmuje Tom. – Ruszyliśmy z Carlosem prosto na parkiet. Pamiętam, że czułem się tam szczęśliwy i beztroski. Potem ktoś mi powiedział, że źle się poczułaś i że jesteś w damskiej toalecie. Mój umysł odtwarza tę okropną scenę. Obejmuję sedes. Nową sukienkę mam poplamioną, włosy mokre. Strach i zdumienie, gdy konwulsje wyżymają moje ciało niczym ścierkę. Powtarzane raz po raz obietnice, że – o ile przeżyję tę noc – nigdy więcej nie będę pić ani palić. I rozpaczliwe pragnienie, by przyszła mama i mnie stąd zabrała. Schrzaniłam sprawę, mamo, przepraszam. Tom marszczy czoło. – Czułem się w obowiązku pójść i sprawdzić, co z tobą. Więc poszedłem do toalety i przeskoczyłem przez ściankę działową do twojej kabiny. Trzymałem ci włosy, gdy wymiotowałaś. O mały włos sam nie zwymiotowałem. Potem upadłaś na ziemię i leżałaś bez ruchu. Pamiętam, że cię stamtąd wyniosłem. Tom przerywa i odwraca wzrok. Zanim zdążę mu powiedzieć, jak byłam mu wdzięczna za to, że zjawił się tam niczym inkarnacja mojej matki i uratował mnie od niechybnej śmierci na łazienkowej posadzce, robi gorzką minę. – Potem nie chciało mi się już tobą opiekować. Zostawiłem cię z Benem. Leżałaś na krzesłach przed wejściem do toalet, a on się nad tobą pochylał.

Wróciłem na parkiet. Posyłam mu zdumione spojrzenie. – Myślałam, że zabrałeś mnie prosto do domu. Widzę, jak drga mu szczęka. – Myślałem tylko o tym, że to mój jedyny bal bożonarodzeniowy na Islandii. Byłem samolubny i wcale się o ciebie nie martwiłem. Potem zrobiło mi się głupio, że inny facet pilnuje mojej dziewczyny. No więc chwyciłem cię pod ręce i zatargałem na górę, wściekły, że muszę opuścić imprezę. – A ochroniarze, widząc, jak bezwładnie zwisam ci w ramionach, tocząc pianę z ust, zatrzymali cię i chcieli wezwać pogotowie, myśląc, że mam zatrucie alkoholowe. – Zapomniałem o tym szczególe, ale nie wątpię, że tak właśnie było – rzuca Tom cicho. – Żywo pamiętam tamtą cześć, bo przez chwilę myślałam, że ich posłuchasz – mówię, wbijając wzrok w kubek. – Że mama i tata odbiorą telefon ze szpitala i usłyszą, że ich szesnastoletnia córka trafiła tam z zatruciem alkoholowym. Wyobrażałam sobie, że dostanę szlaban do końca życia. – Ja już od trzech lat doskonale wiedziałem, co to znaczy przeholować z alkoholem. Widziałem swoich znajomych w różnych fazach upojenia alkoholowego. Byłaś nawalona, ale nie sądziłem, by coś ci groziło – mówi. – W każdym razie sparaliżowało mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie nawet mówić. Ale słyszałam wyraźnie, jak odmawiasz i nie chcesz wezwać pogotowia, mówiąc ochroniarzom, że mnie znasz i odwieziesz do domu. Tom przytakuje skinieniem głowy, dziwnie pobladły. – Taksówka była biała, teraz sobie przypominam. Podałem kierowcy twój adres… Pamiętam, jak próbowałem otworzyć drzwi, ale nie pamiętam, co wtedy z tobą zrobiłem. – Przerzuciłeś mnie sobie przez ramię, by w spokoju poszukać kluczy w mojej torbie. Tom unosi brwi. – Naprawdę? Jak worek kartofli? Potakuję. Tom przeklina pod nosem. – Pamiętam korytarz, buty na podłodze. Za wieszakami po lewej stronie były schody, prowadzące do kuchni i do mieszkania twoich rodziców. Twój pokój na prawo. – Urywa i przełyka ślinę. – Pamiętam, że cię rozebrałem. Ja też to pamiętam. Byłam wdzięczna, że zdjął ze mnie sukienkę ubrudzoną wymiocinami. Odczułam wielką ulgę, gdy ściągnął mi ze stóp szpilki. Złościłam się, że nie jestem nawet w stanie powiedzieć „dziękuję”. Nie rozumiałam, dlaczego zdejmuje mi także bieliznę. Dlaczego majtki? Po co?

Mięśnie mojego brzucha twardnieją, gdy przygotowuję się na cios. Tom wstaje, chodzi w tę i z powrotem niespokojnie, w końcu maszeruje pod ścianę naprzeciw łóżka. – Rozebrałem cię do naga. Pamiętam, że leżałaś pode mną na łóżku, goła. Po skosie… Nawet nie zdjąłem koszuli. – Tom milknie i zwiesza głowę. – Nie wiem, ile to trwało, ale na pewno długo. – Dwie godziny – odpowiadam głucho. – Położyłeś mnie tak, że miałam twarz na wprost budzika, który świecił w ciemności. Choć w głowie mi się przejaśniło, nadal nie odzyskałam władzy nad swoimi członkami, więc nie mogłam się przesunąć ani obrócić. Mogłam tylko liczyć sekundy, aż to się skończy. Wiatr za oknami żałośnie wyje. – Dwie godziny to siedem tysięcy dwieście sekund – dodaję. Tom zaczyna płakać. – Chciałbym umieć powiedzieć, dlaczego to zrobiłem, Thordis. – To, czyli co? – Zgwałciłem cię – odpowiada cicho Tom. Nie wierzę własnym uszom. – Co powiedziałeś? – Zgwałciłem cię. Jego słowa zawisły w powietrzu, ostre jak żyletka. Chciałabym wyciągnąć rękę i ich dotknąć. To, że przeczytałam jego wyznanie na papierze, to jedno, ale usłyszeć te słowa wypowiedziane głośno i prosto w twarz to zupełnie co innego. Nagle pęka we mnie jakaś tama i składam się wpół na łóżku. – Przepraszam – szepcze Tom. – Jesteś pewien, że tak chcesz to ująć? – pytam równie cicho. – Nie. Raczej: wybacz mi. Wybacz mi, że cię zgwałciłem, Thordis. Znajduję się w pokoju hotelowym w środku tropikalnej burzy, słuchając, jak szlochający mężczyzna wypowiada słowa, które chciałam usłyszeć przez pół życia. Słowa, których pragnęłam jak lekarstwa, kuli inwalidzkiej, antidotum. Wyobrażałam sobie tę chwilę, swoją reakcję i jak całym sercem je przyjmę. Zamiast tego jestem jak sparaliżowana, w ustach czuję niesmak, a w uszach szumi mi krew. – Przez cały czas miałam w ustach twoje cholerne włosy – odparowuję. – Do dzisiaj nie jestem w stanie znieść zapachu niektórych szamponów. Na myśl, że czyjeś włosy mogłyby dotknąć mojej twarzy, robi mi się słabo. – Ciskam słowa niczym pociski. – Nawet nie potrafię opisać tego bólu… Z początku naprawdę myślałam, że przerżniesz mnie na pół. Że moje ciało pęknie od krocza po pierś. Oto, co czułam. Powoli straciłam czucie między nogami, ale twoje cholerne kości biodrowe wrzynały mi się w uda. Masz pojęcie, jak to bolało? Jakby ktoś walił mnie pięścią przez dwie godziny. Miałam potem nogi po kolana w siniakach, przez

tygodnie, wiesz? – Łkam, wściekła i zbolała. – Cholera… Czy ty w ogóle o tym wiedziałeś? Tom rozpaczliwie zaprzecza ruchem głowy. – Wiedziałem, że to, co robię, jest złe, choć byłem tylko osiemnastolatkiem, który przed tobą miał tylko jedną kobietę. Boże, przecież nawet w wieku dziesięciu lat wiedziałbym, że to złe. Zgłębiałem moją duszę całymi latami, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że tak cię zdradziłem, Thordis – mówi i odwraca wzrok. – Przynajmniej to ci jestem winien. Ale nie znalazłem odpowiedzi. Nic nie wiem. – Nie miałeś dla mnie żadnego względu. Tak po prostu… Wziąłeś, co chciałeś. Tom spogląda mi w oczy. – Tak, chyba tak właśnie było. Wziąłem, co chciałem. – To mi wystarcza, Tom. Nie muszę dokopywać się niczego więcej. Pochylając się nad zlewem w łazience, ochlapuję twarz zimną wodą. Jestem wyczerpana jak po przebiegnięciu maratonu. Gdy wracam, Tom siedzi na podłodze. Ja siadam na łóżku. Przez dłuższą chwilę oboje milczymy. – Dwa dni później, gdy jeszcze nie byłam w stanie normalnie chodzić, przyszedłeś do mnie, by skończyć nasz związek. Ten gwałt był jak worek cementu u mojej szyi, a odrzucenie, które po nim nastąpiło, strąciło mnie z krawędzi w otchłań. Poszłam na dno szybko jak kamień. Wstyd i niezrozumienie sprawiły, że odizolowałam się od przyjaciół i rodziny, którzy myśleli, że po prostu po raz pierwszy w życiu mam złamane serce. Miałam błędne pojęcie na temat przemocy seksualnej i naiwne przekonania co do związków, więc nie potrafiłam nazwać tego, co mi zrobiłeś, gwałtem, choć doznałam obrażeń fizycznych i psychicznych. Tygodnie nieprzytomnego cierpienia przechodziły w miesiące, aż w końcu dotarło do mnie, że jeśli tak dalej pójdzie, to podetnę sobie żyły. Chcąc w jakiś sposób wyrzucić z siebie to, co czuję, napisałam obrzydliwie brutalny wiersz i odczytałam go na głos w klasie. Jedyny pozytywny skutek był taki, że dostałam dobrą ocenę. Jednej nocy, trzymając nóż na nadgarstku, zadzwoniłam na gorącą linię dla samobójców, ale powiedzieli, że kończą pracę i że mam zadzwonić później. W rozpaczliwym odruchu wołania o pomoc spróbowałam zwierzyć się mojej nauczycielce socjologii. Gdy zdała sobie sprawę, co chcę jej wyznać, otwarcie mi powiedziała, że to ponad jej siły. Zapakowała mnie do samochodu i zawiozła do gabinetu jakiegoś dziwnego psychologa. Tam potwierdziły się moje najczarniejsze obawy – że oszalałam. Przez całą pięćdziesięciominutową sesję nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. W końcu psycholog oznajmiła, że czas się skończył i zażądała zapłaty. Oddałam jej całe kieszonkowe, w autobusie płakałam ze wstydu i po powrocie do domu pocięłam sobie skórę na strzępy. Obejmuję się w talii i nachylam do przodu, zlana zimnym potem. Nawet

dzisiaj na to wspomnienie mam mdłości. Zapada długa cisza. – Nie pojmuję, jak w ogóle jesteś w stanie przebywać ze mną w jednym pokoju – odzywa się w końcu Tom. – Albo na mnie patrzeć. – Daj spokój. Nie uważam, że jesteś odpychający. Zawsze miałam o tobie wysokie mniemanie. Dlatego właśnie to, jak mnie potraktowałeś, bolało jeszcze bardziej. Tom wzdryga się, jakbym powiedziała coś niedorzecznego. – Nie chcę, żebyś mnie oszczędzała. Dość. Pokażesz mi swój gniew? Wracam myślami do wiersza, który poprzedniej nocy wprawił mnie w takie przygnębienie. Uruchamia to lawinę chaotycznych myśli. Czy mam prawo się tym z nim podzielić? Czy nie dość już bólu? I czego, do cholery, tak się boję? – Mój gniew? – pytam, jąkając się. – Nie wiem… Napisałam ten wiersz wiele lat temu. Dziś już się tak nie czuję. Ale są w nim rzeczy, które chciałam ci powiedzieć, gdy czułam się najpodlej. Tom czeka w milczeniu. – Nie będzie to miła lektura – ciągnę nerwowo. – Raczej brutalna, napisana przez wściekłą nastolatkę. Może to nie najlepszy pomysł. Bo głęboko w środku boję się, że osądzisz mnie za nienawiść, którą do ciebie czułam, po tym wszystkim, co oboje zrobiliśmy, by dojść do punktu, w którym jesteśmy. – Jeśli możesz mi go pokazać, to chciałbym go zobaczyć – mówi, cały czas patrząc mi w oczy. – Mogę? Nagle dociera do mnie, że chodzi tutaj o zaufanie. Pokazując mu ten wiersz, powierzę mu moje nieocenzurowane uczucia, do których jeszcze nikt nie miał dostępu. Oto dlaczego to takie trudne. I chcę zmierzyć się z tym lękiem z podniesioną głową, choć drżę na całym ciele. – Przeczytam go na głos, ale tylko raz. Żebyś nie mógł go zapamiętać i karmić nim w przyszłości swojego poczucia winy. Tylko raz. Rozumiemy się? Tom potwierdza skinieniem głowy. Drżącymi rękoma otwieram laptop i zaczynam czytać: Jak rozpostarta płachta, ze skórą napiętą tak, że każdy oddech przynosi ból, ściana z tyłu z siatką żył niczym otwarta dłoń podświetlona snopem światła. Szlam wyciekający z mojej pękniętej czaszki plami prześcieradło. JESZCZE KWADRANS, A POSTRADAM ROZUM, ten kawałek niemego mięsa u twoich stóp. Nikogo, komu można by się zwierzyć, mówienie tylko powiększa ból. Wiem, sam mnie przecież nauczyłeś: zaufanie jest perwersją. Ufałam ci ufałam ci ufałam ci ufałam ci ufałam ci… i oto z czym zostałam, i oto co teraz mam. Tylko ostrze, by zdrapać twój grzech z mojej skóry. Nie mogę się poruszyć, nie mogę się wychylić, by nikt nie mógł mnie

dotknąć, by nikt nie mógł mnie zobaczyć. Przestań, przestań, przestań, przestań, przestań, ZŁAŹ ZE MNIE, przygniatasz mnie. Zabezpieczyłeś się. Ciekawe, CO ZABEZPIECZY DZIEWCZYNĘ przed gwałtem na drugiej randce i czym jest bezpieczny seks, gdy jestem niczym żywa przynęta na haczyku. Jestem mała i słaba i zaraz zwymiotuję między moimi nogami DOKONUJE SIĘ MASAKRA. O czym myślałeś, gdy mnie ćwiartowałeś, gdy od łez piekły mnie skronie, gdy pękała mi skóra na czaszce? CZUŁEŚ SIĘ JAK MĘŻCZYZNA? Nie było ci dość dobrze, gdy ofiarowałam ci to z własnej woli? Wolałeś mi to wykraść? TAKI MIAŁEŚ PLAN? Spuchnięta, otępiała z bólu. Było ci dobrze? doszedłeś? Godzinę później już mnie tam nie ma. Nigdy więcej zdrady, nigdy więcej rozpaczy. Dźgasz mnie, ale mnie już tam nie ma. Rozpuściłam się jak śnieg, po którym depczesz. Odkładam laptopa i drżącymi palcami ocieram wilgotne policzki, nie potrafiąc podnieść wzroku na Toma. Nagle powraca dziwne wspomnienie – mój dawny współlokator niechcący wszedł w szklane drzwi od szafki. Zamiast stłuc się w typowy sposób, szyba rozbiła się na tysiące kawałków, zasypując cały pokój. Już miałam rzucić się mu na pomoc, ale zamarłam w pół ruchu. Nasz wzrok skrzyżował się, gdy ostatnie odłamki spadały na podłogę. Mężczyzna spojrzał na swoją nagą pierś. Nagle zaczął krwawić. W zdumieniu oboje patrzyliśmy, jak cały jego tors w jednej chwili zaczął mienić się od krwi broczącej z niewidocznych ran. Nerwica frontowa… Tom leży na podłodze skulony. Ja siedzę na łóżku, obejmując się za kolana. Ostra jak brzytwa przeszłość zawisła między nami w powietrzu i nie zdziwiłabym się, gdybyśmy nagle oboje zaczęli krwawić. – Dziękuję – mówi Tom głuchym szeptem. – Dziękuję, że mi to przeczytałaś. – Nie ma za co – odpowiadam cicho. – Potrzebowałem usłyszeć… co czułaś – Tom oddycha ciężko, wpatrując się w dywan. – Masz teraz Haflidiego. Masz Vidira. Znalazłaś szczęście, mimo tego, co ci zrobiłem. – Po twarzy znowu spływają mu łzy. – Dlatego wiem, że ta historia może mieć szczęśliwe zakończenie, Thordis. Instynktownie daję mu znak, by do mnie podszedł. Niezgrabnie gramoli się na łóżko. Uścisk jest sztywny, ale silny. Tom bierze głęboki oddech. Nagle uświadamiam sobie coś niesamowitego. – Słyszysz? – Co takiego? Spoglądam mu w oczy. – Burza się skończyła! Ryk wiatru, który towarzyszył nam od pierwszego dnia w Kapsztadzie, nagle

ucichł. Po drugiej stronie szyby spokojnie migocze miasto z rozświetlonymi arteriami. Tom uśmiecha się blado. – Jako dziecko wierzyłem, że potrafię sterować pogodą za pomocą uczuć. – I dopiero teraz mi to mówisz? Mogliśmy zakończyć tę burzę dwa dni temu! W miejsce huku wiatru pojawia się burczenie w brzuchu, które w końcu wygania nas z hotelowego pokoju i przywraca do teraźniejszości. W normalnych okolicznościach chciałabym się rozstać z Tomem i w samotności przetrawić to, co się dzisiaj wydarzyło, ale żadne z nas nic nie jadło i głód boleśnie daje się nam we znaki. Poza tym lepiej nie włóczyć się samotnie w obcym mieście po zmroku, choć ostatecznie uznajemy, że najprościej będzie wjechać windą do słynnej obrotowej restauracji na ostatnim piętrze Ritza. Miejsce to czasy świetności ma już dawno za sobą i tchnie zatęchłą elegancją. Kelner przepraszającym tonem informuje nas, że kuchnię zamknięto o dziesiątej, czyli kilka minut przed naszym przyjściem i proponuje stolik na jutro. Zerkamy na siebie z Tomem porozumiewawczo. Jutro jest Niedziela Wielkanocna i miło będzie ją celebrować z takim widokiem na Kapsztad. Kelner rewanżuje się, podając nam nazwę pobliskiej restauracji, która powinna być jeszcze czynna. – Nie powinnam żałować, że przeczytałam ci ten wiersz, prawda? – pytam, gdy siedzimy w bistro za rogiem. – Nie, ani trochę – odpowiada Tom, upijając łyk piwa. – Dlaczego pytasz? – Celem naszej wyprawy jest ugaszenie ognia. Więc nie chciałabym ci wciskać w ręce nowego pudełka zapałek. – Świetna metafora – uśmiecha się Tom. – Obiecuję, że nic z tego, co usłyszę w tym tygodniu, nie będzie zarzewiem nowego ognia. Dobrze by nam zrobiła zwykła gadka szmatka, rzucam w myślach, zerkając na Toma. Oboje wyglądamy, jakbyśmy przeszli drogę krzyżową. – Znasz grę Nigdy w życiu? – pytam, podnosząc wzrok znad krawędzi szklanki. Tom nie odpowiada, więc kontynuuję – Trzeba powiedzieć jakieś zdanie zaczynające się od słów „Nigdy w życiu” i jeśli któryś z graczy robił to, o czym mowa, upija łyk drinka. Jedynym minusem tej zabawy jest to, że często staje się polem do popisu dla erotomanów-gawędziarzy, ale jest dużo ciekawsza, gdy dotyczy innych tematów. – Chyba w to kiedyś grałem – mówi Tom. – Zaczynaj. – No dobra… Nigdy w życiu – wędruję myślami do małego chłopca, o którym nie zapominam nawet na chwilę – …nie kochałam kogoś tak głęboko, żeby pragnąć zmienić się dla niego na lepsze. Upijam łyka piwa. Tom zastanawia się chwilę, już podnosi szklankę do ust, gdy nachodzą go wątpliwości. – Sam nie wiem – mówi, opuszczając szklankę.

– W porządku. Twoja kolej. – Nigdy w życiu publicznie nie śpiewałem piosenki, którą sam ułożyłem. – Ja nie – rzucam, odsuwając piwo, ale po chwili sobie przypominam. – Moment! Śpiewałam piosenkę, którą sama napisałam, przed pięćdziesięcioma tysiącami ludzi, gdy przemawiałam na demonstracji z okazji Międzynarodowego Strajku Kobiet. No proszę! – Biorę solidnego łyka. – No dobra, teraz może w końcu i ty zamoczysz usta: nigdy w życiu nie miałam tatuażu. Tom pije łapczywie. Ja też. – Jak to? Masz tatuaż? – pyta ze zdziwieniem. – Nie pamiętasz? Zrobiłyśmy je sobie z moją najlepszą przyjaciółką latem dwutysięcznego roku w ramach prezentu urodzinowego. Tom mruży oczy. – Gdzie go masz? Jestem pewna, że Tom blefuje, bo doskonale pamięta tatuaż, który mam u podstawy kręgosłupa. – Lepiej, żebyś nie wiedział. – Ach, więc gdzieś w dolnych rejonach? – Rany… Naprawdę nie pamiętasz? – pytam, skonsternowana. Szczerze mówiąc, nie powinno mnie dziwić, że Tom go nie zapamiętał. Miał tylko jedną okazję go widzieć, kiedy wrócił na Islandię latem 2000 roku – rzuciłam się wtedy na niego w pralni i przygwoździłam go do ściany. Nie chodziło mi o seks; w wyrachowany, beznamiętny sposób chciałam zdobyć nad nim władzę, na powrót odebrać mu kontrolę, której mnie pozbawił cztery lata wcześniej. Gdy przypominam sobie gorycz, która kierowała moimi ówczesnymi posunięciami, robi mi się nieswojo, ale nie chcę niczego dać po sobie poznać. Jakby nigdy nic zatapiam widelec w kanapce z bekonem. – Nic dziwnego, że o tym zapomniałeś. Tamtego lata chyba w ogóle nie widziałeś mnie nagiej. Byliśmy do połowy ubrani, gdy… no wiesz, wtedy w pralni – mówię, gestykulując nożem, by nie musieć kończyć tego krępującego zdania. – Ależ oczywiście, że widziałem. Uprawialiśmy jeszcze seks pod prysznicem. I w łóżku na piętrze. I w samochodzie – Tom odpowiada ze spokojem, nie przerywając jedzenia, nieświadomy, że ze zdumienia szeroko otworzyłam usta. Czuję, jak na twarzy płoną mi rumieńce. Czy to możliwe? Mam tylko jedno mgliste wspomnienie z tamtej pralni, które zaliczyłam do zachowań nieprzemyślanych i impulsywnych – mściwa próba odzyskania cielesnej autonomii. Oprócz tego incydentu i utraty mojego dziewictwa nie mam absolutnie żadnych wspomnień, bym rozbierała się przed mężczyzną siedzącym naprzeciw mnie przy stoliku. A jednak nie wątpię, że to prawda. W panice przetrząsam archiwum pamięci, otwieram szafki, wywalam szuflady do góry dnem i wyrzucam z nich wspomnienia. Nie znajduję jednak nic

i pozostaję z poczuciem upokorzenia. Czy naprawdę jestem osobą, która uprawia seks, a potem nawet tego nie pamięta? No chyba że nie postrzegałam tego jako aktu seksualnego. Mój umysł odnajduje towarzyszącą mi wtedy emocję i ściera z niej kurz. Sekundę później widzę ją w całej okazałości – pragnienie, by zadać Tomowi ból. Odkrycie jest obezwładniające. Oto dlaczego mu wierzę, oto dlaczego nie zaprzeczam. Bo wiem, bo czuję, że chciałam zranić Toma tak mocno, jak on zranił mnie. I doskonale wiedziałam, co powoduje największe cierpienie. Sam mnie tego nauczył. – Wszystko w porządku? – pyta. Uświadamiam sobie, że od dłuższej chwili siedzę bez ruchu, nie tykając jedzenia. – Uwiodłam cię tamtego lata, bo chciałam złamać ci serce – słowa same wypływają mi z ust. Tom przestaje przeżuwać i spogląda na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy. – No cóż, jeśli faktycznie taki miałaś zamiar, to ci się udało. Patrzę na niego na wskroś stołu, na wskroś odgrywanych ról, na wskroś etykietek „krzywdziciel”/„ofiara”, na wskroś lat i kilometrów, które musieliśmy pokonać, bym zobaczyła właśnie to: odzyskałam władzę. To dlatego na Westman Islands aż iskrzyło w powietrzu. Odszukuję w myślach piedestał, który dla siebie zbudowałam, i podkładam pod niego ogień. Nie potrafiłam wznieść się ponad mściwość. Ostatnie wątpliwości co do tego, czy powinnam wybaczyć Tomowi, ulatują z dymem. Zemsta nie uzdrowiła ran i nie pozostawiła po sobie nic prócz fragmentów wspomnień, które przez pół życia starałam się zepchnąć w niepamięć. Po latach terapii i analizowania skutków gwałtu doskonale wiem, jak zespół stresu pourazowego potrafi wypaczyć pamięć. Jednak luki, jakie mam we wspomnieniach z tamtego lata, są szokujące. Mój umysł, który zwykle zachowuje się jak dumny kierownik gigantycznej, chaotycznej biblioteki, nie może się pogodzić z tym, że zagubił zapis tamtych tygodni. Pod szokiem kryje się coś jeszcze: pewność, że wszystko to miało miejsce. Moje ciało potwierdza to wyświetlającymi się sporadycznie kadrami palców, skóry, soli. Pocieszam się myślą, że pewnych rzeczy lepiej nie pamiętać. A niektóre lepiej przechowywać w cudzej pamięci. – Tom? Siedzimy na patio baru niedaleko Ritza. Jesteśmy wykończeni. Dochodzi północ i cały ten czas nie odstępowaliśmy się na krok, jakbyśmy szukali we wzajemnym towarzystwie pocieszenia – nigdy nie jest się przecież bardziej kruchym niż wtedy, gdy otwiera się przed kimś serce. Tom podnosi wzrok znad

zapalonego papierosa i spogląda mi prosto w oczy. – Tak? – Opowiedz mi o lecie dwutysięcznego roku. Waha się przez chwilę. – Naprawdę tego chcesz? – Tak. Pamiętam, że pracowałam w sklepie z odzieżą w centrum miasta. Pachniało w nim skórą. Mama i tata odnowili przeszkloną werandę. Wiele rzeczy pamiętam z tamtego lata, ale z tego, co zdarzyło się między nami, prawie nic. Oczywiście nie licząc Westman Islands. Skąd poleciałeś prosto do Australii. – Zastanawiałem się już wcześniej, czy powiedzieć ci coś więcej, skoro tak niewiele pamiętasz – mówi. – Ale uznałem, że lepiej nie. Nie chciałbym przywoływać niczego, co… mógłbym wykorzystać jako amunicję przeciw tobie. Nasze oczy się spotykają. – Nie oszczędzaj mnie. – Tym razem to ja proszę. Tom kiwa głową. – No dobrze. Kilka miesięcy przygotowywałem się do tej wyprawy… Wygląda na to, że opowieść będzie długa i bogata w szczegóły. Słucham w skupieniu, chcąc odzyskać utraconą pamięć, ale moją uwagę rozpraszają wspomnienia naszej rozmowy w hotelowym pokoju: Chciałbym umieć powiedzieć, dlaczego to zrobiłem… zgwałciłem cię. Rażą mnie niczym pociski. Tom właśnie opowiada o tym, jak oszczędzał pieniądze na zakup biletu. Próbuję skoncentrować się na ruchu jego ust, ale w czaszce dudnią mi echem słowa: Wziąłem, co chciałem. Tom relacjonuje, jak wsiadał na pokład samolotu, a mną wstrząsa kolejny dreszcz. Jego opowieść rozchodzi się w powietrzu jak dym z papierosa, którego trzyma w palcach. Mam mętlik w głowie i przeczuwam nadciągającą dysocjację. Rozpaczliwie chcąc zdusić ją w zarodku, wyrywam Tomowi papierosa i zaciągam się głęboko. Smakuje ohydnie, ale szok w postaci wdychanego w płuca dymu przynosi pożądany efekt i przywraca mnie do teraźniejszości. Tom wbija we mnie skonsternowany wzrok. – Przepraszam, Tom – mówię, kaszląc, i oddaję mu papierosa. – Dzisiejszy wieczór to jednak niedobry moment na tę opowieść. Możemy o tym porozmawiać jutro? – Oczywiście. Dzisiaj i tak już dużo przeszliśmy. Przytakuję i staję na chwiejnych nogach, zostawiając na stoliku nietknięty kieliszek wina. Tom odprowadza mnie do hotelu i żegnamy się pod latarnią przed lobby. Jadąc windą na piętro, czuję się, jakby potrąciła mnie ciężarówka. Ciągnik z emocjonalnym napędem na osiemnaście kół. Jest prawie pierwsza, gdy wsuwam się pod kołdrę. Przychodzi wiadomość od Vidira.

Wysłałem ci mejl. Śpij słodko, Kochanie. Jego miłość otula mnie jedwabistym kokonem. Szczęściara ze mnie. Zmęczona szczęściara, która przetrwała burzę, a teraz zasypia na miękkich zgliszczach.

Z pamiętnika Toma, Sobota Nie wiem, jak nazywał się ten utwór, który zabrzmiał, gdy usiedliśmy w ławkach, ale znam jego piękno i wiem, że już wcześniej byłem pod jego wrażeniem. Siedziała jakiś metr ode mnie. Zerknąłem na nią. Pochylone plecy, rozluźnione ramiona – sprawiała wrażenie odprężonej. Powiodłem wzrokiem dalej, na sklepienie, na witraż w oknie, potem na organy. Omiotłem spojrzeniem połyskujące filary i zatrzymałem się na widniejącym na wprost nas ołtarzu z ciemnego drewna. Postanowiłem, że będę go kontemplować, odsuwając wszystkie inne myśli na bok. Przebiegałem palcami po barwionym drewnie ławki. Wszystkie rozbiegane myśli ustały, a czas jakby się stopił. Skupiłem się na powolnym rytmie oddechu. Ogarnęło mnie poczucie, że znalazłem dom. Że jestem bezpieczny. Dźwięki splotły się w znajomą melodię i byłem zarazem całkowicie obecny w tej konkretnej chwili, jak i świadom historii, która nas tu sprowadziła. Słuchając tej pieśni, myślałem o Thordis i o tym, jak teraz żyje ze swoim partnerem i synem, pracą i projektami, swoim aktywizmem. Jest zdrowa i – na ile się zorientowałem – ma grunt pod nogami. Dużo się śmieje. Wiem, że czuje się kochana. Choć tak długo do siebie pisaliśmy, nie miałem pojęcia, w jakim jest stanie psychicznym po tym, co zrobiłem… Mój Boże, ma się dobrze… Dziękuję Ci. Podniosłem wzrok i poczułem, jak po policzkach spływają mi łzy. Wszystko to było tak majestatyczne i dojmujące, że zacząłem się zastanawiać, czy Opatrzność nie maczała w tym palców. Modlitwa i wzruszenie sprawiły, że siedziałem oniemiały, z poczuciem, że znalazłem się na właściwym miejscu. Choć zabrzmi to banalnie, wyszedłem stamtąd oczyszczony. Jakby lżejszy, jakby odważniejszy. Czułem, że wszystko jest tak, jak być powinno. Cieszę się, że byłem w takim nastroju, bo dzisiejszego wieczoru udało nam się dotrzeć pamięcią do tamtego balu bożonarodzeniowego. Do 17 grudnia 1996 roku. Z początku, wchodząc do jej pokoju, czułem się okropnie niezręcznie. Usiadłem i próbowałem się jakoś zebrać w sobie. Patrzyłem w dal, poza basen i latarnie uliczne w dole. Słyszałem, jak powoli nagrzewa się czajnik, ale bulgotanie wody zagłuszał wiatr dmący w szyby. Na zewnątrz szalała burza. Byłem wdzięczny, że oddziela nas od niej szyba, i uświadomiłem sobie, jak bezpieczni jesteśmy tu w środku. Czekałem teraz na jej gniew. Gniew Thordis. W autobusie spytała mnie, czy chcę go zobaczyć.

Szykowałem się na to. Siedząc tam, czułem, że czas na ostateczne odsłonięcie. Wcześniej stosowaliśmy różne środki ostrożności i bardzo uważaliśmy, by nie nadepnąć na emocje. Potrzebowałem jej gniewu. Cały czas świadomie i podświadomie próbowałem na niej wymóc, by mnie osądziła. Rozpaczliwie pragnąłem jej złości i potępienia, by mieć powód do dalszego samobiczowania. Na szczęście Thordis doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Przez ten tydzień nie opuszczało mnie wrażenie, że przewracamy głazy i szukamy pod nimi tego wszystkiego, co zostało przemilczane. Dzisiaj w nocy powiedzieliśmy sobie wszystko. Nie po to, bym odprawił jakąś zaległą pokutę, ale po to, byśmy wrócili tam razem. Była wstrzemięźliwa, jeśli chodzi o tę noc i jej skutki. Wiem, że w naszej korespondencji nie ujawniła wszystkiego, podobnie zresztą jak ja. Teraz jednak nastąpił moment, gdy opadły wszelkie filtry i osłony. Chwila, w której możemy w końcu być wściekli, odważni i wolni. Siedziałem tam, prostując ramiona, i próbując rozwiązać supeł, który zawiązał mi się w trzewiach. Zerknąłem na Thordis. Stała przy komodzie, wkładała do filiżanek po torebce herbaty. Była pogrążona w myślach; niemal mechanicznie nalała wody. Zastanawiałem się, czy czuje lęk, ale zdałem sobie sprawę, że była ponad nim. Dążyliśmy do tej chwili latami i nie miałem wątpliwości, że Thordis jest absolutnie przygotowana na to, przez co mamy razem przejść. W jej zachowaniu nie było nerwowości, tylko spokój, który trochę złagodził moje napięcie. Pomimo wiatru zrobiło się dziwnie cicho. Małe ceremoniały, które odprawialiśmy, podziałały na nas kojąco. Jeśli pozostały jakieś obawy, to wirujący na zewnątrz wiatr zabrał je ze sobą i rozproszył. Wiedziałem, że będziemy cofać się w historii, że za chwilę przeniesiemy się w czasy młodości, staniemy się szesnasto-, siedemnastolatkami. Szykowałem się, by wejść z nią do ciemnej jaskini, wiedząc, że ujrzę demony czające się w zakamarkach mojej duszy. Chciałem, żeby przemówiły, żeby się wytłumaczyły. Do czeluści jaskini spływały echem pytania „jak?”, „dlaczego?”, ale odpowiedź nie wracała, niezależnie od tego, jak głośno wołałem. Oczekiwałem objawienia, nowego spojrzenia. Chciałem udzielić głosu ciemności. Bez osłon. Bez amortyzacji. Bez uników. Zastanawiałem się, o co Thordis mnie zapyta. A potem wyzwoliłem się z tej emocjonalnej szarpaniny. Pomyślałem, że może nie chodzi o odpowiedzi. Może jedyne, co mam zrobić, to wysłuchać.

Przypomnieć sobie wszystko, co się da. Ujrzeć własną brutalność w całej jej ohydzie. Być może nie chodzi o to, co wyłoni się z ciemności, ale o to, by znieść ten widok. I świadomość, że to należy do mnie i że nie odnajdę spokoju, dopóki wołaniem będę się domagał odpowiedzi. Thordis mi wszystko opisała. Całe to okropieństwo. Sam pamiętałem tylko urywki z tamtej nocy. Jak leżałem na Thordis. Jej pokój. Teraz wszystkie fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce. Nawet to, jak z nią zerwałem następnego dnia. Wróciliśmy tam. Teraz… mam wrażenie, jakby wszystko się uprościło. Wziąłem, co chciałem. Wziąłem, co chciałem, i nie przejmowałem się tym, co po sobie zostawię. Dziś wieczorem powiedziała mi, co pozostawiłem. Wyrażał to jej wiersz. Słyszałem to w jej głosie, gdy go czytała. Oto twoja odpowiedź, Tom. W gniewie, z którym wypowiadała te krwawiące słowa. Teraz wiem, co zrobiłem, a to, dlaczego tak postąpiłem, ma mniejsze znaczenie.

Dzień piąty, 31 marca 2013 (Niedziela Wielkanocna) Oblicze mojej babci, po której noszę imię, rozpływa się wraz z powrotem świadomości. Gdy zastanawiam się nad znaczeniem tego snu, w głowie rozbrzmiewają mi echem słowa Toma: „Każdy robi to wyłącznie we własnym imieniu”. Siadam na łóżku i sonduję, czy mam psychicznego kaca po wczorajszych baletach emocji. Wygląda na to, że wyszłam z tego bez szwanku. Dzięki Bogu. Patrzę na miejsce na podłodze, gdzie Tom leżał skulony. Ciekawe, jak czuje się dziś, czy kamień w końcu spadł mu z serca? Myślę o nowych elementach układanki. O swoim odwecie. O tym, dlaczego nie wątpię w to, co opowiedział mi Tom – przez wstyd i traumę wyraźnie prześwieca towarzyszące mi wtedy uczucie. Zastanawiam się, czy w takim razie powinnam zakwestionować wiarygodność całego swojego archiwum pamięci, ale dochodzę do wniosku, że Tom był jedyną osobą w całym moim życiu, na której chciałam się w ten sposób zemścić. Byliśmy tacy młodzi, a nasz związek tak świeży, że wystawiliśmy się nawzajem na cały wachlarz uczuć i doświadczeń, od rozkosznych po odstręczające. Jeśli o tym pomyśleć, to wszystko, co wydarzyło się między mną a Tomem, stanowiło odchylenie od normy – w jedną bądź w drugą stronę. Biorę szybki prysznic, wkładam koszulkę na ramiączkach i rybaczki. Z radością stwierdzam, że palmy za oknem stoją prosto, oblane łagodnym słońcem. W jadalni czeka długi wężyk gości, przez co tracę pół godziny, które zamierzałam przeznaczyć na myślenie i pisanie. Cholera. Odkrycia i doświadczenia ostatnich kilku dni są zbyt cenne, by ich nie udokumentować, zanim wypaczy je pamięć. Z buzią pełną owoców biegnę do sofy stojącej przy lobby, otwieram laptopa i piszę aż do przybycia Toma. Wygląda na wypoczętego. Po wczorajszej nocnej rozmowie atmosfera między nami jakby się oczyściła. W pewnym sensie udało nam się bez szwanku przejść przez ogień, choć to jeszcze nie koniec naszej drogi. Uradowani, że w końcu wyszło słońce, postanawiamy wybrać się na słynną plażę Camps Bay, położoną dwie mile od Ritza. Wolelibyśmy pójść spacerem, ale czeka na nas stolik w restauracji, więc korzystamy z pomocy uprzejmego Roya, który podjeżdża pod Ritz i otwiera przed nami drzwi taksówki. W białej koszuli z krótkimi rękawami jest ucieleśnieniem profesjonalizmu. Pakujemy się z Tomem na tylne siedzenie, skąd po drodze podziwiamy linię brzegową. – Znowu obudził mnie śpiewający gazeciarz – mówi Tom, chichocząc. – Co za talent! Nagle uświadamiam sobie, że moje wnętrzności ścisnęły się w węzeł i że po raz pierwszy, od kiedy tu jestem, nie ma to nic wspólnego z przeszłością.

– Denerwuję się, że będę musiała przed tobą paradować w kostiumie kąpielowym – wyparowuję. – Nie ma sensu udawać, że jest inaczej. Jedyne, co w takiej sytuacji skutkuje, to wypowiedzenie tego na głos, obśmianie i życie dalej. Tom wbija we mnie skonsternowany wzrok. – Nie mogę powiedzieć, że brak ci szczerości, Thordis. Ale skoro już podniosłaś ten temat, to owszem, dla mnie to też stresujące. Roy Ucieleśnienie Profesjonalizmu udaje, że nie słyszał naszych zwierzeń. Posyłam mu pełen wdzięczności uśmiech, który odbija się w przednim lusterku. – No i co teraz? – pyta Tom. – Darujemy sobie tę plażę? – Nie ma mowy! Przeciwnie! Lęk prawie bez wyjątku maleje, gdy ubierze się go w słowa. Teraz możemy się z niego śmiać i żyć dalej. Tom potakuje skinieniem głowy, kąciki jego ust delikatnie unoszą się do góry. Chwilę później stajemy przed buzującymi życiem barami i kawiarenkami na plaży Camps Bay. Panuje tu zgoła inna atmosfera niż w pozostałych częściach Kapsztadu. Większość obecnych tu osób, sądząc po akcencie, to młodzi Brytyjczycy. I to najwyraźniej tacy ociekający hormonami, jeśli przyjrzeć się kiczowatemu tańcowi godowemu, który tu odstawiają. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i zatapiamy stopy w ciepłym piasku. Jestem niepocieszona, bo słońce schowało się za gęstymi chmurami, a niebo poszarzało. Z gęsią skórką na ramionach sięgam do plecaka po kardigan, który odruchowo spakowałam. – Co jest grane? Czy już nigdy nie zobaczymy tu słońca? – Niesłychane. Wydaje się, że świeciło tylko nad twoim hotelem – stwierdza Tom z drwiącym uśmiechem. – Innymi słowy właśnie zapłaciłaś komuś, by cię spod niego zabrał. – Przyjechałam do Afryki Południowej po sześciu miesiącach mroźnej islandzkiej zimy – rzucam przez zęby. – I co dostaję? Burzę i pochmurne plaże. Mimo to zdejmujemy buty. Moje stopy świętują wyzwolenie się z okowów sandałów, które obcierały mi pięty. Woda jest lodowata, co może wyjaśniać, dlaczego nie kąpie się nikt poza na oko dziesięcioletnią dziewczynką w różowym kostiumie. Tom z błyskiem w oku zdejmuje plecak. – Wchodzę. Chwila, w której ściąga ubranie, jest dokładnie tak niezręczna, jak się spodziewałam. Cała zesztywniała, odwracam wzrok i patrzę na góry. W krępujących sytuacjach zazwyczaj udaję, że robię coś w telefonie, więc sięgam po niego do torby, uznając, że natychmiast muszę się zaznajomić z ustawieniami panoramy w obiektywie. Po prostu sprawiaj wrażenie zajętej. Strzelając zdjęcie za zdjęciem, zaczynam rozumieć, dlaczego to pasmo górskie o licznych szczytach nosi nazwę Dwunastu Apostołów. Rozgardiasz na

plaży też wart jest uwiecznienia. Kilka dobrze ubranych par w średnim wieku zaległo na pomarańczowych leżakach i czyta niedzielną gazetę, zachowując do siebie odpowiedni dystans. Nieopodal muskularni faceci o bosych stopach grają w tenisa plażowego. Młoda ubrana na czarno kobieta trzyma za rękę posiwiałą staruszkę w kapeluszu i powoli prowadzi ją wzdłuż brzegu. Biorę głęboki oddech, doprowadzając się do porządku. Daj spokój, zachowuj się jak dorosły człowiek. Odwracam się w stronę oceanu. Ślady stóp Toma układają się w prostą linię prowadzącą do wody. Tom stoi do mnie plecami. Jego opalone, umięśnione ciało, w butelkowozielonej wodzie, na tle szarego nieba. Znowu gwałtownie odwracam wzrok, nie wiedząc, dlaczego czuję się tak skrępowana. Być może z powodu naszej wspólnej przeszłości, być może z szacunku do Vidira, być może dlatego, że Tom nie wie, że na niego patrzę. Nie wytrzymuje zbyt długo w lodowatej wodzie i niedługo potem stoimy oboje na suchym lądzie, w pełnym rynsztunku. Ruszamy na spacer plażą. Zatrzymujemy się przy wielkich głazach. Największe z nich są rozmiaru ciężarówki, wyrzeźbione przez wodę i wiatr. Ich szorstkie powierzchnie pokryte są szafranowym porostem. Ważące setki ton bloki skalne opierają się na absurdalnie małej powierzchni, wyglądają jak gigantyczny domek z kart. Przechodząc, podnoszę wzrok na stos głazów, które sprawiają wrażenie, jakby w każdej chwili mogły na mnie runąć. A mimo to mam pewność, że stanowią mniejsze zagrożenie niż jakakolwiek konstrukcja wzniesiona przez człowieka. – Czy to przypadkiem nie twoja kolej na snucie opowieści o życiu? – pyta Tom, spoglądając na skalne kolosy. – Ostatnio w twoim pokoju w hotelu to ja trzymałem pałeczkę. – Dobra. Zrobisz mi najpierw zdjęcie? Tom zgadza się, więc podaję mu telefon. Nie chcąc pozować, wspinam się na te skamieniałe dinozaurze jaja, onieśmielona spojrzeniem Toma padającym przez obiektyw i świadoma, że to zdjęcie na zawsze utrwali mnie taką, jaką on mnie w tej chwili widzi. Minuty później włazimy na spieczoną przez słońce skałę, skąd roztacza się doskonały widok na ocean. Niebieskawozielone wody i pasmo Dwunastu Apostołów, którzy obserwują nas znad zakrzywionego wybrzeża, stanowią widok zapierający dech w piersiach. – W wieku osiemnastu lat, po spędzeniu dwóch lat w szkole, w której się poznaliśmy, w końcu się poddałam – mówię, obejmując się za kolana. – Wspomnienia były zbyt bolesne. Przeniosłam się do innego college’u, gdzie dobrze mi się studiowało i gdzie poznałam ciekawych ludzi, z którymi mogłam palić papierosy na przerwach. Ale wszystkie te nierozwiązane sprawy coraz bardziej mnie przygnębiały i nie potrafiłam się wydostać ze spirali autodestrukcji. Podnoszę pierwszy lepszy kamyk, oceniam jego wagę w dłoniach, po czym

zrzucam go z klifu. – Powoli dochodziłam do przekonania, że jestem niedopasowaną społecznie wariatką. Zaczęłam więc szukać sobie podobnych wariatów. Ludzi, którzy z różnych powodów byli odszczepieńcami – uzależnionych od narkotyków lub emocjonalnie niezrównoważonych – mając nadzieję, że w ich towarzystwie poczuję się jak wśród swoich. Że poczuję się „normalna”. Czasami odnosiło to skutek. Moje zaburzenia odżywiania i samookaleczenia wyglądały dość niewinnie na tle narkomanii i prób samobójczych ludzi, którymi się otaczałam. W pewien sposób było to pocieszające. Kto by pomyślał, że normalność może być takim zbawiennym uczuciem? Tom przytakuje. – Pewnego dnia mama zobaczyła jednego z moich przyjaciół – podejmuję. – Potem powiedziała, że nie życzy sobie, bym się „prowadzała z ludźmi tego pokroju”. Musiałam ugryźć się w język, by nie odparować, że nie ma prawa osądzać moich znajomych na podstawie wyglądu, „bo zgwałcił mnie wzorowy student, który jadał z nami przy jednym stole”. – Zerkam na tego samego wzorowego studenta siedzącego teraz obok mnie. – Bez obrazy. – Nie obrażam się. Tom zawiesza wzrok na horyzoncie i przez chwilę oboje milczymy. – Mówiłem ci kiedyś o jednym z aspektów mojej osobowości, Thordis. Jestem pewien, że pamiętasz. O tym irytującym i samolubnym zapatrzeniu w siebie, które zdarza mi się, gdy czuję się zmęczony, przygnębiony albo gdy się niecierpliwię… Obawiam się go, bo wiem, że potrafi wziąć górę nad spokojem i racjonalnością. Jest to chwila, w której jestem nakierowany tylko na siebie, a moja frustracja dotyczy zwykle mnie samego albo okoliczności budzących moje zniecierpliwienie. To chyba dość naturalna reakcja emocjonalna. Mimo to nienawidzę tej obsesji na punkcie swojego ego, która bierze mnie w takich momentach we władanie. Przeraża mnie… bo chciałbym pozostać trzeźwy i mieć wzgląd na innych ludzi wokół mnie. Jeśli kiedyś mam z kimś dzielić życie, muszę w pełni nad sobą panować. Wiedząc, że Tom prawie przez pół życia analizował swoją złą decyzję i żałował jej, sądzę, że zna siebie lepiej niż większość ludzi. A jednak rozumiem jego wątpliwości. Po latach hodowania nienawiści do samego siebie i odtrącania bliskich osób trudno zdobyć się na troskę o innych i pozwolić im troszczyć się o nas. Oboje przekonaliśmy się o tym w dotkliwy sposób. Zatopieni w myślach i kołysani szumem oceanu mamy wrażenie, jakbyśmy byli zawieszeni w czasie. Gdyby nie rezerwacja w restauracji, z przyjemnością poddałabym się tej bezczasowości i spędziła resztę dnia na dryfowaniu od jednej refleksji egzystencjalnej do drugiej. Niechętnie zerkam na zegarek i przerywam ciszę. – Czas się zbierać. Jedzenie czeka.

– Skoro o tym mowa… – Ku mojej radości Tom wyjmuje z torby dwa pudełka czekoladek i jedno podaje mnie. – W końcu mamy Wielkanoc. Schodzimy z głazu, wsuwamy buty i wsiadamy do taksówki. – Powinnam włożyć sukienkę? – Myślę na głos, patrząc na sklepy z odzieżą i restauracje, które mijamy. – Ze względu na święto? – Nie wydaje mi się, by było to konieczne. To moja cała garderoba – mówi, obrzucając wzrokiem swoją bawełnianą koszulę w szkocką kratę i szorty. – Masz rację. Wyglądałoby, jakbyśmy byli na randce, prawda? – To też… – Cieszę się, że sobie to powiedzieliśmy – mówię. – Po prostu wypowiedz to na głos, obśmiej i żyj dalej. – Hasło dnia – kwituje Tom rozbawionym głosem. Gdy patrzy się na nie z obrotowej restauracji na dwudziestym pierwszym piętrze Ritza, potężne drzewa w dole wyglądają jak kwiaty brokułów. Nad stalowoszarym oceanem zawisły ciemne chmury, a kilka mil od brzegu czai się statek towarowy. Cel naszej jutrzejszej wyprawy – Robben Island – dumnie wyrasta z wód. Siadamy i składamy zamówienie. – Mogę coś zaproponować? – mówi Tom, starannie dobierając słowa. – Jasne. Co takiego? – Zainspirował mnie twój pomysł, by opowiedzieć sobie historie naszego życia. Co ty na to, byś zajrzała w głąb swojej duszy i spytała mnie, o cokolwiek zechcesz? – O cokolwiek zechcę? – Nawet jeśli pytałaś już o to wcześniej. W końcu zadawanie pytania na piśmie a twarzą w twarz to zupełnie co innego. Chcemy w tym tygodniu pozamykać jak najwięcej kwestii, prawda? – Prawda… – Natychmiast przychodzi mi do głowy pewne pytanie, ale waham się przez chwilę, zanim je wypowiem. – Moje pytanie brzmi: dlaczego milczałeś…? Skoro zdałeś sobie sprawę z tego, co mi zrobiłeś, dlaczego sam się nie przyznałeś, tylko to ja pierwsza musiałam cię z tym skonfrontować całe lata później? Tom bierze głęboki oddech. – Chyba… nie pojmowałem, co tak naprawdę zrobiłem. Nie pamiętam, bym dzień po tym był zaszokowany czy miał wyrzuty sumienia. Pamiętam, że czułem w środku pustkę. Jedyna odpowiedź jest taka, że nie zdawałem sobie sprawy, jaką krzywdę ci wyrządziłem, jak wykorzystałem twoje zaufanie, by cię rozebrać, jak… siłą w ciebie wszedłem. Wiem, że miałem naiwne pojęcie o tym, jak działa ciało kobiety, ale nie rozumiem, jak mogłem nie zauważyć, że sprawiam ci ból. To by się zgadzało, bo tamtej nocy, w ogóle nie obchodziło cię, co czuję

– stwierdzam w myślach, ale nie odczuwam potrzeby mówić tego głośno. – Pamiętam, że z tobą zerwałem – podejmuje Tom. – Siedząc tamtego wieczoru w twoim pokoju, nie czułem się winny gwałtu i byłem przekonany, że powinienem skończyć nasz związek. Dlatego przed dwutysięcznym rokiem, kiedy uświadomiłaś mi, co zrobiłem, nigdy cię nie przeprosiłem. Nie płakałem. Nie sądziłem, że byłem zdolny do takiej przemocy. Zerwałem z tobą, bo miałem wątpliwości co do swoich uczuć, a nie z powodu strachu czy poczucia winy. Oto jak doskonale wszystko wyparłem. – Tom odwraca wzrok. – Ale uświadomiłaś mi to po latach i coś się we mnie uruchomiło. Nie mogłem dłużej chować się za niewiedzą… Przecież też tam byłem. Tamtej nocy. Wolałem jednak uznać, że Tom Stranger nie mógł dopuścić się czegoś tak odrażającego. Wyparcie. Znam ten mechanizm zbyt dobrze. – Ale gdy runęła ta fasada zaprzeczeń, nie miałem się już za czym schronić i musiałem przyznać, jak bardzo cię zraniłem. Gdy skonfrontowałaś mnie z tym w dwutysięcznym roku, musiałem otworzyć oczy na to, na co wcześniej byłem ślepy albo na co chciałem być ślepy. Świadomie czy też nie, nadal nie chciałem przystać na to, że wszystko było inaczej. Nie było w tym miejsca na żal, a moje wybory i to, jaki miały dla ciebie skutek, było ważniejsze niż użalanie się nad samym sobą. A poza tym tamtego lata żywiłem do ciebie silne uczucia… więc część tego po prostu nie była przetwarzana przez mój umysł. Jak to możliwe, że zrobiłem ci coś takiego? Więc znowu nie chciałem wydobyć pewnych spraw na powierzchnię i wypchnąłem je ze świadomości. Przez kilka sekund zastanawiam się nad jego odpowiedzią, po czym dodaję: – To działa w obie strony. Ty też możesz mnie zapytać, o co tylko zechcesz. – Zgoda. – Tom milknie na chwilę, w końcu pyta: – Zastanawiam się, dlaczego nie wniosłaś przeciwko mnie oskarżenia. Dlaczego nadal chciałaś ze mną rozmawiać? Ze zdumieniem stwierdzam, jak bardzo to pytanie jest dla mnie palące, nadal, po tylu latach i po tym wszystkim, co zostało na ten temat powiedziane w naszych listach. – No cóż, byłam szesnastolatką, która miała mylne pojęcie na temat tego, czym jest gwałt. Myślałam, że gwałty zdarzają się w ciemnych zaułkach, gdy mężczyzna przystawia kobiecie do szyi nóż, że dopuszczają się ich szaleńcy. Myślałam, że nie można zostać zgwałconą we własnej sypialni przez własnego chłopaka. W ciągu kolejnych kilku lat, gdy zaczęło do mnie docierać, że naprawdę zostałam zgwałcona, ze wszystkich sił starałam się wyprzeć tę prawdę, zupełnie jak ty. Nie chciałam uwierzyć, że gdy pierwszy raz oddałam komuś swoje serce, spotkało mnie coś takiego. Chciałam móc nadal ufać ludziom. Chciałam móc wchodzić w zdrowe relacje, być w pełni obecna w chwilach intymności, a nie obojętna i wycofana. Chciałam móc się kochać, a nie pieprzyć. – Z grymasem

frustracji na twarzy dodaję: – Poza tym wszyscy wiedzieli, że za tobą szaleję. Że straciłam z tobą dziewictwo. Że przedstawiłam cię rodzicom. Że miałam wtedy na sobie krótką sukienkę. Że dużo wypiłam. Wystarczyło, byś powiedział, że tego nie zrobiłeś. Tom cicho przytakuje. – Gdy słuchałem w wiadomościach o zgwałconych kobietach i oskarżonych mężczyznach, z których większość nie została skazana… chciałem wykrzyczeć: „Jestem inny niż wy!”. Chciałem oddzielić się od jakiejkolwiek formy drapieżczej przemocy i kształtowałem tę reakcję całymi latami. Nie chciałem mieć nic wspólnego z takim poziomem zezwierzęcenia. To ja ogłaszałem swoją naiwność i niewinność, jakby to mnie niesłusznie skazano. Ale nigdy nie wyparłbym się odpowiedzialności za moje wybory – dodaje szybko Tom, zanim udaje mi się coś odpowiedzieć. – To byłoby kolejną zbrodnią, jeszcze jedną kradzieżą. – Szczerze mówiąc, nigdy na poważnie nie rozważałam wniesienia oskarżenia. Zanim udało mi się nazwać to, co mi zrobiłeś, gwałtem, ty byłeś już tysiące kilometrów ode mnie i fizyczne obrażenia, których doznałam, zdążyły się zabliźnić… Poza tym system sprawiedliwości wielokrotnie zawiódł ofiary napaści seksualnych, zwłaszcza w przypadkach, gdy od przestępstwa minęło dużo czasu. Chciałam wziąć sprawy w swoje ręce, mieć pewność, że sprawiedliwość zostanie wymierzona według mojej własnej miary. Kelner przynosi nam drinki. Czekamy w milczeniu, aż naleje nam wody z karafki. Zaczynam się niespokojnie wiercić na krześle, bo na usta ciśnie mi się palące pytanie. – Tom? – Tak? – Bałeś się kiedyś, że to mogłoby się powtórzyć? Choć odpowiedź padła już w jego listach, nadal czuję, że wszystko we mnie zamiera. Całe nasze porozumienie zasadza się na tym, że to, co Tom mi zrobił, to był jednorazowy incydent. – Wiem tylko tyle, że nadal próbuję się pogodzić z tym, co zrobiłem tamtej nocy, a o co nigdy bym się nie podejrzewał – odpowiada Tom. – A potrzeba, by mieć nad kimś tego rodzaju władzę, jest mi całkowicie obca. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, by wykorzystać kogoś tak, jak wykorzystałem ciebie. Odpowiedź ta pozostawia mnie z mieszanymi odczuciami. Przede wszystkim czuję ulgę, ale jakaś cyniczna część mnie podnosi swój brzydki łeb i syczy: I dzięki temu mam się czuć wyjątkowa? – Mogę cię o coś zapytać? – rzuca Tom. – Wal. – Nadal nie pojmuję, jak mogłaś ze mną rozmawiać, gdy w dwutysięcznym wróciłem na Islandię. Dlaczego po prostu nie złapałaś mnie za gardło i nie

wykrzyczałaś: „Dlaczego!”? – Ponieważ przeżyłam z tym, co zrobiłeś, wiele lat, nie spieszyło mi się do konfrontacji z tobą. Przeciwnie, pogodziłam się z myślą, że więcej cię nie zobaczę. Robiłam, co w mojej mocy, by zaleczyć rany i żyć dalej. Myśl, by w nich dłubać, była odstręczająca, czułam jednak silną potrzebę, by uświadomić ci, ile bólu i chaosu wniosłeś w moje życie. Więc tamtego lata miałam nadzieję, że nadarzy się sposobność, by wrócić do przeszłości. Gdy uświadomiłam sobie, że mam szansę wyrównać rachunki, to z niej skorzystałam. Pewnie wydawało mi się, że łatwiej mi będzie cię zranić, niż otwierać stare blizny i raz jeszcze przechodzić przez całą tę mękę. Niezależnie od tego, co zrobiłam, te niewypowiedziane słowa wciąż tętniły pod moimi strupami. Furia, w jaką wpadłam na Westman Islands, tylko wydobyła je na powierzchnię. Kelnerzy przynoszą jedzenie. W trakcie jedzenia przychodzi mi do głowy jeszcze jedno pytanie. – Jak to było dorastać w cieniu tego, co zrobiłeś? Chodzi mi o to, jak to cię ukształtowało? Tom patrzy na widok za szybą, zbierając myśli. – Swoją tożsamość konstruowałem z czyściejszych elementów, nie ze swoich brudów. Z tego, co myślą o mnie moi rodzice i przyjaciele, z moich przekonań politycznych, z miłości do przyrody, do surfingu. Ponieważ nie mogłem z nikim rozmawiać o przeszłości, uznałem, że nie ma sensu kurczowo się jej trzymać i wbudowywać jej w obraz samego siebie. Oczywiście, była ona absolutnie niespójna z osobą, którą chciałem się stać, i budziła mój wstyd. Dlatego wlokłem ją gdzieś za sobą. Czasami podciągałem łańcuch i próbowałem się jej przyjrzeć. Oddzielić się od tego naiwnego osiemnastolatka, który wszystko wiedział najlepiej. Może dlatego nigdy nie zdecydowałem się na wizytę u psychologa. Cieszyłem się, że łańcuch jest długi, i nie chciałem go skracać. Łańcuch u mojej szyi zawsze był tak krótki, że nie pozwalał mi opuścić miejsca zbrodni, kwituję w myślach. Po zapłaceniu rachunku i ustaleniu, że spotkamy się z Tomem później, udaję się do kawiarenki internetowej tuż obok hotelu. Z ekscytacją nasłuchuję znajomego sygnału. Na ekranie pojawiają się moi rodzice. Przywołują Vidira. Vidir przyprowadza Julię i Haflidiego. Serce o mało nie wyskoczy mi z piersi, gdy moje kochane maleństwa pojawiają się na ekranie. Haflidi trzyma w rączkach pluszowego żółwia, którego nigdy wcześniej nie widziałam. – Zobacz, jakiego mam żółwia, mamusiu. To mama-żółw! – Nazywa się Silja – dodaje Julia z powagą. – Czy to prawda, że straszne tam macie wichury? – pyta moja mama. – Dzisiaj wiatr trochę zelżał…

– Wesołych Świąt! – krzyczy moja siostra, która nagle pojawia się na ekranie. – Wesołych Świąt! Rany, jest cała rodzina? – Tak. Nie widziałaś swoich babć? Babciu! – woła moja siostra. – Jadłaś coś dzisiaj, kochanie? – dopytuje mama. – Tak, właśnie skończyłam porządny świąteczny obiad. Grillowaną rybę po cajuńsku. – Miałaś towarzystwo? – pyta tata, a w jego głosie pobrzmiewa ostra nuta. – To ty, Thordis? – Babcia ze strony mamy zerka w ekran. – Cześć, babciu! Wesołych Świąt! – Wesołych Świąt, aniołku! Jaką tam masz pogodę? – Jest wietrznie… Na ekranie pojawia się głowa babci ze strony taty. – Witaj, kochanie. Wesołych Świąt. – Witaj, babciu! Babciu, poczekaj! Śniłaś mi się, wiesz? Przerywa mi Haflidi: – MAMUSIU, MOGĘ Z TOBĄ POLECIEĆ SAMOLOTEM? Upajam się tą cudowną rodzinną kakofonią i skrupulatnie opisuję hotel, jedzenie i pogodę. W końcu wszyscy odchodzą, zostawiając tylko Vidira. – Jak tam wasze sprawy z Tomem? – pyta cicho Vidir, zamknąwszy drzwi od pokoju. – Wczoraj mieliśmy ciężki dzień. Ale posuwamy się naprzód. – Na pewno wszystko u ciebie w porządku? Wczoraj miałem okropny sen – mówi Vidir z niepokojem. – Co ci się przyśniło? – Nie czytałaś mojego mejla? – Nie – przyznaję się, czując ukłucie wyrzutów sumienia. – Przepraszam, kochanie. Zabrakło kodów do wi-fi i nie miałam dostępu do internetu, a potem byłeś w domku letniskowym, gdzie był słaby zasięg… Vidir przerywa moją litanię usprawiedliwień. – Nie ma sprawy. To tylko głupi koszmar. – Choć stara się mnie przekonać, że to nic ważnego, wiem, że jest rozczarowany. Okropnie się z tym czuję. – Szukałam dla nas obrączek – mówię pogodnym głosem. – Mają duży wybór i rozsądne ceny, więc mam nadzieję, że uda mi się coś znaleźć. Oczywiście, wyślę ci zdjęcie. Zegar na ekranie informuje mnie, że zostały nam niecałe dwie minuty. – Możemy jutro wieczorem porozmawiać przez skype’a? Będę w domu – mówi Vidir. – Tęsknię za tobą, skarbie. – Oczywiście, że możemy. Ja też za tobą tęsknię. Chwilę później wychodzę z kawiarenki internetowej, zatopiona w myślach.

Moje babcie nie wiedziały, że wybieram się do Afryki. Mimo to nie pytały o powody. Zastanawiam się, jak wyjaśniono im moją podróż. I ten nieprzeczytany mejl od Vidira. Muszę na niego odpowiedzieć od razu po powrocie do hotelu. Wchodzę do kawiarni, w której umówiliśmy się z Tomem. W tle cicha muzyka reggae, a gryzący zapach osiada na meblach. Tom siedzi w środku i czyta gazetę. Podnosi wzrok i gestem daje mi znak, bym szybko do niego podeszła. – Spójrz! – mówi, pokazując mi horoskop dla Byka. Czytam go na głos. – Konfrontujesz się z przeszłością i rozwiązujesz zadawnione spory. Wybaczenie odegra kluczową rolę. – Patrzymy po sobie w osłupieniu. – To jakiś żart!? – To musi być żart – odparowuje Tom, cały podekscytowany. – Na sto procent. – Wyrywa z gazety kartkę z horoskopem, by zachować ją na pamiątkę, sięga do kieszeni po komórkę i cały czas się uśmiecha, jakby właśnie usłyszał świetny dowcip. – Dostałem wiadomość od mamy. Ma włączoną funkcję autokorektora, który zmienił jej esemesa. Pewnie chciała napisać: „Kocham Cię, mama”, ale zamiast tego przysłała mi to. Tom podaje mi telefon. Koniec ego. Mama. – W gruncie rzeczy nie jest to takie odległe od prawdy – stwierdza Tom ze śmiechem. – W ostatnich dniach moje ego zebrało niezły łomot. Przechodzimy na drugą stronę promenady i siadamy na miękkiej trawie tuż obok, wgryzając się w czekoladę, którą kupił Tom. Nastolatki ścigają się ze sobą na rolkach, wrzeszczą i chichoczą. Mijają nas mamy pchające modne wózki, pogrążone w żywiołowych rozmowach. Psy wszystkich kształtów i rozmiarów ciągną swoich właścicieli na spacer wzdłuż plaży. – Twoja kolej – mówi Tom. Próbuję sobie przypomnieć, w którym miejscu przerwałam opowieść. – Zdaję sobie sprawę, że przedstawiłam moje nastoletnie lata jako pasmo cierpień. A wcale nim nie były. Mam też dobre wspomnienia. Działałam w szkolnym samorządzie i pisywałam do szkolnej gazetki, pracowałam w fast foodzie, żeby mieć pieniądze na różne wypady, bo w domu nigdy nam się nie przelewało. Grałam trochę na scenie i miałam wielu ciekawych przyjaciół. I nie umawiałam się tylko z dupkami. W wieku osiemnastu lat miałam wspaniałego chłopaka, był naprawdę świetnym facetem i zawsze będę miała wobec niego ciepłe uczucia. Ale z całych sił starałam się uciec od przeszłości, prując przez życie z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Miałam różne dziwne pomysły, jak na przykład wypicie zgrzewki piwa na dachu wieżowca, z nogami dyndającymi poza krawędzią. Zawsze było albo wszystko, albo nic. Tom przytakuje, żywiołowo kiwając głową.

– Rozumiem. Sam byłem tak skrajnie brawurowy, że cudem jest, że w ogóle jeszcze żyję. Kiedyś razem z kumplami wpadliśmy na pomysł, by namoczyć piłeczkę tenisową w benzynie, podpalić ją i przez całą noc graliśmy w „płomiennego golfa”. Gdy uderzyło się w piłeczkę, ta wybuchała niebieskimi płomieniami i zostawiała smugę płomieni na nocnym niebie – mówi Tom z błyskiem w oku. Potem opowiada, jak leżał na dachu samochodu, kompletnie nawalony, trzymając się zardzewiałego bagażnika dachowego, podczas gdy jego kolega prowadził auto z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Tom wrzeszczał z uciechy i krzyczał „szybciej, szybciej!”. Doskonale rozumiem, skąd się brały te skrajnie nieodpowiedzialne pomysły. Dobrze pamiętam, jakie to uczucie żyć szybko. Potrzeba do tego pewnej nonszalancji, braku szacunku do własnego życia… Aby zająć czymś dłonie, wyrywam źdźbło trawy. – A skoro mowa o brawurze… Bliskość była oczywiście problemem, gdy miałam naście i dwadzieścia parę lat. Seks był… Nagle Tom się odsuwa. – Muszę trzymać się od ciebie na odległość – przerywa mi. – Chodzi o to… – szuka słów – że mój gust się nie zmienił – mówi, kołysząc się w przód i w tył w poczuciu skrępowania. Nic z tego nie rozumiejąc, potrząsam głową. – Nie chcę wszystkiego schrzanić. Ale mój gust się nie zmienił, Thordis… to przyciąganie natury estetycznej. – Najwyraźniej słowa te dziwią jego samego, bo aż traci oddech ze zdumienia. – Boże… chodzi mi o to, że wyglądasz tak samo. Cholera. Muszę to powiedzieć, bo, proszę, zaufaj mi, gdy mówię, że nigdy więcej bym się do ciebie nie zbliżył… ale jednocześnie nie chcę cię zranić, odsuwając się i wprowadzając między nas dystans. Bliskość jest przecież ważna w tym, co mamy tutaj osiągnąć. Nie śmiałbym sobie wyobrazić… to byłoby coś najpodlejszego. Zanim zdążę cokolwiek odpowiedzieć, Tom chowa twarz w dłoniach i kuli się obok na trawie. Siedzę i patrzę na tego ludzkiego pancernika obok mnie. Dlaczego się chowa? Czyżby płakał? I co ja mam teraz zrobić? Niepewną ręką lekko poklepuję go po plecach. – Spójrz na mnie. Tom się nie porusza. – Spójrz na mnie, Tom. W końcu niechętnie podnosi zawstydzony wzrok. Włosy ma w nieładzie, a na policzkach rumieńce. Patrzę mu prosto w oczy. – Nie przyszło ci do głowy, że ja też to czuję? – pytam.

Nagle trawnik, na którym klęczymy jedno naprzeciw drugiego, wydaje się wyspą, oddzielającą nas od gwarnego tłumu ludzi na promenadzie. – Byliśmy kiedyś parą, Tom. To zupełnie normalne, że jest między nami chemia. Ale nic z tego nie wynika i nie ma to tak naprawdę znaczenia. Mimo to cieszę się, że się do tego przyznaliśmy. Będziemy czuć się swobodniej. Tom powoli kiwa głową. – …możemy to obśmiać i żyć dalej – dodaję z uśmiechem. – Hasło dnia, pamiętasz? Tom nerwowo chichocze i jego spięte ciało zaczyna się rozluźniać. – Rany, co za ulga, że tak mówisz. – Dobrze – mówię, odwzajemniając jego uśmiech. – Jak to dobrze, że możemy być ze sobą do bólu szczerzy! Trzeba to uczcić. Stójka… Ku mojemu zdumieniu okazuje się, że nie jest to tylko metafora, bo Tom naprawdę staje na rękach. Dziwnie się czuję, gdy zaczyna chodzić po trawniku na rękach. Dochodzi szósta i na horyzoncie, między szarym niebem a wodą, kładzie się morelowa wstęga. Wyjmuję telefon i robię kilka kroków w bok. Udaję, że fotografuję zachód słońca, ale prawda jest taka, że emocjonalne akrobacje, które tu odchodzą, wzbudziły mój niepokój. W głowie mnożą mi się pytania. Czy Tom po prostu odczuwa ulgę, bo wyrzucił z siebie lęk spowodowany niechcianymi uczuciami, które zagrażały naszej misji, czy może to jego ego wykonuje salta, bo przyznałam, że pociąg jest obustronny? Czy też może te spontaniczne wygibasy mają przykryć jakieś inne uczucia? Wsuwam telefon z powrotem do torby i odzyskuję zimną krew. – Nie wiem, jak u ciebie, Stranger, ale w moim świecie jest teraz happy hour. – Brzmi ekstra – kwituje Tom z szerokim uśmiechem. Rozsiadamy się w pobliskiej restauracji, gdzie jest bezpłatne wi-fi. Mejl od Vidira jest na wierzchu mojej skrzynki i odczytuję go, gdy Tom udaje się do toalety. Witaj, Kochanie! Jestem w domku letniskowym rodziców, myślę o Tobie i tęsknię. Wczoraj w nocy miałem straszny sen i do tej pory nie mogę przestać o nim myśleć. Byłem nauczycielem muzyki. Poszedłem ze studentką, młodą kobietą, na spacer do przystani. Postanowiliśmy, że popływamy jachtem. Wsiadła na łódź pierwsza, ale gdy chciałem wejść za nią, właściciele jachtu mnie nie wpuścili. Odepchnęli mnie i odpłynęli, porywając moją studentkę. Wsiadłem na pokład innego jachtu i chciałem płynąć za nimi. Wtedy zdałem sobie sprawę, że zamknęli moją studentkę razem z innymi dziewczynami w jakimś budynku, gdzie

wielokrotnie je wszystkie gwałcono. Zanim zdążyłem ją uratować, była cała w bliznach. Miałem okropne wyrzuty sumienia, że zaprosiłem ją na ten spacer. Nie wiem, co to oznacza, ale w moim śnie to Ty byłaś tą studentką, a ja byłem nauczycielem. To pewnie dlatego, że bardzo się o Ciebie boję, gdy jesteś sama w Afryce, i że nie mieliśmy okazji ze sobą wystarczająco porozmawiać od czasu Twojego wyjazdu. No i to, że wiem, nad czym z Tomem pracujecie. Mam nadzieję, że robicie postępy. To musi być dziwne uczucie spotykać się gdzieś daleko od domu, by rozmawiać o zdarzeniu sprzed lat, gdy byliście jeszcze nastolatkami. Najdroższa Thordis, pamiętaj, że kocham Cię nieskończenie i wspieram Twoją wyprawę całym sobą. Mam nadzieję, że wyniknie z niej coś pięknego. Wybacz mi, że ostatnio dziwnie się zachowywałem względem tej podróży. Chyba nie chciałem sam przed sobą przyznać, że wyjeżdżasz. Im bardziej zbliżał się dzień Twojego wyjazdu, tym bardziej tłumiłem moje uczucia. Powtórzę to raz jeszcze, by rozwiać wszelkie wątpliwości: rozumiem, szanuję i podziwiam to, co robicie. Czasami tylko czuję się wypchnięty poza margines. Cieszę się, że jutro będziemy mogli porozmawiać przez skype’a. Ale najbardziej ze wszystkiego chciałbym ucałować Twoje miękkie usta. Jeśli przeczytasz ten list jeszcze dzisiaj przed zaśnięciem, daj mi znać. Całuję, Vidir Po przeczytaniu tego listu czuję, że chciałabym sięgnąć rękoma poza Atlantyk i zarzucić je Vidirowi na szyję. Nie chcę traktować jego wkładu w całą tę sprawę lekko. Podjąć się tak trudnego zadania to jedno, ale odpuścić i zaufać, że wszystko się uda, jest jeszcze trudniej. Ja i Tom wzięliśmy na siebie dużo, ale prawdziwym bohaterem tej historii jest Vidir. A teraz przeze mnie śnią mu się koszmary. Serce wali mi jak młotem, gdy odpowiadam mu, że jestem bardzo ostrożna i nie mogę się doczekać, aż za kilka dni go uściskam. W chwili gdy podnoszę wzrok znad telefonu, Tom siada naprzeciw mnie przy stoliku. Buzuje w nim adrenalina, zamawia pieczony w winie camembert i dowcipkuje z kelnerem. – Wszystko w porządku? – pytam podejrzliwie, zdziwiona tak drastyczną zmianą jego humoru. – Tak, dzięki. Czuję wielką ulgę po tym, co sobie powiedzieliśmy na trawie. Wypowiedzenie tego na głos sprawiło, że czuję się jakoś… bezpieczniej – odpowiada radośnie, wznosząc szklankę. Ja także podnoszę szklankę, choć pytania nie dają mi spokoju. Czego tak się obawiał? Że będę chciała rozpalić stare uczucia? Jeśli tak, to czy martwił się, że jego poczucie winy nie pozwoli mu mnie odtrącić? Czy obawiał się, że pod koniec

tego tygodnia w Kapsztadzie raz jeszcze zniszczy moje szczęście? Tom wyrywa mnie z zamyślenia. – Zabawne, jak strach potrafi nas pozamykać w sobie – mówi, kręcąc głową. – Psycholog, u którego kiedyś byłem, powiedział mi, że strach połączony z poczuciem winy może hamować emocjonalne dojrzewanie. Myślę, że sporo w tym prawdy. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że jestem tego przykładem – dodaje Tom, ściszywszy głos. – Moje reakcje emocjonalne są takie, jakbym ugrzązł w martwym punkcie. Jeśli chodzi o pewne sprawy, nadal jestem nastolatkiem. – Na przykład jakie? – Moje reakcje i „równowaga” w pewnych sytuacjach mogą sugerować… że moja samoświadomość nie dorasta do mojego wieku. Może będzie to dziwny przykład, ale nigdy nie pozbyłem się niepewności z powodu moich owłosionych pleców. W końcu dwa lata temu poddałem się laserowej depilacji. Kwituję to wyznanie uniesieniem brwi. – Niektórzy z moich kolegów też mają owłosione plecy, ale z wiekiem jakoś udało im się to zaakceptować. Ale mnie nie. Kurczowo trzymam się swojego lęku. Nie pomogło to, że nasłuchałem się nietaktownych komentarzy. Bywało, że w trakcie intymnych momentów dziewczyny prosiły mnie, bym z powrotem włożył koszulę. Może to drobiazg, ale takie rzeczy są w stanie podkopać moją pewność siebie. – Takie komentarze są wprost chamskie, a nie tylko nietaktowne. – Doszło do tego, że wpadałem w panikę, ilekroć musiałem zdjąć koszulę. Albo w sytuacjach intymnych. Seks… się skomplikował. – Nagle Tom sprawia wrażenie przygnębionego i obnażonego. Jego słabość zaburza równowagę sił między nami. Postanawiam, że ją przywrócę, a przy okazji wprowadzę trochę lżejszą atmosferę. – Coś o tym wiem. Poród nieźle mnie pokiereszował tam na dole. Wszystko mi popękało, a gdy się zagoiło, pozostały krzywe blizny. Niezbyt miły widok. Tom wbija we mnie wzrok, nie wiedząc, jak zareagować na moje słowa. – Stwierdziliśmy z Vidirem, że wygląda to tak – mówię, wysuwając brodę i wykrzywiając twarz. Tom w końcu wybucha śmiechem. Śmieje się głośno i serdecznie. – Vidirowi lepiej wychodzi ta mina – przyznaję ze skromnością. – I owszem, seks też był przez jakiś czas wyzwaniem. Ale postanowiliśmy się z tego nabijać. Wszystko staje się bardziej znośne, gdy człowiek skwituje to śmiechem. Tom przeciera oczy. – Czasem uświadamiam sobie – dodaję poważniejszym tonem – z jaką łatwością, mogłabym na powrót wtrącić nas w stary schemat: ty pławiący się w samopotępieniu jako wstrętny gwałciciel i ja w roli dobrego Samarytanina,

darmowego terapeuty. Ale jestem już tym zmęczona, Tom. Mam tego dość. I oto jak to widzę: nie różnię się od ciebie aż tak bardzo. Tom patrzy na mnie skonsternowany. – Długo zastanawiałam się nad tym, co sprawia, że ludzie krzywdzą innych, i odkryłam kilka katalizatorów. Pierwszym z nich jest gniew. Na przykład ranię cię, bo mnie wkurzyłeś. Dalej jest strach. Ranię cię, bo stanowisz dla mnie zagrożenie. Potem niewiedza – ranię cię, bo wyleczy mnie to z moich dolegliwości. Chciwość – ranię cię, bo masz coś, czego pragnę. Sytuacja krytyczna – muszę cię zranić, bo inaczej sama będę w tarapatach. I wreszcie choroba psychiczna lub uzależnienie – ranię cię, bo tak mi każą głosy w mojej głowie. Nie wiem, co powodowało tobą tamtej nocy, gdy mnie zgwałciłeś, Tom. Mogę tylko zgadywać, że to chciwość i niewiedza. Chciałeś coś ode mnie i sobie to wziąłeś, nie licząc się z tym, jak to na mnie wpłynie. No cóż, mi też zdarzało się tak zachowywać. Bywałam chciwa i przedkładałam własne potrzeby ponad wszystko inne. Nikogo wprawdzie nie zgwałciłam, ale bywałam skupiona na samej sobie, samolubna i brałam od innych, co mi było potrzebne. To, co mi odebrałeś, miało dla mnie wielką wartość i w moim późniejszym gniewie starałam się zdeptać to, co ty miałeś najcenniejszego. Twoje serce. Nie zrozum mnie źle. Nie twierdzę, że nasze czyny miały taki sam ciężar gatunkowy ani że pozbyłam się wszystkich negatywnych emocji, jakie to we mnie budzi. Ale chyba rozumiem to teraz lepiej niż kiedykolwiek. Kilka lat temu dotarliśmy w naszej korespondencji do spornego punktu, gdy nie mogliśmy się zgodzić co do jej celu – dodaję, zanim Tom zdąży zareagować. – Ty twierdziłeś, że jest nim zrozumienie, ja, że wybaczenie. Teraz jednak myślę, że oboje mieliśmy rację. Ostatecznie może to jedna i ta sama rzecz. – Jestem pewien, że wiesz, że nie chcę żadnej władzy, Thordis – mówi Tom dobitnym tonem. – Chyba próbowałem ją ci oddać, bo odebrałem ci ją w przeszłości. Trzy z katalizatorów, które wymieniłaś, zgadzają się. Ignorancja. Chciwość. Gniew nie do końca pasuje, ale jego bliska kuzynka frustracja owszem. Ale trafiłaś w sedno. Byłaś terapeutką, a ja samotną ofiarą. Próbowałem wylać z siebie przeprosiny, żal i smutek i jest to jakby… pies ugryzł kogoś, kto z zakłopotaniem przewraca się na plecy w akcie poddania. Chciałem zostać skopany. Może nie jest to najpiękniejsza metafora, ale wydaje się trafna. Doskonale wiem, co Tom ma na myśli, i jestem świadoma, że gdy tylko nadarzyła się sprzyjająca okoliczność, kopnęłam go z całych sił. – Dlatego właśnie chcę, byśmy byli na równym poziomie, Tom. Gdy mówisz o swoich lękach albo obnażasz się przede mną emocjonalnie, rewanżuję się tym samym. Równi – tego właśnie dla nas chcę. – Umowa stoi. Niedziela Wielkanocna chyli się już ku końcowi i miasto powoli dochodzi do siebie po wczorajszej burzy. Po wyjściu z restauracji mijamy hotel. Boy hotelowy

zamiata werandę, a barman wnosi do środka naręcze parasoli przeciwsłonecznych. Wszędzie wokół nas dokonuje się odnowa w tym dniu, który symbolizuje zmartwychwstanie. Cztery drzewa zostały wyrwane z korzeniami, a z budynków zwiało rusztowanie, ale nikt nie ucierpiał. A w środku tego wszystkiego wypowiadano szeptem ulotne słowa, które zaraz porywał wiatr, by nigdy więcej nie uformowały się w to samo piekące zdanie. – Chciałbym ci coś pokazać – mówi Tom. – Co takiego? – Rzeczy, które przywiozłem z domu. Wspomnienia i pamiątki sprzed lat, z Islandii. Wiem, że ma na myśli swoje narzędzia tortur, którymi się katował i karmił swoje poczucie winy. Wiele razy wspominał w swoich listach o tym „kuferku wspomnień” i jak zmuszał się, by regularnie do niego zaglądać, licząc, że pomoże mu to zrozumieć, dlaczego tamtej nieszczęsnej nocy zachował się tak, a nie inaczej. Zgadzam się i ruszamy w kierunku pensjonatu Toma. Nasze dzieło jeszcze nie jest ukończone, stwierdzam w duchu, ściskając w dłoni kamyk, który noszę w torbie. Sypialnia Toma jest znacznie mniejsza niż mój pokój w Ritzu. Atmosfera jest niemal intymna, co byłoby nie do pomyślenia kilka dni temu. Jest tu tylko jedno krzesło, na którym siadam, podczas gdy Tom szpera w torbie stojącej na podłodze. Z sufitu zwisa absurdalnie wielki papierowy żyrandol. – Mam – rzuca Tom chropawym głosem, wyciągając wypchany plastikowy folder. Opróżnia go na łóżko i wspomnienia rozsypują się na białej pościeli. To zdumiewająca zbieranina zużytych biletów na imprezy i koncerty, programów, ulotek i zdjęć. Biorę w dłonie fioletową wejściówkę. – Klub Tetriz! – wykrzykuję w podekscytowaniu. – Całkiem zapomniałam o tym miejscu! No oczywiście! Na ulicy Fischersund! Teraz sobie przypominam. Bal Jabłkowy. Jak mogło mi to wypaść z pamięci? – Zaczynam przeglądać skarby Toma, nie zważając na to, że w istocie szperam w jego gwoździach, batach i łańcuchach. – To moja czarna skrzynka i kilka kluczy, którymi próbowałem dostać się do moich wspomnień – oznajmia Tom. – To niewiele. Starałem się w ten sposób przewinąć do tyłu taśmę czasu. Te rzeczy mnie przerażają. Oglądam je tylko wtedy, gdy jestem w dobrej formie psychicznej… To jakby dowody zbrodni. Znajduję w tym stosie fotografię i na widok samej siebie na festiwalu na Westman Islands w 2000 roku wstrzymuję oddech ze zdumienia. Mam czarne włosy, obcisłą kurtkę, buty na koturnach i złowrogi błysk w oku. Zdjęcie zrobiono zaledwie kilka godzin przed tym, jak skonfrontowałam Toma z prawdą, która

odmieniła nasze życie… – Jest jeszcze to – rzuca Tom, podając mi plik papierów. Okazuje się, że to zbiór wierszy, które napisałam w wieku szesnastu lat i podarowałam Tomowi. Przebiegam wzrokiem po tej młodzieńczej poezji, która okazuje się nie tak zła, jak się spodziewałam. Gdy podnoszę oczy, Tom wręcza mi jakiś wyjęty ze stosu bilet. – Całymi latami myślałem, że to wejściówka na… no wiesz, tamten bal bożonarodzeniowy. Zerkam na kwitek i od razu zauważam, że data się nie zgadza. – Spójrz na obrazek – mówi Tom, wskazując na róg biletu. Jest tam narysowany Grinch, który ukradł Święta Bożego Narodzenia ze swoimi czerwonymi diabelskimi oczkami. – Aż ciarki przechodzą, prawda? – pyta Tom ledwo słyszalnym szeptem. – Ten przerażający stwór pasuje jak ulał na bilet na tamten bal. Dopiero niedawno zorientowałem się, że to nie jest ten bilet. Patrzę, ale jedyne, co widzę, to tandetny rysuneczek na starym kawałku papieru i zdruzgotanego człowieka, który trzyma go w ręku. – Masz tego więcej? Zaprzecza ruchem głowy, cały pobladły. – Nie, to już wszystko. Przebiegam wzrokiem od stosu usypanego na łóżku do Toma i z powrotem. – Ale to tylko papier. – Nachylam się i biorę garść skrawków. – Tylko papier, Tom. Tom wydaje dziwny dźwięk, coś pomiędzy jękiem a krzykiem. – To – wskazuję w kierunku łóżka – nie może cię zranić. Zamęt, który Tom ma teraz w głowie, jest niemal namacalny. – Mam nadzieję, że teraz, gdy mi to pokazałeś, uda ci się od tego uwolnić – dodaję cicho. Tom kiwa głową. – Jest jeszcze jedna rzecz. List od moich rodziców. Chciałbym ci go przeczytać. Kilka miesięcy wcześniej Tom napisał mi w mejlu, że wyznał swoim rodzicom to, jak brutalnie mnie potraktował. Głęboko mnie to poruszyło i teraz, gdy wyjmuje złożoną kartkę papieru, odruchowo wstrzymuję oddech. To ta sama, którą trzymał wczoraj w autobusie, gdy uznał, że to niewłaściwy moment na zaznajomienie mnie z jej treścią. Teraz odchrząkuje i czyta na głos. List napisali jego rodzice, na zmianę. Z miłością i troską opisują, jak martwią się o swojego syna, i tym, że jest tak przygnieciony depresją, wstydem i poczuciem winy, które nie pozwalają mu odnaleźć szczęścia. Do oczu napływają mi łzy, gdy słucham, jak matka Toma z wielką delikatnością wyznaje, że być może to jej niepokoje w czasie

ciąży tak ukształtowały temperament Toma. Ta wkładka wewnątrzmaciczna to był wielki stres – pisze. Ojciec Toma mówi o przyszłości i o planowanym przez nas spotkaniu w Kapsztadzie. Życzy synowi szczęścia, radzi, by ten ufał instynktowi, i śle mi pozdrowienia. Tom podnosi wzrok znad kartki. – Masz wielkie szczęście. – Wierz mi – odpowiada Tom. – Wiem o tym. – Dziękuję, że się tym ze mną podzieliłeś – wskazuję na łóżko. – Tym wszystkim. Tom jest w tej chwili drżącą masą. W samym środku stoi obdarty ze skóry mężczyzna otoczony lękami i poczuciem winy, stoi przed świadkiem, którego dopuścił do niewzruszonego jądra swego wstydu. Nie mógłby być bardziej obnażony, nawet gdyby zdjął z siebie ubranie. Tom robi nam kawę w kuchni. Jest cicho i spokojnie. Pozostali goście pensjonatu albo zwiedzają miasto, albo już śpią. Tom zdaje się poruszać lżej i zwinniej po tej „mszy żałobnej”. Zabieramy kawę na zadaszone patio, gdzie Tom zapala papierosa. Siadam naprzeciwko. Nagle czuję, że trzeba zamknąć to koło. – Muszę ci coś powiedzieć. – Jasne. Zamieniam się w słuch – rzuca Tom, swobodnie zaciągając się papierosem. Biorę głęboki oddech, czując, jak cała spinam się w sobie na myśl o tym, co zamierzam powiedzieć. – Strzaskałeś coś we mnie. Coś, co było nienaruszone, zanim cię poznałam. Następne lata spędziłam na gorączkowych poszukiwaniach jakiegoś spoiwa, którym mogłabym posklejać odłamki. Szukałam w pustych butelkach na wielodniowych imprezach. Szukałam, przekraczając swoje fizyczne ograniczenia. Ale najczęściej szukałam tego w innych ludziach. Jak wiesz, miałam poczucie, że nie pasuję do „normalnych” ludzi, bo noszę w sobie ten wielki brzydki sekret. Dlatego właśnie utożsamiałam się z osobami, które podobnie jak ja miały coś do ukrycia. I zwykle były to wstydliwe sekrety. Patrzymy na siebie poprzez sinawy dym. – Nie ty jeden potraktowałeś mnie brutalnie. Tom prostuje się na krześle i szeroko otwiera oczy. Wydaje się, jakby nawet dym z papierosa zastygł w oczekiwaniu na moje słowa. – Byłeś jednak pierwszy i przetarłeś szlak dla innych. Którzy zgięli mnie tak nisko, że w końcu pękłam. Poranili mnie na wskroś. Tom z zaszokowania aż otwiera usta. – Nie zrozum mnie źle. Nie obarczam cię odpowiedzialnością za przemoc, której dopuścili się inni. To sprawca czynu zawsze jest jedynym winnym. Jednak

odpowiedź na pytanie, jak wpłynąłeś na moje życie, jest taka, że uruchomiłeś domino, Tom. Upuściłeś mi krwi, a potem zleciały się rekiny. Tom podciąga kolana pod brodę i obejmuje je rękoma. Przedstawia sobą tak żałosny widok, że niemal robi mi się go szkoda. – Chciałeś wiedzieć, co tak naprawdę mam ci do wybaczenia. No to już wiesz. Znasz cały kontekst. Nieznacznie kiwa głową. Wydaje się wstrząśnięty. – Przepraszam, że jestem tak markotny, ale to, co mi powiedziałaś… – wydusza w końcu z siebie… – To ty powinnaś być zdruzgotana, nie ja. – Nie chciałam o tym pisać w listach. Wolałam powiedzieć twarzą w twarz, by słowa od razu się ulotniły. – To dobrze, że teraz mi o tym powiedziałaś, ale… mój Boże, Thordis… – mówi, spuszczając głowę. – Myśl, że to, co zrobiłem ci tamtej nocy, przysporzyło ci jeszcze więcej i więcej krzywd… Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Oczywiście, że nie wie. Mnie także brak słów. Ta świadomość jest zapisana w moich tkankach i mięśniach, to wszystko wie tylko moje ciało. Ono pamięta krzyki, które więzną w gardle, gdy jest się przygwożdżanym do ziemi, pamięta odgłos rozdzieranych rajstop. Wie, jak bronić się z atawistyczną wściekłością, która zostawia w ustach smak krwi. Wie, jak zapadać się w odrętwienie, gdy przegrywa się walkę. Wie, co to oparzenia, siniaki, stłuczenia. Wie, jak zbroić się w fasadę sarkazmu, papierosów i skórzanych kurtek i żyć dalej. Wie, że zawsze będzie walczyć, nawet ryzykując życie, bo woli umrzeć, niż leżeć bezbronnie na plecach jak tamta szesnastolatka, z którą nie chciałam mieć nic wspólnego przez całą swoją dorosłość. Nasze oczy się spotykają. Jesteśmy wyczerpani i obnażeni emocjonalnie. Ciekawe, czy po mnie tak samo to widać jak po nim. Blond włosy ma zmierzwione, cerę ziemistą. Oboje drżymy na całym ciele. – Trzymaj – podaje mi kołdrę, gdy wracamy do jego pokoju. – Ogrzej się choć trochę. Sam narzuca na ubranie szlafrok. Owijam się kołdrą. Stojąc pod gigantyczną papierową kulą zwisającą z sufitu przypominam pewnie bałwana. – Ale to wszystko surrealistyczne, prawda? – kwituję. – Tak. I to pod tyloma względami, Thordis – mówi, kręcąc głową. – Pod tyloma względami.

Z pamiętnika Toma, Niedziela Dziś w nocy niebo było takie rozgwieżdżone. Rozpoznałem kilka gwiazdozbiorów. Widziałem nawet nisko zawieszoną wyraziście czerwoną gwiazdę podwójną Antares. Wyobraziłem sobie nasz świat widziany z dużej odległości, a siebie samego kroczącego po południowej półkuli, z dala od rodzinnej Australii, nadal jednak na dolnej części globu, pod tymi samymi gwiazdami. To naprawdę dziwne, że się tu znalazłem. Odprowadziłem Thordis do hotelu, a potem wróciłem do swojego pensjonatu. Znałem już drogę, więc nie musiałem pilnować, w które uliczki skręcić. Zamiast tego leniwie wlokłem się środkiem drogi i słuchałem, jak moje klapki uderzają o asfalt. Otwarcie mojej czarnej skrzynki przebiegło dość bezproblemowo. Nie było to miłe doświadczenie, ale absolutnie konieczne. Dobrze, że przywiozłem ze sobą te rzeczy i pokazałem jej zdjęcia i bilety. Miałem wrażenie, że zajmuję się nimi ostatni raz. Dobrze, że wypowiedziałem głośno, jakim były dla mnie ciężarem. Teraz jednak te pamiątki z mojego rocznego pobytu na Islandii wydają się do niczego niepotrzebne. Zbyt wiele razy wpatrywałem się w nie, próbując na powrót zamieszkać w swoim osiemnastoletnim ciele. Teraz, gdy możemy ze sobą rozmawiać o wydarzeniach z roku 1996, ten pakunek drażliwych wspomnień nie jest już tak kompromitujący. Miałem jednak poczucie, że nie do końca mnie zrozumiała. Moją kolekcję śladów po tamtym roku zredukowała do świstków papieru, nie dostrzegając jej mrocznego potencjału. W pewnym momencie poczułem się głupio, próbując jej to wytłumaczyć. Thordis nie ma pojęcia, że te skrawki papieru potrafiły wywołać we mnie tak wielki strach, że zaglądałem do nich tylko wtedy, gdy czułem się spokojny i silny. Sam dźwięk słowa „Islandia” wystrzeliwuje mnie w przeszłość, a te pamiątki mają jeszcze większą moc rażenia. Stapiają mnie z nią. Może tego nie dostrzegła? Może działają w nas inne mechanizmy? Może do zapanowania nad traumą tamtej nocy nie potrzebuje pomocy rekwizytów w postaci starych zdjęć i wejściówek. Może jej pamięć nie jest tak zamglona jak moja. Oczywiście, że nie jest. Thordis nie musi sobie nic przypominać, tak jak ja muszę. Wiele razy udowodniła, że potrafi przywołać konkretne chwile i słowa z krystaliczną przejrzystością. Odtwarzać ważne i nieważne szczegóły. Prawda jest taka, że jej doskonała pamięć pomogła nam obojgu. A jednak powiedziała mi, że ona także wypierała wspomnienia. Przynajmniej raz role się odwróciły i to ja musiałem odświeżyć jej pamięć. Ta trudna do zdefiniowania relacja, jaka łączyła nas w 2000 roku, jest akurat

jedną z rzeczy, które doskonale pamiętam. Zapisała się na kilku zdjęciach, które oglądaliśmy dziś wieczorem. Bywaliśmy na tych samych imprezach, ale specjalnie siadaliśmy daleko od siebie. Pamiętam, że zawsze utrzymywaliśmy warunkowy dystans, a nasza intymność była jak zepsuta żarówka, która to gaśnie, to się rozjarza. Zaczynam pojmować, dlaczego pewne rzeczy odchodzą w niepamięć. To zrozumiałe, że umysł wykoślawia to, czego ciało się wstydzi. Sam teraz walczę z pewnym wspomnieniem. Wracając do domu, starałem się ze wszystkich sił nie myśleć o tym, co powiedziała mi, gdy wyszliśmy z kuchni. Jednak gdy tylko stanąłem w miejscu, z którego padły jej słowa, odbiły mi się w głowie echem. „Nie ty jeden potraktowałeś mnie brutalnie”. „Przetarłeś szlak dla innych”. Minęło dziesięć minut, zanim w pełni uświadomiłem sobie ich znaczenie. Zgwałcili ją także inni mężczyźni. Jak to możliwe? Dlaczego? Opanowuje mnie jakiś przygnębiający smutek. Powiedziała, że szukała w innych „spoiwa”. Że szukała ludzi równie przetrąconych jak ona sama. Wiedziałem, że ma za sobą traumatyczne rozstanie, wspominała też o innych problemach w związkach… ale o tym – nigdy. Zbieram fragmenty przeszłości, tej niedawnej i tej odległej, próbując ułożyć z nich obraz Thordis. Ale jak to zrobić? Czy któreś z tych kawałków należą do mnie? Jedno pytanie nie daje mi spokoju. Czy to moja wina? Wiem, że osłabiłem jej zdolność do obdarzania ludzi zaufaniem, ale czy winien jestem także przemocy, której dopuścili się inni? Co za chaos… tyle znaków zapytania… Czuję, jakby ten wir mnie zasysał. Tom, podnieś się. Daj sobie z tym teraz spokój. Powiedziała ci o tym, byś w pełni pojął znaczenie jej wybaczenia. Nie wzniecaj nowego pożaru, nie dzisiaj. Idź umyj zęby. Połóż się do łóżka. Nadejdzie właściwy moment. ***

Dzień szósty, 1 kwietnia 2013 roku Jest ósma, gdy obsługa hotelu budzi mnie ze snu. Odczuwam posmak tego ogołocenia, które się wczoraj dokonało. Tom już wie o niszczącym efekcie domina, który sprawił, że moja młodość została rozdarta. Nie oznacza to, że Tom albo ktokolwiek inny odpowiada za moje wybory. Pokazuje tylko, jak krzywda spowodowana przemocą potrafi rozlać się poza sam jej akt. Kolejny element wskoczył na swoje miejsce w tej skomplikowanej mozaice, jaką jest nasza historia. Rozsuwam zasłony. Niebo jest szare i ponure. Nie zdziwiłabym się, gdyby lada moment lunęło. Zaczynam żałować, że zabrałam ze sobą szorty, które naśmiewają się teraz ze mnie z dna szafy. I co ty na to, żeby trochę przewietrzyć te blade islandzkie nogi? Biorę gorący prysznic, a na śniadanie zjadam świeżego ananasa. Przychodzi wiadomość od Toma: Wstaję na śniadanie. Spotkamy się na kawę? O wpół do jedenastej, półtorej godziny przed odjazdem promu na Robben Island, spacerujemy z Tomem w deszczu, kierując się w stronę Waterfront. Opatulona wełnianą kurtką z niedowierzaniem patrzę na nagie nogi Toma. – Nie zmarzniesz? – pytam – Nie w nogi – odpowiada, jakby nogi stanowiły jakiś osobny byt, odłączony od reszty jego ciała. Wsuwam ręce do kieszeni kurtki. – Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz, ale czym starałaś się zaleczyć stres pourazowy? Chciałbym wiedzieć, przez co przeszłaś, na tyle, na ile możesz mi to wytłumaczyć. – No cóż… Była to terapia metodą ekspozycji – odpowiadam. – To znaczy? – Polega na wystawianiu pacjenta na kontakt z przedmiotem jego lęku. Musiałam opisać całą przemoc, jaka mnie spotkała, przywołać każdy dźwięk, zapach i odczucie, w najdrobniejszych szczegółach. Potem musiałam to głośno odczytać. Wiele razy. Celem tego wszystkiego było wyhodowanie w miejscu okaleczenia grubszej skóry, aby przestało być tak wrażliwe. Z początku jednak boli to tak bardzo, jakby ktoś rozdrapywał nam otwarte rany. Raz po raz. – Kiedy uznaje się terapię za zakończoną? Oczami wyobraźni widzę białą plastikową klamkę. – Gdy człowiek potrafi wejść w sam środek lęku i nie rozpaść się na kawałki – odpowiadam. – Rany – rzuca Tom. – Gdy zaczęłam tę terapię w styczniu dwa tysiące siódmego, nie potrafiłam nawet wymówić słowa „gwałt” na określenie własnego doświadczenia. Na

szczęście moja terapeutka jest bystrą kobietą i pozwoliła mi działać we własnym tempie. Dwa i pół roku później opowiedziałam moją historię na forum publicznym, najpierw w książce, a potem w wywiadach prasowych. – To niesamowite, Thordis. – Dziękuję, ale wolę na to patrzeć, jak na przyswojenie pewnej lekcji – odparowuję ze szczerym uśmiechem. Nagle samochód wyjeżdżający z bocznej uliczki hamuje z głośnym piskiem. Słychać litanię siarczystych przekleństw. Jakiś człowiek podnosi się z ziemi, obok leży skuter. Mężczyzna rozciera sobie biodro, klnie i spluwa, ale chyba nic mu nie jest. – Mogła mnie pani zabić! – wrzeszczy na przerażoną kobietę siedzącą za kierownicą auta. Nie słyszę, co odpowiada kobieta, ale najwyraźniej nie przypada to do gustu poszkodowanemu. – Wybaczyć pani? Ależ to niewybaczalne! – grzmi mężczyzna. Niewybaczalne. Słowo to dzwoni mi w uszach. Jestem w drodze do więzienia, gdzie w straszliwy sposób łamano prawa niewinnych ludzi. Jadę tam z człowiekiem, który mnie zgwałcił. A po drodze natykam się na kogoś, kto nie potrafi wybaczyć, że przewrócono go na skuterze. Ściskając w kieszeni kamyk, zastanawiam się, czy Robben Island to właściwe miejsce, by oddać go Tomowi. Czy nie najwygodniej byłoby zostawić kamień w tym więzieniu, miejscu, w którym mógłby wziąć na siebie winę i nieść ją na swoich barkach, byśmy my mogli żyć dalej bez bagażu przeszłości? Po chwili porzucam jednak te dywagacje, uznając, że gdy nastanie właściwy moment, na pewno go nie przeoczę. Mimo zachmurzenia Waterfront jak zawsze buzuje życiem, na chodnikach roi się od zakupowiczów i ulicznych muzyków. Podziwiamy akurat niezrównany kwartet jazzowy, składający się ze staruszków w bejsbolowych czapkach, gdy dostaję wiadomość od taty. Zostało jeszcze tyle dni. Uważaj na siebie, Kochanie, uważaj. Tata – Im więcej dowiaduję się o przemocy na tle seksualnym, tym lepiej rozumiem, że nie dotyczy tylko ofiary – myślę na głos. – Ja też dużo o tym myślałem – mówi Tom. – Twoi bliscy… ludzie, którzy cię otaczają. Przyszło mi kiedyś do głowy… Co sądzisz o tym, bym napisał list do Vidira i twoich rodziców? Nie byłam przygotowana na takie pytanie. – Sama nie wiem… Od kiedy powiedziałam mamie, co mi zrobiłeś, minęło dziewięć lat… i już chyba nie chce cię zastrzelić. Może jakoś zniosłaby taki list. Ale tata… – kręcę głową. – Nie radziłabym. – Rozumiem – kiwa głową Tom. – Gdybym był twoim ojcem, na sam

dźwięk słów „Tom Stranger” dostawałbym piany. Naprawdę, boję się, do czego byłbym zdolny. – Z tej trójki chyba tylko Vidir doceniłby taki gest. Ale żeby się upewnić, najpierw wolałabym sama przeczytać, co napisałeś. – Oczywiście. Mijamy sklep z rękodziełem. W asortymencie ma rzeźby wszystkich kształtów i rozmiarów, z czego kilkadziesiąt wystawionych jest na zewnątrz niczym w muzeum pod gołym niebem. Największą z nich jest naturalnej wielkości bawół wykonany z setek tysięcy czarnych koralików. Wiele z rzeźb przedstawia kobiety, w tym matki z małymi dziećmi, co przypomina mi, że Kapsztad bywa nazywany przez tutejszych Miastem Matką. Korpulentne kobiety wyciosane są w czarnym kamieniu, na głowach niosą kosze pełne owoców, a z fałd ich spódnic wychylają się pulchne dzieci. Istne ucieleśnienie obfitości. Przed nami leży cel naszej wyprawy: Brama Nelsona Mandeli wiodąca na Robben Island. Budynek przystrajają długie kolorowe banery, zawieszone na kolumnach przy wejściu. Odczytuję wypisane na nich słowa: „wolność” i „człowieczeństwo”. Tom idzie do pobliskiego sklepu kupić nam kawę. Moją uwagę przykuwa zdjęcie Nelsona Mandeli i „27”, czyli liczba lat spędzonych przez niego w więzieniu. Panuje tu wzniosła i uroczysta atmosfera. Po prawej wznosi się czerwona ściana, na której napisano srebrnymi literami: „Choć nie zapomnimy niesprawiedliwości apartheidu, nie chcemy, by Robben Island była pomnikiem naszych trudnych doświadczeń i cierpień. Chcielibyśmy, by była symbolem triumfu ludzkiego ducha nad siłami zła, triumfu mądrości i wielkości ducha nad ciasnotą umysłową i małodusznością, triumfu odwagi i determinacji nad kruchością i słabością.” Ahmed Kathrada, 1993

Do oczu napływają mi łzy, a na rękach dostaję gęsiej skórki. Stać u wrót do miejsca tak ważnego dla historii świata to przejmujące doświadczenie. Równie przejmujące znajdować się w kraju z tak okaleczoną przeszłością w towarzystwie mężczyzny, którym – zdaniem wielu – powinnam pogardzać. Właśnie nadchodzi z dwoma kawami w dłoniach, wesoły, niczego nieświadomy. Zemsta niczego mi nie przyniosła, stwierdzam w myślach, biorąc od niego kawę, oprócz smutku i martwoty. To, że stoję w miejscu, gdzie nienawiść została pokonana po wielu pokoleniach krwawych rządów, daje mi nadzieję, że cierpienie nie jest pozbawione sensu, ale stanowi sposobność do nauki. Wchodzimy do sklepu z pamiątkami. Półki uginają się pod książkami o bohaterach walki z apartheidem. Żałuję, że na okładkach nie ma żadnej kobiecej twarzy, choć przecież kobiety czynnie przeciwstawiały się apartheidowi, były więzione i zabijane tak samo jak mężczyźni. Mój wzrok pada na podkoszulek z napisem: „Historia zależy od tego, kto ją pisze”. Ha! No właśnie. – Z całym szacunkiem, ale mogę się założyć, że więzienie dla kobiet nie jest taką atrakcją turystyczną – bąkam pod nosem. Po kontroli i prześwietleniu rentgenem (najwyraźniej nienawiść nadal ma gorliwych wyznawców) wchodzimy na prom. – Mam lekkiego pietra – mówię, gdy Tom siada obok. – Ja też. Ten dzień zapisze się nam w pamięci. Co do tego nie ma wątpliwości. Prom rusza i z zaparowanymi szybami sunie po falach. Na płaskim ekranie pośrodku sali wyświetla się film o Robben Island i jej roli w czasach apartheidu. Rozpoznaję młodego Mandelę; uważnie słucham części o powstaniu ANC Youth League. W połowie drogi na wyspę w materiale filmowym po raz pierwszy wspomina się o kobietach: „Z zasady na Robben Island przetrzymywano więźniów politycznych płci męskiej, a kobiety w więzieniu Kroonstad”. Ku mojemu rozczarowaniu okazuje się, że to jedyna wzmianka o udziale kobiet w walce z apartheidem. Gdy wysiadamy na Robben Island, jest pochmurno, co wydaje się idealnym tłem dla tego miejsca. Wyspa jest łysa, a ziemia spieczona. Ze spękanej gleby wystają kikuty rachitycznych krzaków. Kilka pokoślawionych drzew w oddali tylko przydaje złowrogiej aury. Wznoszące się przed nami więzienie zbudowane jest z twardego kamienia, otoczone murem z drutem kolczastym wijącym się na szczycie niczym jadowity wąż. Wieża strażnicza pośrodku gmachu przypomina mi nazistowskie obozy ze zdjęć. Przechodzi mnie dreszcz. Grupa rozdziela się na pół. Udajemy się z Tomem i z kilkudziesięcioma innymi turystami na spacer wokół więzienia. Najzimniejszy wiatr, jaki do tej pory czułam w Afryce Południowej, mierzwi mi włosy, gdy przechodzimy przez otwór w siatce drucianej, a potem kierujemy się do jednego z budynków z bladym

fluorescencyjnym oświetleniem. Jestem tak pochłonięta rozglądaniem się, że umyka mi imię i nazwisko byłego więźnia, który będzie oprowadzał naszą grupę. Słyszałam i czytałam, że byli więźniowie Robben Island pracują teraz w charakterze przewodników, a mimo to wbijam zdumiony wzrok w mężczyznę, wokół którego zbiera się już grupka ludzi. Łysy, po siedemdziesiątce, w brązowych spodniach i niebieskim swetrze w serek. Opowiada, jak go aresztowano w 1982 roku, gdy był członkiem militarnego skrzydła ANC. – Torturowali mnie. Byłem nagi, przykuty łańcuchami, przywiązany za ręce i nogi o tak – demonstruje, wyciągając ręce ku górze. – Do wszystkiego się przyznałem. Pokazałem, gdzie trzymaliśmy broń. Skazano mnie na siedem lat odsiadki na Robben Island – mówi spokojnym, niemal beznamiętnym głosem: – Wielu z nas straciło wzrok przez pracę w kamieniołomach – dodaje, wskazując na swoje przyciemniane, mimo pochmurnej pogody, okulary. – Słońce było tak ostre, że parzyło nam rogówki i rujnowało wzrok. Gdy poprosiliśmy o okulary przeciwsłoneczne, odmówiono nam. Powiedziano, że nie są częścią więziennego stroju. Wielu więźniów doznało także uszkodzeń kanalików łzowych, przez co w ogóle nie mogli płakać. Bardzo częste były choroby układu oddechowego, z powodu ilości kurzu, jaki wdychaliśmy w kamieniołomach. – Mężczyzna wyjmuje małą słomianą matę. – Spaliśmy na czymś takim rozłożonym na betonowej posadzce. Była bardzo zimna, zwłaszcza zimą. – Zerka spoza oprawek okularów. – Podzielono nas na osobne grupy etniczne; Koloredzi, Hindusi i czarni, których nazywano Ubuntu. Przynależność do określonej grupy etnicznej decydowała o tym, jak nas traktowano. Czarni dostawali mniejsze racje żywnościowe niż reszta. Koloredzi i Hindusi nosili długie spodnie i koszule z długimi rękawami. Czarni krótkie spodenki i T-shirty. Był też dalszy podział na grupy A, B, C i D. Więźniowie z grupy A mieli pewne przywileje, na przykład pozwolenie na więcej wizyt i listów, większe racje żywnościowe, a nawet papierosy. Łamaliśmy sobie głowy, próbując zrozumieć, jak działa ten system, dlaczego niektórych więźniów od razu przydzielano do grupy A, a inni musieli zasłużyć, by do niej trafić. Niektórzy całymi latami siedzieli w grupie D, bez perspektyw na awans. W końcu doszliśmy do wniosku, że system ten był całkowicie arbitralny, a służył temu, by nas skłócić i osłabić naszego ducha walki. Ale znaleźliśmy na to sposób. – W oczach błyska mu iskra. – Postanowiliśmy, że więźniowie z grupy A muszą dzielić się swoimi przywilejami z pozostałymi tak, by wszyscy byli równi. Musieliśmy wprowadzić nasze ideały w życie. Przewodnik gestem daje znak, że idziemy dalej. Jestem zatopiona w myślach o wielkich zwycięstwach, które toczyły się wokół papierosów i fasoli w sosie pomidorowym. To, że więźniom odebrano wolność, to tragedia sama w sobie, ale to, że pozbawiono ich także możliwości płaczu nad swoim losem, jest wprost druzgocące.

Teraz kierujemy się na dziedziniec, otoczony czterometrowym betonowym murem. – Tutaj uprawialiśmy sport – oznajmia przewodnik, kładąc dłoń na biodrze. – Ale tylko te dyscypliny , które akceptował rząd. Na przykład tenis. – Znowu w jego oku pojawia się błysk. – Drążyliśmy w piłeczkach tenisowych dziury i wsuwaliśmy w nie odręcznie napisane liściki. Potem przerzucaliśmy je przez mur, by skontaktować się z naszymi sprzymierzeńcami w innych sekcjach więzienia. W ten sposób uzgadnialiśmy między sobą plan działania. Czyli drogą korespondencyjną, kwituję w myślach, zerkając na Toma. – Chcieliby państwo obejrzeć celę Mandeli? – pyta przewodnik. Grupa odpowiada ochoczym pomrukiem. Kierujemy się do drugiego budynku. Tam idziemy wąskim korytarzem, od którego po obu stronach odchodzą cele. Zwiedzający ustawiają się w ogonek, by zobaczyć pomieszczenie, w którym Nelson Mandela przesiedział większość ze swojego długiego wyroku. Gdy przychodzi moja kolej, jestem zaszokowana. Cela widoczna za białymi kratami jest wielkości schowka na szczotki. Na posadzce leży mała słomkowa mata sięgająca od ściany do ściany. Jedyne przedmioty to stalowy kubek, stołek i wiadro, które najprawdopodobniej służyło za nocnik. Ściany pomalowane są na paskudny odcień zieleni i przywodzą na myśl salę operacyjną. W jedynym okienku widnieje sześć grubych metalowych prętów. Dla zdeprawowanej władzy nie ma nic groźniejszego niż wolna myśl, stwierdzam w duchu. Czasem za ideę, która działa tyranom na nerwy, trzeba spędzić resztę życia w celi takiej jak ta. Wesoły gwar cichnie, gdy wchodzimy na kolejny dziedziniec. Zatrzymujemy się. Morska bryza zaciska zimne palce na mojej szyi. Wysoko nad naszymi głowami stalowoszare niebo przeszyte jest drutem kolczastym. – A więc jesteśmy tutaj. W więzieniu – szepczę do Toma tak, by nie usłyszeli mnie stojący obok ludzie. – Po tych wszystkich latach. – Pasuje jak ulał do naszej historii – odburkuje Tom pod nosem. Waham się. – Gdyby uznano cię winnym, dostałbyś niecały rok, Tom. Uprawianie seksu z kimś, kto nie jest w stanie stawiać oporu, w Islandii nie było wtedy nawet uznawane za przestępstwo. Czuję niesmak w ustach. Przez chwilę Tom wpatruje się we mnie oniemiały. – To byłaby… bardzo łagodna kara. Po prostu niesprawiedliwa. Mogę skwitować to tylko wzruszeniem ramion. – Zastanawiałem się kilka razy w ciągu tych lat, jak bym się czuł w więziennej celi i jak niszczący dla duszy byłby taki wyrok. Zadawałem sobie pytanie, czy zasługuję na to, by zostać odizolowanym od świata. I gdzieś w środku nadal myślę, że mi się to należy, że dzięki temu mógłbym choć trochę

zrehabilitować się we własnych oczach i w oczach społeczeństwa. – Po chwili wahania Tom dodaje: – Czy wtedy inaczej byś na mnie patrzyła? Przebiegam wzrokiem po grubych murach więzienia, zbierając myśli. – Cela to miejsce odbywania kary. Całymi latami można tkwić w pilnie strzeżonym karcerze, którym jest własna głowa, bez potrzeby zamykania się w betonowych murach. Moim zdaniem kara, którą wymierzyłeś sam sobie, była o wiele dotkliwsza niż ta wyznaczona przez najsurowszy nawet sąd. Odpowiedź brzmi więc: tak. To, że skazałeś się na swoje prywatne więzienie, ma dla mnie znaczenie. Przez pierwsze kilka lat to ja byłam uwięziona za kratami. Obwiniałam się. Nie widziałam powodu, by samą siebie szanować czy kochać, skoro inni ludzie udowodnili, że traktują mnie jak śmiecia. Nawet ci, którzy twierdzili, że mnie kochają. Gdy przyznałeś się do winy, wypuściłeś mnie na wolność i zająłeś moje miejsce. Był to konieczny krok na naszej drodze. Ale czas kary się skończył. Nastał moment uzdrowienia. Właśnie dlatego chciałam, byśmy spotkali się twarzą w twarz, by raz na zawsze zamknąć celę i wyrzucić klucze. – Ściskam w kieszeni kamyk i dodaję: – Razem. Czy to właściwa chwila? Tom nie chce spojrzeć mi w oczy i okazja pryska. Oboje doskonale znamy ten mechanizm z naszej korespondencji. Ilekroć mówię o tym, że powinien sobie wybaczyć, Tom zamyka się w sobie. Ma wtedy cały arsenał wymówek: nie jest gotowy sobie przebaczyć, nie pozwala mu na to jego poczucie sprawiedliwości, najpierw musi lepiej poznać samego siebie. Mam ochotę chwycić go za gardło i wykrzyczeć: „Jak to możliwe, że nie masz odwagi sobie wybaczyć, skoro ja chcę tobie wybaczyć? Twoje poczucie winy nie jest mi do niczego potrzebne!”. Zamiast tego patrzę na jego posępny profil, nie mogąc się oprzeć paradoksalnej konstatacji, że im bardziej ktoś jest dręczony poczuciem winy i tłumi swoje emocje, tym bardziej prawdopodobne jest, że pewnego dnia straci nad sobą kontrolę i zrobi coś, czego będzie żałować. Nie rozumiesz tego, Stranger? – Tędy, proszę – mówi przewodnik. Wycieczka po więzieniu dobiegła końca. Kolejnym punktem programu jest objazd autobusem po wyspie w towarzystwie innego przewodnika. Grupka ustawia się w kolejkę, aby podziękować byłemu więźniowi za to, że przybliżył nam historię tego miejsca, w poruszający sposób wpisując w nią swoje życie. Gdy zbliża się moja kolej, tętno mi przyspiesza, a gdy ściskam mężczyźnie dłoń – serce wali jak oszalałe. Jego uścisk jest silny, dłoń szorstka. – Mam jedno pytanie. – Słucham? – Białka jego przenikliwych oczu pokrywają brązowe plamy. – Czy można wybaczyć to, co panu zrobili? Przez chwilę mężczyzna patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym zapytała

o coś całkiem niedorzecznego. Potem z jego ust dobywa się gromki, serdeczny śmiech, wypływający kaskadami z samego jądra jego jestestwa. – Oczywiście – odpowiada, uśmiechając się szeroko. – Wszystko wybaczyliśmy. Tylko tak można żyć dalej. Ta prosta, ale arcyważna prawda rozpromienia mi twarz, gdy wychodzę z więzienia i kieruję się ku Tomowi. – Wyglądasz, jakbyś wygrała los na loterii – mówi Tom. – Przebaczenie to jedyny sposób, by żyć dalej, Tom. Tak mi powiedział. – To niesamowity człowiek – stwierdza Tom, gdy autobus rusza, a młody, pełen zapału przewodnik z mikrofonem w ręku zaczyna swą opowieść. – Wyobraź sobie, przez co przeszedł, jakie rzeczy widział… i jeszcze to, że w ramach pracy wciąż na nowo odtwarza tę historię… Przytakuję skinieniem głowy. Zastanawiam się, czy byłe więźniarki polityczne też w ten sposób zarabiają na życie. W czasach apartheidu prawa czarnoskórych kobiet były jeszcze bardziej ograniczone niż mężczyzn. Czy niewola była dla nich innym doświadczeniem? Czy je gwałcono? A co z ciężarnymi? Czy pozwalano im zatrzymać niemowlęta, czy je odbierano? Czy za więziennym murem wychowywały się jakieś dzieci? – To niepojęte, że całe społeczeństwo może się sprzysiąc w zinstytucjonalizowanej dyskryminacji jednej grupy ludzi – wzdycha Tom. – Ale to nie było tak, że całe społeczeństwo wymyśliło apartheid. To wąska grupka białych mężczyzn. Ustanowili reguły i zadbali o to, by nikt nie strącił ich z uprzywilejowanej pozycji. Owszem, w apartheidzie białe kobiety były pod wieloma względami lepiej traktowane niż czarne, ale na pewno nie były lepiej traktowane jako płeć. Miały siedzieć w domu i wychowywać dzieci, jak we wszystkich faszystowskich ideologiach. W nazistowskich Niemczech, gdzie państwo realizowało jeszcze okrutniejszą politykę apartheidu, eksterminując miliony Żydów, zabroniono kobietom studiować na uniwersytetach. Taka rozpowszechniona systemowa strategia, mająca na celu niedopuszczenie kobiet do władzy, to prawdopodobnie jedna z przyczyn, dla których w rękach kobiet znajduje się tylko jeden procent bogactw świata. – Nie musisz mi robić wykładów, Thordis – mówi Tom i parska niezręcznym śmiechem. Wbijam w niego wzrok. – Co masz na myśli? – Przez chwilę czułem się… jakbyś traktowała mnie protekcjonalnie – odpowiada ze zmieszaniem. Brak mi słów, by to skomentować. – Protekcjonalnie? Przewodnik dziarskim głosem prosi, byśmy spojrzeli na prawo.

– Oto cmentarz trędowatych – oznajmia. Protekcjonalnie? – Jeszcze w pierwszych dekadach dwudziestego wieku trędowatych zsyłano na Robben Island – dodaje. Protekcjonalnie? Zaciskam pięści ze złości. A więc Tomowi nie przeszkadza, że godzinami słucha z ust przewodników o historii dyskryminacji – będącej przede wszystkim dziełem mężczyzn – ale nie może znieść, gdy mówię o wciąż istniejącej dyskryminacji kobiet, która wymazuje ich rolę w najważniejszych zdarzeniach historii! Dyskryminacji, która istnieje w każdym kraju na świecie i manifestuje się w każdej sferze życia: fizycznej, finansowej i politycznej. Nie chcę uwierzyć, że Tom wypowiedział te słowa. Są jak siarczysty policzek, który odwraca mi głowę w stronę okna. Wbijam wzrok w szybę, w roztargnieniu słuchając opowieści o Robercie Sobukwe i innych bohaterach walczących z apartheidem, których więziono na wyspie. Dobrego nastroju nie są w stanie przywrócić mi ani cudowne ptaki za oknem, ani nawet zagubiony pingwin, który kiwając się na boki, drepcze obok autobusu. Czy Tom w ogóle zdaje sobie sprawę, jakie to aroganckie z jego strony, że mnie ucisza tylko dlatego, że prawda, którą mam mu do zakomunikowania, nie jest po jego myśli? Dopiero w drodze powrotnej promem Tom przerywa milczenie. – Wszystko w porządku? – pyta. – Nic nie mówisz. – Nic mi nie jest. Czuję się tylko trochę rozczarowana. – Czym? – Twoją reakcją. Że nie potrafiłeś spokojnie wysłuchać, gdy mówiłam o nierówności płciowej. A przecież właśnie o tym mieliśmy tu rozmawiać. – Zwracam się do niego twarzą w twarz. – Gwałt jest jednym z najbrutalniejszych przejawów nierówności między mężczyznami a kobietami. Większość gwałcicieli jest płci męskiej, a większość ofiar – żeńskiej. Gwałty zdarzają się codziennie, jak świat długi i szeroki, nawet w sytuacjach, w których kobiety powinny czuć się bezpiecznie, popełniane są przez mężczyzn, którym ufają. Skoro nie chcesz przyjąć do wiadomości tego, w jak odmiennych realiach żyją kobiety i mężczyźni, skoro uważasz, że to nie ma nic wspólnego z naszą wspólną przeszłością, to znaczy, że nic z tego wszystkiego nie rozumiesz. Nie zgwałciłbyś mnie, gdybym była chłopcem. Tom kręci głową. – Zgwałciłeś mnie, bo jestem dziewczyną. Uważałeś, że masz do mnie prawo. Z jakiegoś powodu uznałeś, że twoja przyjemność jest ważniejsza niż moja zgoda, choć byłam zbyt słaba, by ją wyrazić. Nie wiem dlaczego, Tom, ale jestem przekonana, że ma to coś wspólnego z tym, że od stuleci mężczyźni mają więcej wpływów i władzy w każdej warstwie społecznej. Być może to ta archaiczna tradycja kazała ludziom uwierzyć, że mężczyźni są ważniejsi od kobiet. Być może dlatego tamtej nocy czułeś, że ty ze swoją chucią jesteś ważniejszy niż ja.

Większość ludzi pewnie postrzega ciebie jako „normalnego faceta” i dlatego właśnie sądzę, że to wydarzenie ma szerszy kontekst. Kontekst dyskryminacji kobiet. Nie mogę pozwolić, byś wypierał tę prawdę tylko dlatego, że jest nie po twojej myśli. – Nie zamierzałem niczego wypierać ani nikogo uciszać. Po prostu wydawało mi się, że traktujesz mnie protekcjonalnie… jakbym był „tym innym” – mówi cicho Tom. Tracę cierpliwość. – Przytaczałam fakty historyczne! – prawie wykrzykuję. – Słuchałeś o dyskryminacji przez cały dzień, ale gdy zaczęłam mówić o niej ja, to nagle uznałeś to za protekcjonalne, tak!? – Możemy o tym porozmawiać po powrocie? Zapanowuje między nami chłód. Ciepła więź łącząca nas przez ostatnich kilka dni gdzieś się ulatnia, a wraz z nią podstawy do interakcji, dla której tu przyjechaliśmy. Rezultatem jest gwałtowny upadek, i to bez amortyzacji. Chwilę później siedzimy w pustej restauracji na Waterfront, przy stole nakrytym białym obrusem. Tom pociera dłonią o dłoń i nerwowo odchrząkuje. Mówi, że studiował nauki społeczne i wie, czym są przemoc płciowa i patriarchat, ale potem traci rezon i zaczyna się jąkać. Wykazuję, że w jego rozumowaniu jest niezgodność, której on nie dostrzega i którą uznaje za błędną interpretację po mojej stronie. Jego wyjaśnienia nie składają się i po chwili się w nich gubię. Nagle odnoszę wrażenie, jakbyśmy mówili innymi językami. Choć dotąd mieszkaliśmy na dwóch różnych półkulach, to mam wrażenie, że teraz dzieli nas więcej niż kiedykolwiek. – Nie wiem, co mogę dodać – mówię, patrząc mu prosto w oczy. – Nie wiem, jak mamy zrozumieć przemoc, której wobec mnie użyłeś, jeśli nie chcesz rozmawiać o jej szerszym kontekście. Przemoc nie rodzi się w pustce. Ma społeczne przyczyny i konsekwencje, które musimy uwzględnić w naszych dyskusjach. Przemilczanie tej prawdy tylko potwierdza, że masz z nią problem. Nagle do oczu Toma napływają łzy. – Nie wiem dlaczego, ale… ale czuję, jakbym grał nie do tej bramki, co trzeba. – Zrywa się na nogi i dodaje łamiącym się głosem: – Chcę tylko, żebyś mnie lubiła. Wybiega na papierosa, ale myślę, że tak naprawdę nie chce się rozpłakać na moich oczach. Zostaję sama. Nic z tego nie rozumiem i nie wiem, jak zareagować. „Chcę tylko, żebyś mnie lubiła” – to wprawdzie żaden argument, ale są w tym wyznaniu odwaga i szczerość. Szanuję za nie Toma; chciałabym umieć zdobyć się na podobną otwartość. Mogłabym kontynuować naszą dyskusję o niesprawiedliwościach płciowych i bombardować go statystykami i faktami,

które znam aż nazbyt dobrze, ale nie pomogłoby to nam wydostać się z klinczu, w którym się znaleźliśmy. Gdy Tom wraca, roztaczając woń papierosowego dymu, już wiem, co zaproponować. – Może zawrzemy umowę – mówię, przyglądając się jego twarzy. – Ty nie będziesz reagował defensywnie, gdy będę mówiła o nierównościach płciowych, a ja będę się starała, by nie brzmiało to protekcjonalnie. Co ty na to? Tom uśmiecha się i wyciąga do mnie rękę. – Umowa stoi. – Wymieniamy uścisk dłoni. – Muszę ci wyznać, że gdy stałem tam w deszczu i paliłem papierosa, cały roztrzęsiony, przypomniałem sobie twoją metodę radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Powiedziałem sobie w duchu: „Wracaj tam, Stranger, i choć nie jest to łatwe, znajdź sposób, żeby się z tego śmiać”. – Doskonały plan. – Rewanżuję mu się uśmiechem. Mamuśkowata kelnerka przynosi nam jedzenie. Choć kryzys jakoś udało nam się zażegnać, to jednak wzajemne zaufanie doznało uszczerbku i nie rozmawia nam się już tak dobrze jak wcześniej. Uśmiech wydaje się wymuszony i boję się, że cokolwiek powiemy, zostanie przez drugą stronę zrozumiane opacznie. Czuję, że rozpaczliwie potrzebuję pozbierać myśli, więc sugeruję, byśmy na jakiś czas się rozstali i zajęli swoimi prywatnymi sprawami. Gdzieś w środku czuję ukłucie żalu, gdy Tom bez chwili namysłu przystaje na moją propozycję. Brak zaufania, który się między nas wkradł, jest jak słoń, który wpycha się między nas, parska i wymachuje trąbą. Gdy tylko wychodzę z restauracji na deszczowe ulice przystani, ogarniają mnie wątpliwości. Czyżbym była zbyt wielką optymistką, sądząc, że zrozumiem cokolwiek z przemocy, której użył przeciw mnie Tom – i że mu ją wybaczę – skoro on nie potrafi nawet spokojnie porozmawiać o systemie, który ją zrodził? Czy skrucha Toma bierze się stąd, że ujrzał swoje zachowanie w świetle szerszego kontekstu, czy może jest tylko egocentryczną autoanalizą, która ma mu dostarczyć argumentów do użalania się nad samym sobą? Z trudem chwytając powietrze, zadaję sobie alarmujące pytanie: czy cała nasza misja jest zagrożona? Ściska mi się żołądek i aż muszę oprzeć się o ścianę. Rozpaczliwie chcąc uspokoić nerwy, z zazdrością zerkam na grupkę nastolatków palących pod markizą. Cholera. I po co rzucałam papierosy? Godzinę później mam już za sobą rundkę po sklepach z upominkami i niosę torbę pełną cudeniek z koralików i innych południowoafrykańskich przedmiotów dla mojej rodziny. Przez cały ten czas próbowałam opanować nerwy. Szukam też żółwia dla Haflidiego, ale bez powodzenia. Myślom o moim synku towarzyszy fala podszytego niepokojem poczucia winy. Jak spojrzę w twarz mojemu dziecku i pasierbicom, po tym jak zrezygnowałam ze wspólnej Wielkanocy, by walczyć o przegraną sprawę? A Vidir… Jak wrócę do domu i powiem mu, że wszystkie

jego starania i cały wysiłek poszły na marne, że nie udało nam się z Tomem osiągnąć porozumienia? Na widok Toma, który zjawia się z torbą wypchaną pamiątkami, odczuwam natychmiastową ulgę, ale lęk wraca, bo w ślad za nim człapie znajomy słoń. Mam wrażenie, że z każdym kolejnym słowem wchodzimy głębiej na lód, który w każdej chwili może się pod nami załamać. – Muszę się napić czegoś mocniejszego – rzucam w końcu. – I ja – potakuje pod nosem Tom. Siadamy przy barze w restauracji, w której zalatuje rybą smażoną na starym oleju. Pod sufitem wisi figura rybaka w żółtym sztormiaku z siecią w rękach. Przypomina mi pewien horror, w którym morderca patroszył swoje ofiary za pomocą stalowego haka. Atmosfera między nami wydaje się równie pusta i martwa. – Twoje zdrowie – mówi Tom ostrożnie, wysuwając ku mnie piwo. – Zdrowie – odpowiadam i stukamy się butelkami. Żadne z nas nie wie, co powiedzieć dalej. Najgorsze jest to, że zdajemy sobie sprawę, że bez zaufania nie uda nam się nic osiągnąć. Bez zaufania cała ta wyprawa będzie tylko kosztowną farsą i drogą przez mękę. Po nic. Tom wygląda na tak samo wstrząśniętego jak ja – pociemniałe oczy i zacięty wyraz twarzy. Wydaje się, że jego także dręczą wątpliwości co do perspektyw naszego wspólnego przedsięwzięcia. Powietrze najeżone jest strachem. Zanim zdążę się zorientować, słowa same wysypują mi się z ust. – Jesteśmy tak bardzo podatni na zranienie… – Wiem – odpowiada Tom, obracając butelkę w palcach. – Taka kruchość… mimo że pisaliśmy do siebie tyle lat. Po tych wszystkich emocjach, listach, terapiach, po całym tym bólu, wciąż jesteśmy – stwierdzam w duchu – tak cholernie pogubieni. – Po prostu chciałam, żeby wynikło z tego coś dobrego. Zawsze na to liczyłam – mówię, całkiem zrezygnowana, czując, że braknie mi już argumentów. – Może kiedyś podzielimy się z innymi ludźmi tym, czego się nauczyliśmy? – proponuje Tom, wprowadzając mnie w osłupienie. – Naprawdę? Chciałbyś tego? – wyjąkuję. Przypominam sobie, że sugerował w listach, że warto podzielić się z innymi lekcjami, które przyswoiliśmy. Wtedy jednak uznałam, że to tylko puste słowa, napisane po to, by sprawić mi przyjemność. Czyżby teraz mówił poważnie? Czy to ten sam człowiek, który kilka dni temu w burzową noc wyznał, że najbardziej boi się tego, że zostanie zdemaskowany? Czy to możliwe, że tak podziałały na niego moje słowa o pożytkach płynących z ujawnienia naszej historii w przeciwieństwie do wypełnionego strachem życia w jej cieniu? – Tak mi się wydaje – kiwa głową Tom. – Nie mam pojęcia, jak to zrobić,

ale szkoda, by nasza praca poszła na marne. Tak wiele przeszliśmy. Na samą myśl o takiej perspektywie przyspiesza mi tętno. Skoro „normalni” mężczyźni jak Tom, z dobrych domów, biali i uprzywilejowani, przyznaliby się do popełnienia gwałtu i wyraziliby skruchę, mogłoby to położyć fundamenty pod długo wyczekiwaną debatę o przyczynach i skutkach przemocy seksualnej. Aby ludzie lepiej zrozumieli ten rodzaj przemocy, trzeba im pokazać trójwymiarowy obraz jej sprawców, zamiast odmalowywać ich dwuwymiarowo jako „potwory”, tak jak robią to gazety. Można by wtedy liczyć na efekt domina, na nowe pokłady nieskończonych możliwości. To dopiero nakreśliłoby szeroki kontekst. – Oczywiście, obawiam się, jak ludzie by na to zareagowali – wyznaje Tom, opierając się łokciami o bar. – A także tego, że ucierpią moi najbliżsi. Publicznego potępienia. – A ty potępiłbyś kogoś, kto byłby na twoim miejscu, gdybyś wysłuchał naszej historii, z jej wszystkimi uzdrawiającymi cudami? Teraz to Tom nie potrafi znaleźć słów. – My? My dwoje? Razem? Mówisz poważnie? – Oczywiście! Jakże by inaczej? – Więc chciałabyś opowiedzieć naszą historię… razem ze mną? – pyta z nadzieją w głosie. Jestem skonsternowana. – Co masz na myśli? Tylko tak miałoby to sens. Razem jesteśmy o wiele silniejsi. – To prawda – rzuca Tom z ulgą. – Wtedy wszystko jest inaczej. Uśmiechamy się do siebie i czuję, jak na powrót rodzi się między nami zaufanie. Udało nam się! Czuję się tak lekko, że mam ochotę podskoczyć na krześle. Z zaufaniem można osiągnąć wszystko. Tomowi najwyraźniej też spadł kamień z serca. – Więc jaką przybrałoby to formę? – pyta, uśmiechając się. – Film? Znam świetnego reżysera… – Nie, to zbyt efekciarskie – kręcę głową. – A poza tym wycięliby moje wczorajsze impresje na temat wyglądu waginy po porodzie – dodaję, wysuwając brodę i robiąc głupią minę. – Racja – kwituje Tom ze śmiechem. Po chwili jednak poważnieje i zaczyna odrywać nalepkę z butelki z piwem. – Już sobie wyobrażam reakcje mojego środowiska, gdy ogłoszę, że zgwałciłem swoją dziewczynę. Zastanawiam się, kto ze znanych mi osób mnie potępi, a kto uzna za zdolnego do wzniesienia się ponad swoje czyny. Ciekawi mnie też, czy którykolwiek z moich znajomych także się przyzna, że wykorzystał seksualnie bliską sobie kobietę. Sugerując się samymi tylko statystykami, można by oczekiwać, że znam mężczyzn, którzy dopuścili się agresji seksualnej, choć żaden z nich nie wygląda na zdolnego do przemocy. Wiem

też jednak, że większość moich znajomych znajdzie się w kompletnym szoku na wieść o tym, co zrobiłem, i nie będzie mogła w to uwierzyć. – Ja też całymi latami zastanawiałam się, jak by wyglądało moje życie, gdyby świat wiedział o tym, że zostałam zgwałcona. Spotykałam się z mężczyznami, którzy potwierdzali moje najgorsze obawy, i z takimi, którzy reagowali bez cienia zażenowania. Niektórzy wykorzystali moją przeszłość przeciwko mnie. Gdy nie chciałam uprawiać z nimi seksu, uznawali, że to dlatego, że po gwałcie stałam się oziębła. Chcąc udowodnić im, że nie mają racji, decydowałam się czasem na seks, choć wcale nie miałam na to ochoty. Emocjonalna manipulacja, której się dopuszczali, była jeszcze gorsza. Gdy protestowałam albo kwestionowałam ich zachowanie, mówili, że nie można ufać moim odczuciom, bo jestem niestabilna emocjonalnie. Oczywiście, były to bzdury i forma przemocy. Tak więc wiem, jak to jest, gdy ludzie postrzegają cię przez pryzmat jednego zdarzenia. – Brzmi okropnie – mówi Tom. – Ale między innymi właśnie dlatego trzeba dać przykład. Pokazać światu, że ci, którzy znajdują się na dwóch krańcach tej osi, zarówno ofiary, jak i sprawcy przemocy seksualnej, nie są ani zepsutymi czy uszkodzonymi mechanizmami, ani bezdusznymi potworami. Są ludźmi. Niedoskonałymi, omylnymi… Nieodmiennie ludzkimi istotami jak ty i ja, z całym wachlarzem myśli, zawodów, stylów życia i wyznań. Ludźmi, którzy płacą podatki, kochają swoje rodziny i mieszkają po sąsiedzku, a przy tym popełniają błędy. Którzy zbierają śmieci z plaży. – Mówię i kłuję go palcem w ramię. Sprawdzam w telefonie, która godzina. – Przepraszam – dodaję – ale muszę iść. Mam randkę przez Skype’a za pięć minut. Idę do kawiarenki internetowej naprzeciwko. Zakładam słuchawki i loguję się na swoje konto. Vidir od razu odbiera. – Cześć, kochanie – mówi, a oczy aż błyszczą mu od czułości. Poprawia kamerę tak, by objęła też Haflidiego, który siedzi mu na kolanach. Choć wychodzę z siebie, by zagaić rozmowę z moim trzylatkiem, to najwyraźniej nie przypada mu do gustu cyfrowa wersja matki. Co chwila próbuje zejść z kolan taty, by sprawdzić, co robi jego siostra Julia, która przynajmniej jest w pokoju obok, zarówno duchem, jak i ciałem. W końcu wychodzi i Vidir zamyka za nim drzwi. – Jak się masz? – pytam, siląc się na radosny ton głosu. Vidir kwituje to westchnieniem i wzruszeniem ramion. – A jak dzieci? – Oglądają telewizję. Wczoraj Haflidi w dziesięć minut zjadł swoje wielkanocne jajko z czekolady. – Brawo! Czy toczył przy tym pianę z ust i bujał się na żyrandolu?

Vidir uśmiecha się blado. – Można tak powiedzieć… Uśmiecham się trochę za szeroko i zbyt żywiołowo kiwam głową. – To wszystko jest jakieś dziwne, Thordis – w końcu Vidir konstatuje to, co oczywiste. – Wiem – odpowiadam szeptem, ściągając z twarzy maskę. – Masz pojęcie, jak dziwnie się z tym czuję, że jesteś w Afryce Południowej? Z nieznanym mi mężczyzną? Z którym… masz wspólną przeszłość? Dopiero teraz to sobie uświadamiam. Jakie to groteskowe. – Żałowałabym do końca życia, gdybym nie… – Nie musisz mi nic tłumaczyć – przerywa mi Vidir. – Wiesz, że cię w tym wspieram. Ale musiałem ci powiedzieć, jak bardzo wytrąca mnie z równowagi to, że tam jesteś, że jesteście tam razem. – Jeśli to jakieś pocieszenie, to mogę cię zapewnić, że nie będzie powtórki. Vidir odwraca wzrok i nie odpowiada. Odruchowo przybliżam się do ekranu. – Vidirze, nie mam żadnych innych niezamkniętych spraw, które wymagałyby jechania na drugi koniec świata. W końcu Vidir spogląda w kamerę, z tym swoim chłopięcym uśmiechem, na którego widok tracę oddech. – Uff… to wielka ulga. Czuję, jak topnieje mi serce. Jest prawie dziewiąta wieczorem. Mokre ulice Waterfrontu połyskują w świetle latarń, a z rynien dachowych ścieka deszcz. Wygłodniali, wchodzimy z Tomem do jednej z restauracji. Po tym, jak się pokłóciliśmy i pogodziliśmy, panuje między nami jakaś inna atmosfera. Niemal poufała. – Twoja kolej, Stranger – mówię, siadając na ławce obitej czerwoną skórą. – Czekaj, czekaj… na czym to ja stanąłem. Zbliżałem się do dwudziestki, prawda? W wieku dwudziestu lat studiowałem nauki społeczne na Uniwersytecie Newcastle, na północ od Sydney, razem z innymi dwudziestoma tysiącami studentów. Mieszkałem w pobliżu kampusu i czasami chodziłem na zajęcia boso. Długie włosy, bose stopy… to mój ówczesny image. Na egzaminach końcowych w szkole średniej nie osiągnąłem wyjątkowo dobrych wyników, głównie dlatego, że po powrocie z Islandii byłem wrakiem człowieka. To zaś znaczyło, że dostałem się na studia małą liczbą punktów i miałem dość ograniczone możliwości. Nie wybrałem bardzo wymagającego kierunku i udawało mi się wykroić sporo czasu na imprezowanie i surfowanie. Najczęściej zresztą jedno splatało się z drugim. Na pierwszym roku nie zaliczyłem dwóch przedmiotów tylko z powodu cholernych nieobecności. Myślę o tej trudnej młodzieży, którą Tom opiekuje się w swojej pracy, po

tym jak podjął dość przypadkową – jak sam mówi – decyzję co do wyboru studiów. – Wierzysz w przeznaczenie, Tom? – Nie, nie wierzę, choćbym chciał. Moim zdaniem idea przeznaczenia pozbawiałaby nas możliwości dokonywania wyborów i działania. I odbierała nam odpowiedzialność za czyny. – A może życie jest mieszaniną jednego i drugiego. Co ty na to? No wiesz, że niektóre rzeczy są konsekwencją naszych wyborów, a inne po prostu zdarzają się, bo miały się zdarzyć? – Może i tak jest… Ale jakoś nie składa mi się to do kupy – kwituje Tom, marszcząc czoło. Opieram się o skórzany wałek. Może to wino, a może nowy rodzaj bliskości, który wywiązał się między nami po kłótni, ale na usta ciśnie mi się śmiałe pytanie. – Tom? – Tak? – Tamta noc przed laty… czy gdzieś w środku myślałeś, że to, co robisz, sprawia mi przyjemność? – Nie – rzuca bez wahania. Jego szczerość jest jak cios w podbrzusze. Z drugiej strony odpowiedź ta podnosi mnie na duchu. Za daleko zaszliśmy, by sobie kadzić. – A czy wydawało ci się, że to, co mi robisz, sprawia mi ból? – pytam, nie wiedząc, czy bardziej pragnę poznać prawdę, czy bardziej jej się obawiam. – Chyba w ogóle o tobie nie myślałem, Thordis – Tom odpowiada rzeczowo, z twarzą pozbawioną wyrazu. Prostuję się, oddychając z ulgą. Żadnych usprawiedliwień, żadnego ściemniania. To, co zrobił przed laty, powodowane były egoizmem i dobrze, że potrafi wypowiedzieć to na głos. – Opowiedz dalej o swoim życiu – mówię, patrząc mu w oczy. – W dwutysięcznym postanowiłeś wrócić na Islandię… Tom odkłada sztućce i podejmuje swoją opowieść. – Zgadza się. Na drugim roku studiów, na którym całkiem dobrze mi szło, w ramach praktyk wyjechaliśmy na camping do ekologicznego ośrodka wczasowego w parku narodowym na wybrzeżu. Kilkoro z nas zatrudniło się tam na wakacje. Ja zostałem głównym przewodnikiem. Do moich obowiązków nie należało tylko oprowadzanie wycieczek. Przez ponad pół roku sprzątałem brudne kible, prowadziłem klubik dziecięcy, kosiłem trawniki, wywoziłem śmieci, kierowałem restauracją, surfowałem i upijałem się. Dwa razy wyjeżdżałem, by odwiedzić rodzinę i przyjaciół. Ciężka harówka, ale szybko udało mi się zaoszczędzić pieniądze. Postanowiłem wziąć urlop na studiach i wrócić na Islandię z moimi sześcioma tysiącami dolarów. Bilet kosztował ponad cztery, ale nie przejmowałem się tym. Chciałem się spotkać z moją islandzką rodziną i… z tobą.

– Milknie na chwilę. – Chęć i motywacja, by cię zobaczyć… są niejasne. Pamiętam, że do ciebie dzwoniłem. Z jakiegoś powodu zapisał mi się w pamięci taki obraz: stoję na drewnianym tarasie przy publicznym telefonie, szukam w kieszeniach monet i wybieram twój numer. – Pamiętam twój telefon – mówię cicho. – Jak mówiłem, nie dopuszczałem do siebie wtedy prawdy, że cztery lata wcześniej cię zgwałciłem. Skutecznie ją wypierałem. Pogrzebałem to wspomnienie głęboko, w najmroczniejszym zakamarku mojego umysłu. Pamiętam, że czułem się niespokojny, niespełniony, że coś ciągle gnało mnie z miejsca na miejsce. A gdy przyjechałem na Islandię… wywiązała się między nami ta dziwna relacja. Tom waha się, jakby szukał właściwych słów. Mija pełna napięcia chwila, a ja uświadamiam sobie, że wstrzymuję oddech. – Spotkaliśmy się w kawiarni w centrum miasta, Café Paris. – Podejmuje w końcu Tom. – Na początku było trochę sztywno. Rozmawialiśmy o błahostkach. Zachowywałaś się jakoś inaczej. Byłaś pewna siebie… prawie onieśmielająca. W ciemnych włosach i z papierosem w ręku wydawałaś się starsza. W powietrzu wyczuwało się jakieś napięcie, pamiętam. Spotkaliśmy się kilka razy i w końcu poznałem twoich znajomych. Pewnego wieczoru odwiozłaś mnie do domu. Pożegnalny całus w policzek przerodził się w coś więcej. Przenieśliśmy się do pralni. Byłem zdziwiony twoją natarczywością. Po wszystkim w ogóle się do mnie nie odzywałaś, co wprawiło mnie w kompletną konsternację. Gdy następny raz znowu byliśmy sam na sam, nie marnowałaś czasu. Wydawałaś mi rozkazy. Nawet nie wyobrażałem sobie, że można robić takie rzeczy. Część z tego była… upokarzająca. Nie czułem się z tym dobrze. Traktowałaś mnie chłodno i bezosobowo. Niemal mechanicznie. Albo… ostro. Jakbyś chciała mnie zaszokować. – Odebrać ci kontrolę – poprawiam go. – A pomiędzy tymi spotkaniami prawie się nie kontaktowaliśmy. Mało spędzaliśmy ze sobą czasu, a jeśli już, to na twoich warunkach. – O to właśnie chodziło, Tom – mówię, ze zmęczeniem pocierając czoło. – Gdy nadarzyła się okazja, by potraktować cię jak kawałek mięsa, skorzystałam z niej. Alternatywą byłoby osłabienie moich mechanizmów obronnych, obnażenie ran i skonfrontowanie cię z tym, co zrobiłeś, ryzykując, że wszystkiemu zaprzeczysz. Co doprowadziłoby mnie na skraj wytrzymałości. Nie byłam na tyle silna, by kolejny raz dać ci nad sobą taką władzę. Wybrałam więc opcję, w której mogłam odzyskać jej część, ukrywając, jak bardzo jestem w środku poraniona i krucha. Gdy nie znalazłam w sobie siły na konfrontację, skanalizowałam ból w próbie zemsty. – Skoro to była zemsta, to w końcu zaczynam coś z tego rozumieć. Było to bardzo dezorientujące… czasem czułem się blisko, ale nigdy nie byłem

dopuszczany do środka. Gdy mi to wytłumaczyłaś, łatwiej mi jakoś rozplątać ten supeł. Czasami wydawało mi się, że za tobą gonię, co oczywiście nabiera teraz sensu. – Smakuje państwu jedzenie? – pyta uśmiechnięty kelner, który nagle pojawia się przy naszym stoliku. Odruchowo spoglądam na porcję mięsa na talerzu. – Bardzo – odpowiadamy z Tomem jednogłośnie. Wyglądam przez okno na latarnie w przystani, w równomiernych odstępach dumnie wyrastające z chodnika. Wyobrażam sobie, że stają się kamieniami milowymi w przeszłości mojej i Toma. Gwałt w 1996 roku. Nasza obustronna ucieczka od prawdy. Moje nieprzemyślane próby w roku 2000, by odebrać mu władzę, z której mnie okradł. Napięcie i chaos, które wisiały w powietrzu tamtego lata i które osiągnęły apogeum na Westman Islands. Lata milczenia. List z 2005 roku mówiący o tym, że chcę wybaczyć. Osiem lat korespondencji i konfrontacji, których kulminacja ma miejsce teraz, w 2013 roku, w połowie drogi między Sydney i Rejkiawikiem. Te punkty zwrotne układają się w jaśniejący w ciemnościach łańcuch, rozpraszający także mrok w mojej głowie. – Nie jestem dumna z tego, jak się zachowywałam tamtego lata. Pewnie także dlatego tak skrzętnie wymazałam te wspomnienia z pamięci – mówię. – Ale wierzę ci. Rozumiem, jakie stały za tym powody, i biorę odpowiedzialność za swoje czyny. Chcę coś jeszcze dodać, powiedzieć, że zdaję sobie sprawę, jakie zamieszanie wywołałam. Słowa „Nie chciałam cię zranić” mam już na końcu języka, ale szybko je połykam. Bo przecież… chciałam go zranić. – Po porażce na Westman Islands znowu zacząłem uciekać, obciążony świeżym poczuciem winy. Pamiętam ostatnie spotkanie u rodziny moich gospodarzy, spacer z tobą na przystanek autobusowy, pełne dramatyzmu i łez pożegnanie. Wskoczyłem do pierwszego samolotu do Australii. Leciał okrężną drogą, ale było mi wszystko jedno. Uznałem, że warto spać na pięciu różnych lotniskach i spędzić kilka dni bez prysznica i łóżka, żeby tylko uciec z tej cholernej Islandii. I od ciebie. – Może deser lub kawę? – pyta kelner, który znowu wyrósł jak spod ziemi. Patrzymy na siebie z Tomem i odmownie kręcimy głowami, jednocześnie podnosząc się z krzeseł. Wychodzimy w ciemność nocy. Diabelski młyn góruje nad naszymi głowami niczym fosforyzujący pierścień. W powietrzu pulsuje muzyka, wypływająca z przybytku o nazwie Mitchell’s Waterfront Brewery. Przy stolikach na zewnątrz pod ciężkimi mokrymi parasolami jest pusto, ale w środku roi się od ludzi. – Szkockie i irlandzkie puby – rzucam z szerokim uśmiechem. – Zawsze

można na nie liczyć. – Co ty na to, żebyśmy zostali tu na drinka? – proponuje Tom, rozglądając się z zainteresowaniem. – Muzyka jest całkiem niezła, choć szkoda, że nie na żywo. – Jasne. Usiądźmy tu. Przy barze tłoczą się żywo rozmawiający ludzie. Tom zwraca się do mnie z pytaniem wypisanym na twarzy. Wzruszam ramionami. – To samo co ty – rzucam. Tom kiwa głową i odwraca się z powrotem do barmana. Łapię się na tym, że wpatruję się w dłonie Toma leżące na blacie. Złote włoski rozsiane na opalonej skórze. Dziwnie mi się robi na myśl, że kiedyś trzymałam te ręce w dłoniach… a potem zatapiałam w nich paznokcie i gryzłam palce. – Proszę – Tom wyrywa mnie z zamyślenia, podając mi piwo. Wymieniamy kilka dowcipów, które działają jak balsam na nasze skołatane serca. To miłe – wręcz konieczne – by choć przez chwilę porozmawiać o czymś, co nie wiąże się z naszymi bolesnymi sekretami. Resztki napięcia pozostałego po kłótni i nagromadzone zmęczenie znajdują ujście w głupkowatym nastroju, który wzajemnie w sobie nakręcamy. – Niezłej wiwisekcji poddaliśmy nasze dusze przez ostatnie dni! – mówię, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Ba! – rzuca Tom, opierając łokieć na stoliku. – Niecodziennie opowiada się komuś historię swojego życia. Waham się. – Ja mniej więcej wiem, jak nasza przeszłość wpłynęła na moje związki. Na podejście do intymności, na seks… Ale nie miałam śmiałości spytać, jak ukształtowała ciebie. Tom wbija we mnie zdumiony wzrok. – No cóż, w końcu się na nią zdobyłaś… Gdy zdaje sobie sprawę, że mówiłam poważnie, unosi brwi. – Jak seks…? – Jak nasza wspólna przeszłość ukształtowała ten aspekt twojego życia. Nie zamierzam udawać, że zdrowie seksualne nie wpływa na ogólne zadowolenie z życia. Miłość. Szczęście. Intymność. Cały ten kram. – Rozumiem… – Tom upija łyk piwa, by zyskać na czasie, po czym kręci głową. – Nie wiedziałbym, jak na to odpowiedzieć… – Nie wygłupiaj się, Stranger. Przyjechaliśmy aż do Afryki Południowej, by skonfrontować się z prawdą na temat wydarzenia, które ukształtowało nasze życie. A ponieważ było ono natury seksualnej, to zupełnie naturalne, że mogło wpłynąć na tę sferę naszego życia. Nie chodzi o to, że chcę cię wypytywać o twoje życie

seksualne. Chcę zlokalizować ranę. Tom niepewnie obraca w dłoniach szklankę. – Kilka lat temu wyszliśmy z bratem do baru. Zaczepiła nas jakaś dziewczyna w okularach. Usiadła obok mnie, a potem zleciała ze stołka. „Widzisz, jak na ciebie lecę?”. Poszliśmy do innego pubu, gdzie zaczęliśmy razem tańczyć. Po pełnych uniesień pocałunkach wylądowaliśmy w zaułku za barem. Nagle dziewczyna położyła się na masce samochodu i ściągnęła spódnicę. Poczułem się nieswojo i zrobiło mi się jej szkoda. Miałem wrażenie, że jeśli posunę się dalej, to będzie tak, jakbym ją wykorzystał. Zacząłem się jąkać, tłumaczyć, dlaczego nic z tego nie będzie. Na początku wydawała się zmieszana, ale potem wróciła do środka, a mi ulżyło. Może po prostu miała ochotę na szybki numerek, stwierdzam w myślach, ale mogły być też poważniejsze powody. – Wiedziałeś, że osoby, które zachowują się bardzo śmiało w sferze seksualnej, często w przeszłości były wykorzystywane albo zgwałcone? Tom spuszcza wzrok. – Tak, dowiedziałem się o tym w pracy. Dlatego właśnie zapaliło mi się czerwone światełko. Nie mogę znieść myśli, że można w ten sposób wykorzystać czyjąś słabość. W tych sprawach staram się być bardzo ostrożny i robić wszystko powoli. Czasem czuję wielki niepokój i zaczynam się pocić. Miewam ataki paniki. Bywało, że przerywałem w trakcie, nie potrafiąc wytłumaczyć dlaczego. Moja partnerka musiała wtedy przejąć pałeczkę, a dla mnie znikał problem odgadywania, czego chce, a czego nie. A więc nigdy więcej nie przekroczysz niczyich granic – stwierdzam w duchu. Tom wzdycha głośno. – Niebywała ta nasza szczerość – rzuca z niezręcznym uśmiechem. – Dla mnie najtrudniej było rozpoznać, gdzie kończą się skutki doświadczonej przeze mnie przemocy, a gdzie zaczyna mój charakter – mówię. – Czasami w sytuacjach intymnych rezygnowałam z wszelkiej kontroli. Może potrzebowałam w ten sposób sprawdzić, czy jestem w stanie dać komuś władzę nad moim ciałem, a może po prostu podobało mi się uczucie wolności, które przychodzi, gdy przekaże się pałeczkę drugiej stronie. Nie wiem, co jest czym w gąszczu tych wszystkich moich doświadczeń. Ale staram się utrzymywać kontakt ze swoimi uczuciami, a nie uciekać przed nimi jak wcześniej. Dobiega nas śmiech kilku dziewcząt, na oko dwudziestoletnich, palących papierosy pod daszkiem. Tom rozgląda się i uśmiecha się blado. – Rany, Thordis. Nie wierzę, że o tym rozmawiamy. – Za odważne rozmowy! – Podnoszę szklankę. – W końcu uzdrawianie to wyzbycie się nadziei na lepszą przeszłość, prawda? – Wypijam resztkę piwa i głośno odstawiam szklankę na stół. – Jeśli chodzi o mnie, to na dzisiaj wystarczy

procentów. – Dlaczego? Jesteś wstawiona? – Gorzej. Robię się sentymentalna. Złapmy jakąś taksówkę. Żegnamy się pod Ritzem. Stoję przy oknie w swoim pokoju, gdy Tom przysyła mi esemesa, że dotarł bezpiecznie do domu. Gaszę światło. W dole miejskie iluminacje rozpościerają się niczym migoczący koc. Palcem łączę kropki na chłodnej szybie. Mojej pamięci udało się zatrzeć wspomnienia, ale skóra płonie mi od sekretów. W odbiciu swojej twarzy w lustrze dostrzegam zemstę; to oblicze jakiejś okrutnej istoty, która chciała rzucić swojego krzywdziciela na kolana. Cicho pomrukując, leniwie przeciąga się, po czym spogląda mi w oczy. Lizałam twoje rany – mówi, błyskając pazurami. – Myślisz, że masz prawo mnie osądzać? Odwracam się od zjawy, pocieszając się w duchu, że znalazłam w sobie pokłady cierpliwości i zrozumienia. Zemsta chwyta mnie za brodę swoimi kościstymi palcami i siłą przyciąga moją twarz. Przyznaj to – syczy. – Podobało ci się, jak się przed tobą wił. Mylisz się – odparowuję. Prychając, stwór rozpływa się w ciemnościach. Jego obecność jest jeszcze wyczuwalna, jego ślady pulsują w moim ciele, aż w końcu sen spycha mnie w głuchą otchłań czarnej afrykańskiej nocy.

Z pamiętnika Toma, Poniedziałek Jej wzburzone słowa wypowiedziane w autobusie na Robben Island odebrałem jako wytyczenie linii podziału, wyznaczenie granic, potępienie mężczyzn, w tym mnie samego. Czułem, że Thordis oczekuje potakiwania, ale wszystko we mnie się buntowało. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nasza historia i mój czyn osadzone są w szerszym społecznym kontekście. Znam realia, wiem, że jesteśmy częścią tych przerażających statystyk. Dużo czytałem i myślałem o nierównościach społecznych. W duchu podważałem jej słowa. Czy ma mnie za ignoranta? Czy nie wie, jak się z tym czuję? Przez chwilę miałem wrażenie, że robi mi wykład, i poczułem się nieswojo. Na tej wycieczce autobusowej coś się między nami zmieniło i jakaś szansa została zniweczona. Miałem wariacką nadzieję, że podczas tego tygodnia uda mi się zyskać w oczach Thordis odrobinę szacunku. Nie śmiałem liczyć na przebaczenie, ale chciałem choć trochę się zrehabilitować. Wyleź z tej nory i zaprezentuj się Thordis jako człowiek wartościowy, taktowny, dobrze wychowany i zrównoważony emocjonalnie. Na promie i w restauracji miałem ochotę wyrzucić z siebie to wszystko, co zrozumiałem i poczułem, zwiedzając więzienie na Robben Island. Chciałem jej powiedzieć, że odbierałem to tak samo jak ona, że zgadzam się z jej spostrzeżeniami. Jednak zamiast tego powstała między nami jakaś wyrwa i zdawało się, że nasze dwa siedzenia dzielą całe kilometry. Czułem się jak biały mężczyzna ostentacyjnie demonstrujący swoją głupotę. Byłem kolonizatorem jej ciała i świadomość ta nie daje mi spokoju. Zostałem z powrotem wciśnięty w rolę gwałciciela, znowu znalazłem się po złej stronie. Ponieważ nie potrafiłem się wytłumaczyć przed Thordis, zacząłem się rozklejać. Gdy pierwsze łzy napłynęły mi do oczu, wstałem i powiedziałem, że idę na papierosa. Wziąłem kurtkę i stopa za stopą powlokłem się na deszcz, choć serce mi galopowało. Panikowałem i nerwowo szukałem słów, by wytłumaczyć się przed Thordis, nie obrażając jej przy tym i nie stawiając pod znakiem zapytania całego tego tygodnia. Gdy tylko skończyłem palić, przypomniały mi się jej słowa: znaleźć sposób, by się śmiać. Tak właśnie powinien zakończyć się ten impas. Uciekłem, ale wiedziałem, że mimo wszystko muszę tam wrócić i sprawić, że będziemy się z tego całego zajścia śmiać. Było to… pouczające doświadczenie. Wiedziałem, że Thordis potrzebuje, bym był opanowany. Nie miałem pewności, że uda się zasypać szczelinę, która powstała między nami, ale wiedziałem, że nie wolno mi jej pogłębiać.

Na szczęście jakoś udało nam się z tego wybrnąć. Nie wiem, czy wyraziłem się właściwie, ale Thordis ogłosiła rozejm, który uspokoił nasze skołatane nerwy. Zdaję sobie sprawę, że przeszłość wpływa na dynamikę naszych relacji. Najczęściej to Thordis inicjowała działania, a ja tylko jej przytakiwałem. W pewnym sensie było to naturalne, bo to ona była pomysłodawczynią – ja chciałem tylko przeprosić i oddać się w jej ręce. Dawno temu przyznałem się sam przed sobą, że jej obecność mnie onieśmiela. Czy kiedykolwiek wykażę na tyle stanowczości, by się jej sprzeciwić, jeśli nie będę się z czymś zgadzał? Thordis jest bardzo inteligentna – czyżby stanowiło to dla mnie problem? Nie, nie w tym rzecz. To ten utarty mechanizm, w którym ona ma przypisaną rolę przywódcy, a ja potulnego i niepewnego siebie adepta. Chciałbym, żebyśmy kiedyś potrafili wyjść poza ten schemat i porozmawiać ze sobą bez obaw, że zakończy się to porażką czy urażeniem jej uczuć. Gdy poszliśmy potem na drinka, Thordis powiedziała, że chciała, żeby wynikło z tego wszystkiego coś dobrego. Że zawsze tylko tego chciała. Po tych wszystkich wybojach i zakrętach oto jesteśmy. W Południowej Afryce, starając się ze wszystkich sił wyleczyć dawne rany. Tak, musi z tego wyniknąć coś dobrego, dla nas obojga. Pomimo nieporadnej niekiedy komunikacji nasza korespondencja pozostała dla mnie bezpieczną przystanią samopoznania. Thordis pytała o najtrudniejsze sprawy i słuchała moich odpowiedzi. Oto gdzie dokonała się praca – w tych czołobitnych, pełnych napięcia i chęci zrozumienia listach. Zdarzały się też nieco lżejsze w tonie i bardziej optymistyczne. Pamiętam, jak po raz pierwszy zakończyła list słowami „Trzymaj się, Tom”. Wydawało się to znaczące, jakbyśmy pokonali pewien etap… jakbyśmy zbudowali coś na ruinach. Coś, na co nie każdy, kto był na naszym miejscu, dostał szansę. Pamiętam zdanie, które napisałem kiedyś do Thordis, a które było dla mnie jak objawienie: „Zrozum swój wybór najgłębiej, jak potrafisz. Jeśli to możliwe, napraw szkodę. Wynieś naukę z tego doświadczenia. Pomóż innym z niego skorzystać. Nigdy nie powtarzaj błędu i idź naprzód”. Prawdopodobnie napisałem go w jakimś przypływie pewności siebie i determinacji. Wiem, że ze swojej pozycji nie mam prawa zakładać, że inni potrzebują lub życzą sobie mojej pomocy, ani prawa sądzić, że jestem osobą godną zaufania, której zdanie się liczy. Jestem przekonany, że gdy zacznę mówić o swoim doświadczeniu jako mężczyzny z uprzywilejowanej grupy społecznej, z kultury zdominowanej przez mężczyzn, spotkam się z ostracyzmem i potępieniem. Myślę, że jeśli przedstawię siebie jako reprezentanta mężczyzn w ogóle, zostanę zlinczowany. Ale czy nie chcę zapytać samego siebie i innych o to, czym jest męskość i jak się realizuje? O nasze relacje z kobietami? Czy nie chcę się przyczynić do naświetlenia problemu?

W jednym uchu słyszę słowo „hipokryta”, a w drugim – „współwinny”. Wiem jedno – to, co zrodziło się między mną i Thordis, pomogło przekuć naszą ponurą przeszłość w coś większego. Jeśli rozejdziemy się lżejszym krokiem, ale nie odważymy się o tym głośno mówić, będzie to oznaczało poddanie się strachowi, od którego tak bardzo chcieliśmy się uwolnić. Skonfrontowanie się z lękami było dla nas tematem przewodnim i nie chcę, żeby się wyczerpał. Chcę mówić dalej, do coraz szerszego grona słuchaczy. To otwartość doprowadziła nas do punktu, w którym teraz jesteśmy. Mam poczucie, że także cel, dla którego tu przyjechaliśmy, mógłby sięgnąć poza Thordis i mnie. Z początku pomysł spotkania z nią w Kapsztadzie przyprawiał mnie o dreszcze strachu. Nie wiedziałem, do czego to nas doprowadzi, czy dam radę spojrzeć jej w oczy. Sen z powiek spędzało mi także to, że musiałem jakoś wytłumaczyć powód spotkania z Thordis mojej ówczesnej dziewczynie. Z czasem jednak stało się dla mnie oczywiste, że oboje tego potrzebujemy, choć propozycja wyszła od Thordis. Potrzebowałem uzdrowienia, które jest możliwe tylko wtedy, gdy wypowie się na głos dawne krzywdy; musiałem uwolnić się od nich, by zapewnić sobie zdrową i nieskażoną przyszłość. To jedyna droga. Mimo że korespondowaliśmy ze sobą, to nadal wypieraliśmy się naszej przeszłości i odmawialiśmy tym wydarzeniom miejsca w naszych życiorysach. Wydaje mi się to bardzo ludzkie, więc znane także innym. Czasami ludzie przerzucają się odpowiedzialnością, zamiatają ją pod dywan albo cedują ją na niewinnych. Jeśli czegokolwiek się nauczyłem, to właśnie tego, że wyparcie prowadzi do wewnętrznego rozpadu. Być może nasza historia opowiedziana publicznie stanie się dla innych katalizatorem umożliwiającym nawiązanie relacji w duchu szczerości. Jeśli tak, to myślę, że warto zmierzyć się ze strachem. Jezu… Masz wielkie (i niemal nieprzyzwoicie szlachetne) ambicje, Tom. Może po prostu przeżyj ten tydzień i zobacz, w jakim wyjdziesz z niego stanie. Może poczujesz się choć trochę lżejszy duchem! Cieszyłem się, że przy kolacji rozmowa lepiej nam się układała. Po pełnym zawirowań dniu miło było porozmawiać na luźniejsze tematy. Przyłapałem się na tym, że moje myśli krążą wokół błahostek, i chyba nie ma w tym nic dziwnego, że po nieustannej analizie człowiek ma ochotę pomówić o zwykłych sprawach. Gawędziliśmy o winie. Pomyślałem sobie, że Thordis wygląda kwitnąco. Tryska życiem, ma takie jasne spojrzenie… jak ktoś, kto znalazł w życiu harmonię. Wspomniałem Thordis, którą znałem kiedyś, i zrobiłem kilka pobieżnych porównań. Nie paliła już jak smok. Włosy miała naturalnego koloru, swobodnie ułożone, a nie kruczoczarne jak w 2000 roku. Czarne obcisłe i wyzywające stroje ustąpiły miejsca zwykłej czerwonej kurtce. W barach nie zamawiała już wódki, tylko kieliszek czerwonego wina. Rzęsy ledwo musnęła tuszem, choć wcześniej

podkreślała oczy grubą kreską, a usta szminką. Na stopach miała wygodne sandały, których dawna Thordis nigdy by nie włożyła. Wraz z jej stosunkiem do swojego ciała zmienił się też jej stosunek do samej siebie. To oczywiste. Wiem, ile pracy włożyła w to, by siebie zrozumieć; wiem także, ile wysiłku kosztuje pogodzenie się z samym sobą. Poza tym nie jest już dziewczyną, tylko kobietą i matką. Minęło prawie czternaście lat. Wiedziałem, że Thordis z którą się spotkam, będzie dorosła, ale nie mam pojęcia, dlaczego naiwnie zakładałem, że będzie taka sama jak wcześniej.

Dzień siódmy, 2 kwietnia 2013 W ustach mam sucho. Siadam na łóżku i od razu tego żałuję. Głowa mi pęka. Kac. Cholera. Przecież w tym szkockim barze wypiłam tylko dwa piwa! Rany, naprawdę mam kaca po dwóch piwach i kieliszku czerwonego wina? Gdzie te czasy, gdy przychodziłam do szkoły rześka jak skowronek, choć poprzedniego wieczoru wygrałam konkurs na to, kto wypije najwięcej szotów tequili. Dziewczyno, tracisz formę. Gdy w końcu udaje mi się wygramolić z łóżka, przez zamglony umysł przebiegają mi myśli o tym, jak udało nam się z Tomem zasypać przepaść, która powstała między nami w wyniku wczorajszej kłótni. Choć towarzyszył temu lęk, udało nam się wzmocnić naszą misję i nie odwracać wzroku od tego, co możemy odkryć w sobie nawzajem. I co ważniejsze, także w sobie samych. Pod prysznicem czuję ulgę, gdy woda spływa mi po obolałej głowie. Śniadanie może poczekać, stwierdzam w myślach, gdy z powrotem kładę się do łóżka, z telefonem w ręku, który kilka minut później sygnalizuje esemesa, rozrywając mi głowę. Wiadomość napisana jest nieskładnym islandzkim: Hej, wstawiłem i zjadłem. Wyglądam jak brud, ale czuję… ulga i uśmiech. Idę w prysznic i myślałem, że niedługo do ciebie podejdę. Śmieję się na głos z tych cudownych błędów tłumaczeniowych. Mimo wszystko to jednak niesamowite, że potrafi skomunikować się po islandzku pół życia później, nie mając nawet islandzkiej klawiatury w telefonie. Odpisuję: Brud to jest to. Do zobaczenia wkrótce. Otwieram pocztę, by sprawdzić, czy dostałam odpowiedź od Kapsztadzkiego Pogotowia dla Ofiar Gwałtów, jedynego miejsca, które byłam zdeterminowana odwiedzić podczas pobytu w RPA. Jest to organizacja pozarządowa dla ofiar przemocy seksualnej. Gdy napisałam o niej Tomowi przed naszym przyjazdem, ku mojemu zdziwieniu odpowiedział, że chętnie wybrałby się tam razem ze mną, bo mogłoby to okazać się cenne w jego pracy z młodzieżą. Szczerze mówiąc, wątpię, czy jest gotowy udać się ze mną tam, gdzie spotykają się ofiary gwałtów po tym, jak ich życie zostało rozerwane na pół, ale cieszę się, że w ogóle przyszło mu to do głowy. Odpisałam mu, że oczywiście, może się przyłączyć i dopiero po wciśnięciu „wyślij” dotarło do mnie: Co za ironia! Zatoczylibyśmy koło. Niestety, Pogotowie nie odpisało. Sięgam po telefon i wybieram numer wyświetlony na stronie internetowej organizacji. Stremowanym i niepewnym głosem tłumaczę, że jestem autorką książki o przemocy uwarunkowanej płcią w Islandii, i że bardzo chciałabym dowiedzieć się więcej o działaniach Kapsztadzkiego Pogotowia. Dowiaduję się, że mam zadzwonić o dwunastej i poprosić do telefonu Shiralee – imię zapisuję na kartce. Godzinę później spotykam się z Tomem w lobby, gdzie ostrożnie siadam na

kwiecistej sofie. – Hej – wystękuję. – Jak się czujesz? – Jak skowronek. A ty? – Bywało lepiej – odpowiada Tom z uśmiechem. Ponieważ spodobało nam się prowadzenie rozmów o życiu podczas jeżdżenia po Kapsztadzie, postanawiamy wybrać się na Górę Stołową. Nigel siedzi za biurkiem w swoim małym biurze podróży, odprasowany i elegancki jak zawsze. Rozpromienia się na nasz widok i biegnie nam na powitanie. – Znalazłem pani drzewo! – oznajmia z triumfalnym uśmiechem. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. – Tutaj w Afryce Południowej mówimy na nie drzewo do góry nogami – wyjaśnia z entuzjazmem. – Dlatego nie wiedziałem, co ma pani na myśli, pytając mnie o baobab. Dla mnie to po prostu drzewo do góry nogami! – Uśmiecha się, wyczekując mojej reakcji. Patrzę na niego, nie rozumiejąc ani słowa z tego, co powiedział. Sądząc po wyrazie twarzy, Tom jest tak samo oniemiały jak ja. – Moje drzewo? – Tak, baobab, którego pani szukała – odpowiada Nigel cały podekscytowany. – Zadzwoniłem do mojego przyjaciela, który jest ogrodnikiem, i powiedział mi. Rośnie w ogrodzie botanicznym! – mówi, gestykulując, jakby nauczał ewangelii. Nadal nic z tego nie pojmuję. – Musiał mnie pan z kimś pomylić, bo nie pytaliśmy o żadne drzewo – mówię. Czysta radość emanująca z jego twarzy sprawia, że żałuję, iż nie jestem kobietą, o którą chodzi. Lustruje nasze twarze, skonsternowany, jakbyśmy stroili sobie z niego żarty. – Jest pani pewna? – Tak, na pewno nie pytałam o żadne drzewo… – Czy może była w piżamie i chodziła tak? – pyta Tom, wyciągając przed siebie ręce jak lunatyk i wybuchając śmiechem. Nigel uprzejmie chichocze z żartu, po czym zwraca się do mnie z poważnym wyrazem twarzy. – Drzewo znajduje się w ogrodzie botanicznym Kirstenbosch. Kursuje tam niebieski autobus. – Wręcza mi rozkład jazdy autobusów. – Dziękuję – mówię, biorąc ulotkę. Nigel jest tak uprzejmy, że dzwoni na Górę Stołową, by sprawdzić, czy działa dzisiaj kolejka linowa. Okazuje się jednak, że linia jest zajęta. Dziękujemy mu za pomoc.

– Mam nadzieję, że spodoba się państwu wasze drzewo – woła, machając nam na pożegnanie. – Rany. To co najmniej dziwne! – mówi Tom, gdy wychodzimy na słońce. – Ale przynajmniej znaleźliśmy twoje drzewo! – Może los chce, żebym tam pojechała – rzucam niezobowiązującym tonem, choć zupełnie poważnie. Po drodze na przystanek mamy nadzieję, że uda nam się złapać okazję na Górę Stołową. – Szkoda, że nie mam ze sobą ipoda – zwraca się Tom do mnie. – Chętnie puściłbym ci na miejscu piosenkę Stranded on Earth. – Czyja to? – Zespołu o nazwie The Herbaliser. Miałem kiedyś bardzo głębokie, niemal duchowe doświadczenia podczas jej słuchania. Raz słuchałem jej na górze pod Vancouver, podziwiając zapierające dech w piersiach widoki na ośnieżone szczyty bez śladów cywilizacji. Niesamowite wrażenie. Pamiętam, jak ta piosenka przepływała po moim ciele, aż od stóp do głów przechodziły mnie dreszcze. – Wskazuje plażę. – Chwileczkę. Muszę się tu na chwilę zatrzymać. – Jasne. Biegnij – mówię i siadam na piasku, podczas gdy Tom wskakuje do wody i ochlapuje sobie twarz. Na szczęście mój kac ustępuje. Zza rzadkich chmur wyziera słońce. Po raz pierwszy od przyjazdu do Afryki Południowej mogę zdjąć kardigan i chodzić w koszulce na ramiączkach, co niezwykle cieszy moją islandzką duszę. Nagle nachodzi mnie wrażenie, jakby ktoś nas obserwował. Rozglądam się i jakieś pięćdziesiąt metrów dalej dostrzegam czterech mężczyzn o zaciętych twarzach, którzy przyglądają się nam w milczeniu. Wzdrygam się. – Chodźmy już – mówię, zarzucając plecak na ramię. Tom przytakuje ruchem głowy i przyspieszamy kroku. Uspokajam się dopiero, gdy wracamy na ulicę, gdzie latarnia Mouille Point wita nas połyskując czerwono-białymi pasami. – Skoro mowa o Vancouver, wiesz, jak pisałem do ciebie z kawiarenek internetowych w Kanadzie? – pyta Tom. – Spędziłem tam trzy lata, od dwa tysiące siódmego do dwa tysiące dziesiątego. Trzy dość dynamiczne, ale cudowne lata. Na początku byłem razem z bratem, mieszkaliśmy w górach przez jedną zimę. Potem pracowałem na kilku stanowiskach związanych z handlem, co polegało na tym, że w zasadzie żyłem w furgonetce i u znajomych. Gdy jeden rok przeciągnął się na dwa, przyjechałem do Vancouver, gdzie uznano moje wcześniejsze kwalifikacje. Dostałem pracę w szkole wykorzystującej podejście multimodalne, która tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że chcę pracować z dziećmi i młodzieżą. Po raz pierwszy miałem okazję zajmować się dziećmi ze specjalnymi potrzebami. Niektóre z nich nie mówiły i miały zaburzenia ze spektrum autyzmu. Pracowało się

jeden na jeden, więc było bardzo intensywnie i nawiązywały się niesamowite więzi. Myślę, że to najbardziej wymagająca z prac, jakich się podejmowałem, ale bez wątpienia cenię ją najbardziej. Zatrzymujemy się na przystanku. Tom zdejmuje plecak i kładzie go na ziemi. – Skoro mowa o pracy, to rok temu zrobiłem kurs z pracy społecznej i bardzo mi się to spodobało. Był bardzo użyteczny i traktował o sytuacjach z prawdziwego życia. Na kursie poproszono o zgłoszenie się ochotnika płci męskiej. Mam teraz taką strategię, że zawsze w takich sytuacjach podnoszę rękę. Najczęściej pomaga mi to poczuć się pewniej w grupie, ale czasami kończyło się tak, że musiałem zrobić coś naprawdę głupiego. – Chyba już wiem, jak się skończy ta historia. Tom kręci głową. – Czekaj. Tym razem musiałem odgrywać postać, która była dla mnie odstręczająca. Miałem wcielić się w postać Neila, mężczyzny, który bił swoją żonę. Który wierzył, że przemoc wobec kobiet jest usprawiedliwiona, bo żona go prowokuje, sprawia, że „traci kontrolę” i „wybucha”. Na samą myśl przechodzi mnie dreszcz. – Dostałem skrypt i musiałem odgrywać tę rolę przez kwadrans przed mniej więcej trzydziestoma ludźmi. Dobrze mi szło. Sam się przeraziłem, z jaką łatwością wszedłem w jego buty. Wiele osób powiedziało, że byłem „wiarygodny” i że „powinienem zająć się aktorstwem”. Zasmuciły mnie te komentarze. Czułem się jak ryba w wodzie, odgrywając nieokrzesanego, samolubnego i sfrustrowanego australijskiego bigota, którego tak dobrze znam. A potem w środku gry spanikowałem, bo pomyślałem, że jestem tak wiarygodny, bo być może ujawniam swoje własne brutalne i nikczemne oblicze. Słuchałem, jak czytam rolę i usprawiedliwiam przemoc, której się dopuszczam, zaprzeczając jakiejkolwiek odpowiedzialności za moją brutalność, bo nie panowałem nad sobą, bo to moja żona doprowadziła mnie do wściekłości. To jej wina. To oczywiście strasznie dziecinne twierdzić, że nie ma się kontroli nad własnymi emocjami albo ktoś „mnie sprowokował”. – Co za pranie mózgu! – wyparowuję. – No nie? Nie mogłem się potem pozbierać. – Ale możesz być pewien, Tom, że każdy ma w sobie taką przestrzeń, w której uśpiona jest przemoc. Mogę sobie wyobrazić sytuacje, w których pociągam za spust. To, że grałeś tę postać, nie sprawia, że jesteś gorszy od innych. Oznacza po prostu, że potrafisz odróżnić gwałtowną część siebie od reszty. Co moim zdaniem jest dobrą rzeczą. – To ćwiczenie zrodziło we mnie pewne pytania. Czy tamtej nocy byłem na ciebie zły? Czy gdy opiekowałem się tobą w toalecie, czy czułem się wtedy…

bezsilny? Jakbym nie miał innego wyboru niż być za ciebie odpowiedzialnym? Gdy stawiam takie pytania, czuję ukłucie w brzuchu. Czy zamknąłem się w egoistycznym punkcie, gdzie straciłem wszelkie zważanie na innych i wybuchnąłem jak Neil? Mówiłem wcześniej o prawie do czegoś… ale czy tamtej nocy za coś bezpodstawnie cię winiłem? To okropne brać to pod uwagę, ale nie chciałbym czegokolwiek ukrywać. – Wola Toma, by się całkiem przede mną obnażyć, jest potwierdzona otwartą szczerością wypisaną na jego twarzy. Doceniam to, ale to całkiem niepotrzebne. – Dla mnie to bez różnicy, Tom. Wiem, że rozmawialiśmy o tym, że rozumienie może być niezbędne do wybaczenia, a może nawet są tym samym. Ale rozumiem już dość. Jeśli chodzi o mnie, to czas odpuścić… Zza rogu wyjeżdża autobus z napisem „Czerwona linia” i zatrzymuje się przy krawężniku. Wsiadamy i zajmujemy miejsce na górze. – Dziękuję… za zaufanie, które mi okazałeś wczoraj wieczorem – mówię. – I wzajemnie. – No cóż… ja niewiele powiedziałam o sobie… jeśli chodzi o ten temat – ściszam głos, zauważając, że młoda para siedząca przed nami nie założyła słuchawek. – Intymność to był dla mnie grząski grunt. Przez wiele lat podczas seksu byłam emocjonalnie obojętna. Wypaczałam go. Przez jakiś czas miałam alergię na bodźce seksualne i nawet robiłam sobie badania. Lekarze, którzy się mną zajmowali, nie mieli wystarczającej wiedzy o przemocy seksualnej i o tym, jak wpływa na ofiary. Nie wiem, co jest przyczyną, a co skutkiem, co jest fizyczne, a co emocjonalne. – Odwracając wzrok, dodaję: – Chcę przez to powiedzieć, że nigdy się nie dowiem, jak podchodziłabym do seksu, gdybyś nie był… moim pierwszym. Tom posępnie kiwa głową. W jego ciemnych okularach widzę swoje odbicie i myślę o tym, że odseparowywanie się psychiczne od mojego ciała było dla mnie jedynym sposobem, by nie popaść w szaleństwo podczas siedmiu tysięcy dwustu sekund przemocy, którą wobec mnie zastosował, i jak ta strategia przetrwania sprawiła, że potem także byłam nieobecna w ciele podczas kontaktów cielesnych. Myśli są kruche i cieszę się, że Tom słucha w milczeniu. Błona okrywająca ten aspekt mojego życia jest zbyt cienka, by wytrzymać ciężar jego słów. Nagle Tom spogląda w kierunku Góry Stołowej i marszczy czoło. – Kolejka linowa chyba jest nieczynna. Mrużę oczy, ale nie potrafię rozpoznać kształtów. – Skąd wiesz? – Nie porusza się. – Osłania oczy ręką i długo patrzy w stronę góry. – Tak, wydaje mi się, że nie kursuje. – Trudno. I tak mam randkę z drzewem – rzucam. – Racja – mówi Tom z szerokim uśmiechem. – Chodź. Wyskoczymy na

następnym przystanku i przesiądziemy się do niebieskiego autobusu. Następny przystanek jest w samym środku miasta. Ruch tu jak w ulu, zupełnie inaczej niż w Wielki Piątek, kiedy miasto wyglądało na wymarłe. Powietrze aż buzuje energią. Mężczyźni w garniturach i z aktówkami śpieszą do różnych ważnych instytucji, wymijając turystów z aparatami fotograficznymi. Z restauracji KFC dochodzi śmiech, a na rozkopanych ulicach hałasują młoty pneumatyczne. Kapsztad cuchnie jak przydrożny bar dla zmotoryzowanych, w którym woń spalin miesza się z wonią smażonego mięsa. – Wreszcie czuję, że jestem w normalnym mieście – mówi Tom z entuzjazmem. Potem rozgląda się z dzikością w oczach. – Słyszysz? Ktoś śpiewa! Zamykam oczy, chłonąc tę miejską kakofonię. A więc to ty, Kapsztadzie. Miło cię wreszcie poznać. Tom przez chwilę wpatruje się w mapę, po czym zerka na pobliskie znaki drogowe, próbując zlokalizować najbliższy przystanek niebieskiej linii. – Tędy – mówi. Zatrzymujemy się na ruchliwym, oblanym słońcem skrzyżowaniu. – Tom? – Tak? – Na twojej dziesiątej. – Dyskretnie kiwam głową w kierunku furgonetki, która czeka na czerwonym świetle. Tom lustruje wzrokiem kierowcę, wysokiego, chudego mężczyznę w czapce, który opuścił szybę i uporczywie na mnie patrzy. – Chodzi ci o tego faceta, który cię obczaja? – Tak. Jeśli tak to się nazywa. – Co za tupet. – Też mi się tak wydaje. – Niesamowite. Nawet nie stara się tego ukryć. – Ani trochę. – I wcale się nie spieszy. – Patrzy jeszcze? – pytam, wbijając wzrok w najbliższą palmę. – Aha. – A teraz? – Cały czas. – Jeszcze? – Tak. – Rany. W końcu zapala się zielone światło. Przechodzimy przez pasy w tłumie pieszych. Kierowca furgonetki rusza z piskiem opon. Po tym jego lubieżnym spojrzeniu czuję się, jakbym była naga, narażona na atak. Zerkam na Toma, który beztrosko idzie obok mnie spacerowym krokiem. Prawdopodobieństwo, że jakaś

kobieta będzie się na niego gapić w wyzywający, lubieżny sposób, jest bliskie zera, a nawet jeśli to się stanie, Tom raczej nie odbierze tego jako zagrożenie. Ta zasadnicza odmienność perspektyw zawsze będzie nas odróżniać, aż po najdrobniejsze szwy w tkaninie życia. Tom zatrzymuje się naprzeciw połyskującej wieży z eleganckimi oknami i pozłacanymi kolumnami. – Powinniśmy skręcić tutaj – mówi, kiwając głową w kierunku wąskiej bocznej uliczki. – Najpierw chciałabym tu zajrzeć – odpowiadam, wskazując sklep jubilerski na rogu. Uśmiechamy się uprzejmie w kierunku kamer monitoringu, po czym przechodzimy przez dwie bramy ze stalowymi kratami i zamkami elektrycznymi. Drobna kobieta w hidżabie wita nas w tej fortecy. – Czym mogę służyć? – pyta. Ma ładną twarz, niemal dziecięcą. Mówię, że szukam obrączek. Kluczykiem na pobrzękującym łańcuszku otwiera jedną gablotę po drugiej, wysuwa tacki z obrączkami i wykłada je przede mną. Ma w sobie jakąś nieśmiałość; jej szczupłe palce latają od pierścionka do pierścionka niczym płochliwe skrzydlate wróżki z dziecięcych bajek. – Mogłabym obejrzeć tę? – pytam, wskazując na męską obrączkę z wytłoczonym wzorkiem przypominającym skórę węża. Srebrzysty środek obramowany jest wąską złotą pętlą biegnącą u góry i u dołu. Całość prezentuje się elegancko i stylowo. Spodobałaby się Vidirowi. Dawno temu zdecydowaliśmy, że nasze obrączki nie muszą być takie same. Muszą się nam tylko podobać na tyle, byśmy nosili je do końca życia. Kobieta cicho się śmieje. – Dobry wybór, proszę pani. – Mogę zrobić zdjęcie? – Bardzo proszę – odpowiada sprzedawczyni i podaje mi obrączkę. Wsuwam ją na kciuk, wyjmuję telefon, robię zdjęcie i wysyłam Vidirowi. – Kiedy biorą państwo ślub? – pyta kobieta, uśmiechając się do Toma, który ogląda pierścionki w szklanej gablocie. – Co takiego? – pyta skonsternowany. – My? Cholera, jak mogłam tego nie przewidzieć?! – Nie bierzemy ślubu – odparowuję. – To znaczy ze sobą. Nie ze sobą. – W najbliższym czasie nie wybieram się do ołtarza. Najpierw muszę znaleźć sobie dziewczynę. – Dziękuję, że pozwoliła nam pani pooglądać – rzucam pośpiesznie. – Być może wrócimy później. Gdy wychodzimy na ulicę, zwracam się do Toma.

– Powinnam była przewidzieć, jak to będzie wyglądać. Ty i ja u jubilera. – Nie przejmuj się. Kilkadziesiąt metrów dalej zauważam szyld kawiarni. – Chodź, Stranger. Pora na kawę. Okazuje się jednak, że to nie kawiarnia, ale centrum informacji turystycznej. Za długim biurkiem widnieje biała ściana ze słowem „Witamy!” wypisanym w ośmiu językach. Na wszystkich powierzchniach znajdują się ekrany dotykowe. Jest tu tak biało, nowocześnie i przyjaźnie dla użytkownika, że mam wrażenie, jakbym znalazła się w sklepie Apple’a. Patrząc na zegar, zdaję sobie sprawę, że czas zadzwonić do Shiralee z Pogotowia dla Ofiar Gwałtów. Telefony na monety znajduję z tyłu centrum turystycznego. Shiralee ma młodzieńczy, spokojny głos. Przeprasza, że nie odpowiedziała na mój mejl. – Ale zapraszamy do nas jutro rano. Może o wpół do dziesiątej? – Świetnie – mówię, aż podskakując z radości. – Podróżuję z kimś, kto pracuje w schronisku dla bezdomnej młodzieży w Australii i kto także jest zainteresowany waszymi działaniami. Czy mógłby przyjść ze mną? – Oczywiście – odpowiada Shiralee swoim ciepłym południowoafrykańskim akcentem i rozłącza się. W ostatnich dniach tyle uwagi poświęcałam konfrontacji z Tomem, że nie zdawałam sobie sprawy, ile dla mnie znaczy także ta sprawa. Rozglądam się i dostrzegam Toma z wielkimi słuchawkami na uszach, przez które słucha jakiejś płyty w tutejszym sklepiku z pamiątkami. – Możesz jutro ze mną pójść zobaczyć się z Shiralee z Pogotowia dla Ofiar Gwałtów – oznajmiam, gdy zdejmuje słuchawki. Szczerze mówiąc, nadal mam wątpliwości, że Tom naprawdę tam przyjdzie, ale nie daję tego po sobie poznać. – Ekstra. A co… jej o mnie powiedziałaś? – No wiesz… – Wzruszam ramionami. – Prawdę. – Jak to? – No wiesz, że pracujesz w schronisku dla młodzieży i że bardzo ci zależy, by zobaczyć, jak pracują w Pogotowiu. Tom głośno wzdycha z ulgą. – Rany, mało nie zszedłem na atak serca, gdy usłyszałem, że powiedziałaś jej prawdę. Nagle dociera do mnie, co ma na myśli. – Ach! Masz na myśli t ę prawdę? Nie, o tym nic jej nie powiedziałam. – Co za ulga! – rzuca Tom. Parskam śmiechem na to nieporozumienie, choć dziwnie się czuję, śmiejąc się z jego obaw, że powiedziałam kobiecie pracującej z ofiarami gwałtów, że Tom

mnie zgwałcił. A mimo to jest w tym coś osobliwie łagodnego, jakby śmiech stępił ostrze. Tyle łez zostało już z tego powodu wylane. Chwilę później wychodzimy z centrum turystycznego i idziemy na przystanek autobusowy po drugiej stronie ulicy. Po kilku sekundach przy krawężniku zatrzymuje się czerwony potwór. Gdy siadamy na górze, dostaję wiadomość: Piękna obrączka. Kupmy ją. Kocham Cię. Vidir Mam ochotę wdrapać się na wieżowiec odbijający się w ciemnych okularach Toma i wykrzyczeć z dachu, że znalazłam obrączkę dla mojego ukochanego i że jadę do mojego drzewa w towarzystwie, które okazuje się uzdrawiające, niezależnie od przeszłości. Przewidywałam, że doświadczę podczas tej podróży różnych emocji, ale głupkowata radość na pewno nie była jedną z nich. – Mogę…? – pyta Tom, zdejmując mi z nosa okulary. Przeciera je rękawem i oddaje mi. Gest ten jest zwykły i naturalny, a jednocześnie tak intymny, że aż braknie mi słów. – Lubię okulary, ale nie znoszę, jak mają smugi – wyjaśnia. – Jedna z moich byłych nosiła okulary. Była śliczna, spokojna i wspaniałomyślna. Chyba była jedną z pierwszych kobiet, przy których trochę się odsłoniłem. Otworzyłem. Nasz związek miał górki i dołki. Chyba wiedziała, że trzymam w szafie trupy, ale mimo to wytrzymywała ze mną. Była taka cierpliwa i prawdziwa. Pewnego razu, gdy byliśmy w sytuacji intymnej dostałem ataku paniki i zacząłem się pocić, a ona po prostu mnie złapała i kazała mi głęboko oddychać. Była bardzo wyrozumiała, ale niestety znalazłem jakieś wymówki i odszedłem od tego bezpiecznego związku, żeby pracować w sezonie narciarskim. Gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że ona też miała poważne zastrzeżenia co do mojej osoby. Byłem wtedy niespokojnym duchem, brakowało mi stabilności. Paliłem trawę, wyznawałem eskapizm i prowadziłem życie włóczęgi. Myślę o swoich własnych wędrówkach – byłam felietonistką, dramaturgiem, bibliotekarką, tłumaczką, aktorką, copywriterką, dziennikarką, urzędniczką administracji rządowej, producentką, wykładowczynią, dyrektorem i pełnoetatową pisarką. A poza tym barmanką, sprzedawcą samochodów i tancerką go-go. Tom sprawia wrażenie zamyślonego. – Jest dla mnie jasne, że nie mogę już dłużej ukrywać tego ciężaru – podejmuje po chwili milczenia. – Myślałem, że mam w sobie na tyle miłości własnej, by być w związku, ale ostatnio musiałem się przed sobą przyznać, że nie jestem jeszcze gotów. Jedną rękę mam wolną, ale drugą ciągnę za sobą ciężki bagaż wspomnień. Muszę poluźnić uścisk i go porzucić. Myślałem, że z odrobiną siły i wytrwałości, z twoim wybaczeniem i zrozumieniem uda mi się wyjść z tej bitwy zwycięsko i że na pewnym poziomie zasłużyłem na tę walkę jako rodzaj niekończącej się pokuty. Ale doszedłem do wniosku, że tylko marnuję życie,

chodząc wszędzie z ciężkim kijem, którym okładam się, ilekroć popełnię błąd. Dość wymówek. – To samo mogę powiedzieć o sobie – przyznaję. – Bałam się utkwić w jednym miejscu, wydawało się to zbyt niebezpieczne, groziło autorefleksją. Ja też odchodziłam ze stabilnych i bezpiecznych sytuacji i aż do teraz nie spędziłam w jednym miejscu więcej niż pięć lat. A moje CV… wygląda, jakby ktoś grał w twistera na żółtych stronach książki telefonicznej. Tom kiwa głową i blado się uśmiecha. – Jesteśmy parą włóczęgów, prawda? Może dlatego lubiłem duże samochody, w których można spać. Miałem kilka, w których mogłem mieszkać. Uwielbiałem tę wolność, gdy mogłem rozbić obóz, gdzie mi się podobało. Jednej pamiętnej nocy spałem na kilku kartonach za kontenerem na śmieci w Edmonton przy minus siedemnastu stopniach. Po tym jak nie zapłacono mi za pracę na platformie wiertniczej w Albercie, wróciłem do domu bez grosza przy duszy. Pamiętam, że chichotałem wtedy pod nosem, ubrany we wszystkie ciuchy, jakie miałem, próbując zasnąć w śniegu. Symboliczne, bo nigdy jakoś specjalnie nie interesowały mnie pieniądze i nie nauczyłem się oszczędzać. Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że nie jestem typem, który będzie pracował od dziewiątej do piątej, weźmie kredyt, założy rodzinę, będzie żył w tym kieracie. Z całym szacunkiem dla tych, którzy się na to decydują. Słuchając tego wszystkiego, zastanawiam się, w jakim stopniu to, jak postrzegamy samych siebie, zostało ukształtowane przez przemoc, której poddał mnie Tom, gdy byliśmy nastolatkami. Gdyby do niej nie doszło, czy oboje wiedlibyśmy bardziej konwencjonalne życie, bez tego całego ryzykanctwa i wędrówek? Zastanawiam się też nad poczuciem wolności i brakiem strachu, które przebijają z opowieści Toma, i chcąc nie chcąc, częściowo przypisuję to jego płci. Niewiele znam kobiet, które śmiałyby się, że spędzają noc za śmietnikiem, bo bałyby się, że ktoś je zaatakuje lub zgwałci. I tak jak poprzednio, nasze szanse rozkładają się zupełnie inaczej, niezależnie od tego, jak bardzo chcę zmierzyć się ze swoim strachem. To dopiero wyzwanie, uśmiecham się do siebie w duchu, zmienić zagrożenia i szanse. Dlaczego bycie kobietą musi się wiązać ze strachem? Autobus meandruje ulicami, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Potem wyjeżdżamy na autostradę wysadzaną niebotycznie wysokimi drzewami. Widzimy teraz Górę Stołową od drugiej strony, jej „plecy” niewidoczne z miasta. Zalesione klify, strome ściany i chmury osiadłe na szczycie niczym bita śmietana przydają dzikości jej pięknu. Autobus zatrzymuje się na parkingu przed budką z biletami pokrytą słomianym dachem. Przechodząc przez bramkę obrotową, wchodzimy do ogrodu botanicznego Kirstenbosch. Pod naszymi stopami wije się brukowana droga. Powietrze jest gęste od śpiewu ptaków i szelestu markiz. – Niesamowite… – mamroczę na widok majestatycznego kaktusa, który

wygląda jak lwia grzywa. Dróżka skręca w prawo i aż tracę oddech, gdy ogród rozwija się przed nami w całej swej wspaniałości. Przez soczystozielony trawnik płynie strumyk. Brodzą w nim bose dzieci, ochlapując się wodą i śmiejąc. Rabatki porastają rośliny uginające się pod ciężarem olbrzymich kwiatów. W przestrzeni rozchodzą się ciche dźwięki ksylofonu, a po trawniku przechadzają się dumne ptaki. W jeziorze okolonym wysokimi trzcinami przegląda się zapierająca dech w piersiach góra, która wznosi się nad ogrodem. Od czasu do czasu przez chmury przedziera się promień słońca i spływa kaskadami po zalesionym zboczu. Piękno tego miejsca jest wprost hipnotyzujące. – Czujesz ten zapach? – pytam Toma, gdy odzyskuję mowę. – Tak – odpowiada oniemiały. – Niesamowicie bogaty… – …i bujny. Tom zdejmuje buty i boso wchodzi na trawę miękką jak mech. Jej zieleń jest tak soczysta, że miałoby się ochotę ją wypić. Zatrzymuję się. Przede mną roztacza się widok, którego nigdy nie zapomnę. Na skraju trawnika rośnie dąb. Wyciąga swe gałęzie na piętnaście metrów w górę, a jego baldachim rysuje swój ciemny zarys na chmurach. Z dumą króluje nad otaczającą je roślinnością. Mgła spowijająca zbocza Góry Stołowej nadaje temu miejscu prehistorycznego piękna. – Istny raj – szepczę. Tom też przystaje. W zachwycie podziwiamy dąb i jego królestwo, rozciągające się po kres. – Tom? – Tak? – Jadłeś kiedyś owoce z drzewa poznania? – pytam. Tom odwraca wzrok. Gdy nasze oczy znowu się spotykają, dusza Toma jest otwarta na przestrzał. – Tak. Raz ich próbowałem – odpowiada cichym głosem. Wiem, o czym mówi. Ja też tam byłam. Nagle słońce przebija się przez chmury wiszące nad górą i po chwili skąpani jesteśmy w złotej poświacie. Po policzkach zaczynają płynąć mi łzy. Serce mam jak balon wypełniony helem, który zaraz rozsadzi mi klatkę piersiową. Tom siada na trawie obok mnie, wzrok ma zatroskany i pytający. – Bezpiecznie – wyszeptuję poprzez gulę w gardle. – Nie czułam się bezpiecznie aż do teraz. To miejsce jest boskie. Jakbym wróciła do domu. Tom potakuje skinieniem głowy. Pozwalam łzom spływać po twarzy, aż serce mi się uspokoi. I wtedy to do mnie dociera: oto właściwe miejsce. Sięgam do plecaka. Kamyk jest gładki i chłodny. – Chyba nadszedł czas – mówię. Tom przełyka ślinę. Patrząc mu w oczy, ujmuję jego dłoń. Kładę w niej

kamyk i zamykam na nim palce Toma. Bierze gwałtowny oddech i zaczyna szlochać. Przykrywam swoją dłonią jego zamkniętą pięść, a on kładzie drugą dłoń na mojej, niczym pieczęcią zamykając twarde jądro przeszłości. Wszystko we mnie milknie. Trwa to chwilę, zanim przyzwyczaję się do ciemności. Potem dostrzegam niejasny, ale znajomy widok. Drzwi. Słyszę zdławione jęki sączące się przez dziurkę od klucza, którym towarzyszy rytmiczne skrzypienie łóżka. Po raz tysięczny naciskam białą plastikową klamkę wdycham woń alkoholu i wymiocin z trudem rozpoznaję kształt łóżka w bladym świetle latarni wpadającym przez okno. Młody mężczyzna nachylony nad dziewczyną. Jego jasne włosy zakrywają jej twarz. Po raz tysięczny staję przy łóżku i patrzę, jak Tom mnie gwałci. Jego pięści zagłębione w materacu po obu moich stronach, moja ręka zwisająca bezwładnie z łóżka. Słyszę mięsiste odgłosy, gdy ciężarem swego ciała rytmicznie uderza o moje ciało i metaliczne łupanie wezgłowia łóżka o ścianę. Po raz tysięczny przebiegam wzrokiem po plakatach na ścianie pluszakach, które nadal dekorują łóżko i wszechobecne dzieciństwo jaskrawo kontrastuje z tym, co się dzieje. Patrzę na moje anioły stróże, które stoją przy wezgłowiu – powierników, których dopuściłam do prawdy i do tego pokoju, jednego po drugim. Cisi i wierni stoją przy łóżku i dodają mi sił. Widzę oczy przyjaciółki, której zabrakło słów, gdy jej o wszystkim opowiedziałam, i która zamiast tego przytuliła mnie z całego serca. Po raz tysięczny zwracam się w kierunku łóżka i po raz pierwszy powstrzymuję Toma. Po raz pierwszy schodzi ze mnie i siada. Silnymi rękoma podnoszę siebie i sadzam na łóżku. Ocieram łzy z mojej twarzy, krew z moich ud i ubieram tę dziewczynę, którą kiedyś byłam, w czystą koszulę nocną. Unoszę jej twarz za podbródek i obiecuję: Nigdy więcej nie będziesz musiała liczyć sekund.

Potem otwieram drzwi. Najpierw wychodzą aniołowie stróże, jeden po drugim. Zdaje mi się, że słyszę cichy łopot skrzydeł. Tom wstaje. Zamaszystym, pewnym krokiem wychodzi z pokoju, nie oglądając się za siebie. Nareszcie jestem sama. Naprawdę? Pytam samą siebie. Gdy tylko wychodzę z pokoju zainscenizowanego w mojej wyobraźni, zdejmuję dłoń Toma. Moje palce powoli się otwierają jak płatki lotosu, odsłaniając jego zaciśniętą pięść. Po twarzy płyną mu łzy. Uśmiecham się. Uśmiecham się, bo południowoafrykańskie słońce grzeje mi skórę. Uśmiecham się, bo wiem, że ten moment jest początkiem nowego rozdziału w moim życiu. Opróżniłam pokój. Udało mi się! A potem uśmiecham się od ucha do ucha, bo nagle, jakby za sprawą boskiej interwencji, staje obok mnie wielki, tłusty afrykański indyk. Ma jasnoniebieski łeb i ciemne cętkowane pióra na pękatej piersi, która wydaje się o wiele za duża w stosunku do łysego łebka. Mruga oczami i bacznie nam się przygląda. Podnoszę wzrok na dramaturga w niebiosach i z uznaniem kiwam głową. Niezły zwrot akcji. Robiło się zbyt melodramatycznie i potrzebny był jakiś komiczny przerywnik. Sama bym lepiej tego nie wymyśliła. Tom mruga oczami, wierzchem dłoni ociera łzy z policzków i spogląda na ptaka. – To niesprawiedliwe, że nie mają też piór na głowie – rzuca. Indyk spogląda na niego z ukosa i nie sprawia wrażenia, żeby oczekiwał współczucia. Przeciwnie, próbuje zabrać Tomowi papierosa, którego ten właśnie zapalił. – To za to, co o nim powiedziałeś – kwituję, patrząc, jak Tom broni się przed atakami ptaka, który wściekle kąsa go w udo. – Nie chce pozwolić, żebyś zanieczyszczał rajskie powietrze, widzisz? Sięgam do plecaka i wyjmuję paczkę orzeszków. – Głodny jesteś, kolego? Nie marnując czasu, ptak połyka orzechy, które rozsypuję obok na trawie. – Karmienie zwierząt jest chyba wbrew zasadom, jak myślisz? – Patrzę na Toma z winą wymalowaną na twarzy. – Robisz to w samoobronie, więc masz usprawiedliwienie. – Tom rewanżuje mi się uśmiechem. Pochłonąwszy orzechy, nasz niezdarny nowy przyjaciel patrzy wzgardliwie to na Toma, to na mnie, jakby nie mógł się zdecydować, czy darować nam życie, czy nie. Po krótkim namyśle odwraca się do nas swoim majestatycznym kuprem

i odchodzi. Nie mogę powstrzymać śmiechu, jaki budzi we mnie to nieoczekiwane spotkanie, ale potem zwracam się do Toma, starannie dobierając słowa. – Zamierzałam dać ci ten kamyk na Robben Island. Wmówiłam sobie, że to będzie miało wymiar symboliczny, jeśli zostawimy go w więzieniu i odejdziemy wolni. Ale atmosfera trochę się… zepsuła, więc zmieniłam zdanie. Ale to nie jedyny powód. Chodzi też o to, że nasza historia zasługuje na dobre zakończenie. Nie powinna się kończyć na cierpieniu i niesprawiedliwości, jakie zdarzyły się na Robben Island. Powinna skończyć się tutaj, w raju. Tom jest wyraźnie poruszony i przytakuje skinieniem głowy. – Przy drzewie do góry nogami – dodaje. – Świetny pomysł. No to go poszukajmy. Zanim ruszymy, Tom musi pójść za potrzebą, więc schodzimy wąską ścieżką do baru ze słomianym dachem. Chichoczę pod nosem. – Co takiego? – Nic. Po prostu jestem szczęśliwa. I jakaś lżejsza. – Wiem, co masz na myśli. To jakby nosić w piersi balon wypełniony helem. Staję jak wryta. – Co znowu? – pyta Tom. – Nic. Tylko to, że… kilka minut temu pomyślałam dokładnie to samo – mamroczę. Jakie jest prawdopodobieństwo?, zapytuję się w duchu, gdy Tom idzie do toalety. Czy nasza praca wymaga tak intensywnego spotkania umysłów, że nasze myśli stapiają się w jedno? Nagle słyszę obok siebie wesoły głos. – Powinna pani pomalować sobie twarz. Jak się okazuje, głos należy do pogodnego łysego mężczyzny w beżowej koszuli z nazwą restauracji wyhaftowaną na kieszonce. Wskazuje kobietę w tunice i kapeluszu, stojącą obok wejścia do baru. Przed nią trójka dzieci niecierpliwie czeka, aż ich twarze zostaną zamienione w dzieło sztuki. – Nie, nie trzeba – odpowiadam. Sądząc po składzie kolejki, malowanie twarzy to rozrywka dla dzieci do dziewięciu lat. – Pani wybierze dla tej pani jakiś ładny wzór – zwraca się mężczyzna do kobiety, jakby nie słyszał mojej odpowiedzi. Żal mi odrzucić tę ofertę lokalnej gościnności, więc niechętnie staję na końcu ogonka. Gdy Tom wraca, od czoła do policzka mam już wymalowane białe kropki, a w kącikach oczu małe symbole przypominające motyle. – Pan też? – pyta Toma kobieta. Zaczynam podejrzewać, że dziś rano paliła marihuanę.

– Jasne – odpowiada Tom z entuzjazmem. – Mogłaby pani namalować jakiś motyw związany z wodą? Wróżka posyła Tomowi upalony uśmiech i zaczyna malować mu kreski wokół prawego oka. Wracamy na drogę prowadzącą do ogrodów. – I co namalowała? – pyta Tom cały podekscytowany. – Czy przypomina to wodę? – Nie. – Ani trochę? – Czy stopa przypomina ci wodę? – Namalowała stopę? – pyta Tom ze zdumieniem. – Przestań marszczyć czoło, bo twoja stopa się marszczy – mówię, wskazują na jego czoło. – Wyglądała, jakby była trochę na haju, prawda? – Nawet nie trochę… Piękno ogrodu sprawia, że oboje cichniemy. Przechodzimy przez trawnik ku wielkiemu dębowi. Z każdym krokiem czuję narastające łaskotanie w brzuchu, choć wiem, że to jeszcze nie drzewo do góry nogami. Gdy pod nim stajemy, dotykam dłonią potężnego pnia i zadzieram głowę do góry. Tom w tym czasie nachyla się i podnosi żołędzia. – Sporo jej dzieci leży dookoła – mówi, wskazując na drzewo. Biorę żołędzia z jego wyciągniętej ręki. – Drzewo Matka – mówię. – Drzewo Matka – powtarza za mną Tom. – Może on wie, jak tam dojść – mówi, wskazując mężczyznę, który starannie rozsmarowuje fugę na ścieżce przed nami. – Drzewo do góry nogami? A tak, jest tam w dole. W szklarni. Nie da się go przegapić. Mój instynkt podpowiada, by zejść ścieżką w dół i znaleźć tę szklarnię, czymkolwiek ona jest. – Co ty na to, żebyśmy weszli najpierw na górę i obejrzeli tamto drzewo? – proponuje Tom, wskazując w górę ścieżki, gdzie wznosi się imponująca korona, która króluje nad wszystkimi innymi roślinami porastającymi zbocze górskie przed nami. – Muszę zobaczyć drzewo, do którego to wszystko należy. Obawiam się, że to zbyt optymistyczne sądzić, że w środku lasu uda nam się odnaleźć drzewo, do którego należy ta konkretna korona, ponieważ jednak cała nasza wyprawa jest wynikiem gigantycznego skoku wiary, bez słowa idę z Tomem w górę ścieżki. – Tędy – rzuca, wskazując ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Ścieżka biegnie przez niewielką sadzawkę. W zielonej tafli odbija się drewniany mostek. Nad brzegiem stoi ławka. Spomiędzy jej desek wychylają się gałązki i sitowie. Przez baldachim z liści przesącza się słońce,

rozlewając plamy światła na wybranych gałęziach. Przechylone drzewo stanowi niesymetryczną ramę dla całego obrazka. Ziemia pod moimi stopami jakby oddychała. Przez chwilę w milczeniu upajamy się przyrodą. Bez słowa wchodzę na most. Deski skrzypią pod naszym ciężarem. Ścieżka wije się dalej między drzewami, ale Tom nagle się zatrzymuje, podnosi wzrok i osłania oczy przed słońcem. – To nie jedno drzewo, Thordis – mówi. Patrzę w górę. Wysoko ponad naszymi głowami gałęzie przeplatają się niczym palce złożone do modlitwy. – To zespół drzew – szepcze Tom. Majestatyczny baldachim jest dziełem współpracy. Ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu okazuje się, że nie są to drzewa liściaste, lecz zimozielone sięgające dwadzieścia metrów wzwyż. – Zobacz, były wielokrotnie przycinane i zawsze kierowane w inną stronę. Niesamowite – mówi Tom. Podziwiam dzieło sztuki w górze nad nami i na myśl przychodzą mi moje własne słowa o tym, że przemoc seksualna dotyczy nie tylko ofiar, lecz także ich bliskich. Aby się z nią uporać, cała społeczność musi wzrastać w tym samym kierunku, ucinać błędne przekonania i łączyć wysiłki. Żadne z nas nie mówi słowa. Wiatr wprowadza gałęzie w cichą pieśń. Chłonę to wszystko wyczulonymi zmysłami. Las powoli mnie upaja, sprawia, że moje członki robią się ciężkie od natury. Tom sprawia wrażenie równie zahipnotyzowanego jak ja. Siada i opiera się o pień drzewa. Ja zajmuję miejsce po drugiej stronie. Przez długą chwilę jestem częścią drogi czarnego krocionoga, wspinającego się po kolorowej korze drzewa i po mojej stopie. Niczym odcisk palca szorstka skóra drzewa poznaczona jest zakrzywionymi liniami – brązowymi, pomarańczowymi, szarymi i białymi. Nie wiem, ile czasu tak przesiedzieliśmy, ale w pewnym momencie jednocześnie wstajemy. W milczeniu przechodzimy z powrotem przez most i idziemy ścieżką w dół do drzewa do góry nogami. W głowie mam spokój i harmonię, przepełnia mnie jedynie poczucie, że w jakiś sposób wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Nawet stopa na czole Toma jest dokładnie tam, gdzie powinna. Nasz spacer przez ogród jest bezsłowną przygodą. Między liliami i szuwarami na jeziorze przepływa gęś egipska z trzema młodymi. Po prawej stronie ścielą się fioletowe kwiaty, po lewej tropikalne paprocie. Spośród roślinności wyrastają pełne wdzięku rzeźby. Jedna z nich przedstawia matkę kołyszącą dziecko. Pochyla się nad maleństwem, na szyi ma koraliki, a na ustach uśmiech. Nagle przez gęsty baldachim przedziera się promień słońca i rozświetla

posąg, jakby kobieta była aktorką na scenie. I bez tego było niesamowicie, zwracam się do dramaturga w górze, teraz to już się popisujesz. – Tędy – mówi Tom. Stajemy przed budynkiem z przeszklonym dachem. Gdy wchodzę za Tomem przez drzwi, serce mi głośno wali. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to to, że pomieszczenie ma kształt spirali. Klomby z tysiącami roślin tworzą rytualny pierścień wokół potężnego drzewa stojącego pośrodku niczym totemiczny słup. Drzewo ma mniej więcej dziesięć metrów wysokości i prawie sięga szklanego sufitu. Pozostała roślinność to niskie krzewy i kaktusy, nie ma więc wątpliwości, kto jest tutaj główną gwiazdą. Czyżby było to…? Drzewo można obejść albo od lewej, albo od prawej strony. Tom idzie w prawo, a ja – odruchowo – w lewo. Z ziemi wystają tysiące małych plastikowych tabliczek z łacińskimi nazwami roślin. Przez moment czuję się w tym wszystkim pogubiona. Jak mam znaleźć drzewo do góry nogami w takim gąszczu wegetacji. Nawet nie wiem, jak ono wygląda. – Thordis, tutaj! – woła nagle Tom. – Znalazłeś je? – Biegnę do niego. Tom stoi przed szklaną tablicą. Zatrzymuję się obok i odczytuję: DRZEWO DO GÓRY NOGAMI. – Czy to…? – Słowa więzną mi w gardle. – Zgadza się – odpowiada Tom i skinieniem głowy wskazuje na potężne drzewo w centrum spirali. – To ono. Odchylam głowę i bacznie przyglądam się drzewu, które z przyjemnością przyjęłam jako swoje dzięki dziwnemu zrządzeniu losu. Z gałęzi wyrastają ciemnozielone liście, które nikną w porównaniu z opasłym pniem. – Nazywa się drzewem do góry nogami, bo według folkloru afrykańskiego Wielki Duch dał każdemu ze zwierząt własne drzewo. Hiena dostała ostatnie, baobab, i była z niego tak niezadowolona, że zasadziła je do góry nogami. – Tom odczytuje napis na tablicy. – Spójrz, jest mapa. Mapa pokazuje podróż, jaką odbyło drzewo. Baobab to największy sukulent na świecie i rośnie wyłącznie na suchych terenach. To siedmiotonowe stuletnie drzewo zostało przywiezione z kopalni diamentów w Limpopo na północy kraju. Stamtąd przejechało przez całą Afrykę Południową, by znaleźć się aż tutaj, w kapsztadzkim ogrodzie botanicznym, przez co jest najbardziej wysuniętym na południe baobabem w Afryce. Podróżnik, rzucam w myślach, jak my. Bez chwili wahania wchodzę na klomb. Ostrożnie podkradam się do baobabu, starając się nie nadepnąć na żadne rośliny. Tom idzie za mną. Na

szczęście jesteśmy w szklarni sami, więc wykorzystuję tę okoliczność, by uklęknąć u podstawy drzewa. Tom klęka obok mnie. Pień przypomina nogę słonia – jest szary, chropawy i grudkowaty. Kładę na nim dłoń i ze zdumienia wstrzymuję oddech. – Co takiego? – szeptem pyta Tom, również dotykając drzewa ręką. – Twarde jak kamień – odpowiadam zdziwiona. – Czujesz? Z całej siły wbijam paznokieć w korę, ale nie zostawia na niej nawet śladu. – Chyba nadszedł właściwy moment. – Tym razem to Tom szepcze. Wyjmuje z kieszeni kamyk, który przez szesnaście lat nosił w sobie ciężar naszej przeszłości, i kładzie go w środku jednej z narośli na korze – migdałowatej bruździe przypominającej oko, przez co kamyk wygląda jak brązowa tęczówka. Ledwie pasuje, nieco wystaje spoza zaokrąglonej krawędzi, ale zadziwiająco pewnie się trzyma. Można by odnieść wrażenie, że ostatni element układanki trafił na swoje miejsce. Odchylam głowę do góry i uśmiecham się. Dziękuję, że nas prowadziłeś. Dziękuję, że pozwoliłeś, by to tutaj i w ten sposób zakończyła się nasza historia. To bezgłośna modlitwa, jak wiele innych, które dzisiaj wypowiadałam. Poklepawszy drzewo na pożegnanie, schodzę z klombu. Tom zostaje jeszcze chwilę dłużej. Na zawsze zapisze mi się w pamięci ten widok, gdy klęczy przed wytrzeszczonym okiem baobabu, w otoczeniu kaktusów i uginających się gałęzi. Obchodzę drzewo, przypatrując mu się ze wszystkich stron. Po drugiej stronie jest jeszcze jedna szklana tabliczka. Pierwsza łza spływa mi po policzku, gdy dołącza do mnie Tom. – BAOBAB – DRZEWO ŻYCIA – czyta. Opieram się na jego ramieniu i płaczę, gdy czytamy o tym, że baobab jest drzewem życia i to w sensie dosłownym – każda jego część jest użyteczna albo dla człowieka, albo dla zwierzęcia. Czasami jest jedynym źródłem wody dla ludzi i zwierząt, w potwornym skwarze oferuje ratujący życie cień. Jego liście, nasiona i owoce są dla ludzi i zwierząt pokarmem, a korzeni używa się do farbowania ubrań. Z kory wytwarza się liny, sieci rybackie i lekarstwa, a z pustych łupinek miseczki, wydrążony pień zaś bywa domem dla całych rodzin. Drzewo życia w pełni zasługuje na swoją nazwę. Płaczę u jego stóp. Płaczę nad bolesnym ciężarem sekretu, pod którym często się uginałam, ale od teraz będzie dźwigany przez jeden z najwspanialszych tworów przyrody. Płaczę, bo w końcu widzę na horyzoncie kres podróży przez pół świata i przez pół życia. – Napis przy wejściu oznajmia „Ocalałe sukulenty” – mówię, nagle sobie o tym przypomniawszy. – Jesteśmy w domu ocalonych. Tom spogląda mi w oczy. – Niesamowite – wyjąkuje zdumiony. – Po prostu niesamowite. To naprawdę moje drzewo. I Nigel o tym wiedział.

*** Gdy wychodzimy z ogrodu Kirstenbosch i w podmuchach ostrego wiatru wsiadamy do autobusu, dochodzi już szósta. To był cudowny dzień pełen wrażeń. Nagle Tom zwraca się do mnie z zatroskanym wyrazem twarzy. – Thordis? – Tak? – Gdzie trzymałaś ten kamień przez wszystkie lata? – W pojemniku na długopisy, na biurku. Szczerze mówiąc, to dość niesamowite, że nadal go mam. Od czasu gdy mi go dałeś, przeprowadzałam się sześć razy. Pojechał ze mną z Islandii do Stanów i z powrotem, do Australii z przystankami w Singapurze, Londynie, Norwegii i Turcji. – I oto gdzie kończy się jego droga. W Afryce Południowej. – Na dobre. – Nagle uświadamiam sobie coś odkrywczego i aż kręcę głową. – Pojemnik na długopisy. Pojemnik na przybory do pisania. – No to myślę, że znaleźliśmy dla naszej historii odpowiednią formę wyrazu – mówi Tom i uśmiecha się tak szeroko, że farba wokół jego oczu się łuszczy. – Napiszemy ją. Nagle po lewej wyrastają slumsy. Stóp góry uczepiły się budy byle jak sklecone z zardzewiałej blachy. Przez osadę poprzeciągane są sznury na bieliznę i na wietrze łopoczą kolorowe koszule. Na jednym z kontenerów odręcznie wymalowano nazwę: IMIZAMO YETHU. Na ulicy jakaś staruszka siedzi na plastikowej skrzynce. Przed nią stoi mały stolik z towarami na sprzedaż. Dostrzegam dwa szyldy z napisem PRAWDZIWY SKLEP, co nasuwa pytanie, jak w takim razie wyglądałby nieprawdziwy sklep. Wieczorne słońce jasno świeci na ludzi siedzących na schodach przed domami albo zebranych wokół zaparkowanych samochodów na obrzeżach dzielnicy. Uzbrojony policjant stoi przy zardzewiałym wozie policyjnym i obserwuje otoczenie. – Z tego, co czytałam o Kapsztadzie, takie dzielnice są jedną z największych atrakcji turystycznych – zwracam się do Toma. – Ma to pewnie dobre strony, ale nie mogę sobie wyobrazić, że wybieram się na zorganizowaną wycieczkę, by gapić się na ludzi, jakby byli w zoo. – To prawda. Bieda bywa traktowana jak rozrywka turystyczna. Imizamo Yethu znika, ale myślami pozostaję przy jego mieszkańcach. Zastanawiam się, ile kobiet żyjących w tej dzielnicy tak jak ja przeżyło gwałt, ale nigdy nie będzie miało szansy przyznać się do swojego bólu w sposób podobny do mojego. Nigdy nie będą miały szansy przemówić głośno i zostać wysłuchane. Walcząc o codzienny byt, nie mają czasu zastanawiać się nad przeszłością. Uświadamiam sobie, że nawet najbardziej traumatyczne wydarzenie w moim życiu nadal jest potwierdzeniem mojej uprzywilejowanej pozycji. Miałam możliwość mówienia publicznie o mojej sytuacji jako ofiary gwałtu i nie spotkałam się z tego

powodu z ostracyzmem ze strony społeczeństwa. Odważyłam się piętnować przemoc, jaką mężczyźni stosują wobec kobiet, i nie zostałam za to ukamienowana. Moja rodzina okazywała mi wsparcie, a nie zabiła mnie, by „odzyskać swój honor”. Spotkałam się z szacunkiem i zrozumieniem, gdy podzieliłam się tym, za co ofiary gwałtu w innych częściach świata są biczowane, wyszydzane i zabijane. A teraz jestem tutaj, z własnej woli spotykając się ze sprawcą gwałtu, zamiast być zmuszoną do poślubienia go. Wzdrygam się, patrząc, jak na zboczach Lion’s Head Mountain kładą się zimne cienie. Tom zakłada szalik, a ja wyciągam z plecaka starą chustę i przykrywam nią nogi. – Rany, czy to…? – pyta Tom, wbijając wzrok w jasnopomarańczowy materiał ze wzorkiem w kraby. – Tak. Mam ją od czasów nastoletnich. Pamiętasz ją? – Miałaś ją na sobie, owiniętą jak spódnica, gdy spotkałem się z tobą w centrum miasta w dziewięćdziesiątym siódmym. A do tego czerwoną kurtkę. Tom mówi szybko i z ekscytacją, jakby właśnie spotkał niewidzianego od lat przyjaciela. Rozkładam szal tak, by przykrył także nogi Toma. – To wierna i lojalna towarzyszka – mówię. – Przejechała ze mną pół świata i służyła mi za spódnicę, szal, ręcznik i obrus. Wyobraź to sobie. I ani razu jej nie prałam. Tom pobladł. – Ani razu? – pyta, z odrazą spoglądając na tkaninę na swoich nogach. – Ha! Dałeś się nabrać! – rzucam ze śmiechem. Tom także chichocze, poczuwszy ulgę, że nie ma na sobie dwudziestoletnich pokładów bakterii. Wysiadamy przy Waterfront w wyjątkowo lekkim nastroju. Rozdzielamy się i Tom idzie kupić czekoladki dla Nigela w ramach podziękowania, że podsunął nam pomysł wycieczki do Kirstenbosch. W galerii handlowej, nazwanej na cześć królowej Wiktorii, pośrodku pasażu jest rząd stoisk, a po obu jego stronach sklepy. Na stoiskach w islandzkich galeriach handlowych sprzedaje się zwykle tanie produkty jak podkoszulki czy akcesoria do włosów. Ale nie w Afryce Południowej. Tutaj oferowane są diamenty niczym cukierki na wagę. Zawsze mi się wydawało, że najwięcej skrajności jest na Islandii, z jej wulkanami i lodowcami, ciemnymi zimami i latami, podczas których nigdy nie zachodzi słońce, ale to Afryka Południowa ze swoją rajską przyrodą tuż obok skrajnej nędzy i przemocy systemowej jest zwycięzcą w tej kategorii. Te ekstrema są wprost symbolicznie wyrażone na ogłoszeniu wiszącym w sklepie jubilerskim: TYLKO DO KOŃCA MIESIĄCA ZNIŻKA 50% NA WSZYSTKIE DIAMENTY! Wyprzedaż diamentów. No to chyba widziałam już w życiu wszystko.

Czeka na mnie w sklepie. Obrączka. Jest delikatna, z pionowo ciętymi diamentami, a nie z typowym szlifem brylantowym. Wyglądają jak odłamki szkła, które przepuszczają światło, a nie jak kryształy odbijające je na wszystkie strony. Jest coś fascynującego w takiej przezroczystości. Wydają mi się odpowiednie jako symbol małżeńskiej lojalności, gdy żadna strona nie ma nic do ukrycia. I cóż może być piękniejszego niż przepuszczanie światła, by mogło rozlewać się dalej? Jest jakaś cudowna prostota w diamencie, który nie musi pochłaniać światła, by dowieść, że jest tym, czym jest. Najważniejsze to znać samego siebie, stwierdzam w duchu, przymierzając obrączkę. Gdy tylko wsuwam ją na palec, zawieramy pakt: Ludzie mogą myśleć, co sobie chcą, ale ty i ja wiemy, że jesteś prawdziwym klejnotem, moja droga. Przyglądam się obrączce, którą zamierzam nosić przez całe dziesięciolecia jako symbol oddania mojemu wspaniałemu mężczyźnie. Z głośników sączy się głos Adele: Just take it all, with my love. – Wezmę ją – mówię sprzedawcy. With my love. No i z pomocą karty kredytowej. Gdy tylko wychodzę od jubilera z obrączką w torebce i uśmiechem wymalowanym na twarzy, wpada na mnie Tom. Nagle wybucham histerycznym chichotem i aż muszę się pochylić na chwilę, by odzyskać oddech. – To wielki krok – mówi Tom ze zrozumieniem. – Właśnie kupiłaś sobie obrączkę! – Jakby i bez tego ten dzień nie był wystarczająco doniosły – rzucam pod nosem. Data 2 kwietnia już na zawsze zapisze mi się w pamięci. – Pomożesz mi w czymś? – pyta Tom. – W czym? – W wyborze pocztówki dla Vidira. Chwilę później stoimy przed stojakiem z pocztówkami w księgarni. O ile Vidir nie jest zakochaną zebrą, chłopcem obchodzącym urodziny ani przyszłym ojcem, nie ma dla niego odpowiedniej kartki. Sięgam po ckliwą kartę z całującymi się żyrafami. Tom spogląda na mnie chmurnie. – Ha, ha. Bardzo śmieszne. Niedługo potem przechodzimy obok sklepu z upominkami, w którym króluje Nelson Mandela z koralików. – Może mają kartki pocztowe… – Tom zerka z nadzieją. – Zajrzę do środka. – Mógłbyś coś najpierw dla mnie zrobić? – pytam, podając mu telefon. Ustawiam się obok koralikowego giganta. – Poważnie? – spogląda na mnie z niedowierzaniem i uśmiecha się szeroko. – Śmiertelnie poważnie – odpowiadam stanowczym głosem. – Nie muszę już

udawać, że jestem ponad to. Prawda jest taka, że zaufanie, jakie się między nami zrodziło w ciągu ostatnich kilku dni dało mi odwagę, by zachowywać się przy Tomie głupkowato. Moje ego już nie rozpada się w proch, gdy Tom sobie ze mnie zażartuje. Gdy robi mi zdjęcie, trudno stwierdzić, które z nas uśmiecha się szerzej – ja czy Mandela. Chwilę później siedzimy wygodnie na sofie w pobliskiej restauracji. Chudy kelner w okularach przynosi nam menu w postaci dwóch dużych tablic zapisanych kredą, które ustawia na krzesłach obok. Jak się okazuje, jest to jedyny egzemplarz menu. – A co będą robić inni państwa goście, podczas gdy my będziemy się namyślać? – pytam zaniepokojona. – Czekać – odpowiada kelner, uśmiechając się. – Czekać… – powtarzam z zakłopotaniem. W zachodnich społeczeństwach, w których do tej pory żyłam, nie do pomyślenia jest, by czekać na jedzenie, czego dowodzą sieci fast foodów, gdzie na zaspokojenie tej elementarnej potrzeby przeznacza się absolutne minimum czasu. Tutaj jednak cała restauracja grzecznie czeka w godzinie szczytu, aż zdecyduję, czy wolę wieprzowinę czy paellę z kurczakiem. Niesamowite. Widocznie, nikt się donikąd nie śpieszy, stwierdzam w duchu. Ważne jest tu i teraz. Przełykam kęs pysznego mięsa, a Tom zabiera się do swojego curry z cieciorki. Wieprzowina jest chrupiąca, słona i tłusta. Tom obrzuca ją zaintrygowanym spojrzeniem. – Proszę. Poczęstuj się – mówię. – Wiesz przecież, że jestem wegetarianinem. – Wiem. Wiem też, że aż cieknie ci ślinka. – Zawsze lubiłem skwarki. Ale nie… – odmawia z wyraźnym wysiłkiem. – Nie ma mowy. – Dlaczego nie? – Po prostu. Nie tykałem mięsa od lat. – A ja nie paliłam od lat, a mimo to zaciągnęłam się twoim papierosem. – To co innego. – Wcale nie. No dalej. Odważ się. Tom wywraca oczami. – Mamy po dwanaście lat, czy co? – Nie. Jesteśmy dwojgiem dorosłych na tak szalonej wyprawie, że prawie nikomu nie chcieliśmy o niej mówić. A żeby tu przyjechać, musieliśmy dokonać niemożliwego: zaufać sobie wzajemnie. A teraz, po tym wszystkim, mówisz mi, że nie wyobrażasz sobie, byś mógł przełknąć kęs wieprzowiny. Bez dalszych ceregieli Tom zjada kawałek mięsa. Krzywi się. – Strasznie słone. Co za rozczarowanie.

– Moje gratulacje – mówię, podnosząc kieliszek i puszczając do Toma oko. – Właśnie dokonałeś niewyobrażalnego. I to drugi raz w tym tygodniu. Tom wzdryga się i wielkimi łykami wypija szklankę wody. Potem wyjmuje z plecaka eleganckie pudełko czekoladek i kładzie je między nami na stoliku. – Może napiszemy do Nigela liścik i dołączymy do prezentu. Co ty na to? – Świetny pomysł. Sięgam po notes i wyrywam z niego czystą kartkę. – Napiszmy po obu stronach, dobrze? – sugeruje Tom. Przytakuję skinieniem głowy i składam kartkę na pół. Drogi Nigelu, Zobaczenie drzewa do góry nogami – drzewa życia – było ważnym i niezapomnianym doświadczeniem. Jeśli kiedykolwiek będziesz w Islandii, daj mi znać. Dziękuję Ci za nieocenioną pomoc, drogi Przyjacielu, i życzę samej pomyślności. Thordis Elva Przesuwam długopis i kartkę w stronę Toma. – Nie będę czytał twojego listu, zanim nie napiszę kilku słów od siebie – mówi Tom i odwraca kartkę. Zapisuje kilka linijek, po czym oddaje mi kartkę. – Zabawne! – wołam, przeczytawszy jego liścik. – Napisaliśmy dokładnie to samo, tylko że ty użyłeś słowa „baobab”, a ja „drzewo do góry nogami”. Przenosimy się do pubu obok Ritza. Cuda doświadczone tego dnia rozbłyskują mi w głowie jak supernowe. Kontemplując nocne niebo, odnoszę wrażenie, że siła grawitacji straciła nade mną moc. – Nigdy nie zapomnę tego dnia – mówi Tom, wpatrując się w ciemność. Dym z jego papierosa wije się w powietrzu niczym błękitny wąż. – Dziwne. – Co takiego? – pyta Tom. – Ta emocjonalna bliskość, po tylu latach dystansu. – Tak… dziwne. I tylko po to, by nigdy więcej się nie spotkać, stwierdzam w duchu. Jeszcze nie tak dawno wyglądałabym tego, jak biegacz mety, teraz jednak myśli tej towarzyszy gwałtowne i nieoczekiwane ukłucie żalu. Jestem wyczerpana, ale szczęśliwa, gdy przekręcam klucz w zamku hotelowego pokoju i gdy wita mnie znajomy zapach stęchlizny. Gdy wykładam z kieszeni drobiazgi na stolik nocny, przypominam sobie, że nie ma już wśród nich kamyka. Lekka jak puch bezgłośnie wślizguję się pod kołdrę. Zamykam powieki i oczami wyobraźni widzę, jak mój pusty pokój nastolatki zapełnia się rajskimi ptakami, jaśniejącymi diamentami i białymi motylami tańczącymi wokół drzewa życia.

Z pamiętnika Toma, Wtorek Cudownie było tak po prostu się zatrzymać. Usiadłem pod potężnym drzewem. Uśmiecham się, gdy spoglądając w górę, uświadamiam sobie, że coś, co z daleka wyglądało jak rozłożyste zielone drzewo, naprawdę jest grupą kilku drzew. Scaloną rodziną dzielącą się słońcem. Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki oddech, a potem rozluźniłem ramiona i oparłem kręgosłup o pień drzewa. „Zameldowałem się u siebie”, jak to mówimy na środowych ćwiczeniach medytacyjnych w The Treehouse. Od kiedy przekroczyliśmy bramę do tego miejsca, miałem wrażenie, że wszystko toczy się zgodnie z planem, jakby prowadziła nas jakaś siła. Powietrze aż dźwięczało od bogactwa przyrody, zieleń była cudownie soczysta, a zapach gliny tak orzeźwiający, że aż czułem w ustach smak ciemnej ziemi, na której stawiamy stopy. Miałem wrażenie, że ten wielki ogród przepełnia ta sama transcendentalna, pełna spokoju obecność, której doświadczyłem wtedy w kościele – czymkolwiek ona była. Rozsądek czy logika, na których się zwykle opieram, zostały wyparte przez kojące poczucie nieuchronności przeznaczenia; wszystko wokół mnie tętniło życiem i miało w sobie boskość, której nie potrzebowałem definiować – wystarczyło, że czuję jej obecność i płynące od niej pocieszenie. Czułem się lekko. Jednocześnie pełny i pusty. Starałem się skupić na tym, co rejestrują moje zmysły: na twardości drzewa, o które opierałem się plecami, na ciepłych promieniach słońca przesączających się na moją skórę, na gładkiej powierzchni kamyka w mojej kieszeni. Pozwoliłem, by odczucia przerodziły się w myśli. Zacząłem zastanawiać się nad tym, co się wydarzyło, gdy siedzieliśmy dziś rano na trawie. Ucieszyłem się, że wybrała tak idealny moment, choć byłem kompletnie zaskoczony. Kamyk wyglądał tak, jak go zapamiętałem – gładki, owalny. Poczułem jego chłód w dłoni. Przypomniałem sobie, jak wiele znaczył dla Thordis. Choć na początku był zwykłym odłamkiem skały wyjętym z zatoczki skalnej, potem stał się kotwicą. Thordis powiedziała, że zwrócenie go mi jest dla niej symbolem przebaczenia. Ta mała ceremonia na trawie była niczym akt uwolnienia – początkiem i końcem. Byłem szczęśliwy, że mogę go od niej zabrać, chciałem poczuć ciężar tego wszystkiego, co reprezentował. Wiem, że Thordis chciała, bym i ja ostatecznie się od niego uwolnił, żeby wrócił na swoje miejsce. Oczami wyobraźni widziałem, jak wrzucam go z impetem do oceanu. Najpierw jednak chciałem z nim trochę posiedzieć. Ten kamyk latami był w jej pokoju. Wiem, że naszym celem jest uwolnienie i zrozumienie, a to znaczyło, że

kamyk należy złożyć przy drzewie do góry nogami. Przez moment miałem ochotę go zatrzymać, ale potem uświadomiłem sobie, jak bardzo rozgniewałoby to Thordis. Pozwoliłem kamykowi pomieszkać przez chwilę w mojej kieszeni i skupiłem się na otaczających mnie dźwiękach. Siedząc tam, odnalazłem w sobie taki spokój, jakiego nie zaznałem od lat. Każdy dzień tego tygodnia leczył stare rany i uśmierzał lęki o przyszłość. Dziś też tak było. Nawet w tamtej chwili, siedząc między drzewami, czułem, jakbym wzrastał… Było mi tak dobrze. Kamyk oddałem niedługo potem. Oboje klęczeliśmy przy pniu baobabu i szeptaliśmy. Po prawej stronie dostrzegłem niewielką szczelinę w korze. Kształtem przypominała oko lub usta. Odruchowo sięgnąłem po rękę Thordis. W drugiej ręce trzymałem kamyk. Nie zastanawiałem się ani przez chwilę, czy zmieści się do otworu. Nie było żadnych zakłóceń w tle, żadnych przewidywań. Ująwszy kamyk w dwa palce, umieściłem go płasko w gładkim otworze. Pasował idealnie. Wydawało się, że za chwilę zostanie zassany do wewnątrz. Było to najbardziej symboliczne wydarzenie, jakiego doświadczyłem w życiu. Pozbycie się tego kamyka przyniosło mi poczucie czystości i równowagi; nic już nie obciążało naszych kieszeni. Ogarnęła mnie taka radość i lekkość, że aż chciałem złapać się za sznurowadła, by przypomnieć sobie, że będę kiedyś musiał wrócić do domu. Gdzie będę musiał posprzątać także swoje szafki i szuflady. Muszę sobie przypominać, że mam jeszcze przed sobą dużo pracy. Być może nigdy do końca nie wyzbędę się samopotępienia… nie wiem. Jestem pewien, że aby uporać się z tym, co zrobiłem, nie wystarczy pozbyć się tego małego kamyka. Być może postrzegałem to jako proste równanie, w którym wszystko ładnie się zrównoważy. Może chodzi o to, bym robił, co potrafię, jak w modlitwie o pogodę ducha. A potem szczerze przyznał, czego zrobić nie potrafię. Nigdy nie odczynię tego, co jej zrobiłem. To oczywiste. Ale gdzieś pomiędzy jest pytanie „dlaczego” i kwestia mojego szacunku do samego siebie, nie wątpię, że odnajdę siłę, by dźwigać to, co powinienem. Może zajrzyj na te strony dwa tygodnie po powrocie do domu i zapytaj samego siebie: jak się teraz czujesz, Tom? Idź naprzód i przebacz sobie, jeśli tak właśnie trzeba zrobić.

Dzień ósmy, 3 kwietnia 2013 Gdy zaspana otwieram oczy o poranku ostatniego pełnego dnia pobytu w Południowej Afryce, przez chwilę dziwię się, ale już kilka sekund później martwię się tylko o to, czy nie skończyła mi się pasta do zębów. Samo życie. Ostatecznie to małe rzeczy zawsze biorą górę. Jest parę minut po dziewiątej, gdy proszę recepcjonistkę w lobby, by zamówiła nam taksówkę do Pogotowia dla Ofiar Gwałtów. Tom stoi obok, świeżo wykąpany, w szarych spodniach i czerwonej podkoszulce – wygląda dużo swobodniej niż ja. Nigel odkłada słuchawkę akurat w chwili, gdy przekraczamy próg jego biura. – Witajcie, moi drodzy – mówi z właściwą sobie serdecznością. – Czym mogę wam dziś służyć? – Chcieliśmy podziękować, że podrzucił nam pan pomysł, by zobaczyć drzewo do góry nogami, a w dowód naszej wdzięczności proszę przyjąć ten mały upominek – mówi Tom, podając mu pudełko czekoladek. Nigel przez chwilę z konsternacją wpatruje się w pudełko. Potem jego wypielęgnowana twarz rozpromienia się szerokim uśmiechem. – Podobało się? – pyta, zwracając się do mnie. – Niezapomniane doświadczenie. Tak się cieszę, że pomylił mnie pan z kimś innym. Dzięki temu przeżyłam prawdziwie magiczne chwile – odpowiadam spokojnym głosem, choć serce mi łomocze. Nigel uśmiecha się najszczerszym uśmiechem. – Jest pani pewna, że to nie była pani? – pyta, przekrzywiając głowę. – Mam pamięć do twarzy. Na te słowa dostaję gęsiej skórki, ale Tom parska swobodnym śmiechem. – Mam nadzieję, że będą smakować – mówi, wskazując na bombonierkę. Chwilę później siedzimy już w taksówce wiozącej nas do City Bowl, czyli „Miski”. Nazwa nie jest przypadkowa, bo centrum Kapsztadu, otoczone górami Devil’s Peak, Górą Stołową i Lion’s Head oraz wzgórzem Signal Hill, ma właśnie kształt miski. City Bowl w niczym nie przypomina Sea Point, snobistycznej dzielnicy hotelowej, którą wybrałam, chcąc zatrzymać się w najbezpieczniejszej części miasta. Tutaj toczy się normalne życie – w szkołach, szpitalach, autobusach. Jak dobrze móc w końcu zobaczyć coś innego niż makietkę dla turystów i zawiesić wzrok na graffiti albo utknąć w tłumie przechodniów spieszących do pracy! Ponieważ dorastałam w rodzinie z klasy pracującej, w bogatych dzielnicach – gdzie królują baseny i obsługa w uniformach – czuję się nieswojo. – Pamiętasz, jak ci mówiłem, że codziennie znajduję na poduszce jakiś aforyzm? Pokażę ci, co znalazłem wczoraj po powrocie do domu. Tom, cały podekscytowany, podaje mi mały zwitek papieru.

– „Gdy zjadasz cudowne owoce drzew, pamiętaj, by podziękować wiatrowi” – odczytuję na głos. – Nie wierzę! – Też byłem osłupiały, gdy to zobaczyłem. Nie mogłem się doczekać, aż ci pokażę. Dojeżdżamy na miejsce. Przez bramę z domofonem wchodzimy na mały dziedziniec. Wpatruję się w gałkę od jaskrawo pomalowanych drzwi, nie wiedząc, czy mam wejść, czy czekać, aż ktoś zaprosi mnie do środka. Tom stoi z tyłu i wydaje się jakiś niższy niż zwykle. Kilka sekund później drzwi się otwierają i staje w nich młoda kobieta. – Dzień dobry. Byliśmy umówieni z Shiralee – witam się zdenerwowanym głosem. – Zapraszam do środka – mówi kobieta i przesuwa się w bok, by zrobić nam miejsce. – Powiadomię ją. Lobby jest widne, z dużym oknem po prawej stronie. Na ścianie za biurkiem recepcji wisi akwarela przedstawiająca nagą kobietę na łóżku. Z obrazu aż emanuje erotyzm. Osobliwa dekoracja jak na centrum pomocy ofiarom gwałtu, stwierdzam w duchu. Choć ofiary w różny sposób reagują na gwałt, to prawie zawsze zmienia się u nich odbiór spraw związanych z seksualnością. U niektórych najdrobniejsza aluzja do seksu – na przykład zwykły obraz – może wywołać bolesny wstrząs. Odruchowo zatrzymuję oddech, gdy napotykam wylękniony wzrok Toma. – Co? – pytam szeptem. Kręcąc głową ze zdumienia, wskazuje na książkę stojącą na półce po lewej stronie biurka. Odchylam głowę i odczytuję tytuł: The Power of One, Bryce Courtenay. – Niewiarygodne – mamrocze. – Co za zbieg okoliczności. – To już nie są zbiegi okoliczności, Tom – odpowiadam również szeptem. Shiralee jest blondynką po pięćdziesiątce. Ma na sobie czarną koszulę, szerokie spodnie i klapki. – Napiją się państwo kawy? – pyta. Jednogłośnie odpowiadamy, że tak. Opowiadamy w skrócie o naszym doświadczeniu zawodowym, a Shiralee nalewa nam kawy. Kątem oka zerkam na Toma. Jego ruchy są wyjątkowo ostrożne, jakby znowu stąpał po rozbitym szkle. Shiralee, z zainteresowaniem słuchając tego, co mamy do powiedzenia, prowadzi nas do jednej z sal. Z parującymi kubkami w ręku, odruchowo siadamy z Shiralee w fotelach, a Tom zajmuje miejsce na małej sofie naprzeciw nas. – Naszą misją jest wspieranie ofiar gwałtów podczas dochodzenia sprawiedliwości, by zniwelować wtórną traumę związaną już z samym tym systemem. Liczymy, że ostatecznie doprowadzi to do tego, że więcej ofiar będzie zgłaszało gwałty – mówi Shiralee, gdy pytam ją o cele, jakie stawia sobie

organizacja. – Mamy bardzo niewielu etatowych pracowników, ale dużą grupę wolontariuszy, którzy przechodzą obowiązkowy trzymiesięczny kurs na temat systemu prawnego, reakcji na traumę i sposobów wspierania ofiar przemocy seksualnej. Przykładamy wielką wagę do tego programu szkoleniowego, bo chcemy, żeby wolontariusze byli kompetentni podczas wspierania ofiar na tej bardzo trudnej drodze. – Czy wśród wolontariuszy są jacyś mężczyźni? – niepewnym tonem pyta Tom. Shiralee zaciska usta. – Wszyscy wolontariusze płci męskiej, których do tej pory przeszkoliliśmy, szybko się wykruszyli. To wielka strata, bo zależy nam na tym, by dotrzeć do mężczyzn, zwłaszcza w policji. Policjanci muszą zrozumieć, że nie wolno im mówić prostytutce, że nie da się jej zgwałcić, a pijanej kobiecie – żeby poszła do domu, przespała się, a potem dopiero zastanowiła, czy chce wnieść oskarżenie. Trzeba dużo odwagi, by przyjść na posterunek i złożyć zawiadomienie o gwałcie. Nie wolno takiej osobie kazać iść do domu i wrócić później. Zgadzam się ze wszystkim, co powiedziała Shiralee. Mówię, że w Islandii siedemdziesiąt procent zarzutów o gwałt jest umarzane, co jest szokujące dla Narodów Zjednoczonych i wielu organizacji broniących praw człowieka. – W biurze prokuratora dwóch prawników bada dowody i decyduje, czy sprawa trafi do sądu, czy nie. Zgodnie z prawem obowiązującym w Islandii, jeśli jest mało prawdopodobne, że osoba zostanie skazana, sprawę się umarza. – Tutaj jest tak samo – mówi Shiralee. Obie jesteśmy oburzone, że władza sądownicza jest w rękach biurokratów, którzy decydują, czy ofiary w ogóle będą miały szansę stanąć na sali rozpraw. Czuję, że Shiralee to moja bratnia dusza. – Pracujecie dwadzieścia cztery godziny na dobę? – pyta Tom, przypominając mi o swojej obecności. – Nie. Już nie. Kiedyś tak było, ale teraz zamykamy o wpół do piątej. Potem jest czynna tylko gorąca linia. Shiralee wyjaśnia nam, jak przebiega standardowa rozmowa telefoniczna. Pierwsze pytanie, które pada, to: czy pokrzywdzona potrzebuje pogotowia. Jeśli nie, namawia się ją, by udała się do placówki medycznej, by przejść badania w ramach pakietu kryminalistycznego zabezpieczającego ślady przestępstwa na tle seksualnym. – Wyjaśniamy im, dlaczego to ważne, by zabezpieczyć ślady przestępstwa. Bywa niestety tak, że ofiary postrzegają badanie ginekologiczne jako kolejny atak na ich cielesność – mówi Shiralee. – Jedna z naszych podopiecznych była wychowana w bardzo konserwatywnej rodzinie i nigdy wcześniej nie rozmawiała na tematy związane z seksem. Nie potrafiła się przemóc, by powiedzieć lekarzowi,

że została zgwałcona oralnie, a nie waginalnie. Lekarz założył, że było to zgwałcenie waginalne, i tylko takie pobrał próbki. Te oczywiście niczego nie dowiodły – opowiada Shiralee, kręcąc przy tym głową. – W Szpitalu Uniwersyteckim w Rejkiawiku jest ambulatorium dla ofiar przemocy seksualnej, gdzie przeprowadza się takie badania kryminalistyczne. Niestety, obcięto im fundusze i nie robią już badań na HIV czy zapalenie wątroby typu C – informuję Shiralee. Shiralee ze zdziwienia szeroko otwiera usta. – Ale przecież właśnie o to ofiary najbardziej się martwią! – Wiem! Trudno zrozumieć, jak mogło do tego dojść. – Po badaniu przygotowujemy pokrzywdzoną do postępowania sądowego, które zwykle ciągnie się mniej więcej cztery, pięć lat. Teraz to ja rozdziawiam buzię ze zdziwienia. – Dlaczego tak długo? – W większości przypadków ujęcie sprawcy zajmuje dużo czasu. Wydział do walki z przestępczością seksualną jest niedofinansowany i ma braki kadrowe, a zajmuje się ogromną liczbą zaległych spraw. – Słyszałam, że Południowa Afryka to światowe centrum gwałtów – rzucam ostrożnie, nie wiedząc, jak Shiralee zareaguje na to niechlubne określenie. – Zgadza się. Bez dwóch zdań – odpowiada i to tak stanowczym tonem, że aż przechodzą mnie ciarki. – Dlaczego tak jest? – Nie ma na to prostej odpowiedzi. Ten kraj nadal leczy rany po dziesięcioleciach apartheidu. Apartheid to najskrajniejsza postać patriarchatu. – Shiralee odstawia kubek. – Oczywiście, prawo się zmieniło. Ludzie twierdzą, że mamy wspaniałą konstytucję, ale ona ma się nijak do prawa. Nadal panuje tu potworna bieda. Gdy spojrzy się, gdzie ludzie mieszkają, to widać wyraźne linie podziału. Do bogatych dzielnic wprowadza się trochę czarnych, ale na tym zmiany się kończą. Reszta jest taka, jak była. Na tym właśnie polega problem tego kraju. Po stuleciach dyskryminacji mnóstwo ludzi czuje się kompletnie bezsilnie. Niektórzy są tak zdesperowani, że zrobią wszystko, by sięgnąć po władzę. A o to właśnie chodzi w gwałcie. O władzę i kontrolę. Kolor skóry nie ma z tym nic wspólnego. Wśród sprawców są zarówno biali, jak i czarni. Tak samo jak wśród ofiar. – A gwałty na dzieciach? – pytam. – Co sprawia, że ludzie dopuszczają się takich rzeczy? – Tu także chodzi o władzę. Nawet jeśli to władza tylko nad małym dzieckiem – odpowiada Shiralee, kiwając głową. – Jest też ten rozpowszechniony zabobon, że seks z dziewicą leczy HIV. Zdarzały się gwałty na trzytygodniowych niemowlętach. Dokonywane przez dorosłych mężczyzn.

Tom wydaje z siebie cichy jęk, który oddaje także moje odczucia – zaszokowanie i gniew. – Mamy też problem z nieletnimi przestępcami. Dzieci naśladują to, co widzą wokół. A wszędzie wokół widzą gwałty. Potem po prostu kopiują takie zachowania. – Na Islandii ostatnio uruchomiliśmy program, w którym specjaliści oferują pomoc dzieciom wykazującym niewłaściwe zachowania seksualne. W tym dzieciom molestującym inne dzieci. – Moglibyśmy wprowadzić coś podobnego tutaj – rzuca Shiralee w zamyśleniu. – Czy wasi ochotnicy też są ofiarami gwałtów? – pyta Tom. – Niektórzy tak, ale prześwietlamy ich bardzo dokładnie, by mieć pewność, że robią to, by pomagać innym ofiarom, a nie po to, by leczyć własne rany. Tom obrzuca mnie spojrzeniem i na chwilę spotykamy się wzrokiem. – A co ze sprawcami? Czy macie dla nich jakąś pracę? – pyta lekko łamiącym się głosem. Shiralee marszczy czoło. – Tak, chyba tak. Ale ja akurat się tym nie zajmuję, więc niewiele mogę na ten temat powiedzieć. – W Islandii instytucje rządowe często zawodzą, jeśli chodzi o działania przeciwdziałające przemocy. Wysiłki i pieniądze są czasami niemądrze inwestowane, bez właściwego nadzoru – mówię Shiralee. – Na szczęście ostatnio trzy ministerstwa postanowiły rozpocząć współpracę, by walczyć z przemocą seksualną, i miałam szczęście z nimi pracować. Oto owoc naszej współpracy. Pokazujemy go w szkołach w całym kraju. Shiralee z zaciekawieniem bierze ode mnie płytę DVD, którą wyjęłam z torby. – To krótki film o tym, że zgoda drugiej strony na obcowanie płciowe czy każdą inną czynność seksualną jest niezbędna i że tylko wtedy seks może być dla dwojga ludzi pozytywnym doświadczeniem – dodaję. – Jest po islandzku, ale z angielskimi napisami. Shiralee dziękuje i w zamian ofiarowuje mi egzemplarz rocznego raportu przygotowywanego przez Pogotowie. Na pierwszej stronie prezes stowarzyszenia potwierdza, że jeśli chodzi o liczbę zgłaszanych gwałtów, RPA jest w niechlubnej czołówce: Społeczeństwo południowoafrykańskie, jego kultura i instytucje zostały dogłębnie dotknięte zinstytucjonalizowaną dehumanizacją narzuconą przez system apartheidu, a także przez poziom przemocy stosowanej po to, by z jednej strony zakorzenić tę politykę, a z drugiej, by się jej przeciwstawić. W ten sposób system straumatyzował cały naród. Każdy mieszkaniec Afryki Południowej został

dotknięty przemocą strukturalną lub fizyczną związaną z jakąś postacią apartheidu. W skrajnych przypadkach nadal się to realizuje poprzez brak poszanowania dla życia ludzkiego i cielesnej nienaruszalności, a także w bezkarności sprawców przemocy, co tylko ją potęguje. Nienawiść powoduje nienawiść, rzucam w duchu i przywołuję słowa Nelsona Mandeli: „Odważni ludzie nie boją się wybaczać, aby osiągnąć pokój”. Stoimy obok przeszklonej, zamkniętej na zamek witryny wypełnionej różnego rodzaju publikacjami, gdy Tom wskazuje na książkę pod tytułem Mężczyźni. – Są tam, gdzie być powinni – rzuca z udawaną wesołością. – Tak, to dobra książka – odpowiada uprzejmie Shiralee. – Miałem na myśli to, że są zamknięci – wyjaśnia Tom. – Zapada cisza gęstsza niż smoła. – Przepraszam. – Dodaje w końcu Tom. – Wyjdę zaczerpnąć świeżego powietrza i zaczekam na taksówkę. Dziękuję za twój czas, Shiralee. Patrząc, jak wychodzi, zastanawiam się, czy trudno mu było oddychać w tych murach, skoro uważa, że mężczyzn należałoby pozamykać w klatkach. Postanawiam, że za nim nie pójdę, bo i tak nie mogłabym w niczym mu pomóc. Sam musi się z tym zmierzyć. – Jak często zdarzają się w Afryce Południowej gwałty na mężczyznach? – pytam, gdy Tom zamyka za sobą drzwi. – Jeden na pięciu mężczyzn w jakimś momencie swojego życia był zgwałcony. Przez chwilę stoję jak osłupiała. – Jeden na pięciu? Nigdy nie słyszałam o tak rozpowszechnionej przemocy seksualnej wobec mężczyzn. Gwałcą ich inni mężczyźni? – Tak. Niemal bez wyjątku – odpowiada Shiralee. – Czasem więcej niż jeden raz. – Czytałam badania, które wykazują, że prawdopodobieństwo ponownego zgwałcenia wzrasta, i to znacznie, gdy już raz zostanie się zgwałconym – mówię. – To zrozumiałe – rzuca Shiralee. – Po gwałcie mechanizmy obronne ofiary się osłabiają, a czasem w ogóle przestają działać. – I jeśli sprawcy polują na łatwą ofiarę, to oczywiście szukają osób, które już raz zostały złamane – dodaję. Wracam myślami do mężczyzn, którzy stosowali wobec mnie przemoc, po Tomie. Czyżby dostrzegli moje wewnętrzne pęknięcie? Gdy po dwóch godzinach żegnam się i dziękuję Shiralee za spotkanie, uścisk jej dłoni jest ciepły i silny. Brak mi słów, by wypowiedzieć, jak ważna jest jej praca, więc po prostu składam jej podziękowania za poświęcony mi czas. Toma znajduję dopiero, gdy wychodzę za bramę. Siedzi przy żelaznym ogrodzeniu parę metrów dalej. Siadam obok niego i biorę głęboki oddech.

Tom waha się przez chwilę, po czym ruchem głowy wskazuje na budynek Pogotowia. – I jak to oceniasz? – pyta. – Bardzo pouczające, tak jak się spodziewałam. A ty? – Odpowiem ci, gdy usiądziemy w jakimś cichym i spokojnym miejscu – odpowiada ochrypłym głosem. – Aż tak ci było ciężko? – Owszem. Na najbliższym przystanku wsiadamy do autobusu z napisem „Kapsztad Centrum”. W środku siedzą milczące kobiety o poważnych twarzach, z włosami zaplecionymi w setki warkoczyków. Tom zajmuje miejsce obok mnie, również dziwnie milczący i przygnębiony. – Doszłam już prawie do końca w mojej opowieści o życiu – mówię. – Chcesz posłuchać końcówki? – Jasne – odpowiada z bladym uśmiechem. – Teraz już się chyba nie poddamy, prawda? Pobieżnie opowiadam o burzliwym związku, w którym byłam, mając dwadzieścia parę lat, i o bolesnym rozstaniu, jakim się zakończył. O pełnym upokorzeń okresie w moim życiu, gdy z powrotem wprowadziłam się do rodziców, ze złamanym sercem i bez grosza przy duszy. Jednocześnie czułam się wolna, bo nie miałam nic do stracenia. Cichym głosem opisuję, jak trudno mi było wrócić na miejsce zbrodni, do mojego nastoletniego pokoju. Płakałam zwinięta na podłodze w kłębek, gdy mama mocno chwyciła mnie za ramiona i wyszeptała: „Musimy jakoś oczyścić ten pokój, kochanie”. Potem zaczęła mnie kołysać i nucić cichą melodię, jakbym była małym dzieckiem, któremu właśnie przyśnił się koszmar. Jej śpiew odbijał się od ścian i przesączał przez moją skórę i kości, aż do samego środka. Matczyne czary odniosły skutek, bo dwa lata później w tych samych ścianach napisałam dwustusiedemdziesięciostronicową książkę na temat przemocy seksualnej. – Po raz drugi w tym pokoju zdarzyło się coś, co odmieniło moje życie. Bo książka ta ukształtowała moją drogę zawodową. – Jakbyś odnalazła swój wewnętrzny głos, tak? – I samą siebie, gdzieś pośród ruin. Wtedy właśnie poznałam Vidira. Spędziliśmy razem cudowne lato, wypełnione miłością i bezsennymi nocami. Cierpliwie wysłuchiwał moich monologów o przemocy seksualnej. Po ukazaniu się książki zaczęłam dostawać listy od osób, które zostały kiedyś zgwałcone albo były wykorzystywane seksualnie, ale nie miałam na tyle odwagi, by się z tym skonfrontować. Te historie były wstrząsające. Wewnętrzna siła, jaka z nich emanowała, pozostaje moją największą inspiracją. – Spoglądam na dziewczynę siedzącą dwa miejsca dalej; ręce złożone ma na podołku, poważny wyraz twarzy.

Zwracam się do Toma i dodaję: – Doszłam do przekonania, że nastoletnia dziewczyna to najsilniejsze stworzenie na świecie. – Pamiętam, że gdy przeczytałem w liście od ciebie o twojej książce i o tym, że zawarłaś w niej także opowieść o tym, co ci zrobiłem, ekran komputera zakołysał mi się przed oczami – mówi Tom. – Przez chwilę w ogóle nie mogłem się skupić, ale doczytałem do końca i szybko zamknąłem stronę, zapłaciłem i wyszedłem z kawiarenki internetowej. Miałem mdłości, nie mogłem iść prosto, ogarnęła mnie fala nienawiści do samego siebie. Zaszokowanie. Ale niedługo potem nastąpił moment zwrotny. Zdałem sobie sprawę, że popełniłem zbrodnię. Że to ja jestem postacią z twojej książki i że masz absolutne prawo opowiadać o tamtej nocy, jak tylko uznasz za stosowne. A ja muszę to przeczytać, przeżyć na nowo, przyznać się do tego, wyrazić żal i przyjąć na siebie wszystkie konsekwencje. Zrodziło się wtedy we mnie nowe uczucie. – Twarz Toma łagodnieje. – Uczucie… ulgi. Ulgi, że potrafiłaś opowiedzieć o piekle, które ci zgotowałem. Ulgi, że ktoś tak silny jak ty potrafi odsłonić się po to, by dać świadectwo innym ofiarom, by uświadomić ludziom, jakim potwornym i bezdusznym czynem jest gwałt. Ulgi, że ta historia zaistniała publicznie i że nie będę mógł już jej pogrzebać. Ulgi, że nie wymieniłaś mojego imienia. I ulgi, że być może nie pozostanę anonimowy na zawsze. Tak jak mówiłaś, życie w strachu całymi latami nie jest zdrowe. Wysiadamy w pobliżu Greenmarket Square. Pośrodku placu wznosi się wielka scena. Gdy siadamy we włoskiej restauracji na rogu, z głośników zaczyna dudnić głośna muzyka. Gestem daję Tomowi znak, by się przybliżył, bo inaczej nie będziemy się słyszeć. Kelnerka w ażurowej podkoszulce wyjaśnia nam, że to próba dźwięku przed dzisiejszym wieczorem. – Inauguracja Kapsztadzkiego Międzynarodowego Festiwalu Jazzowego – przekrzykuje hałas i przyjmuje nasze zamówienie na dwie wegetariańskie pizze. – Zapowiada się interesująco – mówi Tom. W świetle słońca jego opalona skóra wydaje się jeszcze ciemniejsza. Zakłada okulary w chwili, gdy kelnerka przynosi napoje. – Nie mamy co liczyć na ciszę i spokój, ale przynajmniej usiedliśmy – mówię mu głośno do ucha, próbując wygrać z piosenkarką jazzową. – Chcesz mi opowiedzieć o swoich wrażeniach z Pogotowia? – Pierwsze wrażenie było takie, że aż cały się spociłem – Tom podnosi rękę i pokazuje wielką mokrą plamę na koszuli. – Na początku przez kilka minut patrzyłem na siebie jakby z zewnątrz. Miałem atak paniki, serce mi waliło i lały się ze mnie strugi potu. Siedziałem i pytałem sam siebie, kto dał mi w ogóle prawo tu siedzieć, pod tym dachem, w tych murach… w tej bezpiecznej przestrzeni. – Upija łyk wody i zastanawia się przez chwilę. – Kłamca, hipokryta, gwałciciel… tak siebie widziałem. Ale w końcu udało mi się trochę uspokoić i przestać się osądzać. Dopiero wtedy mogłem włączyć się do waszej rozmowy. A była bardzo ważna. Ty

i Shiralee poruszałyście wszystkie istotne zagadnienia i zadawałyście sobie nawzajem pytania. Do tej pory nie znałem cię przecież od strony zawodowej, jak dyskutujesz o strategiach, kryminalistyce, edukacji. – Wbija wzrok w szklankę, zbierając słowa. – Chciałbym mieć w tym swój udział, Thordis. Czuć się swobodnie w tej przestrzeni, zamiast przyczyniać się do powiększania problemu, chciałbym pomóc znajdować rozwiązania. Na te słowa przed oczami wyobraźni staje mi mój opuszczony pokój nastolatki i szybko przekształca się w sanktuarium. – Gdy się uspokoiłem na tyle, by myśleć racjonalnie, dokonałem wielu odkryć – podejmuje Tom. – Jeśli mamy opowiedzieć naszą historię światu, to chciałbym się więcej dowiedzieć o tym, przez co przechodzą ofiary… Muszę dowiedzieć się więcej. To straszne, ale dowiedziałem się czegoś… o „drugiej stronie” przemocy seksualnej. To cholernie ważne, by istniały takie miejsca jak to. Podobnie jak ważne jest, by opowiedzieć swoją historię na głos, porządkując łańcuch zdarzeń, uzupełniając wszelkie luki. Tak jak ty to zrobiłaś w mejlu, który napisałaś do mnie jakiś czas temu. Doskonale wiem, który list Tom ma na myśli. Napisałam go po tym, jak stwierdził, że jego „decyzja” o zgwałceniu mnie nie była wynikiem żadnego „świadomego procesu poznawczego”. Ponieważ mnie to nie przekonało, w odpowiedzi szczegółowo opisałam mu sekwencję zdarzeń z tamtej nocy, by mu uświadomić, ile musiał podjąć decyzji, by zrobić to, co zrobił – od rozebrania mnie, po zabezpieczenie się prezerwatywą. – Nie zareagowałeś zbyt dobrze na ten mejl… Tom marszczy czoło. – Nie? A jak zareagowałem? – Zarzuciłeś mi, że sądzę cię za zbrodnię, do której dawno się przyznałeś. – Te słowa nadal są ostre jak żądło. Tom się wzdryga. – Rzeczywiście, tak powiedziałem. To był egoizm z mojej strony… Wzruszam ramionami. – Po prostu się bałeś. – Wybacz mi, Thordis. Nie powinienem mówić ci takich rzeczy. – Już to zrobiłam, Tom. I to na więcej sposobów, niż myślisz. \* Po lunchu wracamy do sklepu jubilerskiego. Kupuję obrączkę, która przypieczętuje małżeństwo z moją bratnią duszą. – Gratuluję – mówi Tom, gdy wychodzimy i kierujemy się na przystanek po drugiej stronie ulicy. – Teraz jesteś już gotowa do poślubienia swojego

wspaniałego mężczyzny. – Zrzuca z ramienia plecak i wyławia z niego mapę. – A jeśli chodzi o cel naszej wyprawy… W uszach nadal mi dzwoni po próbie dźwięku, której mieliśmy zaszczyt doświadczyć na placu, ale nagle dokładnie wiem, co chcę robić. – Wiesz, co, Tom? Mam już dość wiatru, nic nie ujmując Górze Stołowej. Szczerze mówiąc, wolałabym pójść na plażę. Moglibyśmy się odprężyć i porozmawiać, nie musząc do siebie krzyczeć. Tom podnosi wzrok znad mapy, zdziwiony i zadowolony. – Cieszę się, że to powiedziałaś. To samo miałem na końcu języka. – Niedługo już w ogóle nie będziemy musieli nic mówić. Wystarczy, że spojrzymy jedno na drugie i skiniemy głową. Tom chowa mapę do plecaka. – Może to zabrzmi głupio, Thordis, ale chciałbym mieć nasze wspólne zdjęcie. – Zalewa się rumieńcem. – No wiesz, chyba gdzieś w środku potrzebuję namacalnego dowodu, że wszystko to się naprawdę zdarzyło – dodaje pośpiesznie i wzrusza ramionami. – Ale staram się wybić sobie z głowy ten pomysł. I tak mam w głowie wystarczająco dużo obrazów z tego tygodnia. Doskonale go rozumiem. Ani celu naszej podróży, ani łączącej nas więzi nie da się oddać na kliszy; a już na pewno nie na słodkim letnio-wakacyjnym ujęciu. A mimo to też bym chciała mieć nasze zdjęcie. – Musi być jakaś sytuacja, w której nie będziemy wyglądać tak idiotycznie niezręcznie, nie sądzisz? – Mówię z wahaniem w głosie. – Bo na pewno nie w restauracji przy świecach ze sztucznymi uśmiechami na twarzy. – Przypominam sobie, że jesteśmy w drodze na plażę. – I na pewno nie jak będę w bikini – dodaję. – Nie pochlebiaj sobie – rzuca żartobliwie Tom, gdy akurat podjeżdża autobus. Robię się purpurowa na twarzy, gdy uświadamiam sobie, co te słowa znaczyły. – Co takiego? Nie! Rany! Nie to miałam na myśli! Nie sugerowałam, że chcesz moje zdjęcie w bikini! – Prawie wrzeszczę. – Na pewno nie? – Tom nadal się ze mną droczy. – Nie, nie chodzi o ciebie. Chodzi o to, że… mam dziecko! Moje ciało jest ciałem kobiety po ciąży! Choć publicznie wywrzeszczałam swoje osobiste kompleksy w języku, który rozumie prawie cały świat, uzyskałam tylko wyraz niedowierzania malujący się na twarzy Toma. Brawo. Zrobiłam z siebie pośmiewisko, a on i tak nie jest przekonany. Odwracam się, zła na samą siebie. Zabrzmiało to, jakbym wyznawała jakieś głupie seksistowskie przesądy na temat urody. Tom zna mnie wystarczająco dobrze, żeby w to nie wierzyć. Ale na pewno nie zamierzam tłumaczyć, że moje zmieszanie nie wynika stąd, iż moje ciało zmieniło się, gdy zostałam matką, ale

stąd, że zmieniło się, od kiedy ostatnio widział je Tom. Dlaczego, do cholery, w ogóle się tym przejmuję? Czy stałam się przewrażliwiona na tym punkcie, bo powiedział, że z wyglądu w ogóle się nie zmieniłam, a ja wiem, że nie dotyczy co całego mojego ciała? O próżności! Co z ciebie za przekleństwo… Autobus się zatrzymuje i wsiadamy. Miejsce na górnym piętrze, na którym siadam, jest nagrzane od słońca. Tom zajmuje siedzenie obok mnie. – Nie zapominaj, że rozmawiasz z facetem, który poddał się laserowej depilacji, żeby móc w spokoju zdjąć koszulkę – rzuca pokrzepiającym tonem. Zerkam na niego kątem oka i wzdycham. – Wychodzi na to, że oboje mamy kompleksy. – Najlepsze, co można zrobić, to przyznać się do nich na głos, śmiać się z nich i żyć dalej – stwierdza Tom z szerokim uśmiechem. – Pojętny z ciebie uczeń, Stranger. – Zastanawiam się, czy nie ukraść ci tej mądrości i nie uczynić z niej swojego życiowego motta – mówi i opiera się o siedzenie. Kilka minut później wysiadamy przy Camps Bay. Jest już późne popołudnie, słońce praży, a na plaży roi się od ludzi. Gdy schodzimy na brzeg, moje myśli krążą wokół emocjonalnych okruchów naszej przeszłości. Tym razem nie chcę zostawić żadnych niezamkniętych kwestii, niezaleczonych okaleczeń, niczego, co mogłoby ropieć. Nie wiem, jak sformułować swoje wątpliwości. – Wstyd to uczucie, które nie przynosi niczego dobrego – zaczynam z wahaniem. – Sieje tylko spustoszenie. Hamuje wewnętrzny wzrost. Gniew ma w sobie siłę i twórczy potencjał. Może być ujściem dla emocji. Ale nie wstyd. Żyć z nim to jak hodować w sobie raka. Tom przytakuje skinieniem głowy; wiem, że rozumie, co usiłuję mu powiedzieć. Zbyt dobrze zna paraliżujące działanie strachu. Zatrzymujemy się przy grupce dzieci bawiących się w wodzie i budujących zamki z piasku. Tom zrzuca plecak, ja sekundę później robię to samo. Nasze buty lądują na jednej stercie, jego koszula obok mojej sukienki. W końcu stajemy naprzeciw siebie tylko w strojach kąpielowych. – Chrzanić wstyd – rzucam szeptem. Bez dalszych ceregieli po prostu wbiegamy do lodowatej wody. Tom pływa, ale ja zadowalam się brodzeniem po kolana – z gęsią skórką na całym ciele jest mi wystarczająco rześko. Nacieszywszy się słoną wodą, wychodzimy na brzeg i udajemy się na skały, na których siedzieliśmy kilka dni wcześniej. – No tak – mówi Tom, gdy zauważa tatuaż na moim krzyżu. – Teraz go sobie przypominam. Po drodze mijamy parę czterdziestoparolatków z nosami w smartfonach – niby siedzą blisko siebie, a jakby dzieliły ich całe lata świetlne. Obok mnie idzie

zaś mężczyzna, który wiedzie życie pod wieloma względami odmienne niż ja, a jest mi teraz bliższy niż większość ludzi. Tom mruży oczy i patrzy w niebo. – Gdy słońce będzie zachodzić, powinniśmy zobaczyć zielony poblask. – Zielony poblask? – Tak. Gdy słońce wślizguje się za horyzont i ostatnie promienie przeświecają przez powierzchnię oceanu, powstaje zielonkawa poświata. Pojawia się na bardzo krótko, więc łatwo ją przegapić. Włożywszy z powrotem ubrania, wdrapujemy się na pobliski klif. Skała pod naszymi stopami jest ciepła. Gdy na niej siadamy i wbijamy wzrok w złotą taflę wody, czuję dziwny ciężar w piersi. W dole przy brzegu bawi się pies, z zapałem strzepując wodę z sierści. Tom ruchem głowy wskazuje ocean. – Kupiłem strój surfingowy, żeby móc porzucać się dzisiaj na fale. – Porzucać się na fale? Bez deski? – Jeśli zna się odpowiednią technikę, nie potrzeba deski. Można surfować, manewrując własnym ciałem – tłumaczy mi Tom. – Ale dzisiaj nie ma do tego odpowiednich fal. Są za… sztywne. – Nagle poważnieje. – To jedna z rzeczy, których się o sobie dowiedziałem: potrzebuję przynajmniej pół godziny ćwiczeń fizycznych dziennie. Jestem na tym punkcie bardzo przewrażliwiony. Bez tego czuję się spięty i niespokojny, jakbym był spętany albo coś się ze mnie wylewało. Kiełkuje we mnie wtedy ziarno jakiegoś paskudnego egoizmu. Ruch jest dla mnie po prostu niezbędny do utrzymania równowagi psychicznej. Spoglądam na Toma, na człowieka, który wypracował cały system treningowy, by obronić się sam przed sobą. Nie wierzę, że ma w sobie taką agresję, jak twierdzi. Nie widzę w nim cienia krwiożerczości. W tej akurat chwili ufam mu całym sercem. – Kiedy dokładnie wysłałaś mi swój pierwszy list? – pyta. – W maju dwa tysiące piątego. – Osiem lat temu. – Tak. Tom kręci głową i wzdycha. – Nie masz pojęcia, ile razy zaczynałem do ciebie pisać, a potem wszystko kasowałem. – Ja tak samo. – Mielibyśmy teraz jakieś trzysta mejli… – Wiem. Nasza korespondencja bywała taka… – …bezosobowa. Nigdy zbyt poufała, zbyt żartobliwa ani zbyt krytyczna… Przytakuję skinieniem głowy. – Ostrożna – dodaję.

– Pozbawiona kokieterii, gniewu i wszystkiego, co można by opacznie zrozumieć… – …emocjonalnie… oschła. – Tak. Masz rację. – Tom zatrzymuje na mnie wzrok. – Mam wrażenie, że tak dużo się nauczyłem przez ten tydzień. O tym, czym jest gwałt, kim jestem ja sam, jaki wpływ wywarły na ciebie moje czyny. Teraz jestem już pewien, że nic nie zyskam przez to, że będę dla siebie sędzią i wydam skazujący wyrok. Czuję, że powinienem podzielić się tym odkryciem: jak bardzo można samemu sobie zaszkodzić… i może również niektórymi odpowiedziami na pytanie „dlaczego?”. Nie żebym miał jakieś uniwersalne wyjaśnienia, wiem jednak, że nie jestem jedynym człowiekiem w takiej sytuacji. Jestem jednym z wielu. Ale wszyscy milczą. Może boją się zagłębić w samych siebie. Po prostu czuję, że powinienem coś powiedzieć. Tak jak ty zrobiłaś to w swojej książce. Chcę zabrać głos, by takie historie jak nasza zdarzały się jak najrzadziej. Wiem też, że gdybyśmy nadal do siebie pisali, zamiast spotkać się osobiście, nie mówiłbym tego, co teraz. O tym, żeby przyznać się na forum publicznym. I na pewno nie byłbym na drodze do tego… by znowu zacząć kochać… Toma. – Na jego twarzy pojawia się przelotny uśmiech. – Była to jedna z najnaturalniejszych rzeczy, jakie ci kiedykolwiek powiedziałem, więc to chyba musi być prawda. Jeśli ujawnię się przed światem, to jakbym w pewnym sensie zrewanżował ci się za cierpliwość i zrozumienie, jakie mi okazywałaś przez te wszystkie lata. – Niechcący muska mnie łokciem. – Zachowałaś mój wielki sekret – dodaje. – Może już czas, by przestał być sekretem. – Może masz rację. Siedzimy w milczeniu, patrząc na grę kolorów na horyzoncie – żywy bursztyn przechodzi w pomarańcz i stopniowo rozpływa się w szaroniebieskim. Nad głowami rozbłyskują nam pierwsze gwiazdy. Ludzie oglądający zachód słońca na przylądku w oddali wyglądają jak kukiełki w teatrze cieni – ciemne kontury na rozżarzonym tle. – Gotowa? Zaraz będzie zielony poblask. Wstrzymujemy oddech, gdy ostatni pasek słońca chowa się za horyzontem. Choć cały czas bacznie się wpatruję, nie widzę żadnej zielonej poświaty. – Przegapiliśmy go? – Nie, tym razem chyba go nie było – odpowiada Tom, zmieszany. – Co za szkoda. Wzruszam ramionami, ale w głębi duszy wcale się nie dziwię, że nawet prawa przyrody działają inaczej. Po tym tygodniu w Kapsztadzie nic już nie będzie takie samo. Piasek nadal jest ciepły, gdy schodzimy ze skały i wsuwamy buty. Podaję Tomowi swój telefon. – Zrobisz mi zdjęcie? – proszę.

Wdrapuję się na trzymetrową skałę, która wdziera się w morze. Czuję, jak adrenalina uderza mi do głowy, gdy staję na szczycie i spoglądam na połyskującą, pofalowaną nieskończoność rozciągającą się przed moimi oczami. Wyjeżdżając stąd jutro, chcę zostawić za sobą przeszłość. Złożyć ją tutaj, w uzdrawiających objęciach Miasta Matki. – Chyba mam kilka dobrych ujęć – mówi Tom. Nasze oczy się spotykają, gdy schodzę na dół i biorę telefon z jego ręki. Zanim się zorientuję, wypowiadam słowa, które same cisną mi się na język. – Uświadomiłam sobie, że nigdy nie powiedziałam „wybaczam ci”, patrząc ci w twarz. Ale tak właśnie jest. Wybaczam ci, Tom. Tom szeroko otwiera oczy. – Rany, naprawdę to powiedziałaś? Bez namysłu zarzuca mi ręce na szyję i przyciska mnie do siebie mocno niczym szmacianą lalkę. Odwzajemniam jego objęcia, gdy słyszę zdławiony szloch dobywający się z jego gardła. Jego płacz wstrząsa moim ciałem. – Już po wszystkim – szepczę mu do ucha. – Wybaczam ci. Już dobrze. Długo tkwimy w uścisku. W końcu Tom mnie puszcza. – Przyjmuję twoje wybaczenie – mówi, ocierając łzy z policzka. Gdy chwilę później odchodzi na piasek, wydaje się jakiś odmieniony. Ma lżejszy krok, głowę trzyma jakby wyżej. Jestem wzruszona tym widokiem. Zastanawiam się, czy to możliwe, że wybaczenie wpływa nawet na posturę człowieka i jego chód. Zatrzymuję się, by w spokoju nacieszyć nowo nabytym spokojem umysłu i lekkim sercem. Nie rozumiem, dlaczego tak rozpowszechnione jest przekonanie, że przebaczenie to swego rodzaju ofiara, biorąca się z bezinteresownych pobudek i szlachetnych odruchów. Gdy stoję i patrzę, jak Tom idzie po złotym piasku, każda komórka mojego ciała potwierdza, że przebaczenie było tak samo potrzebne mnie jak jemu – bym przestała karmić się trucizną goryczy, torturować się pytaniami bez odpowiedzi, nieustannie oglądać się za ramię. Po zachodzie słońca, w ostatnich godzinach naszego pobytu w Południowej Afryce, kolory stają się jeszcze bardziej wyraziste. Palmy rosnące wzdłuż plaży wysuwają swoje liściaste głowy wysoko ku granatowi nieba. W tle złoci się horyzont. To jeden z najbardziej romantycznych widoków, jakie widziałam w życiu. Na wpół odruchowo wybieram numer Vidira. Gdy słyszę jego głos, twarz rozpromienia mi głupkowaty uśmiech. – Kupiłam ci obrączkę. Jest za duża, ale na pewno da się ją zmniejszyć. – A jak nie, to będę ją nosił na głowie – odpowiada Vidir z czułością. – Coś wymyślimy. – Pewnie… Podobno w tym wszystkim chodzi tak naprawdę o twoją dozgonną miłość i oddanie.

Wyczuwam, że Vidir się uśmiecha. – To by się zgadzało, bo właśnie taki miałem plan. Rozkoszuję się przez chwilę złotą poświatą nad horyzontem. – Jeszcze tylko jedna noc w Afryce i wracam do ciebie… – Już niedługo, kochanie. – Bardzo niedługo. Tom staje obok mnie akurat w chwili, gdy wsuwam telefon z powrotem do torby. Kręcąc głową, wskazuję na oszałamiające niebo. – Jak Photoshop. – Po prostu… zachwycające – Tom z niedowierzaniem potrząsa głową. – Gdy poznasz miłość swojego życia, musisz ją tu przywieźć. Nigdy nie widziałam równie romantycznej scenerii. Tom uśmiecha się blado, ale nie komentuje. – Myślę, że niedługo zapuka do twoich drzwi – mówię. – Wcześniej, niż myślisz. – Kto? – Miłość twojego życia. Tom z zakłopotaniem wzrusza ramionami. – Nic mi o tym nie wiadomo. – A ja jestem tego pewna. Bo nie będziesz już miał wymówki, by nie dopuszczać ludzi do swojego serca, dodaję w duchu. Czuję to, tak samo wyraźnie, jak chłód piasku pod stopami. Robi mi się dziwnie, gdy uświadamiam sobie, że to ostatni spacer z Tomem po pasażu na Sea Point. W gęstej nocy słychać brzęczenie owadów. Staram się zapamiętać ten dźwięk. Dwoje ludzi odjedzie z tego miejsca na zawsze odmienionych, ale życie będzie tu się toczyć jak zwykle. Siadamy na niskim murku przed moim hotelem. Tom również jest pogrążony w myślach. Pociera dłonią o dłoń, otwiera usta, ale zaraz zamyka. – Czy w jakimś sensie czujesz, jakbyś dopuściła się przez ten tydzień zdrady, Thordis? – pyta w końcu. Dziwi mnie to pytanie, ale rozumiem, dlaczego je zadał. Nasze emocjonalne zaangażowanie podczas ostatnich kilku dni miało siłę, której starczyłoby na obdarowanie kilku związków, choć było całkowicie platoniczne. – Nie – odpowiadam, kręcąc głową. Tom wzdycha z ulgą. – To dobrze. Nie chciałbym, żeby tak było. – A poza tym Vidir towarzyszył nam na każdym kroku – dodaję. – Bez niego nigdy bym się nie odważyła wyruszyć w tę podróż. – Nie wątpię, że był dla ciebie wsparciem – rzuca Tom cicho. – O której jutro wylatujesz?

– O wpół do czwartej. A ty? – W południe. Chcesz się spotkać rano na ostatnią kawę, zanim wyruszę na lotnisko? – Jasne. Spotkajmy się. Właśnie chciałam zaproponować, żebyśmy pojechali tam razem. Tom patrzy na mnie wzrokiem pełnym nadziei. – Naprawdę byś chciała? – Sama w Kapsztadzie czułabym się zagubiona i samotna. – No to umowa stoi – rzuca Tom z uśmiechem. – W takim razie do zobaczenia rano. Gdy kładę głowę na poduszce, uświadamiam sobie, że następny raz położę się do łóżka dopiero za dwa dni. Zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś zobaczę Toma. Naszym celem było przebaczenie. Osiągnęliśmy je, dlaczego więc nie mam ochoty krzyczeć o tym z dachu i odtańczyć tańca zwycięstwa? Oczywiście, odczułam w tym tygodniu ulgę, jakbym uwolniła się od wielkiego ciężaru, ale nie spodziewałam się, że ogarnie mnie taki smutek jak teraz – gęsty jak mrok panujący w moim hotelowym pokoju. Moje myśli bujają się w rytm jednostajnego szumu klimatyzacji; pobudzone i niespokojne. Całymi latami byłam przykuta do łóżka, na którym zostawił mnie Tom. Chęć wyrwania się z niego była dla mnie napędem, który gnał mnie przez gąszcz ludzi, wyzwań i doświadczeń. Żegnając się z Tomem, żegnam się także ze swoimi mechanizmami obronnymi. Wreszcie mogę przestać szarpać za łańcuchy. Zaskoczona swoim odkryciem aż siadam na łóżku. Mój niepokój bierze się nie tyle z rozstania z Tomem, ile z rozstania ze wszystkim, co Tom reprezentował w moim życiu. Kładę się z powrotem na poduszce, ale nie mogę przestać szeroko otwartymi wylęknionymi oczami wpatrywać się w ciemność, nie wiedząc, co mnie czeka. Uspokój się. Będziesz wzrastać, kochać, stawiać sobie wyzwania, gubić siebie i na nowo odnajdywać, wyruszać w szalone podróże, tak jak zawsze. Nic tego nie zmieni. Mimo to wiję się i przewracam z boku na bok. Mój umysł znajduje wytchnienie dopiero, kiedy myślę o małym chłopcu, który aż podskoczy z radości, gdy samolot wreszcie odda mu mamę. Ostatki świadomości odpływają, zabierając moje chaotyczne myśli. Zostaje jedno słowo: Dom.

Z pamiętnika Toma, Środa Pchnąłem bramę od Pogotowia i wypadłem na ulicę, szukając wzrokiem choć odrobiny cienia. Podszedłem do wysokiego zardzewiałego ogrodzenia, które dawało upragniony chłód. Oparłem się plecami o blachę i przełknąłem wielką gulę w gardle. Oddech ulgi, gdy w końcu znalazłem przystań, był w połowie westchnieniem, a w połowie – bulgoczącym jękiem. Przez ostatnie trzy godziny na przemian tonąłem i wypływałem na powierzchnię, histerycznie próbując utrzymać głowę nad wzburzonymi falami. Coś we mnie w środku krzyczało, że samym przebywaniem w tych murach dopuszczam się nietaktu. Ulga, jaką odczułem, usiadłszy pod tym płotem, była jak zaczerpnięcie świeżego powietrza po wielogodzinnym duszeniu się oparami poczucia winy. Podejrzewałem, że tak właśnie będę się czuł. Wiedziałem, że etykietki „gwałciciela”, „hipokryty” i „sprawcy” w końcu do mnie przylgną, i nie miałem złudzeń co do tego, jakie myśli zrodzą się w mojej głowie. Wchodząc do miejsca będącego dla kobiet bezpieczną przystanią, wiedziałem, że w pewnym sensie stanę naprzeciw siebie niczym pluton egzekucyjny i wystrzelę serię potępiających słów. Szykowałem się na ten huk. Jestem jednym z „nich”… tych, którzy tak strasznie krzywdzą. Tych, których trzeba się obawiać. Jestem złym człowiekiem. Człowiekiem, który dopuścił się przemocy seksualnej. Spodziewałem się takiej swojej reakcji, ale miałem nadzieję, że jednak przeważy poczucie doniosłości tego, że jestem w tych murach, że weźmie górę nad wszelkimi moimi rozgrywkami z samym sobą. Wiedziałem, że chcę tam być. Chciałem poczuć, jak to jest znaleźć się po właściwej stronie. Pracowałem z wieloma młodymi ludźmi, którzy doświadczyli molestowania i przemocy seksualnej. Niektórzy z nich wykazywali wielką odporność psychiczną. Wizyta w Pogotowiu była niezbędną lekcją z dziedziny, którą chciałem zgłębiać. Liczyłem, że odwiedzenie tego miejsca razem z Thordis pomoże mi zrozumieć doświadczenie innych ludzi. Część obaw rozwiała się, gdy tylko zaakceptowałem perspektywę, że dzisiejszy dzień będzie wpisany w tę podróż. Wiedziałem, że jak wszystkie inne zakręty i wyboje, które pokonaliśmy w tym tygodniu, ostatecznie przyniesie mi rozwój i uzdrowienie. Gdy dowiedziałem się o wszystkich wymiarach tego problemu w RPA, byłem w szoku. Statystyki i batalie, które trzeba stoczyć z systemem prawnym, gdy trauma ofiary jest jeszcze tak świeża. Molestowanie maleńkich dzieci. Tyle krzywdy w sercu tego kraju.

Miałem wiele pytań do Shiralee, ale zadałem tylko te bezpieczne. Choć onieśmielało mnie to, z jakim profesjonalizmem rozmawiają ze sobą Thordis i Shiralee, czułem wdzięczność, że mogę być tam obecny w charakterze „pracownika socjalnego z Sydney”. Aby dodać sobie animuszu, pocieszałem się, że przecież pracuję w tym zawodzie już dość długo i sprawy, o których mówią, nie są mi obce. Nie miałem też wątpliwości, że wszystko to będzie przydatne w mojej pracy zawodowej, nie tylko w wymiarze osobistym. Cieszę się, że udało mi się pokonać atak paniki, którego dostałem podczas rozmowy z Shiralee. Żałowałem tylko, że włożyłem tę czerwoną podkoszulkę, na której widać było wszystkie ślady potu. Pod koniec jednak zacząłem się rozklejać. Po tej gafie z książką Mężczyźni marzyłem już tylko o tym, by zamknąć za sobą drzwi. Poszedłem tam przecież z Thordis z powodów osobistych, a nie zawodowych. I może dlatego potem, siedząc przy blaszanym płocie, odczułem tak wielką ulgę, że mój „występ” się skończył. Bycie nieautentycznym w takim miejscu, w tak ważnej sprawie… było ryzykowne. Jeśli był to test, któremu chciałem się poddać, jeśli pójście tam traktowałem jako swoiste wyzwanie, to musiałem liczyć się z tym, że moja obecność może być dla tego miejsca zniewagą. Cieszę się, że spędziliśmy potem trochę czasu nad oceanem. Uspokoiłem się, gdy poczułem na stopach lodowatą wodę. Thordis wypowiedziała dzisiaj te słowa. Trochę mi wstyd, że wziąłem ją w ramiona i przytuliłem… ale te łzy, które popłynęły mi z oczu, wstrzymywałem przez szesnaście lat. Nic dziwnego, że były tak gorące i nie do opanowania. Na szczęście mój uścisk został odwzajemniony. Wolałbym też myśleć, że wcale nie potrzebowałem, by wypowiadała na głos, że mi wybacza. Nie odliczałem dni w oczekiwaniu. Nie chciałem, żeby odczuwała jakąkolwiek presję. Przez ten tydzień, gdy rozmawialiśmy i siedzieliśmy obok siebie, czułem, jakby samo powietrze nasycone było przebaczeniem. Mimo to usłyszenie tych słów było poruszającym i pełnym patosu doświadczeniem. Nic dziwnego, że kompletnie się rozkleiłem. Kto wie, czy te słowa są w stanie unieść ciężar, który im nadaliśmy. Wiem tylko, że Thordis dała mi dzisiaj coś, co wlało we mnie nadzieję, i że ofiarowując mi to, dowiodła, że rozumie rzeczy, których ja być może nigdy nie pojmę.

Dzień dziewiąty, 4 kwietnia 2013 Słyszę dzwonienie budzika, ale moje ciało odmawia posłuszeństwa i nie chce wstać. A przynajmniej nie, zanim nacieszę się luksusem posiadania łóżka i poduszki. Nie da się ukryć, że najlepiej się sypia w pozycji horyzontalnej. Podróż, w którą zaraz wyruszę, wymaga wygodnych ubrań, więc wybieram miękkie dżinsy i bawełnianą koszulę. Nie jest to zestaw z wybiegów mody, ale do spania na lotniskach w sam raz. Po spakowaniu rzeczy biorę długi gorący prysznic. Odpływ zasysa wodę razem ze strumieniem przelotnych myśli o tym, jak będzie wyglądało życie p o Kapsztadzie. Zrzuciłam tu skórę. Co z tego wyniknie? Czy zostanę z nową miękką powłoką, w której będę czuła się dobrze, czy jednak przez te wszystkie lata zmagania się z lękiem wyhodowałam sobie zbyt twardy pancerz? Do tej pory mój wkład w dziedzinę walki z przemocą seksualną był efektem nieustannego świądu, który dawało się uśmierzyć, tylko ocierając się o szorstkie powierzchnie – usterki w systemie prawnym, społeczne nierówności, uciszanie ofiar. Jak wdrożę w życie wiedzę zdobytą w Kapsztadzie? A może będzie na odwrót? Może to ona zaprowadzi mnie na tereny, o których istnieniu nie miałam pojęcia? Ocierając wodę z oczu, przypominam sobie, jak gekony tracą wzrok, gdy gubią łuski oczne. Może powinnam odłożyć pytania na bok i pogodzić się z tym, że dopóki nie wyrośnie mi nowa skóra, będę ślepa. Chwilę później w hotelowym ogrodzie jem ostatni posiłek na afrykańskiej ziemi – miseczka jogurtu i gotowane jajko. Słońce jasno świeci. Zapowiada się najładniejszy dzień od czasu mojego przyjazdu. Ha! Akurat teraz, gdy wyjeżdżam. Siedzę na sofie i czytam gazetę w oczekiwaniu na Toma. W końcu z wielkim plecakiem wchodzi do lobby. – Hej – rzuca wesoło. – Błagam, powiedz, że dają tu kawę. I to dobrą. – Kawę, owszem, dają. Ale paskudną. – Mimo to spróbuję. Po drodze do jadalni mijamy biuro Nigela. Gdy stajemy w drzwiach, właśnie kończy rozmawiać przez telefon. – Smakowały czekoladki? – pyta Tom. Twarz Nigela się rozpromienia. Kładzie dłoń na piersi i pokornie kręci głową. – Zbyt piękne. Nie mogłem ich zjeść. A ten liścik… – wzdycha. – Zbyt piękne… O mało nie wpakowałem się przez nie w kłopoty. Leżały tutaj – wskazuje na komodę pod ścianą – gdy akurat przyszła moja żona. „Co to?” spytała. Powiedziałem, żeby przeczytała list. Ona na to: „Kim ona jest i co to za historia?”. – Nigel zawiesza głos i teatralnie marszczy brwi. – Powiedziałem, żeby przeczytała, co jest napisane po drugiej stronie. Przeczytała, pokiwała głową

i mówi: „Och. Coś ważnego musiało się stać pod tym drzewem. Coś, co odmieniło ich życie”. Zerkamy na siebie z Tomem i potakuję skinieniem głowy. – Może jej się oświadczył, mówi moja żona. – Oczy Nigela błyszczą z podekscytowania. Jego otwartość jest tak szczera, że chwila ta wcale nie jest niezręczna. – Nic z tych rzeczy – odpowiadam z uśmiechem. – Ale rzeczywiście było to transformujące doświadczenie. Tom kiwa głową. Nigel splata ramiona na piersi i z zadowoleniem lustruje nas wzrokiem. – No cóż, powiem tylko, że piękna z was para. – Próbowaliśmy kiedyś iść tą drogą i… – słowa mi więzną i tylko wzruszam ramionami. – …i się nie udało? – pyta cicho Nigel. – No nie. Ale rzeczywiście, ostatnio przyjęłam oświadczyny. Tylko że nie od niego. – Wskazuję na Toma. – W każdym razie życzę wam szczęścia. – Nigel uśmiecha się od ucha do ucha. Jest w tym człowieku coś, co całkowicie mnie rozbraja. Czuję, że zaraz się rozpłaczę. Tom opiera się o biurko. – A ta tajemnicza postać, która pytała o baobab… Czy jeszcze wróciła? Nigel obrzuca mnie wzrokiem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Po chwili zwraca się do Toma. – Po prostu… tu weszła i zapytała o to drzewo. Bardzo chciała wiedzieć, gdzie się znajduje. Nie powiedziała mi dlaczego. – Patrzy na mnie raz jeszcze. – Ale to było dla niej bardzo ważne – dodaje. Wzruszam ramionami, bo nie muszę pytać o nic więcej. – Wygląda na to, że los chciał, bym znalazła drzewo życia. – Idziemy na górę na ostatnią szybką kawę na słońcu – rzuca Tom. – Wpadnijcie jeszcze przed wyjazdem się pożegnać. Krzesła w ogrodzie są nagrzane od słońca. Tom siada ostrożnie, żeby nie rozlać kawy. – Ostrzegam cię, że smakuje jak woskowina – mówię. – A skąd niby wiesz, jak smakuje woskowina? – Oczywiście, że wiem! A ty nie? – Nie! – rzuca Tom osłupiały. – Bzdura. Mam niby uwierzyć, że nigdy nie drapałeś się po uchu, a potem nieświadomie nie obgryzłeś paznokcia? – Boże broń! – Tom się wzdryga.

– No cóż, mnie się zdarzyło i powiem ci, że było obrzydliwe. Prawie tak jak ta kawa. – Uuaaa… – krzywi się, upiwszy łyk. – Rzeczywiście paskudna. Wsuwam dłonie do kieszeni spodni i wystawiam twarz do słońca. – Mam coś dla ciebie – mówię. – Co takiego? Wyjmuję fioletowy guzik. – Organizowałam niedawno w Islandii zbiórkę na rzecz Schroniska dla Kobiet. Sprzedawałam guziki. Ludzie mieli zrobić z nimi coś twórczego, uwiecznić efekt na zdjęciu i zamieścić w internecie. Chodziło mi o to, by pokazać, że walka z przemocą wymaga twórczego podejścia. Także twoim zadaniem będzie zrobić z tym guzikiem coś ciekawego i wysłać mi zdjęcie. – Zgoda – Tom bierze guzik i obraca go w palcach. Wyjmuje z kieszeni breloczek z koralików w kształcie litery „A” i mi podaje. – Dostałem to dziś rano, gdy wymeldowywałem się z pensjonatu. Miła pamiątka z miasta, w którym na każdym straganie sprzedają koraliki. Ale nie wiem, co oznacza to „A”. Biorę breloczek i przebiegam palcem po kolorowych koralikach. Może „aktualnie”? To, czego nauczyliśmy się w Kapsztadzie, będzie zawsze aktualne, co do tego nie ma wątpliwości. Gdy schodzę do lobby, by pożegnać się z Nigelem, uświadamiam sobie, że za swoją pomoc ani razu nie przyjął od nas pieniędzy. Muszę kupić od niego jakieś pamiątki. Kiedy tylko o tym pomyślałam, minęłam szklaną gablotę stojącą przed sklepem Nigela. Musiałam przechodzić obok niej codziennie, a nigdy nie zwróciłam na nią uwagi. Szczęka mi opada na widok pięciu ręcznie rzeźbionych żółwi wystawionych w środku. Nie do wiary! Złaziłam cały Kapsztad w poszukiwaniu żółwi, które codziennie stąd na mnie patrzyły. Z uśmiechem od ucha do ucha wparowuję do biura Nigela. – Chciałam kupić żółwie. – Ależ nie – odpowiada Nigel, kręcąc głową. – Proszę przyjąć je w prezencie. Ignoruje moje błagania, by pozwolił mi zapłacić, i otwiera gablotę. Wybieram żółwia ze steatytu. Wszystkie żółwie mają na plecach wygrawerowany kształt jakiegoś zwierzątka. Widzę lamparta, nosorożca, lwa, słonia i bawoła. – Czy to wielka piątka? – Tak. Pięć dużych ssaków żyjących tylko w Afryce. Nigdzie indziej na świecie – wyjaśnia Nigel z dumą. Żółw, którego trzymam w dłoniach, ma na plecach nosorożca. Nigel muska go lekko koniuszkiem palca. Podaję mu żółwia.

– Jest pani – Nigel reaguje żywiołowo. – Chodziło o to, żebym go kupiła, Nigel… Przerywa mi. – To prezent. – Kładzie dłoń na piersi. – Z głębi serca – dodaje. Do oczu napływają mi łzy, gdy pokornym skinieniem głowy przyjmuję podarek. Nagle wpadam na genialny pomysł. – Możemy zrobić sobie z panem zdjęcie? Nigel uśmiecha się zaskoczony. – Tak, oczywiście. Chwilę później znajdujemy w lobby miłą panią, która godzi się nas sfotografować. Tom staje po prawej stronie Nigela, ja po lewej. Nigel otacza mnie ramieniem. Uśmiech na moich ustach nie jest pozowany. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Długo wyczekiwane zdjęcie z Tomem oraz bonusem w postaci Nigela alias Kowala Losu, dzięki któremu wyglądamy swobodnie i naturalnie. Bingo. Gdy Nigel podaje nam dłoń na pożegnanie, oboje z Tomem odruchowo reagujemy identycznie – jednocześnie otwieramy ramiona. Uścisk jest silny i pełen ciepła. Potem Tom bierze go w objęcia. Uścisk dłoni nie wyraziłby tego, co czujemy. Przed Ritzem czeka już na nas taksówka. Z każdym krokiem moje serce robi się cięższe, niemal tak ciężkie jak walizka, którą z trudem wrzucam do bagażnika. W gardle mam bolesną gulę. Żeby dolać oliwy do ognia, w radiu gra piosenka Mariah Carey Hero. Podnoszę w górę wzrok i przygaduję Opatrzności: Sentymentalni jesteśmy, co? Gdy taksówka rusza, żegnam się cicho. Najpierw z Ritzem, z lobby, które było świadkiem niezręczności naszego pierwszego spotkania, potem z palmami, z ulicą. Gdy taksówkarz wjeżdża na autostradę i Kapsztad ukazuje się nam w całej swej wspaniałości, Mariah Carey akurat wyśpiewuje najbardziej dramatyczną część swojej ballady. Gula w moim gardle puchnie. Cholera, to już przesada. Mój wzrok pada na ipoda Toma, który leży obok niego na siedzeniu. – Puścisz coś swojego? – proszę. – Jasne. Teraz? – Tak. Teraz. W tym momencie. – Może być Stranded on Earth? – O niczym innym nie marzę! Tom znajduje piosenkę i podaje mi słuchawki. – Normalnie powinno się tego słuchać z zamkniętymi oczami, ale dziś możemy zrobić wyjątek. Tło jest idealne. Melodia wślizguje mi się do uszu niczym grzechotnik, pełna mistyki i szlachetności, a krajobraz przebiega przed oczami z prędkością błyskawicy,

tworząc wspaniały pejzaż dźwiękowy. Żegnam się z Robben Island, z ruchliwymi ulicami, z autobusami wycieczkowymi. Obraz się rozrasta, dołącza więcej instrumentów, gdy mówię „Do widzenia” Shiralee, Pogotowiu i kościołowi. W chwili gdy żegnam się z drzewem życia, wokalistka zaczyna śpiewać przejmującym głosem. Efekt jest tak porywający, że oddając Tomowi słuchawki, przyznaję, że teraz wiem, co miał na myśli, mówiąc o muzyce jako doświadczeniu duchowym. Na horyzoncie pojawia się eleganckie lotnisko i po chwili taksówkarz zatrzymuje się przed jego rozsuwanymi drzwiami. W milczeniu napawamy się ostatnim łykiem Kapsztadu. Z nieba leje się żar, powietrze jest nieruchome. Żegnaj, Miasto Matko. Dziękuję, że pozwoliłaś nam odpocząć w swoich ramionach, rzucam w duchu, gdy wchodzimy do hali odlotów. Miasto Matka nie pozostawia mnie bez odpowiedzi. Tom staje jak wryty i wskazuje na gigantyczny baner nad naszymi głowami. Podnoszę wzrok i czytam: „Czyż nie warto iść naprzód?”. Tom, oniemiały, sięga po aparat. – To dla ciebie, Stranger – kwituję z szerokim uśmiechem, wystawiając rękę w kierunku napisu. Przytakuje skinieniem głowy i robi zdjęcie. Tom się odprawia (moje stanowisko jest jeszcze zamknięte), po czym siadamy w restauracji z widokiem na tę część lotniska i zamawiamy ostatniego już drinka na południowoafrykańskiej ziemi. – Za zdrowie Nigela – rzuca Tom. – To niesamowite, że cały tydzień szukałaś żółwia, a ostatniego dnia dostałaś go w prezencie! – Za Nigela! Stukamy się szklankami. Uśmiech na twarzy Toma blednie. – Przyjaciel, którego jadę teraz odwiedzić, jest jednym z moich najbliższych. Dziwnie będę się czuł, nie mogąc mu opowiedzieć, że byłem w jego rodzinnym mieście. – No to mu powiedz. Tom przechyla głowę. – Zaszliśmy za daleko, by zostawiać miejsce dla kłamstwa, prawda? Wyjmuje z plecaka kartkę pocztową. – Czas, żebym się tym zajął. – Przód kartki udekorowany jest rysunkami różnych afrykańskich zwierząt ulepionych z gliny i przyklejonych do papieru razem z kolorowymi szmatkami. Na kopercie Tom starannie wyrysowuje: „Vidir”. Wychodzę, żeby się odprawić. Czekając w kolejce, patrzę, jak Tom pisze do mężczyzny, który wykazał się największym heroizmem z nas wszystkich, zostając w domu i bezwarunkowo ufając mi i Tomowi.

Tom przychodzi akurat w chwili, gdy odbieram od urzędnika swoją kartę pokładową, i wręcza mi kopertę. Jest zaklejona, a ja nie chcę o nic pytać. Przeciwnie, cieszę się, że uporał się z tym samodzielnie. Po kontroli bezpieczeństwa, która przebiega bez perturbacji, przechodzimy do strefy bezcłowej i zostajemy zalani rozmaitością afrykańskich upominków. Kręcę z podziwem głową na widok imponującego wyboru strusich jaj (czy aby nie zakończy się to ich rychłym wyginięciem?), gdy nagle Tom podsuwa mi pod nos beżową, ręcznie malowaną kapę z lnu. Pachnie piżmem. – Woń ziemi, czujesz? – mówi cały podekscytowany. – Biorę ją. Chwilę później, kierując się znakami, schodzimy po stopniach do palarni, która wygląda jak eleganckie akwarium. Tom zapala papierosa, po czym wyjmuje z plecaka plastikową torebkę, ciężką od monet. – Weźmiesz to ode mnie i przekażesz jakiejś organizacji dobroczynnej? Jest tu prawie trzydzieści randów. – Jasne. – Bawię się zakupionym przez Toma materiałem, przebiegając palcami po ślicznym ręcznie malowanym wzorze. – Mama będzie nią zachwycona – mówi, obrzucając wzrokiem materiał. – Chyba dam to cacko rodzicom, żeby się nim nacieszyli. – Powiedziałeś im, tak? – Tak. – Źrenice mu ciemnieją. – Uznałem, że nie mogę dłużej skazywać ich na domysły. Poprosiłem, by usiedli ze mną przed domem. Była piękna jasna noc i między jednym szlochem a drugim podnosiłem wzrok na gwiazdy. Opowiedziałem im, co zdarzyło się tamtej nocy, a przynajmniej to, co z niej zapamiętałem… jazdę taksówką, jak zaniosłem cię do pokoju. Przerwałem na tym, że cię rozebrałem… Nie potrafiłem wypowiedzieć tego słowa. Zamiast tego wymamrotałem coś w rodzaju „nie wyraziła zgody”. Zapadła cisza. Potem moi rodzice mówili o tym, jak sami popełniali „błędy”, i o tym, jak ważne jest przebaczenie i że za długo dusiłem to w sobie, krzywdząc samego siebie. Przysiedli się bliżej i powiedzieli, że kochają mnie bezwarunkowo. Wyznałem im, że utrzymujemy ze sobą kontakt już od kilku lat, a oni na to, że mam wielkie szczęście, że mogę z tobą rozmawiać na ten temat. – Masz też szczęście, że trafili ci się tacy rodzice. Tom się uśmiecha. – Wiem. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru. – Pozdrowisz ich ode mnie? I… nie, jednak nie. – Gryzę się w język. – Nieważne. – Hej… Nie wolno urywać w połowie zdania. – Tom z sympatią dźga mnie palcem w ramię. – Chodziło mi o to… myślisz, że mógłbyś w jakiś sposób przekazać swojej mamie, że ani trochę jej nie winię za to, co się stało?

Marszczy czoło. – Nie sądzę, żeby się obwiniała. – Myślę, że jednak jest to możliwe, Tom. Widziałam, jak moja mama niezmordowanie szukała w sobie źródeł problemów, z którymi mierzyliśmy się ja i moje rodzeństwo. Twoja matka też to zrobiła w liście, który mi czytałeś, gdy zastanawiała się, czy jej niepokoje związane z ciążą mogły na ciebie wpłynąć. Bardzo by mi zależało, gdybyś w jakiś sposób mógł jej zakomunikować, że życzę wam samej pomyślności. – Dobrze. Zrobię tak. Tom gasi papierosa, a ja czuję ukłucie dziwnego niepokoju. Chciałabym przewinąć te kilka chwil do tyłu, wymieść z popielniczki popiół, wessać dym z powrotem do papierosa, a płomień zamknąć w zapalniczce, by odzyskać te pięć cennych minut. Tom nieporadnie wzrusza ramionami. – Chyba powinienem już się zbierać. Gdy dochodzimy na górę schodów, okazuje się, że bramka Toma jest otwarta, a ostatni pasażerowie wchodzą już na pokład. Jeszcze dwadzieścia kroków i się rozstaniemy. Dziewiętnaście. Osiemnaście. Siedemnaście… Po dwunastu krokach zatrzymujemy się jednocześnie i zrzucamy plecaki na stojącą obok ławkę. Na powstałą stertę trafiają też moja kurtka i okulary. Serce mi się ściska, gdy Tom bierze mnie w ramiona. Drżąc na całym ciele, szepcze: – Przyjeżdżając do Kapsztadu, zastanawiałem się, co tu zostawię. Teraz wiem, co tu zostawiam. Nie dystansuję się od tego, ale z twoją pomocą przekazałem to wielkiemu i pięknemu drzewu życia. Już się nie boję, Thordis. Oboje szlochamy. Tom przyciska mnie mocniej i mówi jeszcze ciszej: – Jestem ci tak wdzięczny za ten wspólny tydzień. Dziękuję ci. Uratowałaś mnie. Przez kilka ponadczasowych chwil stoimy nieruchomo. Opieram twarz na jego szyi i cieszę się, że mogę tak serdecznie go objąć, bez wahań czy strachu. W końcu zmuszam się, by pozwolić mu odejść. – Nie mam wiele do dodania – mówię. – Dziękuję ci, Tom. Bądź sobą. Bądź bezpieczny. Bądź szczęśliwy. Tom przytakuje skinieniem głowy, dławiąc szloch. – Napisz mi wiadomość, gdy dolecisz na miejsce. – Napiszę. Ty też napisz. Ostatni raz zarzucam mu ramiona na szyję i szepczę: – Wszystko będzie dobrze, Tom. A nawet lepiej niż dobrze. Tom bierze plecak z ławki. Ja też zgarniam swoje rzeczy. W końcu stajemy twarzą w twarz. Widzę, że na końcu bramki czeka na niego zniecierpliwiona

stewardesa. – Nie bądź dla siebie obcym człowiekiem – mówię do człowieka, którego nazwisko oznacza przecież „obcy”. – Nie będę. Do widzenia, Thordis. – Do widzenia. W uszach mi dzwoni, gdy patrzę, jak Tom się oddala. Zdaję sobie sprawę, że już się nie odwróci, i wracam do strefy wolnocłowej. W środku czuję pustkę. Pudełka, dawniej pełne niewypowiedzianych słów, zostały opróżnione. W miejscu, gdzie były gorycz i chaos, są tylko ślady na kurzu. Resztki ozdobnego papieru, w który zapakowałam swoje przebaczenie niczym prezent, leżą rozrzucone wokół mojego serca. Jestem tutaj. W tym ciele, wewnątrz rozpędzonego mechanizmu tej konkretnej chwili. Żyję. Jestem pełnią. Jednością. Całością. To nieznane mi dotąd uczucie. Osuwam się na ławkę, przyglądając się własnym dłoniom, jakby nabrały nowego kształtu. Minuty przechodzą w godziny, które spędzam na kontemplowaniu odmienionego obrazu samej siebie; spokojnie sonduję pustkę powstałą w moim wnętrzu, wiedząc, że niebawem wypełnią ją nowe obrazy, dźwięki i wrażenia. Gdy mija mnie para z jasnookim trzylatkiem, poczucie osamotnienia ogarnia mnie ze zdwojoną siłą. Dopiero za dwa dni zobaczę Vidira i Haflidiego, na drugim końcu tej nieludzko długiej podróży. I kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzę Toma? Jak to możliwe, o ironio? Jak to możliwe, że czuję, jakbym straciła bliskiego przyjaciela? Gdy wsiadam do samolotu lecącego do Istambułu, mój wewnętrzny magazynier zawija rękawy, wyszarpuje z mojego serca odrętwienie i odkręca kraniki ze łzami. Pierwsza spada na moje kolana, a w głowie odbija mi się echem: „uratowałaś mnie”. Jak zwykle z opresji ratuje mnie moja niezastąpiona chusta w kraby, którą zarzucam sobie na głowę, odgradzając się nią od świata niczym prywatnym namiotem. Przez następne kilka godzin łzy płyną mi niepowstrzymanie. Uspokajam się na chwilę, gdy stewardesa podaje obiad na ciepłej aluminiowej tacce. Gdy jednak okazuje się, że siedząca obok mnie kobieta jest wegetarianką, do oczu cisną mi się kolejne łzy. Dziesięć łzawych godzin później wykończona i emocjonalnie wyczerpana kobieta wchodzi na lotnisko w Istambule. Kawa. Natychmiast. Najlepiej dożylnie. Powłócząc nogami, wchodzę do kawiarni, gdzie stremowany kelner przyjmuje moje zamówienie. Sądząc po tym, jak biegnie do kuchni, z wielkimi plamami potu pod pachami, jest to jego pierwszy dzień w pracy. Oby, biedaczysko, uwinął się szybko. Włączam laptop i przez następne pół godziny tępo się wpatruję w kursor migający na nowym pustym dokumencie tekstowym. Tak pustym jak ja. No oczywiście. Gdy w końcu nie mam nic lepszego do roboty niż pisanie, coś się we mnie blokuje. Gdyby nie ta pustka w środku, może nawet uznałabym to za

zabawne. Nagle dostaję wiadomość. Twarz mi się rozpromienia, gdy okazuje się, że jest od Toma. To znaczy, że bezpiecznie wylądował w Australii. Muszę Ci o czymś opowiedzieć: właśnie usiadłem nad oceanem i zrelacjonowałem mojemu przyjacielowi naszą historię. On słuchał. Ja płakałem. Wypowiedziałem to słowo, którego wcześniej nie potrafiłem wyszeptać. Podziękował mi, mówił o szacunku, błędach i drugiej szansie. Pozdrawia Cię gorąco. Czy można powiedzieć, że zdałem do następnej klasy? Radość, która mnie ogarnia, z impetem rozlewa się na kawiarnię niczym fala uderzeniowa, wstrząsając spoconym kelnerem, który prostuje plecy, rozgląda się pytająco, by w końcu mnie dostrzec. „Najmocniej panią przepraszam. Pani kawa”, duka, podając cappuccino, które zamówiłam przed czterdziestoma minutami. Posyłam mu wyrozumiały uśmiech, zajęta myśleniem o tym, co napisać w odpowiedzi. Brawo, Tom, zdałeś! I to z wyróżnieniem! Gratulacje. Serce mi rośnie. Cieszę się, że masz tak dobrego przyjaciela, i jestem głęboko poruszona, że wychodzisz ze swojej klatki. Pozwól, że zacytuję baner z lotniska: „Czyż nie warto iść naprzód?”. Napisanie tych kilku zdań przełamuje mój blok pisarski i przez następne kilka godzin zapamiętale walę w klawiaturę. W końcu ekrany przypominają mi, że czas udać się do bramki. Na lotnisku w Sztokholmie też piszę, nieco odświeżona po krótkiej drzemce, jaką ucięłam sobie w samolocie, filiżance mocnej kawy i miseczce owoców. Nagle na końcu korytarza dostrzegam puszkę na datki dla Czerwonego Krzyża. Widnieje na niej zdjęcie zrozpaczonego mężczyzny biegnącego z małym dzieckiem w ramionach i napis: Ile w tobie człowieczeństwa? Przyjmujemy darowizny w każdej walucie. Sięgam po torbę z monetami, którą dał mi Tom, a potem przeszukuję własne kieszenie. W puszce ląduje pół kilo monet zwieńczone banknotem z wizerunkiem Nelsona Mandeli. Okazuje się, że człowieczeństwo to temat przewodni mojej trzydziestosześciogodzinnej gehenny, jaką jest podróż do Islandii czterema samolotami. W Istambule jakaś kobieta podaje mi paszport, którego o mało nie zostawiłam w kawiarni. W samolocie prezentuję małej dziewczynce nieużywane słuchawki z autobusu wycieczkowego, zadowolona, że komuś się przydadzą. Dwa razy, po przebudzeniu, dzielę się wodą z moim spragnionym sąsiadem. Wszyscy jesteśmy poirytowani podczas lotu, wzdycham w duchu. Musimy stać w długich kolejkach, gnieździć się na niewygodnych siedzeniach, przestrzegać ścisłych zasad

bezpieczeństwa i znosić wywrócony do góry nogami porządek dnia. Wszyscy zginiemy, jeśli samolot się rozbije. Wobec tych wszystkich niedogodności rodzi się zwykłe ludzkie współczucie. Pokonując ostatni odcinek trasy samolotem ze Sztokholmu do Islandii, rozkoszuję się nadzieją, że nowo odnaleziona lekkość, jaką odczuwam w piersi, zakorzeni się tam na stałe. Przeszłości się nie cofnie, ale myśl o niej nie wiąże się już z klaustrofobicznym uczuciem bycia jej więźniem. Nawet ciąg nieszczęść, jakim było potem moje życie, nie wydaje się już tak bolesny. Zabawne, że reakcja łańcuchowa zachodzi w obie strony, stwierdzam, patrząc na spieniony Atlantyk w dole. Fala, która dawniej siała spustoszenie, cofnęła się, pozostawiając czyste wyżłobienia na piasku. Opierając się o siedzenie, rozkoszuję się nowym uczuciem, że nie muszę już nieustannie rozkopywać przeszłości. Nagle jednak świąteczny nastrój pryska, bo poczucie realizmu podnosi swój łeb i zaczyna drwić z moich zwycięstw. Myślisz, że wszystko tak po prostu odejdzie? Jak ręką odjął? – syczy. – Zawsze będzie częścią ciebie. Nie tylko po Tomie masz blizny, po innych też. Wiem, odpowiadam. Ale są jasne strony. Gdy znowu zaatakują mnie duchy przeszłości, będę teraz miała w głowie pustą komnatę, w której mogę urządzić zbrojownię. Islandia nie jest popularnym kierunkiem turystycznym na początku kwietnia i wszystkie miejsca w moim rzędzie są puste. Przesiedziawszy ponad trzydzieści godzin, czuję, jakby moje plecy były celem na kręgielni. Podnoszę podłokietniki, które rozdzielają fotele, ale gdy próbuję się położyć, pasy bezpieczeństwa boleśnie wrzynają mi się w uda i żebra. Szlag by to. Nagle zazdroszczę Tomowi jego komfortowego szesnastogodzinnego lotu do Australii. Rach-ciach. Dobrze, że tak mądrze spożytkował zyskany czas. Przyznać się przyjacielowi do tego, co zrobił przed laty, to nie lada wyzwanie. Zastanawiam się, czy ten znajomy będzie pierwszym w długiej kolejce przyjaciół i członków rodziny, którzy jeden po drugim zostaną teraz dopuszczeni do prawdy. Słowa, które Tom wypowiedział w restauracji obrotowej, odbijają mi się w głowie echem: „Ponieważ nie mogłem z nikim porozmawiać o przeszłości, nie widziałem powodu, by się do niej przywiązywać i budować na jej podstawie swoją samoocenę”. Czy od teraz przeszłość stanie się częścią jego obrazu samego siebie? Zamykam oczy, starając się ignorować monotonny szum powietrza przeszywanego przez samolot lecący z prędkością niemal trzystu metrów na sekundę. Tamtej nocy 1996 roku, coś się w nas wykluło, choroba, na którą cierpieliśmy potem latami, nie mając odwagi postawić diagnozy. Obydwoje dźwigaliśmy wstyd i poczucie winy, manifestujące się podobnymi symptomami. Próbując leczyć się na własną rękę, w bólach i potach przetrwaliśmy najtrudniejsze chwile, ale guz nie przestawał rosnąć. W końcu zatkał nam usta, a słowa, którym udało się przecisnąć, były pełne jadu. Zatrute kłamstwem, wyhodowanym na

niemożliwości podzielenia się z drugim człowiekiem doświadczeniem, które na zawsze odmieniło nasze życie. Przełamanie ciszy zajęło mi dużo czasu, a i tak jestem lata świetlne przed Tomem, bo na forum publicznym powiedziałam o doświadczonej przemocy. Najtrudniej było wyzbyć się wstydu, ale ostatecznie mi się to udało. Gdy zaakceptowałam prawdę, która umykała mi zbyt długo: to nie ja odpowiadam za wybory dokonane przez Toma tamtej nocy. On nie będzie miał tego argumentu pod ręką. Zastanawiam się, co go czeka na jego drodze. Czy to możliwe, że oboje za bardzo utożsamiliśmy się z naszymi rolami i że Tom również będzie musiał oddzielić się od wszystkiego, co do tej pory reprezentowałam w jego życiu? Wyznał mi, że samooskarżenie stało się dla niego jak nałóg. Walczyłam z tym samym uzależnieniem. Teraz jednak wiem, że samooskarżanie a wzięcie odpowiedzialności za własne czyny to dwie różne rzeczy. Pierwsze prowadzi do samobiczowania, które tylko napędza użalające się nad sobą ego. Drugie patrzy poza siebie i uznaje własną rolę w życiu innych ludzi. Zastanawiam się, czy wzięcie odpowiedzialności za przeszłość będzie dla Toma uwolnieniem? Czy wypuści z dłoni bat? Człowiek, z którym żegnałam się na lotnisku, był już inną osobą. Moje wybaczenie przyniosło mu ulgę. Czy stanie się fundamentem do rozgrzeszenia, którego może udzielić sobie już tylko sam Tom? Zwijam się w kłębek na fotelu, gdy w głowie huczy mi najważniejsze pytanie: Czy kiedykolwiek w pełni sobie wybaczy? Byłby to wspaniały finał naszej historii, ale zdaję sobie sprawę, że już nic więcej nie mogę w tej sprawie uczynić. Od teraz będziemy z Tomem snuć własne, niezależne opowieści. Wiedząc, jak niepewna jest przyszłość, pocieszam się, że choć nigdy nie wyrugujemy przeszłości, to po kapsztadzkim detoksie nasze stare mechanizmy obronne okażą się bezużyteczne. Posadzka na lotnisku Keflavik faluje mi przed oczami. Piszę wiadomość do Vidira i do taty, że bezpiecznie wylądowałam w Islandii. Gdy walcząc z jet lagiem, stoję w kolejce do odprawy z torbą słodyczy zakupionych w strefie bezcłowej, moją uwagę przykuwa stojak z naszyjnikami z run. Sięgam po runę Thurisaz i czytam jej opis: „Runa ta oznacza, że cierpienie może być nauką, a przy odrobinie dyscypliny i skupienia, może odmienić twoje życie. To, co na początku wydaje się negatywne i trudne, okaże się błogosławieństwem i odnowi twoje życie”. Czyż nie warto iść naprzód? Ostatni mój współpasażer wyszarpuje z taśmociągu granatową walizkę i pośpiesznie odmaszerowuje. Wiedząc, że po mojej rozbestwionej walizce nie należy się spodziewać, że pokaże mi się dwa razy z rzędu, czekam posłusznie, aż to samo rozklekotane tekturowe pudło minie mnie po raz trzeci, i dopiero wtedy wypełniam formularz zaginięcia bagażu. Gdy tylko zajmuję miejsce w autobusie, wybieram numer Vidira. Na dźwięk jego głosu cała się rozpływam. Oblewa mnie zimny pot, gdy słyszę, że moje

pasierbice już na mnie czekają. Jestem zdumiona. Czyżby dzisiaj był piątek? Czy wypada nasz weekend z dziewczynkami? Na myśl o wypełnionym rozrywkami weekendzie pięcioosobowej rodziny czuję, jak z impetem uderza mnie fala zmęczenia. Po raz pierwszy od kilku godzin mam ochotę się rozpłakać. Jednak przestaję się nad sobą użalać, gdy tylko wysiadam z autobusu, bo oto słyszę głos, który rozpoznałabym wszędzie na świecie: „Mamusia!”. Mój synek biegnie ku mnie i rzuca mi się w ramiona. Nie posiada się z radości. Patrzy na mnie, smaga moją twarz swoimi jasnymi włoskami i pyta głosem pełnym nadziei: – Mogę polecieć z tobą samolotem, mamusiu? Zanim zdążę odpowiedzieć, dostrzega autobus stojący za moimi plecami. – Czy będziemy jechać autobusem, mamusiu? Pojedziemy wszędzie, gdzie chcesz i czym chcesz, kochanie. Za moim synem stoi mężczyzna, który mnie kochał, który mi zaufał i który szanował mnie na tyle, by wspierać w tej wariackiej podróży na drugi koniec świata. Gdy mocno mnie przytula, kolana robią mi się miękkie jak makaron. – Witaj w domu, kochanie – szepcze z ustami w moich włosach. Wiedząc, że przez następne kilka dni będziemy mieć dla siebie tylko kilka cennych chwil, spijam je chciwie niczym pustynny kwiat. Jego zapach. Jego ramiona na moim ciele. Ciepły uśmiech na jego ustach. Pierwszą rzeczą, jaką napotyka mój wzrok, gdy wchodzę do naszego mieszkania, jest baner z napisem: „Witaj w domu”, udekorowany nieporadnymi rysunkami. Zjawia się Hafdis, moja czternastoletnia pasierbica, z nowymi piegami nabytymi na Florydzie, gdzie pojechała z mamą, by uczcić swoją konfirmację i wydać część (o ile nie całość) pieniędzy, które z tej okazji dostała od krewnych. Padamy sobie w objęcia i witamy. Zauważam, że z kieszeni wystaje jej różowy iPad i iPhone. Patrzę w oczy Vidirowi i bezgłośnie poruszam wargami: „Dzięki, dobry Jezu”. Vidir uśmiecha się i wywraca oczami. Na kuchennym stole czeka na mnie bukiet róż i świeżo upieczony chleb bananowy. – Musicie mi wybaczyć, że nie od razu dostaniecie upominki – mówię do Vidira przepraszającym tonem. – Twoja walizka… Wzdycham. – …poleciała na Tahiti albo Bóg wie gdzie. Vidir siada na kuchennym krześle, a ja mu na kolanach. Mocno mnie przytula i głośno wzdycha. – Tak się cieszę, że jesteś już w domu. Bardzo się o ciebie martwiłem… choć może nie jest to odpowiednie słowo… ale wiesz, co chcę powiedzieć. W odpowiedzi całuję go w szyję. – Myślisz, że udało ci się… osiągnąć to, co chciałaś? – pyta.

– Tak mi się wydaje – stwierdzam po chwili zadumy. – Długofalowych skutków nie potrafię jeszcze przewidzieć, ale na chwilę obecną czuję się… jednością. Całością. Jestem jakby lżejsza… jeśli to w ogóle układa się w jakiś sens. Moje słowa nie są w stanie oddać potęgi tego, czego właśnie doświadczyłam. To jak próbować wyjaśnić koncepcję filozoficzną za pomocą klocków Lego. Na szczęście wiem, że Vidir rozumie mnie bez słów. Gdy przyciąga mnie do siebie mocniej, przypominam sobie, że postanowiłam włączyć jego uścisk do porządku dnia i nie zmieniać tego aż do grobowej deski. – Chcesz zobaczyć obrączki? Vidir się rozpromienia. – Jasne! Masz je? – Oczywiście. Są w bagażu podręcznym – oznajmiam, zadowolona ze swojej przezorności. Vidir otwiera pudełko, które mu dałam, i wpada w zachwyt. – Jest przepiękna – szepcze, wpatrując się w hipnotyzujący wzór. Haflidi siedzi przy kuchennym stole, z zadowoleniem pałaszując chleb bananowy. Dziewczynki w salonie z głośnym śmiechem oglądają swoje iPady. W domu panuje tak błogi spokój, że zapominam o jet lagu. Biorę z dłoni Vidira pudełeczko. Patrzy na mnie pytająco, gdy klękam przed nim na jednym kolanie. – Vidirze Gudmundssonie… Uśmiecha się, a przez okno wpada promień wiosennego słońca. – …ożenisz się ze mną? Nasze oczy się spotykają. – Tak. – Będziesz mnie kochał i szanował? – Tak. – W zdrowiu i chorobie? – Tak. Wsuwam mu obrączkę na palec i całuję go w usta. – I nie waż się o tym zapomnieć. *** Weekend ten jest niezwykły pod wieloma względami. Porządek posiłków i snu jest zaburzony z powodu zegara biologicznego mamusi, który działa jeszcze według czasu południowoafrykańskiego. Dzieci snują się po domu z wolnocłowymi lizakami w ustach. Najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że odkładam na później opowieści z podróży. Vidir samym wzrokiem zadaje mi tysiące niewypowiedzianych pytań, na które odpowiedzi układam sobie w głowie. Tkwię w stanie, który nazywamy „ciałem tu, duchem fru!”. Nieobecna dusza w obecnym ciele.

W niedzielę wieczorem mamy w końcu chwilę dla siebie, gdy dziewczynki, spowite obłokiem waniliowych perfum prosto z Florydy, jadą do swojej mamy. Haflidi zasypia, a Vidir czeka na mnie w salonie przy zapalonych świecach. Jest pełen niepokoju, choć stara się to ukryć. Drżącym głosem zaczynam opowiadać – takie odwlekanie i we mnie wzbudziło nerwy. W miarę jak snuję opowieść, ramiona Vidira się rozluźniają. Gdy relacjonuję mu rozmowę, którą odbyliśmy z Tomem w burzowy wieczór w moim pokoju hotelowym, ujmuje moją dłoń i ściska ją mocno. Cała relacja zajmuje mi trzy wieczory. Zrozumiałabym, gdyby Vidir chciał osądzać Toma, ale on zamiast tego utożsamia się z nim w wielu delikatnych momentach. Cisza, jaka zapada, gdy kończę mówić, jest nasycona ciepłem. Leżymy w objęciach, a ja gładzę go po policzku. – Niesamowita historia – mówi chropawym głosem. – Dziękuję, że mi ją opowiedziałaś. – Dziękuję, że jej wysłuchałeś. Gdy przywieramy do siebie w ciszy, czuję, jak drzewo życia otula mnie swoimi gałęziami i lekko kołysze. Przyciemnione światło lampy na stoliku nocnym rysuje na ścianie cienie skał i zwierząt: nosorożca, pumy, indyka, a gdy zmrużę oczy, dostrzegam uśmiechniętego Nigela w wyprasowanej koszuli. Siadam na łóżku i zwracam się do Vidira: – Mam coś dla ciebie. Patrzy na mnie ze zdumieniem, gdy znikam w korytarzu i chwilę później wracam z kartką od Toma. – To dla mnie? – pyta, obrzucając wzrokiem kopertę. Kiwam głową. – Jeśli chcesz, mogę wyjść, żebyś przeczytał to w samotności. – Jak wolisz – odpowiada Vidir, przyglądając się zwierzątkom na okładce. Tom nie mówił mi, żebym przeczytała, co jest w środku, napisał to tylko dla Vidira. Z szacunku do nich obojga, zamykam się w łazience, gdzie wypijam kilka łyków zimnej wody z kranu. – Thordis? – Tak? – wołam nerwowo, ocierając wodę z brody. – Nie potrafię tego rozczytać. Pomożesz mi? Serce wali mi w piersi, gdy wchodzę do sypialni. Siadam obok Vidira i biorę kartkę z jego rąk. Vidirze, dziękuję Ci, po prostu.

Słuchałem w tym tygodniu, jak Thordis opowiada o miłości, zaufaniu i wsparciu, jakimi ją obdarowujesz. Tak się cieszę, że Ciebie ma. Z całego serca życzę Tobie i całej Twojej rodzinie radosnej i budującej duchowo przyszłości. Dziękuję, że pomogłeś nam zakończyć ten tydzień zwycięstwem. Wyrazy szacunku, Tom. Wypuszczając z rąk kopertę, Vidir przyciąga mnie do siebie i mocno obejmuje. Wzruszony szepcze mi do ucha: – Teraz naprawdę wróciłaś do domu. Czuję, że ma rację. ***

Z pamiętnika Toma, Czwartek Ten mglisty uśmiech, który sobie posłaliśmy, był ostatnim gestem, zanim się odwróciłem i pokonałem ostatnie dziesięć metrów dzielące mnie od bramki. Wziąłem kilka głębokich oddechów, bo zakręciło mi się w głowie. Nie czułem nawet potrzeby, by ocierać łzy. Kręgosłup miałem prosty jak strzała i czułem się… taki silny. Każdym krokiem oddawałem hołd cielesności. Szedłem uważnie, ale lekkim krokiem, bo balon z helem rozpychał mi żebra i uciskał gardło. Z dziesięciu metrów zostało pięć. Chciałem się jeszcze raz odwrócić. Byłoby wspaniale móc uczcić tę cudowną okazję jeszcze jednym porozumiewawczym spojrzeniem. Czułem na sobie wzrok Thordis, ale powstrzymałem się i nie odwróciłem. Chciałem przez to udowodnić, że nasze przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem, że nie zostało już nic do zrobienia. Naprawdę czułem, że warto iść naprzód. Podałem stewardesie bilet, uśmiechnąłem się, między jednym pociągnięciem nosem a drugim. Pewnie widziała już niejednego zapłakanego mężczyznę, rzuciłem w duchu. Skręcając w lewo w przeszklony korytarz, ukradkiem zerknąłem przez ramię. Thordis wracała do poczekalni i właśnie miała zamiar po raz ostatni się odwrócić. Uświadomiłem sobie, że w tle akurat słychać piosenkę Glorii Gaynor, z patosem śpiewającej w dyskotekowym rytmie: I’ve got all my life to live, I’ve got all my love to give, and I’ll survive, I will survive. Przypominało to zakończenie kiepskiego hollywoodzkiego filmu z lat siedemdziesiątych. Do oczu napłynęły mi łzy, a zarazem miałem ochotę parsknąć śmiechem. Wyobrażałem sobie, że zaraz na ekranie pojawią się napisy końcowe. Thordis zniknęła i głowę niczym błyskawica przeszyła mi myśl: Czy to ostatni raz? Ruszyłem w dół po połyskującej rampie, od której odbijały się promienie słoneczne. W oddali rysowało się północne pasmo gór, z elegancją pnące się po rozgrzanym niebie. No, to już komplet. Splotłem ręce za głową, oparłem o nie potylicę i zamknąłem oczy. Starałem się przybliżyć sercem do nieboskłonu i wyrzucić to z siebie. Udało się nam! Znowu popłynęły mi łzy i wcale nie próbowałem ich powstrzymać. To skutki uboczne uzdrawiającej świadomości, że stawiłem czoła wszystkim lękom i że wszystko zostało uwolnione. Światłość bijąca z dawniej mrocznej jaskini była oślepiająca jak wschód słońca.

Wziąłem głęboki oddech, otarłem łzy i podałem kartę pokładową mężczyźnie witającemu mnie przy śluzie. Teraz siedzę już na swoim miejscu, z nogami przykrytymi szorstką, ale miłą kapą, którą kupiłem dla rodziców. Cieszę się, że mogłem zabrać ze sobą ten mały skrawek Kapsztadu. Chcę przelać na papier to wszystko, czego się nauczyłem i co widziałem w tym tygodniu: niebezpieczne szczyty i lodowate łzy, żeby nigdy nie zapomnieć, jaką przeszedłem przemianę. Miałem nieodparte wrażenie, że dobrodziejstwa tych kilku dni jakby spływają na nas z góry, i chciałbym teraz uhonorować tę tajemniczą siłę, opisując jej działanie. Cieszę się, że podczas lotu będę miał czas tylko dla siebie, by zapisać te ważne rzeczy. Osobista quasi-religijna lista prostych lekcji, których mi udzielono. Lekcji życia przebytych w tym tygodniu. Lekcji na życie: Jest coś w górze. Nie próbuj określić, jaki ma kształt czy postać, po prostu bądź wdzięczny, że twoja dusza mogła się z tym czymś skomunikować. Wznieś wzrok w górę i pokornie dziękuj. Rób to jak najczęściej. Wywieranie nacisku na drugiego człowieka, stosowanie przemocy to przejaw lęku, zachłanności i egoizmu. Rodzi się ze strachu przed niewiadomym, przed tym, czego nie potrafi się kontrolować, co rodzi się z otumaniającej niepewności. Zachłanność ma naturę psychiczną, nie da się jej nasycić, jest wewnętrzną pustką. Egoizm może stać się duszącym i klaustrofobicznym skarleniem własnego człowieczeństwa, do tego stopnia, że przestaje się widzieć cokolwiek innego poza samym sobą. Nadmierny wstyd i samopotępienie mogą wyprzeć wspomnienia i pozbawić cię poczucia związku z własną przeszłością. Ale z miłością i cierpliwością da się ten proces odwrócić i zrzucić z siebie pancerz. Życie toczy się dalej. Żyj nim w pełni. Niewiele posiadasz poza nim, tylko ono jest naprawdę twoje. Takie górnolotne refleksje mogą brzmieć nieco teatralnie… ale jeśli istniałaby religia przebaczenia, chciałbym być jej wyznawcą. Moja dusza została uwolniona.

Epilog, 7 kwietnia 2016 Mam tyle do opowiedzenia. Mogłabym zacząć od tego, jak po powrocie do Australii Tom przypiął do swojej deski surfingowej znaczek Schroniska dla Kobiet, żeby zawsze o nim pamiętać podczas tego metafizycznego doznania, jakim jest dla niego surfing. Mogłabym wam opowiedzieć, jak dwa tygodnie po powrocie pojechałam z odczytem na Westman Islands i przy okazji odwiedziłam miejsce, w którym po raz pierwszy ta okrutna prawda została wypowiedziana na głos. Jak odkryłam w pobliżu pomnik, przedstawiający drzewo życia ze skandynawskiej mitologii wyryte w kamieniu. Jak wyczytałam w internecie, że baobab z Kirstenbosch został tam zasadzony zimą 1996 roku, czyli wtedy, gdy poznaliśmy się z Tomem. I że niebieski dramaturg lubuje się w grach słów, bo okazało się, że samiec indyka nazywa się „tom”. Mogłabym mówić wam o tym, jak niedługo po powrocie do domu Tom usiadł ze swoimi rodzicami i opowiedział im o tygodniu w Kapsztadzie. O tym, jak rodzice ze łzami w oczach ujęli go za rękę. Jego mama powiedziała, że w końcu odzyskali swojego syna, po tym jak okopał się w sobie na wiele lat. Jak z radością patrzą, że wychodzi z jaskini w światło. Mogłabym opowiedzieć o wspaniałych zwycięstwach… na przykład o tym, że rok później Tom przyjechał na Islandię i że przedstawiłam go Vidirowi. Że po dwóch godzinach nerwowego przebierania stopami, przez które nie potrafili spojrzeć sobie w oczy, siedzieli przy kuchennym stole i w milczącym szacunku poklepywali się po plecach. Że o północy przed moimi trzydziestymi czwartymi urodzinami cała nasza trójka świętowała na podwórku za domem, w blasku świec, z szampanem i serami. Że maszerowaliśmy razem z Tomem w Marszu Szmat 2014 roku razem z tysiącami innych, zjednoczeni pod hasłami przeciw przemocy seksualnej. Mogłabym wam powiedzieć, jak mój najlepszy przyjaciel, który przyszedł na spotkanie ze mną i z Tomem z rezerwą i w bojowym nastroju, po jakimś czasie rozmawiał z Tomem ze szczerego serca o przemocy seksualnej. Jak skonsternowany powiedział mi potem: „Powinniście opowiedzieć swoją historię całemu światu – sprawi, że nawet ci najbardziej ostrożni zaczną mówić o tych sprawach”. Ale najbardziej chciałabym powiedzieć o tym, że moje przeczucia się sprawdziły. Kilka miesięcy po Kapsztadzie Tom poznał kobietę. Cat. Inteligentną, piękną i równie zatroskaną o środowisko jak on – okazała się miłością jego życia. Trzy miesiące po tym, jak się poznali, postanowił wyznać jej prawdę, w wyniku czego wymieniliśmy ze sobą takie oto mejle: Zaproponowałem, żebyśmy poszli do parku nad Operą, po tym jak ja wypiłem piwo, a ona szklankę wody. Park usytuowany jest na samym skraju

przystani i roztacza się z niego widok na most i wody Sydney. Zapowiadał się piękny zachód słońca i tym ją skusiłem. Wiedziałem też, że w parku jest wielkie stare drzewo figowe. Usiedliśmy i doszliśmy do wniosku, że mamy ogromne szczęście, mogąc podziwiać tak cudne widoki. Potem zacząłem złowieszczo: „Cat, chciałem ci coś wyznać”. Oczywiście poczuła się nieswojo i zażartowała, że „nie brzmi to dobrze”. Mówiłem potem o zaufaniu, o tym, że chcę się do niej zbliżyć, o tym, że na pierwszej randce rozmawialiśmy o naszej podatności na zranienia, i że w związku z tym jest coś, czego nie chciałbym przed nią dłużej ukrywać. Że chcę jej to powiedzieć wprost. Zacząłem od tego, że raz ją okłamałem. Gdy oglądaliśmy film dokumentalny o Afryce Południowej, spytała, czy kiedykolwiek tam byłem. Odruchowo odpowiedziałem wtedy, że nie. Od tamtej pory nie dawało mi to spokoju. Pod koniec rozmowy Cat wyznała mi, że najtrudniejsze było pogodzenie się z tym, że ją okłamałem. Przeprosiłem za kłamstwo i zacząłem opowiadać, że byłem w Kapsztadzie z kobietą Thordis Elvą, na przełomie marca i kwietnia tego roku. Potem o tym, jak poznałem cię w 1996 roku i po kolei o wszystkich wydarzeniach z naszej przeszłości. Użyłem słowa „gwałt”. Mówiłem, jak potem wypierałem prawdę o tym, że dopuściłem się go tamtej nocy. O latach, które nastąpiły potem, i o naszej niesamowitej korespondencji. A potem o tym, co zaszło w Kapsztadzie, jak przez tydzień powoli brnęliśmy przez historie swojego życia. O Robben Island. O Kirstenbosch. O Camps Bay. O całym tym poruszającym i inspirującym doświadczeniu. Powiedziałem, że od tamtego czasu moje życie się odmieniło. Oczywiście, ufam jej całkowicie i chciałem, by była kolejną osobą, która pozna mój sekret. Słuchała i w pewnym momencie oparła się o mnie. Gdy tylko skończyłem, powiedziała, że jej zdaniem wziąłem odpowiedzialność za swoje wybory i czyny. Mówiła o tym, że „błądzić jest rzeczą ludzką, wybaczać – boską”. Powiedziała, że ani trochę nie umniejsza zła, które wyrządziłem, ale wierzy, że wszyscy mamy zdolność zapominać o naszym człowieczeństwie i popełniać potworne błędy. Powiedziała, że przeszedłem długą drogę, by się poprawić i zadośćuczynić za krzywdy z przeszłości. Rozmawialiśmy o stygmatyzacji związanej z etykietką „gwałciciela”, po tym, jak stwierdziłem, że to dzięki Tobie udało mi się jej pozbyć. Nie pamiętam, co dokładnie mi odpowiedziała, Thordis, ale były to piękne słowa. Pełne szacunku dla nas obojga. Zachód słońca zalewał nas już wtedy złotem. Poszliśmy na most, czując się ze sobą jeszcze lepiej i jeszcze bliżej. Powiedziała, że cieszy się, że potrafiliśmy podzielić się całą prawdą o sobie, „tym, co dobre, i tym, co brzydkie i złe”.

Jej reakcja była zdumiewająca i przewyższała moje najpiękniejsze nadzieje. Mam w sobie dziś taką lekkość, że nawet moje buty nie wydają dźwięku, uderzając o chodnik. Jeszcze raz dziękuję Ci za wsparcie, Thordis. Dałaś mi inspirację, bym pokonał strach, zamiast chować się i robić uniki. Zaszliśmy zbyt daleko, okopując się w sobie. Mam nadzieję, że wszystko u Ciebie dobrze, Uściski, Tom. Tom, Gdy przeczytałam Twój list, poczułam pełne pokory wzruszenie. Miałam wcześniej nadzieję, że po Kapsztadzie wyzbędziesz się błędnego przekonania, że ludzie nie będą cię kochać, gdy dowiedzą się, co zrobiłeś. Mówię Ci o tym, bo sama podobnie myślałam. Wydawało mi się, że jak powiem komuś o gwałcie, albo będą tym obezwładnieni, albo zaczną mnie postrzegać wyłącznie przez jego pryzmat. Wydawało mi się, że nikt nie chciałby się ze mną związać ani zaprzyjaźnić, gdyby o tym wiedział. Nigdy bardziej się nie myliłam. Gdy dziewięć lat temu powiedziałam o tym mamie, doświadczenie to było podobne do Twojego. Szlochałam i z trudem wypluwałam z siebie słowa, nie mogąc nawet spojrzeć jej w oczy. Najbardziej wstydziłam się tego, że piłam tej nocy alkohol. Po tym, jak moja mama zamartwiała się alkoholizmem mojej siostry, nie śpiąc po nocach, czułam, że moje pijaństwo było najgorszą formą zdrady. Mniej by ją bolało, gdybym ją kopnęła. Okazało się, że moje lęki były bezpodstawne, bo gdy zrelacjonowałam jej to, co stało się tamtej nocy, mama ścisnęła mnie za rękę. W smutku, jaki malował się na jej twarzy, nie było cienia winy, którą by mnie obarczała. Powiedziałam jej także, po kilku latach, że korespondujemy ze sobą, by wybaczyć i zostawić za sobą przeszłość. Nigdy nie pyta mnie o te sprawy. Przybiera zaciętą minę, gdy o nich mówię. To do niej niepodobne i martwi mnie, że być może, niejako w moim imieniu, hoduje w sobie gorycz i resentyment. Wiem z doświadczenia, że takie uczucia zwykle obracają się przeciwko temu, kto je w sobie pielęgnuje. Wpadła dziś do mnie na kawę. Siedziała w kuchni, trzymała w dłoniach filiżankę i małymi łykami popijała cappuccino, które jej przygotowałam. Postanowiłam, że przekażę jej nowiny. – Mamo – powiedziałam. – Tom powiedział o wszystkim swoim rodzicom. Nie zareagowała. – Przyznał się do tego, co zrobił.

Nadal zero reakcji. – Mamo, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo żałuje. Upiła łyk, po czym spojrzała mi w oczy, nie przerywając milczenia. – Mamo? – Tak? – Chciałabym, żebyś się nad czymś zastanowiła. – Nad czym, kochanie? – Nad tym, żeby wybaczyć Tomowi. Wzięła gwałtowny oddech i odstawiła kawę. Nie chciała spojrzeć mi w oczy. – Mamo? – Tak? – Myślisz, że mogłabyś to zrobić? Moja mama jest jedną z najsilniejszych osób, jakie znam. A do tego ma miękkie serce, którym potrafi objąć wszystko. Wierzy, że trzeba zapominać urazy. Wierzy w potęgę piękna i mądrość pokory. Z powodu swoich zalet jest w naszej rodzinie mediatorem i powiernikiem. Tylko ona potrafi zmienić niewzruszoną niekiedy postawę mojego taty. Musiała z tego powodu znosić jego zarzuty, że jest zbyt „pobłażliwa”, choć to właśnie ta cecha trzymała nas razem przez te wszystkie lata. Zamiast napięcia na jej twarzy odmalował się spokój. Spojrzała mi w oczy i blado się uśmiechnęła. – Och, skarbie – powiedziała. – Znasz mnie. Ostatecznie zawsze się okazuje, że daję się rozbroić. Mahatma Gandhi powiedział kiedyś, że słabi nie potrafią przebaczać. Do przebaczenia zdolni są tylko silni. Moja mama jest chodzącym dowodem na to, że potrzeba siły, by dać się rozbroić. Gdy wyszła, wiedziałam, że uczyniła pierwszy krok ku przebaczeniu. Krok po kroku. Były momenty, że miałam wątpliwości, czy warto razem z Tobą rozdrapywać stare rany, ale ostatecznie wynikło z tego coś naprawdę dobrego. Jak sam to kiedyś ująłeś: „Masz cel. Uwierz w niego”. Trzymaj się, Thordis.

Książka ta jest owocem współpracy Thordis i Toma, przy nieocenionym wsparciu Vidira i Cat. Chcielibyśmy, by stała się głosem w publicznym dyskursie na temat przemocy na tle płciowym, będącej jednym z najpoważniejszych i najpowszechniejszych zagrożeń dla społeczeństwa. Dedykujemy ją tym, którzy chcą ją zwalczać. Przemoc nigdy nie stanowi rozwiązania – potępienie uniemożliwia zrozumienie, a bez zrozumienia, niczego się nie nauczymy. Jeśli rozpoznaliście się w tej książce i jeśli wywołała w Was trudne emocje, pamiętajcie, jest dla Was pomoc. Nie jesteście sami.

Podziękowania Chcielibyśmy podziękować: Gudrun Evie Miner i Margret Sjofn Trop za sugestie redakcyjne i wsparcie duchowe; Elisabet Gretarsdottir za to, że została naszą agentką, gdy najbardziej tego potrzebowaliśmy; Jonasowi Axelssonowi, Siri Lindgren i współpracownikom z naszej wspaniałej agencji literackiej, Partners in Stories; Adamowi Dahlinowi i Matildzie Lund z wydawnictwa Forum za pomysły edytorskie i wrażliwość; Philipowi Gwyn Jonesowi i Marice Webb-Pullman ze Scribe Publications za prowadzenie nas, doradzanie nam i – kiedy było trzeba – skrócenie nam cugli; Pat Mitchell za nieprzerwane wsparcie; Elizabeth Rapoport i wszystkim innym, którzy przeczytali naszą książkę i podzielili się swoimi cennymi refleksjami na jej temat; oraz, last but not least, Vidirowi, Cat i naszym rodzinom za to, że pokładali w nas niezachwianą wiarę i dodawali nam otuchy. Dziękujemy.

Nota odautorska Przemoc na tle płciowym, jakiej wobec Thordis dopuścił się Tom, jest powszechnie określana mianem zgwałcenia i tak też od 2007 roku jest rozumiana w prawie islandzkim. Jednak w roku 1996 obcowanie płciowe z kimś, kto wprawdzie nie wyraził zgody, ale nie był w stanie stawiać oporu, zaliczało się do wypadków mniejszej wagi, zagrożonych niższym wymiarem kary i podlegających przedawnieniu. Błędnie pojmując naturę czynu Toma, Thordis nie potrafiła dostrzec w nim znamion przemocy seksualnej. Tom również nie postrzegał go adekwatnie i stosował mechanizm wyparcia. Po latach, gdy Thordis skonfrontowała Toma z prawdą i gdy przyjął on odpowiedzialność za to, co zrobił, przestępstwo uległo przedawnieniu i jego karalność ustała. Skutkiem tego w sprawie Toma i Thordis nigdy nie wszczęto postępowania karnego. Zadecydowały o tym jednak niezależne od nich okoliczności, oni sami bynajmniej nie uważają, że przemoc seksualna powinna pozostać bezkarna w świetle prawa. Książka ta powstawała w następujący sposób: w Kapsztadzie Thordis prowadziła skrupulatny dziennik, na podstawie którego odtworzyła potem wydarzenia tego tygodnia i przebieg interakcji z Tomem – zaczęła je spisywać w rozbudowanej formie narracyjnej już w drodze powrotnej do domu, a skończyła półtora roku później. Potem wypreparowała z manuskryptu wszystkie dialogi i osobiście pokazała je Tomowi, gdy ten przyjechał na Islandię w połowie 2014 roku, by uzyskać jego zgodę na ich opublikowanie. Kilkakrotnie sięgali do swojej ośmioletniej korespondencji, by ustalić, jak sformułowali niektóre myśli i uczucia. Tom nie czytał jednak kapsztadzkich wspomnień Thordis, spisanych przez nią kilka miesięcy później. Fragmenty pochodzące z pamiętnika Toma powstały niezależnie, na bazie jego zapisków po wizycie w Kapsztadzie, w których szkicował emocje pojawiające się w nim w ciągu tego tygodnia. W ten sposób Tom i Thordis zagwarantowali sobie, że piszą wyłącznie z własnej perspektywy, nie ulegając wpływowi wspomnień czy odczuć drugiej strony. Redagowanie książki trwało kolejne półtora roku i wymagało wymiany niezliczonych mejli i częstych rozmów z redaktorami w Zjednoczonym Królestwie i Szwecji.
Chce spojrzec ci w oczy - Thordis Elva, Tom Stranger.pdf

Related documents

211 Pages • 75,191 Words • PDF • 1.6 MB

380 Pages • 76,559 Words • PDF • 1.1 MB

771 Pages • 197,407 Words • PDF • 3.1 MB

196 Pages • PDF • 26.2 MB

370 Pages • 92,026 Words • PDF • 1.1 MB

314 Pages • 106,155 Words • PDF • 1.6 MB

359 Pages • 100,394 Words • PDF • 1.4 MB

39 Pages • 4,101 Words • PDF • 86.1 KB

151 Pages • 30,186 Words • PDF • 730.9 KB

151 Pages • 32,578 Words • PDF • 632.6 KB

201 Pages • 69,802 Words • PDF • 706.6 KB

274 Pages • 91,888 Words • PDF • 1.5 MB