W Twych ramionach - Dodd Christina.pdf

248 Pages • 78,267 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:14

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Tytuł oryginału Lost In Your Arms

Christina Dodd

W twych ramionach

ROZDZIA Ł 1 Londyn, rok 1843 -Proszę, pani MacLean, niech pani opowie nam o swoim ślubie! Z ustami pełnymi ciasta spojrzała na promieniejące szczęściem twarze kobiet, siedzących wokół niej w salonie lady Halifax i na jasnowłosą dziewczynę o krągłych policzkach, którą miały dziś uhonorować. To od niej pochodziła prośba. Od dziewczyny, która za niecałe dwa tygodnie miała stać się spłonioną z radości panną młodą, a potem Ŝoną młodszego lokaja lady Halifax. Enid przełknęła i zaczerpnęła powietrza. -O moim ślubie? Och, z pewnością nie chciałybyście słuchać o moim ślubie! -AleŜ chcemy! - odparły zgodnym chórem kobiety: pokojówki, pomywaczki i inne dziewczęta słuŜebne z głowami nabitymi nierealnymi wyobraŜeniami na temat miłości. Enid, w dojrzałym wieku dwudziestu sześciu lat, była co najmniej o pięć lat starsza od kaŜdej z nich ipięćset razy bardziej cyniczna. -Czy pani ślub był tak cudowny, jak będzie mój? -spytała Kay, przyciskając ręce do piersi. Dziewczyna, cała w kwiatach i wstąŜkach, otoczona prezentami podarowanymi jej przez przyjaciółki, wręcz promieniała miłością. Enid rozpaczliwie próbowała zmienić temat. -Nic nie mogłoby być tak cudowne, jak twój ślub. Koronka, którą lady Halifax przygotowała dla ciebie na ślubny prezent, doskonale nada się na kołnierz twej ślubnej sukni. -Tak, to prawda. Kay poklepała wykwintną, maszynową koronkę, którą przyniosła Enid. -Lady Halifax to bardzo dobra pani. Proszę koniecznie przekazać jej moje podziękowania. A czy pani miała koronki na swojej ślubnej sukni? Problem, zdaniem Enid, polegał na tym, Ŝe była kobietą tajemniczą. 2 Och, nie tak dosłownie. Od trzech lat mieszkała w londyńskiej rezydencji lady Halifax jako jej towarzyszka i opiekunka. Z początku robiła niewiele więcej, jak tylko podawała swej chlebodawczyni laskę i dbała o to, by ta miała zawsze czystą chusteczkę. Lecz z czasem wyniszczająca choroba osłabiła lady Halifax i teraz Enid pełniła takŜe rolę gospodyni. Zdawała relację z tego, co działo się w gospodarstwie i przekazywała słuŜbie polecenia. Lecz nigdy, ani razu nie zwierzyła się nikomu, nie opowie-działa o swej przeszłości.

Zdawała sobie sprawę, Ŝe ludzie plotkują. Mówiła z akcentem wyŜszych sfer, była wykształcona i odznaczała się towarzyską ogładą, pokojówki przypuszczały więc, Ŝe jest damą, która popadła w tarapaty i teraz musi zarabiać na Ŝycie. Nie uczyniła nic, aby sprostować to domniemanie. A teraz schwytały ją w pułapkę, zapraszając na herbatę i ciasto i oczekując, Ŝe potwierdzi ich nadzieje oraz nierealne wyobraŜenia. -Pani MacLean, bardzo prosimy – powiedziała błagalnym tonem Sarah, pokojówka, mająca w swojej pieczy salon na piętrze. -Tak, prosimy -Shirley, piętnastolatka, która dopiero co przybyła do stolicy ze wsi, klasnęław dłonie, zrzucając przy okazji z kolan talerz z ciastem. Wszystkie zerwały się na równe nogi, lecz Enid uciszyła pełne przeraŜenia okrzyki i pomogła uprzątnąć nieporządek. -JuŜ wszystko dobrze, kochanie. Widzisz? Nic się nie stało. -Po czym, starając się odwrócić uwagę zapłakanej Shirley, dodała: - Przestań płakać, bo nie usłyszysz, jak będę opowiadała o moim ślubie. Shirley wysiąkała nos w chusteczkę. -Dobrze. -Proszę nam opowiedzieć - nalegała Kay. Enid za skarby świata nie zdobyłaby się na to, aby powiedzieć im prawdę, będzie więc musiała skłamać. -Czy brała pani ślub w wielkim kościele? -Ardelia, pulchna, pospolita i smagła, zbierała kciukiem okruszki ciasta. Enid odłoŜyła widelec i odstawiła talerz na stół. Uznała, Ŝe skoro i tak ma skłamać, równie dobrze moŜe to być kłamstwo co się zowie. 3 -Brałam ślub w katedrze, a udzielał nam go biskup. -W katedrze? -spytała Sarah, a jej brązowe oczy zogromniały do rozmiarów spodka. -Był piękny czerwcowy poranek. Trzymałam w dłoniach bukiet z dzikich róŜ i otaczali mnie przyjaciele. -Była pani ubrana na biało jak królowa Wiktoria? -spytała Ardelia, drŜąc z podniecenia. -Nie, nie na biało. Dziewczęta westchnęły, rozczarowane. -Jej Wysokość nie wyszła jeszcze wtedy za mąŜ Lecz miałam na sobie błękitną muślinową suknię, bardzo ładną -nicowaną tylko dwa razy, dodała w myśli -ze wspaniałą obfitą spódnicą, rękawiczki z czarnej koronki poŜyczone od Ŝony pastora - i niebieski aksamitny kapelusz z czarną

woalką -podarowany przez Stephena, zdobyty nie wiadomo gdzie i oby nie kradziony -pomyślała. Niesiona entuzjazmem, dodała: -A moje czarne buciki wypolerowano tak wspaniale, Ŝe mogłam się w nich przejrzeć. -Z tymi niebieskimi oczami i czarnymi włosami musiała pani wyglądać wspaniale -stwierdziła przypochlebnie Gloria, raczej niepozorna dziewczyna, darząca Enid przesadnym podziwem i uwielbieniem. -A jaką miała pani fryzurę? Enid dotknęła luźnego węzła włosów, ukrytego pod zamotaną na karku czarną siateczką. -Są tak nieposłuszne, Ŝe niewiele da się z nimi zrobić. MoŜna tylko spiąć je tak jak teraz. -Dlaczego nie upięła ich pani pokojówka? -spytała Ardelia, spoglądając na nią niewinnie szeroko otwartymi oczami. Enid, zdecydowana uczynić swą opowieść moŜliwie najbardziej dramatyczną, odparła: -Nie miałam pokojówki. Dziewczęta wymieniły współczujące spojrzenia. -Mojej rodzinie niezbyt się wtedy wiodło... -powiedziała, ocierając chusteczką absolutnie suche oczy. O BoŜe, te dziewczęta uwierzą we wszystko, co im się powie! 4

-Oooo -Sarah kochała dramat bardziej niŜ pozostałe i dobrze wiedziała, jak ta historia powinna się zakończyć. -Rodzina pani straciła pieniądze, a Stephen ocalił panią przed nędzą. Miłość nigdy nikogo nie ocaliła. Gdyby Enid była naprawdęŜyczliwa, powiedziałaby to i pozbawiła dziewczęta złudzeń. Wiedziała jednak, Ŝe i tak by nie uwierzyły. Młodzi ludzie nigdy w to nie wierzą. Ona nie wierzyła. -Dobrze pani w tej fryzurze - powiedziała pocieszająco Shirley. -Dziękuję, Shirley. Ardelia pochyliła się ku niej i zapytała z błyszczącymi oczami: -Czy tatuś poprowadził panią do ołtarza? -Nie, mój ojciec juŜ wtedy nie Ŝył. – KrzyŜyk na drogę -dodała w myślach. -Ale i tak poza Stephenem nie potrzebowałam nikogo. -Czy pani mąŜ był wysokim i przystojnym dŜentelmenem? -obfite łono Deny aŜ zafalowało na tę myśl. -Miał bardzo gęste złote włosy, tak mocno błyszczące, Ŝe bladło przy nich słońce, i piękną jasną cerę. Enid wyjrzała przez okno na ogród lady Halifax. Nie widziała kwitnących drzew ani krzewów, próbując przypomnieć sobie, jak teŜ wyglądał Stephen

tamtego dnia przed dziewięcioma laty. Jej pamięć przywołała portret, który czas dawno pozbawił blasku. Nie powie jednak tego dziewczętom, które pragnęły wierzyć w miłość aŜ po grób. -Jego oczy... nie zapomnę nigdy barwy jego oczu... -To przynajmniej było prawdą. -Miał oczy intensywnie zielone, prawie jak morze w burzowy dzień,i nakrapiane złotymi zygzakami przypominającymi błyskawice. -Zielone jak morze, nakrapiane złotymi błyskawicami - powtórzyła Ardelia z pełnym podziwu zachwytem. -Lecz wcale nie był próŜny. Stephen był najbardziej próŜnym męŜczyzną, jakiego Enid kiedykolwiek spotkała, lecz w tej bajce stał się księciem. -Gdyby mu ktoś powiedział, Ŝe jest urodziwy, zarechotałby i odparł, Ŝe nikt, czyje uszy sterczą, o tak -pokazała, co ma na myśli, odchylając sobie uszy dłońmi -nie moŜe być przystojny. Lecz roztaczał wokół siebie aurę przygody i nieustającego, radosnego oczekiwania. 5

-Lubił przygody? - zapytała Shirley, oddychając szybko z podniecenia. -Właśnie. Był synem szlachetnej rodziny, niesprawiedliwie pozbawionym majątku przez podłego kuzyna, włóczył się więc po bocznych drogach Anglii, pomagając biednym i przynosząc sprawiedliwość biedakom. -Jak Robin Hood - powiedziała Sarah. -Właśnie - Enid najwidoczniej dała się ponieść opowiadanej historii. -Czy na jego widok ścięło panią z nóg, tak jak mnie, kiedy zobaczyłam Rogera? - spytała Kay. -Owszem. Spotkaliśmy się i on od razu powiedział, Ŝe jestem dokładnie taką kobietą, jakiej szuka. To, niestety, było prawdą. Enid nie rozumiała tylko wówczas, dlaczego. -Oświadczył się jeszcze tego samego wieczoru, ale ja postanowiłam, Ŝe okaŜę się sprytniejsza i odmawiałam mu przez całe dwa tygodnie. Roześmiała się na wspomnienie młodzieńczego szaleństwa. -Miałam tylko siedemnaście lat. Wydawało mi się, Ŝe dwa tygodnie to bardzo długo. -Ja teŜ mam siedemnaście lat! -zawołała Kay. -I wydaje mi się, Ŝe trzeba będzie czekać wieki, nim wreszcie poślubię mojego Rogera! -Czas szybko minie - zapewniła Enid. Kay skrzywiła się. -Mówi pani zupełnie jak moja mama, pani MacLean. Słowa Kay sprowadziły Enid z powrotem na ziemię. Miała ochotę opaść bezwładnie niczym zbyt wyrośnięty suflet. Ma dwadzieścia sześć lat, a to dziecko twierdzi, Ŝe przypomina jej matkę? Jak to się

stało, Ŝe tak szybko przeszła od młodzieńczej nierozwagi do mądrości, jakiej nabywa się z wiekiem? Jak mogła przypominać komuś matkę, skoro nigdy nie kołysała w ramionach dziecka... i, za sprawą Stephena, nigdy juŜ tego nie zrobi? Zwykle starała się o tym nie myśleć, lecz oto siedziała, wpatrując się w chichoczące niemądrze dziewczęta, które pod jej spojrzeniem stopniowo prostowały się na krzesłach i opuszczały wzrok na swoje stopy. -Pani MacLean... dobrze się pani czuje? - spytała Kay bojaźliwie. Enid wstała i podeszła do okna, by ukryć wyraz twarzy. -Po prostu pogrąŜyłam się we wspomnieniach. AŜ nazbyt prawdziwe. I niefortunne. 6 Sarah przerwała krótką, niezręczną ciszę. -Pani MacLean, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, Ŝe zapytam... Co stało się z pani męŜem? Enid zawahała się i odwróciła głowę, zastanawiając się, jak by tu zakończyć opowieść. W końcu, starając się, aby zabrzmiało to niezbyt jasno, powiedziała: -Pewnego dnia wsiadł na swego wierzchowca, a potem... potem... -Czy ratował akurat jakąś starszą biedną damę? -Ććciiii - uciszyła Ardelię Kay. -Dokładnie tak. -Enid uśmiechnęła się, istne wcielenie tragizmu i odwagi. - A teraz odszedł ode mnie na zawsze. Dena szturchnęła Shirley pod Ŝebra. -Mówiłam ci, Ŝe ona jest jak te tragiczne bohaterki, które tak uwielbiasz. Kłamstwa zaprowadzą ją prosto do piekła. Dobrze o tym wiedziała. Mimo to nie potrafiła się powstrzymać, by nie zakończyć przejmującą i na swój sposób prawdziwą deklaracją: -Nie ma dnia, bym o nim nie myślała, ani nocy, bym nie pragnęła zobaczyć znów jego twarzy. Odwróciła się do dziewcząt i przybrała dramatyczną pozę, zaciskając dłonie na złotej frędzli zasłon. -Dałabym wszystko, byle tylko zobaczyć go jeszcze raz. Dziewczęta westchnęły unisono, zachwycone dramatem. Nagle od drzwi dobiegł je drŜący głos lady Halifax. -Enid, moja droga, pan Kinman, który właśnie przybył, spełni twe najgorętsze pragnienie. Przyłapana! Na straszliwym fantazjowaniu, i to przez lady Halifax, kobietę, którą tak podziwiała! Najwidoczniej do piekła wiodła nie tylko jedna droga.

Enid natychmiast zmieniła pozę. Lady Halifax, złamana cierpieniem i przykuta do wózka, przyglądała się jej ze smutkiem i niedowierzaniem w oczach. Za nią stał bardzo oficjalnie wyglądający, obcy męŜczyzna, odziany nad wyraz stosownie w brązowy tweed. Na jego rumianej twarzy zawodowego boksera malował się wyraz powagi. 7 Strach ścisnął Enid za gardło. Co takiego powiedziała lady Halifax? Jej najgorętsze pragnienie...? Dziewczęta zaczęły szeptać, zaniepokojone. Enid dygnęła i zapytała: -Proszę pani, co ma pani na myśli? -Panie Kinman? -lady Halifax wskazała gestem obcego dŜentelmena. Czy byłby pan uprzejmy objaśnić pani MacLean sytuację? Oczywiście -powiedział pan Kinman, wysuwając się do przodu i obracając w mocnych dłoniach brązowy kapelusz. -Odnaleźliśmy męŜa pani, Stephena. śywego. * Enid, odziana w ciemny, praktyczny strój podróŜny, postawiła walizeczkę na podłodze korytarza, pod drzwiami sypialni lady Halifax. Zapukała cicho i weszła do zaciemnionego pokoju. Nowa pielęgniarka wstała ze swego krzesła przy łóŜku i podeszła do Enid. -Lady Halifax odpoczywa -powiedziała cicho -lecz nie chce zasnąć, dopóki się z panią nie zobaczy. Poklepała Enid współczująco po ramieniu i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Enid odczekała chwilę, aby jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Stojąc na progu sypialni, wdychała znajomy zapach lawendy, syropu od kaszlu, starości i zahartowanej w bólu odwagi. A potem podeszła do łóŜka, szeleszcząc spódnicami. Lady Halifax leŜała na plecach, z kołdrą podciągniętą niemal pod brodę, którą przytrzymywała szponiastymi palcami. Jej ciemne oczy błyszczały. -MąŜ, Enid? Dlaczego mi nie powiedziałaś? Lady Halifax miała zwyczaj przechodzić od razu do sedna sprawy. Enid wsunęła poduszkę pod kościste ramiona staruszki, by ułatwić jej oddychanie. -Nieudane małŜeństwo to nie powód, by się z nim obnosić, a kobieta, która nie potrafi zatrzymać przy sobie męŜa, staje się w najlepszym razie obiektem litości.

8 -Obiektem litości? Ty? Lady Halifax śmiała się tak długo, Ŝe śmiech przeszedł w kaszel. Dopiero wtedy dokończyła myśl. -Przetrwałaś i potrafiłaś nieźle zatroszczyć się o siebie. Nie ma powodu litować się nad tobą. Enid poprawiła stojący przy łoŜu boleści stolik, rozmyślając nad tym, co właśnie usłyszała. Rzeczywiście, tam, gdzie wiele kobiet by się poddało, ona odniosła sukces. Była teraz niezaleŜna. Oczywiście straciła mnóstwo młodzieńczej naiwności. Stała się cyniczna. Sarkastyczna. Nie dopuszczała do głosu łagodniejszej strony swej natury tak długo, Ŝe nie była juŜ nawet pewna, czy ta strona w ogóle jeszcze istnieje. Lecz, oczywiście, istniała. Dowód na to spoczywał tuŜ przed jej oczami. Lady Halifax, kostyczna, nieprzebierająca w słowach i kłótliwa, na dobre zagościła w jej sercu. -Nie chcę pani opuszczać, milady – powiedziała Enid cicho. -Musisz, kochanie -lady Halifax przesunęła drŜącym palcem po policzku Enid. - NiewaŜne, co ten Stephen zrobił, nadal jest twoim męŜem. Podczas bolesnej dla Enid rozmowy z udziałem pana Kinmana, jaka odbyła się w bibliotece, Enid dowiedziała się jedynie, Ŝe po nią posłano i Ŝe jej mąŜ został ranny. Ewidentnie spodziewano się, Ŝe natychmiast wyruszy, aby go pielęgnować. Taki był, w końcu, obowiązek Ŝony. Lady Halifax najwidoczniej się z tym zgadzała. -Powinnaś do niego pojechać. Potrzebuje twojej czułej opieki. -Uczucia? - Enid prychnęła, marszcząc brwi. -Musiałaś go kochać, kiedy za niego wychodziłaś. -Zadurzenie, które łatwo byłoby wyleczyć. Nic nie zabija miłości tak skutecznie, jak nieustanne przysłuchiwanie się biadoleniu męŜczyzny, który uwaŜa, Ŝe świat nie traktuje go jak naleŜy, nic, co mu się przydarza, nie jest jego winą, a jedynie wynikiem pecha oraz faktu, Ŝe zwierzchnik klanu MacLeanów go nie lubi. Enid nawet nie zauwaŜyła, Ŝe mimo woli zaczyna mówić ze szkockim akcentem. 9 -A on jest, na miłość Boską, MacLeanem, i to nie pierwszym lepszym, lecz MacLeanem z wyspy Mull. Lady Halifax otwarła ze zdziwienia usta. Spróbowała unieść się wyŜej na łokciu.

-Ty... poślubiłaś jednego z tych MacLeanów? Znam ich. Kiedyś często polowałam w Szkocji. Enid owinęła ciaśniej kołdrą nogi swej chlebodawczyni. -Naprawdę są tacy wielkopańscy i dumni, jakimi przedstawiał ich Stephen? -CóŜ, dumni są na pewno. Przetrwali, układając się z angielskimi władcami, lecz kiedy stają twarzą w twarz z jednym z nas, robią minę, jakby pokazano im miskę pluskiew w śmietanie albo coś równie obrzydliwego. ZałoŜę się, Ŝe wasze małŜeństwo rozgniewało lorda. -O, tak. Napisał do mnie wielce zjadliwy list, informując, Ŝe chciwa sierota, taka jak ja, nigdy nie będzie dzieliła Ŝycia ani majątku z nikim z klanu MacLeanów. Enid zacisnęła pięści, wspominając dawne upokorzenie. -Tak jakby zaleŜało mi na tym, Ŝeby być częścią ich rodziny. -Ja sądziłabym, Ŝe sierota zapewne chciałaby być częścią rodziny. Lady Halifax miała, oczywiście, rację. Enid marzyła o tym, by poznać matkę Stephena, jego ciotkę, kuzynów. Śniła o zamieszkaniu w zamku MacLean, będącym w posiadaniu rodziny od setek lat. WyobraŜała sobie,Ŝe stanie się częścią tej tradycji. Teraz zacisnęła jednak tylko wargi i potrząsnęła głową, nie przyznając się do niczego. Lady Halifax niespokojnie poruszyła spoczywającą na poduszce głową. -Ta nowa pielęgniarka nie wie, co robi. Ty wiedziałabyś, Ŝe nie lubię, kiedy szpilki kłują mnie w głowę, gdy odpoczywam. Proszę, rozpuść mi włosy. Enid zrobiła, o co ją poproszono, a potem przesunęła kilkakrotnie szczotką po długich siwych puklach i zaplotła je. Lady Halifax westchnęła z ulgą i oparła się o wezgłowie. -Pracujesz bardzo cięŜko, Enid. Nie pachniesz tak paskudnie, jak dziewczyna, którą miałam przed tobą, i nie zamęczasz mnie dziecinnymi pretensjami. 10 Z ust lady Halifax była to zaiste wielka pochwała. -Jesteś teŜ oszczędna. Oszczędzasz kaŜdego pensa. Ubierasz się zwyczajnie, bez Ŝadnych falbanek i ozdóbek. Lady Halifax przyjrzała się Enid spod szarych, krzaczastych brwi. -Na co tak oszczędzasz? Enid zerknęła na lady Halifax kątem oka i pomyślała: dlaczego nie? -Chciałabym kupić ziemię. -Ziemię? To znaczy... majątek ziemski? Chcesz wyjść bogato za mąŜ?dopytywała się lady Halifax z niedowierzaniem. -Jesteś inteligentną dziewczyną, ale nie aŜ tak ładną czy młodą.

-Phi! Po co mi dwóch męŜów? Chcę ziemi. Wystarczyłby akr lub dwa, ale musiałaby to być odpowiednia ziemia. Trochę bagnista, trochępagórkowata, z dobrą glebą i nasłoneczniona. -I co zrobiłabyś z tymi akrami? -Przyjmowałabym wizyty sąsiadów. Chodziłabym do wiejskiego kościoła, zbudowanego przed pięciuset laty i przez resztęŜycia słuchała kazań tego samego pastora. Uprawiałabym zioła. Robiła maści. Nalewki. Sprzedawałabym je i nigdy więcej nie pracowałabym dla nikogo. Miałabym dom. Zabobonny dreszcz przeszedł jej po plecach, kiedy wypowiedziała swoje najgłębsze Ŝyczenie. Czy było to wróŜenie z gwiazd? Czy kiedy wypowiedziała na głos pragnienie swego serca, posłała w ślad za sobą furie... a moŜe one juŜ ją znalazły, kiedy natknęły się na jej męŜa? -Postąpiłabyś mądrzej, wychodząc za bogacza - oznajmiła lady Halifax. -JuŜ jestem męŜatką. Enid nie Ŝyczyła MacLeanowi śmierci - aŜ tak jeszcze nie zgorzkniała - lecz ośmielała się marzyć, Ŝe pewnego dnia będzie wolna. -Jeśli zdarzy się tak, Ŝe owdowieję, nie widzę powodu, bym miała ponownie pakować się w małŜeństwo. -Wy, dzisiejsze młode kobiety, nie macie za grosz poczucia tego, co właściwe. Lady Halifax skrzywiła się, jakby zjadła cytrynę, a zmarszczki nad jej górną wargą wyraźnie się pogłębiły. 11 -TeŜ mi coś. Niemądry pomysł. -Wcale nie taki niemądry. Byłabym panią swego losu. -Nagle coś przyszło jej na myśli aŜścisnęło ją w piersi. -Obawiam się, Ŝe kiedy się dowiem, ile wynoszą długi MacLeana, znów znajdę się w nędzy. -Nie masz się o co martwić. Jeśli postąpisz właściwie, z pewnością spotka cię nagroda, jak nie teraz, to w niebie. Enid słyszała te obietnice juŜ lata temu z ust osób, zajmujących się dobroczynnością i próbujących nakłonić ją, aby poddała się losowi. Jednak myśl o tym budziła w niej dzisiaj taki sam sprzeciw, jaki budziła wtedy. -Jestem biednym, nieszczęsnym stworzeniem, które chce dostać się do nieba, lecz jeszcze nie teraz i nie dlatego, Ŝe umarło z głodu. Lady Halifax zaryzykowała i poklepała Enid lekko po dłoni. -To się nie zdarzy, obiecuję. Dostaniesz tę swoją ziemię. Enid wyobraziła sobie, jak spaceruje po swoim ogrodzie, trzymając w dłoniach noŜyce, a na ramieniu koszyk.

-Tak, wiem. Mam po prostu nadzieję, Ŝe MacLean... -Nie ma powodu martwić się tym teraz. – Lady Halifax poruszyła się niespokojnie na poduszkach. - Wkrótce wszystkiego się dowiesz. Enid dostrzegła ciemne kręgi pod oczami staruszki i wygładziła pościel w próŜnym wysiłku, aby zapewnić chorej choć trochę większą wygodę. -Nie chcę wyjeŜdŜać z Halifax House, milady. Uświadomiła sobie, Ŝe głos jej drŜy. Najwidoczniej przywiązała się nie tylko do tego miejsca, ale i do jego właścicielki. -Tak, cóŜ, potrzeba wzywa. Lady Halifax za nic nie zdobyłaby się na litość ani wobec Enid, ani wobec siebie. Ich wzajemne przywiązanie zrodziło się podczas bezsennych nocy przepełnionych cierpieniem dni, których i tak lady Halifax pozostało juŜ niewiele. Nie zobaczy jej więcej Ŝywej, obie o tym wiedziały. Tobyło piekło, którego się Enid obawiała. Ból rozłąki i konieczność przymuszenia się do spełnienia niemile widzianego obowiązku. Zamrugała, aby powstrzymać łzy. Lady Halifax nie podziękowałaby jej za to, co uwaŜała za niepotrzebną ckliwość. 12 -Zostawiam pani słoik kremu rozmarynowego. Niech nowa pielęgniarka wciera go pani w plecy co wieczór, proszę teŜ dopilnować, by regularnie panią odwracała. Uniosła dłoń starszej damy i ucałowała na poŜegnanie kościste knykcie. -Niech Bóg da ci spokój, milady. -Nie bądź tak ckliwa i sentymentalna, MacLean. To nie jest atrakcyjne. Lady Halifax odwróciła głowę, lecz Enid zdąŜyła dostrzec cienie pod jej oczami. Wypadła z pokoju, zanim na dobre ogarnęły ją wątpliwości, i zostawiła lady Halifax samą. ROZDZIA Ł 2 Wejścia do piekła strzegła czarna brama z kutego Ŝelaza, zdobiona wpasowanym w metalowe zawijasy inicjałem T. Piekielny powóz był dobrze resorowany, z wyściełanymi, aksamitnymi siedzeniami i pasującymi do nich zasłonkami. Pan Kinman nalegał, aby przez większą część drogi okna pozostawały zasłonięte. Dopiero teraz, kiedy czekali, by odźwierny otworzył im bramę, pozwolił Enid zerknąć na zewnątrz. Piekło bardzo przypominało Suffolk. Letnie kwiaty płonęły barwami na

falistych wzgórzach, a droga, którą widziała przez okno, miała w sobie urok wiejskiej głuszy. Suffolk -i piekło – cieszyło się opinią miejsca odległego i dosyć odosobnionego, poniewaŜ moczary na północy i lasy Epping na południu utrudniały budowę linii kolejowej i dróg. Gdyby Enid była jeszcze w stanie się dziwić -a, zwaŜywszy na sytuację, nie uwaŜała się za zdolną do odczuwania bardziej zdecydowanych emocji jakiegokolwiek rodzaju -ze zdziwieniem odkryłaby, Ŝe do piekła nie tak łatwo się dostać. A przecieŜ zawsze jej powtarzano, Ŝe wszystkie drogi prowadzą właśnie tam. Kiedy odźwierny podszedł do powozu, pan Kinman opuścił szybę w oknie. -Witaj, Harry. 13 W jego głosie dał się wyczuć leciutki akcent, charakterystyczny dla wschodnich dzielnic Londynu. -Przywiozłem Ŝonę. Enid pomyślała, Ŝe zabrzmiało to dosyć złowieszczo, prawie tak, jakby była przesyłką, opakowaną starannie w brązowy papier i obwiązaną sznurkiem. Harry wskoczył na miejsce dla lokaja i zajrzał do wnętrza pojazdu. Twarz miał młodą, przystojną, o wyrazistych rysach. Przyjrzał się bacznie wnętrzu powozu, lecz jako Ŝe na podłodze nie było nic więcej, jak tylko cztery stopy i notatnik Enid, skinął w końcu głową i powiedział, wymawiając słowa jak człowiek wykształcony: -No dobrze. Jedźcie od razu do ogrodu. Spojrzał na Enid, oceniając wzrokiem jej skromny brązowy kostium podróŜny, słomkowy kapelusz i rękawiczki z cielęcej skórki. Pan Kinman takŜe się na nią gapił. Mieszanina czujności i nadziei, widoczna w spojrzeniu obu męŜczyzn, sprawiła, Ŝe Enid poczuła się nieswojo -jakby nie dosyć było tego, iŜ czuła się tak na samą myśl o tym, Ŝe znowu zobaczy Stephena. Harry zeskoczył ze stopnia. -Jedźcie. -Dziwny ten odźwierny -powiedziała Enid, by rozpocząć rozmowę. Powóz minął sosnowy lasek, a potem wjechał wprost na szczyt wzgórza. -Harry to dobry człowiek. MoŜna mu zaufać -z pełnej twarzy pana Kinmana biła szczerość. -Wszyscy, których pani przedstawię, będą ludźmi godnymi zaufania, lecz proszę, pani MacLean, niech pani nie ufa nieznajomym. -Ilu nieznajomych będę miała okazję tu spotkać? - spytała. Nakrochmalony kołnierzyk najwidoczniej zbyt ciasno opinał szyję pana Kinmana, wsunął bowiem za niego palec i poluzował uciskający materiał.

-śadnego, proszę pani. Nie powinna pani spotkaćŜadnego. Z wyjątkiem MacLeana, a on był najbardziej obcy ze wszystkich. Obawiała się, Ŝe znów wpadnie na nią z siłą pośpiesznego pociągu, zmiaŜdŜy ją i 14 pozostawi ze szczątkami obecnego Ŝycia, a sam wyruszy ku kolejnej przygodzie, kolejnemu podbojowi. Na myśl o tym, Ŝe wkrótce zobaczy MacLeana, ściskało ją w dołku. To zaś, w połączeniu z kołysaniem powozu, sprawiało, Ŝe pragnęła, aby ta podróŜ jak najprędzej się skończyła. Kiedy minęli szczyt wzgórza, na którym widać było porośnięte bluszczem i kapryfolium ruiny zamku, pan Kinman powiedział z zapałem: -Blythe Hall to piękne miejsce, połoŜone blisko wybrzeŜa i brzegów rzeki Blythe. -Przysięgłabym, Ŝe ta rzeka nazywa się Styks - odparła. Pan Kinman zmarszczył szerokie czoło, próbując pojąć ową enigmatyczną aluzję do rzeki przepływającej przez piekło. -Nie, proszę pani. Nie wiem, dlaczego pani tak sądzi. To rzeka Blythe, a posiadłość nazywa się Blythe Hall. Będzie pani gościła u pana Throckmortona, zamoŜnego dŜentelmena i lojalnego poddanego Jej Królewskiej Wysokości. -Czy on opowie mi, co przydarzyło się mojemu męŜowi? -Tak, madame. Pytania, które zadawała i wygłaszane przez nią komentarze najwidoczniej wprawiały pana Kinmana w zakłopotanie i w innych okolicznościach moŜe nawet by mu współczuła. Ale nie tutaj. Nie teraz. Opuściła umierającą kobietę, aby tu przyjechać i zobaczyć się ze Stephenem MacLeanem. Lepiej Ŝeby się nie okazało, iŜ to kolejna sztuczka jej męŜa. W przeciwnym razie juŜ ona dopilnuje, by Stephen rzeczywiście został ranny. -Pan Throckmorton polecił, by zapewniono pani wszystko, czego sobie pani zaŜyczy. Absolutnie wszystko -mówił dalej pan Kinman. -My -to znaczy wszyscy, którzy słuŜymy panu Throckmortonowi -zrobimy, co w naszej mocy, i postaramy się zaspokoić pani potrzeby. Postaramy się, by pani pobyt u nas okazał się co najmniej znośny. Znośny? Odwróciła głowę i wyjrzała przez okno. Nie, ten obowiązek nie będzie znośny. Błąd, jaki popełniław młodości, wychodząc za Stephena, będzie prześladował ją do końca Ŝycia. 15 Podjazd zakręcał i wił się pomiędzy zagajnikami i ładnymi ogrodami, a raz

mignął jej nawet widok dworu, wysokiego i wspaniałego w popołudniowym słońcu. Oni jednak wjechali do ogrodzonego murem ogrodu. Pojazd stanął,a wtedy spod drzew wyłonił się męŜczyzna. Wysoki, ciemnowłosy, kościsty i najwidoczniej nawykły do posłuchu. Autorytet przylegał do niego niczym druga skóra. -Pan Throckmorton to człowiek nader prostolinijny i szczery -powiedział pan Kinman, kiedy lokaj otwierał drzwi powozu. Lecz Enid się nie poruszyła. Nie moŜna powiedzieć, by niecierpliwie wyczekiwała tej chwili. Zwłaszcza Ŝe pan Kinman delikatnie popychał ją z tyłu, a ponury niczym śmierć Throckmorton wyciągał ku niej rękę. Nie miała jednak wyboru, skrzywiła się więc, westchnęła i wyszłaz powozu. Bolały ją mięśnie nóg. Od kiedy wyjechali z Londynu, bezwiednie wbijała obcasy w podłogę, jakby próbowała zatrzymać pojazd unoszący ją ku przeznaczeniu. -Pani MacLean, miło mi panią poznać. –Throckmorton skłonił się formalnie, a jego szare oczy zdawały się patrzeć na nią z aprobatą. – Zostań przy powozie -powiedział do pana Kinmana. -Niedługo wrócimy, a wtedy zabierzesz ją do chaty. Pan Kinman dotknął czoła jak Ŝołnierz salutujący swemu dowódcy, a potem, ku zdumieniu Enid, zasalutował takŜe jej. Pan Throckmorton wprowadził ją do ogrodu, gdzie jaskrawoŜółte stokrotki pochylały główki wzdłuŜścieŜek, a wysokie krzaki lawendy kwitły na tle muru, porośniętego bluszczem. -Kinman panią polubił. To dobrze; potrafi ocenić charakter człowieka, a wiedząc o tym, Ŝe oddaliliście się z męŜem od siebie, miałem wątpliwości, czy naleŜy się z panią kontaktować. -Skąd wiedział pan o tym, Ŝe się od siebie oddaliliśmy? Jak mnie pan odnalazł? Czy MacLean jest pańskim przyjacielem? -Pani mąŜ? Tak, jest moim przyjacielem i kolegą. -Wskazałławkę pod drzewem. - MoŜe usiądziemy? -JuŜ się nasiedziałam. 16 Najwidoczniej pan Throckmorton sporo wiedział o MacLeanie. I o niej, co juŜ mniej się jej podobało. Anonimowość, jak zdąŜyła się juŜ przekonać, bije rozgłos na głowę. Zwłaszcza ten wątpliwy. -Jeśli pan pozwoli, wolałabym stać. -Jak pani sobie Ŝyczy. Ujął ją pod ramię i poprowadził wijącą się w obrębie murów ogrodu ścieŜką. -Domyślam się, iŜ wiadomość o tym, Ŝe MacLean został ranny, musiała wytrącić panią z równowagi. -To była wiadomość najgorsza z moŜliwych. Musiała zostawić lady Halifax.

-Panie Throckmorton, jak długo, według pańskiej oceny, będę zmuszona tu pozostać? Opuściłam śmiertelnie chorą pacjentkę, do której byłam bardzo przywiązana, i chciałabym jak najszybciej do niej wrócić. Pan Throckmorton uniósł brwi. -Znakomita Akademia Guwernantek przysłała chyba kogoś na pani miejsce, czyŜ nie? -Lady Halifax jest cięŜko chora, a ja wiem, czego jej trzeba, znam jej sposób myślenia. -Serce Enid ścisnęło się na myśl o starej kobiecie, która tak dzielnie wyprawiła ją w drogę. - Chciałabym przy niej być. Pan Throckmorton bacznie się jej przyjrzał, a potem wyjawił swoją opinię. -Jest pani dobrą pielęgniarką. -Owszem. -Pani mąŜ potrzebuje pielęgniarki. Enid odwróciła się, zamiatając spódnicą i przyginając do ziemi główki kwiatów. W obecnym nastroju mogła równie dobrze rozdeptać je obcasem. Biedne kwiaty, Ŝe teŜ przyszło im stać się substytutem kogoś takiego, jak ten szelma MacLean! -Co on zrobił? -spytała sarkastycznie. – Zakradł się nie do tej sypialni i został postrzelony przez zazdrosnego męŜa? ZałoŜył się, Ŝe przejedzie z pełną szybkością wzdłuŜ rogatek i wywrócił powóz? Upił się i oberwał od kumpli w knajpie? 17 Jej zgorzkniałość nie zaszokowała pana Throckmortona. Przeciwnie, odpowiedział, jakby sarkazm i krytyka Enid były czymś najbardziej naturalnym na świecie. -Został ranny podczas wybuchu. Enid pomyślała, Ŝe chyba powinna czuć się zawstydzona, niczego takiego jednak nie czuła. Jej oskarŜenia nie były bezpodstawne, nie wobec kogoś takiego, jak Stephen MacLean. -Bawił się fajerwerkami? -To była bomba. Był wtedy na Krymie. Znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Rosyjski agent zdetonował materiał wybuchowy. Towarzysz MacLeana zginął. -Rosyjski agent? Zatrzymała się i spojrzała na Throckmortona szeroko otwartymi oczami. Teraz juŜ rozumiała. Nic dziwnego, Ŝe otaczała go aura władzy! I Ŝe tak łatwo dowiedział się wszystkiego o jej małŜeństwie i ją odnalazł! Nie spotkała dotąd nikogo takiego, po rozstaniu z MacLeanem wolała bowiem prowadzić zdecydowanie spokojny tryb Ŝycia. Jednak ilustrowane czasopisma i gazety, pełne doniesień o szpiegach działających w kraju i za

granicą, rozbudziły jej wyobraźnię. Teraz stała przed człowiekiem, który najwidoczniej czymś takim się zajmował. Nagle uderzyła ją pewna myśl. -MacLean był szpiegiem? Pan Throckmorton drgnął, a potem chrząknął, jakby bezpośredniość wypowiedzianego ostrym tonem pytania wprawiła go w zmieszanie. -Nie. To ten drugi męŜczyzna... ale nie mogę powiedzieć nic więcej. Nadzieja, która na krótko rozkwitła w jej sercu, zgasła. -No tak, to zbyt piękne mieć nadzieję, Ŝe MacLean pełnił szlachetną misję w słuŜbie rządu Jej Królewskiej Wysokości. Choć z drugiej strony tego rodzaju ryzykowna działalność na pewno by mu odpowiadała. -Był tylko Bogu ducha winnym przechodniem -zapewnił ją Throckmorton. Tak czy inaczej, potrzebuje pani. -Pan nie rozumie. MąŜ z pewnością nie Ŝyczyłby sobie, bym się nim zajmowała. Nie chce mnie więcej widzieć. Zaczerpnęła ostroŜnie powietrza, po czym dodała: 18 -Ani ja jego. -Tak, rozumiemy, jednak, zwaŜywszy na stan, w jakim się znajduje, z pewnością nie będzie oponował. Zatrzymał się i ujął w dłoń jej rękę w rękawiczce. -Pani MacLean, pani mąŜ umiera. ROZDZIA Ł 3 -Umiera? -Enid zakryła dłonią usta. To dziwne, ale pomimo tego, co usłyszała od pana Throckmortona, jakoś nie przyszło jej do głowy, Ŝe MacLean moŜe być umierający. Jej mąŜ, kipiący dziecięcą energią i jak dziecko beztroski, nie chodził, lecz biegał. Nie mówił, lecz krzyczał. Nie uśmiechał się, ale zanosił się śmiechem. Śmierć byłaby dla niego najbardziej pasjonującą z przygód. Czasami wydawało jej się, Ŝe on nie pragnie niczego innego, jak tylko rzucić się w objęcia śmierci w ostatnim, dramatycznym coup de theatre. -Wypadek miał miejsce przed czterema tygodniami. Pan Throckmorton podprowadził ją do ławki, którą poprzednio wzgardziła. Teraz opadła na nią z wdzięcznością. -Co z nim? Stracił kończyny? Dlaczego... umiera? -Rozbite szkło pocięło mu twarz i pierś. Złamał nogę. Jak mi powiedziano, kość przebiła skórę. Skrzywiła się. Skomplikowane złamania zwykle prowadziły do śmierci. -Jak udało mu się wrócić do Anglii?

-Przewieźliśmy go statkiem i była to doprawdy okropna podróŜ, do tego po wzburzonym morzu. Do tej pory odzyskiwał przytomność przynajmniej raz dziennie, ale ostatnio... jest tak słaby, Ŝe dzieje się to coraz rzadziej. Pan Throckmorton przyglądał się jej spokojnie. 19 -JeŜeli nie uda nam się nieco go wzmocnić, nie będzie dla niego nadziei. Nie prosimy, aby wykonywała pani cięŜsze prace. Jest tu pielęgniarka i co dzień przychodzi z wizytą lekarz. -Więc po co jeszcze ja? -Mamy nadzieję, Ŝe dźwięk pani łagodnego głosu sprowadzi go do nas z powrotem. -Znad grobu? Mała szansa. Mówię prawdę. On nie przepada za moim głosem. Wiedziała, Ŝe bitwa jest juŜ przegrana. -Odmawiam wyrzeczenia się nadziei. My wszyscy, którzy go znamy, nie chcemy tracić nadziei. -Oczywiście - przytaknęła bezwiednie. Rozumiała, czym jest nadzieja. Została pobłogosławiona, albo teŜ pokarana, sercem, w którym nadzieja rozkwitała zawsze, bez względu na okoliczności. Choćby nie wiem jak miała to sobie za złe i jak zdecydowanie odwoływała się do zdrowego rozsądku, zawsze wierzyła, Ŝe będzie wiodła lepsze Ŝycie. Kiedyś. Pastor w Londynie powiedział, Ŝe cechuje ją nieskończona ufność. Ona mówiła sobie, Ŝe cierpi z powodu nieskończonych zapasów szaleństwa. -Jak podejrzewam, nie będę w stanie mu pomóc. -Jeśli tak się stanie i Stephen umrze, choć na to nie zasłuŜył, rodzina będzie chciała, by ciało odesłano na powrót do Szkocji. Pani zaś, jako jego Ŝona, pojedzie razem z nim. Coraz gorzej. -Lady Halifax mnie potrzebuje. A... a klan MacLeanów nie chce mieć ze mną nic wspólnego - powiedziała gniewnie, podnosząc głos. -Stephen MacLean mógł zapisać pani w coś w spadku. Oburzona przypuszczeniem, Ŝe kieruje nią chciwość, wstałai śmiało spojrzała panu Throckmortonowi w twarz. -Byłam Ŝoną Stephena MacLeana i mogę pana zapewnić, Ŝe prędzej zostawiłby mi do spłacenia długi. Pan Throckmorton przyjął to do wiadomości i powiedział: -Rodzina MacLeanów jest bogata. MoŜe zechcą pani pomóc. 20 -A ja chętnie przyjęłabym kaŜdą pomoc z ich strony, poniewaŜ

przez trzy miesiące naszego małŜeństwa sama utrzymywałam męŜa. Zatem nie byłoby to nic innego, jak zwrot zaległego długu. Lecz nie spodziewam się pomocy ze strony MacLeanów. Po ślubie ich lord, przywódca klanu, napisał do mnie list, w którym nader dobitnie wyjaśnił, Ŝe mąŜ nie ma własnych pieniędzy, a on, Kiernan MacLean, prędzej sczeźnie, niŜ będzie wspierał taką oportunistkę, jak ja. Po raz pierwszy odkąd zaczęli rozmowę, pan Throckmorton wydawał się zakłopotany. -Jestem pewien, Ŝe lord nie miał na myśli... -Owszem, miał, i dokładnie to wyłuszczył. Nie, panie Throckmorton, jestem samotną kobietą, którą od głodu ratuje jedynie cięŜka praca. Nie zamierzam niepokoić jego szkockich krewnych. Pan Throckmorton wyprostował się na całą imponującą wysokość i przez chwilę wpatrywał się w Enid, próbując onieśmielić ją spojrzeniem. Lecz Enid nie spuściła wzroku. -Jeśli skończyliśmy naszą rozmowę, chciałabym zająć się pacjentem. Im prędzej wróci do zdrowia, tym szybciej będę mogła stąd wyjechać. Pan Throckmorton powrócił do nieco swobodniejszej pozy. Teraz juŜ tak nad nią nie górował. -Niełatwo panią onieśmielić - zauwaŜył. -Rzeczywiście - powiedziała, ruszając w stronę bramy. Pan Kinman spacerował niecierpliwie obok powozu -wielki, powłóczący nogami, niedźwiedziowaty męŜczyzna, który wyglądał tak, jakby ubranie, które miał na sobie, było zbyt małe, niewygodne i krępowało mu ruchy. Jego twarz pojaśniała, kiedy zobaczył Enid. Podbiegł, by pomóc jej wsiąść do powozu. -Mówiłem pani, Ŝe pan Throckmorton wszystko wyjaśni -oświadczył dumnie. -I z pewnością to właśnie zrobił – powiedziała Enid, sadowiąc się w powozie. Pojazd aŜ przysiadł, kiedy pan Kinman ulokował w nim swoją imponującą postać. 21 -Jak pani sądzi, zdoła pani mu pomóc? -Najpierw muszę go zbadać. Wściekła i zdenerwowana, patrzyła wprost przed siebie. -Pani MacLean! Pan Throckmorton nadbiegł od strony ogrodu i otworzył drzwi powozu. -Zapewniam panią, Ŝe opiekując się męŜem, wyświadczy pani przysługę rządowi. Zostanie pani za to wynagrodzona. NiewaŜne, czy mąŜ coś

pani zapisał, gdy to się skończy i tak nie zostanie pani bez środków do Ŝycia. Pan Kinman wydawał się zaszokowany faktem, Ŝe w grę wchodzą pieniądze, lecz Enid z trudem powstrzymała się, by nie westchnąć z ulgą. -Dziękuję, panie Throckmorton. Miło wiedzieć. -A tymczasem, dopóki pani tu jest, jeśli tylko będzie pani czegoś potrzebowała, proszę zwracać się do pana Kinmana. -Będę zachwycony, mogąc pomóc – powiedział burkliwie pan Kinman. -Umieściliśmy MacLeana w jednym z domków na terenie posiadłości. We wrześniu biorę ślub – pan Throckmorton uśmiechnął się, lecz zaraz spowaŜniał. -Domek jest spokojniejszy i lepiej nadaje się do opieki nad chorym niŜ duŜy dom, przez który przewalają rodzaju kupców i rzemieślników. Poza tym domku łatwiej jest strzec, pomyślała nie wiadomo dlaczego. Przypomniała sobie, Ŝe podczas podróŜy pociągiem z Londynu, opodal ich przedziału przez cały czas stało na straŜy dwóch męŜczyzn. Pan Throckmorton i pan Kinman czymś się martwili - czymś albo kimś. Czy to moŜliwe, Ŝe skłamali? CzyŜby groziło jej niebezpieczeństwo? Lecz nie zadała tych pytań. Miała do czynienia z męŜczyznami. Najlepsi z nich wierzyli, Ŝe kobiety naleŜy chronić przed nieprzyjemnymi prawdami, najgorsi zaś -Ŝe nie potrafią utrzymać języka za zębami, jeśli powierzy im się sekret. Zakwalifikowała pana Throckmortona i pana Kinmana do pierwszej grupy, a to znaczyło, Ŝe jeśli skłamali raz, skłamią znowu. Nie było sensu pytać. Powiedziała więc tylko: -Proszę się nie martwić. Będę na siebie uwaŜała -i na mego pacjenta równieŜ. 22 Powóz podjechał do czarującego kamiennego domku o ścianach porośniętych róŜowymi pnącymi róŜami, otoczonego płotem z białych sztachet. Pan Kinman przysunął się do okna i zbadał wzrokiem okolicę. -Przerobiliśmy poddasze na pokój dla chorego. Z Londynu przysłano nam najlepszego lekarza, mimo to nie sądzę Powóz zatrzymał się raptownie. Enid wstała, zanim pan Kinman zdąŜył dokończyć zdanie. Otworzyła drzwi, nim lokaj zszedł ze swego schodka. Teraz, kiedy wiedziała juŜ, jak powaŜne obraŜenia odniósł MacLean, nie mogła się doczekać, by samej ocenić sytuację. Przekroczyła próg i znalazła się w olbrzymim, jasnym pomieszczeniu.

Przez otwarte okna wpadał letni wietrzyk. Przy kominku stał stół, obok niego ławy. Na palenisku bulgotał niewielki kociołek. Jeden róg pomieszczenia zajmowało łóŜko. Nic tu jej nie zainteresowało. Całą uwagę skupiła na drewnianych schodach, prostych i szerokich, prowadzących do otworu w suficie. Postawiła nogę na stopniu i pomyślała o tym, dokąd prowadzą ją te schody. Z powrotem do MacLeana i niepewności, związanej z byciem jego Ŝoną lub... wdową po nim. W miarę jak się wspinała, powietrze stawało się coraz bardziej nieruchome, przesiąknięte zapachem choroby. Weszła na poddasze. Okna zasłaniały tu story, przepuszczając jedynie wąskie promienie światła. Kiedy jej oczy przywykły do mroku, zobaczyła łóŜko i leŜącą na nim nieruchomą postać. Gdy ruszyła po omacku ku łoŜu chorego, deski podłogi zatrzeszczały. Tak jak uprzedził ją pan Throckmorton, twarz i pierś MacLeana spowijały bandaŜe. Resztę zakrywała kołdra. LeŜał tak nieruchomo, tak spokojnie, Ŝe nie widziała nawet, czy jego pierś jeszcze unosi się oddechem. Z obawą pochyliła się i dotknęła ramienia męŜa. Było nadal ciepłe. Nadal Ŝywe. -MacLean - powiedziała. śadnej odpowiedzi. Jego ciało było zbyt cieple; mięśnie pod dotykiem jej dłoni zbyt wiotkie. Śmierć czaiła się bardzo blisko. Enid poczuła, jak ogarnia 23 ją wściekły gniew. Podeszła do okna, odsunęła energicznie zasłony i uniosła jedno skrzydło. Do środka wpadło słońce i świeŜe powietrze. -Hej! - gdzieś za nią odezwał się skrzekliwy damski głos. Enid odwróciła się i spojrzała na siedzącą w kącie kobietę, której dotąd nie zauwaŜyła. -Nie wolno ci tego robić! -powiedziała krzepka niewiasta o zaspanych oczach. - Doktor... -Jest głupcem, jeśli zalecił coś takiego -dokończyła Enid. Usłyszała stukot obcasów i na poddaszu pojawił się pan Kinman. -Proszę otworzyć drugie okno. Nie da się przywrócić do przytomności człowieka, który nie wie nawet, Ŝe na świecie świeci słońce! Panu Kinmanowi ze zdumienia na chwilę odebrało mowę, opanował się jednak. -Nie wiem, czy powinienem. -Panie Kinman, proszę zrobić, o co proszę! Posłuchał jej. Enid wróciła do chorego i odrzuciła przykrycie. -On ma gorączkę! - zaprotestowała opiekunka. -No pewnie, i nic w tym dziwnego. Kto by nie miał, gdyby owinięto go jak

egipską mumię? -Proszę posłuchać, nie wiem, kim jesteś, panienko, ale powtarzam ci... -Jestem jego Ŝoną -powiedziała dobitnie Enid, starając się, by zabrzmiało to jak groźba. - Kobieta umilkła. Po chwili jednak wróciła jej od- waga. -Jesteś jego Ŝoną? Przywieźli cię tu, byś do niego przemawiała, a nie mówiła lepszym od siebie, jak mają wykonywać swoją robotę! Odór jej ciała sprawił, Ŝe Enid aŜ się cofnęła. -Panie Kinman, proszę ją usunąć. Cuchnie dŜinem, śpi na posterunku, a pokój jest brudny i nieprzygotowany do opieki nad chorym. Pan Kinman skinął głową i chwycił kobietę za ramię. -Nie moŜecie mnie wyrzucić. Pracuję dla doktora Bridgesa! -rozdarła się, idąc za panem Kinmanem. - JuŜ on wam pokaŜe! Enid nie słuchała cichnących protestów. Zamiast tego pochyliła się nad leŜącym nieruchomo męŜem i zaczęła go badać. Czoło i jeden bok twarzy 24 skrywały bandaŜe. Miał złamany nos, a jego rysy zniekształcała opuchlizna. Krew sączyła się na piersi przez opatrunek, a kiedy zupełnie odrzuciła przykrycie, zobaczyła, Ŝe męŜczyzna jedną nogę ma unieruchomioną i wspartą na poduszkach. Cuchnął potem i chorobą. Co oni sobie myśleli, Ŝeby traktować go jak wędrowca, który upadł na drodze Ŝycia i juŜ się nie podniesie? Jeśli to było najlepsze, co mogli dla niego zrobić, to rząd najwidoczniej składa się z filistrów i szarlatanów. Podeszła do schodów i zawołała: -Panie Kinman! -Madame? - zawołał, zdumiony srogością jej głosu. -Proszę postarać się o gorącą wodę. Natychmiast! -Tak, proszę pani. Podszedł do podnóŜa schodów i wpatrywał się w nią. -Pan Throckmorton zaraz tu będzie, madame. -Doskonale. Mam mu co nieco do powiedzenia. Rzeczywiście, miała. Odwijając pierwszą warstwę bandaŜy, przemyślała, co powie. -Jeśli chcesz ocalić Komuś Ŝycie, nie wynajmujesz niechlujnego kocmołucha zamiast pielęgniarki i nadętego ignoranta jako lekarza. Niekompetentnego, niedbałego... Wielkie nieba. Jej dłonie zwolniły, kiedy zobaczyła twarz MacLeana. Nigdy by go nie rozpoznała. Wybuch nastąpił najwidoczniej po prawej stronie, poniewaŜ ta część jego twarzy została pocięta przez niezliczoną ilość

odłamków. Rany starannie pozszywano, jednak opuchlizna i zasinienie nadal zniekształcały policzek. Stracił ucho, a obraŜenia szczęki skrywała nierówna broda. Gorączka sprawiła, Ŝe zazwyczaj pełne wargi chorego były spierzchnięte i pobruŜdŜone. -MacLean? Pochyliła się nad jego twarzą i przyjrzała dokładniej. Dotknęła jej czubkami palców. Ciepło nie było wyłącznie wynikiem gorączki, lecz takŜe przejawem tlącego się w nim pragnienia Ŝycia. Gdyby tylko mógł poruszyć, z pewnością uczepiłby się go obiema rękami i juŜ nie puścił. 25 Będzie musiała go do tego nakłonić. Jednak wygląd ran budził w niej obawy. -Panie Kinman! - zawołała znowu. -Madame? -wszedł po cichu po schodach i teraz teŜ zbliŜał się do niej na palcach, z przewieszonym przez ramię ręcznikiem, trzymającw dłoniach miskę z wodą, jakby bał się podejść bliŜej. -Proszę postawić ją na stoliku przy łóŜku. Odwinęła bandaŜe, okrywające szyję, pierś i ramiona MacLeana. Niektóre przykleiły się do rany. Rozejrzała się dookoła i powiedziała: -Czyste szmaty. Ręczniki. Pan Kinman rzucił je Enid, po czym odsunął się najdalej, jak tylko się dało, pozostając jednak w pokoju. Zanurzyła szmatę w ciepłej wodzie i przemyła nią twarz chorego, szukając w jego rysach podobieństwa do męŜczyzny, który był jej męŜem. Pod opuchlizną dojrzała szeroko rozstawione kości policzkowe, równie szerokie czoło i kwadratową szczękę, które sprawiały, Ŝe jej mąŜ był tak przystojnym męŜczyzną. Lecz jego nos, mimo iŜ złamany, wydawał się większy i ostrzejszy, iŜ go zapamiętała. Czas, skutki eksplozji albo teŜ zawodziła ją pamięć. -Co ty znowu zrobiłeś, MacLean? – mruknęła pod nosem. Rzuciła poplamione krwią bandaŜe na powiększającą się stertę przy łóŜku. -Panie Kinman, potrzebuję wiadra na zuŜyte bandaŜe, a kiedy juŜ go umyję, przyda się ktoś do pomocy przy zmianie pościeli. Pan Kinman wydał z siebie dziwny dźwięk, spojrzała więc na niego i zobaczyła, Ŝe wpatruje się w rany z fascynacją pomieszaną z lękiem. Pobladł gwałtownie, a potem wywrócił oczami i runął jak długi na podłogę. Fatalna sprawa. Potrzebowała pomocy. Lecz teraz nie pora była przejmować się Kinmanem. Wkrótce przyjdzie do siebie, a tymczasem pacjent leŜy nieruchomy pod jej dłońmi.

-Z twojego przyjaciela nie ma poŜytku, wiedziałeś o tym? -zagadnęła MacLeana. -Miły człowiek i prawdopodobnie sprawdza się ale zemdlał. UwaŜam, Ŝe to zabawne, a ty? 26 Przyglądała się bacznie MacLeanowi, by sprawdzić, czy jej słowa do niego dotarły. śadnej reakcji. -Ten twój wybuch spowodował zadziwiająco duŜo szkód -mówiła dalej, delikatnie obmacując mu Ŝebra. -Mimo to miałeś szczęście. Pewnie pękło ci kilka Ŝeber, ale Ŝadne nie jest złamane i nie przebiło płuca. Umyła go kawałek po kawałku, okrywając umyte części ciała kołdrą. Za kaŜdym razem, kiedy go dotykała, doświadczała uczucia dziwnej bliskości. Kiedy był zdrowy i był jej męŜem, nigdy się tak nie czuła. Być moŜe ta tragedia go zmieniła -a moŜe upływ lat sprawił, Ŝe dojrzał i to w takim stopniu, Ŝe stało się to odczuwalne. A moŜe to ona się zmieniła, złagodniała, stała się bardziej skłonna do wybaczania. Albo sprawiła to świadomość, Ŝe śmierć krąŜy nad nimi niczym wielki czarny kruk, gotowy pochwycić go i porwać, zanim będą mogli napisać dalszy ciąg ich wspólnej historii. Usłyszała jakiś ruch na dole, głosy, wypowiadające słowa powitania, a potem kroki na schodach. Pan Kinman poruszył się na podłodze i jęknął, wielki, potęŜny męŜczyzna, który przestraszył się widoku krwi. Lecz teraz liczyło się tylko jedno: musiała dać MacLeanowi szansę. -MacLean -powtórzyła, sądząc, Ŝe na to przede wszystkim zareaguje. Odłamki szkła mogły pozbawić cię oka, lecz miałeś szczęście. A to złamanie było naprawdę bardzo powaŜne. Odgłos kroków rozbrzmiewał coraz bliŜej. Zaczęła odwijać zabandaŜowaną nogę. -Lecz jakoś udało ci się uniknąć infekcji. Będziesz znów chodził. Powiedz mi, MacLean, dlaczego ciągle śpisz? -Śpi, młoda damo, poniewaŜ uderzył się w głowę. U szczytu schodów stał dŜentelmen z bokobrodami, odziany w brązowy tweed i pachnący mocno tytoniem. DŜentelmen, który przywykł do posłuchu i łajania innych, pełen niezachwianej pewności siebie i pychy. -Jestem doktor Bridges i Ŝądam, aby natychmiast powiedziała mi pani, co tu wyrabia! Pan Throckmorton stał z tyłu za doktorem i choć pozwolił, by to lekarz przejął inicjatywę, Enid zwracała się wyłącznie do niego. -Myję MacLeana, panie Throckmorton. Był brudny. 27

Wrzuciła szmatę do miski. -Panie Kinman, czy mógłby pan to wynieść i przynieść mi jeszcze ciepłej, czystej wody? Pan Kinman jęknął znowu, a potem podszedł chwiejnie do Enid i wyciągnął ręce. Podała mu miednicę i napomniała go: -Proszę tego nie rozlać. -Nie rozleję - szepnął i ruszył, potykając się, ku drzwiom. Bujne wąsy doktora Bridgesa zadrŜały z oburzenia. Był ignorowany i nie zamierzał tego dłuŜej tolerować. -Młoda damo, jestem lekarzem, pobierałem nauki w Oksfordzie i mówię pani, Ŝe to, co pani robi, szkodzi choremu. -MoŜliwe, jednak to, co robi pan, z pewnością go zabija. Starała się mówić cicho, choć miała ochotę wrzeszczeć, a to mogłoby zaniepokoić pacjenta. Spojrzała na rozluźnione rysy MacLeana. Gdyby wiedziała, Ŝe to go obudzi, z ochotą zaczęłaby krzyczeć. -Nawet chory człowiek zasługuje na to, by go umyto i połoŜono w czystej pościeli - powiedziała. -Jedynie bandaŜe powstrzymywały powiększanie się opuchlizny -powiedział doktor, wskazując na MacLeana. -Proszę na niego spojrzeć! Teraz, gdy pani je zdjęła, puchnie niczym ropucha. Rzeczywiście, tak właśnie było i Enid poczuła, Ŝe zamiera w niej serce. Gdyby tylko zdąŜyła zrobić przy MacLeanie to, co sobie zamierzyła, zanim pojawił się jej przeciwnik i sędzia. -Zapakuję go w lód, aby zmniejszyć opuchliznę. Panie Throckmorton, czy mógłby pan polecić, by dostarczono lód? -Oczywiście. Throckmorton podszedł do schodów, krzyknął na słuŜbę i wydał polecenie, a potem wrócił, by dalej śledzić rozmowę Enid z lekarzem, przyglądając się obojgu uwaŜnie i oceniając ich. Wrócił pan Kinman. Wyglądał teraz znacznie zdrowiej i widać było, Ŝe interesuje go przebieg rozmowy. Ustawił miednicę na stoliku przy łóŜku i 28 podał Enid czyste szmaty oraz mały ręcznik, pełen lodu. Gdy wzięła to od niego, skinął głową, jakby chciał dodać jej odwagi. A zatem jemu teŜ nie podoba się doktor. Pan Kinman odsunął się i stanął obok pana Throckmortona. Umieściła ręcznik z lodem na nosie i oczach MacLeana tak, by męŜczyzna mógł oddychać. Potem zmoczyła szmatę i przesunęła nią po jego udzie. Miejsce, gdzie kość przebiła skórę, nadal było doskonale widoczne. Jednak wyglądało na to, Ŝe kość dobrze się zrastała.

-ŚwieŜe powietrze. Podczas kąpieli! Lekarz potoczył spojrzeniem od okna do okna niczym widz podczas meczu tenisowego. - Chłód go zabije. Enid poczuła kolejny przypływ gniewu. -Ten pokój przypominał mauzoleum, nie izbę chorych. Skąd MacLean ma wiedzieć, Ŝe pora się ocknąć, skoro jest trzymany w więzieniu? -Ocknąć? Sądzi pani, Ŝe on się ocknie? Ledwie dajemy radę nieco go napoić i chciałbym zobaczyć, czego uda się dokonać pani, młoda damo! Bokobrody doktora zadrŜały z oburzenia. -Rozwinęłaś bandaŜe na jego nodze. Mam nadzieje, Ŝe tego teŜ nie zniszczyłaś. Enid zaczęła osuszać delikatnie nogę ręcznikiem, oceniając w myśli sytuację. Pan Throckmorton nie miał powodu, by wierzyć w jej umiejętności, natomiast doktor Bridges posiadał dyplom najbardziej prestiŜowej uczelni medycznej w kraju. Lecz Enid musiała zostać z MacLeanem. Potrzebował jej, jeśli miał przeŜyć. Co więcej, pozbawiona świadomości, wychudzona postać na łóŜku wzbudzała w niej współczucie. Tymczasem, gdyby MacLean przeŜył, byłaby z nim znów związana, gdyby zaś zmarł, stałaby się wolna. Coś w tym męŜczyźnie oddziaływało na jej zmysły. Nawet nieprzytomny roztaczał wokół siebie aurę siły, władzy, nieodpartego uroku. Zrobi więc wszystko -będzie błagała, walczyła, nawet ugłaskiwała doktora -byle tylko dać sobie szansę na przywrócenie go do Ŝycia. Nic innego nie wchodziło w rachubę. Zatem, choć przypochlebne słowa stawały jej kością w gardle, podsunęła doktorowi gałązkę oliwną. 29 -Wspaniale poradził pan sobie ze złamaniem, doktorze. To był bardzo trudny przypadek. Moje gratulacje. W pokoju zaległa głęboka cisza i Enid podniosła wzrok znad swego zajęcia. -To arabski lekarz nastawił kość - powiedział pan Throckmorton. Doktor Bridges odwrócił się, by na niego spojrzeć. -On i tak umrze, więc co za róŜnica, kto nastawił mu nogę? Twarz pana Throckmortona skamieniała. Jego spojrzenie stało się tak lodowate, Ŝe temperatura w pokoju spadła w odczuwalny sposób. -Czy chce pan przez to powiedzieć, Ŝe nie zajmował się pan moim przyjacielem jak naleŜy, poniewaŜ był pan przekonany, Ŝe i tak umrze? Doktorowi najwyraźniej brakowało wyczucia, ośmielił się bowiem odpowiedzieć: -Zrobiłem dla niego wszystko, co mogłem, ale nie widziałem dotąd tak okropnych ran. Oczywiście, Ŝe on umiera. Pan Throckmorton strzelił palcami, a potem podszedł do Enid.

Pan Kinman ujął pod ramię protestującego doktora i pociągnął go do wyjścia. -ZaŜądałem najlepszego lekarza – powiedział furią w głosie - i oto, kogo mi przysłali! Enid odpręŜyła się nieco i powiedziała na pozór obojętnie: -Doktor Gerritson, człowiek, który mnie uczył, zwykł mawiać, Ŝe kłopoty zaczynają się, kiedy lekarz uwierzy we własną nieomylność. -Ten doktor Gerritson wygląda na inteligentnego człowieka. Jak to się stało, Ŝe zaczęła pani z nim pracować? -Kiedy MacLean mnie porzucił, musiałam spłacić jego długi. Zaczęłam więc pomagać wiejskiemu lekarzowi przy pacjentach. Nie mdlałam na widok krwi -widziałam jej zbyt wiele w sierocińcu, by mogło wywrzeć to na mnie wraŜenie. Po tym, jak pomogłam nastawić stajennemu obojczyk, doktor zaproponował mi stałą pracę. Jego Ŝona twierdziła, Ŝe jest zbyt stary, by pracować tak cięŜko. Miała rację. Umarł w trzy lata później. Pan Throckmorton w milczeniu przyglądał się, jak Enid obmywa rany. -Czy będzie pani w stanie go ocalić? 30 -Nie wiem. Nie wiem nawet, czy uda mi się utrzymać go przy Ŝyciu przez noc. Ale spróbuję. Nie zganił jej, zapytał jedynie: -Co mogę zrobić? Gdyby wszyscy męŜczyźni byli tacy bystrzy! -Będę potrzebowała pomocnicy, krzepkiej kobiety, odznaczającej się zdrowym rozsądkiem, która pomagałaby mi go poruszać, poić i karmić, jeśli odzyska przytomność. -Przyślę tu panią Brown. To nasza niania. Nie spotkałem dotąd rozsądniejszej kobiety. -Nie chciałabym pozbawiać pańskich dzieci jej opieki. -Ma pani na myśli moją córkę i moją bratanicę. Zapewniam panią jednak, Ŝe moja narzeczona z rozkoszą skorzysta z okazji, aby mieć dzieci tylko dla siebie. Pan Throckmorton uśmiechnął się krzywo, a poniewaŜ jeden kącik ust uniósł mu się przy tym nieco do góry, a drugi opadł, nie było wiadomo, czy jest zadowolony, czy wręcz przeciwnie. -Widzi pani, moja narzeczona była kiedyś ich guwernantką. Enid nie wiedziała o tym, ale i tak jej to nie obchodziło. Tak długo, jak pan Throckmorton zaspokajał potrzeby jej i chorego, on i jego narzeczona mogli sobie robić, co tylko chcieli, i być, kim tylko chcieli. -Jeśli pani Brown jest najlepszą z kobiet, które mogę dostać do pomocy,

przyjmę ją z ochotą. Chcę, by słuŜące posprzątały pokój. Wskazała na nieład wokół siebie. W obliczu tak powaŜnego zadania zmuszona była wymagać, by wszystko wokół było zorganizowane higieniczne, inaczej jej wysiłki pójdą na marne. -Będę potrzebowała teŜ ziół. -Mój ogrodnik zajmie się tym. Skinęła głową usatysfakcjonowana i pochyliła się nad MacLeanem. -Jestem zmuszony prosić, by podczas pobytu tutaj nie opuszczała pani domku inaczej, jak tylko w towarzystwie któregoś z moich ludzi. Spojrzała na niego chłodno. Kolejne środki ostroŜności. 31 -Nie wyobraŜam sobie, bym zechciała dokądś się wybrać, dopóki MacLeanowi się nie poprawi. -Codzienny spacer po ogrodzie z pewnością dobrze pani zrobi. Throckmorton zdjął Ŝakiet i zakasał rękawy. -PoniewaŜ pani Brown jeszcze tu nie ma, pomogę pani zmienić pościel. A kiedy tak pracowali, wyciągając spod chorego brudne prześcieradłai zastępując je czystymi, przekładając rannego z największą ostroŜnością z boku na bok, promień popołudniowego słońca wpadł do pokoju przez okno i powoli przesunął się po łóŜku, docierając w końcu do twarzy rannego i oświetlając zniekształcone rysy. Chory wydał z siebie długie, charczące westchnienie i otworzył oczy. Te jedyne w swoim rodzaju, zielonozłote oczy. ROZDZIA Ł 4 Za kaŜdym razem, kiedy się budził, widział ją, jaśniejącą w ciemnościach niczym płomień świecy. Z początku widok kobiety, jarzącej się wewnętrznym blaskiem, ranił mu oczy, jednak przyglądał się jej tak długo, jak tylko mógł, zanim z powrotem osuwał się w pustkę. Potem usłyszał przemawiający do niego kobiecy głos i od razu wiedział, Ŝe to ona. Wypełniała jego umysł obrazami obsypanych róŜowym kwieciem drzew, ludzi mrukliwych i radosnych, piosenek śpiewanych w piątkowy wieczór. Obrazy umykały gdzieś, kiedy próbował je pochwycić, a kaŜdy wysiłek sprawiał mu ból. Bolała go noga, pierś, twarz. Miał juŜ dosyć cierpienia, poszukał więc schronienia w pustce. A potem ona zaczęła go łajać, przywoływała go z powrotem i wspomnienie jej jasnej twarzy sprowadziło go do rzeczywistości. Za kaŜdym razem, gdy

tylko otwierał oczy, ona była tuŜ obok. 32

Niezmiennie rzucała się na niego, by go podnosić i poić róŜnymi płynami. Niewiele go to obchodziło. Jego ciało niczego nie łaknęło, lecz umysł domagał się jej widoku, a jeśli ceną za to miało być karmienie - trudno, płacił. Zawsze wypełniał swoje zobowiązania. Kobieta była piękna. Poruszała się z wdziękiem, pochylając się nad nim, w niedbale zawiązanym róŜowym szlafroku, z zaplecionymi w warkocz falującymi, czarnymi jak heban włosami. Jej nieskazitelna skóra połyskiwała niczym jasny aksamit, z odrobiną róŜu na policzkach. Pełna dolna warga teŜ była ciemnoróŜowa, a dekolt połyskiwał bladym złotem. KaŜda kolejna błyskawica pozwalała mu zobaczyć więcej: delikatne muszle uszu, palce, które dotykały go ze współczuciem, niosąc ulgę. Tej nocy po raz pierwszy poczuł, Ŝe ma ochotę, by podniesiono go i napojono wodą, bulionem albo czymkolwiek innym, co do tej pory w niego wmuszała. PoniewaŜ kiedy go podtrzymywała i wtulał głowę w jej piersi, mógł umrzeć szczęśliwy. Zmarszczył brwi. Umrzeć? Nie zamierzał umierać. To nigdy nie wchodziło w rachubę. * -Po nocnej burzy nastał piękny poranek, proszę pani. Pani Brown wmaszerowała do zalanego słońcem pokoju, w białym fartuchu na brązowej bawełnianej sukni, trzymającw dłoniach tacę ze śniadaniem Enid. -Staruszkowie tam na górze nieźle pograli sobie w nocy w kręgle. Enid, z uniesionymi ramionami, odwróciła się od małego lustra na ścianie i spojrzała na kobietę, która była jej wielką pomocą podczas długich, ponurych dwóch tygodni. -Nie spałam. Nie mogła się doczekać, aby podzielić się z nią nowinami -choć nie wszystkimi. Niektóre sprawy zamierzała utrzymać w sekrecie. 33 Pani Brown postawiła tacę na stoliku przy oknie i pośpieszyła, by pomóc Enid. Ciemna, bujna grzywa włosów, sięgająca poniŜej bioder, zdawała się Ŝyć własnym Ŝyciem, lecz pani Brown nie na próŜno wychowała dziewiętnaścioro dzieci. Wysoka, krzepka kobieta chwyciła pasma włosów silnymi rękami i pociągnęła tak mocno, Ŝe Enid łzy stanęła w oczach i aŜ uniosła się z bólu na czubki palców. Nie poskarŜyła się jednak; przyjemność, związana z tym, iŜ obdarzano ją macierzyńską troską, dalece przewyŜszała wszelkie niedogodności. Pani Brown spytała, mocując jej siateczkę na włosach:

-Czy burza mu nie przeszkadzała? Z powagą skinęła głową w kierunku milczącej, obojętnej na wszystko postaci na łóŜku. Enid uśmiechnęła się, podekscytowana. -Obudziłam się o północy i zobaczyłam, Ŝe ma otwarte oczy. -A zatem, to prawda? Pani Brown przyjęła nowinę spokojnie, lecz w jej miłych brązowych oczach Enid dostrzegła satysfakcję. Nieskończone zdawałoby się zasoby rozsądku i dobrego humoru tej kobiety pomagały Enid przetrwać, kiedy zmęczenie i przygnębienie wyciskało jej łzy z oczu. Pani Brown troszczyła się teŜ o Enid, nakłaniając ją, by chodziła na spacery, wydając polecenia słuŜącym, które biegały na posyłki, nosiły pranie i prasowały suknie. -To dobra wiadomość. Chwyciła Enid za ramiona i skierowała ją ku tacy z jedzeniem. -Nie ocknąłby się za skarby świata, gdyby pani tyle do niego nie mówiła. -Tak, to z pewnością bardzo dobra wiadomość. Enid spojrzała na nieruchomą postać i zasiadła do śniadania. -Przyszedł do pani list - powiedziała pani Brown. Enid chwyciła arkusz białego papieru i złamała pieczęć. Przebiegła wzrokiem pierwsze linijki. Lady Halifax donosiła, Ŝe czuje się dobrze musiała to być prawda, gdyŜ starczyło jej sił, aby poczynić kilka zgryźliwych uwag na temat nowej pielęgniarki, gospodarstwa i świata w ogóle. Cotygodniowe listy pozwalały Enid na bieŜąco śledzić, co dzieje się w domu lady Halifax, a jej złośliwy dowcip zawsze doprowadzał ją do śmiechu. PołoŜyła list na stole. 34 -Napiszę do niej po południu. - Strzepnęła serwetkę i dodała: - Sądzę, Ŝe MacLean ma się lepiej. Rzeczywiście, musiało mu być lepiej, gdyŜ kiedy skończyła go karmić i pochyliła się, by poprawić pościel, wsunął dłoń pomiędzy poły jej szlafroka i objął jej pierś. Nie z wahaniem czy z drŜeniem, lecz z pewnością wytrawnego znawcy kobiet. Odskoczyła i zaczerpnęła raptownie powietrza. Tymczasem wysiłek musiał najwidoczniej wyczerpać chorego, gdyŜ jego dłoń opadła bezwładnie, a oczy się zamknęły. Stanęła w bezpiecznej odległości od łóŜka i, zaciskając poły szlafroka, powiedziała, zaszokowana: -Proszę pana! Tak się nie godzi. Jakby mógł ją usłyszeć. Zresztą nawet gdyby usłyszał, i tak by się nie przejął. I gdzieŜ to MacLean nauczył się takich sztuczek? Biegł przez Ŝycie, nie zwalniając ani na chwilę, toteŜ w małŜeńskim łoŜu zwykle pozostawiał ją

daleko za sobą, bez szansy na to, Ŝe kiedykolwiek go dogoni. -Bez wątpienia czuje się lepiej, proszę pani. Reaguje na panią. Na pani głos. - Pani Brown odsunęła krzesło i zdjęła pokrywki z talerzy. - I dotyk. -Chyba ma pani rację. Enid poczuła, jak ogrania ją radość. MacLean jej dotknął. MacLean z pewnością będzie Ŝył. -Proszę zjeść śniadanie. Esther przysłała pierwszą tegoroczną brzoskwinię. Specjalnie dla pani. Esther, kucharka, przysyłała trzy razy dziennie najlepsze dania produkty. Czasami pomiędzy posiłkami pojawiał się teŜ plaster pasztetu na zimno lub talerz ciepłych herbatników. Milford, ogrodnik, przynosił zioła, jakich tylko sobie zaŜyczyła, kaŜdego dnia dostarczano im teŜ bukiet świeŜych kwiatów. Pan Kinman pojawiał się często, by sprawdzić, czy Enid niczego nie potrzeba, choć nigdy nie zostawał na tyle długo, by przyglądać się jakimkolwiek medycznym obrządkom. Pozostali trzej dŜentelmeni strzegący domku okazywali jej uprzejmość i szacunek. 35 Lecz Enid koncentrowała uwagę wyłącznie na pacjencie. Nawet teraz, gdy jadła pieróg nadziewany wieprzowiną i ziemniakami i popijając go cydrem, ani na chwilę nie spuszczała wzroku z męŜa. Odzyskiwał przytomność zwykle raz dziennie, po południu, gdy słoneczne promienie muskały jego twarz. Wpatrywał się w nią z uporem, lecz ani razu nie przemówił. Pił wszystko, co w niego wmuszała, ale nie podniósł nawet palca, by samemu sięgnąć po jedzenie. Było tak, jakby jego ciało domagało się pomocy i ona mu tę pomoc zapewniała, lecz jego umysł nie był w stanie otrząsnąć się na tyle, by przejąć nad wszystkim kontrolę. Pan Throckmorton wydawał się szczerze zniechęcony. Jednak MacLean gdzieś tam był. Enid o tym wiedziała. Wyczuwała w nim wolęŜycia i determinację. Przemawiała doń codziennie, opowiadając historie ze swego Ŝycia, czytając gazety, gawędząc o pogodzie,wygłaszając opinie na temat polityki. Z początku pani Brown zachowywała się tak, jakby Enid była niespełna rozumu, lecz z wolna ta pulchna kobieta o siwiejących włosach i łagodnej twarzy zaczęła wierzyć, Ŝe MacLean naprawdę słyszy, co Enid do niego mówi. Gdy Enid szła na spacer, opowiadała mu o wszystkim, co działo się w majątku i w wiosce. -Lecz on zdecydowanie woli słuchać pani -powtarzała często. -Wiem o tym. -Podeszła teraz do łóŜka i połoŜyła dłoń na czole chorego. -Nie ma gorączki. Zmarszczyła brwi, wpatrując się w MacLeana i nalała sobie na dłoń porcję oliwy. -Ręce mnie świerzbią, by umyć mu głowę. Naprawdę umyć, w miednicy. Jest tak brudna, Ŝe trudno powiedzieć, jakiego koloru ma włosy.

-Kiedyś był to piaskowy blond. Pani Brown zerknęła w dół. -Mnie się wydaje, Ŝe pod całą tą oliwką są raczej kasztanowe. -Prawdopodobnie ściemniały z wiekiem. -Przypomniała sobie coś i roześmiała się. -Zawsze wydawało mu się, Ŝe łysieje. Oglądał uwaŜnie szczotkę do włosów i uskarŜał się wniebogłosy. -Wygląda na to, Ŝe nie miał racji. 36 -Kiedy się ocknie i będzie mógł się poruszać, wykąpiemy go w wannie. Enid przesunęła palcami po aksamitnej skórce brzoskwini i wciągnęła do płuc słodki zapach owocu. -Myślę, Ŝe spodoba mu się ten pomysł. -MęŜczyźni to dziwne stworzenia. Miałam syna, który przez miesiąc chodził w tej samej bieliźnie i protestował, kiedy ją potem spaliłam -pani Brown mówiła powoli, odmierzając słowa, niczym znawca, objaśniający osobliwości męskiego charakteru. Enid zmarszczyła nos na samą myśl o tym, co usłyszała. -MacLean będzie tak słaby, Ŝe nie da rady nam się przeciwstawić. -Myślę, iŜ okaŜe się tak słaby, Ŝe z trudem będzie w stanie podnieść głowę. Pani Brown uniosła ramię chorego i zaczęła masować zwiotczałe mięśnie. -Musimy doprowadzić pana do porządku -powiedziała. -DuŜy, silny męŜczyzna, a leŜyw łóŜku juŜ od dwóch miesięcy. Musi pan być tym nieźle znudzony. Jej dłonie przesunęły się na bark, a potem na pociętą ranami pierś MacLeana. Zaczęła poruszać jego ręką i prostować ją. Przeprowadzały te ćwiczenia dwa razy dziennie, aby utrzymać w formie jego mięśnie. Enid przyglądała się biernie. Nawet teraz, kiedy opiekowała się MacLeanem od tygodni, z trudem rozpoznawała w nim swego męŜa. Opuchlizna na twarzy, traktowana nieustannie lodem, w końcu ustąpiła. Blizny na piersi i prawym ramieniu zbladły i nie były juŜ czerwone, ale róŜowe, choć od czasu do czasu wychodziły z nich jeszcze fragmentyszkła. Siniaki znikły i Enid mogła juŜ poruszać jego nogą, ostroŜnie, lecz z kaŜdym dniem śmielej. Lecz twarz męŜczyzny, która mocno ucierpiała podczas wybuchu, zmieniła się niemal nie do poznania. Jedynie krzywizna policzka i uszy, zawsze zbyt duŜe i odstające, pozostały takie same. No i, oczywiście, oczy. Poznałaby te oczy wszędzie – jasnozielone jak wiosenna trawa i nakrapiane podłuŜnymi, złotymi cętkami. To właśnie te oczy przyciągnęły jej uwagę dziewięć lat temu, teraz zaś modliła się kaŜdego dnia, aby te oczy otwarły się, spojrzały przytomnie i ją rozpoznały.

37 -Na pewno poczułby się pan lepiej, gdyby pan się ocknął i coś zjadł.Pani Brown delikatnie przewróciła pacjenta na brzuch i zaczęła masować mu plecy. - MęŜczyzna taki jak pan potrzebuje ziemniaków i wołowiny, a nie tych dziecinnym porcji rosołu, jakie w pana wlewamy. -Pani Brown! -Enid zakrztusiła się kawałkiem brzoskwini. -On z pewnością nie byłby zadowolony, Ŝe mówi pani o nim jak o dziecku. -Więc niech sam mi to powie. -Tak, powinien. Podeszła do łóŜka, trzymającw dłoni owoc. MacLean leŜał z twarzą odwróconą na bok, przytulony policzkiem do czystej pościeli. -Myślę, Ŝe mógłby powiedzieć nam to i owo, gdyby tylko się ocknął. Przesunęła mu brzoskwinię przed nosem. -Powąchaj, MacLean. Czy nie pachnie jak letni poranek w sadzie? Nie pamiętasz juŜ, jak to jest, zerwać kosz brzoskwiń i czuć, jak ich włoski dostają ci się za kołnierz, wywołując swędzenie? Nie chciałbyś być teraz w sadzie, rozciągnięty na trawie, jedząc świeŜo zerwaną brzoskwinię i przyglądając się, jak słońce przenika przez liście, a letni wietrzyk owiewa ci policzki? Enid mówiła, a pani Brown przesuwała z wolna dłońmi wzdłuŜ kręgosłupa męŜczyzny. Enid, porwana opowieścią, uklękła obok łóŜka i mówiła miękko, przekonująco, prosto do ucha chorego. -Tam jest tak pięknie. Lato, jakiego nie było nigdy dotąd i pewnie juŜ nie będzie, a ty marnujesz czas w tym pokoju. Odsunęła mu włosy z twarzy, nie pragnąc niczego więcej, jak tylko, aby otworzył oczy i jej posłuchał. Zbyt cięŜko pracowała, starając się przywrócić go do zdrowia, by teraz się poddać i pozostawić go w tym stanie. Gdzieś tam, pod warstwą nieświadomości, jego umysł nadal pracował, a ona niecierpliwie czekała, by wreszcie móc nawiązać z nim kontakt, przekonać się, czy aura władzy i honoru nie była jedynie złudzeniem... czy niestworzyła jej ze skrawków tęsknoty i nici samotności. Próbowała zwabić go słowami, dźwiękiem swego głosu i dotykiem. 38 -Moglibyśmy śmiać się razem -dwa leniwe głuptasy -i opowiadać sobie o tym, jak wspaniałe były inne lata, wiedzielibyśmy jednak, Ŝe kłamiemy, gdyŜ przeŜywamy właśnie najlepszy czas w naszym Ŝyciu. W górze świeci słońce, niebo jest błękitne, powietrze przesyca woń owoców, dojrzałych i kuszących, a wszystko wokół kwitnie jak szalone. Wróć do mnie, MacLean, to cię tam zabiorę. I wtedy MacLean otworzył nagle oczy i powiedział:

-W porządku, moŜesz mnie tam zabrać, lecz najpierw mi powiedz -kim jesteś? ROZDZIA Ł 5 Kobieta wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, jaskrawoniebieskimi oczami, z rozchylonymi w wyrazie zdziwienia róŜowymi ustami. Nabrała powoli powietrza do płuc i zapytała, starannie odmierzając słowa: -Kim... ja... jestem? Gdyby była męŜczyzną, zdzieliłby ją w łeb za taką bezmyślność, jednak Ŝywił słabość do kobiet, wszystkich kobiet, a ta stanowiła nader apetyczny kąsek. Tak apetyczny, Ŝe dziwił się, iŜ nie pamięta jej imienia. Widział ją juŜ wcześniej, nie pragnął niczego, jak tylko jej dotykać, lecz zadowalał się jedynie patrzeniem, poniewaŜ... poniewaŜ... dlaczego jej nie pamięta? Na próŜno przeszukiwał pamięć. Tę wspaniałą pamięć, która nigdy go nie zawodziła. Dlaczego jej nie pamięta? Co ona mu zrobiła? Głosem ochrypłym i pełnym podejrzeń zapytał: -Kim jesteś? Pamiętam cię, jaśniejącą w półmroku, twoje włosy opadające w nieładzie na ramiona, ale... nie potrafię sobie przypomnieć... twojego imienia. 39 -Dzięki Bogu, wreszcie się ocknął! – powiedziała gdzieś z tyłu inna kobieta. Spróbował się obrócić, aby zobaczyć, kogo ma za niechronionymi plecami. Jego stawy, mięśnie i nogę przeniknął spazm bólu. Zaklął paskudnie i opadł na poduszki. Kobieta klęcząca obok łóŜka zerwała się na równe nogi i chwyciła go za ramiona. Natychmiast pomogła jej ta druga. -Skurcze mięśni, nic dziwnego, zwaŜywszy na stan, w jakim się pan znajduje - powiedziała. Kobiety, kimkolwiek były, dosłownie go opadły, ćwierkając radośnie, przytrzymując i zmuszając, aby połoŜył się na plecach. Jego noga, skąd promieniował ten rozdzierający ból, leŜała bezwładnie, dopóki druga kobieta nie ułoŜyła jej na poduszce. Zaraz potem odsunęła się, oddychając cięŜko. Niewiasta była starsza, pulchna i bystrooka -idealny okaz angielskiej wieśniaczki. Nie stanowiła zagroŜenia. Nie teraz. Rozejrzał się po pokoju. Za otwartymi oknami widać było czubki drzew, a na suficie widniały odkryte belki... zatem trzymali go na poddaszu. Tylko w jakim celu? Co z nim było nie tak? Gdzie był?

I, przede wszystkim, kim był? Poczuł, jak narasta w nim panika. Panika, którą natychmiast stłumił,i wściekłość, której pozwolił rosnąć i dojrzewać. PoniewaŜ nie znał odpowiedzi na podstawowe pytania. Spojrzał znów na młodszą kobietę. Przyglądała mu się szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. Znał ją, do licha, lecz nie potrafił sobie przypomnieć jej imienia. Pamiętał ten łagodny głos, opowiadający o wydarzeniach dnia. I to, jak pochylała nad nim twarz w kształcie serca, kiedy wracała mu świadomość. Pamiętał, jak jej oczy rozjaśniały się, kiedy się uśmiechała, jak czułe dłonie poprawiały pościel, a bujne, ciemne włosy kłębiły się wokół jej ramion i łaskotały go po policzku. Pamiętał rozkoszną krzywiznę piersi, wyglądającej ku niemu spod odchylonej poły szlafroka. 40 Lecz nie mógł przypomnieć sobie, jak rzuca kobietę na materac, a z jakiego innego powodu mógłby pamiętać ją w takim dezabilu? Co tu się działo? I co on właściwie pamięta? Nic. Nic zupełnie. Spróbował się podnieść -dlaczego ciało nie chce go słuchać? -i zapytał gwałtownie: -Kim ja, do diabła, jestem? Kobieta krzyknęła i natychmiast wsunęła mu ramię pod głowę. Stojąca za nim druga niewiasta powiedziała: -Spokojnie, drogi panie, nie ma pan dość sił, Ŝeby się szarpać -po czym chwyciła go za ramiona. -Chcę usiąść. Starał się nie zdradzić, jak bardzo niepokoi go własna słabość. Pustka w głowie rosła i rosła, aŜ ogarnęła cały umysł. NiewaŜne, jak bardzo się starał, jak uparcie próbował przywołać wspomnienia. Nie znajdował niczego. Przejął więc dowodzenie, jak zawsze to czynił, wydając stanowczym tonem rozkazy i starannie odmierzając słowa. Dotąd takie zachowanie zawsze skutkowało. Tylko skąd o tym wiedział? -Kobiety, natychmiast powiedzcie, kim jestem i co tu robię. Jeśli nie posłuchają, uczyni ich Ŝycie piekłem. Tylko jak? Kim jest? -Spokojnie. Poruszaj się wolno. Kobieta o słodkiej twarzy, ta z niewiarygodnie niebieskimi oczami i figlarnym biustem, pochyliła się nad nim, kiedy wiercił się na łóŜku, próbując przyjąć wygodniejszą pozycję. -Byłeś bardzo chory - powiedziała. -Domyśliłem się tego, głupia dziewko. Kobieta wyprostowała się pośpiesznie, wydawszy z siebie ciche, pełne oburzenia prychnięcie. Lecz jemu nie w głowie było zachowywać się taktownie.

-Jestem w łóŜku. Jest dzień. Nie mam zwyczaju wylegiwać się w dzień, chyba Ŝe jestem chory. Mam zbyt wiele do zrobienia. 41 Ale właściwie co takiego? Druga kobieta, ta siwa, o macierzyńskim wyglądzie -rozpoznawał ją takŜe, ale dlaczego? -pochyliła się nad nim, spojrzała mu w oczy i tonem, który musiała doprowadzić do perfekcji w trakcie niezliczonych połajanek, powiedziała: -Nawet kiedy leŜał pan nieprzytomny, wyglądał pan na takiego, co sprawia kłopoty. A teraz posłuchaj mnie, chłopcze. Jestem pani Brown. Zaraz sprowadzę tu mojego chlebodawcę. Wszystko ci wyjaśni, a w międzyczasie zajmie się tobą ta młoda dama. Nie rób niczego głupiego. Nie próbuj wstawać, bo i tak nie dasz rady chodzić. Posłuchaj mnie i rób dokładnie to, ci powie ta miła pani. -Dlaczego miałbym was słuchać? - zapytał niczym krnąbrny chłopiec. -PoniewaŜ ona wyrwała cięśmierci, a ja podcierałam ci w międzyczasie tyłek. MacLean wbił w nią wzrok. Pani Brown odwzajemniła spojrzenie. Wiedział, Ŝe jest wojownikiem, a wojownik potrafi pogodzić się z przegraną. Skinął niechętnie głową i kobieta wyszła, szurając skórzanymi podeszwami. Młodsza niewiasta śmiała się, zakrywając dłonią oczy. -Co cię tak bawi? - prychnął. Jakby nie wiedział. Uniosła głowę. -Tak bardzo martwiliśmy się, Ŝe nigdy się nie obudzisz, a teraz, kiedy oprzytomniałeś, jesteś jeszcze bardziej gburowaty niŜ kiedykolwiek. Dwie rzeczy zwróciły jego uwagę. Powiedziała, Ŝe jest gburowaty, a zatem musiała go znać. I miała wilgotne oczy. Śmiała się i płakała jednocześnie. Dziwna rzecz jak na kobietę. Lecz dzisiaj wszystko wydawało się dziwaczne. Ciało, tak zwykle mu posłuszne, pulsowało bólem. Twarz bolała go, gdy mówił. A noga... co zrobił sobie w nogę, Ŝe aŜ tak go bolało? Ledwie udało mu się unieść dłoń, a kiedy to zrobił, zagapił się na nią z niedowierzaniem. Była wychudła, niczym u szkieletu. Coraz bardziej zdawał sobie sprawę, w jak Ŝałosnym jest stanie i ta świadomość wprawiała go w furię.

42 Podobnie jak pustka w głowie. Spojrzał na dziewczynę i przekonał się, Ŝe wpatruje się w niego z powaŜną miną. -Nie mam ochoty czekać

na tego tam chlebodawcę, kimkolwiek by był -powiedział. -Ty wiesz, kim jestem. Powiedz mi. -Jesteś Stephen MacLean z wyspy Mull -odparła bez wahania. Po czym umilkła, czekając, by spokojnie przetrawił otrzymaną informację. -Stephen MacLean. Czy brzmiało to znajomo? Czy coś dla niego znaczyło? Potrząsnął głową. -I dinna ken. Roześmiała się, lecz głos jej drŜał od powstrzymywanych emocji. -Musiałeś rzeczywiście być bardzo chory, skoro odezwałeś się po szkocku. Przedtem wyraŜałeś się o Szkocji z najgłębszą pogardą. -Najlepsze miejsce na ziemi -powiedział, pochmurniejąc. Nie pamiętał, by wcześniej wypowiadał te słowa, lecz teraz zapytał gorączkowo: -Kim jesteś? Wpatrywała się w niego, jakby oceniając, czy jest dość silny, by znieść prawdę. Jak śmiała choćby rozwaŜać moŜliwość, Ŝe ma prawo podejmować decyzje w kwestii jego zdrowia? Jego, który był przecieŜ... kim właściwie? -Powiedz mi, kim jesteś! Natychmiast – wycedził powoli, starając się, by zabrzmiało to groźnie. Kobieta uśmiechnęła się karcąco, po czym, odrzuciwszy w tył ładną główkę, oznajmiła: -Jestem twoją Ŝoną. MacLean zlekcewaŜył ból i uniósł się stopniowo na łokciu, nie spuszczając wzroku z kobiety: -Kłamczucha. Kobieta uniosła brwi. Jej usta lekko się otwarły. Przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem odchyliła głowę do tyłu i parsknęła śmiechem. Gdyby tylko mógł wstać, z rozkoszą by ją udusił. Lecz dziewczyna spowaŜniała niemal natychmiast. 43 -CóŜ, wiele razy wyobraŜałam sobie tę scenę, ale do głowy mi nie przyszło, Ŝe moŜesz zareagować akurat tak. -Podeszła do łóŜka i zapytała: Dlaczego przypuszczasz, Ŝe kłamię? -Nie pamiętam cię. -Twierdzisz, Ŝe nie pamiętasz niczego? Ta kobieta, ta kłamczucha, nie wierzyła w jego zapewnienia, Ŝe stracił pamięć. Nikt nigdy nie powątpiewał w jego słowa, poniewaŜ... nie był w stanie przypomnieć sobie, dlaczego, lecz wiedział, Ŝe jest ostoją uczciwości i prawości. A przynajmniej był. -Ośmielasz się wątpić w moje słowa? – zapytał pobladły z gniewu.

-Podobnie jak ty w moje. Teraz mamy remis. Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. Miała na sobie ciemnozieloną sukienkę, tak surową w kroju, Ŝe przypominała niemal mundur, i zapiętą pod samą szyję. Kobieta była szczupła w talii, a chociaŜ odzienie skrywało wypukłość bioder, to cóŜ, miał przecieŜ wyobraźnię i teraz się nią posłuŜył. Przystojna kobieta. Nieco zbyt szczupła, ale zdecydowanie atrakcyjna. Jeśli to, Ŝe przyglądał się jej z aprobatą wprawiało ją w zaŜenowanie, nie dala niczego po sobie poznać. Nie wykazywała teŜ ciekawości czy choćby cienia zrozumiałego entuzjazmu. Stałaz rękami splecionymi wokół talii, spoglądając na niego z umiarkowanym zainteresowaniem, jakby czekając na werdykt. Jego Ŝona? To nieprawdopodobne. Jego Ŝona, gdyby przyglądał się jej w ten sposób, otwarcie oceniając jej walory, odpowiedziałaby uśmiechem i trzepotaniem czarnych rzęs. Opadł z powrotem na poduszki. śonaty. Nie. Nie z nią. -Nie jesteś Moją Ŝoną -powiedział bez wahania. - śaden męŜczyzna nie zapomniałby, Ŝe się z tobą kochał. Nie zarumieniła się ani nie poruszyła, a w jej głosie dało się wyczuć cały chłód Morza Północnego. -Ty najwidoczniej zapomniałeś. Byli więc kwita i Ŝadne nie zamierzało ustąpić. Dlaczego kłamała? I skąd on się tu wziął? Nagle ogarnęło go uczucie niepewności, wędrujące wzdłuŜ kręgosłupa. Usiłował sobie przypomnieć... 44 przypomnieć... co? Coś złego, niebezpiecznego. Instynkt ostrzegał go przed niebezpieczeństwem, a on zwykł ufać swemu instynktowi. -Jak się nazywasz? - zapytał. -Enid MacLean. -Enid. Dobre imię. Podobało mu się, nawet jeśli skłamała i naprawdę nazywała się inaczej. -Gdzie jestem? -W Suffolk, w Anglii. Odpowiadała dość chętnie. -Co mi się przydarzyło? -Byłeś na Krymie. -Bez ciebie? -zapytał moŜliwie najbardziej neutralnym tonem. ZauwaŜył, Ŝe się zawahała. -Tak - odparła po chwili. - Miała miejsce eksplozja. Zostałeś ranny, a inny męŜczyzna zginął. Krym. Nie pamiętał tej wyprawy, choć wiedział, Ŝe Krym to kawał ziemi i piasku, wbijający się klinem w Morze Czarne.

Dlaczego pamiętał to, a nie pamiętał, kim jest? Eksplozja. Próbował usiąść i spojrzeć na siebie, lecz wcześniejsze próby odebrały mu siły. Własna słabość znów przepełniła go gniewem. -Czy jestem cały? - zapytał. -Tak. Nie wierzył jej. Podwinął palce u nóg. A potem, nie zwaŜając na ból, poruszył nogami i rękami. -Odwróć się, jeśli masz w sobie choć trochę skromności - polecił jej. Posłuchała, lecz kiedy sprawdzał, czy jego męskość nie ucierpiała podczas wybuchu, zobaczył, Ŝe po jej karku z wolna pełznie rumieniec. -Nie mogę uwierzyć, Ŝe czujesz się zaŜenowana, dziewczyno. Oglądałaś mnie co dzień odzianego jedynie w parę obciętych do kolan spodni, do tego bardzo przewiewnych. -W ten sposób łatwiej było nam pielęgnować twoje rany -powiedziała obronnym tonem. 45 -MoŜesz juŜ się odwrócić. Zerknęła ostroŜnie za siebie, a gdy się przekonała, Ŝe dłonie MacLeana spoczywają znowu na kołdrze, odwróciła się do niego cała. -Gdybyś naprawdę była mojąŜoną, cieszyłabyś się, Ŝe nadal posiadam wyposaŜenie niezbędne, by dać ci rozkosz. -MoŜe gdybyś był lepszym męŜem... -Gdybym mógł wstać z tego łóŜka, nie ośmieliłabyś się powiedzieć mi tego prosto w oczy. -W ogóle mnie nie znasz. Jeśli nawet darzyła go uczuciem, jakimkolwiek, doskonale skrywała to za obojętnością, wyszkolona w tym jak sierŜant odpowiedzialny za stan zapasów w wojskowym magazynie. Kolejny dowód na to, Ŝe nie mogła być jego Ŝoną. -Kiedy miała miejsce ta eksplozja? -Sześć, prawie siedem tygodni temu. -Daj spokój, panienko, nie spodziewasz się chyba, Ŝe w to uwierzę. Po sześciu tygodniach byłbym juŜ martwy. -Powinieneś być. Nie wyglądała na oszustkę, ale spotykał juŜ piękne kobiety, które kłamały... tylko kiedy? Co go skłaniało do tego, by obserwować ją tak chłodno i nieufnie, podczas gdy wszystko w nim krzyczało, Ŝe jest szczera? -Pewnie chciałbyś czegoś się napić – podeszła do dzbanka i nalała mu kubek wody. -Pewnie, jeszcze jak. Zaburczało mu w Ŝołądku i uświadomił

sobie, Ŝe potrzeby umysłu będą musiały na chwilę ustąpić potrzebom ciała. -Chciałbym teŜ coś zjeść! Czy byłem w więzieniu? Głodzono mnie? zapytał przebiegle. -W pewnym sensie. Podeszła do łóŜka, wsunęła mu ramię pod barki i pomogła się podnieść. Sięgnął po kubek, lecz odsunęła naczynie poza zasięg jego rąk. -Upuścisz go. -Kubek? 46 -A jak myślisz? Myślał o jednym -Ŝe miło byłoby przytulić się do jej piersi. Tak, robił to juŜ przedtem. Poznawał bijący od niej słaby zapach gardenii. Intymność... znajoma intymność. Pozwolił, by przystawiła mu kubek do ust, i wypiłłapczywie świeŜą, czystą wodę. Czy to moŜliwe, by się mylił? Czy zapomniał, jak się z nią kochał, i to, Ŝe była jego Ŝoną? Nie. Na Boga, nie mógłby zapomnieć czegoś takiego. -Pan Throckmorton kazał sprowadzać dla ciebie wodę ze źródła w Yorkshire -powiedziała. -Odzyskiwałeś czasami przytomność i zwykle trwało to na tyle długo, byśmy zdąŜyły napoić cię bulionem i wodą, ale nie odzywałeś się i wyglądało na to, Ŝe nic do ciebie nie dociera. Jej ręka zadrŜała i zęby MacLeana zadzwoniły o kubek. -Pamiętasz to? Czy wspomnienia wracają? Gdy skończył pić, zaczął cięŜko dyszeć. Nawet tak niewielki wysiłek niemal zupełnie go wyczerpał. -Nie. Z trudem chwycił ją za nadgarstek, aby mu nie uciekła. -Kim jest pan Throckmorton? -Jest właścicielem Blythe Hall, to po niego poszła pani Brown. Poza tym jest... twoim przyjacielem? Zabrzmiało to jak pytanie. -Pamiętasz go? MacLean potrząsnął w odpowiedzi głową. -Pan Throckmorton jest właścicielem tej posiadłości. To właśnie tu dochodziłeś do siebie. -Wyswobodziła się z uścisku jego dłoni. -Zaraz dam ci coś do jedzenia. Podeszła do schodów, pozostawiając go rozdraŜnionym, poniewaŜ tak łatwo udało jej się oswobodzić, opuszczonym, poniewaŜ juŜ go nie dotykała, i obraŜonym na samego siebie, poniewaŜ tak dalece uzaleŜnił się od kobiety, nawet jeśli ta kobieta twierdziła, Ŝe jest jego Ŝoną. -Co miałaś na myśli mówiąc, Ŝe jestem gburowaty?

47 Odwróciła się, aby na niego spojrzeć i potrząsnęła głową, jakby nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. -Co takiego? -Powiedziałaś, Ŝe jestem jak zawsze gburowaty. -Och. Spojrzała na klatkę schodową, jakby miała ochotę uciec, a potem powoli zbliŜyła się do łóŜka. -Ty i ja odsunęliśmy się od siebie. -Nonsens -odparł bez namysłu. -Nigdy nie dopuściłbym do tego, by odsunęła się ode mnie Ŝona. -Znowu nazwałeś mnie kłamcą. Jak powiedziałam -jesteś gburowaty i nieznośny. śachnęła się, zawinęła spódnicą i podchodząc do schodów, zawołała do kogoś na dole: -Potrzebuję filiŜankę bulionu. Tylko szybko! Kiedy do niego wróciła, widoczny na twarzy płomień jej gniewu sprawił, Ŝe wspomnienia wróciły. Noc. Błyskawica. CięŜar jej piersi w jego dłoni. Nagłe uczucie słuszności, przynaleŜności i posiadania. W porządku. To moŜliwe. Mogła być jego Ŝoną. Kłamliwą niczym Jezabel, ale poślubił ją i raz juŜ okiełznał. Zrobi to znowu. -Chodź tutaj - powiedział miękko, choć tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jeśli nawet zrobił na niej wraŜenie, starannie to ukryła. -Czego chcesz? Nie sądził, by łatwo było nią manipulować, lecz słabość przeszkadzała mu uganiać się za nią, będzie więc musiał spróbować. -Boisz się mnie. DuŜa, silna dziewczyna, a boi się mnie. -To nieprawda. -Więc chodź tutaj. PrzecieŜ moŜesz odejść, kiedy tylko zechcesz. Nie dam rady cię zatrzymać. -Och, na miłość boską... Uklękła obok łóŜka, przyjmując taką samą pozycję jak wtedy, kiedy się ocknął. -Co takiego? 48 Ach, była zatem dziewczyną, która nie zdaje sobie sprawy, jak podstępny potrafi być męŜczyzna. Dziewczyną, którą mógł złapać na haczyk niczym srebrną rybkę i bawić się z nią. Przewrócił się na bok i ujął jej twarz w dłonie. Odsunęła się.

-Chciałbym cię pocałować - powiedział. -Dlaczego? PrzecieŜ nie jestem twojąŜoną. Jestem kłamczuchą. -Co za uszczypliwość! -Przesunął pieszczotliwie dłonią po jej policzku. Ty teŜ powiedziałaś, Ŝe jestem kłamcą, który wszystko pamięta, tylko nie chce się do tego przyznać. Razem tworzymy nader podejrzliwą parę. Lecz prawda wygląda tak, Ŝe nic nie pamiętam. Ani jak się nazywam, ani skąd pochodzę, ani dlaczego cierpię i jak do tego doszło. Próbuję odzyskać wspomnienia, a skoro jesteś Moją Ŝoną, stanowisz do nich klucz. Tu, w Suffolk, wszystko jest mi obce. Poza tobą. Więc, proszę, pocałuj mnie, gdyŜ muszę się dowiedzieć, kim jestem, a brak mi sił, by cię przytrzymać. Poczucie obowiązku dokonało tego, czego nie mogła dokonać siła. Enid przygryzła wargę, westchnęła demonstracyjnie, po czym zamknęła oczy i zacisnęła usta. Roześmiał się cicho, pochylił jej głowę i przyciągnął bliŜej swej twarzy. Ach, dotyk tych delikatnych ust na wargach! NiewaŜne, Ŝe pocałunek był poniekąd wymuszony. Wiedział, jak zmiękczyć niechętną kobietę pocałunkiem, tak jak wiedział, gdzie leŜy Krym i to, Ŝe jest wojownikiem i Szkotem. Obsypywał drobnymi, delikatnymi pocałunkami kąciki ust Enid, jej dolną wargę i czubek nosa. Grymas niechęci na wargach dziewczyny znikł, odpręŜyła się, próbując zrozumieć, do czego zmierza MacLean. I wtedy przycisnął usta do jej warg. Poznawał ich kształt, aksamitną gładkość. Przez cały czas, gdy ją całował, wstrzymywała oddech, jakby przestraszona tym, co ją spotyka. Przez chwilę MacLean zastanawiał się, czy nie przestać i nie zapytać jej, jak długo trwało ich rozstanie. Lecz szybko uznał ten pomysł za czyste szaleństwo i przesunął dłonie do tyłu, by objąć nimi jej głowę. Natychmiast zorientowała się, Ŝe została uwięziona. Próbowała się odsunąć, lecz on nie okazał się tak słaby, jak jej się wydawało. Przynajmniej 49 nie w chwili, kiedy uznał, Ŝe siła moŜe okazać się naprawdę przydatna. Trzymał ją, tulił, zniewalał, pogłębiając pocałunek. Jej wargi rozchyliły się pod dotykiem jego ust, obdarzając go słodką wilgocią, pikantną i ciepłą. Cofnęła język, musiał więc go poszukać, zapuszczając się coraz głębiej, szukając i odnajdując wszystkie jej sekrety i pokazując jej, jak doskonale potrafi wykorzystać je przeciwko niej. Odpowiadała z początku nieśmiało, lecz kiedy oswoiła się z nim i jego podstępem, objęła dłońmi twarz męŜczyzny tak, jak on objął ją. Trzymany w niewoli przez kobietę. Kobietę, która twierdziła, Ŝe jest jego

Ŝoną, a nawet jeśli nią nie była, wkrótce będzie wiła się pod nim z rozkoszy. Nie ma na świecie większej przyjemności niŜ uwiedzenie niechętnej kobiety. Ledwie mógł unieść głowę, jego noga płonęła bólem i, o ile zdołał się zorientować, niewiele brakowało, by umarł. Lecz jego kogucik, dzielny, agresywny, choć, póki co, niezbyt bystry, juŜ podnosił zuchwałą głowę i domagał się, aby go obsłuŜono. Ach, jak dobrze być męŜczyzną, cieszyć się Ŝyciem w ten słoneczny dzień... całując tę urodziwą dziewczynę, która dostarczyła mu bodźca, by wrócić do zdrowia. Ale nie teraz. Wszystko, czego by w tej chwili spróbował, skończyłoby się sromotną klęską. Poza tym... Zakończył pocałunek, odsuwając się stopniowo. Ucałował nadgarstek Enid, odsunął jej włosy z twarzy i zaczekał, aŜ otworzy oczy. Fakt, Ŝez trudem uniosła cięŜkie powieki, mile połechtał jego męską dumę i omal nie uległ pokusie, aby kontynuować to, co zaczął. Nie miał jednak dość siły, powiedział więc tylko: -Kochanie, mamy towarzystwo. 50 ROZDZIA Ł 6 Enid westchnęła gwałtownie, po czym zerwała się na równe nogi i zakryła dłońmi rozpalone policzki. Pan Throckmorton. Pan Kinman. Pani Brown. Sally, podkuchenna, która zazwyczaj przynosiła im posiłki. Ten odźwierny o srogiej twarzy -jak miał na imię? Harry. I jeszcze jakiś obcy męŜczyzna. Wszyscy stali w szeregu i gapili się, jakby dotąd nie widzieli całujących się ludzi. Panu Kinmanowi dosłownie opadła szczęka. Ciekawe, jak długo tak stali i dlaczego nie usłyszała, Ŝe wchodzą po schodach? Tak jakby nie wiedziała. Nie słyszała kroków, poniewaŜ doświadczała właśnie najsłodszego, najbardziej erotycznego pocałunku, jaki przydarzył jej się od lat. No dobrze. Jakiego nie zaznała nigdy dotąd. Nawet teraz drŜały jej dłonie, z trudem chwytała oddech, a twarz płonęła nie tylko z zaŜenowania. MacLean rozpalił w niej płomień i gdyby byli sami, a on zdrowy... a tak nawiasem mówiąc, na ile zdrowy musi być męŜczyzna, by mógł szaleć w pościeli? Lady Halifax twierdziła, Ŝe męŜczyźni zdolni są do wszelkiego rodzaju rozwiązłych zachowań bez względu na wiek, inteligencję czy siły Ŝywotne. Enid dygnęła z niejakim trudem i wyjąkała: -Pan... pan Throckmorton! Przepraszam. Nie zauwaŜyłam, Ŝe pan tu jest. -Ciekawe dlaczego - wymamrotała pod nosem pani Brown. -Nie, nie, to nam proszę wybaczyć – powiedział pan Throckmorton, dając dowód swej dyskrecji. -Bezmyślnie przeszkodziliśmy w długo

wyczekiwanym połączeniu małŜonków. Nie, w niczym pan nie przeszkodził, miała ochotę powiedzieć, wcale nie wyczekiwałam tego, aby połączyć się z MacLeanem. Nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby z wdziękiem zakończyć tę ambarasującą sytuację, a kiedy usłyszała dobiegający od strony łóŜka chichot, poczuła nieprzepartą pokusę, aby odwrócić się i zdzielićMacLeana. 51 Być moŜe zapomniał juŜ, czego nauczyła się w sierocińcu... oczywiście, Ŝe zapomniał, skoro nie pamiętał niczego. -MacLean. -Pan Throckmorton podszedł do łóŜka, ujął wychudzoną dłoń MacLeana i delikatnie ją uścisnął. - Napędził pan nam stracha. -WyobraŜam sobie. MacLean nie wydawał się szczególnie wdzięczny, Ŝe tak waŜny człowiek porzucił wszelkie zajęcia, by znaleźć się przy jego łóŜku. Zamiast tego bacznie przyglądał się Throckmortonowi, jakby oceniał, czy moŜe mu zaufać. MacLeanowi nie brakowało zimnej krwi... lecz o tym Enid zdąŜyła się juŜ przekonać. Po Throckmortonie do MacLeana zbliŜył się pan Kinman wysoki, potęŜnie zbudowany męŜczyzna. Stanął obok łóŜka, spojrzał w dół na chorego i uśmiechnął się szeroko. -Pora juŜ była, Ŝebyś się obudził - powiedział. Być moŜe MacLean go nie pamiętał, lecz radość pana Kinmana była tak szczera i oczywista, Ŝe mimo woli odpowiedział uśmiechem. -To ja, leniwy jak stary, Ŝółty pies. Pan Kinman poklepał go ostroŜnie po ramieniu. -Zgadza się, to ty - powiedział głosem drŜącym od skrywanych emocji. Enid poczuła, jak cośściskają w piersi. MacLean był dla tych ludzi kimś waŜnym. Chory, nieprzytomny, ranny, naleŜał jednak do niej. Teraz był przytomny, mówił, słuchał, patrzył na wszystkich. Ona zaś została zdegradowana do roli opiekunki i pielęgniarki. Którą, oczywiście, była. Uznała, Ŝe ta rola bardziej jej odpowiada. Przynajmniej nie zaczął obcałowywać innych, pomyślała, i zaraz zaczerwieniła się, zła na siebie za swoją głupotę. -Jak się pan czuje? - zapytał Throckmorton. -Jakbym był bity i głodzony -odparł MacLean, wskazując gestem pokojówkę. - Czy na tej tacy jest jedzenie? -Tak, proszę pana. -Pani Brown podeszła do łóŜka, a za nią pośpieszyła Sally. -Zaraz wsunę panu jeszcze jedną poduszkę pod plecy, a potem nakarmimy pana bulionem. MacLean zmruŜył oczy. 52

-Bulion! Nie chcę bulionu, chcę czegoś normalnego. Widać obudził się na dobre. -Pani MacLean ma ostatnie słowo tam, gdzie chodzi o pańskie zdrowie. Tu pani Brown zwróciła się grzecznie do Enid: - I co pani na to? - zapytała. -Tak? -Enid, wyrwana z zamyślenia, pośpiesznie wróciła do rzeczywistości. -Och! Teraz bulion, a jeśli utrzyma go w Ŝołądku, zaczniemy podawać delikatne potrawy. -Mam ochotę na brzoskwinię - jęknął buntowniczo MacLean. -Jutro -obiecała, lecz nie spojrzała na niego. Wprost nie mogła na niego patrzeć. Kołtuński wyraz samozadowolenia na twarzy męŜa doprowadzał ją do szału. Gdzie on się nauczył tak całować? I od kogo? I dlaczego była teraz zazdrosna o te bezimienne kobiety, skoro przez osiem lat jej jedynym pragnieniem było, aby MacLean trzymał się od niej z daleka? Ruszyła się, by pomóc pani Brown, ale pan Kinman i pan Throckmorton uprzedzili ją i bez najmniejszego wysiłku posadzili chorego na łóŜku. Enid patrzyła, jak pani Brown podnosi dzbanek z bulionem i uznała, Ŝe nie jest potrzebna. I Ŝe ją to cieszy. -Jestem Throckmorton -przedstawił się tymczasem ich gospodarz. -A to jest Kinman, moja prawa ręka. Tam, przy drzwiach stoi Harry, odźwierny, a ten facet ze skrzyŜowanymi ramionami to Jackson. Zatrudniłem go jako pańskiego osobistego lokaja, aby troszczył się o pana i pańskie ubrania, golił pana i pomagał przy kąpieli. Lokaj? Enid spojrzała na Jacksona, który podszedł do łóŜka i skłonił się. Był to męŜczyzna średniego wzrostu i wieku, o brązowych włosach i lekko opadających ramionach. Nosił okulary w złotych oprawkach i szczycił się parą najwspanialszych bokobrodów, jakie Enid kiedykolwiek widziała. Wydawałby się dość niepozorny, gdyby nie otaczająca go aura niezachwianej pewności siebie oraz wyŜszości, tak powszechna u przedstawicieli tego zawodu. Lokaj. Obowiązki Enid gwałtownie się kurczyły. Podeszła do Harry 'ego. -MacLean się ocknął - powiedziała bez potrzeby. 53 -Najwidoczniej. -Harry ani na chwilę nie odrywał wzroku od łóŜka. -Czy wyzdrowieje? -Za wcześnie o tym mówić. -Zawahała się. – Ale tak, przypuszczam, Ŝe wyzdrowieje. Jeśli wola i chęć Ŝycia mogą tego dokonać, na pewno dojdzie do siebie. -Wola Ŝycia - powtórzył Harry sceptycznie. – Czy ona znaczy tak wiele? -Znaczy wszystko. Opiekowałam się wieloma pacjentami i nie raz zdarzało się, Ŝe tylko nieugięta wola trzymała ich przy Ŝyciu. A czasem

pozwalała nawet wyzdrowieć, podczas gdy pozbawieni jej pacjenci nieuchronnie umierali. -MacLean zawsze miał więcej hartu ducha niŜ jakikolwiek człowiek, którego znałem. Hart ducha? Stephen MacLean i hart ducha? -Nigdy bym go nie poznał -Harry zwróciłna nią spojrzenie brązowych oczu. - A pani? Uświadomiła sobie, Ŝe nie lubi Harry'ego. I Ŝe mu nie ufa. Przyglądał się wszystkiemu zbyt uwaŜnie. Ubierał się na ciemno. Był zbyt wysoki i zdawał się napięty niczym stalowa spręŜyna. Jego wzrost, siła, wszystko to, co powinno było czynić z niego doskonałego ochroniarza, stwarzało atmosferę nieuchwytnego zagroŜenia. Lecz przecieŜ go nie znała. Z pewnością pan Kinman mu ufa i, co waŜniejsze, pan Throckmorton takŜe. A ona... ostatnio w jej Ŝyciu zaszło zbyt wiele zmian. Sypiała zbyt mało i zbyt duŜo się martwiła. Powinna pamiętać, Ŝe raz juŜ okazała się kiepskim sędzią ludzkich charakterów. Wyszła za Stephena MacLeana. Teraz zadowoliła się zatem stwierdzeniem, Ŝe MacLean istotnie bardzo się zmienił. -Enid! - zawołał tymczasem kapryśnie jej mąŜ. - Chodź tutaj, Enid. Wiesz, Ŝe jestem zbyt słaby, aby samemu trzymać ten kubek. Posłuchała, lecz to, Ŝe tak demonstracyjnie przyznawał się do słabości, wzbudziło w niej podejrzenia. ZbliŜyła się do łóŜka i tłumek zebranych natychmiast się rozstąpił. MacLean spoczywał na poduszkach rozparty 54 niczym wschodni satrapa. Jak łatwo przeszedł od stanu śpiączki do narzucania swej woli. A teraz próbował rozciągnąć tę władzę takŜe na nią. Miała wielką ochotę mu się przeciwstawić. Zmarszczył brwi, spojrzeniem wymuszając na niej posłuszeństwo. Co on sobie wyobraŜa, Ŝe kim jest? Jej męŜem. Ale nie. Powiedział, Ŝe go okłamała. I Ŝe nie wierzy, iŜ się pobrali. Ona znała prawdę. Był jej męŜem, Stephenem MacLeanem nicponiem, hazardzistą i szelmą. Prawdopodobnie nie mówił prawdy, kiedy się zaklinał, Ŝe nic nie pamięta. Stephen MacLean naleŜał do tego typu ludzi, którzy zawsze raczej skłamią niŜ powiedzą prawdę. Lecz w jego zachowaniu było coś -przebłysk paniki, irracjonalny gniew – co kazało Enid sądzić, Ŝe przynajmniej w tej materii powiedział jej prawdę. Nie była mu nic winna -moŜe poza opieką, za którą jej zapłacono -a on naprawdę potrzebował troski. Ledwie odzyskał przytomność. Mógł osunąć się w nieświadomość w kaŜdej chwili. Wzięła więc kubek z rąk pani Brown i usiadła na łóŜku. Otoczyła ramieniem głowę męŜa i przysunęła mu kubekdo ust. Wypił bulion równie łapczywie jak przedtem wodę, poprosiła więc panią

Brown, by napełniła naczynie raz jeszcze. MacLean spojrzał na nią, a potem na zgromadzony wokół tłumek. -I co, moja droga, zamierzasz teraz mnie skłonić, by mi się odbiło? MęŜczyźni roześmiali się, uwolnieni od napięcia związanego z faktem, Ŝe jeden z nich leŜał oto bezradny i karmiony jak dziecko. Kobiety wymieniły pełne irytacji spojrzenia. Enid wzięła do rąk ponownie napełniony kubek i nakarmiła MacLeana bulionem. Tym razem sączył odŜywczy płyn powoli i z większą uwagą. Przyglądała mu się tak, jak robiła to w ciągu ostatnich tygodni, mając nadzieję, Ŝe uda mu się zatrzymać bulion w Ŝołądku i modląc się, by tym razem zasnął zdrowym snem, a potem bez problemu się obudził. Teraz jednak MacLean nie spał, a ona nie potrafiła zaprzestać czuwania. To niezdrowe dla męŜczyzny stać się ośrodkiem czyjegośŜycia. MęŜczyźni i tak mają wygórowane mniemanie o swej waŜności. 55 Pan Throckmorton rozejrzał się po sługach i podwładnych. -JuŜ o tym wiecie, lecz muszę nalegać, byście pamiętali, jak waŜne jest, by nikt się nie dowiedział, Ŝe MacLean odzyskał przytomność. Wkrótce odbędzie się tu ślub, a po nim wesele. W Blythe Hall zaroi się od gości. Jeden błąd i jego Ŝycie moŜe znaleźć się w niebezpieczeństwie. Wszyscy przybrali powaŜny wyraz twarzy i przytaknęli. Wszyscy poza MacLeanem, który przyglądał się panu Throckmortonowi ze swego rodzaju cynicznym zainteresowaniem. Enid teŜ nie skinęła głową, zajęta rozwaŜaniami, dlaczego wokół jej męŜa rozciąga się ta opiekuńcza sieć. -Porozmawiam z MacLeanem na osobności -oświadczył pan Throckmorton. Sally dygnęła i wyszła, za nią podąŜyła pani Brown. Jackson skłonił się ponownie i zniknął na schodach. Pan Kinman skierował się ku drzwiom i zatrzymał obok Harry 'ego, który nadal stał, wpatrując się to w MacLeana, to w Enid. Sposób, w jaki jej się przyglądał, sprawiał, Ŝe poczuła się nieswojo. Uświadomiła sobie, Ŝe MacLean złoŜył głowę w zagłębieniu jej ramienia. I Ŝe, siedząc tak przy nim na łóŜku, musi wyglądać na osobę opiekuńczą i... kochającą. Spróbowała wysunąć ramię. MacLean chwycił ją za rękę i nie puścił. Oczywiście mogłaby się uwolnić. Nie dałby rady jej przytrzymać. Wiedziała jednak, Ŝe spróbuje, a taka szarpanina z pewnością wyglądałaby niegodnie. Pan Kinman poklepał Harry 'ego po ramieniu. -Chodź, człowieku, wypijemy szklaneczkę dla uczczenia tej okazji, a potem trzeba będzie wziąć się do roboty. Pozostało jeszcze mnóstwo do zrobienia w związku ze ślubem.

Odźwierny obrzucił ich ostatnim, nader uwaŜnym spojrzeniem, po czym zniknął na schodach. Enid poruszyła się, zamierzając odstawić dzbanek i wyjść, jednak MacLean zacisnął delikatnie palce na jej ramieniu i powiedział nieco wyzywającym tonem, czekając, jak zareaguje Throckmorton: -Nie ty, jesteś przecieŜ moją Ŝoną. 56 -Jestem twoją Ŝoną? A odkąd to? -spytała drwiąco Enid. -Jeszcze godzinę temu mówiłeś zupełnie co innego. -Oczywiście, Ŝe jest pani jego Ŝoną – powiedział pan Throckmorton. Powinna pani zostać. MacLean potarł policzkiem jej dłoń. -Widzisz? Mamy potwierdzenie ze strony władzy. Jesteśmy małŜeństwem. Enid juŜ miała odpalić coś złośliwie, lecz nagle uświadomiła sobie, Ŝe jest tylko cieniem w pokoju, gdzie dwaj męŜczyźni oceniają się nawzajem. Ich koncentracja, aura władzy, jaką obaj emanowali, zadziwiła ją. Oczywiście Throckmorton posiadał niezaprzeczalną zdolność dyrygowania ludźmi, lecz MacLean zdawał się mu w tym dorównywać. Kiedy zdołał wykształcić w sobie tego rodzaju umiejętności? -A zatem wkrótce odbędzie się tu wesele -powiedział MacLean. -I któŜ to się Ŝeni? -Ja. Throckmorton podszedł do otworu w podłodze i zatrzasnął klapę, odcinając dostęp do schodów i pomieszczenia na parterze. -Pani MacLean, chciałbym, aby ta klapa pozostawała zamknięta przez cały czas, kiedy przebywa tu pani sama z męŜem. -Dlaczego? - zapytali oboje. -Na ślub przyjedzie wielu obcych, a ja będę spał o wiele spokojniej wiedząc, Ŝe nikt nie dowie się o waszym istnieniu. Ta odpowiedź nie wyjaśniała niczego, ale nim Enid zadała kolejne pytanie, MacLean powiedział: -Gratulacje z powodu zbliŜającego się wstąpienia w związek małŜeński. Nie mogę sobie wyobrazić, jaka dziewczyna byłaby na tyle głupia, by związać się z takim ponurym bękartem jak pan. Umilkł, zdumiony bezwiednie wypowiedzianym, przyjacielskim Ŝartem. -Zaczekaj, aŜ ją zobaczysz -odparł pan Throckmorton. -Celeste jest piękna. Czarująca i zbyt inteligentna, by mogło wyjść jej to na dobre. Wtedy dopiero zaczniesz się zastanawiać, co ona we mnie widzi. -Jest pan bogaty? 57 Throckmorton skinął głową.

-A ona? -Biedna jak mysz kościelna. Lecz kocha mnie dla mnie samego. W głosie Throckmortona nie było cienia sarkazmu. Mieli przed sobą szczęśliwego człowieka. -Wierzy pan w to? - zapytał zdumiony MacLean. Enid, przeraŜona, złajała go: -MacLean, zachowujesz się niedopuszczalnie! MacLean zdjął sobie jej dłoń z ramienia i ucałował. -Chyba nie jestem zbyt dobrze wychowany. Lecz pan Throckmorton nie wydawał się uraŜony. Wsparł dłonie na materacu i pochylił się nad MacLeanem. -Nawet gdybym w to nie wierzył, to i tak by niczego nie zmieniło. Gdybym musiał ją przekupić, by za mnie wyszła, zrobiłbym to. Zrobiłbym wszystko, Ŝeby zdobyć Celeste. -Więc jest pan głupcem. Throckmorton uśmiechnął się. -Skłamał pan. W samoobronie, jak sądzę. Wcale nie stracił pan pamięci. Enid zastygła w oczekiwaniu. Czy MacLean pamiętał? -Owszem -MacLean spojrzał Throckmortonowi prosto w oczy. Straciłem. Nadzieja rozwiała się i Enid westchnęła. W pokoju zapadła cisza. Nie taka, jaka otaczała ich przez ostatnie dwa tygodnie, lecz pełna namysłu. OstroŜna cisza. Enid przyglądała się męŜczyznom, zastanawiając się, jak pan Throckmorton przyjmie rozczarowanie i fakt, Ŝe MacLean leŜy sobie, odpręŜony, czekając na jego reakcję. W końcu powiedział: -Podejrzliwy z pana typ. Właśnie dlatego zwróciłem kiedyś na pana uwagę. -Naprawdę taki jestem? Nie pamiętam. -Mówi pan, Ŝe nie pamięta, lecz zawsze wyraŜał się pan dosyć pesymistycznie na temat małŜeństwa. 58 -I nie zmieniłem zdania, choć nie potrafię powiedzieć dlaczego. -Spojrzał na Enid. - Zwłaszcza Ŝe wziąłem sobie za Ŝonę tak śliczną dziewczynę. Throckmorton spoglądał przez chwilę to na jedno, to na drugie. -Oczywiście ona twierdzi, Ŝe się rozstaliśmy. -Tak... owszem -potwierdził Throckmorton, odchodząc od łóŜka na parę kroków. -Być moŜe stąd bierze się mój cynizm. MacLean zamknął na chwilę oczy, jakby wysiłek związany z rozmową go wyczerpał.

-Musiałem przywieźć tu panią MacLean, poniewaŜ miałem nadzieję, Ŝe wróci pan do nas ze względuna nią -powiedział Throckmorton tonem tak dyplomatycznym, Ŝe niemal obojętnym. -I tak się stało. Tojej słodki głos sprowadził mnie z powrotem pośród Ŝywych. -Wychudzona twarz MacLeana pokryła się zmarszczkami, kiedy uśmiechnął się do niej tak zjadliwie, Ŝe jego uśmiech mógłby ciąć jak brzytwa. - Nie odzyskałem jednak pamięci. -Powiem panu prawdę, MacLean. Nie mogę pozbyć się wraŜenia, Ŝe pamięta pan wszystko, lecz milczy z obawy, Ŝe mógłbym pana zdradzić. Tymczasem, gdybym miał cokolwiek wspólnego z tym wybuchem, juŜ by pan nie Ŝył. Znajduje się pan na mojej ziemi, nie byłoby trudno pozbawić pana Ŝycia. -Być moŜe posiadam informacje, których pan potrzebuje. -Rzeczywiście, tak właśnie jest. Napięcie pomiędzy męŜczyznami stało się tak wyczuwalne, Ŝe Enid aŜ skurczyła się w sobie. Throckmorton powiedział: -UwaŜamy -mamy nadzieję -Ŝe wie pan coś na temat osoby, która podłoŜyła bombę. Gdybym chciał, aby ta informacja nigdy nie ujrzała światła dziennego, juŜ bym pana zabił. A zatem pozwoli pan, Ŝe zapytam jeszcze raz - czy to prawda, Ŝe nic pan nie pamięta? Enid uświadomiła sobie, Ŝe wstrzymuje oddech. -Nic - szepnął MacLean. - Nie pamiętam niczego. -Wierzę panu. Nie mam wyboru. 59 -Gdzie... -MacLean mówił tak, jakby za wszelką cenę starał się pozostać przytomnym. - Gdzie są moje rzeczy? -Twoje rzeczy? - spytała Enid, zaskoczona. -Musiałem mieć jakieś rzeczy. Być moŜe, gdybym dotknął lub powąchał coś, co naleŜało do mojej przeszłości, przypomniałbym sobie... -Wyszedł pan z wybuchu, mając jedynie kilt i tę skórzaną torbę... jak ją nazywacie? -Sporran. Tak. Chcę zobaczyć mój sporran. Opadł na poduszki równie szybko, jak przedtem się ocknął. Enid, zdjęta paniką, pochyliła się nad męŜem i czując, jak jego oddech owiewa jej policzek, przyłoŜyła mu palce do szyi, szukając pulsu. Bił mocno. Uspokojona, odpowiedziała na niezadane pytanie Throckmortona: -Nic mu nie będzie. To tylko zmęczenie. -Ocknie się znowu? -Tam, gdzie chodzi o ludzki organizm, nie ma nic pewnego, ale tak, sądzę,

Ŝe się ocknie. Pan Throckmorton westchnął. Podszedł do okna i zapatrzył się na ogród. -Jak długo potrwa, zanim odzyska pamięć? -Nie wiem. Nie mam doświadczenia w tego rodzaju przypadkach. Odstawiła kubek na tacę i zauwaŜyła, Ŝe jej dłoń drŜy. -Słyszałam o pacjentach, którzy twierdzili, Ŝe niczego nie pamiętają, lecz zawsze sądziłam, Ŝe to nieprawdopodobne, ot, historyjka zrodzona z poczucia winy bądź szaleństwa. Throckmorton odwrócił się i spojrzał na nią. -MacLean nie ma powodu czuć się winnym. -Mam taką nadzieję. To znaczy, Ŝe nie ma powodu czuć się winnym z racji czegoś, co zrobił ostatnio, pomyślała. -Nie jest teŜ szalony. -Na Boga, nie! - Potrząsnęła głową, odzyskując spokój. - Nie, nie jest. -No dobrze. -Throckmorton ujął jej dłonie. -Proszę go karmić i dbać o niego. Kiedy jego ciało wyzdrowieje, umysł teŜ wróci do normy. -Mam nadzieję. 60 Powiedziała to, mimo iŜ lubiła tego niesprawnego, słabego męŜczyznę o wiele bardziej, niŜ lubiła swego zdrowego męŜa. -Tak uwaŜam - dodała jeszcze. -Przyślę tu panią Brown. Throckmorton podszedł do klapy w podłodze i ją otworzył. -Proszę to za mną zamknąć i otwierać tylko ludziom, których pani zna. Enid spojrzała na jego plecy, a potem pośpieszyła, aby wykonać polecenie. Mocny rygiel kliknął, wsuwając się na miejsce. Trzęsawisko, w które się wpakowała, z kaŜdą chwilą stawało się głębsze i bardziej niebezpieczne. Bała się, Ŝe zostanie wessana. Co więcej, mimo zapewnień pana Throckmortona obawiała się, Ŝe MacLean moŜe być w niebezpieczeństwie, a znając siebie, wiedziała doskonale, Ŝe póki jest tak slaby i bezbronny, ona zrobi wszystko, nawet zaryzykuje Ŝycie, by go ocalić. Zrobiłaby to dla kaŜdego innego pacjenta, przekonywała samą siebie. I rzeczywiście, zrobiłaby: nic, nawet ten pocałunek, nie mogłoby wymazać wspomnienia ośmiu lat biedy i harówki, by spłacić długi. -Co sądzisz o Throckmortonie? Słysząc powaŜny głos MacLeana, Enid omal nie wyskoczyła ze skóry. Odwróciła się do niego i zobaczyła, Ŝe zmaga się z sobą, by utrzymać oczy otwarte, choć jego skóra barwą przypomina pergamin. Przed utratą świadomości broniła go jedynie siła woli.

-Potrzebujesz snu - powiedziała. - Nie masz sił na tego rodzaju wyczyny. -Co myślisz o Throckmortonie? Słaby niczym jagnię, ale uparty jak muł! MacLean nie przestanie pytać, dopóki nie podzieli się z nim swoją opinią. -Lubię go - odparła więc. MacLean roześmiał się, choć ledwie mógł oddychać. -Ale czy on mówi prawdę? -Tak. To znaczy, tak myślę. Nie mam powodu sądzić inaczej. Podeszła do MacLeana, uniosła mu głowę i pomogła napić się wody. -On ma rację. Mógł cię zabić w kaŜdej chwili. 61 -Jeśli rzeczywiście coś odkryłem i informacja ta zapisana jest jedynie w moim umyśle, Throckmorton moŜe utrzymywać mnie przy Ŝyciu, dopóki nie dowie się tego, co chce wiedzieć. Gdy to nastąpi, wtedy mnie zabije. -Och. Nie pomyślałam o tym. Nigdy nie byłam zbyt dobra w logice. -Po to masz mnie. Powieki MacLeana opadły, a mowa stała się niewyraźna. -Throckmorton moŜe nie być sprzymierzeńcem, ale oprawcą. -A zatem, ty naprawdę straciłeś pamięć. Potrząsnął z uśmiechem głową. Lecz Enid zaczęła juŜ rozumieć, jak działa labirynt nieufności i sceptycyzmu, w którym się znalazła. -Lecz ja pracuję dla Throckmortona, a ty nie pamiętasz, byś mnie poślubił. -Nie tak znów źle u ciebie z tą logiką, skarbie. -Wykrzywił wargi w uśmiechu. -Ty teŜ moŜesz być moim oprawcą. Ale na to juŜ nic, ale to nic nie mogę poradzić. I zasnął. Stała, spoglądając na niego z góry. Opuchlizna zniknęła. Skóra była pocięta i poraniona, nos złamany, a kasztanowa broda, poprzetykana srebrnymi nitkami, zmierzwiona. Jego usta... kiedy się tu zjawiła, były spękane od gorączki. Nacierała je maścią, aŜ stały się gładkie i miłe w dotyku. Miał szerokie, blade wargi. Prawdę mówiąc, zakochała się trochę w jego ustach. Nie Ŝeby od razu wyobraŜała sobie następny pocałunek, ale sprawiało jej przyjemność podziwianie ich kształtu, aksamitnej gładkości, rozwaŜanie, jak by to było poczuć ich dotyk na szyi, piersi, na... no, sprawiało jej przyjemność podziwianie ich aksamitnej gładkości. Nadal nie poznawała w nim Stephena, lecz w miarę upływu czasu stare wspomnienia bladły. MoŜe się zdarzyć, Ŝe juŜ nigdy nie będzie przypominał

człowieka, za którego wyszła, ale to chyba lepiej, poniewaŜ zdawał się zdradzać wszelkie oznaki, iŜ oczekuje po niej tego, czego nie była gotowamu dać. Pocałował ją. Co waŜniejsze, oddała pocałunek. Udało mu się skłonić ją do tego, poniewaŜ ją zaskoczył. Tak, właśnie. Przyłapał ją w chwili, kiedy nie 62 miała się przez lata pozbawiona była kontaktu z męŜczyzną, nie z namiętności. Nie wolno jej zapomnieć, kim on jest. Co zrobił. Jej, azapewne takŜe innym. Stephen MacLean nigdy nie przejmował się mówieniem prawdy, nie dbał teŜ o to, by ci, z którymi się styka, zachowali to, co naleŜy do nich. Kłócili się o to, i wtedy nie raz jej urągał, nazywając sierotą, która nie wie, jak Ŝyją lepsi od niej. Kiedy temu męŜczyźnie wróci pamięć, na powrót stanie się sobą. Wiedziała o tym. śaden człowiek nie moŜe zmienić się tak, jak zmienił się MacLean. Musi o tym pamiętać, poniewaŜ... poniewaŜ, gdyby pozostał taki, jakim był przez tę ostatnią godzinę, mogłaby się w nim zakochać, a to byłoby nie do pomyślenia. Była juŜ raz zakochana i konsekwencje tego stanu kosztowały ją zbyt wiele. Sama myśl o tym, Ŝe mogłaby ponownie wskoczyć do pułapki, przeraŜała ją tak, jak nie przeraŜało jej nic w ostatnich, jakŜe długich, ośmiu latach. Ze wzrokiem utkwionym w śpiącego męŜczyznę wyswobodziła palce z uścisku jego dłoni i odsunęła się od łóŜka. On zaś, prześladowany widać przez senny koszmar, drgnął gwałtownie, a potem jęknął. Otworzył oczy i potoczył wokół dzikim spojrzeniem. Gdy ją zobaczył, westchnął i powiedział: -Zostań ze mną. Dosłyszała w jego głosie rozpacz. Nie chciała mu współczuć. Nie chciała do niczego się zobowiązywać. MacLean spróbował unieść się na łokciu. -Zostań - nalegał. -Będę tu, gdy się obudzisz. Wyciągnął do niej rękę. Niezdolna odmówić, podała mu dłoń. Ścisnął jej palce. -Jesteś mi potrzebna. Z pewnością nic się nie stanie, jeśli obieca mu coś tak prostego: -Nie odejdę. Gdy tylko to usłyszał, natychmiast zapadł w sen. Lecz nawet wtedy nie puścił jej dłoni. Westchnąwszy, zaczepiła stopę o stojące w pobliŜu krzesłoz prostym oparciem i przysunęła je bliŜej łóŜka. 63 -Chcę, Ŝeby jedna rzecz była jasna -powiedziała, mimo iŜśpiący nie

mógł jej usłyszeć. - Nie obiecuję, Ŝe zostanę na zawsze. ROZDZIA Ł 7 MacLean otworzył oczy. W pokoju panował półmrok, rozjaśniony jedynie blaskiem świec. Tym razem natychmiast się zorientował, gdzie jest. Na poddaszu w Suffolk, z ciałem poranionym w wyniku eksplozji i z pustką w głowie -oraz z kobietą, która nazywa siebie jego Ŝoną, a teraz pochyla się nad nim niczym duch, który nie moŜe zaznać spokoju. -Co się stało, kobieto? - rzucił gniewnie. Enid wyprostowała się i odsunęła od łóŜka. Jej postawa i mina wyraŜały głębokie niezadowolenie. -Spałeś długo, dziesięć godzin. Obawialiśmy się, Ŝe juŜ się nie obudzisz. -Tym razem nie będziecie mieli tyle szczęścia. Bolała go noga i plecy. Sięgnął po jeszcze jedną poduszkę i podłoŜył ją sobie pod bark. Enid podbiegła, aby mu pomóc. -Jesteś o wiele milszy, gdy leŜysz nieprzytomny. Wieśniaczka, którą poznał wcześniej -pani Brown -stała w nogach łóŜka. Ona takŜe nie omieszkała podzielić się z nim swoją opinią, choć wcale jej o to nie prosił. -Jak większość męŜczyzn. I dzieci. Twarz Enid rozbłysła nagłym uśmiechem, który był jak iskierka skrzesana przez krzemień. -Przypuszczam, Ŝe naleŜałoby wyciągnąć z tego jakieś wnioski. ChociaŜ miał wielką ochotę uszczypnąć ją za bezczelność i zuchwalstwo, dołeczek w jej policzku, wesoły ton głosu i błysk białych zębów tak nim 64 wstrząsnęły, Ŝe mógł tylko się gapić. No, no, kiedy była szczęśliwa, wszystko dokoła niej zdawało się tryskać radością. Nie uśmiechnęła się do niego przedtem. Ani razu. Nie mógłby jej zapomnieć. Do licha. Do licha! Jego nazwisko. Jego dom. Jego matka, ojciec, krewni. Co ten wybuch mu zrobił? W przypływie nagłej rozpaczy przycisnął dłonie do czoła. Enid odsunęła je delikatnie i spojrzała mu w oczy. -Boli cię głowa? Nie wpatrywała się w niego z zainteresowaniem, które mogłoby mieć romantyczne pobudki; badała jego źrenice, sprawdzając, czy wyglądają normalnie. Jego Ŝona. Twierdziła, Ŝe jest jego Ŝoną, lecz jak jego Ŝona mogłaby stać się tą kobietą o chłodnych niebieskich oczach i spokojnym, niewyraŜającym emocji głosie? Powiedziała, Ŝe się rozstali; czyŜby nie

zachowała Ŝadnych słodkich wspomnień z okresu ich małŜeństwa? Pani Brown podała jej parujący kubek i do nozdrzy MacLeana dobiegł intensywny zapach pietruszki i wołowiny. Ślinka napłynęła mu do ust. Bezwiednie wyciągnął ręce po kubek. Enid pomogła mu go utrzymać. Przełykał tak szybko i łapczywie, Ŝe poparzył sobie podniebienie. Rosół, słonawy i aromatyczny, bardzo mu smakował. -Boli cię głowa? - spytała ponownie Enid. Spojrzał na panią Brown. Stała po drugiej stronie pokoju, składając na stole pościel, zbyt oddalona, by mogła słyszeć, co powie, przyznał więc cicho: -Raczej serce. Nie wiem, kim jestem. A potem zaklął w duchu, zły na siebie o to, Ŝe odsłonił przed Enid miękkie podbrzusze. Kobiety pogardzają słabymi męŜczyznami. Lecz Enid nie okazała pogardy. Odparła równie cicho: -Zaopiekuję się tobą, dopóki nie dowiesz się, kim jesteś. Nadal nosiła tę samą ciemnozieloną suknię, teraz nieco bardziej wygniecioną,z rękawami zawiniętymi do łokcia. Światło świec pochlebiało jej urodzie, mimo to pod oczami widać było ciemne kręgi, a wijące się pasma wymykały się spod siatki przytrzymującej włosy. Chwycił ją za rękę. -I potem takŜe. Bardziej Ŝądał, niŜ prosił. 65 -Jeśli będziesz mnie chciał -odparła tonem, który jasno wskazywał, Ŝe raczej w to wątpi. Gdzieś z głębi jego umysłu napłynęło wspomnienie. Enid, pochylająca się nad nim, w szlafroku ledwie zarzuconym na ramiona, z piersiami ozłoconymi światłem świec. Dlaczego nie potrafił sobie przypomnieć, co stało się później? JuŜ samo to wspomnienie wystarczyło, by jego członek obudził się do Ŝycia, a przecieŜ zaleŜało mu, aby przypomnieć sobie wszystko o niej, i to zaleŜało bardziej niŜ na tym, by przypomnieć sobie swoje przeszłe Ŝycie. Pragnął ucałować palce kobiety, otoczyć ramieniem jej talię, a potem zanieść ją w jakieś odosobnione miejsce i kochać się z nią, dopóki z jej twarzy nie zniknie wyraz opanowania i troski, zastąpiony czułością i namiętnością. Chciał uczynić to wszystko, lecz spojrzał na ich splecione dłonie i nagle uderzyło go, jak bardzo róŜnią się od siebie. Jej palce były silne, paznokcie krótko obcięte, skóra róŜowa i zdrowa. Jego dłonie, blade i wychudzone, przypominały dłonie kaleki. Nie starczyłoby mu sił, aby ją wziąć, a co waŜniejsze, Ŝadna kobieta nie chciałaby go takim, jaki był teraz. Nagle coś przyszło mu do głowy i tym razem takŜe nie zdołał opanować

paniki. -Ile ja mam właściwie lat? -Niech no pomyślę... -Zmarszczyła brwi i zaczęła liczyć na palcach. Masz trzydzieści cztery lata. Poczuł, jak zalewa go fala ulgi. -Nie jestem jeszcze taki stary. -W ogóle nie jesteś stary. -Nie tak, jak diabeł - wtrąciła pani Brown. -Rozpoznaje pani swego pana i władcę? -odpalił, uśmiechając się złośliwie. Pani Brown dalej robiła swoje i widać było, Ŝe wcale nie czuje się uraŜona. -AleŜ z pana złośliwiec, panie MacLean. Enid podała mu lusterko. W pierwszej chwili jego uwagę zwróciły przede wszystkim blizny. Blade linie przecinały bok twarzy. 66 -Wyglądam jak monstrum Frankensteina. -Czytałeś Frankensteina? -Tak. -Kto go napisał? -Mary Shelley. Zrozumiał, do czego zmierzała, powiedział więc: -Nie mam pojęcia, skąd to wiem, po prostu wiem. Mógłbym cytować Biblię, setki wersetów i wygłosić monolog Hamleta. Wykonał szereg wielkopańskich gestów i zacytował: „Być albo nie być, oto jest pytanie. Kto postępuje godniej: ten, kto biernie stoi pod gradem zajadłych strzał losu, czy ten, kto stawia opór morzu nieszczęść... -... i w walce kładzie im kres” -przerwała mu. -Wierzę, Ŝe naprawdę pamiętasz „Hamleta”. -Mogę ci powiedzieć, jak schwytać we wnyki królika -mówił dalej -i jak go oprawić, jak wykonać przynajmniej tuzin róŜnego rodzaju węzłów. Lecz nie pamiętam, kim jestem, a tego właśnie najbardziej chciałbym się dowiedzieć. -W porządku. Nie uwierzył, Ŝe przyjęła jego wyjaśnienie za dobrą monetę, i w milczeniu domagał się, by tak zrobiła. -No dobrze juŜ, dobrze - powiedziała w końcu, rozkładając szeroko dłonie. -Nie rozumiem, jak to działa, przyznaję. Musisz pogodzić się z tym, Ŝe miewam wątpliwości. -MoŜesz sobie wątpić, w co tylko zechcesz, lecz nigdy nie podawaj w

wątpliwość tego, co mówię. Jestem tu jedynym człowiekiem, który mówi ci całą prawdę. -Skąd o tym wiesz? -Mam instynkt. Niech sobie myśli o tym, co chce. Uniósł jeszcze raz lusterko i ponownie przyjrzał się bliznom, dotykając ich opuszkami palców. To, co zobaczył, wyjaśniało, dlaczego policzek wydaje się sztywny i go pobolewa. Otworzył szerzej oczy, naciągnął mięśnie szczęki, 67 przechylił głowę. Człowiek w lusterku powtórzył jego ruchy, lecz on go nie poznawał. Nic nie wydawało mu się znajome. Mimo to Enid najwidoczniej nie znajdowała w jego rysach niczego niezwykłego. -Poznajesz siebie? -Ani trochę. -Jest pan męŜczyzną w kwiecie wieku - powiedziała pani Brown. -Jeśli juŜ musi pani wycierać komuś tyłek, lepiej Ŝeby był taki jak mój, co? zaŜartował. Enid westchnęła, zaszokowana. -MacLean! Lecz pani Brown zachichotała z aprobatą. -Starzeję się, proszę pana, lecz z moim wzrokiem nadal wszystko jest w porządku. Lubię sobie popatrzeć na cośładnego. -Pani Brown! -to, co powiedziała starsza kobieta, zaszokowało Enid bardziej niŜŜart MacLeana. MacLean i pani Brown wymienili porozumiewawcze uśmiechy, po czym MacLean oddał Enid lusterko, mówiąc: -Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie przespałem Ŝycia. -Jeśli chodzi o to, spędzenie go na hazardzie byłoby bardziej w twoim stylu. Zmarszczył brwi. Nie rozumiał jej. -Nie uprawiam hazardu. -To moŜe twój sobowtór. Tego teŜ nie rozumiał. Zdawał sobie sprawę, Ŝe są na świecie męŜczyźni, którzy spędzają noce i dnie w zadymionych pomieszczeniach, uzaleŜniając swoje dochody i dalszy los od jednego rzutu kostką, lecz on do nich nie naleŜał. Nie podobała mu się insynuacja, sugerująca, Ŝe jest słabeuszem jak... Myśl uciekła, nim zdąŜył do końca ją sformułować. Jak kto? Czyją twarz zobaczył, oŜywioną

i podekscytowaną, kiedy jej właściciel oddawał się iluzjom? Podekscytowanie MacLeana opadło, zanim zdąŜyło w pełni się rozwinąć. Przed oczami jego pamięci twarze przesuwały się niczym na paradzie, bezosobowe jak we śnie. Dopóki nie zdoła oŜywić swoich wspomnień, nie będzie w stanie pojąć, do kogo naleŜały. Wyciągnął rękę z kubkiem i powiedział: -Chcę jeszcze bulionu, ale tym razem w środku ma być coś solidniejszego. -Proszę, Enid, czy mógłbym dostać jeszcze bulionu? -powiedziała Enid, naśladując jego głęboki głos. -Jeśli nie będę błagał, dalej będziesz mnie głodzić? -Nie Ŝądam, byś błagał, ale byś okazywał przynajmniej minimum grzeczności. Lecz zapomniałam! -strzeliła palcami. -Ty wykazujesz dobre maniery tylko wtedy, gdy moŜesz mieć z tego jakąś korzyść! Kłopot polegał na tym, Ŝe musiał przyznać jej rację. Rzeczywiście, rozkazywanie przychodziło mu zdecydowanie łatwiej, podobnie jak demonstrowanie braku cierpliwości. Słowa takie jak „proszę” czy „dziękuję” brzmiały obco. Mimo to wykrztusił przez zaciśnięte zęby: -Proszę, Enid, czy mógłbym dostać jeszcze bulionu? Wzięła od niego kubek i powiedziała: -Z przyjemnością ci go przyniosę. -Tylko tym razem włóŜ do kubka coś solidniejszego! Ogień gniewu płonął w niej jasnym płomieniem, jednak stłumiła go siłą woli. Uśmiechnęła się z wyŜszością i odrzuciła do tyłu głowę. Gwałtowny ruch sprawił, Ŝe kolejne pasma włosów wymknęły się z upięcia, opadając jej na ramiona. Zawinęła spódnicą i zeszła po schodach. -Dokąd ona poszła? - zapytał panią Brown. -Mamy na dole małe palenisko i zawsze ktoś tam czuwa z jedzeniem, na wypadek gdyby pan zgłodniał. Podeszła do łóŜka, trzymającw dłoniach naręcze poskładanej bielizny. Jej zwyczajna, miła, pocięta zmarszczkami twarz rozciągnęła się w uśmiechu. -Pan Throckmorton zadaje sobie z pańskiego powodu wiele trudu. -ZałoŜę się, Ŝe tak jest. Czy na dole czuwają straŜnicy? -Dzień i noc. To wielki kłopot, doprawdy. -Widać uwaŜa, Ŝe jestem wart zachodu. -Przede wszystkim jest pan aroganckim gburem. 69 Przyglądała mu się tak długo, Ŝe zaczął juŜ myśleć, iŜ potrafi zajrzeć mu pod skórę. -Do tego śmiertelnie przestraszonym, prawda, milordzie?

Wzdrygnął się, czując ból w całym ciele. -Co pani ma na myśli? -Wszyscy się zastanawiają, czy pan udaje, ale ja wiem, Ŝe tak nie jest. Gdyby nie postradał pan pamięci, nie wrzeszczałby pan tak i nie zachowywał się grubiańsko, a wszystko po to, by ukryć strach. -Nie jestem przeraŜony. -Akurat. Wychowałam tuzin chłopców i miałabym nie wiedzieć, jacy są męŜczyźni? -UłoŜyła stos ręczników na stoliku przy łóŜku.-Tona pańską jutrzejszą kąpiel. -Nie zamierzam się kąpać. -JuŜ o tym mówiłyśmy, pani MacLean i ja. Umyjemy pana gąbką, jak co dzień. -Jeszcze czego. Nie zamierzał pokazywać swego białego, wyniszczonego ciała nikomu, a juŜ na pewno nie kobiecie, która kiedyś podziwiała jego siłę i męskość. I to do tego stopnia, by za niego wyjść, o ile mógł jej wierzyć. Pani Brown uśmiechnęła się szerzej. -Widzi pan, znowu to samo. Jest pan przeraŜony, więc rzuca się pan z byle powodu. -To nie jest byle powód - powiedział przez zaciśnięte zęby. -Widzi pan, lubię panią MacLean. Przyglądałam się, jak przywraca pana do Ŝycia, przemawiając do pana, choć ja sądziłam, Ŝe to bezcelowe i Ŝe musiało jej się pomieszać w głowie. Patrzyłam, jak odwraca pańskie wielkie, bezwładne ciało, by nie dostał pan odleŜyn, choć jest tak drobna, Ŝe nie powinna podnosić nawet filiŜanki. Pani Brown wsparła dłonie na obfitych biodrach. -Rozumiem, Ŝe się pan boi i Ŝe jest pan męŜczyzną przyzwyczajonym do wydawania rozkazów, lecz jeśli jeszcze raz usłyszę, Ŝe odnosi się pan niegrzecznie do pani MacLean, poczuję się zmuszona wyjaśnić jej, Ŝe postępuje pan tak ze strachu, a nie po to, by ją obrazić. 70 Wpatrywał się w panią Brown, dostrzegając pod maską uprzejmości Ŝelazną wolę. Zagroziła, Ŝe powie Enid, iŜ tak naprawdę ma do czynienia z przeraŜonym chłopcem. Enid będzie oczywiście miła, lecz on dobrze wie, Ŝe w głębi duszy zacznie Ŝywić do niego pogardę. Kobiety nie szanują słabych męŜczyzn. Tylko Ŝe on wcale nie jest słaby. Nie boi się tej wielkiej, ziejącej pustki w głowie, ani tego, Ŝe juŜ nigdy nie będzie sobą. Lecz to i tak bez znaczenia -choćby nie wiem jak zaprzeczał, jeśli pani Brown powie Enid, co o nim sądzi, i tak zaprzeczenia na nic się nie zdadzą.

-Oczywiście, jestem tylko słuŜącą. Powinnam trzymać język za zębami. Twarz pani Brown straciła całą swą poczciwość i teraz malowała się na niej demoniczna wręcz stanowczość. -I tak postąpię, jeśli tylko zdoła się pan zmusić, aby być bardziej uprzejmym dla naszej drogiej pani MacLean. Układ. Pani Brown proponowała mu układ! Postanowił wytargować, ile się da. -Niech pani zrobi coś, Ŝebym nie musiał się kąpać. -Ale pan cuchnie. -Kobiety zawsze przesadzają, jeśli chodzi o czystość. -Nie kąpał się pan co najmniej od siedmiu tygodni. Krowy w oborze skarŜą się na smród. -Nie pozwolę, by ona mnie kąpała - powiedział powoli i dobitnie. -Ach, więc o to chodzi. -Pani Brown skinęła głową. -Nie chce pan, by ona pana kąpała. Myślę, Ŝe to da się załatwić. Odeszła, nim zdąŜył powiedzieć coś więcej. Usłyszał na schodach kroki Enid. Nim weszła, pani Brown stała juŜ po drugiej stronie pokoju, wycierając blat stołu. Enid niosła kubek, pod pachą zaś miała paczkę owiniętą w brązowy papier. Podeszła do męŜczyzny i podała mu kubek. Ten sam, co przedtem. Nie wziął go. Spoglądał na naczynie, jakby miało w sobie nadnaturalne właściwości. -Mam dość bulionu. 71 -Ten jest zagęszczony kleikiem -zapewniła go. Wspaniale! Dla niego zabrzmiało to jak manna z nieba. Pozwoliła mu wziąć kubek, podtrzymując go, jakby był dzieckiem, które w kaŜdej chwili moŜe się oblać zawartością naczynia. I rzeczywiście, musiał przyznać, Ŝe coś takiego mogło się wydarzyć. Ręce drŜały mu z wysiłkui z trudem powstrzymywał się, aby nie połknąć wszystkiego jednym haustem. Nie pozwoliłaby na to. Zabierała kubek po kaŜdym łyku i podawała mu wodę. Jego Ŝołądek szybko się wypełnił. Nie mógł uwierzyć, Ŝe pół kubka zagęszczonego cienkim kleikiem bulionu moŜe mu wystarczyć. Enid rozumiała go bez słowa. Pani Brown czuwała w tle, obserwując sytuację niespokojnym spojrzeniem, które zadawało kłam jej wcześniejszej uprzejmości. Enid podała jej kubek. -Proszę nie odstawiać go zbyt daleko. -Wkrótce znowu poczuje pan głód -wyjaśniła pani Brown. -Pański Ŝołądek się skurczył, a ten kleik to i tak więcej, niŜ zjadł pan od tygodni. Spojrzał znów na swoje dłonie. Wyciągnął przed siebie ręce, potem rozłoŜył je na boki, zarzucił za głowę i złączył dłonie. Mięśnie drŜały mu z wysiłku,

lecz mięśnie moŜna na powrót wytrenować. Martwiło go co innego. Jego umysł. -Czy kiedykolwiek odzyskam pamięć? -Gdy wrócą ci siły - zapewniła go Enid. -Lekarz tak twierdzi? -Wyrzuciłam lekarza. -Więc chyba wiesz, o czym mówisz. -Nie. Wbił w nią spojrzenie. Co za zuchwałość. Z drugiej strony znał kiedyś kilku lekarzy -i wszyscy byli głupcami, do tego butnymi i traktującymi otoczenie nader lekcewaŜąco. Wolałby powierzyć swoje Ŝycie smukłym dłoniom Enid niŜ tym idiotom. -W porządku - powiedział krótko. OdpręŜyła się w widoczny sposób, a on uświadomił sobie, Ŝe najwyraźniej spodziewała się nagany. Podała mu paczkę ze słowami: -Pan Throckmorton ci to przysyła. 72 Musiała sama przeciąć sznurki, lecz kiedy rozwinęła brązowy papier, nie rozpoznał nadpalonych szczątków kiltu. Materiał był czerwony, w kratę tak ciemnozieloną, Ŝe wydawała się niemal czarna, i przetykany Ŝółtą nitką. Futro sporranu było nadpalone, a skórzana klamra tak uszkodzona, Ŝe nie dało się jej otworzyć. A jednak to jego sporran, był tego pewny, choć nie miał pojęcia, skąd o tym wie. Enid wzięła do rąk ręczniki, pomachała mu nimi przed nosem powiedziała: -Zamierzamy cię wykąpać. Zerknął na panią Brown, która skinęła głową. Zawinął resztki swej przeszłości z powrotem w brązowy papier i odłoŜył pakunek na nocny stolik. -Nie zamierzam obnaŜać się przed tobą, dziewczyno. -Nie wiem doprawdy dlaczego - odparła, unosząc brwi. -Skoro tak, nie jesteś widać najbystrzejsza. Nie będziesz mnie kąpała. -Nie jestem najbystrzejsza? -spytała Enid, a jej źrenice się zwęziły. -Ja wiem przynajmniej, kiedy cuchnę. Rzeczywiście czuł się brudny, a odkąd pani Brown o tym wspomniała, czuł teŜ, Ŝe jego ciało wydziela nieprzyjemną woń. Nie zamierzał jednak tego przyznać. -To normalny, męski zapach. -Jeśli męŜczyzna pachnie jak coś wyciągniętego z kosza na odpadki... zgodziła się Enid. -Być moŜe zwykle tak właśnie pachniesz, ale powiedz mi prawdę -w jej głosie pojawiła się przymilna nutka -nie czujesz się tak, jakbyś miał na skórze skorupę?

Nie pozwoli, by jakakolwiek młoda kobieta obracała go niczym kawał mięsa. A juŜ na pewno nie Enid, która udowodniła, Ŝe potrafi go poruszyć,i to zaledwie pocałunkiem. Enid, kobieta, która twierdziła, Ŝe jest jego Ŝoną i którą oskarŜył o to, Ŝe kłamie, mając w duchu nadzieję, Ŝe tak nie jest, bo wtedy on, w niedalekiej przyszłości, będzie miał pełne prawo rzucić ją na łóŜko. -Trochę mycia nie zawadzi -powiedział chytrze. -Lecz jeśli zamierzasz wpędzić mnie w prawdziwe zakłopotanie, postaraj się o wannę. 73 -To się nie uda. Nie moŜesz chodzić. Zeszczuplałeś, ale i tak jesteś zbyt cięŜki, byśmy zdołały cię unieść i wsadzić do wanny. -Zatem niech zrobią to męŜczyźni. Kinman i ten facet, Harry, i lokaj, którego zatrudnił dla mnie Throckmorton. Jackson. -Nie będą dość delikatni. Mogą uszkodzić ci nogę. Protestowała, lecz niezbyt stanowczo, co świadczyło o tym, Ŝe musiał cuchnąć naprawdę mocno. -Pani Brown moŜe ich pilnować - powiedział. - Zrobią to, co im kaŜe. Enid wahała się, lecz widać było, Ŝe odczuwa pokusę, aby wyrazić zgodę. -On ma rację -poparła go pani Brown, gładko przejmując inicjatywę.MoŜemy przynieść duŜą wannę z sypialni pana Throckmortona. Pan MacLean mógłby w niej niemal leŜeć. Dziewczęta zagotują wodę, męŜczyźni ją wniosą, a ja dopilnuję, aby panu MacLeanowi nic się nie stało. -CóŜ... - Enid wpatrywała się w niego, przygryzając dolną wargę. -Zrobimy to jutro po południu, gdy będzie najcieplej. Pani Brown odebrała od Enid ręczniki. -A więc, załatwione. Wszystko ułoŜyło się zgodnie z jego wolą, uśmiechnął się więc do Enid, pewny, Ŝe będzie zadowolona, iŜ przejął dowodzenie. Nie odpowiedziała uśmiechem. Wpatrując się w niego, zapytała: -Dlaczego pani Brown? Dlaczego nie ja? MacLean spojrzał zdesperowany na panią Brown, która odwzajemniła spojrzenie. -PoniewaŜ nie grozi mi, Ŝe zacznie czymś we mnie celować –odparła w końcu. -Och, na miłość Boską! Tak jakbym juŜ... - przygryzła wargę. -Tak jakbyś co...? Jakbym nie widziała tego juŜ przedtem. Niemal słyszał, jak wypowiada te protekcjonalne słowa. Lecz nie skończyła zdania, a na jej policzkach wykwitł delikatny rumieniec. Być moŜe widywała go nagim, gdy byli małŜeństwem, ale od tego czasu minęło wiele lat. I być moŜe widywała

intymne części jego ciała, gdy leŜał nieprzytomny, lecz nawet dziewczyna tak skromna jak Enid musiała zdawać sobie sprawę, Ŝe to co innego.

74 RóŜnica byłaby olbrzymia. Dosłownie. -Nie potrafisz nawet utrzymać kubka. Kto będzie podawał ci basen? zapytała z taką pewnością siebie, Ŝe miał ochotę ją udusić. -Będę sikał na podłogę - burknął. -Proszę po prostu głośno krzyknąć, a ktoś przyjdzie i panu pomoŜe-wtrąciła ze śmiechem pani Brown, rozładowując sytuację. Enid przestała wpatrywać się w MacLeana i wbiła gniewny wzrok w panią Brown. Starsza kobieta zniosła to z humorem, a kiedy MacLeanowi zdawało się juŜ, Ŝe wygrał rundę, Enid zemściła się, mówiąc: -Skoro nie będziemy kąpać chorego, to go przećwiczmy. Wszelkie pozory odpręŜenia zniknęły. -Zabrzmiało to tak, jakbym był koniem -powiedział, oburzony. -Co to znowu znaczy: „przećwiczmy go”? Enid ujęła jego dłoń i obróciła nadgarstek raz w jedną stronę, raz w drugą. Pani Brown zrobiła to samo z drugą ręką. Nie miał dość sił, by się im wyrwać, a wiedział, Ŝe jeśli spróbuje, tylko się ośmieszy. Rozumiał, Ŝe poruszają jego kończynami, aby zachować ruchomość stawów, doceniał teŜ to, Ŝe zajmowały się nim w ten sposób, kiedy był nieprzytomny. Lecz jakŜe nienawidził tej słabości! Być ciągnięty i popychany, odwracany i przesuwany. Nie móc poruszać się o własnych siłach - co za udręka! Obserwował niczym widz, jak kobiety unoszą mu ramiona i przesuwają je z wolna ponad głowę. Mięśnie protestowały, kiedy je naciągano. W brzuchu aŜ go ściskało, i choć to one wysilały się za niego, juŜ po chwili okazało się, Ŝe z trudem chwyta powietrze. -Dajmy mu trochę wody - powiedziała Enid. -Tak, dajmy - odparł zgryźliwie. Spojrzały na niego, jakby fakt, Ŝe potrafi mówić, stanowił niespodziankę, on zaś poprzysiągł sobie, Ŝe to się więcej nie powtórzy. Od jutra zacznie ćwiczyć sam. Będzie ćwiczył, dopóki starczy mu sił. Przestanie się zamartwiać stanem swego umysłu i skupi się na tym, by kaŜdy z jego mięśni i stawów działał z siłą i niezawodnością dobrze naoliwionej stali. 75 Z ponurą miną przyjął wodę i wypił ją do ostatniej kropli, przyglądając się,

jak kobiety zajmują się dolną połową jego ciała. Zakrywszy mu biodra prześcieradłem, unosiły jego nogi, najpierw w kostce, a potem przyciskając kolano do brzucha. Enid trzymała nogę, która była złamana; poruszała nią powoli i ostroŜnie, mimo to przymknął z bólu oczy, a jego ciało pokryło się potem. Gdy w końcu dały mu spokój, zapytał: -Czy będę mógł stanąć na tę nogę? -Tak! -Pytanie zdawało się dziwić Enid. -O ile nie stało się coś, czego nie potrafię dostrzec, będziesz mógł nie tylko stanąć, ale i chodzić. Otarł pot ręcznikiem, który mu podała, i patrzył, jak obmywają go wilgotną szmatką, a potem osuszają kawałek po kawałku. Miał ochotę ponarzekać równieŜ na to, lecz z wyjątkiem nogi, która naprawdę go bolała, w całym ciele czuł jedynie przyjemną, ocięŜałość. -Trzymam cię za słowo, dziewczyno. -Proszę bardzo. Proszę bardzo. ROZDZIA Ł 8 Enid siedziała w bujanym fotelu, przysłuchując się, jak skrzypią deski podłogi, i udając, Ŝe czyta podniszczony egzemplarz Opactwa Northanger. Popołudniowe słońce ogrzewało pokój, przez otwarte okna wpadał lekki wietrzyk i po raz pierwszy od sześciu tygodni -nie, od ośmiu lat -miała czas dla siebie. I nie wiedziała, czym go zapełnić. Powędrowała spojrzeniem w stronęłóŜka, gdzie leŜał MacLean. Kąpiel wyczerpała chorego, ale nie pogorszyła jego stanu. Pan Throckmorton nadzorował całą procedurę i wszystko poszło tak, jak zaplanowano. Pani Brown miała na wszystko baczenie. Harry, pan Kinman i Jackson podnieśli MacLeana z łóŜka i wsadzili do wanny. Moczył się w ciepłej wodzie, podczas 76 gdy armia słuŜących zmieniała pościel, zamiatała i myła podłogę, a nawet zmieniła materac na nowy, mocno wypchany pierzem. Teraz światło dnia pieściło wypolerowane drewno i rozjaśniało kaŜdy kąt, pani Brown udała się z wizytą, pomieszczenie nie pachniało juŜ jak izba chorych, a MacLean spał snem sprawiedliwego. Wszystko to dokonało się bez pomocy Enid. Spacerowała sobie po ogrodzie, cieszyła się słońcem, wąchała kwiaty... Spoglądała na okno wykręcała dłonie czekając, aŜ ją zawołają... Jakie to dziwne czuć się zdradzoną, poniewaŜ męŜczyzna, którym opiekowała się od sześciu tygodni, miał się na tyle dobrze, Ŝe mógł

obyć się bez niej przez godzinę. Wyglądał teraz o wiele lepiej. Policzki nieco mu się wypełniły, a oczy nie były juŜ takie zapadnięte. ŚwieŜo wymyte kasztanowe włosy lśniły, a blizny, przecinające twarz, zbladły i dobrze się goiły. Jackson przystrzygł MacLeanowi brodę i teraz widać było, Ŝe jego kwadratowa szczęka wystaje lekko do przodu, co nadawało twarzy wyraz determinacji i zdecydowania. Miał wysokie i wydatne kości policzkowe, a złamany nos nadawał mu wygląd zabijaki. Być moŜe, gdy go ogolą i przytną mu włosy, zacznie wreszcie wyglądać jak Stephen, a nie jak nieznajomy, który poruszył jej serce. Spojrzała na swoje dłonie i uśmiechnęła się. Poruszał jej serce, kiedy spał. Bo kiedy nie spał, pozostawał aroganckim, niemiłym osłem. Pomyślała, Ŝe pewnie czuje się teraz jak matka, której maleństwo zaczyna stawiać pierwsze kroki i uczy się wymawiać pierwsze słowo - a słowo to brzmi nie! Jęk od strony łóŜka sprawił, Ŝe natychmiast podniosła głowę. MacLean przeciągnął się powoli i ostroŜnie, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. -Na widok tego uśmiechu kaŜdego męŜczyznę przeszłyby ciarki. Zacisnęła palce na ksiąŜce. Kiedy MacLean był przytomny, krew kipiała jej w Ŝyłach, a powietrze raniło płuca. Przez cały czas bała się, co za chwilę usłyszy. śyła w nieustannym strachu... ale i w oczekiwaniu. PoniewaŜ coś w niej, dawno juŜ zniweczone przez Ŝycie, cieszyło się z tego, Ŝe znów są razem. Traktowała go tak, jak na to zasługiwał. Nigdy juŜ nie pozwoli, aby obchodził się z nią bezmyślnie i bez wraŜliwości. Nie odnosili się do siebie jak inwalida i pielęgniarka, ani teŜ jak skrzywdzona Ŝona i lekkomyślny

77 mąŜ nicpoń. Kiedy on sobie przypomni, wtedy wszystko się zmieni. Przestał się przeciągać, lecz nadal się przyglądał, jak Enid buja się w fotelu. Nie przyśpieszała ruchów, poniewaŜ nie chciała przyznać, Ŝe denerwuje ją bycie obserwowaną; zachowa pozory spokoju, choćby miało ją to zabić. -Jak długo byliśmy małŜeństwem? -spytał. Zamarła. Bujany fotel zatrzymał się. -Dziewięć lat. -Niewierność? -Nie sądzę -jej źrenice zwęziły się. -Choć wiem, Ŝe od kiedy się rozstaliśmy, z pewnością sobie nie Ŝałowałeś.

-Miałem na myśli ciebie! -Och! -Zapomniała, Ŝe postanowiła zachować spokój. -Oczywiście, Ŝe nie! Tak jakby zaleŜało mi na tyle, by cię zdradzać. To podraŜniło jego dumę, poznała to po sposobie, w jaki zacisnął usta. Miał aŜ za duŜo dumy i Ŝadnego powodu, być czuć się dumnym. Wiedziałao tym. W końcu dzieliła z nim łóŜko, w którym nie działo się nic, o czym warto byłoby wspominać. Wczorajszy pocałunek mógłby to zmienić, lecz umysł Enid, a nawet jej ciało, pamiętały, co stało się, kiedy ostatni raz uległa błaganiom tego męŜczyzny. Skończyło się to małŜeństwem, a ona wstąpiła na długą, samotną, naznaczoną ubóstwem drogę. Jednak ostatniej nocy MacLean przyglądał się jej w taki sposób... Nie spał tak mocno, jak się spodziewała. Zamiast tego przyglądał się, jak Enid chodzi po pokoju, przygotowując się do snu. Kiedy schroniła się za parawanem, aby włoŜyć nocną koszulę, nie opuszczała jej świadomość, Ŝe MacLean przysłuchuje się jej ruchom, szelestowi halek. Przyłapała się na tym, Ŝe rozbiera się niezwykłe ostroŜnie, wsuwając koszulę przez głowę, nim zdjęła bieliznę. Jakby mógł ją zobaczyć! Przywdziawszy koszulę, przekradła się boso, na palcach, przez pokój, nie ośmielając się sprawdzić, czy nadal ją obserwuje. Wiedziała, Ŝe tak jest. Zdmuchnęła świece,wszystkie oprócz jednej, którą zostawiła zapaloną, na 78 wypadek gdyby MacLean się obudził. Zdawała sobie w pełni sprawę, Ŝe ta jedna świeca wystarczy, by mógł zobaczyć, jak zrzuca szlafrok i wślizguje się do łóŜka. Oczywiście, patrzył. Była tego pewna. Nagle o czymś sobie przypomniała i zerwała się na równe nogi. -Przyniosę ci coś do jedzenia. Najwidoczniej wczorajszy wykład na temat manier poskutkował, gdyŜ MacLean powiedział: -Tak. Proszę. -W porządku. -OdłoŜyła ksiąŜkę na fotel i rozpoczęła uprzejmą pogawędkę. - Cieszę się, Ŝe jesteś głodny. -Dlaczego? Skoro jestem ci obojętny, to co za róŜnica, czy będęŜył, czy umrę? I to by było na tyle, jeśli chodzi o uprzejmą konwersację. -Im więcej jesz i pijesz, tym bardziej oddala się od ciebie widmo śmierci. To mnie cieszy, bo zbyt się napracowałam nad przywróceniem cię do Ŝycia, Ŝeby teraz nie odczuwać satysfakcji. Niech sobie to przetrawi. -Zaraz wracam.

Wyprawa na parter zajęła Enid ledwie minutę i choć poprzedniego dnia nie podobało jej się, Ŝe wykluczono ją z asystowania przy kąpieli MacLeana, tym razem jakoś nie miała ochoty do niego wracać. Dlaczego musi być taki niemiły? Jeśli naprawdę nie pamięta, Ŝe byli małŜeństwem, w porządku. Ale dlaczego tak ją wypytuje, a potem otwarcie nie dowierza niczemu, co słyszy? Najwidoczniej wyobraŜa sobie, Ŝe jest lepszym człowiekiem, niŜ w rzeczywistości jest, a ją uwaŜa za gorszą niŜ naprawdę. To nie byłow porządku, toteŜ kiedy wchodziła po schodach, niosąc miskę gulaszu i łyŜkę, wyprostowała ramiona i plecy. Jej postawa wyraŜała urazę i gniew. Nie zaczekał nawet, aŜ znajdzie się w pokoju, ale od razu ją zaatakował. -Rozstaliśmy się - powiedział. -Tak. Ustawiła wszystko na stole i sięgnęła po jeden z kubków pozostawionych przez panią Brown. -Mieszkałaś w moim domu? 79 -Nie. -Kobiety uwielbiają mówić. W ogóle nie zamykają ust. Dlaczego ty nie mówisz? Uderzyła kubek tak mocno warząchwią, Ŝe pękł. -Mów, kobieto. Gdzie byłaś? Czym się zajmowałaś? Wzięła inny kubek i odparła, wykazując więcej cierpliwości, niŜ moŜna byłoby się spodziewać po niewieście obdarzonej tak ostrym językiem: -Mieszkałam w Anglii. -Sama? Znieruchomiała i spojrzała na niego z gniewem: -OskarŜasz mnie, Ŝe miałam kochanka? -Nie. Niezupełnie. Co chciał przez to powiedzieć i dlaczego się uśmiechał? -Jak długo mieszkałaś w Anglii? -Przez cale Ŝycie. -Nie moŜesz mieć więcej niŜ dwadzieścia pięć lat. -Mam dwadzieścia sześć. -Ile miałaś lat, gdy się pobraliśmy? -Siedemnaście. -Byłaś dzieckiem! -To wymówka. -PosłuŜyła się uśmiechem niczym ostrzem. -Ja nazywam to głupotą. -Byliśmy razem mniej niŜ rok?

-Doskonale -pogratulowała mu. -Pomimo utraty pamięci dobrze sobie radzisz z arytmetyką. Byliśmy ze sobą przez trzy miesiące. Pomimo jej nieuprzejmości, miał czelność odezwać się pełnym samozadowolenia tonem: -Teraz ze mną rozmawiasz. Enid odczuła pokusę, by wylać mu gorący gulasz na krocze. Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa ani z tego, jak trudno było jej się powstrzymać. -Czy mogłoby być jeszcze gorzej? To jawny dowód na to, iŜ przymierze pomiędzy Anglikami a Szkotami nie jest moŜliwe. -A potem, jak przystało na 80

prawdziwego osła, znowu zaryczał tę samą nutę. -Nie wierzę, Ŝe jesteśmy małŜeństwem. Jestem zbyt bystry, Ŝeby poślubić angielską dziewkę. Głupi osioł. Głupi męŜczyzna. -Jeśli pan Throckmorton rzeczywiście coś knuje, dlaczego miałby próbować cię zwieść, podsuwając Ŝonę, która w tak oczywisty sposób jest ci niemiła? -Nie jesteś mi niemiła... -miał czelność pogładzić Enid po ramieniu, jakby chciał dodać jej otuchy -Masz jedynie trudny charakter i zbyt ostry język. -Podczas gdy ty jesteś istnym uosobieniem mądrości i uprzejmości. Odsunęła się, by nie mógł jej dotykać. -Nie mieliśmy powodu sądzić, Ŝe kiedy się obudzisz, nie będziesz nic pamiętał. -Nie ma nic gorszego niŜ kobieta, która myśli logicznie - przyznał. -Owszem, jest: męŜczyzna, który tego nie potrafi. Nie zareagował na ten docinek. Oczywiście, Ŝe nie. On, męŜczyzna, miałby przyznać, Ŝe kobieta okazała się od niego bystrzejsza? Nigdy! Ignorując to, co powiedziała, odezwał się władczym tonem: -Będę teraz jadł. -Twoje maniery znowu pozostawiają wiele do Ŝyczenia. -Proszę, madame, czy mógłbym dostać coś do jedzenia? -Po czym, przyglądając się, jak Enid unosi łyŜkę, chytrze zasugerował: -Mały kawałek baraniny byłby mile widziany, albo trochę kapusty i łyczek wina. -Dziś bulion został zagęszczony przecieraną marchewką i ziemniakami. Jeśli twój Ŝołądek nie zaprotestuje, jutro będziesz mógł zjeść trochę siekanej wołowiny. Skończył i wytarł usta chusteczką, którą mu podała. -Później, ale jeszcze dziś. -Zobaczymy. Napełniła kubek od nowa. Jadł, aŜ się nasycił. Wtedy westchnął i odstawił naczynie na nocny stolik.

-Kiedy będę mógł zjeść brzoskwinię? -zapytał.- Śniłem o brzoskwiniach i mam wielką ochotę skosztować ich słodkiego, delikatnego miąŜszu. 81 Choć patrzył jej prosto w oczy, mogłaby przysiąc, Ŝe nie tylko brzoskwinie miał na myśli. Nagle uśmiechnął się i powiedział: -Najszybsza droga do serca męŜczyzny prowadzi przez Ŝołądek. -Najszybsza droga do serca męŜczyzny prowadzi przez pierś. -Pochyliła się bardziej i na wypadek, gdyby nie zrozumiał, wyjaśniła: -Trzeba tylko mieć sztylet. -Jędza. -Nigdy o tym nie zapominaj. Najwidoczniej uznał, Ŝe ma do czynienia z kimś, z kim trzeba się liczyć,i ta świadomość nią wstrząsnęła. Wpatrywał się w nią zielonozłotymi oczami i nagle uświadomiła sobie, Ŝe chcąc nie chcąc wdała się w pojedynek na spojrzenia. Postanowiła, Ŝe pierwsza nie spuści wzroku. Z początku wpatrywała się w niego bez zmruŜenia powiek, traktując to jako potyczkę, która po raz kolejny udowodni mu, Ŝe ona nie pozwoli onieśmielić się i zastraszyć. Lecz z kaŜdą mijającą chwilą cisza stawała się bardziej znacząca i nagle Enid uświadomiła sobie, Ŝe nie chodzi juŜ tylko o pojedynek woli. To było uwodzenie. Wpatrywał się w nią, jakby była smacznym kąskiem, a on konał z głodu. Co gorsza, Enid doskonalezdawała sobie sprawę, Ŝe on naprawdę kona z głodu. Potrzebował jedzenia. I miłości. Nie, nie miłości. Seksu. Osiem lat temu MacLean łaknął podziwu i posłuszeństwa, nie miłości. Dlaczego, wiedząc o tym, pragnęła zanurzyć się w tę ciszę, wypełnić dręczącą pustkę, dotknąć ciemnej szczeciny na jego brodzie, poznać smak ust? Dlaczego zastanawiała się, jak by to było oprzeć piersi na jego ciele i rozkoszować się długimi, wolnymi, głębokimi pocałunkami, poczuć na nagiej skórze dotyk jego dłoni? Bezwiednie rozchyliła usta, a jej oddech przyspieszył w oczekiwaniu. Zalała ją fala gorąca, a ciało poróŜowiało. Napięcie, które czuła, od kiedy tylko MacLean się ocknął, stale rosło i przebiegało wzdłuŜ jej zakończeń nerwowych, gromadząc się w łonie niczym cięŜar, który oddycha, porusza się i domaga uwagi. 82 Teraz chętnie odwróciłaby wzrok -gdyby tylko mogła. Przyznałaby mu zwycięstwo w tej małej bitwie, byle tylko ocalić się przed tym... czym właściwie? Upokorzeniem? Pułapką? Przyjemnością?

-Madame MacLean? -zawołałśpiewnie nieznany kobiecy głos w pokoju poniŜej. Czar prysł. Enid zamrugała. Uświadomiła sobie, Ŝe pochyla się nad nim z dłońmi wspartymi na materacu... Szybko poderwała głowę. -Bonjour madame! Jest pani tam na górze? Enid rozejrzała się dokoła, wstrząśnięta tym, Ŝe zmuszono ją, by powróciła nagle na ziemię, i wdzięczna nieznanej kobiecie, Ŝe ocaliła ją przed nią samą. -Jestem tutaj! -zawołała i odwróciła się, by podejść do schodów. Jednak MacLean pochwycił jej dłoń i nie puścił, dopóki na niego nie spojrzała. Na jego twarzy nie było nawet śladu uśmiechu. -Ocalona - szepnął. - Lecz nie na długo. ROZDZIA Ł 9 Enid udawała, Ŝe nie rozumie, o co mu chodzi, lecz on i tak na to nie zwaŜał. Doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe zrozumiała. Wiedziała, co o mało się nie wydarzyło. Namiętność pulsowała i płonęła w ich Ŝyłachniczym ogień. Przesunął powoli, zmysłowo palcem wzdłuŜ jej ramienia i zatrzymał go w miejscu, gdzie po wewnętrznej stronie nadgarstka bił puls. Wyrwała mu dłoń i podeszła cicho do schodów, skąd dobiegał stukot kroków. W otworze pojawiła się głowa kobiety -pięknej kobiety o olśniewającym uśmiechu, noszącej radość jak wytworny strój i sprawiającej, Ŝe przy niej wszyscy czuli się szczęśliwi. Dostrzegłszy Enid, zapytała: -Madame MacLean? 83 -Tak, jestem Enid MacLean. Kiedy kobieta weszła do pokoju, przekonał się, Ŝe jest drobna i ładniutka. Nikt nie musiał jej przedstawiać -od razu się domyślił, Ŝe ma przed sobą niewiastę, którą Throckmorton zamierza pojąć za Ŝonę. śadna inna kobieta nie skłoniłaby starego ponuraka, by oŜenił się bez majątku lub tytułu. MacLean zamrugał. Co za rewelacja! Znał Throckmortona wcześniej, i musiał być z nim zaprzyjaźniony, inaczej nie myślałby o nim z rozbawieniem właściwym pochwyconemu w pułapkę uczuć męŜczyźnie,który rozpoznaje u drugiego objawy tej samej choroby. Pochwyconemu... Zerknął na Enid. śonaty. Z nią. Być moŜe myśl, Ŝe poślubił Angielkę, nie była mu miła, lecz Enid miała rację. Gdyby Throckmorton chciał go oszukać, podstawiłby mu piękną dziewczynę z miodem na ustach, nie tę megierę. Oczekiwanie zmieszało się z rozczarowaniem faktem, iŜ najwidoczniej nie potrafił uczynić Ŝony

szczęśliwą. Nie pamiętał tego, lecz Enid była jego Ŝoną i wkrótce połączą ich nowe wspomnienia. Uwiedzenie jej było czymś, co warto planować. Miodowozłote włosy Celeste upięte były w jedną z tych skomplikowanych, ozdobnych fryzur, tak irytujących dla kaŜdego rozsądnie myślącego męŜczyzny. Tu i tam widać było warkoczyki, owinięte dookoła głowy i uszu i przytrzymywane w miejscu szpilkami o brylantowych główkach, które rzucały wokół tak silne błyski, Ŝe MacLean miał ochotę poprosić przybyłą, by wyłączyła światło. Enid, niemądra dziewczyna, zerknęła tylko na Celeste i jej dłonie natychmiast powędrowały ku niedbale upiętej masie czarnych kędziorów. -Proszę tego nie robić! -zawołała Celeste z leciutkim francuskim akcentem. - Proszę, niech pani zaczeka! Ruszyła ku Enid z furkotem szerokich, jaskraworóŜowych spódnic, przyciskając do piersi bukiet. -Proszę mi pozwolić. Wyjęła szpilki z włosów Enid i odrzuciła precz przytrzymującą je siateczkę. Wijąca się grzywa włosów opadła na ramiona Enid, uniosła więc dłonie i zebrała kilka pasm. Z uniesionymi ramionami i wyrazem zaskoczenia na twarzy wyglądała jak kobieta 84 przyłapana podczas toalety. MacLean niemal jęknął z poŜądania. Zgiął kolano, skrył podniecenie pod uniesionym prześcieradłem i z właściwą wszystkim podglądaczom przyjemnością przyglądał się, jak Celeste odsuwa dłonie Enid i przeczesuje palcami jej sięgające bioder włosy.Zeszłej nocy udało mu się zerknąć na nie w blasku świecy, a teraz pragnął pogłaskać kaŜde pasmo, ucałować jej usta, przycisnąć ją... -Proszę tylko spojrzeć! - zawołała Celeste. - AleŜ ma pani szczęście. Mam ładne, proste włosy, ale to - to coś absolutnie wspaniałego! - Odwróciła się do MacLeana i powiedziała: - Uwielbia pan jej włosy, prawda, monsieur? Dzisiaj. Wczorajszej nocy. Jutro, rozsypane w nieładzie na poduszce. Powiedział jednak tylko: -Są wspaniale. Enid spojrzała na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Musiała wyczuć w jego głosie poŜądanie, gdyŜ oblała się krwistym rumieńcem i czym prędzej chwyciła tę idiotyczną siateczkę. -No pewnie! -zaśmiała się Celeste, urocza do bólu. -Madame MacLean, nie przedstawiłam się i pewnie zastanawia się pani, kim jestem. Celeste Milford. Wychodzę za Throckmortona. Radość Celeste była zaraźliwa. MacLean uśmiechnął się i nawet Enid, zajęta wpychaniem włosów pod siatkę, zaśmiała się wraz z nią i powiedziała:

-Wiem. -Powiedział pani? Celeste aŜ podskoczyła z radości. -Powiedział nam - odparła Enid. Celeste splotła dłonie na kolanach i zachichotała. -Czy to nie cudowne, Ŝe pokochał akurat mnie? -Ja powiedziałabym, Ŝe pokochał panią, gdyŜ jest pani cudowna odparła Enid. Kobiety spojrzały na siebie przyjaźnie, a potem uściskały się. Przypominały MacLeanowi jego siostrę i jej niemądre przyjaciółki, chichoczące bez powodu i paplające, chociaŜ nie miały nic do powiedzenia. Jakby je widział... Zacisnął dłonie na prześcieradle, poraŜony wspomnieniem. Jego siostra, stojąca na skale nad brzegiem morza i 85 wymachująca jak ptak ramionami, podczas gdy wiatr rozwiewa jej kasztanowe włosy... -Throckmorton powiedział, Ŝebym nie zawracała wam głowy, poniewaŜ jesteście bardzo zajęci -paplała dalej Celeste -i nie wolno wam przeszkadzać. MacLean podniósł wzrok. Właśnie coś sobie przypomniał, lecz Ŝadna z kobiet tego nie zauwaŜyła. -Co oznacza, Ŝe mam pilnować własnego nosa -mówiła tymczasem Celeste. -Przyniosłam więc kwiaty, które ściął ojciec, i w ten sposób mogłam was poznać. - Wcisnęła Enid bukiet. - Podobają się pani? MacLean postanowił, Ŝe nie wspomni, iŜ jedno z cennych wspomnień właśnie do niego wróciło. Jeszcze nie teraz. Wpierw musi dowiedzieć się, co ono oznacza i czy pozostanie jedynym, czy teŜ stanowi początek procesu odzyskiwania pamięci. Enid przyjęła niezbyt świeŜe kwiaty z entuzjazmem świadczącym o tym, Ŝe dotąd ich nie dostawała. -Mam teŜ dla pani list. Celeste sięgnęła do kieszeni i podała Enid zapieczętowany, złoŜony arkusz. Enid spojrzała na list, jakby zawierał cenne przesłanie, którym nie chciała się z nikim dzielić, po czym wsunęła go do kieszeni. -Dziękuję, właśnie na niego czekałam. -Od kogo jest ten list? - zapytał MacLean władczo. - Kto do ciebie pisuje? -Stary przyjaciel -odparta, a potem, zwracając się do Celeste, powiedziała: Nie mam tu wazonu, napełnijmy więc wodą miskę i wstawmy kwiaty. -Miska doskonale się nada - odparła Celeste. List. Enid ukryła list, który stanowił ogniwo, łączące ją z poprzednim Ŝyciem. O którym on, MacLean, nic nie wiedział. -Nie przeczytasz go teraz? Enid, najwidoczniej zakłopotana, zmarszczyła brwi i powiedziała

karcącym tonem: -Mamy gościa. 86 MacLean umilkł, lecz nie zrezygnował. Celeste napełniła miskę wodą z dzbanka. Enid wstawiła kwiaty, które natychmiast rozsypały się na boki. I oto jego powaŜna, sztywna Ŝona zachichotała na ten widok. Celeste przycięła łodyŜki i ułoŜyła bukiet, a Enid przysłuchiwała się udzielanym przy tej okazji wskazówkom bez cienia buntu czy oporu. Gdyby nie widział tego na własne oczy, z pewnością nie potrafiłby sobie wyobrazić, Ŝe obowiązkowa pielęgniarka moŜe zmienić się w to płoche dziewczę. -Potrzebujesz czegoś, MacLean? - zawołała. Ani mu sięśniło im przeszkadzać, nie teraz, kiedy miał okazję zobaczyć, jak Enid zachowuje się przy kimś, kogo mogła nazwać przyjacielem. -Chyba trochę się prześpię. -Musimy być cicho -powiedziała Celeste szeptem, podchodząc do ustawionych pod oknem krzeseł i gestem przywołując Enid. - Ććiii, ććiii... Na szczęście dla siebie MacLean odznaczał się bardzo czujnym słuchem. -Ukończyła pani znakomitą Akademię dla Guwernantek -powiedziała Celeste. -Tak. Ostatnią posadę znalazła mi właśnie lady Bucknell. MacLean nie wytrzymał i, wiedziony ciekawością, zapytał: -Akademia dla Guwernantek? CóŜ to takiego? -Myślałam, Ŝe śpisz- głos Enid brzmiał tak, jakby doskonale wiedziała, Ŝe MacLean zamierza podsłuchiwać. -Jeszcze nie - odparł, starając się, aby zabrzmiało to moŜliwie niewinnie. -To szkoła dla guwernantek. Kieruje nią lady Bucknell, która znajduje posady wielu młodym kobietom, absolwentkom Akademii - wyjaśniła Celeste. Potem zaś, jakby MacLean w ogóle się nie liczył, zwróciła się znowu do Enid: -Ja takŜe ukończyłam Akademię. Lady Bucknell nauczyła mnie, jak być guwernantką, wysłała do Francji, a potem wróciłam tutaj, bo Throckmorton potrzebował guwernantki, a ja chciałam wyjść za jego brata. MacLean, zdezorientowany, zapytał: -A więc wychodzi pani za brata Throckmortona? -Nie, wychodzi za Throckmortona -powiedziała Enid, potrząsając niecierpliwie głową, jakby przejawiał wyjątkową tępotę. 87

A przecieŜ dopiero co usłyszał, jak Celeste mówiła, Ŝe wróciła do Blythe Hall, aby poślubić brata Throckmortona. Jak kobiety mogą komunikować się ze sobą w tak niezrozumiały sposób? -Kiedy wróciła pani z Francji? - spytała Enid. -Zaledwie przed kilkoma miesiącami, lecz Throckmorton od razu zaczął się do mnie zalecać, choć wcale tego nie chciał. Teraz zmienił zdanie i pragnie poślubić mnie najszybciej, jak to moŜliwe. Jego matka, chere lady Philberta, obawia się, Ŝe jeśli będziemy mieszkali pod jednym dachem bez ślubu, zbyt szybko urodzi nam się dziecko. Mogłabym jej powiedzieć, Ŝe się nie myli, lecz zepsułabym w ten sposób niespodziankę. -Och! -Enid zerwała się z krzesła i objęła Celeste. -Wspaniała nowina! Kiedy? -Dobra robota, Throckmorton! MacLean uśmiechnął się szeroko. Kto by pomyślał, Ŝe ten sztywniak Throckmorton złamie zasady i wśliźnie się dziewczynie do łóŜka? - Jestem pewna, Ŝe innym naszym dzieciom potrzeba będzie dziewięciu miesięcy, by przyjść na świat, ale to pierwsze zjawi się juŜ po siedmiu -wyznała Celeste z uśmiechem. - Nie powie pani Throckmortonowi, prawda? MacLean, zaszokowany, uniósł się na łokciu. -To on nie wie, Ŝe będzie ojcem? Celeste spłonęła rumieńcem. -Proszę spać! -Zaraz będę spał, ale powinna pani natychmiast mu powiedzieć. Powiedziała pani nam, a on o niczym nie wie. Kobiety spojrzały jedna na drugą, a potem jednocześnie wzruszyły ramionami. -Kobieta woli dzielić się tego rodzaju nowinami najpierw z kobietą -wyjaśniła Enid. - MęŜczyźni nie rozumieją. Pomasował czoło czubkami palców. -Oczywiście, Ŝe rozumiemy. Ona będzie miała dziecko. To naturalne. -No właśnie -Celeste potrząsnęła ze smutkiem głową.-MęŜczyźni twierdzą, Ŝe to zupełnie naturalne. UwaŜają nawet, Ŝe mają z tym coś wspólnego. 88 -śe... mamy z tym coś wspólnego? Owszem, mamy -prychnął MacLean. Chętnie zobaczę, jak radzicie sobie bez nas! Enid dotknęła stanika, jakby przemawiało za nią jej serce. -Dzieci są cudem zesłanym przez Boga. Celeste zgodziła się z nią, odprawiając MacLeana.

-Właśnie. Zatem moja droga lady Philberta zabrała mnie z powrotem do ParyŜa, gdzie kupiłyśmy wyprawę. Rozpostarła szeroko fałdy spódnicy. -To najnowszy fason. Podoba się pani? -Jest śliczna -Enid dotknęła materiału czubkami palców. -Woal, jak sądzę. Jak kobieta potrafi to rozpoznać? Zastanawiał się. Spogląda na inną kobietę, ubraną w suknię, która wygląda jak tysiące innych, i ocenia jej barwę jako pawi błękit, pianę, śmietankę czy inną substancję, która jest rzeczą, nie kolorem. Potrafią rozpoznać i nazwać materiał, splot, domyślić się, czy dama ma koronki przy pantalonach i ile szwaczek pracowało nadjej suknią. Gdyby rozmawiały w ten sposób o koniach, przynajmniej byłoby czego posłuchać. -Rękawy i stanik są z aksamitu. Nie jestem pewna, czy to odpowiedni materiał na suknię dzienną, jednak krawiec upierał się, Ŝe taka jest teraz moda, a Throckmorton lubi dotyk aksamitu, kiedy my... -Celeste umilkłai spojrzała na MacLeana. Zamknął oczy, udając, Ŝe śpi. -Nie mam zbyt wiele doświadczenia, jeśli chodzi o męŜczyzn, lecz Throckmorton jest bardzo Ŝywotny -oznajmiła Celeste głośnym szeptem. Bardzo namiętny. Czy pani mąŜ teŜ taki jest? -Jego zawsze bardziej pasjonował hazard -Enid nie zadała sobie trudu, by szeptać, i mógłby się załoŜyć, Ŝe wie, iŜ on nie śpi i wszystko słyszy. -To mnie dziwi. Throckmorton bardzo ceni męŜa pani, a on nie pochwala hazardu ani nieuporządkowanego trybu Ŝycia. Celeste wydawała się rozczarowana, lecz nagle jej twarz pojaśniała. 89 -Teraz, kiedy pan MacLean zapomniał wszystko inne, moŜe przypomni sobie, jak uprawiać miłość. -Być moŜe -odparła Enid, starając się, by jej głos wyraŜał jak najwięcej wątpliwości. - Ale mniejsza o niego. Powiedziała pani, Ŝe teŜ ukończyła Szkołę dla Guwernantek. -Tak, i wie pani, kogo spotkałam w Blythe Hall? ZałoŜycielki naszej Akademii! Enid westchnęła, przejęta. -Narawdę? Opowiadają o nich legendy. Jak wyglądały? Co mówiły? -Są młode, ładne, bystre. MacLean, senny, przysłuchiwał się paplaninie jednym uchem. Był czysty, dopiero co udało mu się dowiedzieć czegoś o Ŝonie, przypomniał sobie teŜ siostrę. To był dobry dzień. A jutrzejszy będzie jeszcze lepszy. Jutro dowie się wszystkiego o liście i przypomni sobie swoją rodzinę, swoje Ŝycie -i swoją Ŝonę. Swoją trudną, skomplikowaną, ponętną Ŝoneczkę.

ROZDZIA Ł 10 Tym razem, gdy się obudził, byłśrodek nocy. Pojedyncza świeca właśnie się dopalała, a w jej mdłym świetle przedmioty rzucały długie cienie. Na łóŜku przy ścianie leŜała Enid. Jej splecione w warkocz włosy spoczywały na poduszce, a blada dłoń była otwarta i lekko zgięta. Pochrapywała leciutko, pogrąŜona w odpręŜającym śnie. MacLean uśmiechnął się. Chrapała -cichutko co prawda, ale jednak. Jak miło wiedzieć, Ŝe jego doskonała Ŝona posiadała przynajmniej jedną ludzką przywarę. Nie chciał wyrywać jej z głębokiego snu, lecz był okropnie spragniony. Zmierzył wzrokiem odległość pomiędzy łóŜkiem a stołem, na którym stał dzbanek. Pięć kroków, nie więcej. Poza nieokreślonymi i niezbyt silnymi 90 bólami oraz utrzymującą się słabością nogi, czuł się zdrowy. Tylko pięć kroków. Z pewnością potrafi tyle przejść i nalać sobie szklankę wody. Spuścił nogi z łóŜka i wsparł się dłonią na nocnym stoliku. Przez chwilę kręciło mu się w głowie, ale po chwili zawroty ustały. Tak, będzie w stanie to zrobić. Wstał -i przeklęta noga załamała się pod nim. Runął na podłogę z łomotem, który odbił się echem w pokoju oraz w kaŜdym jego mięśniu i kości. Stolik poleciał wraz z nim. Ręczniki opadły na podłogę, zaś porcelanowa miska do mycia rozbiła się w drobny mak. Okruchy porcelany nie zdąŜyły jeszcze opaść, a Enid juŜ była u jego boku. MacLean, wściekły, zakłopotany i obolały, powiedział: -Nic mi się nie stało! Wszystko w porządku! Enid jakby nie słyszała. -Zrobiłeś sobie coś? Jakieś szkody? Jego duma. Ucierpiała jedynie jego duma. Nic waŜnego. -Miska do mycia - burknął. -Mam na myśli ciebie. Jej głos był niczym smagnięcie biczem. -Nic ci się nie stało? -Ze mną wszystko w porządku - powtórzył. - Zajmij się skorupami. Na szczycie schodów pojawili się dwaj męŜczyźni z pistoletami w rękach. Reagując instynktownie, MacLean chwycił Enid i rzucił ją na podłogę. Zaskrzeczała niczym kurczak. MęŜczyźni zlustrowali spojrzeniem pokój MacLean uświadomił sobie, Ŝe są to ludzie Throckmortona. Puścił Enid i pozwolił, by usiadła. -Co ty wyprawiasz? Oszalałeś?

Spojrzała na męŜczyzn, którzy chowali właśnie broń. -Och -powiedziała i natychmiast weszła znów w rolę pielęgniarki. -Nie martw się, to tylko Harry i Sandeman. Nie zrobią ci krzywdy. MacLean chętnie powiedziałby jej, iŜ wolałby, Ŝeby w obecności innych męŜczyzn nie traktowała go jak dziecka, które obudziło się dręczone nocnym koszmarem, lecz ona juŜ otoczyła ramieniem jego barki, by pomóc mu dźwignąć się do pozycji siedzącej. Uznał, Ŝe to bardzo 91 przyjemne znaleźć się w uścisku jej ramion, nie powiedział więc nic. Podtrzymując go, jakby był dzieckiem, które potknęło się i rozbiło sobie głowę, zawołała do straŜników: -Hej, Harry, Sandeman! PomóŜcie mi połoŜyć go z powrotem do łóŜka. MacLean zdobył się na heroiczny wysiłek i odsunął ją od siebie. -WłóŜ buty, poranisz sobie stopy. -Zajmiemy się nim, proszę pani. MacLean rozpoznał męŜczyznę, który się odezwał. Był to Harry. -Proszę zrobić, jak mówi MacLean, i załoŜyć buty - powiedział. -Chcę pomóc... MacLean zauwaŜył, Ŝe obaj męŜczyźni z uporem wpatrują się w sufit. Spojrzał na Enid. Dobry BoŜe, pod długą, przejrzystą, letnią koszulą była zupełnie naga. Patrzył, gdyŜ nie potrafił się powstrzymać. Rozkoszował się widokiem, gdyŜ męŜczyzna musiałby być martwy, by tego nie czynić. Po chwili oderwał od niej wzrok i powiedział dobitnie, acz cicho: -WłóŜ szlafrok. Enid spojrzała po sobie, a potem prychnęła: -MęŜczyźni! -tonem, który jasno mówił, co sądzi o istotach potrafiących w chwili kryzysu przejmować się takimi drobiazgami. MacLean mógłby jej powiedzieć, Ŝe męŜczyzna potrafi myśleć o nagich kobiecych wdziękach podczas najgorszych tortur, audiencji u królowej czy uderzenia pioruna. Jednak czasami nadmiar wiedzy nie jest dla kobiet wskazany. Odeszła, aby się okryć, a wtedy Harry ukląkł obok MacLeana i zapytał: -Złamał pan sobie coś? -Nie. -Jakieś krwawienie? -Nie. -A zatem wszystko w porządku. I obaj męŜczyźni bez zbytnich ceregieli połoŜyli go z powrotem na łóŜku. 92

MacLean chrząknął z bólu, gdy jego potłuczone ciało zetknęło się z materacem, lecz mając świadomość, Ŝe nie odniósł powaŜniejszych obraŜeń, spojrzał na swych obrońców. Harry był w pokoju pierwszego dnia, kiedy MacLean otworzył oczy, i choć teraz odłoŜył pistolet, MacLean nie mógł zapomnieć, jak dobrze obchodził się z bronią. -Zawsze czuwacie na dole? - zapytał. -Zwykle ktoś tam jest -odparł Harry, spoglądając za siebie. -Wraca pańska Ŝona. Enid narzuciła róŜowy szlafrok i załoŜyła buty, a wszystko to w rekordowym czasie. Harry i jego przyjaciel odsunęli się, by ją przepuścić. Natychmiast pochyliła się, zatroskana, nad MacLeanem. Warkocz opadł jej przez ramię na pierś i nozdrzy MacLeana dobiegł leciutki zapach kwiatów i wiosennego wiatru, który przylgnął do niej, gdy przechodziła koło okna. -Spadłeś z łóŜka? -Nie, próbowałem wstać, Ŝeby się napić - powiedział MacLean. -Nie bądź niemądry. Nie ma powodu wstydzić się, Ŝe się spadło... Potrząsnęła głową, jakby dopiero teraz dotarło do niej, co powiedział. Uświadomiła sobie, Ŝe mówi prawdę, i natychmiast, na jego oczach, z troskliwej pielęgniarki zmieniła się w rozgniewanąŜonę. Ściskając w dłoniach troczki szlafroka, zapytała: -Chcesz mi powiedzieć, Ŝe przyjmując pokarm zaledwie od dwóch dni i mając takie obraŜenia, uznałeś, Ŝe dasz radę dojść do stołu? -To tylko trzy kroki, nie więcej -powiedział, celowo pomniejszając dystans. -Nie chodziłeś od dwóch miesięcy! Masz złamaną nogę! -Westchnęła gniewnie. - Czy ty w ogóle nie myślisz? -Nie! -ryknął na nią. -Nie myślę! Jestem przecieŜ tylko głupim męŜczyzną, który nie wie, skąd się biorą dzieci, zapomniałaś o tym? W pokoju zapadła cięŜka, brzemienna w znaczenia cisza. MęŜczyźni z pistoletami spojrzeli jeden na drugiego, a potem wbili wzrok w podłogę. Enid przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem w męŜczyzn. Spojrzała znowu na MacLeana. I zaczęła sięśmiać. MacLean westchnął z ulgą. 93 -Myślałeś, Ŝe uda ci się dojść do stołu? Zatoczyła się w stronę okna, nadal się zaśmiewając. -Po co te pistolety, chłopcy? - zapytał MacLean jak gdyby nigdy nic. -Ktoś próbował zabić pana na Krymie, i rząd nie jest z tego powodu zbyt

zadowolony - odparł Harry. -Tylko trzy kroki - zaśmiewała się nadal Enid. MacLean uświadomił sobie, Ŝe nagle ogarnął go spokój. -Czy rząd Jej Królewskiej Wysokości przypuszcza, Ŝe zamach moŜe się powtórzyć? Tutaj? -To niewykluczone. Harry szturchnął swego kompana w bok i obaj zniknęli na schodach. -Nie wie, skąd biorą się dzieci. Wesołość Enid umierała długą, powolnąśmiercią. Wkrótce się skończy, a wtedy dopiero mu się dostanie. Zerknął niepewnie w kierunku okna. Enid siedziała na parapecie, załoŜywszy na piersi ramiona, i wpatrywała się w niego. MacLean nie pamiętał być moŜe, Ŝe byłŜonaty, lecz wiedział, jak radzić sobie z kobietami. -Przepraszam - powiedział. -To było głupie z mojej strony. Enid bawiła się warkoczem. Spróbował jeszcze raz. -Dzięki tobie tak szybko poczułem się lepiej, Ŝe za bardzo ufałem we własne siły. Westchnęła, po czym wstała i podeszła do stołu. -Czy mogłabyś podać mi wodę? - zapytał grzecznie. Odwróciła się do niego tak gwałtownie, Ŝe niemal zapaliły się pod nią deski podłogi. -Czy to tak trudno poprosić? „Proszę, Enid, daj mi wody”. Nawet: „Wstań i przynieś mi wodę, kobieto. Woda, Enid, woda”. Nie lubię, gdy zachowujesz się jak gbur i barbarzyńca, lecz nigdy niczego ci nie odmówiłam, prawda? Prawda? Nowy atak jej gniewu zupełnie go zaskoczył, zdobył się jednak na wysiłek i powiedział moŜliwie najbardziej przekonującym tonem: -Jesteś idealną Ŝoną. 94 -Nie, nie jestem. Zawsze się starałeś, bym o tym nie zapomniała. Lecz jestem wspaniałą pielęgniarką. -Podeszła do łóŜka i podała mu wodę.Proszę. Upiłłyk, a potem, gdy tylko spostrzegł, jak groźnie się w niego wpatruje, szybko przełknął resztę. -Stało ci się coś? - zapytała nieco rozsądniejszym tonem. -Tylko się potłukłem -odparł. -Nic powaŜnego. Wzięła od niego szklankę i napełniła ją ponownie. -Jesteś głodny? -Czy mógłbym dostać kawałek chleba?

Musiała spodziewać się tej prośby, gdyŜ zdjęła ściereczkę z leŜącego na stole bochenka, odłamała niewielki kawałek i podała mu go. Przez chwilę wpatrywał się w złotą skórkę. -Nie sądziłem, Ŝe pozwolisz mi jeść chleb. Powiedziałaś, Ŝe mogę dostać jedynie bulion i warzywa. Sięgnęła, by odebrać mu pieczywo. Natychmiast cofnął dłoń. -Jednak go zatrzymam. -Jedz małymi kęsami -poradziła, a potem uklękła, aby pozbieraćkawałki rozbitej miski. MacLean poczuł się nieswojo. Nie podobał mu się widok Ŝony na kolanach, sprzątającej po nim. -Wezwij słuŜącą, by to sprzątnęła. -SłuŜba śpi. Poza tym robiłam juŜ gorsze rzeczy -powiedziała szybko, obojętnie, pochylając głowę, by lepiej widzieć. Chleb pachniał droŜdŜami i smakował tak wspaniale, Ŝe miał ochotę wepchnąć do ust naraz cały kawałek. Powstrzymała go ciekawość. Pragnął zadać jej kilka pytań, a właśnie nadarzała się okazja. -Masz na myśli to, Ŝe byłaś guwernantką? -Nigdy nie pracowałam jako guwernantka. -Lecz powiedziałaś, Ŝe otrzymywałaś posady za pośrednictwem Akademii dla Guwernantek. -Nie, powiedziałam, Ŝe lady Bucknell znalazła mi ostatnią posadę. Wrzuciła do kosza większe fragmenty miski i sięgnęła po szczotkę. -Jestem pielęgniarką. 95 Wiedział, Ŝe jest człowiekiem dumnym. Był o tym przekonany. Jak to się stało, Ŝe dopuścił, by Ŝona od niego odeszła? Została zmuszona zarabiać na Ŝycie, mieszkając pomiędzy obcymi? Jako pielęgniarka? Pielęgniarki nie były wiele lepsze od prostytutek. Enid musiała się domyślić, co chodzi mu po głowie, poniewaŜ przestała zamiatać i zapytała: -Wolałbyś, by utrzymywał mnie męŜczyzna? -Nie. Spojrzał na Enid. Smukła, trzymająca się prosto, o jasnym spojrzeniu. Nie wyglądała, jakby kiedykolwiek dotknął jej męŜczyzna. A juŜ na pewno nie tak, jakby miewała do czynienia z brudem i nieporządkiem, panującymi zwykle w pokojach chorych osób. Nie wierzył, by pracowała jako pielęgniarka. Nie wierzył, Ŝe mógł pozwolić na coś takiego. A jednak... najwidoczniej Ŝywiła do niego urazę i nie ufała mu. Z pewnościąŜadna kobieta nie potrafiłaby aŜ tak dobrze udawać.

-Pielęgnowałaś... kogo? -Chorych. Wiedziała, o co naprawdę chce zapytać, ale nie zamierzała ułatwiać mu sprawy. -MęŜczyzn? -Tak. Chętnie by na nią nawrzeszczał, lecz zamiast tego powiedziałłagodnym tonem: -Porozmawiaj ze mną, Enid. Wsparta na szczotce westchnęła i poddała się. -Przestałam opiekować się dŜentelmenami. Nawet najstarsi z nich potrafili na tyle wyrwać się ze szponów śmierci, by zaproponować, Ŝe będą mnie utrzymywali. To mu się nie spodobało. Czuł, jak gdzieś w głębi jego trzewi rodzi się furia, lecz furia ta skierowana była przeciwko okolicznościom, które stały pomiędzy nimi, utracie pamięci, bezradności wobec jej urazy i Ŝalu. Nie chciał słuchać, a jednocześnie wiedział, Ŝe musi postarać się zrozumieć. -Jak to się stało, Ŝe zostałaś... pielęgniarką? 96 -W wiosce, w której przez jakiś czas mieszkaliśmy, był lekarz. -Gdzie mieszkaliśmy - ty i ja? -Tak. Zamiotła pod łóŜkiem i nocną szafką, tropiąc okruchy porcelany w kaŜdym kącie. -Wioska w Szkocji? -Nie, to było Little Bidewell na północ od Yorku. -Dlaczego mieszkałem w Anglii? -Prawdopodobnie zostałeś wypędzony ze Szkocji. -Wrzuciła zebrane kawałki do kosza. - Miesiącami będziemy zbierać je z podłogi - zauwaŜyła. -Enid. Milcząco domagał się, aby mówiła dalej. -Nie spodoba ci się to, co usłyszysz -ostrzegła go i wyglądało na to, Ŝe naprawdęŜałuje, Ŝe musi mu powiedzieć. -Byłeś poszukiwaczem przygód. Hazardzistą. Stale się przeprowadzałeś. Mieszkaliśmy gdzieś przez, powiedzmy, dwa tygodnie, a potem czułeś się znuŜony ogrywaniem w karty miejscowego konstabla lub zakładaniem się z karczmarzem o jego srebra. Wędrowaliśmy więc dalej. -Nie mogę w to uwierzyć. Jeśli Enid mówiła prawdę, był dokładnie takim typem męŜczyzny, jakimi pogardzał. A jednak... a jednak nie mógł jej nie wierzyć. Nie wiedział

o sobie nic. Nie pamiętał swojej przeszłości. Co więcej, podczas ostatnich kilku dni, kiedy to Enid pielęgnowała go i dyskutowała z nim, nauczył się jej ufać. Pałała Ŝarem niczym najjaśniejsza ze świec. Wykonywała obowiązki, nie uŜalając się nad sobą, sprzątając, karmiąc go, odpowiadając błyskotliwie na pytania i powstrzymując jego ciekawość ripostami chłodnymi niczym fale Morza Północnego. Dzięki niej znowu myślał, czuł i pragnął. Chciał ogrzać sobie dłonie, trzymając ją za ręce, a potem tulić ją do siebie, aŜ wypełni go jej światło - a on wypełni ją sobą. -Od kiedy się ocknąłeś - powiedziała - wydajesz mi się zmieniony. Musi być jakiś powód, dla którego tak bezkompromisowo pogardzała jego dawnym „ja”. Z pewnością nie mylił się w tej kwestii. Wpatrując się w nią, widział przystojną kobietę odzianą w znoszony róŜowy szlafrok, piękną siłą

97 swego umysłu i osobowości. Typ kobiety, która przygląda się sytuacji, oceniają, a potem wyrabia sobie pogląd i trwa przy nim bez względu na to, jak bardzo jest błędny. To wyjaśnia róŜnicę pomiędzy tym, kogo pamiętała, a kim naprawdę był. Postrzegała ich wzajemne stosunki oczami bezkompromisowej młodości, a to, co pamiętała, nie mogło być prawdą. Tak, tak właśnie musiało być. Kiedy odzyska pamięć, przekona się, Ŝe ich małŜeństwo było serią młodzieńczych pomyłek, Ŝe z czasem fakty uległy w jej pamięci przeobraŜeniu i Ŝe teraz, kiedy są juŜ dojrzalsi i mądrzejsi, bez trudu naprawią stare błędy. Jej następne słowa sprawiły, Ŝe otrząsnął się z zamyślenia. -Mam nadzieję, Ŝe w ciągu minionych lat pogodziłeś się z rodziną. Zawsze twierdziłeś, Ŝe nie są dla ciebie waŜni, lecz sprzeciwianie się im leŜało u podstaw kaŜdego twojego działania. -Byłem skłócony z rodziną? Przysiągłby, Ŝe jest rodzinie oddany najbardziej jak to moŜliwe. Prawdopodobnie w tej sprawie teŜ się myliła. -Dlatego się ze mną oŜeniłeś. MacLeanowie nigdy by mnie nie wybrali. Wykrzywiła usta w gorzkim uśmiechu i odstawiła kosz i szczotkę. -Twój kuzyn, przywódca klanu, lord MacLean, bardzo sprzeciwiał się naszemu małŜeństwu. -Więc mam kuzyna. Raz jeszcze wspomniał dziewczynę na skale i zapytał chytrze: -Kogoś jeszcze? Matkę, ojca, siostrę? -Matkę, lecz ona cię nie obchodziła. Mówiłeś tylko o Kiernanie. Kiernan to sztywniak. Kiernanowi wydaje się, Ŝe jest taki mądry. JuŜ

ty pokaŜesz Kiernanowi. Zazdrość o Kiernana wręcz cię zŜerała. -Kiernan. Usiadł powoli. Imię poruszyło jakąś strunę w jego umyśle. Podeszła do niego i zapytała głosem, w którym dźwięczała nadzieja: -Przypominasz sobie...? -Nie. To znaczy... pamiętam imię lub coś takiego. Próbował, próbował ze wszystkich sił, lecz im bardziej starał się coś sobie przypomnieć, tym szybciej umykały wspomnienia. Kiernan, podobnie jak wszyscy i wszystko inne, krył się gdzieś poza zasięgiem w mrokach 98 jego pamięci. Wyczerpany wysiłkiem, opadł znów na poduszki. -Nie mogę sobie przypomnieć. Zmarszczyła brwi. -Chcesz, byśmy dali im znać, Ŝe Ŝyjesz? Rodzina musi się o ciebie martwić. -Nie wygląda mi na to. Być moŜe okrucieństwem było odrzucić klan, który dał mu Ŝycie, ale nie zdobędzie się na to, by stanąć twarzą w twarz z gromadą obcych, których nie pamiętał, ani próbować usprawiedliwićŜycie spędzone na hulankach. -Opowiedz mi o tym lekarzu. Tym, który nauczył cię zawodu. -Doktor Gerritson miał ponad siedemdziesiąt lat i spędził w Little Bidewell całe Ŝycie, lecząc wszystkie Ŝywe stworzenia, zarówno ludzi, jak zwierzęta. Zostałam z nim. Pomagałam mu opiekować się pacjentami i uczyłam się wszystkiego, czego tylko mogłam. MacLean chwycił ją za koniec warkocza i przyciągnął bliŜej łóŜka. -A co robiłaś potem? -Opiekowałam się róŜnymi osobami, głównie starszymi i bardzo chorymi. Zanurzył palce głębiej w warkocz, podziwiając jego jedwabistą miękkość. -Przez ostatnie trzy lata mieszkałam u lady Halifax, jako jej osobista pielęgniarka i towarzyszka. Enid mieszkała z kobietą. -Czy to kochana staruszka? -Nie powiedziałabym. Jest kłótliwa, zgryźliwa, wymagająca i trudna we współŜyciu. Lecz takŜe inteligentna, sprawiedliwa, roztropna. To najlepsza z kobiet. Bardzo ją podziwiam. -To od niej jest ten list? -Owszem. UlŜyło mu, przynajmniej w tej kwestii. 99

-Ale jest bardzo chora. Nie moŜe juŜ pisać, dyktuje więc listy nowej pielęgniarce. -Enid spojrzała na swoje splecione dłonie. -Opuściłam ją, aby przyjechać do ciebie. Jej obojętny na pozór głos wyraŜał więcej, niŜ być moŜe miałaby ochotę ujawnić. MacLean zacisnął mocniej palce na warkoczu i powiedział: -Wolałabyś opiekować się starszą kobietą niŜ mną. Sprzątać za rękę umierającą niŜ Ŝyć ze mną. Bez względu na moje obyczaje, jak mogłaś opuścić mnie i wybrać tego rodzaju egzystencję? -Nie zrozumiałeś. Ja cię nie opuściłam. - Odsunęła się od łóŜka i wyrwała mu warkocz. -To ty porzuciłeś mnie. ROZDZIA Ł 11 -Czy pani wie, co za robak go gryzie? -spytała pani Brown, przyglądając się z fotela na biegunach, jak MacLean podciąga się po raz kolejny na umocowanym nad łóŜkiem drąŜku. -Ćwiczy tak dzień i noc, wzmacniając mięśnie, zupełnie jakby spodziewał się, Ŝe wydarzy się coś złego. -Przypuszczam, Ŝe chce wzmocnić się na tyle, aby móc w kaŜdej chwili wstać i chodzić. Enid składała ręczniki, które miały posłuŜyć MacLeanowi do kąpieli. Przez ostatnie trzy tygodnie kąpał się codziennie - po ćwiczeniach. -Po tym upadku postanowił, Ŝe jednak stanie na nogi. Pani Brown zerknęła na Enid spod oka. -W końcu będzie musiała mu pani na to pozwolić. -Tak, wiem. -Enid zwaŜyław dłoni płótno. -Martwi mnie to skomplikowane złamanie. Nigdy przedtem nie zajmowałam się tak powaŜnym przypadkiem, a stary doktor Gerritson zwykł mawiać, Ŝe pacjenta z otwartym złamaniem powinno się od razu zastrzelić, by zaoszczędzić mu cierpień,a sobie kłopotów. Nie chcę, by MacLean umarł. 100 -Nie po tym, ile trudu zadałyśmy sobie, by doprowadzić go do tego etapu. Pani Brown nawlokła igłę jedwabną białą nitką i zasiadła, aby popracować nad delikatną koronką, zdobiącą dziewczęcą spódniczkę. -Lecz gdyby miał umrzeć, juŜ by nie Ŝył, a znając tego człowieka i jego determinację, nie udałoby nam się temu zapobiec. -Ma pani rację, zgadzam się. Mimo to Enid nie potrafiła się odpręŜyć. Nocą, kiedy leŜała bezsennie, wyobraŜała sobie najgorsze: MacLean w agonii, jego noga spuchnięta od

nagromadzonej krwi, MacLean tracący na powrót świadomość. Same nieprawdopodobne przypuszczenia, wiedziała o tym, mimo to nie potrafiła skutecznie z nimi walczyć i nadal bezowocnie próbowała odegnać zjawy złego losu. Tymczasem MacLean podnosiłŜelazne cięŜarki, które dostarczył mu pan Throckmorton. Ćwiczył, nie zwracając na kobiety najmniejszej uwagi. Postanowił, Ŝe potem poświęci czas nogom, unosząc je, rozciągając, ignorując złamanie, jakby go w ogóle nie było. Nieustannie odbudowywał swoje ciało, jakby wybierał się na spotkanie z losem - i moŜe rzeczywiście tak było. -Wygląda teraz lepiej -zauwaŜyła pani Brown. -Nie jest juŜ taki chudy i wyniszczony. Spore niedopowiedzenie. Gdy cięŜarki unosiły się i opadały, mięśnie ramion męŜczyzny to uwypuklały się, to znów rozluźniały. -Oczywiście, zwaŜywszy, ile ostatnio je, musiał sporo przybrać na wadze dodała pani Brown. -Powinien nosić koszulę - powiedziała Enid, zirytowana. Pani Brown obrzuciła MacLeana uwaŜnym spojrzeniem. -Dlaczego? Nieczęsto kobieta w moim wieku moŜe nacieszyć oczy takim widokiem. Enid, zaszokowana tak szczerą pochwałą -kobiety w wieku pani Brown nie powinny patrzeć na męŜczyzn w ten sposób - zawołała: -AleŜ pani Brown! -Kobieta musiałaby byćślepa lub martwa, by nie docenić tego, co ma tu przed oczami -roześmiała się pani Brown. -Podejrzewam, Ŝe to dlatego 101 wolałaby pani, by się ubierał. On ledwie się do pani odzywa, przypuszczam więc, Ŝe pani z nim nie sypia. -To nie pani interes - powiedziała Enid hardo. -Rzeczywiście -przyznała pani Brown. -Choć bylibyście oboje o wiele milsi w obejściu, gdybyście pofiglowali sobie nocą w pościeli. Enid nie potrzebowała powiernicy. Ani osoby, która udzielałaby jej takich rad. Potrafiła zawiadywać swoim Ŝyciem bez czyjejkolwiek pomocy. Oczywiście chętnie opowiedziałaby komuś o tym, jaki naprawdę MacLean ma problem. Powiedziała mu, kim był, a jemu nie spodobało się to, co usłyszał: Ŝe był hazardzistą, włóczęgą i oszustem. Recytacja tych przewin doprowadziła go do szału. A kiedy dodała, Ŝe ją porzucił, nazwał ją oszustką. Naciągaczką. Hipokrytką. Było jej go Ŝal. To, czego się dowiedział, wprawiło go w wielkie zakłopotanie. Pozwoliła więc, by ją obraŜał, i nie powiedziała nawet słowa w swojej obronie. I co za to dostała?

Teraz ledwie mógł na nią patrzeć. Od tego czasu ani razu naprawdę ze sobą nie rozmawiali. Nie miała ochoty dłuŜej znosić napadów złego humoru swego męŜa. Co gorsza, przetrenowywał się, by móc jak najszybciej wstać z łóŜka, dowiedzieć się prawdy o sobie i cisnąć ją Enid w twarz. Wiedziała, Ŝe wkrótce znów zechce wstać, a ona mu pozwoli pomimo obaw, iŜ noga znów się pod nim załamie. Dziwiło ją, Ŝe nie spróbował tego do tej pory. Jednak nie mogła zwierzyć się pani Brown. Nie Ŝeby pani Brown potrzebowała zachęty, by komentować napiętą atmosferę w pokoju chorego. Najwidoczniej starsza kobieta traktowała Enid jak córkę i dzieliła się z nią Ŝyciową mądrością. -Nie umie pani radzić sobie z męŜem - zaczęła teraz. -I nie chcę się nauczyć. -Więc jest pani głupia. Wszystkie kobiety powinny wiedzieć, jak radzić sobie ze swymi męŜczyznami. Jak inaczej nakłonić tych wielkich gamoni, by robili to, czego my chcemy? -Ja nie chcę, by on cokolwiek robił -Enid czuła się tak, jakby mówiła do ściany. 102 Pani Brown wydawała się zdecydowana, by pomóc, choćby wbrew woli Enid. -Musi pani skończyć z opowiadaniem tych kłamstewek i oszukiwaniem samej siebie. To niedobre dla duszy. Nie wiem, co powiedziała pani panu MacLeanowi, Ŝe tak się zawziął, lecz... -Powiedziałam mu, Ŝe był nicponiem na skalę olimpijską. - No tak. Rozumie pani teraz? Nie trzeba mówić mu wszystkiego. Gdyby powiedziała mu pani, Ŝe był wspaniałym męŜem, istnym księciem na białym koniu, być moŜe właśnie tak by się zachowywał. Enid przycisnęła dłonie do bolącej głowy. -Mam nie opowiadać kłamstw, więc dlaczego miałabym wmawiać mu, Ŝe był księciem na białym koniu? -Kłamstwa, które opowiadamy naszym męŜom, nie są tak naprawdę kłamstwami, to raczej naciąganie prawdy. Bóg ci przebaczy, jeśli skłamiesz po to, by uszczęśliwić męŜa. -Nie zaleŜy mi na jego szczęściu. -Oczywiście, Ŝe pani zaleŜy! Topani mąŜ. Nie ma pani wyboru. MęŜa bierze się na całe Ŝycie, więc równie dobrze moŜe się pani ustatkować i przystosować do sytuacji, jak kaŜda inna zamęŜna kobieta. Enid nie słyszała dotąd, by pani Brown mówiła tak szczerze. -Czy pani to właśnie zrobiła? Przystosowała się?

-Tak, moja droga. Wyszłam za mąŜ za męŜczyznę, który nie był mnie wart. -Przestała szyć, po czym wstrząsnęła spódniczkę i skinęła głową, usatysfakcjonowana. -Jeśli nie będzie mnie juŜ pani dzisiaj potrzebowała, pójdę do pokoju dzieci, pomogę przy Kiki i Penelopie. Wesele juŜ za cztery tygodnie i obie dziewczynki są tym bardzo podekscytowane. -WyobraŜam sobie. Enid chętnie przysłuchiwała się szczegółom przygotowań, które Celeste zdradzała jej podczas swych wizyt. Odwiedzała ich co najmniej dwa razy w tygodniu, przynosząc kwiaty, grzebień i od czasu do czasu ksiąŜkę. Enid byłaby jej bardzo wdzięczna, gdyby nie fakt, Ŝe MacLean rozmawiał z Celeste. Przekomarzał się z nią. A Enid miała juŜ dość. 103 Jednym słowem, miała tego powyŜej uszu, toteŜ powiedziała do pani Brown: -Proszę iść, zająć się dziećmi. Ja zajmę się panem MacLeanem. -Wygląda pani na wykończoną. Nic nie mogło przeszkodzić pani Brown w powiedzeniu tego, co zamierzała powiedzieć. -Lepiej niech pani nie będzie wobec niego zbyt zgryźliwa. Nie wygra pani z tym facetem. Enid mogłaby o tym podyskutować, wiedziała jednak, Ŝe o ile nie jest bez szans, jeśli chodzi o MacLeana i jego niemądre dąsy, nigdy nie wygra z poraŜająco praktyczną panią Brown. ZłoŜyła więc dłonie, pochyliła głowę i powiedziała z udawaną pokorą w głosie: -Poczytam mu londyńską gazetę. -On to lubi - pani Brown złoŜyła spódniczkę i schowała ją do koszyka z szyciem. - Czas mija mu wtedy szybciej, gdy ćwiczy. -Skąd pani wie? - spytała Enid. -Powiedział mi. -Pani Brown ruszyła w kierunku schodów. -Powinna pani porozmawiać z nim od czasu do czasu, kochanie. To całkiem miły człowiek. Miły człowiek. MacLean był równie miły, jak rzymski najeźdźca, pustoszący wioskę. Jak tak dalej pójdzie, pod wieczór zostanie średniowiecznym rycerzem, a przecieŜ nie było w nim nic rycerskiego. Absolutnie nic. Spojrzała na męŜa i zobaczyła, Ŝe przygląda się jej, robiąc naprzemienne skłony. Lewy łokieć do prawego kolana, i odwrotnie. Bez końca. Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał otworzyć jej czaszkę i zobaczyć, co się tam kryje. CóŜ, czy to nie interesujące, Ŝe MacLean nagle uznał, iŜ ona moŜe go

zainteresować? Ciekawe, co by powiedział, gdyby poznał jej myśli. Czy byłby zdziwiony? Wzięła Sunday News of the World, który pan Throckmorton przysyłał im co tydzień, i podeszła do łóŜka. -Chciałbyś, Ŝebym ci poczytała? 104 Skinął jak zwykle głową, gdyŜ ćwiczył umysł na równi z ciałem. Przysłuchiwał się historiom, domagał się, by wyjaśniano mu to, czego nie rozumiał i od czasu do czasu rzucał komentarz, który świadczył, Ŝe cokolwiek pamięta. Mimo to upierał się, Ŝe nie odzyskał pamięci, a ona nie miała powodu mu nie wierzyć. Wkońcu, gdyby tak się stało, przypomniałby sobie, kim był i przeprosiłby ją za to, Ŝe zarzucił jej kłamstwo. Uśmiechnęła się, zadowolona, Ŝe nie opuściło jej poczucie humoru. Ustawiła przy łóŜku krzesło, otwarła gazetę i przeczytała artykuł o SS Great Britain, pierwszym parowcu śrubowym o Ŝelaznym kadłubie i jego zwodowaniu 19 lipca. MacLean chrząknął. -Nie da rady przepłynąć Atlantyku. Przeczytała o pomniku Nelsona, wzniesionym na nowym londyńskim placu Trafalgar. -W samą porę -uznał i zgiął się w pół, a potem rozprostował. Robił to tak długo, Ŝe od samego patrzenia Enid rozbolały mięśnie. Czytała właśnie artykuł, w którym atakowano księcia Alberta za jego cudzoziemskie pochodzenie, gdy nagle MacLean przerwał jej bezceremonialnie: -Kim są twoi krewni? No właśnie. Wścibskie pytanie, zadane bez ogródek. Opuściła gazetę na kolana i powiedziała: -Odezwałeś się do mnie po raz pierwszy od trzech tygodni i chcesz wiedzieć, z jakiej rodziny pochodzę? śadnego: „Przepraszam, Ŝe zachowywałem się niegodziwie” lub „Brakowało mi naszych miłych pogaduszek”. Tylko: „Kim są twoi krewni?”. Przemowa Enid nie zrobiła na nim wraŜenia. Uniósł brew oraz największy z cięŜarków i zapytał: -Więc kim oni są? Oczywiście, dotarł od razu do sedna. Chciał wiedzieć, dlaczego ten wilkołak, przywódca klanu, uznał ją za nieodpowiednią kandydatkę na Ŝonę. CóŜ, moŜe mu to bez trudu wyjaśnić. -Ja nie mam rodziny. -KaŜdy ma rodzinę.

10 -Chyba, Ŝe jest bękartem. To zwróciło jego uwagę. Przestał podnosić cięŜarki i przyjrzał się jej krytycznie. Co za róŜnica, jeśli się dowie? Gdy wróci mu pamięć i tak będzie wypominał jej nieprawe pochodzenie. Zawsze to robił. -Nie masz ojca? Ani matki? -Nie ma się nad czym rozwodzić. Musiała skupić się na rozmowie, nie na widoku. -Matka umarła w połogu. Ojciec płacił za mój pobyt w Szkole dla Młodych Dam pani Palmer. Mieszkałam tam do czternastego roku Ŝycia. -Więc jednak masz ojca. Kim on jest? -Był, MacLean. Czcigodnym lordem Binghamton. -Masz w Ŝyłach szlachetną krew -jego szkocki akcent brzmiał teraz mocniej. -Krew niemądrych, próŜnych, bezuŜytecznych arystokratycznych najeźdźców. -Jestem Angielką z krwi i kości, i jestem z tego dumna -powiedziałaz mocą. -Nic, co mógłbyś zrobić, tego nie zmieni, lecz nie ma nic mniej szlachetnego niŜ dziewczynka wychowywana pośród lepszych od siebie. -Twoje koleŜanki były od ciebie lepsze? -Tak im się wydawało. Oczami wyobraźni znów zobaczyła długie korytarze szkoły pani Palmer, pełne głupiutkich, pryszczatych dziewcząt o brzydkich zębach, gardzących panną Enid Która-Nie-Posiada-Nazwiska. -Były tam córki pomniejszych lordów i baronów, duchownych i rycerzy, a takŜe bogatych kupców. W oczach towarzystwa kaŜda z nich stała wyŜej ode mnie. -Zatem, skoro uczyły się w szkole pani Palmer, musiała to być dobra, prestiŜowa instytucja. -Zapewne cieszyła się taką właśnie opinią. -To wiele wyjaśnia. Wpatrywał się w Enid, jakby chciał zerwać z niej warstwy spokoju i opanowania i dotrzeć do ukrytego pod nimi przeraŜonego dziecka. 106 -Mówisz z akcentem brytyjskich klas wyŜszych. Znasz klasyków, umiesz obchodzić się z igłą, słyszałem teŜ, jak rozmawiasz po francusku z panną Celeste. Imponujące. Nie szacowała wysoko katalogu jej zalet, recytowanego przez gburowatego, nieokrzesanego utracjusza, którego jedyny talent sprowadzał się do rzucania kośćmi, najchętniej na klepisku w stajni.

ZauwaŜyła więc najbardziej wyniosłym tonem, na jaki mogła się zdobyć, a uczyła się przecieŜ tego od najlepszych: -Nie zapominaj, Ŝe potrafię teŜ zagrać coś na pianinie i doskonale tańczę walca. Obrzucił ją badawczym spojrzeniem. -Na dodatek jesteś błyskotliwa i potrafisz się odgryźć. Przypuszczam, Ŝe rozwinęłaś w sobie tę umiejętność, by obronić się przed innymi dziewczętami i ich docinkami. Lord Binghamton postarał się, byś mogła obracać się pośród przedstawicieli wyŜszej klasy. Z pewnością jesteś mu wdzięczna. -Wdzięczna -powtórzyła, i w jej ustach słowo to wręcz ociekało sarkazmem. Gdy była dzieckiem, a potem młodą dziewczyną, często jej powtarzano, Ŝe powinna być wdzięczna ojcu za to, Ŝe ją utrzymywał. Jednak nie czuła wdzięczności. Raczej zniecierpliwienie faktem, Ŝe męŜczyzna, który nie potrafi utrzymać swego narządu w spodniach, moŜe być uwaŜany za szczodrego, a nawet godnego szacunku. Z pewnością nie zatroszczył się o to, by zabezpieczyć jej przyszłość, i zadbał, by nie miała okazji nawet na niego spojrzeć. -Nie jesteś wdzięczna, co? Bystra z pani osóbka, pani MacLean. -Och, proszę, panie MacLean. Tyle pochlebstw z pewnością przewróci biednej dziewczynie w głowie. Uśmiechnął się do niej i ten nagły przejaw niekontrolowanej wesołości sprawił, Ŝe Enid zaparło dech. Nie uśmiechał się od trzech tygodni i niespodziewane przejście od ponurej urazy do czarującego uśmiechu niemal ją przestraszyło. Gdyby zachowywał się tak przez cały czas, mogłaby zapomnieć o swoich Ŝalach i, niczym niewinna panienka, zakochać się w nim tak, jak nie była zakochana nigdy dotąd. 107 Na szczęście dla niej MacLean nie potrafi być czarujący przez cały czas. -Powiedziałaś, Ŝe przebywałaś w szkole pani Palmer do czternastego roku Ŝycia. Co było potem? - zapytał. -Binghamton zmarł. Wydalono mnie ze szkoły i wysłano do Domu dla Biednych Podrzutków. Było to miejsce, przy którym korytarze szkoły, pełne małych snobek, wydawały się drogami do nieba. -śona jego lordowskiej mości i jego dzieci z prawego łoŜa nie zamierzały zawracać sobie mną głowy. MacLean odstawił cięŜarki na stół obok łóŜka i powiedział spokojnie: -To musiał być dla ciebie szok. -Przenieść się ze szkoły, gdzie we wtorki przychodził nauczyciel tańca, a

herbatę podawano co dzień dokładnie o trzeciej, do miejsca pełnego brudnych dzieci, cierpiących na wszelkie moŜliwe choroby, gdzie kradzieŜ była jedynym sposobem, aby napełnićŜołądek, a zarządzający bił mnie po twarzy za kaŜdym razem, gdy posłuŜyłam się poprawną angielszczyzną?Enid uśmiechnęła się bez śladu wesołości. -Tak, moŜna powiedzieć, Ŝe to był szok. -Jak udało ci się przetrwać? -zapytał i Enid z ulgą skonstatowała, Ŝe nie Okazywał śladu współczucia czy zaskoczenia. -śona zarządcy dostrzegła okazję na zarobienie paru groszy i kiedy miałam szesnaście lat, sprzedała mnie Ŝonie pastora. Miałam być guwernantką jej dzieci. Kobieta miała aspiracje, by awansować społecznie, chciała więc, by jej dzieci mówiły z akcentem wyŜszych klas. -Uśmiechnęła się, tym razem szczerze. -To właśnie wtedy przekonałam się, Ŝe nauczanie nie jest moim powołaniem. -A potem spotkałaś mnie. -Prawdopodobnie byłoby lepiej, gdybyśmy oboje zapomnieli, jak się poznaliśmy. ZłoŜyła gazetę i wstała. Nigdy nie opowiadała o swoim Ŝyciu i nawet rzadko pozwalała sobie na wspominanie, lecz kiedy juŜ raz przerwała milczenie, tama pękłai słowa popłynęły nieprzerwaną falą. Jednak duma i powściągliwość powstrzymały ją przed opowiedzeniem mu, co było dalej.

108 Poznała MacLeana i Ŝadna dziewczyna przed nią nie okazała się chyba aŜ tak głupia. Tak naiwna. Gdy o tym myślała, chciało jej się płakać, nie zamierzała teŜ opowiadać nikomu o swym małŜeństwie - nawet męŜczyźnie, którego poślubiła. -Powiedziałaś, Ŝe cię porzuciłem. -MacLean pochylił się i chwycił ją za nadgarstek, uniemoŜliwiając ucieczkę. - Opowiedz mi, jak do tego doszło. -O tym teŜ lepiej byłoby zapomnieć. -Ja zapomniałem. Zapomniałem wszystko, lecz ty wspominasz to z takim Ŝalem i urazą, Ŝe nigdy nie uda ci się ta sztuka. Powiedz mi zatem, byśmy oboje wiedzieli. -Nie -szepnęła, patrząc mu prosto w oczy. Nie była w stanie odwrócić spojrzenia. - Nie chcę. Nie mówiła teraz o ich rozmowie, lecz o tym, Ŝe MacLean nieuchronnie przyciągał ją coraz bliŜej siebie. -Nie rób tego. -Czego? - Objął ją w pasie ramieniem i podniósł. - Czego mam nie robić? Cały kleił się od potu. Pachniał jak robotnik. Mimo to wsparła dłonie na

poduszce po obu stronach jego głowy i pochyliła ku niemu twarz. -Dlaczego to robisz? Czy to rodzaj zemsty za to, Ŝe powiedziałam ci, jaki naprawdę jesteś? -Jesteś Moją Ŝoną. Moją drugą połową. Jeśli będę mścił się na tobie, skrzywdzę siebie. Jego szept pieścił jej skórę. Głos miał głęboki, niski. Uwodził ją swoją bliskością, a ona jak ostatnia idiotka miała ochotę całować go tak, jak on całował ją, nim się obraził. -MałŜeństwo jest na zawsze -mówił dalej. -Nie mogę cię zabić, choć czasami odczuwam po temu wielką ochotę. Spróbowała odsunąć się od niego, wymknąć z pułapki jego ramion, powiedziała jednak tylko: -Mnie zdarza się to znacznie częściej. Zacieśnił uścisk. -Nie moŜemy od siebie uciec, będziemy więc musieli nauczyć się Ŝyć razem. 109 Nagle ją olśniło. -Rozmawiałeś z panią Brown. -Tak. Podobnie jak ty. -Owszem - przyznała Enid bez entuzjazmu. -Ona ma rację. Wiem o tym. - Odsunął jej włosy z twarzy. -Ty takŜe. -Nie chcę utknąć przy tobie. Z uporem utrzymywała pomiędzy ich ciałami odległość paru centymetrów. -Powiem pani Brown, Ŝe to powiedziałaś. -Nie zrobisz tego! -Nie, jeśli mnie pocałujesz. -Śmiał się z niej. - Pocałunek, Enid. PrzecieŜ masz na to ochotę. Rzeczywiście, do licha z nim, miała ochotę. Opuściła niŜej głowę, jej wargi rozchyliły się bezwiednie, a oczy zamknęły. Przechylił głowę tak, by mogła od razu poczuć smak jego ust. Rozkoszny i ciepłysmak intymności. Przyjemność odbiła się echem w jej mózgu, sercu, lędźwiach. Wsunęła głębiej język, a on delikatnie go ssał. Zachęcał ją, przesuwając dłońmi po jej plecach i było jej tak dobrze... a zarazem źle. Pokusa. Grzech. Przyjemność. Ta niewielka odległość, którą starała się zachować pomiędzy ich ciałami znikła i Enid opadła na niego bezwładnie. Jęknęła, czując pod sobą jego rozgrzane ciało. Pragnęła go zjeść, wypić, wchłonąć w siebie bez reszty. Brakowało jej tchu, nie mogła znieść myśli, Ŝe będzie musiała się odsunąć, choćby na chwilę. Ujęła więc jego twarz w dłonie, uniosła głowę... i spostrzegła na jego wargach uśmieszek triumfu.

Osioł. Skończony bałwan. Ośmielał się wyglądać... wyglądać na zadowolonego z siebie. Jakby jej namiętność była... była poddaniem się, jej klęską. Jakby mógł jej rozkazywać, mimo iŜ był tylko włóczęgą, łowcą przygód i uwodzicielem. Jak mogła o tym zapomnieć? Wyrwała mu się i pośpieszyła ku schodom. Przemknęła obok pana Kinmana, który wchodził właśnie na górę. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, jak zawsze, kiedy ją widział, i podał Enid zapieczętowany arkusz białego papieru. -Przyniosłem pani list od lady Halifax - powiedział. 110 Podziękowała skinieniem głowy. -Dobrze jest wiedzieć, Ŝe na świecie pozostał jeszcze choć jeden dŜentelmen - odparła, po czym wyszła, nie oglądając się za siebie. ROZDZIA Ł 12 Kinman, z rękami wspartymi na biodrach, spojrzał w ślad za nią, po czym zapytał tonem męŜczyzny, któremu udało się uniknąć pułapki małŜeństwa: -Co jej się stało? -Musisz wiedzieć? - MacLean usiadł bokiem na łóŜku. - Jest kobietą. -Nie o to chodzi. Znam pana. Znów ją pan zdenerwował. -Próbowałem ją uszczęśliwić -odparł MacLean kwaśno, zirytowany irracjonalnością zachowania kobiet w ogóle, a swojej Ŝony w szczególności. - Ona po prostu nie wie, co jest dla niej dobre. Kinman podszedł bliŜej, sięgnął za nocny stolik, wyjął z ukrycia laskę i podał ją MacLeanowi. -Nie wiem, co jest z tobą nie tak, MacLean. Masz piękną Ŝonę, która troszczy się o ciebie -jakbyś był tego wart -i co robisz? Postępujesz tak, Ŝe kobieta ucieka od ciebie, ile sił w nogach. MacLean postawił ostroŜnie stopy na podłodze i wstał. -Wkrótce wszystko się wyjaśni. Głęboko wierzył, Ŝe tak właśnie będzie. Przez ostatnie trzy tygodnie karał ją za to, Ŝe powiedziała mu to, co uwaŜała za prawdę. Jednak ona nadal troszczyła się o niego, nie zwaŜając na jego dąsy. Oczywiście, odpowiadała mu chłodno, gdy na nią burczał, i czasami trudno mu było się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem, gdy jej odzywka okazywała się szczególnie dowcipna. Kinman ubezpieczał MacLeana, gdy ten stawiał pierwsze kroki, lecz w

końcu się odsunął. -Wkrótce laska przestanie być potrzebna. 111 -Tak naprawdę juŜ teraz jej nie potrzebuję. Drętwiały mu stopy, bolały go biodra, a złamana noga pulsowała boleśnie, lecz wszystko działało zdumiewająco dobrze, zwaŜywszy, iŜ spędził w łóŜku ponad dwa miesiące. Zawiesił sobie laskę na ramieniu i zaczął swój codzienny program ćwiczeń. Wykonywał je, gdy Enid wychodziła na spacer. Enid... wiedział juŜ, dlaczego kiedyś, w przeszłości, której nie pamiętał, zdecydował się ją poślubić. Choć bardzo się starał, by było inaczej, i tak ją polubił. Pomimo jej nieprawego pochodzenia, gdyby poznał ją dopiero teraz, i tak uganiałby się za nią, uŜywając całej swej pomysłowości, aby ją zdobyć. Wiedział, jaką ma figurę. KaŜdego wieczoru niecierpliwie czekał, aŜ wyjdzie zza parawanu, odziana w przejrzystą koszulę i podniszczony róŜowy szlafrok i choć nie pamiętał innych kobiet, zdawał sobie sprawę, Ŝe wyczekuje tego przelotnego spojrzenia bardziej niŜ przyjemności, jaką mogłaby dać mu jakakolwiek inna kobieta. Enid trzymała go na krótkiej smyczy. Będzie musiał się postarać, by nigdy nie zdała sobie z tegosprawy, w przeciwnym razie bez trudu mogłaby nim manipulować, ująć wodze ich małŜeństwa. JuŜ teraz, miast być posłuszną, przejawiała skłonność do rządzenia. Kiedy zbliŜy się do niej następnym razem - co z pewnością wkrótce nastąpi -ugłaska ją, a potem uwiedzie i w ten sposób naprawi ich związek, bez względu na to, co wydarzyło się w przeszłości. Kinman wyciągnął z kąta balię. -Chce pan uszczęśliwić Swoją Ŝonę? Proszę jej powiedzieć, Ŝe juŜ pan chodzi. -Jeszcze nie teraz. Podczas ostatnich kilku tygodni uczucie, Ŝe wokół niego zamyka się pułapka, jeszcze się wzmogło. Katastrofa czaiła się tuŜ za horyzontem, musiał więc być przygotowany, a nie odzyskał jeszcze pełni sił. Nie Ŝyczył sobie, by ludzie wiedzieli, co był w stanie zrobić, a czego nie. -Gdzie Throckmorton? -zapytał, gdyŜ jego gospodarz przychodził codziennie, by pogawędzić i pochwalić go za czynione postępy, a takŜe, 112 nietrudno było się tego domyślić, by sprawdzić, czy MacLeanowi nie wróciła przypadkiem pamięć. -Wkrótce się zjawi -odparł Kinman. -Powinien juŜ tu być, ale zaczęli się juŜ zjeŜdŜać goście na wesele. Czeka go pracowity dzień.

-JuŜ? - MacLean przemierzał pokój, licząc, ile razy to robi. -Ślub dopiero za cztery tygodnie. Kinman wzruszył ramionami. -Ci arystokraci nie mają nic do roboty, jak tylko odwiedzać wielkie posiadłości, a gościnności Throckmortona niczego nie sposób zarzucić. Kiedy MacLean przemierzył pokój tyle razy, co wczoraj, dodał następne dziesięć okrąŜeń. -Podaje dobrą brandy? -Najlepszą. MacLean skinął głową w kierunku schodów i Kinman zszedł na parter. Po chwili wrócił i powiedział: -Droga wolna. MacLean zaczął teraz na przemian wchodzić po schodach i schodzić, trzymającw dłoni laskę. Mięśnie ud płonęły bólem, ale nie przestał, dopóki nie osiągnął wyniku z poprzedniego dnia. Potem znowu przemierzał pokój w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, zmuszając się do coraz większego wysiłku. Dopiero gdy uświadomił sobie, Ŝe Enid moŜe lada chwila wrócić, opadł na krzesło, aby odpocząć. -Gotowy do kąpieli? - zapytał Kinman. MacLean skinął głową, oddychając głęboko, zadowolony z postępów, a zarazem zły na siebie za słabość, która nie chciała go opuścić. Musiał być przygotowany. Nie wiedział, do czego konkretnie, ale czuł, Ŝe to konieczne. -Zawołam więc, aby przynieśli wodę. Kinman wychylił się przez okno, machnął ręką i niemal natychmiast na dole dało się słyszeć poruszenie. O tej porze dnia woda wrzała przez cały czas na palenisku. Rozległy się męskie głosy, a potem do pokoju wmaszerowali rządkiem lokaje niosący cięŜkie wiadra z zimną i gorącą wodą. Dwie pokojówki, Sally i Jennifer, odkurzyły pomieszczenie i pozamiatały, prześcieliły łóŜko i zabrały brudną bieliznę. Jackson przyniósł MacLeanowi czystą pościel, a takŜe świeŜo wyprasowaną białą koszulę

113 i sięgające kolan spodnie. MacLean uśmiechnął się, kiedy lokaj, burcząc pod nosem i potrząsającz dezaprobatą głową, dał mu jasno do zrozumienia, co sądzi o tego rodzaju przyodziewku. Jackson był sztywnym, angielskim głupcem o spadzistych ramionach. Gdyby nie fakt, Ŝe doskonale radził sobie z brzytwą, MacLean juŜ dawno by go odprawił. Choć bowiem twarz MacLeana pokrywały blizny, Jackson potrafił tak go ogolić, Ŝe nawet nie drasnął poranionej skóry.

MacLean nie zamierzał ryzykować i dać się pokaleczyć tylko dlatego, Ŝe ten robak posiadał nadmiernie rozbudowane poczucie własnej waŜności. Przesunął dłonią po policzku. Jednodniowy zarost otarł mu dłoń. Trzeba było go ogolić. Skóra Enid łatwo ulegała podraŜnieniom, co sugerowało, jakie rozkoszne wnętrze okrywała. Nie zamierzał ryzykować, Ŝe sprawi jej ból, gdy znów ją pocałuje - to znaczy bardzo niedługo. Tymczasem Jackson zgrabnym ruchem nadgarstka rozpostarł na stoliku obok umywalki ręcznik, a potem połoŜył na nim brzytwę, miseczkę i pędzel. Klasnął w dłonie i wskazując na jednego z lokajów, zawołał: -Potrzebuję gorącej wody! Lokaj nalał do miseczki wody z wiadra, rozlewając trochę na stół. Jackson westchnął demonstracyjnie i wytarł wodę. A potem, ze sprawnością charakteryzującą wszystkie jego ruchy, ogolił MacLeana. Throckmorton pojawił się pośrodku tego zorganizowanego chaosu pozdrowił męŜczyzn po imieniu. Gdy balia była juŜ pełna, lokaje wyszli, a Jackson spakował swoje przybory i zniknął, Throckmorton powiedział: -To rzadki przypadek, by lokaj robił coś tak dobrze, jak o tym mówi. -Jest bardzo dobry. -MacLean potarł gładki policzek. -Tylko trochę brakuje mu ogłady. -Skoro potrafi tak wspaniale golić innych, dlaczego sam się nie ogoli? zapytał Kinman, wykrzywiając z niesmakiem usta. -Wygląda, jakby po jego twarzy spacerowały gąsienice. Throckmorton roześmiał się. -Dopóki wykonuje swoje obowiązki, moŜe wyglądać, jak mu się podoba. Odbyłeś swój codzienny spacer, MacLean? 114 -I to nie byle jaki - wtrącił się Kinman. - On juŜ mnie nie potrzebuje. -Mimo to proszę z nim zostać -polecił Throckmorton. -Wolałbym nie stawać twarzą w twarz z panią MacLean, jeśli on upadnie. -Jeśli się przewrócę i na powrót złamię sobie nogę, lepiej od razu mnie dobijcie, bo kiedy pani MacLean się dowie, z pewnością zamęczy mnie na śmierć. Co powiedziawszy, zaczął się rozbierać, a Throckmorton i Kinman odwrócili się dyskretnie i zaczęli wyglądać przez okno. Kiedy MacLean zanurzył się w balii, Throckmorton powiedział: -Być moŜe będziemy musieli pana przenieść. MacLean spodziewał się tego. -Z uwagi na gości? Ciepła woda łagodziła nieco ból nadweręŜonych ćwiczeniami mięśni. Z rozkoszą pomoczyłby się nieco dłuŜej, namydlił się jednak od razu. Zawsze

się obawiał, Ŝe Enid wróci, zastanie go w balii i zacznie się zastanawiać, dlaczego kąpiel zajmuje mu aŜ tyle czasu. -Im więcej ludzi będzie wiedziało, Ŝe pan tu jest, tym mniej będzie pan bezpieczny. Throckmorton kołysał się na obcasach, załoŜywszy z tyłu dłonie. -Za pańską zgodą poczyniłem pewne przygotowania, aby odesłać pana do Szkocji. MacLean upuścił mydło. -Do Szkocji? -Mam nadzieję, Ŝe powrót w rodzinne strony pobudzi pańską pamięć. -Taaa... -MacLean wyłowił mydło. -Choć jeśli naprawdę jestem takim nicponiem, jak twierdzi Enid, nie powitają mnie tam z otwartymi ramionami. Throckmorton przestał się kołysać. Wszyscy zamilkli, a podczas tej długiej, pełnej namysłu ciszy Throckmorton wymienił spojrzenia z Kinmanem. -Nie nazwałbym pana nicponiem - powiedział w końcu Kinman. -Nie ostatnio - dodał Throckmorton. Byli ostroŜni. Konspirowali. Okłamywali go. -A jakbyście mnie nazwali? 115 -DŜentelmenem, który zmienił się na lepsze -powiedział stanowczo Throckmorton. Ciekawe, w najwyŜszym stopniu ciekawe. -To znaczy, Ŝe zmiana była poŜądana? Throckmorton i Kinman znów wymienili spojrzenia. Zanim Throckmorton zdąŜył się odezwać, MacLean powiedział: -Chyba czas juŜ, Ŝebym usłyszał całą historię. Throckmorton westchnął. -Jeszcze nie teraz. Przyznanie, Ŝe jest coś, czego mu nie mówią, rozwścieczyło MacLeana. -Jeszcze nie teraz? Zatrzymuje pan informacje z powodu kaprysu? -Nie chodzi o kaprys, ale o pańskie bezpieczeństwo. -Doprawdy cholernie trudno mi się z tym pogodzić. Jednak MacLean przekonał się juŜ, Ŝe Throckmortona nie da się ani ugłaskać, ani do niczego zmusić. -Kiedy powiecie mi całą prawdę? -W Szkocji. Kinman pojedzie z panem i powie wszystko. MacLean skończył się myć, popędzany gniewem. -Okłamywanie człowieka, który stracił pamięć, to brudna sztuczka. -Mieliśmy nadzieję, Ŝe do tego czasu wszystko się wyjaśni -powiedział Throckmorton. - śe pan sobie przypomni.

-Mieliście nadzieję -wymamrotał MacLean, gramoląc się z balii. Po tej jednej, jakŜe wspaniałej chwili, kiedy to przypomniał sobie siostrę, nic więcej nie poruszyło jego pamięci. Wszelkie wysiłki, aby cokolwiek sobie przypomnieć, okazały się daremne. Jedyną rzeczą, która zdawała się nie budzić wątpliwości, był jego charakter. Lecz Enid kwestionowała i to. Zatem nic mu nie pozostawało. Owinął się w pasie ręcznikiem i spytał: -Czy Ŝona takŜe mnie okłamuje? -Pani MacLean jest taka, na jaką wygląda - zapewnił go Throckmorton. Zatem kobieta o słodkiej twarzy i ostrym języczku nie zwodziła go. MacLean poczuł, Ŝe jego gniew słabnie. Wytarł się i ubrał. -Więc nie zatrudnił pan Enid? 116 -Jako aktorkę, by odgrywała pańskąŜonę? -zapytał Throckmorton. Absolutnie nie. -W porządku, jestem ubrany. -Zaczekał, aŜ obaj męŜczyźni odwrócą się do niego twarzami i wtedy powiedział, załoŜywszy ramiona na piersi: -Na razie niech będzie po waszemu. Jednak domagam się zabezpieczenia. I nieco kontroli nad własnym Ŝyciem. A takŜe kilku przedmiotów. Spodziewam się, * Enid wracała właśnie do domku. Skręciła za róg i wpadła prosto na Celeste, spacerującą wzdłuŜścieŜki wraz z parą eleganckich, starszych ludzi. Celeste wydawała się przeraŜona spotkaniem. Enid była przeraŜona naprawdę. Nie zapomniała, przed czym ją ostrzegano, gdy tu przybyła, anio tym, Ŝe MacLeanowi moŜe grozić niebezpieczeństwo. Lecz podczas przechadzek nie natknęła się dotąd na obcych, co uśpiło jej czujność. Powinna była wiedzieć lepiej. Pochyliła głowę, dygnęła i usunęła się na bok, mając nadzieję, Ŝe zostanie wzięta za słuŜącą wyŜszej rangi i zignorowana. Jednak arystokraci nie zamierzali jej ignorować. Wysoka, mocno zbudowana dama, odziana od stóp do głów w lawendowy szantung, przyglądała się Enid przez lorgnon. -Kim jest ta młoda kobieta, Celeste? -To... jedna z moich przyjaciółek z Akademii dla Guwernantek -odparła Celeste pośpiesznie. Enid chętnie pochwaliłaby ją za to, Ŝe wykazała się takim refleksem. W dodatku to, co powiedziała, nie było właściwie kłamstwem, acz stanowiło z pewnością mylny trop.

-Czy nie zechcielibyście państwo obejrzeć chryzantem? -spytała Celeste, starając się poprowadzić towarzystwo w kierunku, gdzie w dole ścieŜki kwiaty płonęły złotem i oranŜem. -Najpierw przedstaw nas tej ślicznej młodej damie -lord pochylił się, zajrzał Enid w twarz i nawet uszczypnął ją w policzek. 117 Gdy lady Halifax mawiała, Ŝe nie ma głupca nad starego głupca, mogłaby mieć na myśli właśnie tego człowieka. Wysoki, chudy dŜentelmen w najwyŜszym cylindrze, jaki kiedykolwiek widziała, uśmiechał się do niej afektowanie i ruszał porozumiewawczo brwiami, jakby miał przed sobą niedoświadczoną panienkę, która nie ma na tyle rozumu, Ŝeby flirtować z lordem. I to na oczach jego Ŝony! Enid miała chęć mu przyłoŜyć, lecz, oczywiście, nie zrobiła tego. -Przedstawić was? Och, tak, aleŜ jestem niemądra -Celeste uśmiechnęła się, udając głupiutką. -Czasami zapominam o podstawowych zasadach kurtuazji. To pewnie dlatego, Ŝe jestem córką ogrodnika. Tak, powinnam was przedstawić. Celeste, zaczerpnąwszy powietrza, zaczęła: -Lordzie i lady Featherstonebaugh, przedstawiam wam.. -To wielka przyjemność poznać państwa. Jestem Enid Seywell -wtrąciła czym prędzej Enid tonem osoby, która nie ma dość cierpliwości, by wysłuchiwać grzecznościowych formułek. Lady Featherstonebaugh zamyśliła się na chwilę, lecz jej twarz zaraz pojaśniała. -Seywell? To rodowe nazwisko rodziny lorda Binghamton. Enid zamarła. Wielkie nieba, ci ludzie znali jej ojca! -Jest pani spokrewniona z lordem? - zapytał jej mąŜ. -To moŜliwe. Enid nie spuściła wzroku, starała się mówić pewnym głosem, jednak zdradziecki rumieniec zabarwił szkarłatem jej szyję, pierś i koniuszki uszu. Lady Featherstonebaugh uniosła wyŜej lorgnon i zmierzywszy Enid od stóp do głów, zatrzymała spojrzenie na jej zarumienionych policzkach. -Pamiętam, Ŝe kilka lat temu, kiedy Binghamton zmarł, wybuchł jakiś skandal. Zostawił podobno bękarta, córkę. -Taaak -powiedział przeciągle lord Featherstonebaugh. -Przypominam sobie. Jego rodzina odkryła, Ŝe wspierał dziewczynę i niezbyt im się to spodobało. Celeste załamywała dłonie. 118

-Lady Binghamton była okropną sknerą, a kaŜdą gwineęściskała tak, Ŝe aŜ topiło się złoto -oznajmiła lady Featherstonebaugh, po czym, zwracając się do męŜa, spytała: -Czy ta dziewczyna nie miała przypadkiem na imię Enid? -Chyba tak. Lord Featherstonebaugh uwaŜniej przyjrzał się Enid. -Na Boga, trafiłaś chyba w sedno, moja droga. Ona ma w oczach coś z Binghamtona. Nieprawda. Jednak nie powiedziała tego na głos. Nie chciała zostać rozpoznana, nie Ŝyczyła sobie, by ta para obmawiała ją w jej obecności. Poza tym Celeste dowiedziała się o pochodzeniu Enid, i to w taki sposób! Upokorzona, nie śmiała nawet spojrzeć na przyjaciółkę. Nie mogła nic zrobić, gdyŜ skandal stworzyłby doskonałą zasłonę, za którą mógłby ukryć się MacLean. -Zupełnie jakbym zobaczył znów tego starego szelmę -powiedział lord. Powiedz nam, moja droga, jesteś córką Binghamtona? -Tak - odparła. Enid słyszała pogląd, Ŝe osoby, które są ze sobą przez wiele lat, upodabniają się do siebie. Lord i lady Featherstonebaugh musieli być małŜeństwem bardzo długo, poniewaŜ ich twarze wyraŜały w tej chwili jednakowe zadowolenie. Mrugali w tym samym tempie i spoglądali na siebie w tej samej chwili. -Panno Seywell, byłoby mi bardzo miło, gdyby zjadła pani z nami kolację -powiedział lord. -Muszę wracać do Akademii - skłamała Enid gładko. Lady Featherstonebaugh wyprostowała się i powiedziała stanowczo: -Jestem pewna, Ŝe nie jest to konieczne. Z pewnością moŜe pani zostać jeszcze jeden dzień. -Przykro mi - powiedziała Enid, nie przestając się uśmiechać. -To pracująca dziewczyna, więc musi jechać -Celeste podeszła do Enid i ujęła ją pod ramię. -Jestem bardzo rozczarowana, Ŝe moja przyjaciółka nie będzie mogła zostać na ślubie, ale cóŜ robić, obowiązek wzywa! 119 -Och! -Lady Featherstonebaugh zmieniła nieco połoŜenie parasolki. -Co za rozczarowanie. Miałam nadzieję na miłą pogawędkę, panno Seywell. -Ja takŜe - dodał lord. Enid uznała, Ŝe jest okropny, mimo to skinęła głową. -Proszę, idźcie państwo dalej - zawołała Celeste - zaraz was dogonię.

Odwróciły się na pięcie i oddaliły w przeciwnym kierunku najszybciej, jak tylko się dało, zachowując absolutne milczenie, dopóki nie upewniły się, Ŝe starsi państwo nie mogą ich usłyszeć. -Nie powinnam była wychodzić. Enid przygryzła wargę i powiedziała do siebie w myśli, Ŝe nie powinna przejmować się MacLeanem, tym wszawym łajdakiem o zapraszającym spojrzeniu, które wabiło ją, by podeszła bliŜej. -To nie twoja wina - odparła Celeste. -Nie zdawałam sobie sprawy, Ŝe w domu są goście, a nie mogłam wytrzymać w chacie nawet minuty dłuŜej. -Ja teŜ tu nie zawiniłam, choć jestem pewna, Ŝe Garrick będzie myślał inaczej. -Kto? Ach, masz na myśli pana Throckmortona. MacLean to zdecydowanie najbardziej niegodziwy spośród wszystkich szubrawców. A ona musiała być kompletnie szalona. -Garrick oskarŜa mnie, Ŝe przyciągam kłopoty, tak jakbym robiła to celowo! -Celeste błysnęła gniewnie oczami. -Nie jestem głupiutką panienką, choć pewnie taką by wolał! -No pewnie, Ŝe nie! A ja kobieciątkiem, które moŜna jedynie pieścić lub ignorować. Bez względu na to, jak przyjemne byłyby to pieszczoty. -Oni nas nie doceniają. Celeste zatrzymała się obok ławki, stojącej pod pniem masywnej wierzby, spojrzała na Enid i powiedziała tonem, jakim porozumiewają się dwie pokrewne dusze: -Kiedy pojawia się męŜczyzna, zaczynają się kłopoty. Enid była zmęczona zachowywaniem się jak osoba dorosła. Pragnęła nieco sobie pofolgować. 120 -Wszyscy męŜczyźni są tacy sami - powiedziała z ponurą miną. Celeste postukała się palcem po wardze i rozwaŜyła słowa Enid. -Gdyby to mogła być prawda -odezwała się po chwili. -Lecz kaŜdy z nich jest irytujący na swój własny sposób. -Mam dość bycia nauczycielką manier i workiem treningowym dla MacLeana. Niech sam się nauczy, jak zachowywać się w cywilizowanym społeczeństwie. Przede wszystkim Enid nie Ŝyczyła sobie, by MacLean znowu pociągnął ją za sobą na dno. Nie chciała angaŜować się w jego eskapady. Wyzdrowiał. Pora go opuścić. Opuści go tak, jak on opuścił ją, i wróci tam, gdzie jest

naprawdę potrzebna. Wsunęła dłoń do kieszeni i dotknęła listu od lady Halifax. Choć, sądząc po tonie cotygodniowych wiadomości, starsza dama była równie niewzruszona i dzielna jak zawsze, Enid znała prawdę. Śmierć krąŜyła w pobliŜu, a Ŝaden list napisany w odpowiedzi nie mógł zastąpić staruszce tego, co mogłaby jej dać, gdyby zajmowała się nią osobiście. Jednak nie potrafiła wyobrazić sobie, jak powie MacLeanowi, Ŝe go opuszcza, przestała więc na chwilę myśleć o swoich problemach i skupiła się na kłopotach Celeste. -Pan Throckmorton cię uwielbia. Jestem pewna, Ŝe właśnie dlatego zachowuje się nierozsądnie. Celeste opadła na ławkę. -Sądzisz, Ŝe męŜczyźni potrzebują powodu, by zachowywać się nieracjonalnie? Enid uśmiechnęła się i usiadła obok przyjaciółki. -Featherstonebaughowie to starzy przyjaciele rodziny, miła para powiedziała Celeste. -Nie zauwaŜyłam -odparła Enid, której dumę przed chwilą tak haniebnie uraŜono. -Nie, nie byli mili dla ciebie. Przepraszam. Celeste zerknęła na boki. -Prawdę mówiąc, nie przepadam za nimi w takim stopniu, jak reszta rodziny. Throckmortonowie usprawiedliwiają ich zachowanie mówiąc, Ŝe to 121 najwięksi plotkarze w całej Anglii, lecz ja juŜ raz stałam się przedmiotem ich plotek i wcale nie było to miłe. -Takie zachowanie jest po prostu niewybaczalne -powiedziała Enid, próbując delikatnie zmienić temat. -Dziękuję ci, Ŝe mnie nie odtrąciłaś. Wiem, to niezbyt przyjemne odkryć, Ŝe ktoś, dla kogo było się miłym, jest bękartem, ale... -Jeśli powiesz jeszcze choć słowo, poczuję się obraŜona -wtrąciła poruszona Celeste. -Nie wybieram przyjaciół kierując się tym, kim byli ich rodzice, podobnie jak ty, w przeciwnym razie nie byłabyś tak szczodra dla mnie, córki ogrodnika. -Nawet nie przyszłoby mi na myśl... -Mnie takŜe nie. -Celeste wstała i strząsnęła spódnice. -A zatem ustalone. Jesteśmy przyjaciółkami, lubimy się, a poniewaŜ przypuszczam, Ŝe wkrótce będziesz musiała stąd wyjechać, musisz mi obiecać, Ŝe kiedy ta awantura się skończy, przyjedziesz mnie odwiedzić. Obiecujesz? -Obiecuję. Celeste dotknęła ramienia Enid.

-Teraz muszę odszukać ich lordowskie moście i jakoś zaspokoić ich ciekawość, a potem powiedzieć Garrickowi, Ŝe cię widziano, i wysłuchać reprymendy. Skrzywiła się nieznacznie, pomachała Enid na poŜegnanie i odeszła. Deklaracja przyjaźni, wygłoszona przez Celeste, poruszyła Enid przypomniała o liście, który nadal spoczywał w jej kieszeni. Wyjęła go, spojrzała na znajomą pieczęć rodową Halifaxów, a potem odwróciła arkusz i zobaczyła nieznajome pismo. Lady Halifax najwidoczniej podyktowała list kolejnej towarzyszce. OstroŜnie złamała pieczęć i rozpostarła arkusz. Przeczytała pierwszą linijkę. A potem zrobiła to jeszcze raz. Przeczytała wszystko, opuściła nisko głowę i zaczęła płakać. 122 ROZDZIA Ł 13 MacLean poznał, Ŝe Enid nachodzi, i nie zaczekał nawet, aŜ jej głowa ukaŜe się w otworze klapy w podłodze. -Gdzieś ty, u diabła, była? - warknął. -Jak to gdzie? U diabła, oczywiście. Świece nie oświetlały pokoju wystarczająco, jednak Enid wydawała się nietknięta i to, podobnie jak chłodny ton jej głosu, rozwścieczyło męŜczyznę. Poklepując poduszki, dzięki którym mógł siedzieć prosto, powiedział oskarŜycielskim tonem: -Kazałaś mi na siebie czekać. -Dlaczego miałbyś czekać? Zawsze jest tu ktoś gotów ci pomóc. -Czy to dziecinna zemsta za to, Ŝe próbowałem cię pocałować? Spojrzała na niego, a potem zatrzasnęła klapę z takim rozmachem, Ŝe aŜ zatrzęsła się podłoga. -Nie. To rozgniewało go jeszcze bardziej. -Zachowujesz się jak dziecko. Jesteś Moją Ŝoną i jeśli mam ochotę cię pocałować, mogę to zrobić. Zasunęła stopą rygiel, a potem stwierdziła dobitnie: -Nie, jeśli nie potrafisz mnie schwytać. MacLean uniósł się na łokciach. -Jesteś bardzo zuchwała, jak na kobietę, która sześć godzin temu wtykała mi język w usta. -Nie chciałam cię całować. Byłam po prostu uprzejma! Roześmiał się.

-Chodź tutaj i pokaŜ mi, jak daleko sięga twoja uprzejmość. -Prędzej zgnijesz! Podeszła do umywalki, umyła ręce i rozejrzała się za ręcznikiem. A kiedy go nie znalazła, wytarła dłonie w spódnicę. MacLean oniemiał. Enid wytarła dłonie w spódnicę. Kobieta o tak wykwintnych manierach, iŜ łajała go, kiedy 123 pił wodę prosto z dzbanka, wytarła dłonie w spódnicę. Działo się coś bardzo dziwnego. -Zachowujesz się nierozsądnie -powiedziałłagodniejszym tonem. -To był tylko pocałunek. Enid strzeliła palcami i odwróciła się. -To nie było nic waŜnego. Odprawiła go. Ot, tak, po prostu. Z trudem oparł się pokusie, by wstać, chwycić ją za ramiona i potrząsnąć. Tylko Ŝe ona juŜ i tak się trzęsła. Dostrzegł, Ŝe drŜą jej dłonie, chociaŜ natychmiast ukryła je w kieszeniach. -Jeśli to nie miało znaczenia, dlaczego zachowujesz się, jakbym domagał się moich małŜeńskich praw? -Nie jesteś w stanie domagać się czegokolwiek, a co dopiero małŜeńskich praw. Mógłby odrzucić prześcieradło i udowodnić jej, Ŝe się myliła, lecz albo cienie nadawały jej twarzy dziwny wyraz, albo... Enid płakała. Tak, miała zaczerwienione oczy. Płakała. Do licha. Przyjrzał się jej uwaŜniej. Była bardzo wzburzona. Przyszło mu na myśl proste wyjaśnienie, lecz męŜczyzna nie moŜe mieszkać z kobietą w jednym pokoju i nie dowiedzieć się o niej tego czy owego, przypomniał sobie więc, Ŝe jej miesięczne przypadłości skończyły się prawie dziesięć dni temu. Co znów było nie tak? -Nie mam ochoty się z tobą kłócić -powiedziała, odwracając się do niego plecami. -To coś nowego - zauwaŜył kąśliwie. Nie odgryzła się. -Idę do łóŜka. MacLean spojrzał przez okno, gdzie na liliowym niebie widać było krwawe błyski zachodu. -Słońce dopiero co zaszło. -Chcę się połoŜyć. Dlatego, Ŝe ją pocałował? Przyglądał się w milczeniu, jak Enid zdejmuje z włosów siatkę, wyciąga szpilki i rzuca to wszystko na stół. Ciemne, wijące się pukle opadły jej na ramiona. Odrzuciła włosy do tyłu, po czym przesunęła palcami po skórze głowy i zacisnęła mocno powieki. 124

Kiedy otwarła oczy i przekonała się, Ŝe MacLean ją obserwuje, powiedziała tonem osoby doprowadzonej do ostateczności: - Wiesz, Ŝe nie chciałam przyjeŜdŜać do Blythe Hall i zajmować się tobą. Miałam posadę. I obowiązki wobec damy, która mi płaciła. Opuściłam ją, by zająć się męŜem. Bezwartościowym męŜem nicponiem, który porzucił mnie przed dziewięcioma laty. Jest w tym pewna ironia, jeśli komuś chciałoby się jej poszukać. Ja nie mam na to chęci ani siły. Odpięła kołnierzyk. -Nie mam siły. Odpięła mankiety i rzuciła je na stół. Ona, która dotąd ledwie waŜyła się odpiąć w jego obecności guzik, tym razem zrzucała ubrania, nie myśląco konsekwencjach. Kopnięciem zrzuciła z nóg buty i usiadła przy stole. -Nie pozbierasz butów? - zapytał. -Po co? Będą tu, gdy wstanę. PrzecieŜ ty ich na pewno nie pozbierasz. I to mówiła kobieta, która na okrągło sprzątała pokój, składała ręczniki i odkładała je na miejsce, chociaŜ po pięciu minutach musiała znów któryś rozłoŜyć, aby coś wytrzeć. „Właściwe miejsce dla kaŜdej rzeczy i kaŜda rzecz na właściwym miejscu” stanowiło jej podstawową dewizę. -Ty nigdy niczego nie pozbierałeś, nawet kiedy mogłeś chodzić. Okrutna. Kobieta, która tak czule się nim opiekowała, potrafiła być okrutna. JuŜ miał zapytać, co się stało, gdy nagle zadarła do kolan spódnicę. Zaschło mu w gardle. -Wiesz, kim byłeś? Wędrownym hazardzistą -udało jej się wypowiedzieć to z bezgraniczną pogardą. -Byłeś przystojny, śmiały, starszy ode mnie. Recytowałeś poezję ze szkockim akcentem, zwabiłeś mnie obietnicą przygody, a ja byłam na tyle niemądra, Ŝe to zadziałało. Pewnie poczułby urazę i gniew, lecz widok białych majtek, smukłych, odzianych w pończochy łydek i podwiązek tuŜ nad kolanem odebrał mu mowę. -Miałam posadę, ale uciekłam z tobą, byśmy mogli się pobrać. Rozwiązała podwiązki i zdjęła pończochy -rzucając wszystko na podłogę. Gdy wstała i strzepnęła spódnicę, wreszcie mógł wypuścić długo wstrzymywane powietrze. 125 -Enid, to wydarzyło się tak dawno temu. Nie moŜesz bez końca złościć się... o... Lecz ona nadal miaŜdŜyła go spojrzeniem, a jej niezwykle błękitne oczy

szydziły z niego. Wreszcie odwróciła się, podeszła do serwantki i wyjęła jedną ze swoich skromnych, białych koszul nocnych. Przycisnęła ją mocno do piersi i powiedziała: -Moja posada u lady Halifax była drugą, którą dla ciebie rzuciłam, ale zrobiłam to tylko dlatego, Ŝe lady Halifax twierdziła, iŜ powinnam. Wyciągnęłam nauczkę z tego, co się stało, kiedy rzuciłam pierwszą posadę i dostałam to, na co zasłuŜyłam. Opuściłeś mnie. Tak. Powtórzę to jeszcze raz. Opuściłeś mnie. Prowokowała go. Mała kobietka o smukłych kostkach, z burzą czarnych włosów poszturchiwała go palcem jakby był niedźwiedziem, którego wolno draŜnić! -Dlaczego? Zmarszczyła czoło. -Dlaczego... co? -Dlaczego cię rzuciłem? -PoniewaŜ, kochanie -odparła, naśladując szkocki akcent -chciałam gdzieś osiąść. Mieszkać w normalnym domu z ogrodem. Mieć dzieci.Prowadzić normalne Ŝycie. Chętnie by jej to zapewnił, poczynając od robienia dzieci. -Ty zaś chciałeś być lekkomyślny i niedojrzały. Najpierw musiał dotrzeć do sedna i przekonać się, co wprawiło ją w tak wojowniczy nastrój. Byli sami, drzwi zostały zamknięte, pokój oświetlał jedynie migotliwy blask świec, a przez otwarte okna wpadał ciepły wietrzyk. Doskonała noc do zwierzeń. -Zatem kiedy przegrałeś w Little Bidewell swego konia, wykradłeś go z powrotem i uciekłeś jak złodziej, którym byłeś -zostawiając mnie, bym spłaciła twoje długi. Spojrzał na dzbanek z wodą, stojący na stoliku obok łóŜka. -Czy mogłabyś podać mi trochę wody? Pomaszerowała ku niemu.

126 -To była paskudna zagrywka, Stephenie MacLean i nigdy ci nie wybaczyłam. Wiesz, jak niewiele brakowało, bym wylądowała w przytułku? - Nalała energicznie wody do szklanki. -Wszystkie te lata wstydu, kiedy wiedziałam, Ŝe mój mąŜ nie dbał o mnie tak dalece, Ŝe zostawił mnie w okropnym połoŜeniu i nawet nie zainteresował się, jak sobie poradziłam... W końcu dostaję posadę, gdzie chlebodawczyni naprawdę mnie potrzebuje... i muszę ją opuścić, by zaopiekować się tobą! Nie mogę po prostu... -głos jej zadrŜał -uwierzyć, Ŝe lady Halifax namówiła mnie, bym tu przyjechała, gdy sama była tak...

Teraz. Nareszcie dowie się, o co chodzi. Wziął Enid za rękę i przyciągnął ku sobie. -... chora i bliska śmierci. Choć Enid zaparła się obcasami, pociągnął ją na tyle mocno, Ŝe w końcu usiadła przy nim na łóŜku. Odebrał jej szklankę z wodą i postawił na stoliku. Ledwie słyszalnym głosem dodała: -A teraz więcej jej nie zobaczę. Jak to moŜliwe, Ŝe nie potrafił właściwie odczytać znaków? Enid walczyła nie ze źle, jej zdaniem, ulokowaną namiętnością, ale z poczuciem winy i smutkiem. Lady Halifax umarła i jego dumna, buntownicza Ŝona rozsypywała się na jego oczach. -Chodź do mnie, kochanie. Objął ją ramionami i zmusił, by połoŜyła się z głową na jego ramieniu. Ucałował jej czoło i odgarnął z twarzy włosy. -JuŜ wszystko dobrze, skarbie. Obie postąpiłyście właściwie udowodniłyście, Ŝe macie męŜne serca. -Ona nie Ŝyje -szepnęła Enid załamującym się głosem. Jej ramiona zadrŜały, a łzy, długo wstrzymywane, pociekły z oczu niepowstrzymanym strumieniem. Przycisnęła usta do jego nagiej skóry, by stłumić szloch. MacLean podniósł ją i ułoŜył wygodniej. -Bóg zajmie się nią. Pozwól, bym ja zaopiekował się tobą. Nadal ściskała w ramionach nocną koszulę, jakby dotyk miękkiej, znoszonej bawełny zapewniał pociechę w otaczającym ją nieprzyjaznym świecie. 127 Usiadła nagle, chwyciła czysty ręcznik ze stosu leŜącego na stole i zanurzyła w nim twarz. Nie rozumiała. Nawet teraz. Przyciągnął ją z powrotem do siebie i przyciskając jej twarz do piersi, powiedział: -NiewaŜne, ile razy się odsuniesz. I tak będę przy tobie, by cię przytulić. -Ona... nie Ŝyje. Zimna... samotna w grobie. Wiedziałam... Ŝe umiera... wykrztusiła, wstrząsana szlochem. - Umieranie jest takie... samotne. Widział, jak cierpi, i serce bolało go ze współczucia. Przerzucił nogę przez jej nogi, by zamknąć ją całkowicie w uścisku. Pogładził po plecach, próbując uspokoić. -Chciałam... chciałam trzymać ją za rękę... gdy będzie odchodziła. Głaskał ją dalej, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa pociechy -i myślał z podziwem o tym, jak głęboka była jej troska. -Teraz... nie mogę... jej... juŜ pomóc. Nie mogę nic zrobić. Chcę wrócić do domu. Chcę z nią być -powtarzała, z głową opartą o jego pierś. Załatw to. Załatw... to.

-Dobrze. Pasma jej włosów, wydzielające słaby zapach gardenii i letniego wiatru, czepiały się szczeciny na jego brodzie. -Wszystkim się zajmę. W końcu szlochy ucichły. Enid wytarła oczy ręcznikiem. Przesunęła palcami po miejscu, gdzie go uderzyła i pozostawiła je tam, zaplątane w jedwabiste włosy na piersi. Była wytrącona z równowagi. Nie wiedziała, co robi, nie domyślała się, Ŝe nawet najlŜejszy dotyk jej rąk go podnieca. Pierwszy raz trzymał w ramionach jej chętne ciało. Jego własne ciało domagało się, by pocieszył ją w sposób fizyczny. Wiedział, Ŝe musi zignorować to Ŝądanie. Jego członek zawiadywał innymi organami, a kiedy tak się działo, zawsze wpadał w tarapaty. Skoncentrował się więc i odzyskał nieco rozsądku. -PokaŜ mi list. Usiadła, sięgnęła do kieszeni, wyjęła pomięty arkusz i przez chwilę trzymała go w dłoni, jakby nie potrafiła się z nim rozstać. Wreszcie podała mu list. 128 -Napisał go prawnik lady Halifax. Szkoda, Ŝe nie mogłeś przeczytać któregoś z tych, które napisała sama. Były takie dowcipne. -Głos jej się załamał. PołoŜyła się znów i wtuliła głowę w jego ramię. Jakby tam było jej miejsce. Ledwie udało mu się powstrzymać, by nie unieść w geście zwycięstwa pięści. Zamiast tego wziął ręcznik, zanurzył go w misce i przetarł nim jej rozpalone policzki. -Lepiej? Skinęła głową, wzięła od niego ręcznik i przycisnęła do spuchniętych oczu. W milczeniu przeczytał list. -Musiała cię kochać. Zostawiła ci zapis. Enid chrząknęła, aby oczyścić gardło, i wcisnęła list z powrotem do kieszeni. -Jestem pewna, Ŝe zostawiła coś kaŜdej osobie spośród słuŜby. Nie powinna myśleć o sobie w ten sposób. -Nie byłaś jej słuŜącą, ale towarzyszką. -Myślę, Ŝe zostawiła coś na pamiątkę kaŜdemu, kogo zatrudniała. -Po tym, co dla mnie zrobiłaś, gdybym miał dzisiaj umrzeć, chciałbym podarować ci cały świat. Znam cię, Enid MacLean, i jestem pewien, Ŝeiw przypadku lady Halifax dałaś z siebie wszystko. -Zamoczył znów ręcznik i przyłoŜył jej do czoła. -To, co ci zostawiła, to nie pamiątka, lecz dowód przyjaźni i oddania. -Mam nadzieję. Chciałabym dostać szczotkę do włosów ze srebrnym

grzbietem. Pamiętam - głos Enid zadrŜał, lecz postarała się go uspokoić -Ŝe czesałam jej włosy wieczorem, nim połoŜyła się spać. Mawiała, Ŝe to ją uspokaja i pozwala szybciej zasnąć. Przesunęła dłonią po jego umięśnionej piersi. Bezwiednie, był tego pewien. -Zatem pewnie dostaniesz szczotkę ze srebrnym grzbietem. Nie mogę słuchać, jak płaczesz. Chciałbym, by los się odwrócił. -Westchnął głęboko. Lecz jestem męŜczyzną. Twoim męŜem. Chciałbym pocieszyć cię w tradycyjny sposób. Pojmujesz? Wsunął kciuk pod brodę Enid i uniósł jej twarz. 129 Oznaki smutku znikały, usunięte przez chłodny, wilgotny ręcznik i to wewnętrzne światło, które zawróciło go z drogi na tamten świat, a teraz błyszczało w jej wspaniałych niebieskich oczach, prześwitując przez jedwabistą skórę. -Pojmuję - szepnęła. To światło przyciągało go niczym magnes. Pragnął ogrzać sobie przy nim dłonie, wchłonąć ją w siebie, a wysiłek, włoŜony w to, by się powstrzymać, sprawił, Ŝe jego głos brzmiał burkliwie. -Jeśli będziesz dotykała mnie w ten sposób, pocieszę cię tak, jak mąŜ pociesza Ŝonę, tylko nie chciałbym potem usłyszeć, Ŝe wykorzystałem twój smutek, by cię uwieść. Przypatrywała mu się uwaŜnie z chmurną miną. Dobrze. Odnotowała jego powagę i dobre intencje. Być moŜe spotka go za to nagroda, gdyŜ Bóg mu świadkiem, powstrzymywanie jej nie sprawiło mu przyjemności. -Mam juŜ dość bycia smutną -powiedziała. -Gniewania się i gryzienia w język za kaŜdym razem, kiedy... kiedy mnie łajasz. Uniósł pytająco brwi. -Gryzłaś się w język? -Jestem zmęczona tym, Ŝe zawsze postępuję, jak naleŜy, zmęczona samotnością, spaniem w zimnym łóŜku. -Jego nieposłuszne ciało natychmiast zareagowało na tę niespodziewaną deklarację. -Mam dość tęsknoty za... za... Nie moŜe teraz przestać! -Za czym? Odepchnęła go, wstała i stanęła tyłem do łóŜka, pocierając dłońmi ramiona. Do licha. Do licha! Jeśli chciała odpłacić mu za to, jak ją traktował, znalazła doskonały sposób. JuŜ miał na nią krzyknąć, lecz powstrzymały go jej pochylone ramiona i spuszczona głowa. W ciągu minionych tygodni Enid była uosobieniem siły. To, Ŝe widział ją załamaną

i słabą, stanowiło zupełnie nowe doświadczenie. Poruszyło ono nie tylko jego ciało, ale i serce. -Nie uciekaj. Nie rzucę się na ciebie. 130 -Ja... wiem. Nie o to chodzi. -Odwróciła się i spojrzała na niego. -Po prostu przypomniałam sobie, jak bardzo cię kiedyś kochałam. Czy naprawdę było to aŜ tak okropne? A moŜe zaczyna kochać go znowu? -Nie musisz tam stać -powiedział, unosząc zapraszająco kołdrę.MoŜesz wrócić tu, w moje ramiona. Nie odchodząc od łóŜka, ujęła jego dłoń i splotła palce ze swoimi. Potarł jej dłoń kciukiem, zauwaŜając, Ŝe jest zgrubiała od cięŜkiej pracy. -Poświęciłam dla ciebie wszystko, poniewaŜ jesteś moim męŜem. Miałam jedynie obowiązki i Ŝadnych przywilejów. Ani miłości, ani pieniędzy, nawet twojej obecności. -Uniosła brodę. -Zatem przynajmniej dzisiejszej nocy będzie tak, jak chcę ja. MacLeanowi serce podskoczyło w piersi. Usiadła obok niego na łóŜku. -Chcę tylko ciebie - powiedziała. ROZDZIA Ł 14 -To znaczy, jak Ŝona męŜa? -upewnił się, delikatnie ściskając jej dłoń.Nago i w łóŜku? -Oboje. Pielęgnując MacLeana, Enid zdąŜyła nabrać przekonania, Ŝe ten męŜczyzna mógłby dać jej przyjemność. Utwierdzał ją w tym jego uśmiech, Ŝar pocałunków, napięcie mięśni, gdy była blisko. -Nie myślisz chyba jasno. -Owszem, myślę. Myślę bardzo jasno. Teraz, gdy gorycz i smutek odeszły, stała się o wiele bardziej świadoma jego obecności. Twardych mięśni pod sobą. Zapachu miętowego mydła na skórze. 131 -Myślę, Ŝe jesteś zbyt słaby, by robić cokolwiek poza tym, Ŝe będziesz leŜał, dostarczając mi przyjemności. -Jeśli to groźba, jakoś się nie boję. -Powinieneś. Blizny na jego piersi rozdzielały włosy, lecz rany dobrze się zagoiły, MacLean nabrał teŜ

ciała w zadziwiająco krótkim czasie. Intensywne ćwiczenia sprawiły, Ŝe znów był umięśniony, a jego ścięgna nabrały elastyczności. Dłonią, ułoŜoną na płask, głaskała wijące się kasztanowe włosy na jego piersi, brzuchu i niŜej, pod prześcieradłem. -PoniewaŜ zamierzam sprawić, byś cierpiał. Być moŜe to fakt, Ŝe tak długo była sama, pozbawiona dotyku drugiej ludzkiej istoty sprawił, Ŝe teraz rozkoszowała się kaŜdą miłą chwilą. A moŜe była po prostu zepsutą kobietą, która chwyta kaŜdą okazję, by zaznać szczęścia. Zaczęła obrysowywać jego sutki czubkami palców. -Powinniśmy zachować rozsądek. Lecz jego głos ucichł, gdy Enid zsunęła się z łóŜka. Zaciągnięte kotary wybrzuszały się na oknie, poruszane lekkim wiatrem, lecz dom okryła juŜ noc. Enid odpięła pierwszy guzik. -Kogo to obchodzi? Na pewno nie ją. Nie teraz. Wypiła do dna kielich smutku, a teraz chciała posmakowaćŜycia. -Chcę czegoś więcej niŜ tylko obowiązku i odpowiedzialności. Co wtym złego? -Jesteś wytrącona z równowagi. -Przestań mamrotać pod nosem. Nie pora teraz na umoralnianie. PoŜądał jej. Wiedziała o tym od tygodni, i to nie tylko dlatego, Ŝe ją pocałował. Obserwował ją rozgorączkowanym spojrzeniem. Nie podobało mu się, kiedy śmiała się i przekomarzała z panem Kinmanem czy Harrym. I coraz bardziej nie znosił, kiedy musiała czekać na niego, jakby był jakimś inwalidą. Ona takŜe go poŜądała. Nie chciała tego, ale od dnia, kiedy zobaczyła, jak leŜy nieprzytomny, i potem, kiedy otworzył te swoje niesamowite zielonozłote oczy, tęskniła do jego dotyku, jego ciała, jego aprobaty. 132 Otworzył usta w zadziwieniu, przyglądając się, jak Enid z nonszalancją zrzuca z siebie ubrania. To, jak na nią patrzył, bardzo się Enid spodobało. -Poza tym - powiedziała - jesteśmy przecieŜ małŜeństwem. Zapomniałeś? -Nie - odparł. - Nie zapomniałem. -Masz na to moje słowo. -Tak. Mam twoje słowo. Na wszystko. Choć w jego oczach płonął ogień, głos brzmiał chłodno. -Jestem tu tylko ze względu na ciebie. Gdyby nie ty, juŜ dawno wyprawiłbym się, aby poszukać odpowiedzi. Rzuciła sukienkę na podłogę. -Nie myślałeś chyba powaŜnie, by wyjechać?

-Nie wiem, kim jestem. -Chwycił ją za nadgarstki i ucałował kaŜdy po kolei. - Nie wiem, co zrobiłem. Nie wiem, kto mnie ściga. Całował teraz miejsca, w których bił jej puls. Powolne, wilgotne pocałunki sprawiły, Ŝe zamknęła oczy, by móc cieszyć się przyjemnością. -MęŜczyzna taki jak ja potrzebuje odpowiedzi. Lecz ty zatrzymujesz mnie tutaj rzadkimi przebłyskami uśmiechu, ostrym, choć szczerym języczkiem, kołysaniem bioder i nieustającą opieką. CzyŜby sądził, Ŝe celowo go zachęcała? -Nie próbowałam cię ośmielić - powiedziała cicho. -Och, wiem o tym. Przesunął kciukiem po jej wilgotnej skórze. A zatem, co chciał powiedzieć? -Chciałam po prostu, Ŝebyś poczuł się lepiej. -I czuję się lepiej. -Przeciągnął językiem po zewnętrznej stronie kciuka. Enid, a potem przygryzł jego czubek. - Udowodnię ci. Kiedy dotykał jej tak, jak w tej chwili, ledwie mogła zaczerpnąć tchu. A kiedy patrzył na nią, jakby była smacznym kąskiem, a on wygłodniałym wilkiem, chciała odwrócić się i uciec. Lecz jeszcze mocniej pragnęła zostać i nasycić jego głód. I własny. Odwróciła się plecami i zdjęła pantalony, lecz kiedy zaczęła rozpinać halki, MacLean delikatnie odsunął jej dłonie. 133 -Dałeś sobie juŜ spokój z tym zdrowym rozsądkiem? - spytała, śmiejąc się cicho, upojona własną odwagą. -Tam, gdzie chodzi o ciebie, nie potrafię być ani trochę rozsądny. Pogłaskał jej biodro i chwycił skraj białej koszuli. Odwróciła się do niego, oparła kolano na łóŜku. -Sama dam sobie z tym radę. Ty leŜ spokojnie i rób, co ci mówię. Zagapił się na jej piersi, które wymknęły się z gorsetu i teraz prześwitywały przez cienką koszulę. Czuła, jak sutki twardnieją pod jego spojrzeniem. Westchnęła przeciągle. -Powiedz mi, Ŝebym rozwiązał ci gorset -szepnął, wypowiadając słowa z namiętną precyzją. Po raz pierwszy w Ŝyciu to ona miała nad nim władzę. MacLean zrobi, czego ona zaŜąda, gdyŜ w przeciwnym razie Enid po prostu odejdzie od łóŜka, a on nie będzie w stanie pójść za nią. Była bezlitosna. Nieczuła. Wymuszała na nim zemstę i obietnicę ekstazy, rozkoszując się kaŜdą chwilą. -RozwiąŜ mi gorset - poleciła. DrŜącymi dłońmi poluzował tasiemki i zaczął uwalniać ją od tej niemal ostatniej części garderoby. Pod gorsetem miała

juŜ tylko koszulę. Oboje o tym wiedzieli. Enid zdawała sobie sprawę, Ŝe MacLean nie moŜe się doczekać, aby zobaczyć ją nagą,i świadomość tego sprawiła, Ŝe ogarnęło ją uczucie triumfu. Jej skóra poróŜowiała w oczekiwaniu przyjemności. Na całym ciele. Rozwiązała tasiemki koszuli. I zsunęła ją z jednego ramienia. MacLean zadrŜał. Przesunęła dłonią wzdłuŜ obojczyka i wsunęła ją pod uniesiony materiał. Nie odrywając wzroku od twarzy męŜczyzny, zsunęła koszulę z ramienia. Tasiemka ucisnęła na moment sutek, a potem pierś uwolniła się spod koszuli. MacLean wydal z siebie jęk, który był jak balsam dla wygłodniałej duszy Enid. Przesunęła palcami wzdłuŜ ramienia i pogładziła nimi sutek nabrzmiały z poŜądania. MacLean wpatrywał się w nią, niezdolny oderwać spojrzenia. -Nie zamierzasz skończyć z tym gorsetem? - spytała. Szarpnął materiał tak gwałtownie, Ŝe podarł go przy dziurce. 134 Powinno było ją to rozgniewać, poniewaŜ nie miała drugiego; jednak tylko się roześmiała. Szybkość i siła, z jaką uwalniał ją z gorsetu, sprawiły, Ŝe koszula zupełnie zsunęła się jej z ramion i pozostała gdzieś w okolicy brzucha. Pomogła mu przeciągnąć gorset przez biodra, a kiedy go zdejmowała, MacLeanowi jakoś udało się zdjąć jej koszulę. Ona była naga, on niecierpliwy -wszystko tak, jak zapamiętała. Lecz zanim zdąŜyła poczuć się rozczarowana, MacLean znieruchomiał z rękami na biodrach Enid i, spoglądając na nią niemal z czcią, powiedział: -BoŜe, aleŜ jesteś piękna. Co dziewczyna moŜe na coś takiego odpowiedzieć? -Dziękuję. Czuła się piękna. Dzięki niemu. Pasma jego dawno nieścinanych kasztanowych włosów połyskiwały na białej poduszce. Choć nie mógł jeszcze swobodnie chodzić, jego ciało promieniowało drzemiącą siłą. Co za bzdura. Nie był obcy. Byli małŜeństwem. Być moŜe z czasem poprawił mu się charakter, lecz znała Stephena MacLeana. To zręczny aktor i choć dobrze odgrywał rolę męŜczyzny niebezpiecznego i nieposkromionego, w rzeczywistości był to tylko niedojrzały emocjonalnie tchórz i niepoprawny hazardzista. Zamierzała go wykorzystać i to będzie w porządku. Był jej coś winien. Poruszyła biodrami i uwolniła się od koszuli. MacLean podąŜył spojrzeniem za białym płótnem i powiedział chrapliwie: -Taka piękna... Dreszcz przebiegł jej po skórze. Pochwyciła dłoń, sięgającą ku kępce włosów u zbiegu jej ud, i powiedziała:

-Jeszcze nie teraz. Przez chwilę sądziła, Ŝe MacLean zacznie protestować albo po prostu uwolni się i sięgnie po nią. On jednak uśmiechnął się tylko kącikiem ust i zaczekał, aŜ sama go puści. A potem leciutko, niemal niewyczuwalnie, przesunął dłonią wzdłuŜ krzywizny jej biodra. Enid przełknęła gorączkowo. Ta powolna, zmysłowa pantomima nasyciła jej głód i podsyciła pragnienie. Jego dłoń prześliznęła się prawie go nie dotykając, i niemal zamknęła

135 się wokół krągłej piersi. Wstrzymała oddech, zauroczona tą namiastką kontaktu, draŜniącą delikatnie, niczym szept, jej zmysły. KaŜdy ruch obiecywał, ale nie dawał spełnienia, i oto Enid, która sądziła, Ŝe wystarczyłaby jedynie obietnica, zapragnęła spełnienia. Pochyliła się, lecz on przesunął dłoń wyŜej, niemal dotykając obojczyka, niemal gładząc szyję, by w końcu pochwycić wijący się kosmyk jej włosów i ułoŜyć go wokół sutka. Ach, lecz ona takŜe potrafiła się z nim draŜnić. Chwyciła skraj prześcieradłai ściągnęła przykrycie. śebra nadal sterczały mu bardziej, niŜ by sobie Ŝyczyła, lecz dzięki ćwiczeniom nie wyglądało to źle. Widziała jego tors wiele razy, nie sposób było tego uniknąć, kiedy podnosił cięŜary i zmuszał swoje ciało do coraz większego wysiłku. Lecz nie widziała, co skrywają spodnie. A bardzo chciała to zobaczyć. MacLean roześmiał się. -Ciekawa? Chyba nietrudno dowiedzieć się tego, co cię interesuje. Nie traktował jej powaŜnie. Zdawało mu się, Ŝe będzie w stanie kontrolować sytuację za pomocą czarujących uśmiechów i Ŝarzącego się poŜądania. Dwoje moŜe grać w tę grę. PołoŜyła dłoń na wybrzuszeniu w jego spodniach. Natychmiast przestał się uśmiechać. Wielkość jego członka zaskoczyła Enid. Był dłuŜszy niŜ jej dłoń. PrzyłoŜyła ją nadgarstkiem od strony czubka, do jego przyrodzenia i pomyślała, Ŝe widać zapomniała MacLeana bardziej, niŜ się jej zdawało. Cofnęła rękę i spojrzała na niego. -Zdajesz sobie sprawę, Ŝe nie robiłam tego od ośmiu lat? -Do licha, dziewczyno! Wyciągnął ramiona, chwycił ją w talii i zmusił, by połoŜyła się na nim. -ZwaŜywszy, ile pamiętam, ja mogłem nie robić tego w ogóle! Parsknęła śmiechem, rozbawiona gwałtownością tego stwierdzenia, lecz potem dotyk jego nagiej piersi wręcz pozbawił ją tchu. MacLean tymczasem objął dłonią jej głowę i przyciągnął bliŜej swojej. Nie opierała się. Ich usta, półotwarte i głodne, spotkały się w namiętnym pocałunku. Jej nagie piersi na jego ciele wyglądały bezwstydnie, a zarazem cudownie. Przesunęła się

136 lekko w przód i w tył, tylko po to, by poczuć, jak wijące się włosy draŜnią jej sutki. Oderwał usta od jej warg. -Dziewczyno -powiedział. Tylko tyle, ale poruszał się wraz z nią, jakby bliskość sprawiała przyjemność takŜe jemu. Wsunął palce w jej włosy i wyznał: -Chciałem się z tobą kochać, gdy tylko cię zobaczyłem. Pragnąłem cię pieścić i obserwować twoją twarz, gdy poddasz się namiętności, gotowa na więcej. Masował teraz skórę pod włosami Enid, zataczając palcami wolne, uwodzicielskie kręgi. Uniósł jej głowę, by spojrzeć w oczy. -To ty byłaś powodem, Ŝe nie umarłem, wiesz o tym? -Nie -szepnęła. Przesunęła dłońmi wzdłuŜ jego Ŝeber, pragnąc, by przestał mówić. Choć z drugiej strony jego słowa sprawiały jej przyjemność. Nie wydawał się zaszokowany jej swobodą. Zachęcał ją. Nie budziła w nim odrazy, przeciwnie, sprawiał wraŜenie, jakby był z siebie dumny. I z niej. A jego duma znalazła wyraz w podnieceniu. Dowód na to właśnie uciskał jej brzuch. Teraz opisywał ją, jakby była aniołem. -Mów dalej - szepnęła. -Za kaŜdym razem, kiedy otwarłem oczy, byłaś obok, karmiąc mnie, przemawiając do mnie, myjąc... -Byłeś taki chudy. - Ucałowała jego nadgarstek. -Teraz to co innego. -Czasami w nocy, gdy miałaś na sobie ten swój okropny róŜowy szlafrok... Oburzenie sprawiło, Ŝe ocknęła się ze stanu słodkiego półsnu i usiadła. -Mój szlafrok jest absolutnie w porządku! -...i kiedy pochylałaś się nade mną, mogłem zerknąć na twoje piersi. Opuścił wzrok na jej biust i delikatnie popieścił jedną pierś. -One wyrwały męŜczyznę z objęć śmierci.Enid zachichotała. Zdawała sobie sprawę, Ŝe jej śmiech brzmi głupawo, lecz MacLean przemawiał tak powaŜnie. Miała za sobą okropny dzień, a to... to coś między nimi rozgrywało się poza rzeczywistością, było jedynie realizacją jej dawno zapomnianego marzenia o tym, jak powinna wyglądać miłość. Sądziła, Ŝe zrezygnowała juŜ z tego małŜeństwa,

137

lecz dzisiaj, przez chwilę, ten męŜczyzna byt księciem, o którym marzyła. Miał jej zapewnić spełnienie, a ona odwzajemni jego szczodrość.

-Zaczekaj, aŜ się przekonasz, czego mogę dokonać całym ciałem! Jego męskość drgnęła pod nią i jeszcze bardziej się napięła. Ucałowała jego bark i przesunęła palcem po jednej z blizn. -Czy to boli? -Nie, zwłaszcza kiedy całujesz. -Och! -To jej się spodobało. - A tutaj? - pocałowała bliznę na jego piersi. -Teraz juŜ nie. -Tu? Opuściła niŜej głowę i okrąŜyła sutek językiem. -Mogłabyś wskrzesić umarłego - powiedział z zapałem. Całowała kaŜdą bliznę i kaŜde Ŝebro, zsuwając się coraz niŜej, aŜ wreszcie dotarła do paska spodni. Wsunęła pod niego palce i spojrzała naMacLeana. Przyglądał się jej uwaŜnie, z twarzą znieruchomiałą z poŜądania. -Czuję się tak, jakbym czekał na ciebie przez całe Ŝycie. MacLean był jej męŜem. Pragnęła go uszczęśliwić -a przy okazji siebie. Wiedziała, jak to zrobić. Rozpięła mu spodnie i wsunęła do środka dłoń. Mięśnie jego brzucha napięły się, reagując na dotyk. Objęła jego męskość palcami i zaczęła delikatnie ją badać. Tak wiele zapomniała: wielkość, poŜądanie, sposób, w jaki poruszał biodrami, gdy go pieściła. ZauwaŜyła, Ŝe spodnie zsunęły się niŜej. Najwidoczniej je zdejmował. -Mamy całą noc - złajała go. -Ja mam najwyŜej pięć minut, potem wyzionę ducha z poŜądania. Pochyliła się i wzięła go w usta. A kiedy okrąŜała językiem czubek jego członka, wyczuła lekko słonawy smak. Był blisko, bardzo blisko... MacLean usiadł i podciągnął ją wyŜej, skłaniając, by usiadła mu na udach, z piętami wepchniętymi pod pośladki. Spodnie opadły na podłogę. Pomyślała, Ŝe zaraz przewróci ją na plecy i wejdzie w nią. Przygotowała się wewnętrznie na uczucie dyskomfortu, które zwykle wtedy odczuwała. Zamiast tego uniósł ją i lekko obrócił. Jej piersi dotknęły jego 138 klatki piersiowej. Wpatrywał się w jej twarz władczym spojrzeniem, oczami, w których płonęło poŜądanie. Poczuła, Ŝe czubek jego męskości dotyka jej delikatnie między udami, szukając wejścia. Chwyciła go za ramiona; jej ciało rozluźniło się i zwilgotniało z tęsknoty. -PomóŜ mi, Enid -powiedział, trzymając ją za biodra. -Nie mogę zrobić wszystkiego sam. Z drŜeniem uświadomiła sobie, czego po niej oczekuje. Chciał, by go poprowadziła, wzięła w siebie. Była kobietą doświadczoną. ZamęŜną. Z

nim. Jednak nie spała z męŜczyzną od ośmiu lat. MacLean był tak blisko, Ŝe czuła na wargach jego oddech, widziała, jak jego źrenice rozszerzają się, gdy obserwował ją, czekając. Czy go przyjmie? -Będziesz musiała mi pomóc -powtórzył najłagodniej, jak potrafił. -Nie mogę zrobić tego bez ciebie. Byłbym zgubiony... bez ciebie. Co waŜniejsze -czy zechce go zatrzymać? PoniewaŜ tego się właśnie domagał. Uczucie euforii minęło. Jego rysy były teraz tak spokojne, Ŝe równie dobrze mogłyby zostać wykute w stali. Jego blizny, złamany nos, szorstka szczęka mówiły o tym, Ŝe ma przed sobą wojownika, męŜczyznę silnego i nieposkromionego, który panował jednak nad swoją siłą. Tylko jego oczy pozostały Ŝywe. Te jedyne w swoim rodzaju, nakrapiane złotem zielone oczy Ŝądały, by przyszła do niego z własnej woli. -Pragnę, byś do mnie przyszła -powiedział -i pozostała ze mną... na zawsze. Cisza, jaka zapadła teraz na poddaszu, brzemienna była w znaczenie. Enid odczuwała pokusę, by uciec, skryć się i nie musieć dokonywać wyboru. GdyŜ jeśli to zrobi, zostanie znów jego Ŝoną i to nie tylko na tę noc, ale na zawsze. Taką cenę będzie musiała zapłacić za dzisiejszą rozpustę. Jeśli odmówi, on pozwoli jej odejść. Miał dość charakteru, aby to zrobić.A po jakimś czasie ponowić atak. Wcześniej czy później mu się uda. Przełknęła czując, jak budzi się w niej dawny lęk. Nikt dotąd jej nie kochał. Nie na zawsze. Ona zaś potrafiła kochać -kochała - zbyt wiele razy i zawsze zostawała w końcu sama. 139 Jednak MacLean był jej męŜem. Zmienił się. Był teraz kimś innym człowiekiem honoru. Poza tym, nawet jeśli myliła się co do niego, i tak nie miało to znaczenia, poniewaŜ go nie kochała. Jutro, podobnie jak kaŜdego innego poranka,nadal będą związani przysięgą, którą złoŜyli dziewięć lat temu, tylko Ŝe ona nie będzie go kochała. Mogła zaryzykować tej nocy, poniewaŜ nie dopuści do tego, by się zakochać. Nigdy juŜ nie narazi się na ból i cierpienie. Nigdy więcej nie wpadnie w pułapkę miłości. Powoli wsunęła dłoń pomiędzy ich ciała i ustawiła jego penis w odpowiedniej pozycji. Przesunęła się, by było jej wygodniej, i opuściła w dół. MacLean się uśmiechnął. A potem udowodnił, jak bardzo jest dwulicowy. Wcale nie potrzebował jej pomocy. PołoŜył sobie na barkach jej dłonie i wsunąwszy ręce pod uda Enid, wypchnął do góry biodra. Wszedł w nią, wbijając się cal po calu w jej ciało. Skrzywiła się, zdecydowana poniechać

bezowocnych zapasów. Spróbowała się uwolnić. Osiem lat to zbyt długo. Była zbyt młoda, lecz teraz jej ciało otrząsnęło się z zauroczenia i zamknęło przed przyjemnością. Lecz on niezmordowanie w nią wchodził, wbijając się na siłę, tak iŜ po chwili wiedziała juŜ na pewno, Ŝe i tym razem nie zazna przyjemności. Jak zawsze, pozostanie niezaspokojona. Próbowała ukryć rozczarowanie, lecz on był zbyt spostrzegawczy. Dostrzegał wszystko. Zamknęła więc oczy i odwróciła głowę. On zaś wsunął pomiędzy nich dłoń i dotknął jej leciutko czubkami palców. Wstrzymała oddech. Mięśnie jej ud napięły się. Uniosła się nieco, myśląc, Ŝe to, co MacLean robi, jest... całkiem przyjemne. Jego palec zatoczył krąg i dotknął jej znowu. Zamarła w oczekiwaniu. Otworzyła oczy i spojrzała na niego z nadzieją i poŜądaniem. -Lepiej, kochanie? -Jego uwodzicielski głos miał w sobie gładkość jedwabiu. - Czuję to. Jesteś tam taka ciasna. Niemal uniosła się pod dotykiem jego dłoni, lecz zaraz znowu opadła. Głos męŜczyzny, jedwabisty i uwodzicielski, dźwięczał jej w uszach. 140 -Jesteś tam gładka jak aksamit, pieścisz mnie swoim wnętrzem. Jestem w ekstazie. Uczucie dyskomfortu znacznie zelŜało. Uniosła się. -Zamierzam cię posiąść. Będziesz wiedziała, Ŝe jesteś moja w kaŜdej minucie dnia. I będziesz pragnęła, abym pozostał w tobie przez całą noc. Na to wypowiedziane chrapliwym głosem ostrzeŜenie pod Enid ugięły się kolana. Usiadła na nim całym cięŜarem. A potem zaczęli poruszać się w jednym rytmie. Ich ciała zderzały się z sobą: szybko, gwałtownie, niepohamowanie. MacLean opadł na poduszki. Enid pochyliła się nad nim, opierając dłonie na jego barkach. Kierował nią, umieściwszy ręce pod jej udami. Bolały ją mięśnie, mimo to nie przestawała się poruszać. Wypychał gwałtownie biodra, wypełniając ją sobą. Obserwował jej twarz, wymuszał rytm, w milczeniu domagając się, by całkiem mu się oddała. Lecz ona nie pozwoliła sobą komenderować. Nie w łóŜku. To ona zdecydowała, Ŝe mu się odda. Była jego opiekunką, jego Ŝoną. Chciała, by pokazał, jak bardzo jej pragnie. Poruszała się w rytmie, który narzucił, ale i przyglądała mu się nieubłaganie. Przesunęła dłonie po jego brzuchu, oparła je na udach męŜczyzny i dumnie wypięła ku niemu piersi. MacLean nie był juŜ w stanie dłuŜej nad sobą panować. Z na wpół przymkniętymi oczami odrzucił do tyłu głowę. Chwytał powietrze wielkimi haustami, a na jego szyi widać było napięte Ŝyły. Powinna była odczuwać triumf. Zamiast tego widokogarniętego namiętnością, miotającego się pod nią

w miłosnym szale męŜczyzny jeszcze wzmógł jej namiętność. Jęczała przy kaŜdym ruchu. Świadomość, Ŝe była w stanie wzbudzić aŜ takie poŜądanie, była niczym najlepszy afrodyzjak. Cały świat ograniczył się teraz do łóŜka ze skotłowaną pościelą rozpalonego MacLeana, którego trzymała w niewoli udami. Poruszali się razem, szybciej, coraz szybciej i w końcu Enid poczuła, Ŝe nie jest w stanie dłuŜej się wstrzymywać. Jej ciało, rozgrzane namiętnością, ogarnął spazm. Odrzuciła do tyłu głowę, a gdzieś głęboko w jej wnętrzu mięśnie zacisnęły się, podczas gdy ona pragnęła... szukała... och, BoŜe, znalazła. Krzyknęła z rozkoszy. 141 MacLean ledwie się poruszał, pieszcząc ją drobnymi, odmierzonymi ruchami. Lecz kiedy osiągnęła szczyt, przestał się wstrzymywać. Wystrzelił w nią, doprowadzając do kolejnego orgazmu, a potem jeszcze jednego. Stopniowo serce Enid uspokoiło się i zaczęło wolniej bić. Rozluźniona i zaspokojona, opadła na pierś kochanka, obejmując drŜącymi udami jego biodra. Brakowało jej tchu. Ciekawe, czy ktoś na dole nas usłyszał, pomyślała. Uznała jednak, Ŝe nie będzie teraz się tym martwić. MoŜe rano. Wtedy pomyśli o rzeczach takich jak... Jak na przykład fakt, Ŝe MacLean z pewnością uzna, iŜ obiecała mu coś, czego nie byłaby w stanie dać. Na myśl o tym stęŜały jej mięśnie. Przyjemny letarg zniknął. Enid udała, Ŝe się odsuwa. Gdyby tylko mogła wyśliznąć się z łóŜka i wrócić do swojego... -Szybko wpadasz w panikę -powiedział, przytrzymując ją. Nie wolno ci tego robić. Jesteś teraz moja, więc zajmę się wszystkim. Przebiegł palcami wzdłuŜ jej kręgosłupa, chwycił skraj kołdry i przykrył ich oboje. -Zajmę się tobą. Enid zacisnęła powieki, udając, Ŝe śpi. Bladym świtem z głębokiego snu wyrwało ją dobijanie się do klapy w podłodze i okrzyki męŜczyzn: -PoŜar! Na miłością boską, uciekajcie! Pali się! ROZDZIA Ł 15 MacLean. Enid wyplątała się z pościeli. Musiała wydostać MacLeana z domku, a nie wiedziała, jak to zrobić. Nie zdołałaby go nieść ani ciągnąć...

Jednak MacLean był juŜ na nogach. Zmierzał ku niej, podając róŜowy szlafrok. Enid krzyknęła i spróbowała go podtrzymać. 142 -Nic mi nie jest. -Wsunął jedno ramię Enid w rękaw. -Szybko. Musimy się wydostać. To był cud. Jeszcze jeden cud, równie wielki jak jego przebudzenie. -Wstawajcie! PoŜar! PoŜar! PoŜar. BoŜe, poŜar. Dym przedostawał się juŜ przez szpary w podłodze. Zachodnia strona pokoju jarzyła się dziwną poświatą. MacLean miał juŜ na sobie spodnie. Ukląkł u stóp Enid i pomógł jej załoŜyć buty, podczas gdy ona wsuwała ramię w drugi rękaw i wiązała pasek szlafroka. Poruszał się, nie zdradzając śladu zdenerwowania, jakby nie widział powodu do pośpiechu, jakby kaŜdego dnia stawiał czoło kryzysom, jakby nie leŜał tygodniami ze złamaną nogą. Pragnęła krzyknąć na niego, by się pośpieszył, to znów, by był ostroŜny. To zbyt wielki wysiłek. MoŜe upaść. Noga moŜe się pod nim załamać. MoŜe zginąć w poŜarze. Wsunęła drugi but, podczas gdy on szarpał się z zasuwą w klapie. Chwycił ją, a potem gwałtownie cofnął dłoń, jakby się oparzył. Enid rzuciła mu ręcznik. Owinął go wokół ręki. Odryglował klapę i pociągnął ją. Do pokoju przeniknął dym. Uszu Enid dobiegło huczenie szalejących na dole płomieni. Po schodach wbiegł Harry, zasłaniając twarz jakąś szmatą i zamknął za sobą klapę. -Droga odcięta. Będziemy musieli wydostać się przez okno. -MacLean nie moŜe wyjść przez okno -protestowała, kaszląc od dymu. Jego noga... Jednak męŜczyźni nie słuchali jej. Wzięli się do pracy. Z torby, którą MacLean wepchnął pod łóŜko, wyciągnęli linę i nim Enid zdąŜyła uświadomić sobie, co się dzieje, zwisała juŜ pośród róŜanych krzewów, rosnących obok domku. Czyjeś dłonie pochwyciły ją i postawiły bezpiecznie na ziemi. Teraz przyszła kolej na MacLeana. MęŜczyźni na dole wykrzykiwali słowa zachęty. Ona teŜ miała ochotę krzyczeć, ale nie mogła. Strach ścisnął ją za gardło. Zbyt się o niego bała. A potem stał juŜ obok, ściskając ją za ramię. Podprowadził Enid do ogrodzenia ze sztachet i polecił: -Zostań tutaj, dopóki po ciebie nie przyjdę. 143 Po czym wrócił, by pomóc Harry'emu i upewnić się, Ŝe nikt nie został w domku. Co on sobie wyobraŜa? śe jest w stanie kogokolwiek uratować? Był

chory. Kamienne ściany chaty Ŝarzyły się od szalejących w środku płomieni. Lady Halifax umarła. Enid dopuściła, by MacLean skonsumował małŜeństwo, pozwalając mu wyciągnąć fałszywe wnioski. Teraz ogień poŜerał wszystko, podczas gdy on poruszał się jak męŜczyzna, który jest w stanie pospieszyć innym na ratunek, wyruszyć na spotkanie przygody... Znów ją porzucić. Ciałem Enid wstrząsał szloch. Kiedy myślała o tym, Ŝe MacLean kiedyś wyzdrowieje, wyobraŜała sobie, Ŝe to ona, powoli iostroŜnie, wprowadzi go z powrotem w świat. Lecz on jej nie potrzebował. Nie był juŜ jej pacjentem. Wszystko się zmieniło. I co teraz? Ktoś delikatnie ujął ją pod ramię i odprowadził z dala od krzyczącego i wskazującego płomienie tłumu. -Pani MacLean? Nic się pani nie stało? To był pan Throckmorton. Stał obok niej, z twarzą oświetloną dziwnym, pełgającym światłem. Był bez krawatki, jego koszula nie miała kołnierzyka, a włosy sterczały na wszystkie strony, mimo to jego głos brzmiał uspokajająco, a w spojrzeniu widać było troskę. -Wszystko w porządku - odparta, zaczerpnąwszy powietrza. -Pani płacze - powiedział, podając jej chusteczkę. - Dlaczego? Och, jakby mogła mu to powiedzieć! -JuŜ wszystko dobrze -zapewnił, poklepując ją po ramieniu. -Wszyscy są bezpieczni, a to najwaŜniejsze. Wiem, Ŝe straciła pani wszystkie swoje rzeczy, lecz obiecuję, Ŝe zastąpimy wszystko, co tylko da się zastąpić. Jej rzeczy! Nawet o tym nie pomyślała... Ubrania, listy od lady Halifax, szal, który pracowicie dziergała przez ponad cztery lata... Zaszlochała głośniej. Ogień zaryczał i dach w końcu się zawalił. Ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Enid zapomniała o rozpaczy i rozejrzała się w poszukiwaniu MacLeana. Nagle pojawił się tuŜ obok, z twarzą poznaczoną smugami i pachnący dymem. Wziął ją w ramiona. Przywarła do niego, płacząc. Zaczęło jej to wchodzić w nawyk, a nie mogła do tego dopuścić. 144 -Coś ci się stało? - dopytywał się. Potrząsnęła głową. -Martwi się, Ŝe straciła swoje rzeczy - powiedział pan Throckmorton. MacLean objął ją i przytulił, pocieszając. -Nie martw się o rzeczy. NajwaŜniejsze, Ŝe nikomu nic się nie stało. Odsunęła się raptownie, wściekła na niego, na Throckmortona i cały głupi świat. -Nie... martwię się... o moje rzeczy! -Jej głos wzniósł się tak wysoko, Ŝe przypominał wycie psa. Nie dbała o to. -Jak mogliście przypuszczać, Ŝe jestem...

tak głupia, by martwić się... o rzeczy? Harry przyłączył się do nich, a takŜe pan Kinman. Ich twarze przybrały ów charakterystyczny zakłopotany wyraz, typowy dla męŜczyzn, którzy muszą stawić czoło wybuchowi kobiecych emocji. -To tylko... ten ogień... to, Ŝe chodzisz i... W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie wspomnieć, Ŝe ona i MacLean spędzili wieczór, kopulując jak króliki. A miała ochotę to powiedzieć. MacLean najwidoczniej zdał sobie z tego sprawę, gdyŜ przyciągnął ją do siebie i ukrył jej twarz na swoim ramieniu. -Przepraszam. Throckmorton i ja nie mieliśmy racji, martwiąc się o ciebie. -Listy od lady Halifax - wykrztusiła wraz z ostatnim szlochem. MacLean głaskał jej włosy i rozsądnie milczał. Potarła palcami jego nagą pierś i pociągnęła nosem. -Czy ty nigdy nie nosisz koszuli? Mam juŜ dość wylewania na ciebie łez. -Jest draŜliwa - powiedział Harry. -Nie jestem - zaprzeczyła pod nosem. -Nikomu nic się nie stało -powiedział pan Kinman. Ponad jej głową MacLean przemówił ostrym, rozkazującym tonem, który rezerwował zwykle dla niej: -A zatem, Throckmorton, kto spowodował poŜar? -Dowiemy się. -Nie wygląda mi to na przypadek - dodał Harry. 145 Po tym komentarzu zapadła cisza tak długa, Ŝe Enid uniosła głowę i zobaczyła, Ŝe MacLean, pan Kinman i pan Throckmorton wpatrują się w Harry'ego. -Myślicie, Ŝe ktoś podłoŜył ogień? Harry wsunął palec w ucho i potrząsnął nim. Głos Enid znów przybrał wysoki ton. -UwaŜam, Ŝe ktoś okazał się nieostroŜny i bez względu na to, kto to był, zostanie zwolniony z posady -powiedział stanowczo pan Throckmorton. Nie ma się pani czego obawiać, pani MacLean. Nie uwierzyła mu. Ani na chwilę. Jakiś zabójca dokończy wreszcie to, czego nie zrobiła bomba. Złoczyńca podłoŜył ogień i uwięził w chacie inwalidę, by spłonął tam Ŝywcem. Od tej chwili będzie miała oczy szeroko otwarte. -Zabierzemy panią do domu -przemawiał tymczasem łagodnie pan Throckmorton - gdzie zajmą się panią kobiety. - A potem dodał, zwracając się do MacLeana: - Posłałem po powóz.

-Dobrze. Enid natychmiast poczuła się winna. Myślała o sobie i o listach, podczas gdy MacLean wstał z łóŜka i po raz pierwszy od miesięcy chodził!I oczywiście, jako męŜczyzna, w dodatku uparty niczym osioł, nie chciał przyznać się wobec innych, Ŝe jest zmęczony. Enid obrzuciła Harry'ego i Kinmana pochmurnym spojrzeniem. Obaj natychmiast się cofnęli. Otoczyła ramieniem talię MacLeana i powiedziała: -Chodź, usiądziesz sobie na tamtej ławce. -Przygotujemy ubrania i wszystko, co potrzebne w podróŜy -powiedział pan Throckmorton, podtrzymując MacLeana z drugiej strony. W podróŜy? -A zatem, to postanowione? -odparł MacLean, jakby wiedział, o co chodzi. -Trzeba wyruszyć najszybciej, jak to moŜliwe. Nie wierzę w zbiegi okoliczności, a to... -Umilkł, a kiedy ktoś go zawołał, odetchnął z ulgą i zapytał: - Da pan radę dotrzeć do ławki bez mojej pomocy? To niedaleko. 146 MacLean skinął głową i Throckmorton odszedł. Kamienna ławka znajdowała się zaledwie o kilka kroków od nich. Enid była z tego zadowolona, gdyŜ MacLean wspierał się na niej całym cięŜarem. Wreszcie usiadł. -PodróŜ? A dokąd to się wybierasz? -spytała, z trudem zachowując spokój. -Do Szkocji. -Do Szkocji? Wybierał się do Szkocji. WyjeŜdŜał, a nikt nie raczył uprzedzić jej o tym. Oczywiście, dlaczego mieliby to robić? Była jedynie opiekunką. I Ŝoną. Tymczasem MacLean mówił dalej: -Throckmorton ma nadzieję, Ŝe w domu szybciej odzyskam pamięć. -Co za pech z tym poŜarem, prawda? -powiedziała tonem, ociekającym sarkazmem. -Gdyby nie on, wymknąłbyś się stąd po cichu, nic mi nie mówiąc. Trzeba przyznać, Ŝe MacLean doskonale udawał, iŜ jest nie tylko zaskoczony, ale i uraŜony. -Nie rozumiesz, Enid. Przekonywający, pełen współczucia ton, jakim to powiedział, sprawił, Ŝe Enid zrobiło się niedobrze. -Nie rozumiem? Rozumiem bardzo dobrze. Znów mnie porzucasz. MoŜesz ubrać to w piękne słówka, jeśli chcesz, lecz prawda wygląda tak, Ŝe znów mnie porzucasz!

Wsparła zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach, co sprawiło, Ŝe wyglądała jak handlarka ryb. -Dostałeś to, czego chciałeś, a teraz uciekasz do domu. -Nie, kochanie, posłuchaj... -Wiem, Ŝe nie jestem dla ciebie odpowiedniąŜoną.I Ŝe nie jestem zbyt dobra w łóŜku. Zapewne dlatego, Ŝe nie miałam dość praktyki, a czyja to wina? Rozejrzał się dookoła, spoglądając na ludzi, obserwujących dogasające płomienie. -Ciii... 147 -Nie będę cicho! -zawołała, podnosząc głos. -Poza tym, co jest ze mną nie tak? W nocy wydawałeś się jak najbardziej usatysfakcjonowany! -Bo byłem. Posłuchaj, Enid, nie zrozumiałaś. -Czego mianowicie? Tego, Ŝe zamierzasz wyjechać, zostawiając mnie bez posady, Ŝe po raz kolejny skazujesz mnie na nędzę, porzucasz... -Na miłość boską, kobieto, zamkniesz wreszcie gębę?! Zamilkła, skrzyŜowała ramiona na piersi i wbiła w niego płonący gniewem wzrok. Spojrzał na nią, a potem wyciągnął rękę i powiedział: -PomóŜ mi wstać. Nie chciała mu pomagać. Nie chciała rozprostowywać ramion ani podać mu ręki. Wietrzyła podstęp. Podejrzewała, Ŝe spróbuje ją przegadać, a wtedy będzie zmuszona znowu pchnąć go na ławkę. Lecz kiedy zaczął niezdarnie się podnosić, wyciągnęła rękę. Pochwycił ją, po czym jednym płynnym ruchem podniósł się i zamknął Enid w ramionach. -Jedziesz ze mną. -Och -wykrztusiła, poniewaŜ zabrakło jej tchu. Oparł policzek na czubku jej głowy. -Nie pojechałbym nigdzie bez ciebie. Teraz ani nigdy. -Och. Czuła się zdecydowanie głupio. Ciekawe, ile osób słyszało jej tyradę. I czy będzie się tym przejmowała rano. -Throckmorton i ja dyskutowaliśmy o tym, kiedy wyszłaś na spacer. Nie miałem czasu ci powiedzieć. Wiesz dlaczego - dodał, ściszając głos do szeptu. Tak, wiedziała. Kiedy tak stała, drŜąca i zamknięta w uścisku jego ramion, wiedziała bardzo dobrze. -Tak więc zabierasz mnie do Szkocji, Ŝebym poznała wreszcie twoją rodzinę. Ciekawe, jak ją tam przyjmą. Czy Kiernan MacLean okaŜe jej wzgardę.I czy zostanie znów sama, gdy Stephen odzyska pamięć. Tymczasem MacLean ujął ją pod brodę.

-Nie martw się. Wszystkim się zajmę. Zaopiekuję się tobą. 148 Spojrzała na tę wyraŜającą upór i determinację twarz o wyrazistych rysach i po raz pierwszy przyszło jej do głowy, Ŝe ich małŜeństwo ma szansę przetrwać. Nawet jeśli MacLean odzyska pamięć, nie stanie się na powrót samolubny i niedojrzały. To niemoŜliwe, by charakter człowieka mógł aŜ tak zmienić się na gorsze, a ten nowy MacLean był męŜczyzną, o jakim mogła tylko marzyć. Nie - był kimś, o kim nie pozwalała sobie nawet marzyć. -Wyglądasz na oszołomioną... i jesteś taka ładna. Uśmiechnął się do niej, promieniując urokiem, na jaki pozwalała jego pokiereszowana twarz. -Kiedy leŜałem jak kłoda, a ty krzątałaś się wokół mnie, myślałem, Ŝe jesteś prawdziwą olbrzymką, a okazałaś się taką kruszyną. Sądziłem, Ŝe jesteś wyŜsza. -Tak, ja teŜ sądziłam, Ŝe jesteś... Skonsternowana, wstrzymała oddech. NiŜszy. Sądziła, Ŝe jest niŜszy. Jej mąŜ, Stephen MacLean, miał nieco powyŜej sześciu stóp. Ten męŜczyzna, ten mąŜ, był co najmniej o trzy cale wyŜszy. -Sądziłaś, Ŝe jestem... jaki? Uśmiechał się do niej, lecz jego twarz nagle wydała się jej obca. Myślała gorączkowo, rozpaczliwie próbując znaleźć rozwiązanie. Zapomniała, jakiego był wzrostu, tak jak zapomniała jego twarz. Nie, to niemoŜliwe. Kobieta nigdy tego nie zapomni, skoro wpatrywała się w twarz męŜa podczas ślubu. Czubek jej głowy sięgał wtedy brody Stephena. Widocznie urósł. NiemoŜliwe. Miał dwadzieścia sześć lat, gdy ją poślubił. Pozostawało tylko jedno wytłumaczenie. -Co się stało? -MacLean chwycił ją za ramiona. -Enid? Co ci jest? Wyglądasz, jakbyś miała zemdleć. To nie Stephen. Ten męŜczyzna nie był jej męŜem. 149 ROZDZIA Ł 16 -Czy mogę dla pani jeszcze coś zrobić?

Enid rozejrzała się po odosobnionym saloniku, w którym panowało kontrolowane zamieszanie. Spojrzała na pokojówki, składające ubrania i pakujące je do kufrów, na panią Brown, niosącą ręczniki, na Harry'ego, który stał w drzwiach, załoŜywszy na piersi dłonie i wyglądał niczym uosobienie agresywnej podejrzliwości. A potem spojrzała na pana Throckmortona. Z trudem powstrzymała się, aby nie wrzasnąć: Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan to zrobił. Oddychała cięŜko, starając się zaczerpnąć jak najwięcej powietrza i nie zemdleć. Za kaŜdym razem, gdy tylko przypominała sobie, jak podle ją oszukano, coś ściskało ją w Ŝołądku, a dłonie zaczynały drŜeć. Obawiała się, Ŝe nie wytrzyma i zacznie krzyczeć. PoniewaŜ męŜczyzna, którego pielęgnowała przez dwa miesiące, męŜczyzna, dla którego przewróciła do góry nogami swoje Ŝycie... i któremu się oddała... nie był jej męŜem. Jednak te oczy... to były oczy Stephena. Nie mogła się mylić. Lecz jego twarz... nie chodziło tylko o to, Ŝe jest pokiereszowana. To nie była właściwa twarz. To był... musiał być... Kiernan MacLean, przywódca klanu MacLeanów. Kiernan MacLean, który kiedyś tak brutalnie ją odtrącił. Nie była pewna, czy Throckmorton o tym wie. Wygląd MacLeana zmylił nawet ją, jego Ŝonę, więc moŜe... och, nie miała pewności. I nie wiedziała, czy powinna mu powiedzieć. Obawiała się, Ŝe takie wyznanie jeszcze bardziej skomplikuje sytuację i sprowadzi na nich większe niebezpieczeństwo. Powiedziała więc tylko: -Nie rozumiem. Dlaczego jedziemy do Szkocji akurat dzisiaj? Słońce ledwie wyjrzało zza horyzontu, lecz oni pakowali rzeczy, od kiedy Enid znalazła się w domu. -To środki ostroŜności normalne w tego rodzaju sytuacji -zapewnił ją Throckmorton. -Rząd Jej Królewskiej Wysokości nie traktuje lekko morderstwa czy teŜ jego próby, dokonanej na poddanym przez obce siły. 150 Być moŜe jednak, zwaŜywszy na fakt, Ŝe granice imperium stale się rozszerzały, Enid trudno było uwierzyć, by urzędnicy Jej Królewskiej Mości byli w stanie aŜ tak przejmować się kaŜdym zgonem. -Nie moglibyśmy przynajmniej zaczekać, aŜ MacLean otrząśnie się z szoku spowodowanego poŜarem? Pan Throckmorton usiadł na krześle naprzeciw niej i zauwaŜył: -MacLean wydaje się być w doskonałej formie. Co prawda, to prawda. Twarz miał zaróŜowioną, a spojrzenie bystre i oŜywione. ZaŜyczył sobie, aby go ostrzyŜono, i kasztanowe loki, które

przesuwała między palcami jeszcze w nocy, zostały przycięte do stosownej u dŜentelmena długości. Widać było, Ŝe jest znuŜony bezczynnością i nie moŜe się doczekać wyjazdu. Mimo to spoglądał od czasu do czasu na Enid, jakby się o nią martwił. CóŜ. O mało nie zemdlała przed płonącą chatą. Nie wiedział dlaczego. Nie oszukiwał jej, naprawdę wierzył, Ŝe jest jej męŜem. Ale nie jest. Nie jest. -To o panią się martwię -mówił dalej Throckmorton. –Proszę mi wybaczyć, Ŝe o tym wspominam, lecz jest pani blada i ma pod oczami ciemne kręgi. Przygotowaliśmy dla pani sypialnię. Dlaczego nie spróbuje się pani trochę przespać? -Nie mogłabym zasnąć Gdyby spróbowała, zobaczyłaby zielonozłote oczy MacLeana i uświadomiła sobie z całą mocą, Ŝe dopuściła się cudzołóstwa. MacLean podchwycił jej spojrzenie i nie przejmując się obecnymi w pokoju ludźmi, posłał jej pocałunek. Niemądry, romantyczny gest. Miała ochotę przykucnąć i ukryć się, poniewaŜ zdawała sobie sprawę, Ŝe kiedy MacLean odkryje prawdę, będzie wściekły. Dobry BoŜe, cudzołoŜyła z Kiernanem MacLeanem. -Nie musi się pani martwić o ubrania -Throckmorton najwidoczniej uparł się, by ją za wszelką cenę uspokoić. -Celeste pakuje dla pani rzeczy i wiem, Ŝe niektóre suknie pochodzą z jej wyprawy. -Wolałabym, by tego nie robiła. 151 Enid wygładziła spódnicę kostiumu podróŜnego z zielonego tweedu. Celeste bardzo nalegała, by Enid go przyjęła. Dwie szwaczki trudziły się, gorączkowo dopasowując stroje swej pani, by pasowały na wyŜszą kobietę. Dotąd nie marzyła nawet, Ŝe będzie nosić coś tak luksusowego. -Nie będę w stanie się jej odwdzięczyć. Pan Throckmorton wyglądał tak, jakby sprawiła mu przykrość. -Proszę, pani MacLean. Straciła pani ubrania w poŜarze, który wybuchł, gdy znajdowała się pani pod moją opieką. Obiecuję, Ŝe Celeste nic na tym nie straci. Dostanie nowe suknie. Spojrzał na narzeczoną, która naradzała się ze szwaczkami. -Jest szczodra i bystra, więc lepiej nie sprzeciwiać się jej w tej sprawie, ani w Ŝadnej innej, bo moŜe panią postrzelić. -Odwrócił się z powrotem do Enid i, uśmiechając się sardonicznie, dodał: -Moje blizny są na to najlepszym dowodem.

Jednak bez względu na to, co mógłby powiedzieć, ani jak bardzo wszyscy się starali, by ich pośpieszny wyjazd wyglądał naturalnie, nic nie mogło zmienić faktu, iŜ wydarzenia następowały zbyt szybko. Gdyby tylko mogła zatrzymać się na moment, pomyśleć i zastanowić, co powinna teraz zrobić. Lecz pan Throckmorton Ŝyczył sobie, by jak najprędzej opuścili Blythe House. Ktoś próbował zabić MacLeana. Powinna wyprawić go samego, lecz gdyby tak postąpiła, na zawsze utraciłaby z nim kontakt. Poza tym, być moŜe, tylko być moŜe, jej obecność stanowiła dobry kamuflaŜ. W końcu wydawała się męŜowi bardzo oddana. Tylko Ŝe jej męŜem był Stephen, nie Kiernan. Och, po co się okłamywać? Była oddana Kiernanowi. Po prostu... bała się, co moŜe się wydarzyć, jeśli ktoś znowu spróbuje go skrzywdzić. Obawiała się takŜe słusznego gniewu, jaki go ogarnie, kiedy się dowie, Ŝe spał z pogardzanąŜoną swego kuzyna. Martwego kuzyna. To Stephen MacLean musiał być tym drugim męŜczyzną zabitym w wybuchu. Była więc teraz wdową, mogła robić, co jej się podobało. Choć chyba nie do końca, zwaŜywszy, Ŝe właśnie wybiera się do Szkocji. Pragnęła zakryć twarz i płakać, tak bardzo czuła się samotna i strapiona. Lecz obiecała sobie, Ŝe więcej płakać nie będzie.

152 Było jednak pytanie, na które koniecznie musiała znać odpowiedź. -Panie Throckmorton, nie czuję się najlepiej, kiedy pomyślę, Ŝe mam pojechać na wyspę Mull. To chyba nie miejsce dla mnie. Throckmorton przyjrzał się jej uwaŜnie i dostrzegł, jak jest zakłopotana. -Pani MacLean, czy rozumie pani, dlaczego chcę, by MacLean sam przypomniał sobie zarówno to, kim jest, jak wydarzenia, które doprowadziły do wypadku? -Tak, chyba tak. Nie chce pan mu niczego sugerować. -Właśnie. Obawiam się, Ŝe jeśli mu powiemy, co ma myśleć, wpłynie to na jego wspomnienia. Enid zorientowała się, Ŝe Throckmorton wystosował właśnie do niej prośbę -a zarazem ostrzeŜenie. Proszę nie opowiadać MacLeanowi o jego przeszłości... lecz co ona mogłaby mu powiedzieć poza tym, Ŝe nie jest męŜczyzną, za którego go brała? A ona nie jest jego Ŝoną? Nie uśmiechała jej się perspektywa tej rozmowy, do której w końcu i tak dojdzie, poniewaŜ prędzej czy później on sobie przypomni. Jeśli to nie nastąpi, zanim dotrą na wyspę, Enid znajdzie się w bardzo kłopotliwym połoŜeniu. Spotka się z jego rodziną, a oni będą znali prawdę. I nie zatają jej przed nim. Co waŜniejsze, mogłaby spotkać tam... Zacisnęła dłonie tak mocno, Ŝe aŜ ścierpły jej palce.

-Proszę opowiedzieć mi o MacLeanach. Kim oni są? Czym się zajmują? -To liczna rodzina z mnóstwem kuzynów i pociotków, posiadająca olbrzymie włości. -Czy matka Stephena Ŝyje? -Tak, owszem. Jak zrozumiałem, szczerze podziwia syna i nie jest w stanie uwierzyć, Ŝe mógłby zrobić coś złego. -Twarz pana Throckmortona pozostała obojętna. - Nazywa się lady Catriona MacLean. -Lady Catriona MacLean -powtórzyła Enid. -Wiem, Ŝe jego ojciec nie Ŝyje. A co z... jego ciotką? -To lady Bess Hamilton. Spotkałem ją tylko raz, lata temu. Jest dość ekscentryczna. Nosi turban i pali cygara. Uznałem wtedy, Ŝe jest czarująca. - Throckmorton uśmiechnął się. - Jej syn chyba tak nie myśli. 153 Serce Enid zaczęło bić mocnym, równym rytmem, gdy po raz pierwszy, odkąd dowiedziała się prawdy, wypowiedziała jego imię. -Jej syn to Kiernan MacLean, obecny lord? -Tak. Jest teŜ córka, siostra Kiernana. Ma na imię Caitlin. Czoło Enid pokryło się cieniutką warstewką potu. Mimo to pochyliła się i zapytała: -A lord? Czy jest Ŝonaty? Throckmorton odchylił się w krześle i przez chwilę bacznie się jej przyglądał. W końcu powiedział z wolna, przeciągając słowa: -Nie. Choć to kobieciarz, nigdy nie był Ŝonaty. Enid wyprostowała się i wypuściła długo wstrzymywane powietrze. -Dobrze. To bardzo dobrze. * Powóz, zaprzęŜony w czwórkę dopasowanych maścią koni, był gotowy do drogi. BagaŜe załadowano. MacLean przystanął na szerokich schodach, znajomym dreszczykiem. A potem roześmiał się głośno. Nie wiedział, dlaczego ów dreszczyk podniecenia wydawał mu się znajomy, ale tak było i bardzo mu się to spodobało. Czuł się wspaniale: znowu był panem swego losu. Ukształtuje wydarzenia tak, jak będzie chciał: wkrótce tajemnice zostaną rozwiązane. A potem spostrzegł Enid, ubraną w zgrabny kapelusik oraz podróŜny kostium z grubej wełny o barwie butelkowej zieleni, ozdobiony krawatką w kolorze cegły. Jej twarz miała wyraz spokojny, lecz jakby nieobecny. Odsunęła się od niego. Przed poŜarem była zaróŜowiona, rozgrzana, istny

obraz zaspokojonej Ŝony. Teraz uśmiechała się uprzejmie, lecz obojętnie i w ogóle zachowywała raczej tak, jakby postanowiła przyjąć propozycję pracy, a nie podąŜała za nim z potrzeby serca. Spytała go nawet, czy czuje się Ŝonaty. -Teraz juŜ tak - odparł umyślnie namiętnym tonem. Nie roześmiała się. I choć na pozór nie zdradzała Ŝywszych uczuć, w jej zachowaniu dało się zauwaŜyć oznaki napięcia: owinęła się ciasno zieloną

154 wełnianą peleryną i zaciskała dłoń na wielkiej torebce tak mocno, iŜ mógłby się załoŜyć, Ŝe pod rękawiczkami knykcie jej palców są zupełnie białe. Enid. Ostatniej nocy była kobietą, o jakiej mógłby tylko marzyć. Szczodrą w pieszczotach i tak namiętną, iŜ omal nie zapłonął z rozkoszy. Choć zdawał sobie sprawę, Ŝe Enid nie jest najpiękniejszą kobietą na świecie, to kiedy na nią patrzył, widział jedynie doskonałość. Wolałby tylko, aby patrząc na niego, okazywała choć trochę uczucia. Tymczasem ona spoglądała w sposób, który mocno go martwił. Tak, jakby się Ŝegnała. Prawdę mówiąc, obawiał się, Ŝe Enid ucieknie. -Gotowy? - zapytał Throckmorton, podchodząc bliŜej. -JuŜ dawno - odparł MacLean, uśmiechając się. -Przedmioty, o które pan prosił, rozmieszczono tak, jak pan sobie Ŝyczył. W kilku miejscach. Jest pan podejrzliwy i czujny, jak przed wypadkiem. Na pewno nie odzyskał pan pamięci? -upewnił się, spoglądając bez śladu rozbawienia. -Nie pamiętam niczego, ale czuję, Ŝe podejrzliwość i czujność leŜą w mojej naturze. I bardzo dobrze, zwaŜywszy, iŜ właśnie one ocaliły wczoraj Ŝycie mnie i mojej Ŝonie. -Sally zniknęła - powiedział Throckmorton nagłym szeptem. -Sally? -MacLean przypomniał sobie dziewczynę, która mu usługiwała, zawsze tak chętna, by go zadowolić. - Pokojówka? -Ostatniej nocy poszła do chaty porozmawiać ze straŜnikiem. Harry znalazł go bez przytomności, a na drewnianej podłodze wokół paleniska ktoś rozsypał węgle. -Ktoś jej zapłacił. Ktoś, kto chciał mnie wyeliminować -powiedział MacLean, myśląc głośno. -Gdyby wiedzieli, Ŝe jest pan w stanie chodzić, pewnie uŜyliby bardziej skutecznej metody. -Nic dziwnego, Ŝe tak panu pilno nas stąd wyprawić.

-Pojechałbym z wami, gdyby nie ślub. -Musi pan być obecny podczas ceremonii. -MacLean uśmiechnął się i potarł dłonią blizny na policzku. - Nie ma pan pojęcia, kto na mnie czyha? Throckmorton znów ściszył głos. 155 -Jeszcze nie, lecz pakujemy was do tego powozu w pełnym świetle, więc kaŜdy moŜe to zobaczyć. Za kilka godzin zatrzymacie się w gospodzie, by zmienić konie. Zostaniecie tam, a podstawiona para wsiądzie do powozu i odjedzie w kierunku Szkocji. Wy tymczasem przesiądziecie się do prywatnego pociągu, zdąŜającego do Edynburga. Tam znów wsiądziecie do powozu i udacie się do Oban, a potem na prom, którym przedostaniecie się na wyspę. Przez całą drogę będą wam towarzyszyli moi ludzie. Nie mogę obiecać, Ŝe nic się nie zdarzy -zwłaszcza po dzisiejszej nocy -lecz zapewnię wam najlepszą ochronę, jaka jest tylko moŜliwa. -Czy moja rodzina wie, Ŝe przybywam? -Nikt nie moŜe wiedzieć. -Spróbujemy zatem wyprzedzić kłopoty. -Odwrót to dla nas pierwsza linia obrony. -Czas juŜ, by powiedział mi pan prawdę - zaŜądał nagle MacLean. Throckmorton zawahał się, niezdecydowany. -Wie pan juŜ prawie wszystko. Wie pan, co się wydarzyło. I to, Ŝe ktoś chce pana zabić. Obawiam się, Ŝe jeśli dopowiem panu resztę, wpłynie to na pańskie wspomnienia. Potrzebujemy tych wspomnień. Ktokolwiek zastawił pułapkę na pana i tego drugiego faceta, staje się nerwowy i gdybyśmy tylko znali nazwisko... -Zdradzę je panu, kiedy sobie przypomnę, lecz nie podoba mi się, Ŝe ukrywa pan przede mną informacje. -Jeśli powiem wszystko teraz, zacznie pan na mnie wrzeszczeć, a nie potrzeba nam takiej sceny. -Throckmorton wyciągnął dłoń. -Proszę zaufać mi jeszcze przez jakiś czas. To, co wiem, nie moŜe panu zaszkodzić. MacLean przyjął wyciągniętą doń rękę. Poza Throckmortonem nie ufał do końca nikomu. Ani ubranemu na czarno, złowrogiemu juŜ na pierwszy rzut oka Harry'emu, ani bystrookiemu Kinmanowi, który ukrywał inteligencję za maską poczciwca. A juŜ na pewno nie Jacksonowi, wyniosłemu lokajowi, tak sprawnie posługującemu się brzytwą. Ktoś próbował go zabić, a wraz z nim jego Ŝonę. -OdjeŜdŜa pan, sir? - spytała pani Brown, stając za nimi na stopniach.

156 -Tak. -MacLean spojrzał na kobietę, której mądrość nauczył się cenić.Będzie pani za mną tęskniła? -Za panem, i za panią MacLean takŜe -pani Brown przyjrzała mu się Z satysfakcją. -Wiedziałam, Ŝe nas pan oszukuje, sir. Wiedziałam, Ŝe chodzi pan po pokoju. -Skąd mogła pani to wiedzieć? -Na pańskich stopach pojawiły się odciski. -Nie da się oszukać pani Brown -powiedział Throckmorton z uśmiechem. -Wychowała zbyt wiele dzieci. -Mówiła mi. -MacLean ujął dłoń kobiety i ucałował, a potem powiedział łobuzerskim tonem: - Dziękuję, Ŝe podcierała mi pani tyłek, pani Brown. Pani Brown przycisnęła dłoń do piersi, roześmiała się i spłonęła rumieńcem. Enid przyglądała się im z tęsknotą, jakby nie śmiała podejść i się przyłączyć. Wyciągnął do niej dłoń, ale udała, Ŝe tego nie widzi. Pani Brown zmarszczyła brwi. -Panie MacLean, wydawało mi się, Ŝe panu mówiłam, iŜ powinien pan zająć się swoim małŜeństwem. -Zrobiłem to. -Więc czemu ona gniewa się na pana? -A dlaczego sądzi pani, Ŝe to moja wina? - zapytał, zirytowany. -PoniewaŜ jest pan męŜczyzną. To zawsze jest wasza wina -odparła gładko pani Brown. Throckmorton szturchnął go łokciem. -Nie moŜe pan wygrać z panią Brown. Nie rozumiem, po co w ogóle pan próbuje. Od strony schodów dobiegł ich znajomy głos z lekkim francuskim akcentem. Throckmorton natychmiast odwrócił głowę, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Patrzył na Celeste z wyrazem cielęcego uwielbienia. MacLean o mało nie parsknął śmiechem. Kobietka owinęła sobie faceta wokół małego paluszka, pomyślał. Celeste przemknęła obok nich z uśmiechem, istny wulkan energii, i podbiegła prosto do Enid. Chwyciła dłoń przyjaciółki i powiedziała: 157 -śałuję, Ŝe musisz jechać. -Och -Enid pocałowała ją w policzek. -Ja takŜe. Będzie mi ciebie bardzo brakowało! MacLean przyglądał się kobietom. Pragnął, by ich przyjaźń przetrwała, lecz jednocześnie czuł się zazdrosny o uśmiech, jaki rozjaśnił twarz Enid, gdy zobaczyła Celeste. Na niego nigdy nie patrzyła wtaki sposób, a od ostatniej nocy zachowywała się tak, jakby

spodziewała się, Ŝe w końcu i tak zostanie skrzywdzona. -Musisz obiecać, Ŝe wrócisz, by mnie odwiedzić -Celeste zniŜyła głos, ale MacLean ją usłyszał: - cokolwiek by się stało. -Nie wiem, czy dalej nadal będziesz tego chciała, kiedy się dowiesz... -Enid umilkła. Spojrzała na MacLeana, a spostrzegłszy, Ŝe na nią patrzy, spłonęła rumieńcem. Nie zgromiła go spojrzeniem. Nie odpowiedziała złośliwie. Odwróciła się, jakby czuła upokorzenie na sam jego widok. Miał ochotę na nią krzyknąć, powiedzieć jej, Ŝe nie musi czuć się zaŜenowana tym, co pomiędzy nimi zaszło. Chciał z nią porozmawiać, wyjaśnić, Ŝe są małŜeństwem i pozostaną ze sobą na zawsze. Pragnął ją całować. A przede wszystkim przekomarzać się z nią, dopóki jego Ŝona nie puściwruch ciętego języka i nie odpowie tak, Ŝe aŜ mu w pięty pójdzie. Dopiero wtedy upewniłby się, Ŝe jest naprawdę jego. -Wszystko przygotowane -powiedział Throckmorton, poklepując MacLeana po plecach. - Pora ruszać. ROZDZIA Ł 17 Enid obudziła się i usłyszała stukot kół, poczuła kołysanie pociągu. Był juŜ dzień, kiedy wreszcie udało jej się zapaść w sen w specjalnie wybudowanym przedziale sypialnym. Teraz, w umieszczonym na ścianie kaganku, płonęła świeca. Rozsunęła aksamitne zasłony, ale za oknem 158 panowała absolutna ciemność, nierozjaśniona blaskiem księŜyca czy gwiazd. Musieli przejeŜdŜać przez niezaludnione tereny, być moŜe minęli juŜ nawet granicę Szkocji. Nie wiedziała, jak długo potrwa podróŜ, nigdy przedtem nie jechała pociągiem. Zamrugała i usiadła na łóŜku. Ktoś, zapewne Kiernan, przykrył ją podczas snu kocem. Ciekawe, gdzie on teraz jest, pomyślała, lecz zaraz zganiła się za tę niewczesną ciekawość. Był przy niej, gdy zasypiała. Nie opuścił jej ani na chwilę. Odkąd wyjechali z Blythe Hall przez cały czas rozmawiał z nią, gładził jej włosy i w ogóle zachowywał się jak kochający mąŜ. Było to nie do zniesienia i z trudem powstrzymywała się, by nie zacząć płakać,krzyczeć albo nie przylgnąć do niego i nie błagać, zapewnił ją,

by Ŝe wszystko będzie dobrze. Nie zrobiła niczego takiego. Zachowała spokojną twarz -choć, jak przypuszczała, ani na chwilę go to nie zwiodło. Zsunęła się z łóŜka i przystąpiła do porannej toalety. Nie moŜe go łajać. Ani wypłakiwać się na jego piersi. A juŜ z pewnością nie wolno jej się z nim kochać. Nie jest jej męŜem. Nie moŜe traktować go, jakby nim był. ChociaŜ -spojrzała w lusterko, umieszczone w kącie przedziału, nad stołem -zachowywał się jak mąŜ. Rozwiązał jej czerwoną krawatkę i rozpiął guziki zielonego Ŝakietu, obnaŜając szyję aŜ po szczyty piersi. Być moŜe zrobił to, by było jej wygodniej, wiedziała jednak, Ŝe widok jej nagiej skóry sprawia mu przyjemność, podobnie jak fakt, Ŝe jako mąŜ ma pełne prawo rozpinać jej ubranie. Pociągnęła nosem, po czym wygładziła spódnicę, wzuła mocne podróŜne trzewiki i doprowadziła garderobę do porządku. Teraz mogła pokazać się ludziom. Przynajmniej nie próbował znów się z nią kochać. Nie mogłaby do tego dopuścić. To prawda, skosztowali juŜ tego owocu, lecz teraz Enid wiedziała, Ŝe jest zakazany. Potrafiła odróŜnić dobro od zła. Kurczowo trzymała się zasad moralnych w czasach, kiedy wyzbycie się ich mogło uczynić jej Ŝycie o wiele łatwiejszym. Nigdy więcej nie będzie się juŜ kochała z MacLeanem. Nienawidziła się za to, Ŝe myśl o tym sprawia jej ból. 159 Prawie Ŝałowała, iŜ nie moŜe powiedzieć mu o wszystkim, lecz pan Throckmorton wyraził się zupełnie jasno i Enid obawiała się, Ŝe jej chlebodawca ma rację. Być moŜe, jeśli wpłyną na wspomnienia MacLeana, on nigdy nie odkryje prawdy, czającej się tuŜ pod powierzchnią jego świadomości. Z przedziału za wydzieloną sypialnią dochodził szmer męskich głosów. Wyjrzała ostroŜnie przez drzwi. MacLean siedział i, oparłszy nogi o siedzenie naprzeciw, rozmawiał z Harrym. Harry przybrał podobną pozę, jednak obaj, mimo na pozór swobodnej postawy, zdawali się czujni i napięci. Mieli na sobie ubrania o barwie przygaszonej czerni i brązu, które nadawały im wygląd właścicieli zakładu pogrzebowego. Czarne Ŝakiety, czarne spodnie, czarne buty bez połysku, które wyglądały tak, jakby skóra została specjalnie zmatowiona... Nosili teŜ kamizelki w stonowanym odcieniu brązu i pasujące do nich krawatki. Pomiędzy nimi stał stolik, na nim zaś pięcioramienny świecznik, butelka wina i dwie na wpół napełnione szklaneczki. Rozmawiali z zapałem i Ŝaden z nich Enid nie zauwaŜył. Cofnęła się do sypialni, przysiadła na łóŜku i wbiła wzrok w podłogę. Nie

potrafiła zrozumieć, jak MacLean zdołał przeobrazić się tak szybko z inwalidy w męŜczyznę zdolnego do działania. O wiele łatwiej byłoby sobie z nim radzić, gdyby nadal był przykuty do łóŜka. I co ona zrobi w ciągu tych najbliŜszych dni, kiedy ludzie Throckmortona będą przerzucać ich to tu, to tam, a MacLean z kaŜdą chwilą będzie zbliŜał się do domu? Ucisk w Ŝołądku jeszcze się wzmógł. UwaŜała się za kobietę rozsądną, myślącą logicznie, aŜ nadto zwracającą uwagę na etykietę i zdolną zadbać o siebie, a teraz pozwalała, by unosił ją prąd wydarzeń, gdyŜ nie wiedziała, jak go zatrzymać. No cóŜ, nie miała na czym się wzorować. MacLean nie powinien pomyśleć, Ŝe go okłamała. Albo popełniono haniebny błąd, albo oboje zostali oszukani i MacLean będzie musiał wysłuchać jej wyjaśnień, zanim ponownie odtrąci ją z pogardą. Pogardą, na którą nie zasługiwała i której nie przyjmie z pokorą. -Obudzę ją -dobiegło spoza zamkniętych drzwi. A potem MacLean dodał z odcieniem ironii w głosie, najwidoczniej w odpowiedzi na uwagę, rzuconą przez Harry 'ego: 160 -Nie, dzięki, Harry. Dam sobie radę z własną Ŝoną. Wstała tak raptownie, Ŝe jej buciki do kostek zastukały głośno o podłogę. Pchnął drzwi i natychmiast dostrzegł jej uniesioną dumnie twarz. -Słyszałaś to, prawda? -Obrzucił ją spojrzeniem aŜ nazbyt serdecznym. -Wyglądasz, jak zwykle, pięknie. -Po czym, zanim zdąŜyła ostro mu odpowiedzieć, dodał: -Za niecałą godzinę dotrzemy do Edynburga. Trzeba będzie pośpieszyć się przy wysiadaniu. Mogłaby poczuć się zaskoczona, jednak dotychczasowy bieg wydarzeń sprawił, Ŝe nic juŜ nie mogło jej zdziwić. -Jestem gotowa. Wyciągnął ramiona i zamknął ją w uścisku. -Moja dzielna Ŝoneczka. Za jego plecami Harry wydał odgłos, jakby się krztusił. Harry. Nadal go nie lubiła, chociaŜ nie miała po temu innych powodów, jak tylko fakt, Ŝe wypowiadał się w kwestiach, które nie powinny go obchodzić, i obnosił się ze swoją skrytością, jakby była tarczą, za którą pragnął się ukryć. Wiedziała, Ŝe jej niechęć jest nieuzasadniona, uśmiechnęła się więc do niego pogodnie, uwalniając się z uścisku MacLeana. -Skoro mamy przed sobą kolejny etap podróŜy, mam nadzieję, Ŝe panowie trochę się przespali. Harry skinął głową. -Tak, proszę pani. Jestem Ŝołnierzem. Śpię, kiedy nadarza się okazja.

-Ja takŜe. Spałem obok ciebie i wstałem dopiero przed godziną. Byłaś wyczerpana. Lepiej się teraz czujesz? -zapytał, przesuwając palcem po wardze Enid. Wszystko w nim krzyczało wręcz o tym, jak bardzo się o nią troszczy: głos, pełne ciepła, powaŜne spojrzenie, sposób, w jaki jej dotykał -jakby była dla niego cenna. Odsunęła się więc jeszcze bardziej. -JuŜ mi lepiej. Upewnię się tylko, czy wszystko spakowałam... Nagle pociąg ostro zahamował, a potem się zatrzymał. Enid wpadła na MacLeana, a on zatoczył się do tyłu, pociągając ją za sobą. Harry spadł z 161 siedzenia. Zazgrzytały hamulce. Jęknęły wykładane boazeriąściany. Zabrzęczało szkło, a dwie spośród świec spadły na podłogę i zgasły. Cisza, która potem nastąpiła, przeraziła Enid. Niedaleko przed nimi zaczęła sapać lokomotywa, ale z tyłu, od strony wagonów, gdzie znajdowała się reszta ludzi pana Throckmortona, nie dobiega łŜaden odgłos. Harry zaczerpnął tchu i zaklął paskudnie, nie przejmując się, Ŝe jest z nimi dama. MacLean dopiero co wstał z łóŜka, a teraz runął jak długi na twardą podłogę. -Nic ci nie jest? - spytała, przestraszona. -Nie jesteś taka leciutka, na jaką wyglądasz -mruknął i zsunął ją z siebie. Próbowała go przytrzymać. -Twoje Ŝebra? Noga? Czy krwawisz? MacLean usiadł, chwycił ją za ramiona, ścisnął i patrząc jej prosto w oczy, zapewnił: -Nic mi się nie stało. A tobie? -Mnie? Oczywiście, Ŝe nie. Ale ty... -Nie jestem inwalidą. Powiedział to tak zdecydowanie i wyglądał przy tym tak groźnie, Ŝe się poddała. Przyglądała mu się jednak uwaŜnie, gdy wstawał. Uczynił to bez pomocy, a potem wyciągnął do niej rękę. -Mnie teŜ nic się nie stało, ale dziękuję, Ŝe zapytaliście -powiedział Harry, pomagając sobie krzesłem, by wstać. -Krwawisz? - zapytał MacLean. -Trochę. Harry zbadał palcami skórę głowy. Kiedy je cofnął, były czerwone. -Skręciłem teŜ nogę w kostce. -To niedobrze. -MacLean popatrzył na wagony przed nimi. -Nie podoba mi się to. -Mnie takŜe.

Harry pokuśtykał przez wagon. -Zobaczę, co się dzieje. MacLean zaczekał, aŜ Harry otworzy przednie drzwi, a potem je zamknie, i błyskawicznie przystąpił do działania. WłoŜył płaszcz i podał Enid pelerynę

162 oraz kapelusz. Przestraszona jego zdecydowaniem i groźną miną, poddała mu się bez słowa sprzeciwu. -Rękawiczki? - zapytał. -Mam je tutaj. Nie wiedziała, co MacLean zamierza, lecz kiedy zobaczyła, Ŝe wyciągnął spod łóŜka torbę podróŜną z długimi rączkami, cośścisnęło ją w Ŝołądku. -Dasz radę to nieść? - spytał. Torba była tak cięŜka, Ŝe Enid o mało jej nie upuściła, lecz MacLean nie czekał na odpowiedź. Zamiast tego wywlókł zza stołu kolejną, jeszcze większą. Wyjął z niej coś -mogłaby przysiąc, Ŝe był to nóŜ -i przerzucił sobie bagaŜ przez ramię. -Spójrz na mnie - powiedział. Spojrzała i zaschło jej w gardle. -To zasadzka. Wysiadamy. Módl się, Ŝeby nie było za późno. Skinęła głową. -Idę do tylnych drzwi. Ty zgasisz świece i przyjdziesz do mnie. Dasz radę? -Oczywiście. I, oczywiście, jestem śmiertelnie przeraŜona. Oceniła wzrokiem dystans, dzielący ją od drzwi, a potem zdmuchnęła świece. W ciemnościach czarnych i gęstych jak smoła ruszyła przed siebie, stąpając po rozbitym, trzeszczącym szkle. Gdy się zbliŜyła, MacLean natychmiast odnalazł jej dłoń i ją pochwycił. Przycisnął Enid do ściany i szepnął: -Zostań tutaj. Otworzył drzwi. Poczuła na twarzy chłodny powiew. Gdzieś niedaleko pokrzykiwali męŜczyźni. Jednak z wnętrza wagonu nie dobiegałŜaden odgłos. -W porządku. MacLean zeskoczył bezgłośnie na tory. -Skacz, Enid - szepnął. - Jestem tutaj. Posłuchała bez namysłu. Chwycił ją i pomógł zejść z nasypu. Krzyki przybrały na sile, a potem usłyszeli strzał. Enid wzdrygnęła się i przywarła do MacLeana. Bez wahania powiódł ją w ciemność.

163 * Gdy słońce w końcu przedarło się przez chmury, właśnie wspinali się na samotne wzgórze. Enid niemal zupełnie opadła z sił. MacLean zauwaŜył to. Szczęśliwie udało im się ominąć rozrzucone z rzadka farmy. Prowadził ją wokół klifów i wzdłuŜ kamienistych ścieŜek, nie zatrzymując się ani na chwilę. A kiedy powiedziała, Ŝe chyba się zmęczył i potrzebuje odpoczynku, znalazł jej skałę, by mogła schować się za nią i sobie ulŜyć. Nie podobało jej się, Ŝe tak wspaniale ją rozumie. Poza tym, dlaczego sam nie potrzebował odpoczynku? Przeszli juŜ całe mile i to szybkim marszem, a on parł naprzód, podczas gdy ona... -Tu się zatrzymamy. Wbił kij podróŜny obok zwałowiska głazów. -Będziesz mogła odpocząć, a ja rozejrzę się po okolicy. Sprawdzę, czy dobrze idziemy i czy nikt nas nie śledzi. Enid upuściła torbę, po czym spojrzała na niego z gniewem i powiedziała, łapczywie chwytając oddech: -Byłeś... chory. Dlaczego... nie... jesteś... wyczerpany? -Jestem trochę zmęczony, dziewczyno. -Jego szkocki akcent przybierał na sile w miarę jak zapuszczali się w głąb kraju. -Ale ty teŜ nieźle się trzymasz. -Ledwie dyszę! Wsparła się na kamieniu i przycisnęła dłoń do boku. -Angielskie kobiety nie ćwiczą tyle, ile powinny. ŚwieŜe powietrze, oto czego im trzeba, i szybkie spacery w słońcu. -Osioł z ciebie - powiedziała, opierając głowę o głaz. -Jeśli masz siłę mnie obraŜać, to nie jest z tobą tak źle -zauwaŜył.-Masz wręczył jej bukłak z wodą, który napełnił w strumieniu przynajmniej dziesięć lat i pół kontynentu temu. -Dziękuję. Patrzyła na bukłak, nie wyciągając po niego ręki. -Tak bardzo bolą mnie ramiona od niesienia tej torby... Nawiasem mówiąc, co ty w niej masz, kamienie? 164 MacLean potrząsnął głową, odkorkował bukłak i przytrzymał, by mogła się napić. Piła chciwie, a kiedy skończyła, obsunęła się po głazie na ziemię. Wilgoć przejęła ją chłodem, lecz mogła wyprostować nogi, ułoŜyć wyŜej stopy i leŜeć, nie poruszając ani jednym bolącym mięśniem. -NóŜ - powiedział. Spojrzała na niego, zaskoczona.

-Co takiego? -Pytałaś, co jest w torbie. NóŜ. Suchary. Ser. Suszone mięso. Koce. BandaŜe. Maść. Lina. -Dałeś mi cięŜszą torbę! Wiedziała, Ŝe to nieprawda, lecz nie widziała powodu, by zachowywać się rozsądnie. -W mojej jest to samo, tylko w większej ilości. Poza tym niosę teŜ kilt i sporran. Nie mogłem ich zostawić, chociaŜ są nadpalone. -Zdjął płaszcz, zrolował go i wsadził do torby. - Zabrałem teŜ grzebień dla ciebie. Jeśli oczekiwał pochwały, to chyba nie ze strony kobiety, która nie byław stanie ustać z wyczerpania. -Nie potrzebujemy dwóch noŜy -powiedziała, wybierając najgłupszy powód, by się skarŜyć. -Jednego będziemy uŜywali, a drugi przyda się na sprzedaŜ -odpowiedział cierpliwie. -Mamy przed sobą daleką drogę,a Ŝywność prędzej czy później się skończy. -Nie moŜemy się zatrzymać i coś kupić? Zabrałeś ze sobą wszystko oprócz pieniędzy? -Mam trochę gotówki, ale wolałbym, byśmy nikogo nie spotkali. A jeśli juŜ tak się stanie, nie zdradzimy się, Ŝe mamy pieniądze. Zachowamy je na wypadek nagłej konieczności. Gdyby była w stanie zaczerpnąć dość tchu, pewnie by jęknęła. Zamiast tego przyglądała się, jak MacLean wchodzi na szczyt wzgórza i kładzie się na skałach, a potem rozgląda na wszystkie strony. Wiatr zwiewał mu włosy z czoła, odsłaniając znajomą, a zarazem tak obcą twarz. Spojrzał za siebie, tam, skąd przyszli, a potem w kierunku, w którym mieli się udać. Jego strój stapiał się z krajobrazem -ach, to wyjaśniało nagłe 165 upodobanie do czerni i brązów. Co ona tu robi? Ostatniej nocy -nie, poprzedniej -kochali się tak namiętnie... Podziwiała jego siłę, znajomość sztuki miłosnej, uczyła się jego ciała, jakby nie znała go przedtem. PoniewaŜ rzeczywiście tak było. I oto teraz, po ośmiu latach samotności i niezliczonych ofertach ze strony wielu rozpustnych męŜczyzn, mimo woli sama stała się rozpustna. Nigdy juŜ nie będzie pomiędzy nimi tak, jak dawniej: pielęgniarka i pacjent, porzucona Ŝona i mąŜ, który stał się jej obcy. Postanowiła zatem, Ŝe będzie spokojna i daleka, silna, zdolna przetrzymać burzę, która zbierała się na horyzoncie. Kłopot polegał na tym, Ŝe nadal sądziła, iŜ uda jej się tę burzę ominąć.

Gdyby MacLean nie odzyskał pamięci, mogłabym pozwolić, by nadal wierzył, Ŝe jesteśmy małŜeństwem. Jednak rodzina zna prawdę i na pewno mu powie. Lecz gdyby nie to, mogłabym Ŝyć w kłamstwie. Tylko po co? PrzecieŜ go nie kocha. Lecz nie był jej teŜ obojętny, a dobrze wiedziała, Ŝe kiedy dowie się prawdy, wpadnie w szał albo, co gorsza, będzie wpatrywał się w nią tymi zielonymi oczami, zimnymi jak lód. Lecz ona nie jest przecieŜ tchórzem. To o stan jego umysłu się martwi. MacLean przeŜył juŜ dość szoków, a konsekwencje poznania tak okropnej prawdy... A jednak była tchórzem, na dodatek wyzbytym zasad moralnych, poniewaŜ nadal go pragnęła. Być moŜe, gdyby pozwoliła sobie jedynie na aluzję, uruchomiłaby w ten sposób mechanizm, który pozwoliłby mu odzyskać pamięć. Tak, być moŜe drobna aluzja... Musi tylko zachować spokój. śadnego więcej odcinania się, Ŝadnego przekomarzania. MacLean zeskoczył ze skały i stanął obok niej. -W dolinie po drugiej stronie nie ma nikogo. Jeśli zabójcy nie posłuŜą się psami, pewnie uda nam się ich zgubić. Wstań. -Co? Dlaczego? -Siedzisz na zimnej ziemi. PodłoŜymy ci koc, byś się nie przeziębiła. 166 Miała ochotę zaprotestować, powiedzieć, Ŝe podłoŜenie koca nie jest warte bólu, towarzyszącego wykonywaniu najmniejszego ruchu, jednak twarz MacLeana przybrała ów charakterystyczny wyraz. Wiem, co jest dla ciebie dobre, mówiła ta twarz. Podniosła się więc ocięŜale i pozwoliła, aby rozpostarł koc, a potem z ulgą na niego opadła. -Ile mil juŜ przeszliśmy? -Co najmniej dwanaście. Jesteśmy znów niedaleko torów. -Co takiego? -Zatoczyliśmy koło, oddalając się nieco, aby ich zmylić. Rzucił się na ziemię tuŜ u jej stóp. -Mogłabyś przygotować dla nas śniadanie? -Oczywiście. Przyciągnęła bliŜej cięŜki wór i wyjęła z niego chleb i ser. -MęŜczyzna bawi się w skauta, kobieta pracuje. Spokój i stoicyzm będą musiały poczekać. Na razie była zbyt przeraŜona, by się tym przejmować. Przetoczył się na bok i podparł głowę dłonią. -Ta zabawa to cięŜka praca. Wymaga lat treningu i doświadczenia. Nie zapominaj, Ŝe to ja prowadziłem, szukałem drogi pośród ciemności i chłodu. W nocy, pomimo całego tego krąŜenia i cofania się, wiódł ją tak pewnie,

jakby widział w ciemnościach. Ona nie widziała nic, kaŜdy krok był niewiadomą. Musiała mu zaufać, Ŝe nie wprowadzi jej na drzewo ani na skraj wąwozu. I ona mu ufała. Była pod wraŜeniem jego umiejętności. -Zamieniłabym się z tobą w kaŜdej chwili - powiedziała. Sięgnął po worek. -Dobrze. Gapiła się na niego, nie puszczając pasków torby. Stosunki pomiędzy nimi uległy zmianie, równowaga -zachwianiu. Znalazła się na jego terytorium, ziemi myśliwych i ich zwierzyny. Nie przetrwałaby tu sama, jednak MacLean przywdział dowództwo jak zbroję i teraz jej Ŝycie było w jego rękach. -Poprowadziłabym - powiedziała - ale za bardzo bolą mnie nogi. Uśmiechnął się i puścił torbę, nie wytykając jej, Ŝe przecieŜ nie ma najmniejszego pojęcia, w którą stronę powinni się skierować. 167 -Poza tym w Blythe Hall oszukałeś mnie i po kryjomu chodziłeś... Uniósł brwi, lecz nie zaprzeczył, łajdak. -Jednak domyślam się, Ŝe musisz być zmęczony. -Jestem - przyznał po prostu. -Kiedy pomyślę, jak bardzo się bałam, kiedy stawiałeś pierwszy krok, mam ochotę dać ci najmniejszy kawałek chleba, jednak zbyt długo troszczyłam się o twoje ciało, by teraz zmarnować tamte wysiłki. Oderwała spory kawałek chleba, połoŜyła go na serwetce i podsunęła mu. -Troszczyłaś się o moje ciało z wielkim oddaniem, dziękuję ci. Uśmiechnął się przy tym tak lubieŜnie, Ŝe nie mogła mieć wątpliwości, co naprawdę ma na myśli. Znalazła nóŜ. Przesunęła palcem wzdłuŜ ostrza i uśmiechnęła się. Gdyby tylko zdołała powstrzymać rumieniec, jej gest stanowiłby doskonałą groźbę. -Daj mi ten nóŜ, dziewczyno, zanim ulegniesz pokusie i go niewłaściwie uŜyjesz. Usiadł i odebrał jej nóŜ oraz ser. Posługiwał się nim umiejętnie, musiała to przyznać, gdyŜ plastry, które połoŜył na jej chlebie, były cienkie i równe, takie, jak lubiła. A poniewaŜ nabrała zwyczaju zamartwiania się o wszystko, teraz martwiła się, Ŝe najwidoczniej MacLean przyglądał się jej, kiedy jadła, i starał się zapamiętać, co lubiła najbardziej. Jak na dobrego, troskliwego męŜa przystało. Och, niech Bóg broni ją przed troskliwymi męŜczyznami! Ugryzła pierwszy kęs orzechowego chleba i ostrego sera, po czym zapytała pośpiesznie:

-Kto nas tropi? -Nie pamiętam, dziewczyno, ale wszystko wskazuje na to, Ŝe robią to ludzie, którzy chcą mnie zabić. Poszperała w torbie i wyjęła suszone owoce. Były tam nie tylko jabłka, ale i bardziej egzotyczne przysmaki. Pokazała mu je, mówiąc: - Spójrz! To cudowne! -ZałoŜę się, Ŝe twoja przyjaciółka Celeste maczała w tym palce -powiedział, uśmiechając się na widok jej zachwyconej miny. -Kiedy pakują się męŜczyźni, nie zabierają niczego tak wyrafinowanego. 168 -Kochana Celeste -westchnęła Enid, z rozkoszą wgryzając się w słodki, mięsisty owoc. MacLean chwycił jej dłoń, przysunął sobie do ust i odgryzł kawałek miąŜszu. Karmił ją. A ona jego. To nazbyt prymitywne. I uwodzicielskie. No i patrzył na nią tak, jakby zamierzał pochylić się i całować ją bez końca... Wspomniała głębokie, cudowne pocałunki, które prowadziły do grzechu i smutku. Próbowała cofnąć dłoń. MacLean podąŜył w ślad za nią. Przycisnął Enid do skały, połoŜył dłoń na jej ramieniu i nakrył wargami usta. Pocałunek był dokładnie taki, jak się spodziewała. Czysta pokusa. Nie zmuszał jej, by mu uległa. Szczur. Przesuwał leciutko, słodko wargami po jej ustach i juŜ po chwili drŜała z chęci, by chwycić go za włosy, przytrzymać i zacząć całować. Pachniał tak miło... Jak bezpieczeństwo, jak mąŜ, jak miłość... Odepchnęła go i zaczerpnęła powietrza. -Widzisz, właśnie tego rodzaju problemów się obawiam. -Problemów? - zapytał, unosząc brwi. - Nazywasz to problemem? -MoŜe nim być, jeśli się zapomnimy, a łotry, które podąŜają naszym tropem, przyłapią nas inflagrante delicto. Roześmiał się. -To znaczy mnie z opuszczonymi spodniami, a ciebie z zadartą spódnicą. -Powinieneś iść dalej beze mnie. -Nie chcesz przebywać z człowiekiem ściganym? - zapytał lakonicznie. Nie wydawał się ani trochę zmartwiony. -Nie o to chodzi, i dobrze o tym wiesz. Wstrzymuję cię. Poruszasz się szybciej i pewniej niŜ ja, wtapiasz się w krajobraz, mówisz jak tutejszy... MacLean sięgnął do worka, wyjął plasterek suszonego jabłka i przez chwilę uwaŜnie mu się przyglądał. -Jestem tutejszy. -Sam dotarłbyś do domu dwa razy szybciej. Milczał przez dłuŜszą chwilę, a potem westchnął. -Ach, te twoje opinie na mój temat.

-Moje opinie... co masz na myśli?

169 Podniósł wzrok i Enid natychmiast zorientowała się, Ŝe mylnie oceniła jego nastrój. Był wściekły. -To, Ŝe jestem typem męŜczyzny, który porzuciłby Ŝonę na pastwę chłodu i głodu pośrodku szkockich pustkowi, by ocalić skórę. śe pojechałbym do domu, nie wiedząc, czy przeŜyłaś, czy umarłaś. -Uniósł dłoń, aby powstrzymać Enid, gdyŜ chciała się odezwać. -Być moŜe byłem taki przedtem. Nie pamiętam. -Nie, nie ty! - powiedziała gwałtownie, wytrącona z równowagi. -Nie zrobię tego teraz, więc lepiej od razu o tym zapomnij. -Ale gdybym... - przełknęła i umilkła. -Gdybyś co? -Gdybym powiedziała ci, Ŝe nie jestem twoją Ŝoną? -dokończyła pośpiesznie. -Powiedziałbym, Ŝe zeszłej nocy bardzo dobrze ją udawałaś. Mamy przed sobą długą drogę. Daj sobie spokój z takimi sztuczkami. Nie mogła w to uwierzyć. Zebrała się na odwagę i przyznała do monstrualnego oszustwa - a on jej nie uwierzył! Patrzył jej prosto w oczy. Wstrzymała oddech. Stephen MacLean zostawiłby ją i nie poświęcił temu ani jednej myśli... Obaj męŜczyźni tak bardzo róŜnili się od siebie, Ŝe nie była w stanie zrozumieć, jak mogła ich pomylić. AŜścisnęło ją w Ŝołądku, kiedy uświadomiła sobie, jakim zaszczytem byłoby mieć za męŜa Kiernana MacLeana. Ledwie udało jej się odeprzeć pokusę, by potwierdzić, Ŝe do niego naleŜy. Lecz ona teŜ miała swój honor. -ChociaŜ doceniam twoje oddanie, jestem zmuszona nalegać... Machnął niecierpliwie dłonią. -Dość tego. Jak tam twoje buty? Stał się kimś, kogo nie poznawała -wojownikiem, zdecydowanym strzec jej i bronić. I wcale nie miała ochoty mówić mu prawdy. Zrobi to później. Z pewnością w tych okolicznościach jej tchórzostwo da się usprawiedliwić. -Są... w porządku. -Nie masz pęcherzy? Buty nie przemakają? 170 -Są wygodne. MacLean... -To dobrze. Będziemy szli do południa albo dopóki nie znajdziemy

odpowiedniego schronienia. Z początku będziemy podróŜowali rankami i wieczorami, a kiedy upewnię się, Ŝe ich zgubiliśmy, będziemy szli przez cały dzień. Wziął ją za ręce i spojrzał głęboko w oczy. -Zaufaj mi, Enid. Razem znajdziemy drogę do domu. ROZDZIA Ł 18 -No dalej, dziewczyno, zeskakuj. MacLean chwycił Enid w pasie i pomógł zejść z wozu, zauwaŜając przy tym, jak bardzo sterczą jej Ŝebra. Podczas dwunastu dni spędzonych w drodze straciła zbyt wiele na wadze. Zarzucił na ramię worek z zapasami, drugi podał Enid i machnięciem dłoni wyprawił w dalszą drogę farmera, podziękowawszy mu wpierw za podwiezienie. MacLean pragnął trzymać Enid w ramionach i słuchać jej miłosnych jęków, jak wtedy w chacie. Chciał nauczyć ją nowych przyjemności i całować, aŜ obojgu zabraknie tchu. Pragnął tego wszystkiego, a musiał zadowalać się tuleniem jej w ramionach, gdy spali. Gdy tylko dotrą wreszcie do domu, wszystko się zmieni. A nawet wcześniej, jeśli tylko uda mu się to przeprowadzić. Ujął ją pod ramię i zapytał: -MoŜemy ruszać dalej? Enid popatrzyła wokół siebie. Znajdowali się w niezamieszkanym zakątku szkockich gór: dookoła nie było nic tylko nagie skarpy, wzgórza pokryte wrzosem i janowcem, kępy sosen i wąskie, podwójne koleiny zamiast drogi. 171 -Dopiero południe -powiedziała z ironią -po tak wygodnej przejaŜdŜce - wskazała podskakujący w koleinach wóz powinniśmy być w stanie iść aŜ do północy. -Dobry pomysł. Cieszę się, Ŝe na to wpadłaś. Mimo Ŝew głosie Enid słychać było sarkazm, i tak martwił się o nią. Jej narzekania nie miały w sobie mocy i złośliwości, do jakich przywykł -najwidoczniej traciła siły. I właśnie dlatego cztery dni temu wyprowadził ją z głuszy na drogę. Oczywiście to, co tutejsi górale nazywali cywilizacją, z pewnością musiało wydawać się prymitywne kobiecie wychowanej w Anglii. Kilka chat, tulących się do siebie na brzegu jeziora, tworzyło miasto, a nieliczne gospodarstwa były od siebie znacznie oddalone. Pierwszego dnia zapłacili młodemu elegancikowi, by pozwolił im podróŜować na koźle swego wysłuŜonego

powozu i przed zapadnięciem zmroku przebyli w ten sposób wiele mil. Następnego wczołgali się na wóz z sianem i przespali większą część dnia. Ostatniego wieczoru natknęli się na zagrodę z maleńkim ogródkiem, nędznym kawałkiem ziemi i rozpadającą się chatą. MacLean dogadał się z gospodarzem, i ten pozwolił im spędzić noc w stodole. Jego Ŝona przyniosła dwa talerze gęstej zapiekanki z mięsa i ziemniaków i po kuflu piwa. Enid jadła, jakby nigdy dotąd nie kosztowała niczego równie smacznego, a potem spała jak zabita, po raz pierwszy pod dachem. A dzisiaj gospodarz podwiózł ich spory kawałek, poniewaŜ akurat wybierał się na targ. ZbliŜali się do zachodniego wybrzeŜa. MacLean wyczuwał w powietrzu zapach morza. Wiatr takŜe się zmienił. Poza tym udało mu się dostrzec coś w rodzaju traktu, biegnącego z dala od drogi, po lewej stronie. Prawdopodobnie była to owcza ścieŜka, jak większość z tych, którymi się posuwali, jednak MacLeanowi wydawało się, Ŝe ją poznaje. A takŜe wzgórze, na które się wspinała. Sądził, a raczej przypuszczał, Ŝe moŜe zaprowadzić go tam, dokąd chciał się dostać. Czy rozpozna to, co znajduje się za wzgórzem? Zszedł z drogi i zagłębił się pomiędzy drzewa. Enid nie poszła za nim. Obejrzał się na nią i powiedział: -No chodź, idziemy. 172 -Nie mów do mnie jak do psa! Wstrzymał oddech. Znów te kobiece narzekania. -Zatrzymajmy się gdzieś, gdzie jest ciepło i moŜna się wykąpać -poprosiła. - Od kilku dni nie widziałeś nikogo podejrzanego. Zawrócił na drogę, ujął dłoń Enid i spojrzał w niebieskie oczy, okolone firanką rzęs. -Nie, nie widziałem nikogo podejrzanego. Jestem przekonany, Ŝe zgubiliśmy tych, którzy nas śledzili. Ale nie ufam nikomu z Suffolk ani nikomu, kogo nie znam, poniewaŜ taki ktoś moŜe znać mnie, a jeśli ma ze mną jakieś porachunki, noc w gospodzie mogłaby kosztować nas Ŝycie. Lecz Enid nie była w nastroju, by okazywać rozsądek. Wydęła drŜące wargi. MacLean wprowadził ją pomiędzy drzewa i zapytał rozsądnie: -Jak zapłacimy za nocleg? -Pieniędzmi, które zabrałeś. Jej bliskość mąciła mu umysł, mimo to powiedział: -Pieniądze się kończą, muszę zachować je na wypadek nagłej konieczności.

-Ja cuchnę. Czy to nie jest nagła konieczność? -Niczego nie czuję -zapewnił ją, kiedy zbliŜyli się do skraju zagajnika. Jedno spojrzenie wystarczyło mu, aby się przekonać, Ŝe nikt ich nie obserwuje. Wyprowadził ją na pole. -To dlatego, Ŝe ty teŜ cuchniesz - stwierdziła ponuro. Przyjrzał się Enid. Błoto pokrywało jej pelerynę do wysokości kolan. Noc w wozie z sianem nie wpłynęła najlepiej na stan jej kapelusza. Myła twarz kaŜdego ranka, lecz kiedy się zatrzymywali, padała tam, gdzie stała. Jej cera miała zdrowy kolor. Wysiłek sprawił, Ŝe stała się silniejsza i jeszcze piękniejsza, lecz najwidoczniej nabrała przekonania, Ŝe ta wędrówka nigdy się nie skończy. Takie nastawienie mogło pozbawić ją czujności. Nie mógł do tego dopuścić. Gdy doszli do ścieŜki, wskazała za siebie i powiedziała: -Gospody są tam. Rozejrzał się dookoła. Znał to miejsce. Nie wiedział dlaczego, lecz rozpoznawał skalne zwałowiska, urwistą grań na szczycie, sposób, w jaki wiatr uderzał w ich twarze, kiedy mijali szczyt, 173 łagodny stok po drugiej stronie i krętą dróŜkę, która wspinała się na kolejny pagórek. Jeśli się nie mylił... jeśli dobrze pamiętał... zapewni jej kąpiel. Kąpiel, miękkie łóŜko i chętnego męŜa, choć na tym chyba zbyt jej nie zaleŜało. -Miejsce, do którego cię prowadzę, jest lepsze niŜ gospoda - powiedział. Ufała mu w kaŜdej innej sprawie, ale nie w miłości. Nie powiedziała tego, lecz nie potrafił zapomnieć nonsensów, które wygadywała pierwszego dnia na szlaku. Nie jestem twoją Ŝoną. Mogła sobie mówić, co tylko chciała, ale słowa nie zmienią faktów, a on zamierzał wkrótce jej udowodnić, jak bardzo są sobie poślubieni. Gdy tylko nadarzy się okazja, poświęci Enid całą swą uwagę. Co więcej, postara się stworzyć taką okazję, a potem z boską pomocą wydobędzie z niej, dlaczego odsuwała się od niego, gdy wypytywał o przeszłość, i czemu wyglądała jak złapany w sidła królik, kiedy próbował rozmawiać z nią o przyszłości. Posuwał się szybko naprzód, obserwując bacznie otoczenie, a jednocześnie grając ze sobą w swoistą grę. Za tą granią, po lewej, powinien być wodospad. I ogrodzenie z murszejących kamieni, biegnące wzdłuŜ ścieŜki aŜ do linii sosen. I zielone korony drzew, kołyszących się na wietrze w dolinie poniŜej. Za kaŜdym razem zgadywał prawidłowo. Byli coraz bliŜej celu. Czuł to w kościach. Wkrótce znajdzie się pomiędzy swoimi, a wtedy... wtedy znów będzie normalnym człowiekiem posiadającym wspomnienia, a takŜe

matkę i siostrę... człowiekiem, który zna swoich wrogów i potrafi ich powstrzymać. -Tam - powiedział, zatrzymawszy się tuŜ poniŜej grani. - Widzisz? Odsunęła z twarzy rondo kapelusza. -To tylko kotlina. -Poczekaj, aŜ ją zobaczysz. Jest lepsza, niŜ na to wygląda. Enid była tak zmęczona, Ŝe nawet nie zapytała go, skąd o tym wie. I bardzo dobrze, poniewaŜ nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie. Zsuwał się po stromej ścieŜce, pomagając Enid, gdy zachodziła taka konieczność. Zboczyli w jeszcze węŜszą ścieŜkę,a właściwie ledwie widoczny ślad na trawie. Minęli stos głazów, sięgających mu wyŜej głowy, i nagle znaleźli się w małej, rozgrzanej słońcem kotlinie, otoczonej górami. Niemal pamiętał, jak zbiega ścieŜką, aby odwiedzić... kogoś. Kogoś starego. Musiał być wtedy chłopcem. Nie pamiętał tamtej twarzy... Jej twarzy. Tak, była kobietą.

174 Mieszkała sama w małej chatce, jedynie z krową i kilkoma kurczakami. Miała mały sad, chroniony przed zimowymi wiatrami przez granitowe zbocza. W sadzie rosły śliwy i jabłonie, a w ogródku warzywa. Najlepszy szpinak, jaki zdarzyło mu się jeść. Kimkolwiek była, odeszła, a wraz z nią zwierzęta. Wszystko tu wyglądało na opuszczone. Drzwi kamiennego domku zamknięto z zewnątrz na skobel, okna zakrywały okiennice, a z komina nie unosił się dym. Mimo to doznawał uczucia, Ŝe jest bezpieczny. Zaczynał sobie przypominać. Nie mógł się wręcz doczekać, aby usłyszeć, co Enid myśli o tym miejscu. W końcu mieszkała z wielką damą w Londynie, a potem z nim w Blythe Hall. Domek w Blythe Hall był z dziesięć razy większy niŜ ten. Mimo to Enid aŜ westchnęła z zachwytu. -Jest wspaniały. -Niewiele ci teraz trzeba. -Nieprawda, to miejsce jest po prostu takie... ładne. -Uniosła do słońca twarz. -Pachnie jabłkami i jest ciepło. Słyszę, jak wiatr duje na szczycie, lecz tu jesteśmy osłonięci. Wpatrywał się w nią rozmyślając, jak bardzo zmieniła się sytuacja. Enid była delikatna i nieprzywykła do fizycznego wysiłku, mimo to okazywała tyle samo hartu co kaŜda Szkotka. Wspinała się na wzgórza i narzekała. Ześlizgiwała po błotnistych ścieŜkach i narzekała. Spędziła dwie godziny ukryta w skalnej szczelinie i nawet nie pisnęła. Mógł na niej polegać. Co więcej, podziwiał ją. -Czemu tak na mnie patrzysz? Ogorzałam od wiatru i słońca, tak? Roześmiał się. - Masz kilka piegów. UwaŜam, Ŝe są czarujące. Chodź i spójrz na to, co

najlepsze. Poprowadził ją krótkąścieŜką, wijącą się pomiędzy kamiennymi płytami, kierując się odgłosem płynącej wody. Po chwili stali obok duŜego koryta. Malutki strumyk sączył się ze skały, wpadając do czystego, płytkiego, piaszczystego stawu. Inny strumyk wypływał z niego po drugiej stronie i ginął za zakrętem ścieŜki. 175 Ogarnęło go uczucie dumy, jakby to miejsce naleŜało tylko do niego, było tajemnicą, którą mógł się dzielić jedynie z najbliŜszymi. -Och, jakie to piękne! I woda jest czysta! Będę mogła... -...wziąć kąpiel dokończył. Rozwiązał wstąŜki kapelusza Enid i poluzował tasiemki peleryny. Ścisnęła dłońmi kołnierzyk, jakby nie dowierzała jego intencjom. I miała rację. Jak powiedział juŜ przedtem: kobiety były znacznie bardziej wraŜliwe, jeśli chodzi o czystość. Nie przeszkadzałoby mu, gdyby zaczekali z kąpielą, aŜ znajdą się na Mull, lecz ona była innego zdania. -Teraz jest ciepło, lecz słońce szybko skryje się za górami, posprzątam więc w chacie i rozpalę ogień. Jeśli chcesz się wykąpać, lepiej się pospiesz. Nadal wpatrywała się w niego. -Jeśli nie chcesz się kąpać, moŜesz pomóc mi w chacie. Odrzuciła pelerynę, usiadła na skale i zdjęła zabłocone buty. Mogła sobie być skromna, lecz przede wszystkim była praktyczna. Pogwizdując, podszedł do chaty i otworzył drzwi prowadzące do ciemnej izby. Usłyszał skrobanie pierzchających w popłochu myszy, poczuł woń stęchlizny i słaby zapach obory. Podszedł do okna, otworzył okiennice, by wpuścić do środka słoneczny blask i świeŜe powietrze. Obok kominka zobaczył stos drewna. Przy drzwiach błyszczące wiadro. Na łóŜku znajdowała się pościel i koce, wszystko owinięte płótnem dla ochrony przed kurzem. Rozejrzał się dookoła. Chata musiała znajdować się na ziemiach naleŜących do moŜnego pana, dlatego była tak zadbana. Czy były to ziemie MacLeanów? Czy pan tej ziemi zarządził, by dbano o chatę, na wypadek gdyby zbłąkany wędrowiec potrzebował się w niej schronić? I oto teraz, niejako w nagrodę, sam znalazł tu schronienie podczas wędrówki do rodzinnego domu. Zdjął płaszcz oraz Ŝakiet i zakasał rękawy. Chwycił miotłę i wymiótł z kątów pajęczyny, a potem ostroŜnie zamiótł podłogę. Przetarł suchą szmatą stół i ławę. Przygotował ogień, by móc w kaŜdej chwili go rozpalić. Wyniósł na dwór koce i starannie je wytrzepał, a potem umieścił z powrotem na łóŜku. 176

Wziął do rąk wiadro i zatrzymał się, by raz jeszcze przyjrzeć się wnętrzu. Było takie, jakim je zapamiętał. Czyste. Suche. Przytulne. Znajome. Zamknął oczy i wtedy ją zobaczył. Starą kobietę z pomarszczoną jak jabłko twarzą i ciemnobrązowym znamieniem na brodzie. -Zachodź do mnie, kiedy tylko zechcesz, chłopcze. To miejsce naleŜy do ciebie. Najwidoczniej wracała mu pamięć. Ruszył, nie kryjąc się, w kierunku strumienia, aby dać Enid szansę schronienia się za głazem. Spodziewał się, Ŝe z niej skorzysta. Lecz kiedy wyszedł zza zakrętu, zatrzymał się jak wryty. Siedziała pośrodku stawu ze skrzyŜowanymi nogami, przymkniętymi oczami i wyrazem absolutnego szczęścia na twarzy. Poza tym nie miała na sobie nic więcej. Jej ramiona były pełne wdzięku, a piersi rozkwitały pod jego spojrzeniem. Wyglądała świeŜo jak pączek róŜy. Woda sięgała jej do pasa, przepływając pomiędzy rozchylonymi nogami. Jej pleć, doskonale widoczna przez czystą wodę, była róŜowa i piękna w swej nagości. Musiał wydać jakiś odgłos, gdyŜ Enid nagle otworzyła oczy. Rzucił wiadro i ruszył ku niej. Uniosła się niczym Afrodyta, powstająca z fal. Odwróciła się, by uciec, lecz on był szybszy: podbiegł i mocno chwycił ją w pasie. -Nie! - krzyknęła. - Nie moŜemy. Nie jestem... Nie jestem... -Nie obchodzi mnie, co myślisz. Jesteś moja. Wyniósł ją z wody i połoŜył na płaskim kawałku ogrzanej słońcem skały. LeŜała z nogami zwisającymi swobodnie w powietrzu. Doskonała pozycja. Wcisnął pomiędzy nie kolano i zaczął gorączkowo szarpać rozporek. -Zaplanowałeś to! - zawołała, próbując odturlać się na bok. -Gdybym to zaplanował, nie miałbym na sobie tych przeklętych spodni! Wreszcie uwolnił członek, zsunął spodnie i przygwoździł ją do skały. -To ja mógłbym oskarŜyć ciebie, Ŝe to zaplanowałaś. Byłaś naga. -Zwykle tak właśnie się kąpię! Miał chęć uśmiechnąć się do niej. Lecz nie był w stanie zapanować nad mięśniami twarzy. Zbyt wiele trudu kosztowało go powstrzymywanie się, by nie wziąć jej tutaj, od razu. Krew niemal rozsadzała mu Ŝyły. Musiał się upewnić, Ŝe ona wie i rozumie, iŜ naleŜy do niego. 177 -Nie jestem twoją Ŝoną. Zabrzmiało to tak, jakby go błagała. PołoŜyła mu dłoń na ramieniu i spojrzała w oczy. CóŜ, oczywiście, nie mogła przecieŜ patrzeć niŜej. Nie ona. -Posłuchaj mnie - mówiła dalej. - Zaszła pomyłka. -Czy to wygląda na pomyłkę? -zapytał, ujmując jej twarz w dłonie i

całując. PoŜądanie paliło mu wnętrzności. -A to? -zapytał zduszonym głosem, przesuwając usta z jej warg na szyję i piersi. Pisnęła, gdy chwycił w usta sutek i zaczął ssać. -Nie powinieneś... -Albo to? Zanurzył palce w gęstwinie loczków pomiędzy jej udami. Gdy jej tam dotknął, instynktownie oparła stopy na skale i uniosła ku niemu biodra. Mówiła nie, ale pragnęła go tak samo, jak on jej. I była gotowa. Nie mógł juŜ czekać. Minęło zbyt wiele czasu. Przysunął się bliŜej, otworzył ją palcami i wszedł w nią. Ciasno. Była tak piekielnie ciasna. A poza tym wilgotna, ciepła i chętna. śadnych innych męŜczyzn, powiedziała. Nie miał co do tego wątpliwości. To, jak jej ciało go obejmowało, masowało, stanowiło istny cud i zarazem najwyŜszą rozkosz. Posiadał ją. NaleŜała do niego. Przyznała to tamtej nocy w chacie; nie pozwoli, aby nerwowość zniszczyła tę więź pomiędzy nimi. Nie było nigdy pary, która tak by do siebie pasowała. Tymczasem Enid wzdrygnęła się i próbowała odsunąć, zupełnie, jakby zdawała sobie sprawę, co dzieje się w jego głowie. Chwycił ją za uda, unieruchomił i powiedział: -Moja. -Nie - szepnęła. Jak ona śmie się z nim nie zgadzać? -Cała moja. Zaczął poruszać się w rytmie, który miał pozbawić ją tchu, doprowadzić do ekstazy. Zareagowała tak, jak się tego spodziewał. Jak domagało się jej ciało. Odrzuciła do tylu głowę,a długie pasma czarnych włosów zaczepiły o szorstką powierzchnię skały. Jęknęła. 178 Załkała i spełnienie przyszło niemal natychmiast, w jednym długim spazmie rozkoszy. Enid ucichła, ale po chwili krzyknęła jeszcze raz. Tymczasem on przez cały czas się poruszał. Jego ciało stawiało Ŝądania. Nie chciał przeciągać sprawy. Nie był w stanie. Powolna, niespieszna miłość moŜe zaczekać, teraz Enid musi się dowiedzieć, kto tu rządzi. Zaczął poruszać się jeszcze szybciej. -MacLean, na Boga! MacLean! -krzyczała, kiedy orgazmy przetaczały się przez nią niczym zimowy sztorm, wszechmocny i nieodparty. Zatrzymał się na krawędzi spełnienia, przyglądając się jej zwróconej ku niebiosom twarzy, przymkniętym oczom, ściągniętym rozkoszą rysom. A potem przyśpieszył, aby ją posiąść, wypełnić swoim nasieniem. Przypieczętować to, co i tak było oczywiste -Ŝe Enid do niego naleŜy. Powieki Enid zadrŜały. Otworzyła oczy, lecz niemal natychmiast je

zamknęła. -Spójrz na mnie! Była zbyt słaba, by mu się oprzeć. Te cudowne niebieskie oczy otwarły się i wpatrywały w niego z uwielbieniem. Choćby nie wiem jak próbowała temu zaprzeczać, było jasne, Ŝe i ona go poŜąda. Przycisnął ją mocno do siebie i powiedział: -Jestem krwią w twoich Ŝyłach, szpikiem w kościach. Dokądkolwiek się udasz, będzie towarzyszyła ci świadomość, Ŝe jestem w tobie, wspierając cię, utrzymując przy Ŝyciu. Jestem częścią ciebie. Ty jesteś częścią mnie. Na zawsze. -Nie, nie. Lecz czuła go w sobie, wypełniał ją, otaczał zapachem swego ciała. Wpatrywał się w jej oczy, zniewalał umysł, zmuszał do uległości. -Nie mów tak. -Mówię prawdę, kochanie. Lepiej od razu się z tym pogódź. Właśnie na tym polegał problem. Bardzo tego pragnęła. Chciała wierzyć, Ŝe jest jego na zawsze. PołoŜyła mu dłoń na piersi i lekko go odepchnęła. Ku zdumieniu Enid, pozwolił jej na to. Najwidoczniej uznał, Ŝewystarczająco zniewolił ją rozkoszą i słowami. I pewnie by się nie mylił, gdyby nie pewien fakt - wiedziała, Ŝe nie jest jej męŜem. 179 Nie chciała na niego patrzeć. Nie chciała widzieć jego dumnej, zadowolonej z siebie nagości. Odsunęła więc drŜącą dłonią włosy z twarzy i rozejrzała się. Zachodzące słońce napełniało dolinkę po brzegi ciepłem i światłem. Powietrze stało się ostrzejsze i bardziej wonne, przesycone zapachem dojrzewających w sadzie brzoskwiń. Szara skała poniŜej jeŜyła się odłamkami niczym poduszka do igieł. Na gałęzi w sadzie słowik wyśpiewywał swą pieśń. To właśnie MacLean sprawił, Ŝe krew szybciej krąŜyła jej w Ŝyłach, zaś ona sama patrzyła, oddychała i myślała tak, jak nie robiła tego nigdy przedtem. Czuła się do bólu Ŝywa. Chłonęła otaczający ją świat kaŜdą cząstką swego rozbudzonego ciała. Powinna go nienawidzić, ale nie potrafiła. Powinna była stawić mu opór, lecz nie zrobiła tego. Miała juŜ dość tęsknoty za dotykiem Kiernana MacLeana... dość kochania go, gdy tymczasem umysł podpowiadał jej, Ŝe nie powinna. Kochania. MacLeana. Nie męŜa. Zdjęta przeraŜeniem i niedowierzaniem, zeskoczyła ze skały i odsunęła się od niego.

-Co się stało? Pochwycił ją, zanim zdołała uciec. Nonsens. To niemoŜliwe, by go kochała. Nie jest jej męŜem. -Enid? Zrobiłem ci krzywdę? -Nie... nie. Wszystko w porządku. Jestem tylko trochę... oszołomiona. -Przestraszyłem cię? -zapytał, zbliŜając się. -Musiałem sprawić, byś zrozumiała, jak to jest pomiędzy nami. -To znaczy, jak zadecydowałeś, Ŝe powinno być. Krew w twoich Ŝyłach, szpik w kościach, na zawsze. Czy ją przestraszył? Owszem, lecz nawet w przybliŜeniu nie tak, jak jej własne przemyślenia. Kocha Kiernana MacLeana. Ktoś -na przykład pani Brown -mógłby powiedzieć, Ŝe kocha go juŜ od jakiegoś czasu, dlatego całowała go z taką tęsknotą, śmiała się z jego Ŝartów i cierpiała, gdy okazywał jej pogardę. Miłość... tak, to by wyjaśniało, dlaczego nie była w stanie mu się oprzeć. Była zadurzona. 180 Tyle Ŝe to nie moŜe być prawda. Przemierzała juŜ kiedyś tęścieŜkę. Ale miłość do Kiernana MacLeana nie byłaby jedynie zadurzeniem. Gdyby kochała, byłaby to miłość głęboka i prawdziwa. -Dlaczego tak się we mnie wpatrujesz? -zapytał. Odrzucił z jej ramienia pasmo włosów, a potem przesunął dłoń do talii. Naznaczał ją swoim dotykiem. Nie zdawała sobie sprawy, Ŝe się w niego wpatruje. Podziwia szerokie ramiona, mocne biodra, umięśnione uda. Bada jego przystojną twarz, wyraziste rysy, pociętą bliznami skórę. Miłość zawsze kończy się cierpieniem. Lecz jeśli to prawda, ona nie kocha MacLeana. Nie pozwoli sobie go kochać. A skoro tak, co za róŜnica... jeśli będą się kochali jeszcze dziś w nocy? -Ja tylko... podoba mi się twój wygląd. Znów chciała się z nim kochać. Potrzebowała bliskości, aby odegnać smutek, świadomość, Ŝe wkrótce go utraci. Tęskniła za namiętnością i zapomnieniem, jakie ona daje. Kochanie się z tym męŜczyzną nie będzie miało znaczenia. śadnego. Będzie więc to robiła, wciąŜ od nowa. -Chodź do stawu -powiedziałaz uśmiechem, w którym niepewność, namiętność i zachęta walczyły z sobą o lepsze. -Woda jest prawie ciepłai zdecydowanie orzeźwiająca. ROZDZIA Ł 19

TuŜ przed zachodem słońca Enid przekroczyła zwój liny, leŜący na odosobnionej, zalewanej morską wodą przystani i spojrzała przeraŜona na MacLeana. -Zamierzasz ukraść tęłódź? -Rybacy poszli juŜ do domu -powiedział cicho, przepakowując ich dobytek do jednego worka. Lina, koce... i ani trochę jedzenia. Nic od rana, czyli od kiedy opuścili chatę, zjadłszy resztki sucharów. 181 -Teraz jedzą pewnie kolację. -Ale to kradzieŜ -powiedziała, starając się nie słyszeć, jak burczy jej w Ŝołądku. -KradzieŜ to zbyt mocne określenie. Po prostu poŜyczamy tęłódź. -Akurat. -Zwrócę ją właścicielowi i wynagrodzę go za kłopot -zapewnił, wsuwając do rękawa dodatkowy nóŜ. -Masz lepszy pomysł? Nasi prześladowcy wiedzą, dokąd zmierzamy, i z pewnością obserwują prom, a ja nie zamierzam dać się zabić na progu własnego domu, zwłaszcza po tym, ile trudu kosztowało mnie dotarcie aŜ tu. -Nie. Nie mogła tego znieść. -Tak czy inaczej, prom wypływa tylko raz w tygodniu. -Skąd o tym wiesz? - spytała, czując, jak zamiera w niej serce. -Przypomniałem sobie. -Wszystko? -Nie wszystko. Jeszcze nie. Ale ten moment się zbliŜa. Ten moment się zbliŜa -odbiło się echem w jej głowie. Chwila, o której myślała ze strachem i nadzieją, miała wkrótce nastąpić. Nie minie wiele czasu i on pozna prawdę. -Dobrze - powiedziała. Na powrót zajął się pakowaniem. -Zaczęło mi się przypominać u babci Aileen... -U babci Aileen? Znów na nią spojrzał, ale tym razem się uśmiechnął. -W chacie. Nie mogła myśleć o tym domku, by nie przypomnieć sobie, jak popołudnie pełne namiętności w blasku słońca przeszło w wieczór niespiesznego, czułego kochania się, po którym nastąpiła noc pełna ciepłych uścisków, szeptanych Ŝądań i miłości. -Nigdy bym nie przypuszczał, Ŝe będę w stanie zrobić to aŜ tyle razy, lecz ty potrzebowałaś, by się tobą zająć juŜ wtedy, gdy zobaczyłem cię po raz

182 pierwszy, a ja chciałem cię uszczęśliwić. Czy mi się to udało? -zapytał, dotykając jej policzka. - Enid? -Tak. Próbowała się do niego uśmiechnąć, ale zbyt drŜały jej wargi. -To, co tam się zdarzyło na zawsze pozostanie mi w pamięci. Po tym, jak wziął ją po raz pierwszy -kiedy złamała dane sobie przyrzeczenie i poszła z nim do łóŜka -odrzuciła precz etykę i zdrowy rozsądek i pomogła mu się wykąpać. Co doprowadziło do epizodu na trawie, kiedy to on był na dole, poniewaŜ ona zdąŜyła wcześniej podrapać sobie siedzenie o skałę. Dla MacLeana skończyło się to wysypką. Potem znowu umyli się nawzajem, MacLean wyniósł pled i rozłoŜył go na trawie. Drzemali, pławiąc się w słońcu. Oboje nieco się opalili i trochę pogryzły ich komary. Kiedy słońce zaszło za górę i Enid zrobiło się zimno, weszli do chaty. MacLean rozpalił ogień i wyjął zimny pasztet, kupiony poprzedniego wieczoru. śona gospodarza nie była zbyt dobrą kucharką; połowa skórki została przypalona. Mimo to zjedli go do ostatniego okruszka, a kiedy zaspokoili głód, pościelili łóŜko i zajęli się innym głodem. Ich swobodne zachowanie powinno było ją zaszokować. A jednak Ŝałowała tylko jednego -Ŝe nie mogą zostać w chacie dłuŜej. Nie dbała o zadrapania ani o opaleniznę, pokrywającą lewą stronę jej ciała. ZaleŜało jej tylko na tym, by zebrać jak najwięcej wspomnień. Wspomnień o chwilach pełnych magii, cudownych i nie mających zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Zdawała sobie sprawę, Ŝe odrzuciła precz zasady. I Ŝe prawda wkrótce uderzy w nią z całą siłą. Lecz nic, co mogłoby się wydarzyć, nie sprawi, by zapomniała o godzinach spędzonych w chacie babci Aileen. Ten czas naleŜał do niej. Będzie strzegła wspomnień, gdyŜ tylko one jej pozostaną. MacLean odzyskiwał pamięć. Teraz jednak otoczył ramieniem jej kibić. -To dobry dzień na przeprawę przez zatokę. Umiarkowany wiatr, zachmurzone niebo i niezbyt wysokie fale. Spojrzała na lekko wzburzoną powierzchnię wody. Miała nadzieję, Ŝe nigdy nie będzie musiała oglądać jej przy sztormowej fali. 183 -Powinienem dać radę wiosłować przez mniej więcej pięć godzin. W tym czasie powinniśmy dopłynąć do Mull. -Nie moŜesz wiosłować przez pięć godzin, dopiero co wstałeś z łóŜka! Nie roześmiał się, lecz potraktował jej zastrzeŜenia równie powaŜnie, jak

potraktowałby słowa kaŜdego, kto przeszedł w poprzek całą Szkocję. -Od czasu do czasu zrobię sobie przerwę na odpoczynek. -Nie mamy pięciu godzin, zmrok zapadnie znacznie wcześniej! -Potrafię znaleźć wyspę nawet w nocy. Dotknął lekko jej warg. -OdwiąŜę łódź, a ty wskoczysz i nas odepchniesz. Potrafisz to zrobić? -Oczywiście - odparła, nieco uraŜona. -Dobra dziewczynka. -Przerzucił sobie worek przez ramię i znów pocałował ją leciutko. - Zawsze mogę na tobie polegać. Wstał, przeskoczył przez beczułki i sieci i wskoczył do piętnastostopowej łódki. Łódź zakołysała się, lecz MacLean, nawykły do przebywania na morzu, utrzymał się na nogach. Poluzował cumy i skinął na nią. Serce podskoczyło jej w piersi, gdy wstała, lecz zsunęła się z nabrzeŜaz godnością i powoli. -Co ty wyprawiasz? - zapytał. - Pośpiesz się. Zatrzymała się i wyciągnęła rękę. -Jeśli juŜ muszę kraść, zrobię to jak dama. Ujął jej dłoń i pomógł wejść do łodzi. -Jesteś absolutnie zbzikowana, wiesz o tym? -Nie bardziej niŜ męŜczyzna, który nie chce udać się do pastora Kirk i poprosić, by pomógł mu dostać się na jego rodzinną wyspę. Raz juŜ to przerabiali. -Zamierzam samodzielnie dostać się do domu -powiedział, umieszczając wiosła w dulkach. Enid posłuŜyła się dodatkowym, by odepchnąć ich od nabrzeŜa. -Zatem pozwól, Ŝe będę przestrzegała zasad nawet przy kradzieŜy. -Jesteś zbzikowana -powtórzył, wybuchając szczerym śmiechem. Absolutnie szalona. Jak mam spędzić z kimś takim Ŝycie? 184 -Nie sądzę, by stanowiło to problem -odparła, sadowiąc się twarzą w jego kierunku. MacLean chwycił za wiosła. W łodzi unosił się zapach ryb. Woda uderzała o burty. Gdy wypłynęli z zatoczki, fala pokazała, na co ją stać i małą łodzią zaczęło solidnie kołysać. Powoli nadchodził zmierzch, nieunikniony straszny. Słońce skryło się za horyzontem, przydając ciemniejącemu oceanowi barw fioletu i róŜu. Enid wpatrywała się w horyzont, trzymając się kurczowo burt. -Robi się ciemno. Jesteś pewien, Ŝe nie miniemy wyspy? -Znalazłbym ją pośród najgłębszych ciemności -powiedział bardzo, bardzo stanowczo. -Jestem jak łosoś, powracający do domu, by złoŜyć ikrę. Nie potrzebuję mapy, po prostu wiem, gdzie to jest.

Właśnie tego się obawiała. Przyglądała się falom, niebu, a potem, kiedy MacLean wiosłował ze wszystkich sił, takŜe jemu. To były ostatnie godziny z nim. Był na najlepszej drodze do odzyskania pamięci, a wtedy ona zostanie odesłana w niesławie. Starała się więc zapamiętać jak najwięcej: sposób, w jaki krzywił się z wysiłku, naciskając na wiosła, grę mięśni pod koszulą, kłujący, tygodniowy zarost, poznaczony bliznami policzek, kasztanowe włosy rozwiane morską bryzą. Niebo pociemniało jeszcze bardziej, stało się ciemnofioletowe, a potem czarne. Wiatr wiał teraz mocniej. Bolało ją siedzenie. DrŜała z zimna. Nie widziała nic: ani gwiazd, ani miejsca, gdzie morze stykało się z lądem. Łódź przebijała się przez fale, wioząc ją ku miejscu, które leŜało nie wiadomo gdzie. Strach ścisnął Enid za gardło i z jej ust dobyło się drŜące westchnienie. Nie chciała przybijać do brzegu. Mimo to -czy nie powinni być juŜ na miejscu? Czy nie przeoczyli wyspy? Objęła się ciasno ramionami i, otulona peleryną, skuliła na dnie lodzi. -Weź mój płaszcz -głęboki głos MacLeana dobiegł z ciemności niczym rozkaz samego Posejdona. Zawahała się. -A ty? Nie jest ci zimno? 185 Roześmiał się na całe gardło, niebezpiecznie. Nie słyszała dotąd, by tak się śmiał. -WłóŜ płaszcz i usiądź. Wyglądaj świateł. ZbliŜamy się do wyspy. Dobiegł ją chlupot fal, rozbijających się o brzeg... a moŜe o skały, które ich zatopią. Światło oznaczałoby port. Rozpaczliwie badała wzrokiem horyzont, szukając choćby skrawka lądu. A potem nagle je dostrzegła. Światełka, słabe i migoczące. -Spójrz! - zawołała. -Tam! Plusk wioseł ucichł. -Port - powiedział z satysfakcją MacLean. Wiosła zaskrzypiały głośniej. -Czy to niebezpieczne? - spytała. -Znam drogę - odparł z absolutną pewnością siebie. Ach, łódź być moŜe nie zatonie, ale jej serce na pewno. Szum przyboju stawał się coraz głośniejszy. Światełka rozdzieliły się i stały kwadratowe. Okna. Domy. Nagle łódź skręciła. -Przegapiłeś wejście! - zawołała. -Wylądujemy bardziej na zachód, bliŜej zamku.

Przymknęła oczy. To nie Posejdon do niej przemawiał, ani Ŝaden inny bóg. To Kiernan, lord i przywódca klanu MacLeanów. Łódź zazgrzytała na piasku, a potem zanurzyła się głębiej, gdy MacLean odłoŜył wiosła i wyskoczył na płyciznę. Wciągnął łódkę na plaŜę. Chwycił Enid za ramię i postawił na nogi. -Chodź, dziewczyno. Wysiadaj i postaw stopę na łaskawej ziemi wyspy Mull. Enid potykała się w ciemności o sieci i siedzenia. MacLean burknął niecierpliwie, po czym chwycił ją w talii i zaniósł na ląd. Postawił Enid na piasku i powiedział: -Stój tutaj i nie ruszaj się. Jakby mogła, ot tak, sobie pójść. Nadal nic nie widziała, choć on wydawał się wiedzieć, co robi. -Dokąd idziesz? 186 Nie odpowiedział. JuŜ go nie było. Zastanawiała się, czy to nie jakiś okrutny Ŝart. MoŜe poszedł sobie i zostawił ją, by stała na tej plaŜy do rana. MoŜe porwie ją przypływ, a on będzie się tylko śmiał. MoŜe... -Przejaśnia się -powiedział nagle tuŜ u jej boku. -Wkrótce wzejdzie księŜyc. Zaczekamy tutaj, aŜ będziemy mogli wyruszyć do zamku. Objęła się mocno ramionami, Ŝałując, Ŝe nie udało jej się zdusić jęku pełnego przeraŜenia. Nie była tak głupia, by przypuszczać, Ŝe on naprawdę chce siedzieć. Pragnął rozmawiać, a kaŜdy przejaw strachu odbierał jej przewagę. -Siadaj, jeśli chcesz - powiedziała, nadal uparcie stojąc. On takŜe nie usiadł, a kiedy się odezwał, w jego głosie dał się słyszeć stanowczy, dźwięczny ton. -Stoję tutaj i czuję powiew bryzy znad oceanu. Czuję zapach domu. Oczami wyobraźni widzę drogę, wijącą się pomiędzy ogrodzeniami, poprzez wzgórze, ku fragmentowi wybrzeŜa, gdzie stoi zamek MacLeanów. Urodziłem się tutaj. Tu dorastałem i nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć. -Silne uderzenie w głowę - mruknęła pod nosem. Ton jego głosu zmienił się gwałtownie, teraz była w nim czysta furia: -Nie jestem Stephenem MacLeanem, a ty nie jesteś moją Ŝoną! Zaczerpnęła głęboko tchu. Obawiała się tej konfrontacji, lecz teraz poczuła niemal ulgę. Najgorsze wreszcie nadeszło. Był wściekły i obwiniał ją, a ona mogła podeprzeć się swoim gniewem i wrzasnąć na niego -nie myśląco samotności, która podąŜy w ślad za nią na wygnanie. -Nie jesteś. Nie jestem.

-Wiesz, kim jestem? -Kiernan MacLean. -Masz rację. Do diabła. -Gdyby tylko ogień jego gniewu mógł rozjaśnić noc. - Jak zamierzasz wytłumaczyć swój udział w tym podłym oszustwie? PrzeŜył szok, próbowała więc być cierpliwa. -Kiedy odkryłam prawdę, powiedziałam ci o tym. Powiedziałam, Ŝe nie jestem twoją Ŝoną. 187 -Po dwóch miesiącach wspólnego Ŝycia. I po nocy najlepszego zespolenia, jakie kiedykolwiek przeŜyłem! -Ty... ty barbarzyńco - prychnęła, zaszokowana jego wulgarnością. -Ja mógłbym nazwać cię kimś znacznie gorszym. Próbujesz mi wmówić, Ŝe nie poznałaś własnego męŜa? Cierpliwa? Sądziła, Ŝe moŜe być cierpliwa? Nie, kiedy mówił do niej tym tonem. -Nie widziałam Stephena od ponad ośmiu lat, a kiedy dotarłam do Blythe Hall, miałeś brodę, pół twarzy zakrywały ci bandaŜe, a kiedy wreszcie się ich pozbyliśmy, miałeś blizny. -Przez ostatni miesiąc byłem juŜ zdrowy. -Nie wiem, jak wyglądałeś przedtem, lecz sądzę, Ŝe rodzina będzie zdumiona tym, jak bardzo się zmieniłeś. -ZadrŜała, owiana chłodną bryzą.- To samo myślałam o Stephenie! -Wcale nie jesteśmy do siebie podobni! Przykląkł. Słyszała, jak przerzuca rzeczy... Zapewne szukał czegoś w worku. -Jesteście wystarczająco podobni. Oczy były te same, a przez całe tygodnie świadomość, Ŝe je w ogóle otwierasz, była wszystkim, co się liczyło. Zanim na dobre się ocknąłeś, juŜ do ciebie przywykłam i nie sądziłam... cóŜ, powiedziałam ci, gdy tylko uznałam to za rozsądne. -Powiedziałaś mi, Ŝe nie jesteśmy małŜeństwem dopiero po tym, jak zaatakowano nas w pociągu! -Narzucił jej na ramiona pled. -Wtedy było juŜ ciut za późno na wyznania. Zaklął. Otuliła się wełnianym kocem. -Nie przeklinaj. -Mam nie przeklinać! -wykrzyknął. -Lepiej błagaj mnie, bym cię nie udusił i nie zostawił twego ciała na piasku. Akurat tym nie zamierzała się przejmować. -Jak przypuszczam, to by było wszystko, jeśli chodzi o „krew w moich Ŝyłach i szpik w moich kościach”, prawda? -Do licha, kobieto, nie jesteś mojąŜoną!

Ona takŜe podniosła głos. 188 -Nie wiedziałam o tym aŜ do poŜaru! Fale uderzały z chlupotem o brzeg, świerszcz cykał pośród nocy, a MacLean milczał. Miała nadzieję, iŜ to oznacza, Ŝe się zastanawia. -Domyśliłaś się, kiedy stanęłaś obok mnie? -zapytał znacznie spokojniej. -Tak! Rzeczywiście, zaczynał myśleć. -Tej nocy spojrzałaś na mnie szeroko otwartymi ze zgrozy oczami, jakby poraziła cię rzeczywistość. -Bo tak właśnie było. Nie mogłam powiedzieć ci wówczas prawdy. Byłam wytrącona z równowagi. Nie wiedziałam, co myśleć. -Spojrzała tam, gdzie spodziewała się go w ciemności. -Wiedziałam tylko, Ŝe pan Throckmorton prosił, bym pozwoliła ci odzyskać pamięć, nie narzucając swoich wspomnień. Sądziłam, Ŝe jeśli uczynię jakąś aluzję, wszystko sobie przypomnisz, lecz kiedy powiedziałam, Ŝe nie jestem twoją Ŝoną,pomyślałeś, Ŝe ja... sama nie wiem... -Pomyślałem, Ŝe boisz się tego, co nas łączy. Jednak... kiedy męŜczyzna chce obrazić kobietę, mówi, Ŝe w ciemności wszystkie koty są jednakowo czarne. Czy jestem czarnym kotem, którego nie sposób odróŜnić od kuzyna? -Nie. Jednak minęło tyle lat i pomyślałam, Ŝe przez ten czas... duŜo nauczyłeś się od innych kobiet. -Zapewne powinienem czuć się doceniony? - ryknął. -Nie obchodzi mnie, co czujesz! - krzyknęła w odpowiedzi, rozgniewana. Usłyszała chrzęst Ŝwiru. MacLean spacerował po plaŜy. -Hmmm... -mruknął po chwili pod nosem. Najwidoczniej słuchał, kiedy to ona krzyczała. Musi to sobie zapamiętać... tylko po co. I tak nie będą razem. -Dlaczego nie powiedziałaś mi tamtej nocy? Wtedy, gdy uświadomiłaś sobie, Ŝe nie jestem Stephenem. -Ktoś dopiero co próbował cię zabić, wzniecając poŜar, po tym, jak niemal udało mu się wysadzić cię w powietrze. 189 Tak jak przewidział, zaczynało świtać. Mogła juŜ widzieć kontur jego sylwetki na tle nieba. -Nie wiedziałam, czy jeśli powiem to, co wiem, nie wpakuję cię w jeszcze

większe tarapaty. Nie byłam pewna, czy pan Throckmorton zna prawdę. -Na pewno ją znał - stwierdził MacLean bez cienia wątpliwości. -Przypuszczam, Ŝe tak. W ogólnym rozrachunku jedno kobiece serce i ciało nie znaczy zbyt wiele. -Nie tam, gdzie chodzi o dobro Brytanii. Ludzie tacy jak Throckmorton zrobią wszystko, jeśli tylko byłoby to z korzyścią dla Anglii. -A ty? - Otuliła się pledem jak peleryną. - Co robiłeś na Krymie? -Szukałem tego nicponia, Stephena. Jak im się udało cię skłonić, Ŝebyś przyjechała i zajęła się mną? -Powiedzieli, Ŝe Stephen został ranny i jest umierający, więc... -Pośpieszyłaś do niego z nadzieją na spadek? - zapytał kpiąco. -Mam juŜ dość tego, Ŝe uwaŜa się mnie za wyrachowaną. -Wyrachowana? Ty? Sierota, która poślubiła mego kuzyna? Powiedz mi, Enid, zapłacono ci, byś się mną opiekowała? Dostrzegła pułapkę, lecz była zbyt zmęczona, by się przejmować. -Tak. Hojnie. -Czy wystarczająco hojnie, abyś zgodziła się mnie uwieść, kiedy zacząłem przemyśliwać o wyjeździe? Wstrzymała oddech. Najwidoczniej jednak się przejmowała, gdyŜ inaczej pogarda, słyszalna w jego głosie, aŜ tak by jej nie zabolała. -Bękart - szepnęła. -O ile dobrze pamiętam, to ty jesteś bękartem. Przełknęła, czując, jak ból ściska ją za gardło. JuŜ wcześniej nazywano ją bękartem, przeŜyje i to. I z pewnością przeŜyje, jeśli MacLean nazwie ją dziwką. Niemal spodziewała się to usłyszeć. Nie spodziewała się tylko, Ŝe będzie krwawić i konać z bólu. Nie z powodu obelg, jakimi obrzucił ją męŜczyzna, którego nie pozwoliła sobie kochać. Spytała więc tylko z ledwie dostrzegalnym drŜeniem w glosie: -Mam zostać na plaŜy i wrócić sama rano do portu? Jestem pewna, Ŝe uda mi się złapać rybackąłódź, która zawiezie mnie na stały ląd. 190 Objął ją ramieniem tak szybko, jak wąŜ rzucający się na pierwszą tego dnia zdobycz. -Nie wywiniesz się tak łatwo, dziewczyno. Dotarłaś aŜ tutaj, więc równie dobrze moŜesz stanąć przed klanem MacLeanów z winą wypisaną na czole. ROZDZIA Ł 20 -A zatem przybiegłaś do mnie -lub raczej do Stephena -nie dlatego, Ŝe

chciałaś pieniędzy, ale poniewaŜ naprawdę mnie... to znaczy... jego, kochałaś? Maszerowali przez ciemny las i wilgotną łąkę w kierunku zamku, a MacLean ani na chwilę nie przestawał obejmować Enid. Szturchnęła go łokciem pod Ŝebra. Skrzywił się, lecz maszerował dalej, próbując zapanować nad rozczarowaniem. Dowiedzieć się, Ŝe kobieta, na której polegał, którą pieścił i uznał za swoją, nie jest jego Ŝoną! Odzyskał stare wspomnienia, tak, ale miał teŜ i nowe. Pamiętał, jak to było Ŝyć z Enid, rozmawiać, poddawać się jej zabiegom, Ŝartować i kłócić się z nią. Poznał jej cięty język, jej śmiech, pamiętał, jak ziewa, kiedy chce się jej spać. I jak wygląda naga. Była jego Ŝoną i pragnął, by tak zostało. Szła teraz obok niego, dorównując mu w marszu i w gniewie. -Przyjechałam zaopiekować się męŜem z poczucia obowiązku. Pan Kinman wydawał się tak zaszokowany faktem, Ŝe nie obchodzi mnie, co się z nim stanie. Lady Halifax teŜ nalegała, bym pospieszyła ci... jemu z pomocą... zachowywała się jak na troskliwąŜonę przystało. Więc tak zrobiłam. Wyrwałam cię z objęć śmierci, niewdzięczna świnio, i nie waŜ się o tym zapomnieć. -Za pieniądze! 191 -Mogłam pozwolić ci umrzeć i zainkasować zapłatę, oszczędzając sobie cierpienia i obtarcia stóp. Przeklęta kobieta. Nie zdaje sobie sprawy, Ŝe dotknęła go do Ŝywego? Pomylić go ze Stephenem! Z tym bezwartościowym zerem. Nie była w stanie ich odróŜnić. -Czuję się zaszczycony, Ŝe nie zamordowałaś mnie dla spadku. -Dla spadku? Stephen nie miał nawet nocnika, aby móc wyrzucić go przez okno, a kiedy mnie porzucił, zostawił tylko długi. Nie miałam powodu sądzić, Ŝe tym razem będzie inaczej. A wiedziałam aŜ nadto dobrze, Ŝe nie mam co spodziewać się wsparcia po tobie, wielmoŜnym panu na zamku. Wyjaśniłeś mi to jasno w liście, wysłanym z okazji szczęśliwego wydarzenia - mojego ślubu. Pamiętał ten list. Był wściekły na Stephena za to, Ŝe oŜenił się poniŜej swego stanu i pozycji. Gdy ciotka Catriona, matka Stephena, ubolewała nad losem swego biednego, naiwnego syna, MacLean wspomniał, jak łasy na komplementy jest Stephen i w jego wyobraźni zrodził się portret Enid -kusicielki i oportunistki.

-Stephen cię nie porzucił. To ty porzuciłaś jego, gdy się przekonałaś, Ŝe nie jest w stanie zapewnić ci łatwego Ŝycia, jakiego spodziewałaś się po kuzynie lorda. -ZałoŜę się, Ŝe Stephen ci to powiedział. -Owszem. -Uczciwość zmusiła go, by przyznał: -Przypuszczam, Ŝe kłamał, aby ocalić twarz. -JakŜeby inaczej -stwierdziła sarkastycznie. -Miałam juŜ jednego MacLeana za męŜa. Nie chcę następnego. Więc nie martw się, proszę, Ŝe po tym, jak z sobą spaliśmy, będę starała się cię usidlić. Nie musiała zaprzeczać swoim uczuciom aŜ tak zdecydowanie. -Miałam więc rację? -spytała spokojniejszym juŜ tonem. -Stephen zginął w eksplozji? -Owszem. Biedny sukinsyn. -Miło, Ŝe się go pozbyłaś, prawda? Enid westchnęła krótko. 192 -Nie chciałam, by umarł, chciałam po prostu... -Uwolnić się od niego? -Tak -przyznała. -Miałam dość Ŝycia w wiecznym strachu, Ŝe pewnego dnia się pojawi i znów zniszczy mi Ŝycie. Nie chciałam więcej się wstydzić. -Przyznajesz zatem, Ŝe miałaś powód, aby się wstydzić. -Rzeczywiście. Źle wyszłam za mąŜ. Na Boga, ta kobieta kpiła sobie z jego dumy, jego uczuć i inteligencji. -Stephen był MacLeanem! -Stephen był łajdakiem! -Jesteś zimna jak ryba. -Jestem. Zimna i pachnąca jak ona. Ty zaś jesteś głupcem, jeśli wierzyłeś w cokolwiek, co mówił ci o mnie Stephen. Wszystko to była prawda, ale nie taka, jakiej chciał. Owszem, chciał być Kiernanem, przywódcą klanu MacLeanów, lecz pragnął teŜ Enid. Chciał zabrać ją do zamku, trzymać blisko siebie, przedstawić matce i siostrze, sprawić, by uśmiechała się do niego i do nich. A kiedy powitania dobiegłyby końca, wziąłby ją do łóŜka i kochał tak, jak na to zasługiwała. Zamiast tego pozostały mu jedynie gorycz i Ŝal. -Pośpiesz się. Nie chciałbym, byśmy się spóźnili, bo mogą nas nie wpuścić. Był jednak powaŜniejszy problem. Ktoś chciał ich zabić. Przytulił Enid mocniej. Skraj lasu zbliŜał się nieubłaganie. Szybki marsz podsycił widocznie gniew Enid, zapytała bowiem:

-KiedyŜ to Stephen nakłamał ci na temat naszego małŜeństwa? Gdy przybiegł do domu, Ŝebrząc o pieniądze? A moŜe na Krymie, gdy przyjechałeś, aby po raz kolejny uchronić go przed skutkami własnej lekkomyślności? -Co wiesz o jego lekkomyślności na Krymie? -zapytał MacLean, zaalarmowany. -Byłam Ŝoną tego człowieka przez trzy miesiące. Znam go. Jeśli pojechał na Krym, uczynił to dla pieniędzy i frajdy, a potem zaangaŜował się w coś, co go przerosło. Wezwał zatem na pomoc ukochanego kuzyna i razem wylecieliście w powietrze. Tak było? 193

Serce MacLeana zabiło mocniej, kiedy usłyszał, jak Enid głośno mówi o tym, o czym naleŜało jedynie szeptać. -Wiesz o wiele za duŜo, jak na pielęgniarkę. -Nie jestem głupia. Nie wiem tylko, dla kogo Stephen szpiegował. Dla Brytanii czy dla Rosji? -Ty mi to powiedz. Był twoim męŜem. -Przynajmniej jego zdrada nie plami honoru mojej rodziny. Bezczelna kobieta! -Chcesz powiedzieć, Ŝe moja reputacja została zszargana z powodu tego, co zrobił Stephen? -Ja nie jestem z nim związana więzami krwi. MacLean uniósł głowę, a potem zwolnił krok. -Ććććiiiii... -Dlaczego? Nie chcesz usłyszeć prawdy? Mogłabym opowiedzieć ci o Stephenie takie rzeczy, Ŝe włosy stanęłyby... Zatrzymał się, zatkał jej usta dłonią i szepnął: -Milcz. Miała na tyle zdrowego rozsądku, aby się nie wyrywać. Odsunęła jego dłoń i stała w bezruchu, podczas gdy on starał się odróŜnić ten jeden dziwny, ostry dźwięk, który kazał mu myśleć, Ŝe są śledzeni. Lecz nie usłyszał niczego. Objął ją zatem znowu i skierował się ostroŜnie ku zamkowi. Pozostała im do przejścia jeszcze niecała mila. Uniósł głowę i wydał z siebie długi, cichy krzyk polującej sowy. I otrzymał odpowiedź. Dobiegła z miejsca połoŜonego niedaleko od nich, nieco po lewej, obok zapory dla jeleni. MacLean skręcił i ruszył w stronę, skąd dobiegł odgłos. Jeszcze raz udał sowę i znowu otrzymał odpowiedź. Rozpoznał ten głos! NaleŜał do młodego Graeme'a MacQuarrie. Cały klan

MacQuarrie'ech to był istny wrzód na tyłku, lecz poza MacLeanami na wyspie mieszkali tylko oni i z wielką radością zobaczyłby któregoś z nich. Enid, mądra dziewuszka, milczała, trzymając się w pobliŜu. Idąc, robiła więcej hałasu niŜ on, lecz czego moŜna się spodziewać po Angielce z otartymi stopami i pełnym zestawem halek? Wołania zbliŜały się do siebie, aŜ wreszcie Graeme wyskoczył zza osłony i klepnął MacLeana mocno w plecy. 194 -Nie mogę uwierzyć, Ŝe w końcu to zrobiłeś, stary uparciuchu! Mocny szkocki akcent Graeme'a wydał się MacLeanowi najsłodszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszał. -I pomyśleć, Ŝe spotykam cię na ziemi MacLeanów, jakbym nigdy nie przetrzepał ci skóry i nie odesłał do mamy! -powiedział, puszczając Enid, aby poklepać Graeme'a. -Jak się masz, Graeme? -Dobrze, jak na kogoś, kto spędza chłodne noce, czekając, aŜ będzie mógł pomóc dokuśtykać do domu swemu lordowi! Dlaczego zajęło wam to aŜ tyle czasu? Jęczał pan przez całą drogę, narzekając na swoją delikatną konstytucję? -Nie robił nic innego, jak tylko się skarŜył -skłamała Enid bez skrupułów. Najpierw narzekał na gorąco, potem na zimno, na to, Ŝe bolą go stopy i Ŝe jest głodny. Graeme milczał, zdumiony. -Kobieto! -powiedział MacLean tonem, którego uŜywał, kiedy rozsądzał na zamku spory. - Wiesz, jak wypróbować moją cierpliwość. -Mam nadzieję. W końcu nie brakowało mi praktyki. -Enid oparła się o drzewo. - Jesteśmy blisko zamku? Graeme nagłe się ocknął. -Tak, proszę pani. Wiedzieliśmy, Ŝe MacLean przybędzie w towarzystwie damy, ale nikt nie powiedział nam, Ŝe będzie tak czarująca. Zapewne rozumiał przez to, Ŝe nikt nie uprzedził go, iŜ Enid potrafi bez strachu nadepnąć na ogon lwu MacLeanów. Okazując zuchwalstwo dowiodła, Ŝe posiada charakter. Nie była zerem, lecz kobietą, z którą naleŜy się liczyć. I opierała się o drzewo, co znaczyło, Ŝe głód zdąŜył ją osłabić. MacLean otoczył ją znowu ramieniem i powiedział: -Nie jadła od śniadania, a i ono było nędzne. -Poza tym nie lubi, kiedy mówi się o niej, jakby jej nie było! -prychnęła gniewnie Enid. -Kiedy jest głodna, robi się draŜliwa - wyjaśnił MacLean.

-KaŜda dziewczyna, która przemierzyła piechotą Szkocję, moŜe być tak draŜliwa, jak tylko będzie chciała. 195 W głosie tego przeklętego głupca, Graeme'a, dał się słyszeć szacunek. -Chciałaby pani, abym ją zaniósł? -Nie, nie chciałaby - odparł MacLean. -Ach. -Graeme cofnął się nieco i uśmiechnął pod nosem. -To z tej strony wiatr wieje. -Nieprawda! - zaprzeczyła natychmiast Enid. Graeme zachichotał. MacLean przywołałby młodzieńca do porządku, ale miał coś waŜniejszego na głowie. -Czy ktoś z naszych jest dzisiaj na zewnątrz? -Pewnie. Jimmy MacGillivray na wschodzie, Rab Hardie na północy i ten Anglik, Harry. To niesamowity facet, nie chciałbym wejść mu w drogę. Nie wiemy, jak się tu dostałeś, ale Anglicy byli pewni, Ŝe przybędziecie i martwili się, by ktoś was nie zaatakował. Graeme roześmiał się lekcewaŜąco. -Gdy szliśmy wieczorem przez łąkę, wydawało mi się, Ŝe słyszę, jak ktoś odwodzi kurek strzelby - stwierdził MacLean. Enid potknęła się. Podtrzymał ją, ale nie przerwał marszu. -Na Boga, MacLean! Nikt nie włóczy się po lesie ze strzelbą -powiedział Graeme stanowczo. - Nie przy takim niebie. I nie koło północy. -Jak daleko jeszcze do zamku? - spytała Enid. -Widać juŜ światła. Tam. MacLean zatrzymał się na skraju lasu i pokazał na wzgórze, gdzie ząbkowane blanki połyskiwały bielą na tle nieba, przesłoniętego chmurami. -Oto zamek MacLean. -Jest piękny - powiedziała Enid. MacLean uśmiechnął się. Być moŜe z oddali zamek przedstawiał romantyczny widok, ale on wiedział, jak jest naprawdę. -Zaczekaj z oceną, aŜ zobaczysz go w świetle dnia. Zamek wiele ostatnio przeszedł. -Ale udało ci się ocalić to, co najlepsze - pochwalił go Graeme. MacLean zahukał raz jeszcze. Ukryci pod drzewem czekali, aŜ otworzą się wielkie dębowe drzwi. 196 Matka MacLeana, lady Bess Hamilton, stanęła w progu, oświetlona od tylu blaskiem, padającym z wielkiej sali. Rozpoznał ją po sylwetce, zmysłowej

bardziej niŜ nakazywała przyzwoitość, po turbanie i zapalonym cygarze, które trzymała w wyciągniętej dłoni. -Kiernan? - zawołała. - Wchodź natychmiast! Ach, pomiędzy nim a matką nie wszystko układało się, jak naleŜy, lecz akurat w tej chwili jej zachrypnięty głos palaczki brzmiał w jego uszach słodko niczym śpiew skowronka. -Będziemy musieli biec - powiedział do Enid. - Jakmyślisz, dasz radę? -Będę musiała, prawda? Co powiedziawszy, pognała przez polanę niczym sarna. MacLean i Graeme zaklęli identycznymi słowami, po czym puścili się biegiem w ślad za nią. Oczywiście, udało im się ją dogonić, lecz pozostali celowo z tylu, klucząc w biegu, by zmylić ewentualnego strzelca. -Dalej, dziewczyno -krzyczała matka MacLeana. -Potrafisz prześcignąć tych dwóch leni! Trzej męŜczyźni z zapalonymi pochodniami wyszli z zamku i skierowali się ku nim. Był wśród nich Kinman. MacLean zdąŜył właśnie pomyśleć, Ŝe tylko idiota ryzykowałby w takiej sytuacji strzał, kiedy zagrzmiała strzelba i Graeme upadł. Lady Bess wrzasnęła z furią i pognała ku nim ścieŜką. MęŜczyźni z pochodniami takŜe zaczęli biec. Jeszcze inni wyłonili się z otwartych drzwi. Enid próbowała się zatrzymać i uklęknąć obok Graeme'a. MacLean pociągnął ją w stronę zamku. -MacLean, on potrzebuje pomocy! - zawołała. -Przyniesiemy go do ciebie. Gdzieś tu czai sięłajdak ze strzelbą. -JuŜ wystrzelił i teraz musi przeładować broń! MacLean nie zawracał sobie głowy wyjaśnianiem, Ŝe w lesie moŜe czaić się więcej niŜ jeden męŜczyzna, albo mieć na podorędziu więcej niŜ jedną strzelbę. Enid była wystarczająco inteligentna, by samej się tego domyślić. -Zajmę się nią. 197 Lady Bess, niemal dorównująca wzrostem synowi, chwyciła Enid mocno za ramiona. -Idź pomóc Graemowi. -Nie! -Kinman chwycił MacLeana równie mocno, jak jego matka Enid. -Damy sobie radę sami. -Odczep się -powiedział MacLean, kierując się ku grupie męŜczyzn, otaczających Graeme'a. Enid wyrwała się z uścisku jego matki. -Nie wejdę do środka, jeśli ty teŜ nie wejdziesz.

-Zrobisz, co ci się kaŜe! - krzyknął MacLean gniewnie. -Nie po to cię leczyłam, by ktoś zastrzelił cię o sto jardów od domu! Lady Bess zagwizdała. -To stąd wiatr wieje. -Nie! - zaprzeczyła natychmiast Enid. -On wstaje! - zawołał ktoś z grupy męŜczyzn, otaczających Graeme'a. MacLean zobaczył, Ŝe Graeme rusza ku nim, potykając się. Dwóch męŜczyzn pomagało mu utrzymać się na nogach, on zaś uśmiechał się i ocierał krew z czoła. MacLean chwycił Enid zdecydowanie pod ramię i pociągnął za sobą, nie zwaŜając na jej zmęczenie. W końcu zrobiła z niego głupca przed jego ludźmi i matką,ito juŜ w pierwszej godzinie po powrocie. Biegnąc w kierunku zamku słyszał, jak matka śmieje się i kaszle. Lady Bess nie była kobietą, która przestraszyłaby się byle wystrzału. Kinman biegł cięŜko tuŜ za nimi, klucząc, jak przedtem MacLean i Graeme. W drzwiach stała stara słuŜąca Donaldina, gestem ponaglając ich do pośpiechu. Z powodów, które rozumiał aŜ nadto dobrze, MacLean chwycił Enid w ramiona i przeniósł ją przez próg. 198 ROZDZIA Ł 21 -Natychmiast mnie postaw. Enid, upokorzona, miotała się w ramionach MacLeana. Przekroczyli próg, wchodząc do wysokiego pomieszczenia, pełnego pokrzykujących głośno ludzi. -Powiedziałam, Ŝebyś mnie postawił! Trochę za późno na okazywanie rycerskości. Nagle hałas ucichł. Enid przestała się wyrywać i spojrzała na tłum. Wielką salę oświetlały pochodnie i świece. Pod ścianami stały długie stoły, a obok dwóch wielkich kominków ustawiono wygodne siedziska. MęŜczyźni dzierŜyli szkockie obosieczne miecze i tarcze, kobiety strzelby i roŜki z prochem. Broń opadła w ich rękach, gdy stali, gapiąc się z otwartymi ustami na swego pana - i na Enid. Jedynie pies, wielka, długonoga bestia, spojrzał na MacLeana, po czym z głośnym ujadaniem rzucił się ku niemu, machając radośnie ogonem. Drobna, bezzębna, podobna do ptaka kobieta przerwała w końcu ciszę, przemawiając z najmocniejszym szkockim akcentem, jaki Enid kiedykolwiek słyszała: -Och, patrzcie tylko, co pan nam tu przyniósł. Jest całkiem ładna, milordzie. MoŜemy ją zatrzymać?

Ludzie w tłumie zaczęli potrącać sięłokciami, wymieniając uśmiechy i przytakując. Enid odczuła przemoŜną chęć, by ukryć twarz na ramieniu MacLeana lub zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby jej uciec przed ciekawskimi spojrzeniami. Wielkie nieba -niektórych nawet znała. W sali znajdowało się przynajmniej dwunastu ludzi Throckmortona, co tylko pogłębiało upokorzenie. Zamiast się odwrócić, uniosła wyŜej brodę. -Na miłość boską, MacLean, postaw mnie. Uczynił to, ale powoli. Obejmując ją ramieniem, rozejrzał się po sali z dumą posiadacza. Równie dobrze mógłby wypalić mi na czole znak Własność lorda MacLeana, pomyślała Enid. Przedtem łudziła się, Ŝe zdoła przetrwać tę próbę, zachowując choć odrobinę godności. MacLean sprawił, 199 Ŝe stało się to niemoŜliwe. Powiedział do staruszki: -Jest głodna. Potrzebuje kąpieli i łóŜka. -A potem dodał, zwracając się do Enid: -Idź z Donaldiną, zajmie się tobą. Stara kobieta dygnęła. -Tak, milordzie, dostanie wszystko, co najlepsze. -Muszę opatrzyć Graeme'a - powiedziała Enid z uporem. -Zrobisz, co powiedziałem - rzekł MacLean. - Umierasz z głodu. Rzeczywiście tak było. Czuła, Ŝe zaczyna kręcić się Jej w głowie. Poza tym coś tu było nie tak. -Tędy, panienko - powiedziała Donaldina uprzejmie. Enid nie poruszyła się. Tak, coś się zmieniło. Pan Kinman chwycił MacLeana za ramię. -Martwiliśmy się o was. Na Boga, co się stało? -Później. Teraz znajdźcie tego, kto strzelał. MacLean odwrócił się, by podrapać łaszącego się psa. -Pańscy ludzie juŜ się tym zajęli -Kinman wyglądał o pięć lat starzej i o pięć kilogramów szczupłej, niŜ przed dwoma tygodniami. -Musimy wiedzieć, gdzie pan był! -Później. Porozmawiamy o tym później -powiedział MacLean, obrzucając go stanowczym spojrzeniem. Kinman niemal przebierał nogami z niecierpliwości, lecz MacLean zignorował go bez skrupułów. Ach, więc na tym polega róŜnica. Nie widziała dotąd MacLeana w roli lorda. Nie tańczył tak, jak mu ktoś zagra, i robił tylko to, co uwaŜał za słuszne. Wydawał się teŜ wyŜszy, bardziej ponury, silniejszy, otoczony aurą władzy. Z pewnością by ją

przestraszył, gdyby nie fakt, Ŝe wszystko to silnie oddziaływało na jej kobiecość. Wielkie nieba, spała z tym męŜczyzną! A kiedy ich spojrzenia się spotkały, wiedziała juŜ, Ŝe on nadal jej pragnie. Nie poruszając nawet jednym mięśniem, przyciągał ją do siebie mrocznym oczarowaniem, które nic sobie nie robiło z nieporozumień i trudności. Był lordem. Ona zaś angielskim bękartem. Jednak róŜnica pozycji społecznej nie 200 miała znaczenia, nie waŜyła nic w porównaniu z płonącym pomiędzy nimi poŜądaniem. Uczyniła juŜ pierwszy, mimowolny krok w jego stronę, gdy nagle pokrzykiwania wyrwały ją z transu. Dwaj męŜczyźni, pomagający Graeme'owi, wpadli do wielkiej sali, za nimi zaś wszedł Jackson i jeden z Anglików. Enid oderwała wzrok od MacLeana i powiedziała: -Graeme potrzebuje mojej pomocy. -Nic mu nie będzie -zabrzmiał od progu ochrypły głos lady Bess. Ucierpiała tylko jego głowa, a nie posługuje się nią zbyt często. Wszyscy parsknęli gromkim śmiechem. -Jesteś niewdzięczna, pani -powiedział Graeme, potykając się, kiedy eskortowano go do najbliŜszego krzesła. Och, BoŜe. Szkoci mieli na sobie spódniczki. Jak Stephen je nazywał? Kilty. W ciemności, z powodu zamieszania, nawet tego nie zauwaŜyła. Teraz odwróciła czym prędzej wzrok od kościstych, owłosionych kolan. -W końcu to twego syna głowę ocaliłem - mówił dalej Graeme. -Przez to, Ŝe przypadkiem stanąłeś na drodze kuli - powiedział MacLean. -Lecz ta głowa warta była ocalenia -lady Bess skinęła na sługę, który wcisnął Graeme'owi kielich w garść. - Dziękuję ci. Enid zamrugała. Wreszcie mogła dobrze przyjrzeć się matce MacLeana. Była podobnie jak on wysoka, lecz tu kończyło się podobieństwo. Palenie cygar moŜna było złoŜyć na karb ekscentryczności. Nic jednak nie tłumaczyło takiego ubrania, kosmetyków, rzucającej się w oczy powierzchowności kobiety w wieku... ilu? Czterdziestu pięciu lat? Najwidoczniej nie uznawała gorsetu ani halek, nosząc suknie uszyte podług mody z dni jej młodości, a wybór stroju świadczył raczej o upodobaniu do szokowania niŜ o dobrym guście. Przejrzysty materiał, zebrany pod biustem, opadał ku podłodze, niepodtrzymywany niczym tak stosownym jak bielizna. Prawdę mówiąc, gdy lady Bess przechodziła przed płonącym kominkiem, Enid mogła dostrzec kształt jej nóg, zaś sukni przylegał w miejscach, gdzie absolutnie przylegać nie powinien. Przynajmniej, jeśli chodzi o przyzwoitość. Dama podeszła do syna i zapytała:

201 -Czy po tak długiej nieobecności i całym tym zamieszaniu nie uściśniesz swej biednej matki, która tak się o ciebie martwiła? -Oczywiście, pani. MacLean objął ją z dającą się wyczuć obojętnością. Enid zignorowała niewdzięcznego syna i ruszyła, by zbadać Graeme'a. Młodziutki sługa uniósł wyŜej kandelabr, aby zapewnić jej lepsze światło. Podziękowała mu uśmiechem. -To tylko draśnięcie - powiedział Graeme, owiewając ją zapachem whisky. -To draśnięcie krwawi tak, Ŝe zabrudziło ci juŜ całe ubranie. -Enid odsunęła włosy i przyjrzała się ranie. - Lepiej będzie ją zszyć. Graeme wyglądał na przeraŜonego, przynajmniej dopóki nie podszedł do nich MacLean. -Pozwól jej to zrobić - powiedział. - Sprawi, Ŝe będziesz lepiej wyglądał. Jeden z odzianych w kilt Szkotów zawołał śpiewnie: -Czy ona potrafi dokonać cudu? Zebrani powitali ciętą uwagę głośnym śmiechem. -Nie spocznie, dopóki nie uzna, Ŝe dobrze się tobą zajęto -MacLean stał obok Enid, wspierając ją swym autorytetem. -Siedź więc spokojnie, Graeme, i przyjmij ból jak męŜczyzna. Człowiek, odziany w niewyszukany strój osoby Ŝyjącej pośród lasu, powiedział: -Jeśli Graeme przyjmie to jak męŜczyzna, będziemy wiedzieli, Ŝe ona potrafi czynić cuda! Śmiech był tym razem jeszcze głośniejszy, lecz Enid domyśliła się juŜ, co musiało się wydarzyć. Stołyi ławy przewrócono. Niektórzy z męŜczyzn nadal dzierŜyli miecze. Najwidoczniej zostali ostrzeŜeni, Ŝe ktoś moŜe zaatakować pana, chwycili więc broń i przygotowali się do walki, lecz odwołano ich, nim mieli okazję przedsięwziąć jakiekolwiek działanie. Dlatego wszyscy, słuŜba, panowie i damy, byli teraz niespokojni i podekscytowani. Gdyby potrzebowała dowodu na to, Ŝe nie jest juŜ w Anglii, widok tej wesołej, zŜytej z sobą grupy ludzi z pewnością by ją o tym przekonał. -Pani, oto igła i katgut. 202 Donaldina stanęła u boku Enid, prezentując profesjonalnie wyglądający zestaw narzędzi na srebrnej tacy. -To lady Bess zwykle zszywa rany, lecz ona nie pieści się

z pacjentem, więc Graeme na pewno z wdzięcznością przyjmie twoje usługi. -Tak, proszę pani - przytaknął potulnie Graeme. -Przypomnę ci to, kiedy następny raz trzeba będzie cię opatrzyć -powiedziała lady Bess, zaciągając się cygarem. Graeme skulił się na krześle. Wydawał się tak zalękniony, Ŝe Enid spytała: -Często zdarzają ci się wypadki? -Jeśli tylko gdzieś poniewiera się ostre źdźbło trawy albo kawałek potłuczonego szkła, Graeme niechybnie się na to napatoczy, lecz to twój pierwszy postrzał, prawda, chłopcze? -Pierwszy - Graeme skrzywił się. - I ostatni. -Oby. MacLean połoŜył dłoń na karku Enid i zaczął masować zesztywniałe mięśnie. Niewinny gest, lecz wszyscy obserwowali go z szeroko otwartymi oczami. Obserwowali teŜ, jak Enid odsuwa się i spogląda na niego gniewnie. Niech sobie nie myśli, Ŝe zdoła onieśmielić ją tymi sztuczkami. MacLean uśmiechnął się z tak nieskrywanym uczuciem, Ŝe wspięła się na palce i wyszeptała: -MoŜe byś tak przestał? -Co mianowicie? -Zachowywać się, jakby coś nas łączyło. Rozejrzała się dookoła. Wszyscy w sali przyglądali się im z najwyŜszym zainteresowaniem. MacLean zdawał się o to nie dbać. Nie zniŜył głosu. -Bo i łączy. Jesteś moją ukochaną, dziewczyno. Wokół nich ludzie zaczynali juŜ szeptać, syknęła więc: -Nazwałeś mnie chciwym bękartem, który spał z tobą dla pieniędzy. Myślisz, Ŝe zapomniałam? Pochwycił jej ręce i uniósł do ust. Ucałował najpierw grzbiet, a potem wnętrze dłoni, a kiedy zacisnęła je w pięść, znowu grzbiet. Patrząc jej w oczy, wymamrotał: 203 -Myliłem się. Wybaczysz mi? Enid stała wyprostowana. -Nie. Wybaczyć mu? Zamierzała pielęgnować urazę. Stanowiła jej jedyną obronę przeciwko parze przepełnionych uczuciem zielonych oczu i czarującemu uśmiechowi. -Proszę, Enid. Nie miałem racji, mówiąc to wszystko.

-Dlaczego? PrzecieŜ to prawda. Uniósł brwi, udając zdumienie. -Spałaś ze mną dla pieniędzy? -Nie, nie to. Lecz jestem chciwym bękartem i Angielką w kaŜdym calu. -Ach, nikt nie jest doskonały. Zaczął całować po kolei jej palce. -Wybaczysz mi? Miała dziesięć palców, a on mnóstwo czasu. Nawet całą noc. -Dobrze juŜ, dobrze. Wybaczam ci! Przestał całować i pozwolił jej cofnąć dłonie. -Dziękuję. Odsunęła włosy z rozpalonego czoła. Nigdy przedtem nie zdarzyło się, by zaczerwieniła się tak, Ŝe aŜ pot wystąpił jej na czoło. MacLean wskazał na Graeme'a i tonem pełnym respektu zapytał: -Pozszywasz go teraz? -Mogę dostać trochę tej whisky? - spytała Graeme'a. Z uśmiechem podał jej szklaneczkę. -Gdy tylko po raz pierwszy odezwała się pani do Jego Lordowskiej Mości, od razu wiedziałem, Ŝe miła z pani dziewczyna. -MoŜe pani dostać własną szklaneczkę -powiedziała Donaldina. -Choć ten trunek zwykle okazuje się zbyt mocny dla naszych angielskich gości. -Wystarczy mi trochę tego, co tu mam - odparła Enid, po czym chlusnęła zawartością szklanki na ranę, sprawiając, Ŝe Graeme zerwał się z krzesła, skowycząc. -Najgorsze juŜ za tobą -zapewniła go i zaczęła szyć, nie bacząc na to, Ŝe pacjent się wierci. 204 -Zje, jak tylko tu skończy - powiedział MacLean do Donaldiny. -Tak, panie - staruszka dygnęła. - Czy pan teŜ zje kawałek chleba? -Kiedy ona skończy. Po czym wmieszał się w tłum, za nim zaś ruszył pies, nie odstępujący pana na krok i trącający przy kaŜdej okazji jego dłoń pyskiem. Szyjąc, zerkała na niego od czasu do czasu. Uśmiechał się i ściskał dłonie. A co waŜniejsze, ludzie ustawiali się w kolejce, by poklepać go po ramieniu, uśmiechnąć się do niego, zagadać. -Miło jest mieć go tu z powrotem. Donaldina nadal stała u boku Enid, gotowa podać dodatkowy kawałek katgutu. -Brakowało nam tego chłopaka. Potrafi poradzić sobie z kłopotami, a w takim duŜym majątku jak ten zawsze gdzieś zdarzą się kłopoty.

Enid miała rację, kiedy powiedziała MacLeanowi, Ŝe nie powinien był wierzyć temu, co o niej mówi Stephen; teraz przekonała się, Ŝe ona teŜ nie powinna była wierzyć w to, co mówił o swym kuzynie jej mąŜ. Ludzie MacLeana uwielbiali swego pana. Nie podobało jej się to. O wiele łatwiej było wierzyć, Ŝe list, który kiedyś dostała, wynikał z faktu, Ŝe lord MacLean miał paskudny charakter, nie zaś, Ŝe pogardzał akurat nią. Lecz w nocy, w lesie, nazwał ją bękartem. Mógł sobie przepraszać do woli, być moŜe nawet szczerze, gdyŜ nie był człowiekiem okrutnym. Lecz nic nie zmieni prawdy. Ona jest biednym angielskim bękartem, a bękarty nie wychodzą za szlachciców. Musi o tym pamiętać. -Sądząc po tym, jak wygląda, musiał wpakować się w niezłe tarapaty, gdy nas opuścił - mówiła dalej Donaldina. - Czy to ty go zszywałaś, pani? -Nie, to zostało zrobione, nim po mnie posłano. Donaldina wspięła się na palce i wyciągnęła szyję, by przyjrzeć się dziełu Enid. -CóŜ, to wyjaśnia blizny. Ty dokonujesz cudów z igłą, pani. -Dziękuję. Enid skończyła i poklepała Graeme'a po ramieniu. -Zrobione. Graeme wstał i skłonił się jej. 205 -Dziękuję, pani, za uprzejmość. Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić, wystarczy, Ŝe dasz mi znać. -Dziękuję, Graeme -odparła, dygając w odpowiedzi. -Będę o tym pamiętać. Doprawdy, miała powody sądzić, Ŝe na tej przeklętej wyspie przyda jej się kaŜda Ŝyczliwa dusza. Tymczasem lady Bess, spostrzegłszy, Ŝe Enid jest wolna, poleciła: -Podejdź tu do mnie, panienko. Porozmawiamy sobie. Enid marzyła o tym, aby coś zjeść, lecz była gościem, osobą, która wzbudzała powszechną ciekawość. Podeszła więc do stołu, eskortowana przez słuŜącą z tacą, chłopca, niosącego świece i Donaldinę. Lady Bess spojrzała na procesję. -Masz niezły orszak. Enid postanowiła, Ŝe nie pozwoli, by matka MacLeana ją onieśmieliła. W końcu tej nocy zdarzyły jej się juŜ gorsze rzeczy, niŜ bycie przepytywaną przez jaśnie panią. -Postaw, proszę, tacę -powiedziała, zwracając się do słuŜącej. Pochwaliła chłopca i odprawiła go. Donaldina usiadła na ławie po prawej

stronie lady Bess, co Enid wydało się nieco zbyt poufałe. Lecz skoro lady Bess nie miała nic przeciwko takiemu zachowaniu, Enid ulokowała się po lewej stronie pani domu. Najpierw zajęła się posiłkiem. Gdy tylko zjadła jedno danie, natychmiast pojawiało się kolejne, a jedno bardziej apetyczne od drugiego. Rzeczywiście, od śniadania minęło juŜ bardzo duŜo czasu. W końcu, nasycona, odsunęła się nieco od stołu i gestem odprawiła słuŜącą. Lady Bess przez cały czas przyglądała się jej uwaŜnie. -Masz apetyt, trzeba ci to przyznać. Miło widzieć, Ŝe nie jesteś jedną z tych nowoczesnych damulek, które poświęciłyby Ŝebro, aby mieć smukłą talię. -Po tym, przez co przeszłam w ostatnim tygodniu, moja talia jest tak smukła, jak to tylko moŜliwe - odparła Enid. -Hm -lady Bess strząsnęła popiół z cygara i uśmiechnęła się chłodno. Mój syn nie dba o to, czy panna ma smukłą talię. 206 Enid, zirytowana tym, Ŝe wszyscy zdawali się snuć jednakie, bezpodstawne przypuszczenia, powiedziała: -Nie obchodzi mnie, o co dba MacLean. -Naprawdę? - Lady Bess skinęła na syna. MacLean wydawał się odpręŜony jak nigdy dotąd. Stał pośród grupy męŜczyzn i rozprawiał, gestykulując dłonią, w której trzymał truskawkę. MęŜczyźni śmiali się rubasznie, nawet Jackson, którego Enid uwaŜała dotąd za uosobienie sztywnego lokaja. Najwidoczniej Szkocja sprawiła, Ŝe się odpręŜył, przeciwnie niŜ Kinman, który podąŜał tuŜ za MacLeanem, jakby byli zszyci mocnym ściegiem. Nagle otwarły się drzwi prowadzące na dwór i do sali weszli, potrząsając głowami, dwaj męŜczyźni. -Niedobrze, nikogo nie znaleźli -westchnęła lady Bess. -Mimo to wspaniale jest mieć Kiernana z powrotem w domu. Zwykle dobrze sobie radzę, o ile męŜczyźni nie biorą się do bitki, a wtedy mam ochotę złapać ich za łby i walnąć jednym o drugi, aŜ zadźwięczy. Kiernan potrafi słuchać uwaŜnie niemądrych sporów, a potem je rozsądzać, i ludzie nie sarkają. -Na ciebie teŜ nie sarkają, pani -Donaldina upiła solidny łyk z postawionego przed nią kubka i mlasnęła głośno bezzębnymi ustami. -Mnie się boją, a MacLeana szanują. -Lady Bess rozsiadła się wygodniej. -Patrzcie tylko. MacQuarrie musiał zwlec się z łóŜka, by złoŜyć Kiernanowi uszanowanie. -Stary głupiec -powiedziała Donaldina z uczuciem. -Pewnie spodziewa się, Ŝe spędzi noc w moim łóŜku. -A ja się spodziewam, Ŝe mu na to pozwolisz.

Lady Bess wskazała cygarem męŜczyznę, witającego się z Kiernanem, i powiedziała, zwracając się do Enid: -Widzisz tego starszego męŜczyznę z włosami jak wodorosty? To przywódca klanu MacQuarriech. Nie udało im się zapobiec kłopotom ani w połowie tak dobrze, jak MacLeanom, więc Kiernan pomógł im raz czy dwa, udzielając poŜyczki. -Musiałabym nie mieć rozumu, Ŝeby powiedzieć MacLeanowi, skąd wzięły się te pieniądze. 207 -NiewaŜne, Donaldino -zaoponowała stanowczo lady Bess. -Patrzcie, Catriona zeszła na dół. Donaldina odwróciła się, aby popatrzeć, jak zebrani wokół MacLeana ludzie rozstępują się, dając przejście damie starszej od lady Bess, ubranej wytwornie i zgodnie z najnowszą modą. -Jak sądzisz, pani, będzie miała jeden z tych swoich ataków? -spytała Donaldina z zainteresowaniem. -Kiernan przynosi złe nowiny -wyjaśniła Enid lady Bess. -Ta dama z siwymi włosami to lady Catriona MacLean, ciotka Kiernana i szwagierka mojego męŜa. Enid mogła tylko patrzeć. A zatem to była matka Stephena - słodka twarz, okrągłe policzki z dołkami, nos jak guziczek. Lecz na jej czole widniał grymas wiecznego zmartwienia. Lady Bess mówiła tymczasem dalej: -Doświadczyław Ŝyciu wielu smutnych chwil. Jej mąŜ umarł przed narodzeniem syna, a syn znikł ponad rok temu. Wszyscy domyśliliśmy się, Ŝe wpadł w tarapaty, skoro nie zjawił się nawet po to, aby poŜyczyć pieniądze. -Amen - dodała Donaldina, zaglądając w głąb swego kubka. Lady Catriona zbliŜyła się bojaźliwie do MacLeana, jakby bała się, Ŝe ten ją odtrąci. Zdumiało to Enid: wszyscy okazywali MacLeanowi szacunek, lecz nie wyglądało na to, by młody lord kogokolwiek onieśmielał. Lady Bess przyglądała się szwagierce bez cienia sympatii. -Kiernan, który odznacza się nadmiernie rozwiniętym poczuciem rodzinnego obowiązku, pojechał szukać Stephena. -Ciekawe, skąd teŜ mu się wzięło to nadmierne poczucie obowiązku, milady - wtrąciła Donaldina. -Powiedziałam, Ŝe nie będziemy więcej o tym rozmawiać, Donaldino. -Tak, pani -przytaknęła posłusznie Donaldina, a potem, zwracając się do Enid, dodała: - Ale my i tak wiemy, prawda?

Nie, Enid nie wiedziała, lecz była ciekawa. Ciekawa lady Bess i więcej niŜ chętna, aby przekonać się, jak matka Stephena zareaguje na wieść o śmierci syna. Stephen zawsze wyraŜał się o matce z pogardą. Co lady Catriona sądziła o swoim synu? 208 -Kiernan zniknął na ponad dziesięć miesięcy -powiedziała lady Bess. Sądząc po jego bliznach, odnalazł chyba Stephena, prawda? Enid skinęła głową. -Ale pojawił się zbyt późno, by go ocalić, i sam ucierpiał, próbując wydobyć tego lekkomyślnego chłopaka z kłopotów. Tak? Enid ponownie skinęła głową, nie odrywając spojrzenia od dramatu, jaki rozgrywał się pośrodku wielkiej sali. Kiedy MacLean uświadomił sobie, Ŝe ciotka stoi tuŜ obok, przywołał ją gestem. Starsza dama objęła go i przytuliła z czymś w rodzaju nieśmiałego uczucia, a potem przywarła do niego niczym bluszcz i przemówiła. Kiernan otoczył ją ramieniem i podprowadził do krzesła. Ukląkł obok, potrząsnął głową i zdąŜył powiedzieć zaledwie kilka słów, a ciotka wybuchła płaczem i odepchnąwszy go, zerwała się z krzesła i wybiegła. -No tak. -Lady Bess zaciągnęła się cuchnącym cygarem, aŜ dym spowił jej głowę. -MoŜe nieładnie tak mówić, lecz śmierć Stephena to niewielka strata. Catriona rozpuściła chłopaka do niemoŜliwości. Wierzyła, Ŝe wszystko co robi, jest doskonałe. No i nie puszczała go od siebie na krok! Nie dała mu dość przestrzeni i swobody, by mógł wyrosnąć na męŜczyznę. Nic dziwnego, Ŝe okazał się tchórzem i utracjuszem. Bardzo interesujące. Enid wysnuła podobne wnioski, przysłuchując się temu, co Stephen mówił o swojej matce. -Gdyby okazało się, Ŝe mój syn zginął przez Stephena -mówiła dalej lady Bess - odnalazłabym tego nicponia nawet w piekle i skopała mu tyłek. Enid stłumiła niestosowny śmiech. -Ktoś powinien był skopać mu... hm... tyłek. -Wiesz, moja droga, jestem starą kobietą, która nie słyszy zbyt dobrze powiedziała lady Bess tonem, który ani na chwilę nie zmylił Enid -pewnie dlatego nie przypominam sobie, bym usłyszała, jak się nazywasz. MacLean nie wypowiedział jej imienia i lady Bess dobrze o tym wiedziała. Lecz Enid nie mogła dłuŜej odwlekać tej okropnej chwili. NaleŜało zebrać się na odwagę i stawić czoło sytuacji. Powiedziała więc czystym głosem, słyszalnym nawet przy drugim końcu stołu: -Jestem Enid MacLean. Wdowa po Stephenie. 209

* W końcu domownicy udali się na spoczynek. Wszyscy oprócz małego oddziału Anglików. Kinman, Jackson i pięciu najlepszych ludzi Throckmortona nadal siedziało przed kominkiem. Wsparłszy nogi na otomanach, palili cygara, czekając, aŜ będą mogli pomówić z MacLeanem. Lecz najpierw musiał odbyć inną rozmowę: Jego matka siedziała sama na miejscu, przeznaczonym dla pana domu. Cygaro, odłoŜone na bok, dymiło w popielniczce, ona zaś tasowała karty i układała je w schludne stosiki, przygotowując pasjans. Zawsze lubiła karty. Gdy Kiernan był jeszcze dzieckiem, nauczyła go róŜnych gier, które pomagały zdobyć biegłość w dodawaniu i odejmowaniu, a takŜe uczyły strategii i rozwijały inteligencję. Nauczyła go, jak odczytywać intencje przeciwnika, wygrywać z wdziękiem i godnie przegrywać. Wykorzystywał te umiejętności kaŜdego dnia. Lecz nigdy juŜ z nią nie grywał. Wstała, kiedy się zbliŜył, lecz on połoŜył jej dłonie na ramionach i skłonił, aby na powrót usiadła. -ZasłuŜyłaś na to honorowe miejsce -powiedział.- Słyszałem o Torquilu, Ecku i ich sporze o długouchego konia wyścigowego. -To nic takiego -odparła lady Bess, machając niedbale dłonią.Zmuszenie ich, by nabrali rozumu, nie wymagało niczego więcej poza Salomonową mądrością. MacLean znał obu i wiedział, Ŝe matka nie przesadza. -Są bardzo uparci - przyznał. -Niemądrzy męŜczyźni... ale czyŜ wszyscy tacy nie jesteście? -spytała, jak zwykle Ŝartobliwie. Mówiła mu rzeczy, których nie powiedziałaby nikomu innemu, rzeczy, które sprawiały, Ŝe miał ochotę głośno powiedzieć to, co lepiej zostawić niedopowiedziane, poniewaŜ nie była bez winy, niech ją! Lecz była jego matką, zasługiwała na szacunek, gdyŜ tak wspaniale radziła sobie w zarządzaniu majątkiem. -Wiesz, o co chciałem cię zapytać - powiedział. 210 -To dlatego siedzę tu sama, kiedy twoi angielscy dŜentelmeni przebierają z niecierpliwości nogami. Uśmiechnęła się do Kinmana, który zerkał na nich zza oparcia krzesła. -Gdzie moja siostra? - zapytał MacLean stanowczo. Jego matka zgasiła cygaro. -Tym razem nie mam dla ciebie dobrych wieści. -A kiedy miałaś? -zapytał, wspominając Caitlin, długonogą niczym

źrebak i równie nieposkromioną. -Ta jest najgorsza. -Lady Bess spuściła wzrok na karty. -Uciekła, aby cię pomścić. MacLean przez chwilęłudził się, Ŝe źle usłyszał. -Pomścić mnie? Co to znaczy, pomścić mnie? -Obawialiśmy się, Ŝe nie Ŝyjesz. Caitlin bardzo cierpiała. W końcu nie mogła juŜ tego znieść i uciekła, zdecydowana podąŜyć twoim śladem i ukarać mordercę. -Nie. Nie powiedział tego dlatego, iŜ nie uwierzył matce. Po prostu na myślo tym, Ŝe jego siostrzyczka jest gdzieś tam sama, pakując się w kłopoty, poczuł się chory. -I jak niby chciała mnie pomścić? Nie -lepiej mi nie mów. Po prostu powiedz, Ŝe jej szukałaś. -Napisała do nas z Londynu. Nie wspomniała o zemście, więc mam nadzieję, Ŝe kiedy znalazła się w wielkim mieście, zarzuciła ten szalony pomysł. Lady Bess przełoŜyła bezmyślnie kartę. -TeŜ chciałbym tak myśleć. Ale nie myślał, podobnie jak, prawdę mówiąc, jego matka. Caitlin była wyjątkowo uparta i odznaczała się wytrwałością buldoga. -Co ona robi w Londynie? -zapytał, uświadamiając sobie nowy powód do zmartwienia. - Z czego się utrzymuje? -Nie przebywa juŜ w Londynie. Znalazła sobie posadę za pośrednictwem... -lady Bess sięgnęła za dekolt i wydobyła poskładany wiele razy arkusz papieru - ...Znakomitej Akademii dla Guwernantek. 211 MacLean odetchnął z ulgą. Znów zaświtała mu nadzieja. -To ta agencja, która wyszukała dla Enid posadę u lady Halifax. Jest godna zaufania. Nie naraziliby ją na niebezpieczeństwo. -Naprawdę? Jesteś o tym przekonany? - lady Bess pochyliła się i chwyciła syna kurczowo za ramię. ChociaŜ starała się tego nie okazywać, najwidoczniej bardzo martwiła się o córkę. -Naprawdę. Pisałaś do nich? -Wysłałam list i otrzymałam bardzo uprzejmą odpowiedź od lady Bucknell. Pisze, iŜ Caitlin wydała jej się osobą rozsądną, miała dobre referencje i powiedziała, Ŝe ukończyła dwadzieścia pięć lat, co jest prawdą, znalazła jej więc zajęcie w Krainie Jezior. Obiecała, Ŝe napisze do Caitlin i poprosi ją, by się ze mną skontaktowała, lecz nie ma prawa Ŝądać, by

dziecko wróciło. -To dziecko jest juŜ dorosłą kobietą. Pochylił się nad stołem i połoŜył czerwoną królową na czarnego króla. Lady Bess lekko trzepnęła go po dłoni. -Nie wygląda na to, aby groziło jej niebezpieczeństwo. Czy lady Bucknell podała dokładny adres? -To gdzieś na wyspie Rasnull. Gdy dowiedzieliśmy się, Ŝe Ŝyjesz, wysłałam tam posłańca. MoŜe to sprowadzi ją z powrotem do domu. -Tak. -MacLean potarł brodę, a potem powiedział, ściszając głos: -A moŜe zostanie tam, gdzie jest, i znajdzie szczęście. Oczy lady Bess zwilgotniały. -Kiernan! Po raz pierwszy powiedział głośno to, co oboje wiedzieli. -Droga pani matko, tu nigdy nie będzie szczęśliwa. Choćbyśmy nie wiem jak starali się ją chronić, i tak wszyscy szepczą o skandalu, a ona to słyszy. -Wiem. -Lady Bess zaśmiała się bez śladu wesołości, wspominając historię, której sama stała się bohaterką. - Wiem o tym bardzo dobrze. Ale ty zasłuŜyłaś na szepty i niesławę. 212 Nie powiedział tego, gdyŜ Caitlin zasłuŜyła na to samo. Była rozpieszczoną córeczką klanu MacLeanów i beztrosko odrzuciła dobre imię dla tej Ŝmii, tego łajdaka... męŜczyzny, którego traktował jak najukochańszego brata. -Zatem moŜemy chyba uznać, Ŝe na razie wszystko z nią w porządku. Lady Bess pozbierała karty, potasowała je i znów rozłoŜyła. -Widzę, Ŝe przybyło ci rozumu. Zdawało się, Ŝe mówi powaŜnie, lecz zaraz uśmiechnęła się do niego na swój dawny, kpiący sposób. -MęŜczyzna tak mądry jak ty musi chyba wiedzieć, Ŝe nadszedł czas, by się oŜenić. -Tak sądzisz? - zapytał, odchylając się na oparcie krzesła. -Gdy cię nie było, uświadomiłam sobie, Ŝe zarządzanie majątkiem to zbyt duŜy cięŜar jak na moje barki. Jestem na to za stara. -To nieprawda -zaprzeczył gwałtownie. Nie była stara. Urodziła go, gdy miała zaledwie szesnaście lat i nie pamiętał chwili, gdy nie uwaŜał swej matki za piękną kobietę. A takŜe skandalizującą, krzepką i trudną. -CóŜ, ty jesteś niemal za stary na oŜenek. -Potrząsnęła głową nad kartami i znów je zebrała. -Niewiele kobiet zgodziłoby się poślubić takiego starego pryka, zwłaszcza jeśli nie wychowała go pierwsza Ŝona. -Masz na myśli konkretną kandydatkę?

-Nie bawmy się w te gierki, synu. -Lady Bess rzuciła talię na stół. -Dziś wieczorem jasno pokazałeś wszystkim, Ŝe uwaŜasz Enid za swoją. -Nie przeszkadza ci, Ŝe jest Ŝoną mego kuzyna? -Wdową po nim i najwyraźniej wcale nie tak okropną, jak ją nam opisywał. Kłamał, by przypodobać się matce. Lady Bess skrzywiła się z niesmakiem, jak zawsze, kiedy mówiła o jego ciotce. -Catriona nie dopuściłaby, by w jego Ŝyciu pojawiła się na stałe inna kobieta. MacLean przypomniał sobie, jak Catriona odepchnęła go, kiedy próbował pocieszyć ją po stracie syna. Kobieta czciła Stephena z Ŝarliwością zeloty. Podczas gdy on, nawet umierając, przysporzył im niesławy. -Wiem - powiedział, ujmując jej dłoń. - Zatem... podoba ci się Enid? 213 Lady Bess uścisnęła palce syna. -OŜeń się z nią i daj mi wnuki, a będę ją uwielbiała. MacLean poczuł, Ŝe robi mu się ciepłow środku. Za Boga nie potrafił odgadnąć, co jego matka naprawdę myśli. Powinien po prostu wziąć Enid za Ŝonę... -Zrobisz to? - spytała lady Bess. -W tej chwili Enid raczej nie ma o mnie najlepszego zdania. -Nigdy przedtem się tym nie przejmowałeś, poza tym moŜesz starać się o jej względy. -Wstałai uśmiechnęła się do syna. -Powiedz mi, jeśli będziesz potrzebował rady. -Nie będę. -Za skarby świata nie poprosiłbyś swej niegodziwej matki o radę.Dotknęła jego policzka. -To niemądre z twojej strony, ale cóŜ robić. Gdy się oddaliła, podszedł bliŜej ognia i opadł na jedno z wygodnych krzeseł. Był zmęczony. Tak zmęczony, Ŝe niemal się zataczał, mimo to spojrzał na grupkę Anglików i powiedział: -Odzyskałem pamięć. A słysząc, jak gromadnie westchnęli, rozejrzał się dookołaz uśmiechem. Jednak gdy się zorientował, Ŝe brakuje kogoś, kogo spodziewał się zobaczyć, jego uśmiech przerodził się w grymas. -Najpierw powiedzcie mi, gdzie teŜ podziewa się Harry. ROZDZIA Ł 22 Enid obudziła się w wielkim łoŜu w olbrzymiej sypialni, odziana w śliczną koronkową koszulę nocną, którą Celeste dla niej przysłała. Zakryła oczy

przed blaskiem słonecznego światła i głośno jęknęła. Ostatni wieczór okazał się dla niej wielce poniŜający. MacLean przeniósł ją przez próg zamku, jakby była słabeuszem lub... panną młodą. Następnie, po tym, jak zjadła chleb przy stole MacLeanów, musiała przedstawić się

214 rodzinie. Po raz drugi tego wieczoru w wielkiej sali zapadła cisza, rozchodząca się niczym fale na wodzie od miejsca, gdzie siedziała, ku najdalszym zakątkom pomieszczenia. Co więcej, ludzie zaczęli odwracać głowy, spoglądając to na nią, to na MacLeana. Musiała jednak oddać MacLeanom sprawiedliwość. Gdy minął efekt zaskoczenia, pozostali dla niej serdeczni. Napełnili jej kieliszek. Opowiadali historyjki z czasów młodości Kiernana. Historyjki, które sprawiały, Ŝe śmiała się nieco zbyt głośno. CóŜ, była zmęczona, a wino mocne. Kiedy członkowie klanu, a takŜe goście i słuŜba, zostali stanowczo poinformowani -przez samego MacLeana - Ŝe Enid jest juŜ bardzo zmęczona, lady Bess osobiście zaprowadziła ją na górę, gdzie czekała juŜ kąpiel i łóŜko. Choć Enid usypiała na stojąco, przypomniała sobie jak przez mgłę, iŜ lady Bess mówiła, Ŝe w tej sypialni nocował kiedyś zwycięzca spod Bannockburn, Robert I Bruce. Enid miała nadzieję, Ŝe to jej zamroczony winem umysł wyprodukował tę fantazję, lecz kiedy usiadła i rozejrzała się dookoła, zaczęła się obawiać, Ŝe dobrze usłyszała. Pościel szeleściła, jakby była uszyta z najcieńszej bawełny. Wysokie słupki łóŜka, ozdobnie rzeźbione wezgłowie, boazeria pokrywająca ściany, wszystko to wykonano ze wspaniałego, polerowanego drewna wiśniowego. Przykrycie, kotary u łóŜka, wysoki baldachim i draperie uszyto z ciemnozielonego adamaszku. Nawet wysoki sufit, na którym namalowano chmurki i pulchne cherubiny, sugerował królewskie powiązania. Och, jak szybko przyjdzie jej opuścić to okropne miejsce i wrócić do prawdziwego Ŝycia? Klamka z litego srebra poruszyła się gwałtownie i Enid podciągnęła przykrycie pod samą brodę. -Proszę wejść - zawołała. Klamka poruszyła się ponownie. Przypuszczając, Ŝe za drzwiami stoi słuŜąca z tacą, Enid wyskoczyłaz łóŜka, zbiegła po stopniach, na których je ustawiono, i podeszła do drzwi. Te zaś otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł MacLean, rozciągając się jak długi na podłodze. Enid krzyknęła cicho, chwyciła leŜący na krześle nowy szlafrok w kolorze burgunda i trzymając go przed sobą jak tarczę, spojrzała na MacLeana. Nic mu się nie stało, gdyŜ upadł na gruby dywan. Miał na sobie to samo ubranie,

215 w którym przemierzył wraz z nią Szkocję, i najwidoczniej duŜo wypił. Prawdopodobnie bardzo bolała go głowa. I był wraŜliwy na światło. Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. A takŜe na głośne dźwięki. -Nie jesteś moim męŜem, więc się stąd wynoś! - wrzasnęła. Ku zdziwieniu Enid MacLean podniósł się jednak i spojrzał na nią z zastanowieniem. -Wyglądasz dziś o wiele lepiej. -Pomachał dłonią, wskazując swoją twarz. -Wieczorem miałaś pod oczami ciemne kręgi, a usta zaciśnięte i popękane. Na wpół obraŜona, na wpół rozbawiona i na wpół zdesperowana -zbyt wiele tych połówek, ale nigdy nie była dobra w matematyce - powiedziała: -Złotousty łajdak z ciebie. A teraz się wynoś. Wynoś się, poniewaŜ wyglądasz zbyt dobrze nawet ubrudzony błotem i cuchnący whisky. -Na pewno chciałabyś wiedzieć, co się dzieje. Wiesz, Ŝe przez całą noc rozmawiałem z Anglikami? Odwróciła się do niego plecami i włoŜyła na siebie szlafrok. -Powiedziałem im wszystko, co wiem. Enid podeszła do drzwi, chwyciła klamkę i powtórzyła: -Wyjdź. -Ale to bardzo interesujące. Gdy doszedłem do najwaŜniejszej części, nie mogłem sobie niczego przypomnieć! Przestała go wyganiać i uwaŜnie mu się przyjrzała. -Co to znaczy, nie mogłeś sobie niczego przypomnieć? -Lepiej zamknij drzwi -powiedział, uciszając ją z przesadną troską. -To tajemnica. Mam nie wspominać o tym nikomu. -Ale wspominasz mnie. -Oczywiście. Sypiam z tobą. Jak mogła kiedykolwiek uznać, Ŝe ten męŜczyzna jest pociągający? Otworzyła szerzej drzwi. -Nie, nie sypiasz. Wynoś się. 216 -Nie pamiętam eksplozji. Zawahała się. Wyjrzała na korytarz, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. A potem spojrzała znów na niego, wycieńczonego niechlujnego. -Eksplozji, w której zginął Stephen?

Skinął głową. -A co pamiętasz? -Pamiętam, Ŝe pojechałem do Anglii, by znaleźć Stephena, gdyŜ podejrzewałem, Ŝe wpadł w złe towarzystwo. Jak zwykle zresztą. Odszukałem Throckmortona. Wysłał mnie na Krym, po Stephena, a potem MacLean potrząsnął ze smutkiem głową - pustka. Niczego więcej nie pamiętam. Nie powinno jej to obchodzić. Ani bezpieczeństwo MacLeana, ani jego intrygi. Lecz i tak była w nie wplątana. I ciekawa. -Zatem uwaŜasz, Ŝe osoba, która próbowała zabić cię na Krymie, próbuje tego teraz? -Właśnie. -Sądzisz, Ŝe śledzono cię aŜ tutaj? -Dlaczego nie? PodróŜ pociągiem to nic trudnego, a jeśli zdołałby mnie uciszyć, zanim go wydam, byłby bezpieczny. MacLean rzucił się na delikatne krzesło z takim rozmachem, Ŝe zatrzeszczało. -Harry omal mnie nie postrzelił. -Co takiego? Poddała się i zatrzasnęła drzwi. -Kiedy? -Znasz Harry'ego. Wysoki, ciemny. -MacLean zmarszczył brwi w udawanym grymasie. - Bardzo powaŜny. -Wiem, o kogo chodzi. Od dawna podejrzewałam, Ŝe to on jest zabójcą. -Nie, nie. Nie on. Wrócił wczoraj długo po tym, jak wszyscy znaleźli się juŜ w zamku, i miał strzelbę. MacLean zakaszlał, jakby bolało go gardło. Podeszła do nocnego stolika i nalała mu szklankę wody. Stare nawyki niełatwo umierają. -Dlaczego Harry miał strzelbę? 217 -Kinman i ja rozmawialiśmy o strzelaninie. Pamiętasz wczorajszą strzelaninę? Miała ochotę potrząsnąć nim, by opowiadał szybciej. Zamiast tego podała mu szklankę. -Pamiętam. Przyjrzał się jej zaczerwienionymi oczami i dotknął materiału szlafroka. -Bardzo ładny szlafrok. WłoŜyłaś go dla mnie? -Nie. Wypij wodę. Wcisnęła mu do ręki szklankę. -Nie. -Wpatrywał się w nią z absurdalną przesadą.-Dla mnie byłabyś

naga. Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do okna. -Szkoda, Ŝe Harry cię nie zastrzelił. MacLean miał czelność udawać, Ŝe czuje się dotknięty. -Jesteś okrutna. I nieczuła. Nie jesteś dla mnie miła. Wychodzę. -Pozwól, Ŝe przytrzymam ci drzwi. -śartujesz sobie. -Opadł znowu na krzesło. -Harry przeszukiwał las, aŜ znalazł strzelbę i był bardzo zły. To naprawdę piękny szlafrok. Z trudem opanowała zniecierpliwienie. -Dlaczego Harry był zły? -PoniewaŜ to angielska strzelba. -Jednym haustem osuszył szklankę.Skradziono ją z osobistej kolekcji Throckmortona i przywieziono aŜ tutaj specjalnie po to, by cię zastrzelić. -Mnie? -I mnie. -Lecz Harry nie wie, kto strzelał? Nadal nie byli bezpieczni. Jednak Enid uznała, Ŝe wiedzą teraz więcej niŜ przedtem. -To musiał być jeden z tych, którzy mieli nas chronić. -Wracają dzisiaj do domu. Wszyscy poza Kinmanem, Jacksonem i Harrym. -Jacksonem? - spytała, zaskoczona. - Pozwalasz lokajowi zostać? 218 -Ma nieskazitelne referencje od lorda i lady Featherstonebaugh, więc Kinman zapewnił, Ŝe z jego strony nic mi nie grozi. -MacLeanowi udało się wyglądać zarazem Ŝałośnie i ujmująco. - Poza tym on tak dobrze radzi sobie z brzytwą. Enid przyjrzała się zarośniętej, pokrytej bliznami twarzy MacLeana. Tak, nic dziwnego, Ŝe wysoko cenił umiejętności Jacksona. -Powinieneś kazać mu się ogolić. MacLean zakręcił szklanką. -Mogę dostać jeszcze wody? A kiedy podeszła bliŜej, chwycił jej palce. -Masz na sobie koronkową koszulę. -Spałam, kiedy przyszedłeś. Skłamała, lecz było jej wszystko jedno. -Widziałem ją, zanim włoŜyłaś na siebie ten szlafrok. Koszula jest ładna. Przyciągnął ją bliŜej. Gdyby nie stawiła oporu, posadziłby ją sobie na kolanach. Przepełniona gniewem, iŜ on moŜe uznać ją za tak łatwą, oraz paniką, bo miała ochotę mu ulec, powiedziała: -Nie lubisz mnie, pamiętasz? Jestem chciwąŜoną Stephena.

-Chciwą, owszem. -Zmarszczył brwi, ale nie puścił jej dłoni. -Ale nie tak, jak moja matka. -Twoja matka? Lady Bess? Chciwa? -Rozmawialiśmy o tym tej nocy, ona i ja. UwaŜa, Ŝe powinienem cię poślubić. Enid nie wiedziała, co myśleć. Jak zareagować. -Myli się -powiedziała wreszcie. -Nigdy się nie pobierzemy. Nie jesteś dość mądry, by mi się oświadczyć.A ja niedość zdesperowana, by przyjąć oświadczyny. Dlaczego uwaŜasz, Ŝe twoja matka jest chciwa? MacLean skrzywił się, jakby w paroksyzmie bólu. -Gdy byłem mały, była dobrą matką. A potem zdradziła pamięć mego ojca. Dla pieniędzy. Gdyby MacLean nie był pijany, nie mówiłby tak szczerze. Ale był, a Enid chciała dowiedzieć się, dlaczego tak bardzo nią pogardza. Zawahała się, gdyŜ wiedziała, Ŝe mieszanie się w prywatne

219 Sprawy lady Bess nie przynosi jej chluby. Jednak ciekawość zwycięŜyła. -Co takiego zrobiła? -Ojciec nie leŜał w grobie nawet dwóch miesięcy, gdy wyjechała do Edynburga i tam znalazła sobie nowego. Kupca. -Jego głos wibrował pogardą. - Był stary, absolutnie pospolity i bardzo bogaty. Myśl o lady Bess, tak pełnej Ŝycia, otwartej i przyjacielskiej, w ramionach starzejącego się, nieokrzesanego nuworysza wydawała się odstręczająca. -Powiedziała, dlaczego to robi? -Moja matka nigdy się przed nikim nie tłumaczy, a juŜ na pewno nie tłumaczyłaby się przed piętnastoletnim synem, pozostawionym w domu, by opiekował się zrozpaczoną jedenastoletnią siostrą. -Och, BoŜe. -Matka wyjechałaz męŜem do Londynu. Wprowadziła go do towarzystwa. Ludzie wyśmiewali się z niej. Nawet teraz docierają do nas wieści o tym, jak sobie z niej Ŝartowali. Siostra i ja zostaliśmy tutaj, tęskniąc za nią. Ja zająłem się majątkiem, a Elizabeth domem. Matka paradowała po londyńskich salonach, ubrana w najmodniejsze stroje, ignorując swoje obowiązki. Enid doskonale potrafiła sobie wyobrazić lady Bess w londyńskim salonie, lecz nie ignorującą swoje obowiązki. -Po roku stary głupiec umarł i matka wróciła, spodziewając się gorącego powitania. -MacLean potrząsnął głową, nadal rozŜalony. -Dała mi swoją nowo zyskaną fortunę, abym nią zarządzał, i myślała, Ŝe będę jej dziękował. Lecz nie tak łatwo jest mnie przekupić.

-Wspaniale. Co za zasady! -powiedziała Enid sarkastycznie. -Zapewne nigdy nie potrzebowałeś pieniędzy. -Mylisz się, jak zwykle. -Najwidoczniej odzyskał na tyle kontenans, by stawić jej czoło. -Kłopoty w czterdziestym piątym mocno dotknęły moją rodzinę. Znaczyło to, Ŝe MacLeanowie zaangaŜowali się w bezowocne powstanie przeciwko Anglikom. 220 -Powoli podnosiliśmy się z upadku. Gdy umarł nasz ojciec, nie zostawił wiele więcej, jak tylko zamek i ziemię, a i tak cieszyliśmy się, Ŝe mamy przynajmniej to. Brak pieniędzy, ha! Miałem piętnaście lat i odchodziłem od zmysłów ze zmartwienia. Prawda uderzyła Enid niczym obuchem. Prawda tak oczywista, Ŝe MacLean musiał chyba by ćślepy, by jej nie zauwaŜyć. Albo teŜ nie potrafił się wyzwolić z okowów młodzieńczego buntu i rozgoryczenia. -Zaczekaj. Zaczekaj. -Ścisnęła jego palce, aby zwrócić uwagę na to, co mówi. -Twierdzisz, Ŝe matka poślubiła zgrzybiałego starca dla pieniędzy. Postąpiła tak, aby móc się stąd wyrwać, uciec od obowiązków i wieść beztroskie Ŝycie w Anglii, podczas gdy wy walczyliście o przetrwanie. A potem, po śmierci kupca, wróciła z pieniędzmi, rzuciła ci do stóp fortunę, powiedziała, Ŝe jest zbyt leniwa, by nią zarządzać i teraz nie opuszcza wyspy? Wyprostował ramiona i spojrzał na nią chłodno. -Tak. -I ty przypisujesz jej zachowanie egoizmowi? -Z furią wycofała dłoń z uścisku. -Powinieneś coś wiedzieć, samolubna świnio. Twoja matka zrobiła to, co zrobiła, abyś ty nie musiał poślubić dla ocalenia majątku jakiejś pierwszej lepszej bogatej baby! Zielone oczy MacLeana zmieniły się w wąskie szparki. -To nieprawda! - prychnął. Enid machnęła niecierpliwie dłonią. -Nic nie mów. Jeśli nie jesteś w stanie pojąć, Ŝe twoja matka powinna być kochana za samo to, Ŝe jest twoją matką, a juŜ na pewno dobrą matką... jesteś nie tylko pijany, jesteś głupi! Poderwał się z krzesła. Wydawał się teraz zdecydowanie trzeźwiejszy. -Nikt nie myśli tak jak ty. -I to ma dla ciebie znaczenie? Co ktoś myśli? Enid przyskoczyła do MacLeana i potrząsnęła mu palcem przed nosem. -Zapewniam cię, Ŝe wszyscy wiedzą, co zrobiła twoja matka. Zapytaj

Donaldinę, co o tym sądzi. -Donaldina była jej mamką - powiedział, jakby to wyjaśniało wszystko. 221 -No dobrze. Zapytaj któregoś z męŜczyzn - powiedziała Enid, gestykulując zapalczywie. -Graeme uskarŜa się na nią. Zapytaj go, co sądzi o twojej matce. -Ona leczy jego rany. MacLean miotał się, niezdolny stawić czoło prawdzie. Enid nie dbała o to. Pragnęła sprawiedliwości dla lady Bess. W tym celu musiała zmusić MacLeana, aby przyjął prawdę. Dla własnego dobra oraz jej, Enid. -Wszyscy lubią lady Bess. Uwielbiają ją. Przyprowadziła mnie tu osobiście, karmiąc opowiastkami o tym, Ŝe w tej sypialni nocował kiedyś Robert I Bruce... -Bo to prawda. -...a ja płakałam potem, aŜ zasnęłam, poniewaŜ nie miałam matki takiej jak ona. Prawdę mówiąc, nie miałam Ŝadnej, a ty uŜalasz się nad sobą, bo twoja matka sprzedała się, aby ocalić cię przed podobnym losem. Ty niewdzięczny łobuzie. -Enid miała ochotę tupnąć, zamiast tego wyprostowała się, by uratować resztki gwałtownie ulatniającej się godności. - Więc nie porównuj mnie do swojej matki. Ona jest wspaniałą kobietą, a ja... ja jestem tak chciwa, jak się tego obawiasz. -Wysłałem kogoś, by oddał łódź. -Co takiego? -Łódź rybacką, którą poŜyczyliśmy. -To dobrze. Specjalnie wciągał ją w rozmowę, by odwrócić jej uwagę. Ale nic z tego. -Skoro juŜ tu jesteś, chciałabym coś powiedzieć. Wszyscy wiedzą, Ŝe nie jesteśmy małŜeństwem, więc nic mi nie grozi. Chcę wrócić do domu. Wydawał się teraz mniej pijany, mniej zmęczony, a bardziej władczy, taki, jakim zobaczyła go dopiero wczoraj. -Nie wyjedziesz, dopóki nie przypomnę sobie wszystkiego. -To moŜe nigdy nie nastąpić. -Zatem zostaniesz tu na bardzo, bardzo długo. -Wynoś się i więcej nie wracaj - krzyknęła, gestem wskazując mu drzwi. Tym razem jej posłuchał. 222

* -Nie powinien pan wychodzić sam -Kinman pochylił się, zaciskając dłonie na kolanach i spoglądając na MacLeana. MacLean cierpiał właśnie z powodu kaca. -Ma pan rację. W kominku trzaskał ogień, napełniając powietrze zapachem sosny. Wielka sala rozbrzmiewała gwarem i śmiechem. Dopiero co zjedli kolację i wszystko było tak, jak naleŜy: MacLean siedział z Anglikami, Graemem MacQuarrie, Jimmym Gillivrayem i Rabem Hardie, podczas gdy kobiety skupiły się wokół drugiego kominka w innym końcu sali. Donaldina próbowała nauczyć Enid prząść, lecz, sądząc po dobiegających stamtąd wybuchach śmiechu, nie bardzo jej się wiodło. Wszystko było tak, jak lubił. Męskie rozmowy dla niego, damskie zajęcia dla kobiet. -Wyprawiliśmy dziś większość naszych łudzi -powiedział Kinman -lecz ktokolwiek na pana nastaje, jest zdesperowany, zapewne ma teŜ pomocników. Choć Jackson siedział na skraju grupki, włączyli go do narady. Tak bardzo nie zwracał na siebie uwagi, Ŝe niemal się go nie zauwaŜało, teraz jednak podniósł rękę. -Czy mogę spytać, skąd pan o tym wie? -Człowiek, którego zastrzelił pan w pociągu... To było coś nowego. -Jackson kogoś zastrzelił? - zapytał MacLean. -Anglika, oficera milicji, znanego z waleczności - odparł Harry. -Najwidoczniej ktoś inny pozyskał sobie jego lojalność -powiedział Graeme. Kinman zjeŜył się, jakby Graeme obraził wszystkich Anglików. Harry skinął głową, spokojny jak zawsze. -Najwidoczniej. Miał być jednym z naszych obrońców. Zabił maszynistę i zatrzymał pociąg. Jackson wystrzelił, kiedy tamten wpadł do przedziału. MacLean spojrzał na niepozornego, nudnego Jacksona z szacunkiem. -Potrafisz strzelać? 223 Jackson strzepnął pyłek z rękawa. -Mój poprzedni pan zwykł polować na ptaki w swoim majątku koło Edynburga i nalegał, abym i ja nauczył się strzelać. -Myślałem, Ŝe twój poprzedni pan był przyjacielem Throckmortona. Czy to nie lord Featherstonebaugh? Jackson zwrócił na MacLeana swe wyblakłe, niebieskie oczy. -Pracowałem dla róŜnych dŜentelmenów.

Fascynujące. Musi posłać do Throckmortona i poprosić, by ten zbadał bliŜej przeszłość lokaja. Wybuch kobiecego śmiechu odwrócił uwagę MacLeana. Spojrzał w drugi koniec sali. Przebywał z Enid od miesięcy. To niemoŜliwe, by brakowało mu jej tylko dlatego, Ŝe nie widzieli się przez jeden dzień - i to niecały. Skrzywił się, gdy sobie przypomniał, jak wszedł do jej sypialni rano. Nie mógł uwierzyć, Ŝe upił się do tego stopnia, aby jej szukać. Zdradził jej rodzinne sekrety, poniewaŜ jakąś pokrętną cząstką umysłu sądził, Ŝe powinna je znać. Nawet teraz, gdy myślał jasno -oczywiście, jeśli pominąć kaca -nadal tak uwaŜał. Była przy nim niemal od początku tej awantury. Ściągnął na nią niebezpieczeństwo. Zasługiwała z pewnością na to, by wiedzieć, co dzieje się w zamku. Nawet jeśli chodzi o drobiazgi, które nie wydawały się waŜne. Kinman powrócił do głównego tematu. -Gdy pociąg się zatrzymał, wskoczyli do niego następni zabójcy. -Ja widziałem tylko dwóch - powiedział Jackson. -W ciemności i zamieszaniu nie sposób było ich policzyć. Wiem, Ŝe przynajmniej jeden wpadł do przedziału MacLeana, prawdopodobnie tuŜ po tym, jak pan uciekł - odparł Harry. Kinman chwycił MacLeana za ramię, aby przyciągnąć na powrót jego uwagę. -Rozumie pan więc, MacLean, dlaczego jesteśmy pewni, Ŝe ktoś nadal będzie pana ścigał. I znowu uderzy. Ktoś planuje zasadzkę. Spojrzeli po sobie z tą charakterystyczną determinacją, z jaką męŜczyźni spoglądają przed bitwą. 224 -Znam pana, MacLean -powiedział Kinman z przekonaniem. -Nie lubi pan ograniczeń, lecz z pewnością dostrzega pan, Ŝe tym razem są one konieczne. -Absolutnie konieczne - przyznał MacLean. Nie mógł wśliznąć się do sypialni Enid pod pretekstem, Ŝe chce z nią porozmawiać, poniewaŜ nie dalej jak rano został z niej wyrzucony. Oczywiście, nie byli jeszcze małŜeństwem. Nie znała jego intencji, dała teŜ jasno do zrozumienia, Ŝe nie chce, by starał się o jej względy. Nie miał prawa odwiedzać jej w sypialni, lecz pragnął takie prawo uzyskać. Niestety, matka miała rację. Nie umiał walczyć o względy kobiet. Nigdy nie musiał tego robić; był lordem i to kobiety zabiegały, by zechciał zwrócić na nie uwagę. Oczywiście, znał podstawowe zasady: wiedział, jak flirtować, jak mówić drobne kłamstewka. Lecz nie poŜądał dotąd kobiety, która by go nie

chciała. I nigdy przedtem nie zaleŜało mu tak bardzo na Ŝadnej. -Musi pan zachowywać się na pozór zwyczajnie, a zarazem przez cały czas mieć się na baczności -Kinman zaciskał dłonie i wyglądał na zdenerwowanego. -Oczywiście. Gdybym nie odzyskał pamięci, niechybnie bym ją zapłodnił, pomyślał MacLean. Wyprostował się, tknięty nową myślą. Być moŜe dziecko juŜ rośnie w jej łonie. Jeśli tak, będą musieli się pobrać, mimo braku entuzjazmu ze strony Enid. -Nie wiemy, jakie informacje kryją się w zakamarkach pańskiej pamięci, lecz muszą być waŜne, skoro zdrajca tak uparcie stara się pana wyeliminować - powtórzył po raz kolejny Kinman. -Ma pan rację - przytaknął MacLean, ewidentnie myśląc o czymś innym. Dziecko... z Enid? Na myśl o tym serce podskoczyło mu w piersi i coś ścisnęło go w Ŝołądku. Kinman zerwał się na równe nogi. - Do licha, MacLean, pan mnie nie słucha! MacLean, wyrwany z zamyślenia, zamrugał, spoglądając na czerwonego z gniewu, zirytowanego Kinmana. -Zgodziłem się ze wszystkim, co pan powiedział! 225 -No właśnie! To do pana niepodobne - poskarŜył się Kinman. Teraz, kiedy wróciła mu pamięć, przypomniał sobie i Kinmana. Zaprzyjaźnili się przed jego wyjazdem na Krym. Kinman był sumiennym, uprzejmym, obowiązkowym człowiekiem, który mógł walczyć u boku najlepszych spośród nich. Za pospolitą prezencją krył się teŜ bystry umysł. MacLean go szanował. Jednak Kinman zdawał się sądzić, Ŝe MacLean okaŜe się krnąbrny, pośpieszył więc go uspokoić: -Nie wolno mi wychodzić samemu. Większość Anglików wyjechała, lecz nadal nie jestem bezpieczny. Nie wiemy, co ja wiem, lecz zabójca udowodnił, jak waŜne są dla niego te informacje. Uczynił to podpalając chatę, zatrzymując pociąg, ścigając mnie przez całą Szkocję i strzelając do mnie. Kinman zerknął na swoje stopy i zaszurał nimi. -Być moŜe wysłano za panem więcej niŜ jednego zabójcę. -To oczywiste -MacLean spojrzał na zasępione twarze towarzyszy. -Nie uwaŜam się za tchórza, ale nie jestem teŜ głupi. Nie potrafię zatrzymać kuli, nie będę więc ganiał po polach samotnie. Czy to was zadowala? Wszyscy skinęli głowami. -No dobrze -powiedział, wstając. -Idę porozmawiać z paniami. MoŜecie iść ze mną, jeśli chcecie. Najgorsze, co którakolwiek z nich moŜe mi zrobić, to

dźgnąć mnie wrzecionem. -I wszyscy wiemy, która miałaby na to największą ochotę -powiedział Harry, osuwając się niŜej na krześle. MacLean rzucił mu ponure spojrzenie i ruszył przez wielką salę. MęŜczyźni poszli w ślad za nim, nie po to, aby go chronić, ale by zobaczyć, jak teŜ MacLean będzie sobie radził w rozmowie z paniami. Wszyscy poza Harrym, który pozostał tam, gdzie był, wpatrując się w ogień. MacLean popatrzył na matkę. Enid nie mogła mieć racji co do lady Bess. Jego matka ubierała się wyzywająco. Flirtowała nieustannie z męŜczyznami młodszymi od siebie. Zbyt wiele paliła, piła bez umiaru i grała w karty. Nie poświęciłaby siebie, aby ocalić jego i majątek. To niemoŜliwe, by nie potrafił dostrzec takiego poświęcenia. -Matko... 226 -Tak, synu? -spytała, podnosząc wzrok. Rozejrzał się dookoła spostrzegł, Ŝe są obserwowani. Nie mógł wypytać jej tutaj. -Nic takiego - powiedział. -To nieodpowiednia chwila. Stanął naprzeciw Enid, zastanawiając się, co powiedzieć. Nie mógł tak po prostu zapytać, czy miała miesiączkę. Zamiast tego zapatrzył się na jej pochyloną głowę, przyglądając się, jak światło świec migoce na falach jej upiętych włosów, jak ciemne kosmyki wiją się wzdłuŜ smukłej szyi, a nowa biała suknia, przysłana przez Celeste, podkreśla kształty. Enid była piękna. PoŜądał jej. Jego ciało i instynkt mówiły mu, Ŝe oto znalazł idealną, subtelną partnerkę. Tymczasem jego idealna, subtelna partnerka podniosła wzrok i wypaliła, zniecierpliwiona: -Odejdź stąd lub usiądź. Zasłaniasz nam światło. ROZDZIA Ł 23 O czym myślała, gdy wyrzucała MacLeana ze swojej sypialni? Oczywiście, wiedziała. Myślała o tym, Ŝe wkrótce wróci do domu gdziekolwiek byłby ten dom. Na pewno nie tutaj, w zamku MacLean, gdzie za kaŜdym rogiem czaił się jakiś Anglik, zza niego wyglądał Szkot, a Enid wpadała na jednego albo na drugiego z dziwną regularnością. Po czterech dniach pobytu w zamku zaczęła podejrzewać, Ŝe jest śledzona. Odwróciła się i szybko spojrzała za siebie. Długą, mieszczącą się na piętrze galerię wypełniały cienie, lecz nic nie usprawiedliwiało nagłego ataku paniki. Zerknęła na marmurowe popiersie na piedestale. Sprawdziła nisze

okienne. Nic. Na zewnątrz był tylko niekończący się deszcz oraz zapowiedź fioletowego zmierzchu. Powinna wziąć się w garść i nie zapominać, kim jest. Enid MacLean, kobietą, która wkrótce powróci do swego nudnego zajęcia. Dnie będą mijały, podobne do siebie -miała do wyboru to albo próŜne tęsknoty czy długie wieczory w wielkiej sali, gdzie siadywał

227 MacLean, gapiąc się na nią z ponurą miną. Wszyscy w zamku obserwowali jego zatroskanie z oczywistym zadowoleniem. Co do niej, starała się na niego nie patrzeć. Lecz zawsze wiedziała, Ŝe tam siedzi, w tradycyjnym szkockim stroju, w ręcznie robionych, wełnianych pończochach do kolan, ze swym cennym sporranem, przewiązanym w talii, i kiltem, spod którego od czasu do czasu błyskały jego umięśnione uda. Widok ten niezmiennie zapierał jej dech w piersi. Westchnęła. To wyjaśniało, dlaczego tak niechętnie wlokła się na dół, na kolację. Przez cztery dni zmagała się z uczuciem, Ŝe jest pod nieustanną, męczącą obserwacją, i zaczynała juŜ upuszczać przedmioty, zapominać, co mówi i czerwienić się bez powodu. Cała ta sytuacja była niesłychanie męcząca. Gdyby tylko coś wreszcie się wydarzyło. Gdyby ten łajdak się ujawnił! Lecz Choć Ŝaden z męŜczyzn nie waŜyłby się o tym z nią rozmawiać -oczywiście dlatego, aby oszczędzić jej, damie, przykrych doznań -wiedziała, Ŝe prawdopodobnie rozwaŜają moŜliwość, iŜ przestępca wrócił do Anglii razem z angielskimi wartownikami. Ile teŜ czasu minie, zanim uznają, Ŝe MacLean jest juŜ bezpieczny, a jej pozwolą wrócić do domu? Czasami zastanawiała się, czy MacLean nie trzyma jej tutaj dla czystej przyjemności znęcania się nad nią. Wiedział, gdzie leŜy jej sypialnia i choć zamykała drzwi na klucz, nietrudno byłoby mu zdobyć drugi. Była zdecydowana trzymać go z dala od swego łóŜka. JakŜe by chciała, aby ten nieustający sprawdzian siły woli wreszcie się skończył! Nocami jej ciało tęskniło do jego dotyku. Gdy spała, jej umysł wędrował po szkockich wzgórzach z MacLeanem i zawsze znajdowali małą chatkę, w dolinie osłoniętej od wiatru, gdzie się kochali. Zacisnęła za plecami dłonie i ruszyła dalej galerią, spoglądając na ściany zatłoczone portretami dawno zmarłych lordów, ich psów, koni i Ŝon. Obraz na końcu galerii wzbudził szczególne zainteresowanie Enid. Przedstawiał ostatniego lorda z małŜonką, lady Bess, ich dzieci, Kiernana i Elizabeth, lady Catrionę... i Stephena. Enid wpatrywała się w obu chłopców, stojących obok siebie, jakby byli przyjaciółmi.

228 Stephen był starszy niŜ Kiernan, miał siedemnaście lat, podczas gdy Kiernan zaledwie jedenaście. Artysta doskonale uchwycił wystudiowany urok, jakim promieniował Stephen niecierpliwość Kiernana, pragnącego wyrwać się do innych, ciekawszych zajęć. Dwaj MacLeanowie, wychowani razem, a tak róŜni. -Był przystojny, prawda? - zapytał zdyszany kobiecy głos tuŜ obok Enid. Enid drgnęła i odwróciła się. Natychmiast rozpoznała lady Catrionę. Miała upięte i zakryte wdowim czepkiem z czarnej koronki siwe włosy oraz zmęczoną twarz. Odziana od stóp do głów w czerń, w drŜących dłoniach ściskała chusteczkę. Nie mogła być wiele starsza od lady Bess; prawdę mówiąc, Enid przypuszczała, Ŝe mogła być nawet młodsza, jednak z przygarbionymi, opuszczonymi ramionami, krępą figurą, zmarszczkami dookoła ust i zaczerwienionymi oczami wyglądała zdecydowanie starzej. -Przestraszyłam cię? -spytała. Sięgała Enid zaledwie do brody. -Nie miałam takiego zamiaru. Byłaś tak zaabsorbowana wpatrywaniem się w podobiznę mego drogiego chłopca. -Tak... to prawda. Enid przypuszczała, Ŝe musiało tak być, mimo to lady Catriona posiadłaz pewnością umiejętność bezszelestnego poruszania się, skoro udało jej się podkraść tak blisko bez zwrócenia na siebie uwagi. -Jestem lady Catriona MacLean -wyciągnęła drŜącą dłoń. -Przepraszam, Ŝe nie powitałam cię wcześniej, lecz przebywałam w odosobnieniu. W Ŝałobie. -Oczywiście. Enid czuła się nader nieswojo. Była wdową po synu tej kobiety, a jakoś nie odczuwała Ŝałoby. -Przykro mi z powodu straty, jaką pani poniosła. -Dziękuję. Wyblakłe niebieskie oczy lady Catriony wypełniły się łzami. -Ale to nasza wspólna strata, czyŜ nie? -Tak. Dziękuję -powiedziała Enid, choć lady Catriona właściwie nie złoŜyła jej kondolencji. -Nie mogłam się zmusić, by jadać z rodziną. Nie zachowują się właściwie w ten smutny czas. 229 -Och. Tak.

Lady Catriona rozumiała chyba przez to, Ŝe nikt nie okazywałŜalu po śmierci jej syna - pomyślała Enid. -Stephen wyjechał stąd tak dawno, Ŝe pewnie zdąŜyli opłakać go juŜ wcześniej. -Nie tłumacz ich. To wstyd, tak się zachowywać. Potępienie to dotyczy chyba teŜ mnie, pomyślała Enid, skoro stanęłam w obronie rodziny. Z drugiej strony lady Catriona chytrze skarciła Enid, której suknia z rubinowego aksamitu za nic w świecie nie mogłaby uchodzić za strój Ŝałobny. Enid juŜ miała powiedzieć, Ŝe straciła wszystkie ubrania w poŜarze, lecz powstrzymała się. Nie będzie się usprawiedliwiać. Nie przed lady Catrioną. Ta kobieta nie uczyniła Ŝadnej próby, by skontaktować się z nią po ślubie, nie podjęła najmniejszego wysiłku, by powitać ją w rodzinie, i nie wyciągnęła do niej przyjaznej dłoni. To, Ŝe Enid nie przestrzegała teraz przyjętych form, nie było wyłącznie jej winą. Widząc, Ŝe Enid nie zamierza się odezwać, lady Catriona przemówiła: -Znam Kiernana odkąd był dzieckiem, i muszę powiedzieć, Ŝe to nicpoń najgorszego rodzaju. Podstępny brutal, który zawsze uwaŜał się za lepszego od Stephena, i to tylko dlatego, Ŝe odziedziczył tytuł. -Doprawdy? -spytała Enid sztywno. -Nigdy bym tego o nim nie pomyślała. -To dlatego, Ŝe Stephen nigdy się nie skarŜył. Zawsze był dla niego uprzejmym, troskliwym starszym kuzynem. -Lady Catriona z upodobaniem wypowiedziała po raz kolejny imię syna, a potem jej oczy zabłysły gniewnie. - Kiernan zawsze był niewdzięczny. Enid zmuszona była zaprotestować. -Kiernan wyruszył Stephenowi na ratunek. Lady Catriona uniosła głowę i uśmiechnęła się z oziębłą uprzejmością. -Mówisz Kiernanowi po imieniu? Czy cała ta rozmowa musi roić się od pułapek? -Mówię o nim tak, jak pani. Ja zwracam się do niego per MacLean. Jak wszyscy w zamku. 230 -Ach. -Lady Catriona spojrzała na portret. -CóŜ, Kiernan nie uratował mego Stephena, a moje biedne matczyne serce zastanawia się, czy nie zrobił tego specjalnie. -Jak moŜna mówić coś tak okropnego! -zawołała Enid, nawet się nie zastanawiając. -MacLean nigdy rozmyślnie nie zawiódłby w misji, jakiej by się podjął! -Powinnam była się spodziewać, Ŝe weźmiesz jego stronę. Stephen nie mógł liczyć nawet na swoją Ŝonę, Ŝe oceni go tak, jak na to zasługiwał. Oczy lady Catriony wypełniły sięłzami, przytknęła więc do nich

chusteczkę. -Jestem jedyną osobą, która rozumiała mego kochanego syna. Ta kobieta to urodzony manipulator, pomyślała Enid, a ja pozwoliłam na to, by manipulowała mną w stopniu, jakiego nie potrafiłabym sobie nawet wyobrazić. Teraz pragnęła juŜ tylko czym prędzej się oddalić. Zapytała uprzejmie: -Czy będziemy mieli przyjemność cieszyć się pani towarzystwem dziś wieczorem? -Nie -lady Catriona westchnęła. -Nie. Chciałam spotkać się z tobą, lecz czuję, Ŝe smutek zupełnie wyczerpał moje siły. Wrócę do mego pokoju. Poproszę, by przyniesiono mi kolację, chociaŜ nie jestem pewna, czy uda mi się cokolwiek przełknąć. Enid przyglądała się, jak lady Catriona odchodzi, zagubiona dusza w galerii pełnej barwnych postaci. A potem spojrzała jeszcze raz na podobiznę Stephena i po raz pierwszy od dziewięciu lat zrobiło jej się go Ŝal. * Kolacja w wielkiej sali była posiłkiem wesołym, wypełnionym śmiechem, okazjonalnymi sprzeczkami i flirtowaniem. Tylko przy głównym stole panował spokój. MacLean i Enid siedzieli, otoczeni ciszą. MacLean wydawał się niezdolny do podtrzymania rozmowy. Kiedy o coś go pytano, odpowiadał „tak” lub „nie”. Rzadko zdobywał się na to, by wypowiedzieć całe zdanie. Przez większą część czasu po prostu wpatrywał się w Enid, jakby próbował rozwiązać powaŜny problem, znany tylko jemu.

231 Gdy zdjęto pokrywki z naczyń i nalano brandy, Enid poczuła, Ŝe ma dość ponurego milczenia MacLeana. -Spotkałam dziś lady Catrionę - oznajmiła głośno. Brzęk sztućców ucichł, podobnie jak rozmowy. Enid patrzyła znad talerza, jak Szkoci odwracają się ku niej, wszyscy bez wyjątku z wyrazem smutku i współczucia. Lady Bess, zwykle tak rozmowna, powiedziała tylko: -Och, BoŜe. MacLean, zmuszony się odezwać, zapytał: -Co powiedziała? Enid rozłoŜyła na kolanach serwetkę. -Chciała się ze mną spotkać, byśmy dzieliły smutek.

-To było dobre zagranie z jej strony -zauwaŜył MacLean. -A o co naprawdę jej chodziło? Enid poprawiła serwetkę. -Obawiam się, Ŝe uraziłam ją, nie okazując Ŝalu. -Jeśli o to chodzi, uraziliśmy ją wszyscy. -Lady Bess zapaliła jedno ze swych cuchnących cygar. -Nie sposób nie urazić mojej ciotki -MacLean skinął powaŜnie głową.Jeśli cię obraziła, przepraszam za jej zachowanie. -AleŜ nie -manipulując MacLeanem, Enid czuła się niemal jak lady Catriona. - UwaŜam, Ŝe jest nieszczęśliwa. Lady Bess wydmuchnęła struŜkę dymu. -Notorycznie - stwierdziła. -I nieco... wytrącona z równowagi - dokończyła Enid. -Kompletnie zwariowana, jak reszta jej rodziny -zgodziła się lady Bess. Zawsze tak uwaŜałam. MacLean zwrócił się do matki: - Czy ona je? -Och, daj spokój -lady Bess skrzywiła się. -Czy słyszałeś kiedyś, by Catriona na tyle pogrąŜyła się w melancholii, Ŝe odmówiła posiłku? -Zatem nie muszę się martwić, Ŝe osłabnie. -MacLean odsunął krzesło i wstał. - MoŜemy przenieść się bliŜej kominka? 232 -Nie. -Enid takŜe wstała. -Jestem zmęczona. -Była teŜ zirytowana i przygnębiona, jak zawsze podczas miesiączki. - Pójdę juŜ do siebie. -Pójdę z tobą - odparł MacLean. -Co takiego? -Enid spojrzała na resztę towarzystwa. Wszyscy musieli słyszeć kompromitującą uwagę MacLeana. - Po co? -Klatka schodowa jest długa i ciemna, podobnie korytarz. Będziesz potrzebowała eskorty. Kogoś, kto poniesie świecę. -To niewłaściwe, byś odprowadzał mnie do sypialni -powiedziała, zaciskając wargi. -Moja droga, to nie Anglia z jej wyszukanymi zasadami i etykietą -zauwaŜyła dobrotliwie lady Bess. -Prawdę mówiąc, hołdujemy w Szkocji obyczajowi zwanemu handfast. Polega on na tym, Ŝe małŜonkowie Ŝyją ze sobą przez rok i jeden dzień, a jeśli związek zaowocuje potomstwem, małŜeństwo uznaje się za wiąŜące. -A jeśli stanie się inaczej, co wtedy? Czy kobieta ma uznać się za wybrakowaną i po cichu się usunąć? -Była juŜ Ŝoną w nieszczęśliwym związku. Wiedziała, jak to jest znosić litość i pogardę. -Dlaczego jakakolwiek kobieta miałaby zgadzać się na coś takiego?

-Dziewczyno, Ŝadna zgoda nie wchodzi tu w grę -zauwaŜył MacLean. Ten obyczaj to dziedzictwo czasów, kiedy męŜczyźni porywali pannę młodą bez względu na to, czy sobie tego Ŝyczyła, czy nie. Enid nie zwróciła uwagi ani na ton jego głosu, ani na słowa, lecz zmiaŜdŜyła go stanowczym: -Dzięki Bogu, Ŝyjemy teraz w oświeconych czasach. Na MacLeanie nie zrobiło to jednak wraŜenia. Przeciwnie, na jego wargach pojawił się nieznaczny uśmieszek, jakby rozwaŜał tak drastyczne posunięcie. Lecz nie. Nie. On przecieŜ nie chciał się z nią oŜenić. PrzyłoŜyła dłoń do czoła. CudzołoŜyła z nim, chociaŜ wiedziała, Ŝe nie jest jej męŜem! -Boli cię głowa? PołoŜył jej dłoń na ramieniu i przemawiał troskliwym tonem, który przypomniał jej tamto popołudnie w górach. Pochyliła się i odsunęła. -Nic mi nie jest! - rzuciła. 233 Uśmiechnął się znowu, a sądząc ze sposobu, w jaki na nią patrzył, prezentując siłę i autorytet, moŜna byłoby pomyśleć, Ŝe naprawdę wytęŜa całą wolę, by sprowadzić ją do swej sypialni. -Nie jestem Szkotką i wasze zwyczaje mnie nie dotyczą -powiedziała, zwracając się do lady Bess. -AleŜ, kochanie, oczywiście, Ŝe cię dotyczą -odparła lady Bess, śmiejąc się serdecznie. - Ale to i tak nie w chodzi w rachubę. -Rzeczywiście. Poza tym potrafię sama unieść świecę. Jak kaŜdego z poprzednich wieczorów - odparła Enid cierpko. -I tak z tobą pójdę - oznajmił MacLean z niezachwianą pewnością. Gdyby stwierdziła teraz, iŜŜartowała i wcale nie chce iść do łóŜka, tylko odwlokłaby nieuniknione? W końcu i tak by z nią poszedł. Była tego pewna. Podobnie jak tego, Ŝe odprowadzi ją jedynie do drzwi. Uśmiechnęła się więcz przymusem, bez śladu ciepła, i powiedziała: -Jak pan sobie Ŝyczy, milordzie. Po czym ruszyła ku schodom, a MacLean za nią. Zatrzymała się. -MacLean? Zapomniałeś świecy. Zmarszczył brwi i była niemal pewna, Ŝe powie, iŜ nie Ŝyczy sobie, by zawracano mu głowę jakąś przeklętą świecą. Lecz kiedy uśmiechnięta słuŜąca podała zapalony ogarek, przyjął go i ruszył za Enid schodami, a potem wzdłuŜ galerii.

-Podoba ci się zamek? - zapytał. Enid zamrugała zdziwiona tym, Ŝe obchodziło go, co ona myśli. -Owszem - odparła. -Tu czuje się historię. -Pięćdziesiąt pokoleń MacLeanów miało na tej skale swój dom. Pierwszy dotarł tu wraz z przypływem i przywarował w miejscu, którego był w stanie bronić. Nigdy go juŜ nie opuściliśmy -powiedział, po czym umilkł, jakby strumyczek słów nagle wysechł. -Zamek jest tak wielki, Ŝe nawet nie wiem, ile liczy sobie poziomów. -Cztery. -Odchrząknął. -Cztery poziomy. Liczni lordowie rozbudowywali go na przestrzeni wieków. Oryginalna budowla była drewniana, z fosą i powstała przed wojną Anglików z Normanami. Potem wybudowano tu zamek z kamienia, z blankami. 234 Teraz, kiedy poznała juŜ zamek, lepiej rozumiała, skąd bierze się nieskończona arogancja MacLeana. Albo, nazywając rzecz po imieniu, jego zarozumiałość. Choć wydawało się, Ŝe zwraca uwagę jedynie na świecę, zapytał: -Dlaczego się uśmiechasz? Nie zdawała sobie sprawy, Ŝe się uśmiecha, ale nie zamierzała teŜ go prowokować. -Zatem MacLeanom udawało się przez wszystkie te lata odeprzeć wrogów. -Tak... lecz i kobiety MacLeanów zawsze znalazły sposób, aby postawić na swoim. Dlatego są tu te drzeworyty. Wskazał scenę bitewną, wyrytą w orzechowym drewnie i zawieszoną pośrodku galerii. Enid przyjrzała się dziełu, przedstawiającemu obcinanie głów, tryskającą krew, wrogów, ciągniętych za końmi. -Rzeczywiście, to bardzo kobiece - stwierdziła z ironią. -CóŜ za sarkazm. W porządku. A co sądzisz o tym? O tej wazie? -dodał wojowniczym tonem. Na marmurowym podeście ustawiono chińską wazę z dynastii Ming. -Niewiarygodnie piękna. -Nie kupił jej Ŝaden męŜczyzna z rodziny. Któraś z Ŝon MacLeanów zapragnęła tej wazy, a mąŜ nie potrafił jej odmówić. Enid stłumiła rozbawienie. -Przypuszczam, Ŝe wyjaśnia to, dlaczego są tu takŜe dywany. I kobierce. -Tak, owszem. MęŜczyźni z rodu MacLeanów nie cenią piękna, ale nieustająco rozpieszczają swe kobiety. -Skoro nie cenią piękna, prawdopodobnie poślubiają brzydkie niewiasty.

-Co takiego? AleŜ nie! Spjrzał wprost na nią. Jego spojrzenie złagodniało, a głos nabrał tego niskiego, przymilnego tonu, który sprawiał, Ŝe Enid ciarki zaczynały chodzić po kręgosłupie. -Nie, nasi męŜczyźni dostrzegają w swoich kobietach piękno, a kiedy raz znajdą prawdziwą miłość, nie widzą juŜ piękna nigdzie indziej. 235 Enid przestała się uśmiechać. Jego opowieść o zamku stanowiła jedynie Ŝałosną, typowo męską próbę dostarczenia kobiecie rozrywki. Chciał wzbudzić w niej zainteresowanie. Umizgiwał się do niej. -Wyglądasz na oszołomioną, dziewczyno. Dobrze się czujesz? -zapytał z uśmieszkiem zadowolenia. -Nic mi nie jest, dziękuję - odparła szeptem. Umizgiwał się do niej. Nie. Musiała się pomylić. Lecz prezentował jej swój dom niczym klejnot na srebrnej tacy. Ale przecieŜ zapytał, czy Throckmorton zapłacił jej, by z nim sypiała. Jednak przeprosił... Enid potarła czoło. Tonie moŜe dziać się naprawdę. Bywała juŜ nieszczęśliwa. Teraz była przeraŜona, i to tak, Ŝe miała ochotę biec przed siebie, uciekać, aŜ zabraknie jej sił. I dlaczego? PrzecieŜ wystarczyło powiedzieć „nie”. Nie było Ŝadnych ukrytych pułapek, znała je wszystkie. I niemal wszystkich udało jej się uniknąć. -Naprawdę boli cię głowa - powiedział z troską, przeciągając sylaby. -Nie. Nagle przestała odczuwać ból. Czuła się dobrze. Była silna. -Pozwól, bym pomasował ci skronie - zaproponował. -Nie. Panikę, która ściskała jej Ŝołądek, da się opanować jedynie, kiedy raz stawi się czoło prawdzie. śycie pod wspaniałomyślną opieką MacLeana mogłoby na pierwszy rzut oka wydawać się kuszące, lecz gdyby została jego Ŝoną, przez cały czas pamiętałaby, Ŝe jej mąŜ jest rozczarowany tym, iŜ wybrał na małŜonkę angielską sierotę i nieustająco zastanawia się, kiedy jej chciwa natura znów da o sobie znać. Chciwość... Spojrzała na portrety, wazy, bezpieczeństwo zamknięte w kapsule bogactwa. On naprawdę ma wielki dom. I arystokratyczną rodzinę. Gdyby go poślubiła, byłaby bezpieczna. Na zawsze.

Przetrwa tę próbę, wykazując tyle samo rozsądku, co podczas innych, trudnych momentów w Ŝyciu. Zmieni temat. 236 Ruszyła galerią i zapytała: -Chciałabym zapytać cię o wasze szkockie zwyczaje. -To dobrze, Ŝe interesują cię szkockie zwyczaje -powiedział z akcentem, który pasował do niego niczym dobrze skrojony płaszcz. Sprawił, Ŝe zabrzmiało to tak, jakby chciała dowiedzieć się czegoś więcej o nim. Nie chciała. Musiała po prostu zapełnić czymś ciszę. -Dlaczego nosicie sporran i kilt? -spytała pośpiesznie. -Stephen powiedział mi, Ŝe wyszły juŜ z uŜycia. -Po czterdziestym piątym Brytyjczycy usiłowali zniszczyć naszą tradycję, podobnie jak same klany. Szczególnie przeszkadzał im sporran, gdyŜ męŜczyzna moŜe ukryć pod nim broń. -MacLean przesunął dłonią po wypłowiałym futrze. -Eksplozja zniszczyła mój, będę więc nosił ten. NaleŜał kiedyś do mojego ojca. -Godny podziwu sentyment -powiedziała. Jej serce nie biło juŜ tak gwałtownie. -Mamy tu długą pamięć i choć przyzwyczailiśmy sięŜyć obok Anglików, nie zapomnieliśmy o naszej tradycji. - Uśmiechnął się. -To zabawne. Nam nie wolno nosić kiltów i tartanów, lecz stały się one modne pośród odwiedzających nas Anglików. - Przysunął się bliŜej. -Niektórzy powiedzieliby ci, Ŝe Szkoci noszą spódniczki, by łatwiej im było dobrać się do kobiet. Czy mam unieść swoją dla ciebie? Zadała niewinne pytanie, a jemu jakoś udało się sprowadzić rozmowy na tematy, które z pewnością miały ją zaszokować. Nie to, Ŝeby czuła się podniecona. SkrzyŜowała ramiona na piersi i powiedziała tonem, który miał być deprymujący: -Z pewnością nosicie pod spodem jakąś bieliznę. MacLean ściągnął wargi i potrząsnął głową. -Tradycja zakazuje. Z pewnością nie chciałabyś, bym sprzeniewierzył się tradycji, prawda? -To... to gorszące! Sama była zgorszona myślą, jak często się nad tym zastanawiała. ZmiaŜdŜyła go spojrzeniem, po czym wydłuŜyła krok, by szybciej wydostać się z galerii. 237 Nie zadziałało. MacLean ujął ją pod ramię i zmusił, by zwolniła.

-Teraz ja mam pytanie do ciebie. śyliśmy z sobą jak mąŜ z Ŝoną. Przyciskał jej ramię do swego boku i Enid czuła ciepło jego ciała, czy sobie tego Ŝyczyła, czy nie. Jej serce znów przyśpieszyło bieg. -Tak. -Byliśmy razem przez ponad dwa tygodnie i, o ile pamiętam, kochaliśmy się sześć razy. -Być moŜe. Nie liczyłam. Dokładnie sześć razy. -Muszę więc zadać pytanie, które kaŜdy męŜczyzna zadałby kobiecie... Zamierza poprosić ją, by za niego wyszła. PrzeraŜała ją ta intymność... i ta pokusa. -Proszę, nie rób tego. -Czy spodziewasz się mego dziecka? Zamarła. A potem oblała się rumieńcem. Jak mogła być tak naiwna. Miała ochotę zamknąć oczy i walić głową o ścianę -z ulgi, oczywiście. UlŜyło jej. Tajemnica została rozwiązana. Nalegał, aby jej towarzyszyć nie dlatego, Ŝe chciał się oświadczyć albo zaciągnąć do łóŜka, ale by się dowiedzieć, czy przypadkiem nie począł dziecka. Jeśli nad sobą nie zapanuje i pozwoli, by w jego bliskości nadal miękły jej kolana, skończy jak matka. Urodzi nieślubne dziecko. Z jakiegoś dziwnego powodu, podczas całego tego zamieszania i podróŜy, myśl o tym, Ŝe mogłaby zajść w ciąŜę w ogóle nie przyszła jej do głowy. -Nie jestem przy nadziei - powiedziała najspokojniej, jak tylko potrafiła. -Jesteś pewna? Zacisnęła dłonie w pięści. Tego rodzaju wypytywanie zdenerwowałoby ją o kaŜdej porze, lecz miesięczne przypadłości sprawiały, Ŝe była tak wściekła, iŜ miała ochotę natrzeć mu uszu. -Tak, jestem bardzo, bardzo pewna. Bardziej juŜ nie mogłabym być. -Ach tak... Skinął głową, co sprawiło, Ŝe znów miała ochotę mu przyłoŜyć. Jak śmie być taki zorientowany. CzyŜby sądził, Ŝe rozumie, w jaki sposób funkcjonuje jej ciało? Nawet ona nie rozumiała tego do końca. 238 Enid chwyciła za klamkę drzwi do swej sypialni, nie patrząc na MacLeana. -Dowiedziałeś się juŜ tego, po co przyszedłeś. Nie musisz mnie dalej odprowadzać. Nie pozwolił jej wziąć świecy. -Nie dlatego z tobą poszedłem.

-Rozumiem. Jesteś człowiekiem honoru. Chciałeś się zaoferować, Ŝe będziesz utrzymywał dziecko. -Chwyciła za świecę, próbując mu ją odebrać. -Doceniam twoją troskliwość. MacLean nie puszczał. Wyglądał jak ktoś, kto zobaczył zbyt wiele i nie jest z tego zadowolony. -Przyrównujesz mnie do swego ojca. -Oczywiście, Ŝe tak! Jesteście ludźmi honoru, obaj. śałowała teraz, Ŝe powiedziała mu, co naprawdę sądzi o swoim ojcu. -Twój ojciec był tchórzem. -Zapłacił za moje wykształcenie. Czego jeszcze mogłabym się spodziewać? Nie straciła kontroli, mocno trzymała świecę i była z siebie bardzo dumna. -Przyjęcia do rodziny? Tego, by cię odwiedzał? A w końcu spadku na wypadek jego śmierci? - głos MacLeana wznosił się z kaŜdym pytaniem. Więc ona takŜe podniosła głos. -Ty byłbyś taki dobry dla swego dziecka? -Nasze dziecko miałoby ojca przez cały czas przy sobie. -Za nic nie pozwoliłabym ci odebrać mi dziecka. -Nie zamierzam odbierać ci dziecka - zaprotestował. -śenię się z tobą! -Nic... podobnego... - Wyrwała mu świecę. - A teraz mnie puść! Jednak MacLean błyskawicznie objął ją w pasie i pocałował. Nie zdąŜyła nawet pomyśleć, co zamierza. Nie. Tego nie chciała. Za kaŜdym razem, gdy ją całował, zbliŜała się do krawędzi katastrofy. Ziemia juŜ osuwała się jej pod nogami. Nie chciała spaść z tego urwiska. Jednak... Ciepło. Bliskość. Pragnienie. Wszystko to dało się wyczuć w jego pocałunkach. A ona... Była rozgniewana i zdenerwowana, a te uczucia zbyt łatwo zmieniały się w namiętność. Rozkoszna świadomość, Ŝe tak bardzo 239 jej pragnął, sama w sobie stanowiła potęŜny afrodyzjak. Ich oddechy zmieszały się, a ciała poruszały zgodnie w odwiecznym, pierwotnym tańcu poŜądania. Zacisnęła palce na miękkiej płóciennej koszuli. W jego ramionach czuła się bezpieczna i choćby nie wiem jak temu zaprzeczała, nic nie mogło tego zmienić. Wsparła się na nim, walcząc z ogarniającym ją poŜądaniem. Obawiając się męŜczyzny i pokusy, jaką sobą przedstawiał. MacLean zadrŜał. Enid triumfowała. A potem on wzdrygnął się i zaczerpnął gwałtownie powietrza. Enid natychmiast się od niego odsunęła. Potrafił nad sobą

zapanować, nie zatracił się tak jak ona. Pośpiesznie odstawiłświecznik na postument. -Do licha, dziewczyno, przez ciebie zapomniałem o świecy! -powiedział, zeskrobując wosk z nadgarstka. -Och. Nie powinna była się śmiać, ale tak jej ulŜyło, Ŝe nie potrafiła się powstrzymać. -Zapomniałeś o boŜym świecie. -Jak zwykłe przy tobie. Uśmiechnął się do niej i choć szaleństwem było tak myśleć, patrzył na nią, jakby była najcenniejszym spośród jego klejnotów. Jedynym przejawem piękna, jakie potrafi dostrzec męŜczyzna z klanu MacLeanów. Nie moŜe być obiektem jego uwielbienia. Ani jego Ŝoną. Przyciągnął ją znów do siebie. Próbowała go odepchnąć. Nie zwracając uwagi na jej wysiłki, przywarł wargami do jej ust, wyciskając na nich delikatne, kojące pocałunki. Lubił ją całować. Do licha z tym człowiekiem! Najwidoczniej lubił całować ją nawet wtedy, gdy wiedział, Ŝe nie będzie zaproszony do łóŜka. Przesunął dłonią wzdłuŜ jej pleców i zaczął masować kark. Nie było czego się bać. Jego uścisk nie niósł ze sobą zagroŜenia. Jedynie bliskość. Przyjemność. Omdlewając w jego ramionach, poczuła, jak nabrzmiewają jej piersi. Nie wiedziała, jak to się stało. Jej wargi rozchyliły się bez udziału woli. Odwzajemniła pocałunek, rozkoszowała się nim. Jak zwykle, gdy była w jego ramionach przyszłość przestała mieć znaczenie, on

240 zaś bez trudu rozpędził dręczące ją lęki i koszmary. Odgłos odwodzonego kurka strzelby, wyraźnie słyszalny w cichej galerii, sprawił, Ŝe MacLean gwałtownie poderwał głowę. -MacLean, padnij! - zawołał ktoś. MacLean przewrócił Enid na podłogę i nakrył ją sobą. Strzał rozniósł się ostrym echem wzdłuŜścian. Ktoś runął na podłogę, krzycząc. Usłyszeli stukot obcasów, po czym gdzieś w oddali za zamachowcem zatrzasnęły się drzwi. -Nic ci nie jest? - zapytał MacLean, unosząc głowę. WaŜył tyle, co spory odyniec, i rzucił ją z rozmachem na dywan, a potem przygniótł swoim ciałem. -Nic - wykrztusiła z trudem. - Kto tak krzyczy? MacLean stoczył się z niej i podbiegł do zwijającej się z bólu ofiary. -Harry - szepnął. - Harry!

ROZDZIA Ł 24 MacLean zaczekał, aŜ ucichły powitalne okrzyki, męŜczyźni rozproszyli się, a Harry zasiadł przed kominkiem. Dopiero wtedy podszedł do niego z tacą w dłoni. Enid nadal zajmowała się rannym, ale wyprostowała się natychmiast i spojrzała na MacLeana wyniośle. -Czego chcesz? Ach, jakŜe była piękna z tą zadartą brodą, która onieśmielała, i z cudownymi piersiami, które zachęcały, by się zbliŜył. Te piersi były jednym z powodów, dla których Ŝyczył Harry'emu powrotu do zdrowia, i to jak najszybszego. Nie chciał, by Enid mimo woli wystawiała na pokaz swe wdzięki wobec innych męŜczyzn. 241 -Chciałbym zamienić słówko z naszym wybawcą. -Oparła dłoń na zdrowym ramieniu Harry'ego. Jego drugie ramię przywiązano ciasno do ciała, kula strzaskała mu bowiem obojczyk. -Ocalił nas, a poniewaŜ dzisiaj pozwoliłam mu wstać po raz pierwszy od wypadku, nie wolno ci go denerwować. -Tak jest. Harry uśmiechnął się, słysząc tę potulną odpowiedź. -To prawda, MacLean, przyjąłem kulę, która była przeznaczona dla ciebie. Jesteś mi coś winien. -Ja takŜe. Enid otuliła kolana Harry'ego kocem. Głos rannego złagodniał. -Choć byłaś, pani, wobec mnie prawdziwym tyranem, spłaciłaś dług. MacLeanowi nie podobał się ton jego głosu ani teŜ fakt, Ŝe Enid spędziła ostatnie sześć dni, opiekując się Harrym. Przywykł myśleć, Ŝe Enid jest jego. Jego pielęgniarką. Jego kobietą. -Wiem, jakim potrafi być tyranem -powiedział, ujmując jej dłoń i całując palce. - Lecz ja Ŝyję po to, by być mu posłusznym. -Opowiadasz bzdury, MacLean -powiedziała szorstko, chwytając pośpiesznie wrzeciono. - Zostawię was, byście mogli swobodnie porozmawiać. MacLean przytrzymał jej dłoń. -Zostań. Zatrzymała się, drŜąc. -Myślę, Ŝe będzie lepiej, jeśli was zostawię.

-Dziewczyno, czy zawsze musisz mi się sprzeciwiać? Spojrzała na niego i przez chwilę wydawało mu się, Ŝe Enid się boi. Jego, MacLeana. Tylko jaki mogłaby mieć powód? Wyrwała mu dłoń i cofnęła się o krok. -Harry i ja będziemy rozmawiali o tym, kto pociągnął za spust w zeszły wtorek i o tym, jak go schwytać. Nie powiesz, Ŝe cię to nie interesuje, prawda? - kusił. Enid nadal się wahała. -Z pewnością Harry wolałby, Ŝebym sobie poszła. 242 -I tak siedzi pani w tym po uszy. I jestem pewien, Ŝe jeśli pozna pani wszystkie fakty, z pewnością wyciągnie z nich właściwe wnioski -powiedział Harry. -Poza tym chciałbym usłyszeć, czy nie przychodzi pani do głowy coś, co pomogłoby nam złapać winowajcę. -Jak sobie Ŝyczysz -powiedziała, opadając na krzesło naprzeciw Harry'ego. MacLean zbyt rzadko słyszał od niej to zdanie -a teraz miał ochotę zgrzytać zębami. UwaŜała, Ŝe to Harry powinien udzielić jej pozwolenia, by z nimi została? Czy w ciągu tych sześciu dni aŜ tak zbliŜyli się do siebie? -Przyniosłem ci szklaneczkę ratafii - powiedział, wysuwając ku niej tacę. Wzięła jeden z kryształowych kieliszków i powiedziała: -Dziękuję. -Whisky, Harry? - zapytał MacLean. -Wolałbym dobrego burgunda. -Tak myślałem. -A zatem przypomniał sobie pan, co zwykłem pijać na Krymie? -zapytał Harry, przewiercając MacLeana ponurym spojrzeniem. Enid westchnęła głośno. MacLean, zdumiony, znieruchomiał tuŜ przed tym, nim opadł na drewniany stołek u stóp Enid. -Byłeś ze mną na Krymie? -Musi pan to pamiętać - powiedział Harry tonem niemal rozkazującym. -Nie pamiętam. MacLean usiadł. Stołek był niski, twardy i niewygodny, lecz doskonale wyobraŜał sobie, jaki obrazek tworzą, kiedy tak siedzi przy Enid, z łokciem opartym na jej krześle. Miała go u swych stóp. Z pewnością Harry zrozumie symbolikę tego przesłania. Z pewnością Enid takŜe ją rozumiała, gdyŜ odsunęła pośpiesznie nogi. Co jest nie tak z tą kobietą? -Ufa mi pan teraz? - zapytał Harry, wskazując zranione ramię. Harry zobaczył, jak zza draperii wysuwa się lufa, wykrzyczał ostrzeŜenie i pobiegł w kierunku zamachowca. I wtedy został postrzelony.

-Tak, ufam ci -odparł MacLean, wskazując Enid. -Uratowałeś nas. MacLean jest ci dozgonnie wdzięczny. 243 -Nie chcę wdzięczności -powiedział Harry niecierpliwie. -Chcę, aby pan sobie przypomniał. Zdaje pan sobie sprawę, o jaką stawkę toczy się gra? Nie chodzi jedynie o pana i panią MacLean, ale o bezpieczeństwo naszych agentów w terenie. O przyszłość Anglii. Wszystko zaleŜy od stanu pańskiej pamięci. -MacLean potrząsnął głową. -Wyprawa staje się mglista od chwili, gdy opuściłem Anglię po moment, gdy znów postawiłem stopę na wyspie Mull. Nie mówił jednak całej prawdy. Okruchy wspomnień tkwiły w jego umyśle niczym kawałki potłuczonego szkła. Lecz kiedy próbował je uporządkować, chwytał go ból głowy tak silny, Ŝe cały oblewał się potem. Coś czaiło się w zakamarkach jego pamięci, prawdopodobnie toŜsamość zdrajcy, a on bał się odkryć, kto to taki -poniewaŜ martwił się, Ŝe zdrajcą moŜe być jego sprytny kuzyn. I Ŝe to on zwabił MacLeana na Krym i tam próbował go zabić,a zamiast tego sam zginął. Obok niego Enid kręciła wrzecionem, a z motka na jej kolanach wysnuwała się długa, nierówna nić przędzy. Choć wydawała się absolutnie pogrąŜona w pracy, MacLean wyczuwał w niej napięcie. Przysłuchiwała się kaŜdemu słowu ich rozmowy i podejrzewał, Ŝe wyciągała takie same wnioski jak on. Obawiała się, Ŝe jej mąŜ próbował zabić kuzyna. -Throckmortonowi nie spodoba się to, co zamierzam teraz zrobić, ale nic innego nie działa, a obawiam się, Ŝe zaczyna brakować nam czasu powiedział Harry. Zaczerpnął powietrza i mówił dalej: -Pomogę panu. Proszę powiedzieć mi, co pan pamięta z tej wyprawy. MacLean usiadł wygodniej na stołku. Krew pulsowała mu w Ŝyłach. O to chodzi. Z pomocą Harry'ego na pewno wszystko sobie przypomni. -Udałem się na Krym. Sam. -Ja juŜ tam byłem. Przywiózł mi pan list od Throckmortona. MacLean wyprostował się. -Zgadza się. Powiedziałeś: „Jeszcze jeden przeklęty Szkot”. -A pan zdzielił mnie pięścią w twarz. -Zatem musiałem być jeszcze przy zdrowych zmysłach. Harry roześmiał się, a potem skrzywił i chwycił za ramię. 244

-Nadzorowałem pańskiego kuzyna. Z początku Stephen doskonale sobie radził. Był hazardzistą i lubił popijać, mógł więc niepodejrzewany pojawiać się w tawernach i wyciągać sekrety od rosyjskich oficerów. Potem, mniej więcej po roku, informacje, które przynosił, zaczęły cuchnąć. Nie wszystkie i nie zawsze, lecz te waŜniejsze na pewno. Enid zwolniła tempo pracy. -Zwróciłem się o pomoc do Throckmortona... i przysłał mi pana. -Harry uśmiechnął się, obnaŜając zęby. - Kolejnego przeklętego Szkota. -Nie wiedziałem o tym. Throckmorton z pewnością nic mu nie powiedział. -Matka Stephena doprowadzała mnie do szaleństwa, martwiąc się o bezpieczeństwo syna, podąŜyłem więc jego śladem i tak trafiłem do Throckmortona. ZaŜądałem, aby odesłał go do domu. -A Throckmorton wysłał pana, by pan go sprowadził. -Tak. -MacLean walczył, starając się rozproszyć opary mgły, zaciemniające umysł. -Tak, wręczyłem ci list od Throckmortona. Spojrzałeś na mnie taksująco. -Nie przejmował się pan tym, co o panu myślę. To dlatego uznałem, Ŝe Throckmorton miał rację. MoŜna było panu zaufać. -Więc mi zaufałeś? -Na tyle, na ile pan ufał mnie. -Na tyle, na ile byłeś zdolny zaufać komukolwiek. Harry skrzywił się. -Być moŜe. Wiem tylko, Ŝe kiedy Stephen pana zobaczył, wyglądał tak, jakby ujrzał ducha. Wtedy wiedziałem juŜ na pewno, Ŝe jest winien. MacLean sączył przez chwilę whisky, a potem powiedział, starając się, by w jego głosie nie było słychać wyrzutu: -śałuję, Ŝe nie powiedziałeś mi wtedy, co podejrzewasz. -Ja teŜ tego Ŝałuję -zęby Harry'ego zabłysły, kiedy wykrzywił twarz w grymasie. -Przez całą drogę powrotną z Krymu, gdy leŜał pan poszatkowany przez tę bombę i obawiałem się, Ŝe zaraz pana stracimy, robiłem sobie wyrzuty, Ŝe ukryłem przed panem prawdę. Gdyby ją pan znał, byłby pan ostroŜniejszy i mógłby uniknąć pułapki. 245 -Ale dlaczego chcieli mnie zabić? -zapytał MacLean, chociaŜ obawiał się, Ŝe zna odpowiedź na to pytanie. Słowa Harry'ego zaskoczyły go. -Nie pana. Stephena. Enid upuściła wrzeciono, nie próbując juŜ udawać, Ŝe cokolwiek robi. -Od razu rzucało się w oczy, Ŝe ma pan na kuzyna wielki wpływ i Ŝe nie

sposób pana przekupić -powiedział Harry, bacznie przyglądając się MacLeanowi. -Rosjanie obawiali się, Ŝe pod pańskim wpływem Stephen przejdzie znowu na stronę Anglików. Wiedział zbyt wiele o rosyjskich agentach, prawdopodobnie znał teŜ innych angielskich zdrajców. Nie mogli dopuścić do tego, aby przekazał panu nazwiska. Dlatego zaplanowali, Ŝe go zabiją, a jeśli i pan przy tym ucierpi, tym lepiej. -Pamiętam, Ŝe szedłem ulicą, kłócąc się ze Stephenem. Myślałem... obawiałem się... Stephen zawsze był lekkomyślny i nieposkromiony. I miał moralność ulicznego kota. Obawiałem się, Ŝe zdradził Anglików. Co nie znaczy, Ŝe ja sam za nimi przepadam. -Wiem -zgodził się z nim Harry. -Uznałem jednak, Ŝe skoro raz zadeklarował pan, Ŝe będziewobec Throckmortona lojalny, nie zmieni pan zdania. MacLean skinął głową. -Właśnie. Throckmorton potrafi zyskiwać sojuszników. Lecz ci podstępni Rosjanie nie są nawet moimi wrogami. Nic dla mnie nie znaczą, a kiedy z nimi piłem... Jak przez mgłę przypominał sobie bar pełen męŜczyzn o zachrypłych głosach i opadających długich wąsach, a takŜe to, jak nieznośna wydawała mu się ich arogancja oraz fakt, Ŝe Stephen tak otwarcie przypochlebiał się ich przywódcy. -Rosjanie to banda protekcjonalnych bękartów. Harry uśmiechnął się i skinął głową. -Gdy zaczynałem, nienawidziłem Rosjan, gdyŜ wydawało im się, Ŝe mogą współzawodniczyć z Anglikami. Teraz, kiedy juŜ ich poznałem, stało się to sprawą osobistą. 246 MacLean skinął głową. Wspomnienia wracały, przywołane opowieścią Harry'ego. Harry zmarszczył brwi i pogładził rzeźbiony bok krzesła. -Szedłem za wami w dniu eksplozji. -Dlaczego? - zapytał MacLean. Serce podskoczyło mu w piersi. -Poprosił mnie pan, bym śledził pana i pańskiego kuzyna. Mieliście się z kimś spotkać. -Tak... Miałem złe przeczucia. -Nawet teraz, kiedy przypomniał sobie tamtą sytuację, ściskało go w dołku. -I co widziałeś? Czego udało ci się dowiedzieć? -Kłócił się pan ze Stephenem. Próbował pana uciszyć i coś panu powiedzieć. MacLean przypomniał sobie to. BoŜe, tak, teraz pamiętał. -Miał listę rosyjskich agentów w Anglii. Chciał mi powiedzieć, gdzie ją ukrył, ale ja byłem zbyt wściekły. Nie słuchałem, co mówi. AleŜ

ze mnie głupiec - dodał, szczypiąc się w nos. -Nie przeczę - stwierdził Harry. -Nie wiedział, co się wydarzy! - zaprotestowała Enid. MęŜczyźni wpatrywali się w siebie. To miłe, Ŝe Enid starała się go bronić, lecz gdyby wtedy powstrzymał się od udzielenia kuzynowi reprymendy, wiedzieliby teraz, gdzie znajduje się lista. -Dotarliście do miejsca spotkania -mówił dalej Harry. -Był nim odludny róg ulicy, na którym stał rozbity drewniany wóz, a obok niego sterta baryłek. Nie było tam nikogo. Szedłem za wami. Nie wiem, co zobaczył Stephen, lecz nagle pchnął pana za wóz i chwycił jedną z baryłek, aby nią rzucić... -Ta zaś wybuchła mu w rękach. MacLean zakrył rękami twarz, lecz nadal widział okropną scenę. Wspomnienia bolały. ZaciąŜyło mu w Ŝołądku, kiedy przypomniał sobie chwile grozy i przeraŜenia. -Uderzył mnie, bez ostrzeŜenia, a kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem... Enid objęła go za ramiona. -Nie myśl o tym. 247 Gdyby to było takie proste. Lecz teraz nie potrafił juŜ odciąć się od wspomnień. -Stephen po prostu... wyleciał w powietrze. Wybuch uniósł mnie, osmalił, oszołomił bólem. Noga złamała się pode mną. Wszędzie była krew. Moja. Stephena. Rzeź, którą sobie przypomniał, przerosła jego najgorsze oczekiwania. To właśnie tego wspomnienia unikał. Powstrzymał łzy, cieknące mu przez palce. Enid wcisnęła mu do ręki chusteczkę. Z trudem odzyskiwał nad sobą kontrolę. Gdyby domyślili się, Ŝe coś sobie przypomniał, zabiliby go bez wahania. Lecz jego kuzyn nie Ŝył i MacLean odczuwałŜal. Mieć przed oczami jego śmierć. Pamiętał, jak razem się bawili, dorastali... a potem Stephena spotkał tak straszny koniec. A jednak... -Nie zdradził mnie - wyszeptał. - Próbował mnie ocalić. -Dzięki ci, Panie, przynajmniej za to - szepnęła Enid niemal niesłyszalnie. Czy dziękowała Bogu za to, Ŝe go ocalił? Czy za to, Ŝe jej mąŜ okazał się jednak człowiekiem honoru? MacLean przełknął. Miał nadzieję, Ŝe za jedno i drugie. Prawdopodobnie tak właśnie było. -Nie pamiętam, co wydarzyło się potem. Harry podjął opowiadanie. -Był pan nieprzytomny. Chwyciłem pana i uciekłem. Bałem się, Ŝe umrze mi pan na rękach. Zabrałem pana do swego domu i wezwałem angielskiego

lekarza, który potrząsnął głową i orzekł, Ŝe nie ma pan szans.Sprowadziłem innego lekarza, Araba, który pozszywał pana i złoŜył nogę. Jeden ze statków Throckmortona znajdował się akurat w porcie -choć w tym sprzyjało mi szczęście. Arab wyjaśnił, jak mam się panem opiekować. Postępowałem zgodnie z jego wskazówkami i jakoś udało nam się dowieźć pana do Anglii. -Kto zdecydował o tym, aby sprowadzić mnie tam jako jego Ŝonę?spytała Enid cicho. -Throckmorton i ja wymyśliliśmy wspólnie plan. MacLean był w takim stanie, Ŝe nikt nie mógłby go rozpoznać, pomyśleliśmy więc, Ŝe lepiej by było, gdyby Rosjanie myśleli, Ŝe to Stephen przeŜył. -Dlaczego? - dopytywała się. 248 -Gdyby Stephen znalazł się na powrót w Anglii, pozbawiony wpływu kuzyna, miałby powód, by ukryć przed nami swą zdradę. Z drugiej strony MacLean powiedziałby nam wszystko, gdyby tylko odzyskałświadomość. Pomyśleliśmy, Ŝe będzie bezpieczniejszy, jeśli wszyscy będą uwaŜać go za Stephena. Oczywiście, nie przewidzieliśmy, Ŝe straci pan pamięć -dodał, spoglądając na MacLeana. MęŜczyźni milczeli, rozwaŜając miniony dylemat. -Lecz to i tak bez znaczenia, prawda? NiewaŜne, czy sobie cokolwiek przypomnę, Rosjanie będą się obawiali, Ŝe to nastąpi, i nie odpuszczą, dopóki mnie nie zabiją. -Nie! -Enid zerwała się z krzesła i powiedziała cicho, acz z zapałem: -Nie będę czekała, aŜ cię dopadną. Musimy ich wypłoszyć. -Dobry pomysł, pani MacLean -powiedział Harry, przeciągając z ironią głoski. -Tylko jak to zrobić? Enid zadarła brodę i uśmiechnęła się. -Urządzimy MacLeanowi pogrzeb. MacLean wbił w nią spojrzenie. Podobnie Harry. Odwzajemniła je, stojąc niewzruszenie z uniesioną brodą i zaciśniętymi ustami. Po chwili Harry klepnął się w kolano. -Do licha, MacLean, to genialne! -Genialne - powiedział spokojnie MacLean. - Albo prawie. Teraz to Enid i Harry gapili się na niego. -W dniu pogrzebu... -Pojutrze -stwierdził Harry. A widząc ich zdumione spojrzenia, dodał:Po co czekać? MacLean skinął głową. -Rzeczywiście. W dniu pogrzebu oznajmicie wszystkim, Ŝe zaŜyczyłem

sobie, by pochowano mnie z moim sporranem. Powiecie, Ŝe jest w nim wszystko, co dla mnie najwaŜniejsze. Oczywiście, skoro mój sporran ucierpiał podczas wybuchu, skórzana sprzączka zepsuła się i teraz nie sposób jej rozpiąć... -Będzie pan miał go ze sobą w trumnie -powiedział Harry z błyszczącymi z podniecenia oczami - a kiedy nasz łajdak przyjdzie panu go zabrać... 249 Enid pochyliła się do MacLeana. -Chciałam, by przestępca pomyślał, Ŝe nie Ŝyjesz, bo wtedy zostawiłby cię w spokoju. Jeśli juŜ raz uznają cię za martwego, przestaną się na ciebie zasadzać. -Dziewczyno, przyjęłaś za pewnik, Ŝe zabójcą jest Anglik, ktoś, kto wyjedzie i nigdy nie wróci. Ale to moŜe być Szkot, poza tym ci ludzie nie działają w ten sposób. Kupują ludzi. Wynajmują ich. Obserwują i czekają. Jedyny sposób, aby uwolnić się od zagroŜenia polega na tym, Ŝe trzeba ujawnić złoczyńcę, po czym dać jego zwierzchnikom do zrozumienia, Ŝe znam ich nazwiska - i Ŝe przekazałem je innym. Ich głowy niemal się stykały; rozmawiali przyciszonymi głosami. -Będziesz leŜał w trumnie, naraŜony na atak - powiedziała. -Nikt nie będzie atakował zmarłego, lecz szpieg z pewnością zakradnie się, by go okraść, jeśli dojdzie do wniosku, Ŝe w ten sposób odbierze listę i nie dopuści, by wpadła w ręce Anglików. -Ale ty nie będziesz miał tej listy. Wyślą za tobą kogoś innego. -Być moŜe, ale złapiemy choć jednego agenta i moŜe za cenęŜycia zgodzi się zeznawać. Wiesz, Ŝe mam rację. Wiesz, Ŝe muszę to zrobić. Enid spojrzała na niego, a potem odsunęła się z wolna. -Wiem. Masz rację. Rób to, co musisz. A ja zrobię to, co ja muszę -dodała niemal szeptem. ROZDZIA Ł 25 -Biedna lady Bess. Graeme MacQuarrie otarł rękawem łzy z policzków. Jego Ŝal ściskał Enid za serce. -Nie widziałem dotąd kobiety tak oszalałej z bólu. Nie odstąpi MacLeana, nie pozwoli, by ktokolwiek z nas zastąpił ją w czuwaniu przy zwłokach. 250

-Tak. -Jimmy MacGillivray wstał i spojrzał na schody. -Biedna kobieta. Stracić córkę w taki sposób, a teraz syna, i to tuŜ po tym, jak się odnalazł... - Głos mu się załamał. CóŜ to był za okropny dzień, a jaki długi! Enid ledwie mogła się zmusić, by obserwować męŜczyzn, którzy usiłowali jakoś poradzić sobie ze smutkiem. A kobiety, z ich ciągłym płaczem, były jeszcze gorsze.. Wszystko to doprowadzało ją do szaleństwa. Miała ochotę krzyknąć, powiedzieć zrozpaczonym kobietom i pogrąŜonym w Ŝalu męŜczyznom, Ŝe MacLean Ŝyje. Po prostu ukrywa się w swojej sypialni. Jutro zaś wejdzie o własnych siłach do trumny i połoŜy się, by czekać, aŜ zdrajca się ujawni. Jednak gdyby powiedziała prawdę, zepsułoby to jej wspaniały plan -a był doprawdy wspaniały. ChociaŜ nie podobało jej się to, co musi zrobić MacLean, ani trochę się jej nie podobało. LekcewaŜył niebezpieczeństwo; ona zaś zdawała sobie aŜ nadto dobrze sprawę, Ŝe człowiek, który udaje trupa, moŜe zostać zamordowany, nim zdoła unieść powieki. -Wczoraj w nocy, gdy skarŜył się, Ŝe boli go brzuch i wcześnie się połoŜył, przewidywałem kłopoty. Ten chłopak nigdy nie choruje. -Donaldina pomogła lady Bess ukryć prawdę, a teraz z upodobaniem odgrywała dramat. -A rankiem, gdy lady Bess poszła, by sprawdzić, jak on się czuje, jej krzyk zmroził mi krew w Ŝyłach. -Biedny, kochany pan. Nie zapomnę, jak wyglądał, leŜąc na łóŜku, taki zimny i blady. Młoda słuŜąca ukryła twarz w dłoniach i zapłakała. Był blady, poniewaŜ lady Bess zaaplikowała mu na policzki solidną porcję swego bielidła. Z pewnością wyszłoby to na jaw przy bliŜszych oględzinach, lecz lady Bess udowodniła, Ŝe jest utalentowaną aktorką. Gdy Enid podeszła do łóŜka, zaczęła miotać się, oszalałaz Ŝalu i rozpaczy, skupiając na sobie uwagę. Ludzie, którzy tłoczyli się w sypialni MacLeana, wstrzymali oddech, czekając na to, co powie Enid. Spojrzała na spokojną twarz leŜącego i poczuła, Ŝe lęk ściska jej wnętrzności. Musiała dotknąć jego ciepłego policzka, aby się upewnić, Ŝe MacLean nadal oddycha. Dopiero wtedy byław stanie odegrać swoją rolę, to znaczy odwrócić się do tłumu i skinąć z powagą głową, aby potwierdzić smutną prawdę. Jej gest wywołał

251 tak powszechny lament, iŜ poŜałowała, Ŝe kiedykolwiek wspomniała o pogrzebie. Lecz jak inaczej mieliby wypłoszyć z ukrycia złoczyńcę, który czaił się i polował? Jeśli nie odkryją, kim jest, Enid nigdy nie wróci do domu.

Jeśli nie znajdą mordercy, MacLean nigdy nie będzie bezpieczny. Chciała stąd wyjechać. Co więcej, nie Ŝyczyła sobie dłuŜej się o niego martwić. Prawdę mówiąc, nie chciała więcej o nim myśleć. -W Suffolk, kiedy był tak chory, iŜ sądził, Ŝe umiera, zaŜyczył sobie, by pochowano go w pełnym szkockim stroju -oznajmił Harry na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy w sali. -ChociaŜ niczego nie pamiętał, domagał się, by załoŜono mu sporran, najcenniejszą rzecz, jaką posiada. Szkoci, zarówno kobiety, jak męŜczyźni, skinęli z powagą głowami. -NaleŜał do jego ojca -powiedział Rab Hardie. -Uszyto go ze skóry borsuka, którego stary MacLean zabił własnymi rękami. Kiernan MacLean zawsze zabierał go ze sobą. -Nie słyszałem, by kiedykolwiek wspominał o sporranie -zaprotestował pan Kinman. Biedny pan Kinman. Był oszołomiony i zrozpaczony, lecz Harry twierdził, Ŝe im mniej osób będzie znało prawdę, tym lepiej. Graeme wziął na siebie trud wyjaśnienia. -Dla Szkota sporran jest jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie posiada. Trzyma w nim lok włosów matki lub list od ukochanej. Enid zerknęła na Harry'ego i spostrzegła, Ŝe on patrzy podobnie na nią. Szkoci pomagali im bezwiednie, mówiąc dokładnie to, co naleŜało powiedzieć, aby wywabić wroga i go sprowokować. -Trzyma tam swoje sekrety? - podpowiedziała Enid. -Ten MacLean nie miał sekretów. śadnych -oświadczyła z przekonaniem Donaldina. -Lecz to, co wysoko sobie cenił, trzymał właśnie w sporranie -powiedział Graeme. -Chciałabym mieć sporran Stephena. Chciałabym, by został pochowany na ziemi MacLeanów. Gdybym tylko mogła wyprawić mu pogrzeb. 252 Kiedy krzyki i płacz dotarły do jej sypialni, lady Catriona zeszła majestatycznie na dół i krąŜyła teraz po wielkiej sali niczym duch, poszukujący pociechy w nieszczęściu innych. -Gdybym tylko miała coś, co mogłoby mi go przypominać. Ten smutek mnie zabija. -Dotknęła oczu chusteczką. -Pójdę do niego rano i ogolę jego biedną, poznaczoną bliznami twarz. Jackson trzymał się prosto, lecz drŜał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. -Był dobrym panem. Tyle przynajmniej mogę dla niego zrobić. Enid starała się nie okazać przeraŜenia. Jeśli Jackson zbliŜy się do MacLeana, pozna prawdę, a Jackson był jednym z najbardziej podejrzanych Anglików.

A potem lady Bess przemówiła ze szczytu schodów. -Nie. Nie zniosłabym, gdyby ktokolwiek zajmował się nim w tych ostatnich chwilach, jakie spędzi w zamku MacLean. JuŜ go ogoliłam. Jest gotowy. Trzeba jeszcze tylko załoŜyć mu sporran. Dziś wieczorem zamknę w pokoju i będę płakać nad jedyną pamiątką, jaka pozostała mi po męŜu i synu. Jutro ułoŜę go na biednym, martwym ciele Kiernana, by moŜna było go z nim pochować. Kolejny atak zbiorowego Ŝalu sprawił, Ŝe Enid z trudem przełknęła łzy. Z jakiegoś powodu udzielał jej się ich smutek. Wiedziała, Ŝe MacLean czeka zdrowy i Ŝywy w pokoju na piętrze, mimo to jej myśli dryfowały ku niebezpiecznym rejonom. A gdyby naprawdę odszedł z tego świata? Jak zniosłaby myśl, Ŝe męŜczyzna, którego wyrwała z objęć śmierci, nie jest juŜ tym roześmianym, porywczym, dowcipnym, sarkastycznym arogantem? Co by zrobiła, gdyby nie mogła zobaczyć go juŜ nigdy więcej? Lady Bess podeszła do Enid. -Mam prośbę. Enid, zdecydowana odegrać swoją rolę do końca, otarła łzę -oczywiście była to tylko gra - i poklepała dłoń lady Bess. -Co tylko sobie pani zaŜyczy, milady. -Chciałabym, byś wystąpiła w roli głównej Ŝałobniczki. Enid omal się nie zakrztusiła. 253 -Głównej Ŝałobniczki? AleŜ, milady, nie byłam przecieŜ... nie byłam dla niego nikim waŜnym. -Kochałaś go. To oczywiste dla kaŜdego, kto tylko ma oczy. Pielęgnowałaś go przez tyle miesięcy. Uciekałaś z nim przez Szkocję, by sprowadzić go do domu. ZasłuŜyłaś sobie na ten zaszczyt. -Ale ja nie jestem... nie mogę... -powtarzała Enid, rozglądając się w panice po sali. Szkoci przytakiwali gromadnie, niektórzy nawet uśmiechali się przez łzy. Pan Kinman i Jackson stali z załoŜonymi dłońmi i spuszczonymi oczami, lecz oni takŜe kiwali głowami na znak zgody. Tylko lady Catriona wyprostowała się na całą wysokość i zawołała, oburzona: -Bess, co za haniebna propozycja. Enid jest wdową po Stephenie i nie uznała za stosowne, by nosić po nim Ŝałobę. A teraz chcesz, by zajęła naleŜne ci miejsce podczas pogrzebu twego syna? Nie masz za grosz przyzwoitości? Lady Bess natychmiast ruszyła do boju. -Gdyby Enid wiedziała, Ŝe gdzieś na świecie Ŝyje męŜczyzna taki jak

Kiernan, szukałaby tak długo, dopóki by go nie znalazła. A tak wyszła za Stephena, a teraz zasługuje, by zająć swe miejsce jako ukochana Kiernana, Ŝona jego serca. Enid próbowała interweniować. -Proszę, panie... -Ta dziewka Enid nie mogła marzyć o kimś lepszym niŜ Stephen. Nie zasługiwała na niego. Enid nie sądziła, Ŝe ten długi, okropny dzień moŜe stać się jeszcze bardziej okropny, a jednak okazało się to moŜliwe. Lady Catriona jeszcze raz zatopiła pazury w sercu Enid i usiłowała dosięgnąć teŜ lady Bess. -Lady Bess, będę zaszczycona, mogąc wystąpić w roli głównej Ŝałobniczki. Dziękuję, Ŝe poprosiła mnie pani o to -powiedziała, a potem uniosła wysoko głowę i ruszyła ku schodom. W końcu, jeśli będzie udawać, Ŝe płacze po MacLeanie, nie zaszkodzi tym nikomu. Wiedziała, Ŝe on Ŝyje. Jutro, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie 254 siedziała juŜ w pociągu do Londynu i nic nigdy jej nie zmusi, aby wróciła do Szkocji. Nic. Nigdy. Wszedłszy do swego pokoju zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Rozejrzała się dookoła. Pokój wyglądał podobnie, jak pierwszego dnia: zbyt duŜy, zbyt wspaniały, zbyt królewski. Jeśli nie wróci szybko na swoje miejsce i nie zacznie pracować jako pielęgniarka i towarzyszka starszych dam, jeszcze dojdzie do wniosku, Ŝe ma prawo mieszkać pośród tych wspaniałości. Wkrótce miał zapaść zmierzch i jedna ze słuŜących odsunęła od siebie smutek na tyle, by pozapalaćświece. Jednak kobiety takie jak Enid nie miewały słuŜących. Najbardziej przeraŜało ją -a była tego pewna - Ŝe gdyby tylko zechciała, mogłaby mieć MacLeana za męŜa. Jakąś pogrąŜoną w odwiecznej tęsknocie częścią swej jaźni chciała, by trzymał ją w ramionach i mówił „Na zawsze”, jak wtedy, w szkockich górach. Jak brzmiały jego słowa, kiedy uznawał ją za swoją, naleŜącą tylko do niego? Krew w twoich Ŝyłach, szpik w twoich kościach. Jestem w tobie, wspieram cię i utrzymuję przy Ŝyciu. Jestem częścią ciebie. Ty jesteś częścią mnie. Na zawsze. Odwróciła się twarzą do drzwi i pogładziła drewno. Mówił wtedy z absolutnym przekonaniem, a ona aŜ bała się go słuchać. Sypialnia MacLeana znajdowała się zaledwie o dwoje drzwi dalej, w tym samym korytarzu. W ciągu minionych tygodni spędzonych na zamku zadbała o to, by nie dowiedzieć się, gdzie dokładnie. Lecz tego ranka musiała pójść tam w otoczeniu wszystkich domowników, aby obejrzeć jego nieruchome ciało, i teraz wiedziała, gdzie sypiał. Choć

nikt jej tego nie powiedział, zdawała sobie sprawę, Ŝe przymusowa bezczynność działa mu na nerwy. Potrafiła wyobrazić sobie, jak bardzo chciałby usłyszeć, co dzieje się na dole. Chciał, by do niego przyszła. Domagał się tego. Czuła to. Oparła czoło o chłodne drewno. Nie po to, aby wypytać ją, co dzieje się w domu czy kto zachowywał się podejrzanie, ale dlatego, Ŝe chciał zaciągnąć ją do łóŜka i ukarać za wszystkie noce, które spędziła z dala od niego. Odwróciła się gwałtownie, po czym, odszedłszy od drzwi, zdjęła czarną suknię i włoŜyła jedną z 255 najskromniejszych białych koszul nocnych, zapinaną na całej długości i ozdobioną jedynie drobniutkim, pionowym haftem na piersi. Zdawała sobie sprawę, Ŝe jeśli pójdzie do niego dzisiaj, MacLean nie zadowoli się jedną nocą. Będzie oczekiwał czegoś więcej. Uzna to, Ŝe się pojawiła, za kapitulację,i będzie uwaŜał, Ŝe juŜ zawsze zdoła nagiąć ją do swej woli. Musiała więc oprzeć się pokusie... choć opór przynosił jej cierpienie. Zdmuchnęła świece, rozsunęła cięŜkie kotary i zapatrzyła się na tonący w księŜycowym świetle krajobraz. Okna jej sypialni wychodziły na morze. Pod nią mury zamku opadały prosto ku klifom, obmywanym przez fale. Wzburzona kipiel wysuwała ku skałom języki piany, które wyglądały jak pazury. Wspaniały w swojej dzikości widok odpowiadał z pewnością MacLeanowi i jego klanowi szaleńców i ekscentryków. Przycisnęła policzek do szyby, znajdując pociechę w aksamitnej gładkości szkła. Chciała pójść z MacLeanem do łóŜka. Tęskniła za rozkoszą, jaką jej dawał. Jej łono pulsowało tęsknotą i poŜądaniem. Łaknęła jego ciała. PoniŜej morze wznosiło się i opadało, poruszane odwiecznym rytmem, a kaŜdy ruch przypominał o pokusie. Z drugiej strony korytarza MacLean wzywał ją, a jego poŜądanie było jak ciepły, mglisty rozkaz. Jutro stąd wyjedzie. Bez względu na to, co się stanie, wkrótce jej tu nie będzie. Więc co by się stało, gdyby...? Nie! Musi wrócić do Anglii. Jeśli zostanie, straci wszystko: godność, honor i szacunek dla siebie samej. A jednak, cóŜ znaczy godność w porównaniu z poŜądaniem? Honor... straciła go, kiedy świadomie cudzołoŜyła z męŜczyzną niebędącym jej męŜem. Jeśli zaś chodzi o pocałunek... Jak zauwaŜyła lady Halifax, Enid przetrwałai dobrze sobie radziła w sytuacji, kiedy inne pogrąŜyłyby się w rozpaczy. Puściła fałdy zasłony i podąŜyła ku drzwiom. AleŜ jest głupia.

Taka okazja nie powtórzy się nigdy więcej. MoŜe zajść z nim w ciąŜę. Zawróciła z powrotem do pokoju. Lecz jej miesięczne przypadłości zakończyły się zaledwie dwa dni temu. Nic się nie stanie. 256 Na krześle pysznił się brokatem jej szlafrok w kolorze burgunda. Podniosła go i wsunęła ręce w rękawy. Pójdzie do niego. Bezszelestnie przebiegła pusty, mroczny korytarz. Drzwi sypialni powinny pozostawać zamknięte, aby zapobiec przedwczesnemu odkryciu, iŜ MacLean Ŝyje. Jednak gałka przekręciła się bez trudu. Spodziewał się jej. Pchnęła delikatnie drzwi, wsunęła się do środka i zamknęła je za sobą. MacLean leŜał wyciągnięty na masywnym łoŜu, z ramionami za głową i oczyszczoną z pudru twarzą. Zasłony w kolorze królewskiego błękitu były zaciągnięte, odcinając pokój od nocy. Dębowa boazeria tłumiła dźwięki, które mogłyby dobiegać z innych pokojów. Blask świecy powinien był złagodzić jego rysy, tymczasem MacLean wyglądał tak groźnie i surowo jak klify za oknem. LeŜał na białym prześcieradle, ubrany jedynie w kilt, a jego szeroka pierś unosiła się równomiernie. Świece rzucały cień na poznaczoną bliznami, opaloną twarz. Złote iskierki w płonących zielonych oczach wyglądały jak błyskawice. Czekał na nią, a jej opór frustrował go i złościł. -Zamknij drzwi - powiedział. Spoczywał na łoŜu niczym wielki kocur, szykujący się do skoku na zdobycz. Nie odwracając się, przekręciła niezdarnie klucz w zamku. MacLean nie drgnął i Enid domyśliła się, o co mu chodzi. Nie sięgnie po nią. To ona musi do niego przyjść, i to z własnej woli. Rozgniewało ją to. Był wściekły? CóŜ, ona takŜe. Została zdradzona we wszelkie moŜliwe sposoby, i to przez wszystkich -a teraz zdradzało ją własne ciało. Powinna stąd wyjść. Natychmiast. Zanim posunie się choćby o krok dalej. Ale nie mogła. Pragnęła go tak bardzo, iŜ poŜądanie paliło jej umysł, zmuszając, by wykonała pierwszy, niechętny krok w stronęłóŜka. Przyglądał się jej, leŜąc nieruchomo. Jego wzrok rozbierał ją do naga, przenikał przez skórę, sięgającw głąb kłębowiska tęsknoty i zniecierpliwienia. Zrobiła jeszcze jeden krok, wciskając palce stóp w ciasno tkany dywan. Chciała odwrócić się i uciec, lecz silą woli rozkazywał jej równie wyraźnie jak słowami. Jak śmiał jej rozkazywać?

I dlaczego go słuchała?

257 Jeszcze jeden krok. Serce Enid biło z całych sił. Piersi bolały ją z tęsknoty. Próbowała się uśmiechnąć, by złagodzić nieco atmosferę, lecz drŜące wargi nie chciały jej słuchać. Dziś w nocy, tylko dziś, spełni jego oczekiwania. Rozwiązała pasek i pozwoliła, by szlafrok zsunął się jej z ramion. Przywarł spojrzeniem do jej piersi. ChociaŜ koszula była skromna w kroju, sutki Enid sterczały pod cienką i miękką bawełną, zdradzając, jak bardzo go poŜąda. Uniosła skraj koszuli, po czym oparła kolano i obie dłonie na materacu. Spojrzał na jej twarz. Nadal nie zdradzał ochoty, by pomóc. By ulec. Podpełzła ku środkowi łóŜka, gdzie leŜał, oparty o stos poduszek. UłoŜyła się na boku i patrzyła na jego ciało, szukając odwagi, szukając inspiracji. Mięśnie i piękna, choć poznaczona bliznami skóra zachęcały, by jej dotknąć, pieścić. Nawet erekcja, która unosiła jego kilt, wabiła ją. Wiedziała jednak, Ŝe jeśli spojrzy mu w oczy, dostrzeŜe tam coś więcej niŜ tylko poŜądanie. Odbijała się w nich namiętność, obsesja, szaleństwo nienasycenia. Wiedziała o tym, gdyŜ sama czuła podobnie. Z drŜeniem przesunęła rękę ponad jego piersią, ponad sercem. Opuszczała stopniowo dłoń na kasztanową gęstwinę włosów i niŜej, na skórę. Miękkość jego włosów, ciepło ciała, moc, którą w nim odnajdywaławszystko to ją zapraszało. PoŜądała go, potrzebowała i choć wcale jej się to nie podobało, zdawała sobie sprawę, iŜŜaden inny męŜczyzna nie potrafi zaspokoić tej potrzeby. Zaczerpnęła głęboko powietrza i śmiało spojrzała mu w twarz. W jego oczach płonęła moc. Poddała mu się i nie pozwoli jej się wycofać, zmienić zdania czy udawać, Ŝe jest inaczej. Trzymał ją w uścisku i nie zamierzał wypuścić. Nie zwlekając, chwycił ją w ramiona, przetoczył się na łóŜku i nakrył sobą. Nie traciłczasu na subtelności; kaŜdy jego ruch wyraŜał dominację. ZwycięŜył. Sama do niego przyszła. Nagle ogarnęła ją panika. Postanowiła, Ŝe do niego przyjdzie, lecz teraz, gdy jego ciało wciskało ją w materac, ta decyzja nie wydawała się juŜ takasłuszna. Bała się... nie, była zła. 258

Spojrzał na jej twarz i dostrzegł malujące się na niej emocje, lecz jego cierpliwość juŜ się wyczerpała. Wepchnął kolano pomiędzy jej nogi. Nie, pragnęła go tak bardzo, Ŝe nie była zdolna odczuwać niczego oprócz poŜądania. Bez Ŝadnych wstępów połoŜył dłoń w miejscu, gdzie skupiała się jej kobiecość. Intymność... zbyt szybko. Zbyt wiele. Zbyt gwałtownie. Była zaszokowana, a kiedy zaczął mocno ugniatać ją palcami, westchnęła i odsunęła się. Nie pozwolił na to. Koszula nie stanowiła dla niego przeszkody. Przesunął kciukiem po najbardziej wraŜliwym miejscu i Enid poczuła, jak rodzi się w niej pragnienie. Jęknęła, wydając z siebie miękkie, ciche westchnienie niespodziewanej Ŝądzy. Pieszczotami wymusił na niej rozkosz, rozpalając ogień w lędźwiach. Nie mogła uwierzyć, Ŝe to się dzieje. Tak szybko. Bez ostrzeŜenia. Próbowała się odsunąć. Ale nie było dla niej łaski. Ani zwłoki. Orgazm spadł na nią niczym grom, pozostawiając ślepą i głuchą na wszystko, poza nim i jego pieszczotami. Rzucała się, miotana rozkoszą... a potem opadła bezwładnie na łóŜko. Czuła się poniŜona, poniewaŜ dała mu poznać, jak bardzo go poŜąda, jak reaguje na kaŜdy jego dotyk. Pewnie będzie się z niej śmiał. I naigrawał. Lecz kiedy otworzyła oczy, przekonała się, Ŝe wcale nie jest rozbawiony. Przyglądał się jej z pasją człowieka, na którego rzucono mroczne zaklęcie. LeŜała słaba i bezradna, skorzystał więc z tego, by rozpiąć jej koszulę -od góry aŜ po sam dół. Jej serce nie biło juŜ tak gwałtownie, teraz jednak znowu zaczęło przyśpieszać. Miała ochotę zaprotestować, ale nie śmiała tego uczynić. Nie obawiała się go, właściwie nie. Jednak męŜczyzna, który trzymał ją tak zdecydowanie, był zdobywcą, wojownikiem, który przezwycięŜył nie lada przeszkody dla swojej damy. Nie zniesie, by mu się teraz sprzeciwiła. Z na wpół przymkniętymi oczami pogrąŜył się w zmysłowej przyjemności. Opuścił głowę i delikatnie przygryzł jej dolną wargę, a kiedy krzyknęła, polizał to miejsce. Jego oddech pachniał miętą i smakował poŜądaniem. Na niewypowiedziany rozkaz wsunęła dłonie w jego włosy i rozchyliła wargi. Całował tak, jakby chciał ją poŜreć, przyciskając biodra do jej bioder, wpychając jej język głęboko do ust. Łzy zakłuły ją pod powiekami; gdyby mógł, nie zostawiłby jej ani kawałeczka siebie. 259 Całował jej powieki, przesuwał ustami po policzku i wsuwał język do ucha. Ona zaś gładziła jego szerokie ramiona, rozkoszując sięświadomością, Ŝe ten samiec zdecydowany jest ją ujarzmić. Była chętna. Więcej niŜ chętna.

Dziwne. Kiedy myślała o sobie, uwaŜała się za kobietę silną, uczciwą i posiadającą charakter. Lecz kiedy on jej dotykał, znajdował wszystkie czułe miejsca, kobiece miejsca, miejsca, które rozbrajały ją i odpręŜały. Jego oddech wprawiał ją w drŜenie nawet wtedy, gdy wsunął rękę pod jej koszulę i objął pierś. Pochylił się, by possać jej sutek. Pieszczota zmusiła ją, by owinęła nogę wokół biodra kochanka i zaczęła ocierać się o niego. Roześmiał się cicho. Do licha, teraz śmiał się z ustami tuŜ przy jej ciele, a jego ręka powędrowała wzdłuŜ jej pleców ku szczelinie pomiędzy pośladkami. Przycisnął ją mocniej do siebie i wsunął udo głębiej pomiędzy nogi Enid, zapewniając jej przyjemność długimi, rozwaŜnymi ruchami. Objął wargami drugi sutek. Upojenie sięgnęło zenitu. KaŜda cząsteczka jej ciała drŜała, domagając się rozkoszy. Ssał teraz jej palce, jeden po drugim. A zatem tak on się czuje, kiedy jest w niej. Ciepło, tarcie, grzeszny ruch, który przynosił raj na ziemi. Zdobywał ją za pomocą przyjemności, a w jej ciele, w umyśle rosła euforia. Cisza w pokoju stanowiła niemal afrodyzjak. Pragnęła mieć go na sobie, w sobie. Pragnęła, aby wypełnił ją sobą. -Teraz - szepnęła, dręczona poŜądaniem. -Teraz. Lecz zignorował ją, łobuz. Pragnął jej. Nie mogła mieć co do tego wątpliwości. Mimo to powstrzymywał się, torturując ją, by udowodnić, kto tu rządzi. Całował ją, lecz nie pozwalał, by oddawała pocałunki. Nagle pchnął ją na plecy, rozsunął jej nogi i dosiadł jej. W tym podboju nie było nawet cienia elegancji. Znalazł wejście do jej ciała i najechał je, mocno i głęboko, i nie przejmując się tym, czy jej nie zrani. Nie dbała o to. Jej ciało uległo, poniewaŜ tak dobrze przygotował je pieszczotami. Uwielbiała to. Gorąco, poŜądanie, desperację. Rozsunęła szeroko nogi, objęła go nimi w pasie i oddała mu się całkowicie. Poruszał się szybko, narzucając cudowny rytm. Wbiła mu paznokcie w pośladki, domagając się

260 wszystkiego, co mógł jej zaoferować. Napierał na nią niczym szarŜujący ogier, po czym wycofywał się, dając z siebie wszystko w porywie zmysłów. Załkała cichutko. Rozkosz narastała i narastała, zawsze tuŜ poza zasięgiem. Ani razu nie zwolnił na tyle, by mogła jej dosięgnąć, lecz ona tam była. Tak blisko. Tak gwałtowna. I kiedy uznała, Ŝe nie wytrzyma ani chwili dłuŜej, objął jej biodra, zwolnił i zawisł nad nią. Przez jedną wypełnioną drŜeniem chwilę wpatrywał się w kochankę oczami, w których migotały złote błyskawice, rozpalające ją swym ogniem.

Chciała zamknąć oczy, uciec przed jego spojrzeniem. Jednak nie byław stanie tego uczynić. Wdarł się w nią. A potem pchnął znowu, i robił to wciąŜ od nowa. Rozkosz, długo powstrzymywana, zalała ją niczym fala. Przycisnął jej dłoń do ust, aby powstrzymać krzyk, przez cały czas wbijając się w nią w rytmie, który przedłuŜał przyjemność, czyniąc ją wręcz niemoŜliwą do zniesienia. Wzdrygnęła się gwałtownie, napinając wszystkie mięśnie, a gdzieś głęboko w jej łonie spazm zyskiwał na sile, aŜ w końcu osiągnął szczyt tak niebotyczny, iŜ wiedziała, Ŝe nigdy więcej nie uda jej się przeŜyć niczego podobnego. Chyba Ŝe z Kiernanem. Tylko on mógł zaprowadzić ją tam znowu. Stopniowo spazmy zanikły. MacLean zwolnił ruchy, a potem znieruchomiał. Ujął w dłonie jej twarz i uniósł ją ku sobie. Nie zdąŜyła jeszcze oprzytomnieć. I pewnie nigdy nie oprzytomnieje, wiedziała jednak dość, by potrząsnąć głową i uwolnić się. Uniosła się nieco, pragnąc uciec przed tym przenikliwym spojrzeniem, milczącym Ŝądaniem. Nie pozwolił jej wstać. Nawet nie wysunął się z jej ciała. Rozpaczliwie szukała sposobu, by to zakończyć. Ktoś musi coś powiedzieć. Przerwać to przeklęte milczenie. Ktoś, czyli, oczywiście, ona. -Kocham cię - szepnęła. - Kocham cię. 261 ROZDZIA Ł 26 TuŜ przed nadejściem świtu, gdy świece zamigotały i zgasły, a ciemność otuliła zamek aksamitnym płaszczem, Enid poruszyła się. Powoli, bardzo powoli wysunęła się z ramion śpiącego Kiernana. Ledwie śmiejąc oddychać, przesuwała się cal po calu na łóŜku, a potem opuściła na podłogę najpierw jedną, a następnie drugą stopę. Zsunęła się z materaca i sięgnęła po szlafrok, przez cały czas nasłuchując, czy MacLean się nie obudzi, nie zorientuje, Ŝe mu ucieka. Lecz widać wyczerpały go miłosne zmagania, poza tym sądził chyba, Ŝe zdobył ją na dobre. Skradała się przez sypialnię, a kiedy dotarła do drzwi, sięgnęła do klucza, modląc się w duchu, by zamek nie zaskrzypiał. Serce podeszło jej do gardła, kiedy zapadki wskoczyły na swoje miejsce. MacLean drgnął, ale się nie przebudził. Przez chwilę odczuwała pokusę, by wrócić do łóŜka, przytulić się do męŜczyzny i poddać jego woli. Ale nie mogła tego zrobić. Po prostu nie mogła.

Korytarz był pusty. Drzwi jej sypialni otwarły się, a potem zamknęły. Wsunęła się do własnego łóŜka. Podciągnąwszy kołdrę aŜ pod brodę, wbiła wzrok w ciemność. Gdy słoneczne promienie wdarły się poprzez szczeliny w zasłonach, nadal leŜała z szeroko otwartymi oczami. Dopiero kiedyzrobiło się widno, usiadła. Znała Kiernana. Był męŜczyzną władczym, uczciwym i jasno przedstawił swoje intencje. ChociaŜ nie oczekiwała jego dziecka, chciał z nią sypiać. Dowiódł tego aŜ nadto wyraźnie. Ani przez chwilę nie przypuszczała, Ŝe zaproponuje jej, by została jego oficjalną kochanką. Jego prawość draŜniła ją niczym włosiennica. MęŜczyzna nie moŜe być tak uczciwy, zwłaszcza jeśli jest bratem Stephena. Jednak MacLean pragnął się z nią oŜenić, a ona, która pędziła Ŝycie szukając domu, szczęścia, rodziny, partnera, mogłaby znaleźć to właśnie przy nim. JuŜ sama świadomość tego napełniała ją paniką. Bała się teraz bardziej niŜ w dniu poŜaru, wtedy, gdy przekonała się, Ŝe MacLean nie jest jej męŜem, albo gdy zatrzymano pociąg. Dlaczego właściwie? Nie rozumiała siebie. 262 A jednak była przeraŜona. Gdy pomyślała o jego planie, by schwytać złoczyńcę w pułapkę, i o związanym z nim niebezpieczeństwie, tak bardzo zapragnęła znaleźć się bezpiecznie w Londynie, Ŝe niczym dziecko zamknęła oczy i wyobraziła sobie, Ŝe juŜ tam jest. Nagle usłyszała energiczne pukanie, a potem lady Bess zawołała zza drzwi: -Wstawaj, Enid, pora się przygotować. Enid, rozczarowana, uderzyła pięścią w poduszkę. Lady Bess przyszła, aby upewnić się osobiście, Ŝe Enid nie zdezerteruje. Lady Bess była inteligentną kobietą. -Enid? -zawołała, dobijając się coraz mocniej. -Obiecałaś, Ŝe będziesz Główną Ŝałobniczką, pamiętasz? -Chwileczkę, milady -odkrzyknęła Enid, dziwiąc się, Ŝe jej głos brzmi tak czysto. Przypomniała sobie - powiedziała MacLeanowi, Ŝe go kocha. Próbując uciec przed tym wspomnieniem, wygramoliła się z łóŜka. Kocham cię. Czy mogłaby powiedzieć coś, co byłoby w stanie przyczynić jej więcej kłopotów? MacLean sądził, Ŝe zdobył wszystko, poniewaŜ zdobył jej serce. Tymczasem nie zdobył niczego. JuŜ sobie wyobraŜała, jaki był wściekły, kiedy obudził się i nie znalazł jej przy swym boku. Była zdumiona, Ŝe nie przestraszył całego zamku i nie zniweczył planu, ruszając

natychmiast do jej sypialni. Lady Bess zapukała ponownie. -Wpuść mnie, pomogę ci się przygotować. Enid otwarła drzwi. Lady Bess, pomimo Ŝałobnego stroju, wydawała się nadspodziewanie radosna. -Tak się cieszę, Ŝe mamy to juŜ niemal za sobą. Jestem zmęczona udawaniem, Ŝe opłakuję chłopca i martwię się o ciebie. -Spojrzała na Enid, po czym dodała: - Wyglądasz, jakbyś nie zmruŜyła oka przez całą noc. -Bo nie zmruŜyłam. Choć nie z tych powodów, jakie zapewne miała na myśli lady Bess. -Tym lepiej. Główna Ŝałobniczka powinna wyglądać odpowiednio do roli. 263 Po czym lady Bess sprawnie pomogła Enid załoŜyćŜałobny strój z lekkiej, czarnej wełny, upięła jej na głowie czarny kapelusz i przymocowała do niego woalkę zakrywającą twarz. Do rękawa wsunęła jej czarną chusteczkę. -Oczywiście, nie będziesz potrzebowała chusteczki, ale moŜesz ukryć w niej twarz i nikt nie zorientuje się, Ŝe nie płaczesz. Enid skinęła uprzejmie głową. -Czy MacLean leŜy juŜ w trumnie? -Tak, ubrany w tartan MacLeanów i ze sporranem swego ojca. Jego ojciec byłby dumny, Ŝe ma tak dzielnego syna, i dumny z ciebie, gdyŜ wymyśliłaś tę sprytną intrygę. Lady Bess opuściła na twarz czarną woalkę i poprowadziła Enid w dół schodami, szepcząc: -Musimy rozpocząć ceremonię. Nie moŜna odwlekać tego w nieskończoność. Skromnie wyposaŜona, stara kaplica pełna była ludzi. Stali, płacząc cicho, szlochając albo po prostu ocierając zaczerwienione oczy. SłuŜący, stojący z tyłu, kłaniali się, kiedy szły nawą. Donaldinie udało się wyglądać zarazem na zasmuconą i dzielną. -W Londynie staruszka mogłaby zarobić fortunę jako aktorka -szepnęła lady Bess. -Spójrz tam, po prawej. Klan MacQuarriech przybył w pełnej sile. Pozdrów ich przywódcę. Ach, wydaje się mocno zdenerwowany. Lubi Kiernana, ale przygotuj się na wybuch iście królewskiego gniewu, kiedy się przekona, Ŝe został oszukany. Jest teŜ Graeme, a obok niego Rab. PoniewaŜ Anglicy są nie tylko naszymi gośćmi, ale i głównymi podejrzanymi, ulokowałam pana Kinmana w pierwszej ławce, razem z Harrym i Jacksonem.

Enid spojrzała na Harry'ego. Był blady i nadal osłabiony z powodu rany, mimo to stał obok swych angielskich towarzyszy. Policzki Kinmana przybrały barwę popiołu. Wpatrywał się w trumnę, potrząsając od czasu do czasu głową. Jego usta powtarzały bezgłośnie: „Nie mogę w to uwierzyć”. Jackson miał na sobie starannie wyprasowany, w najwyŜszym stopniu stosowny czarny garnitur. Dłonie trzymał złoŜone na podołku i z odpowiednio ponurą miną wpatrywał się w podłogę przed sobą. 264 -A po drugiej stronie nawy, razem z nami, lady Catriona -dodała lady Bess, wzdychając. Pulchna kobietka miała na sobie, podobnie jak reszta zgromadzonych, cięŜkąŜałobę, jednak udało jej się uczynić strój bardziej dramatycznym w wyrazie, a to dzięki metrom cięŜkiej koronki, opadającej z kapelusza ku podłodze. -Nie przypuszczam, by dało się utrzymać ją od tego z daleka - powiedziała Enid chłodno. -Ja teŜ nie, choć prawdę mówiąc, miałam nadzieję, Ŝe nie przyjdzie. Lady Bess dotknęła hebanowego krzyŜyka, zawieszonego na szyi. -MoŜe to jednak dobrze, Ŝe się zjawiła. Nasz pastor jest stary. Chłopcy dorastali na jego oczach, będzie więc mówił o Stephenie tak dobrze, jak o Kiernanie. Wszystko, co w nim było złe, zostanie wybielone. Śmierć często działa tak na ludzi. Enid weszła w rodzinną ławkę MacLeanów przed lady Bess. Skinęła uprzejmie głową lady Catrionie. Lady Catriona odpowiedziała pełnym pogardy prychnięciem. -Stawiam na Kinmana - szepnęła lady Bess. -Co takiego? - spytała Enid, zaskoczona. -To Kinman jest naszym złoczyńcą. Jest zbyt prostoduszny, by mógł być prawdziwy. Cała ta rzucająca się w oczy szczerość czyni go tym bardziej podejrzanym. Enid, skonsternowana, zaprotestowała. -Och, nie, nie pan Kinman. -Harry został postrzelony w ramię -lady Bess mówiła cicho, patrząc prosto przed siebie. -Lokaj jest zbyt zadufany w sobie i tępy, by wymyślić tego rodzaju intrygę. To musi być Kinman. -Albo któryś ze Szkotów -powiedziała Enid, wiedziona patriotyzmem i zirytowana. Lady Bess pochyliła głowę i wsparła ją na ramieniu Enid, jakby szukałau niej pociechy. -To moŜliwe, lecz ja stawiam na Anglika.

265 Enid, zdumiona tym, Ŝe lady Bess dopuszcza moŜliwość zdrady ze strony swoich rodaków, zaczerpnęła głęboko powietrza, a potem wypuściła je. Nerwy ściskały jej Ŝołądek. To prawda. Wszystko, co powiedziała lady Bess, było prawdą. Po raz pierwszy zmuszona była przyjąć do wiadomości, Ŝe jeden z męŜczyzn, których znała tak dobrze, był mordercą. Kiedy z drzwi obok ołtarza wymaszerował drobnym kroczkiem czarno odziany pastor o powaŜnej twarzy, spojrzała jeszcze raz na pana Kinmana, Harry'ego i Jacksona. Dziś stanie w końcu twarzą w twarz ze zdrajcą, który, kimkolwiek był, próbował zamordować ją i MacLeana z zimną krwią, i to aŜ trzy razy. Wierni uciszyli się, a pastor Hedderwick zaczął przemawiać. Enid nie chciała patrzeć na leŜącego nieruchomo w trumnie MacLeana. Gdyby na niego spojrzała, przypomniałaby sobie ostatnią noc i wszystkie grzeszne przyjemności, jakim się razem oddawali. A takŜe gniew, poŜądanie... to, Ŝe sprzeniewierzyła się sobie i swym zasadom. W szale namiętności powiedziała, Ŝe go kocha. Zacisnęła na sukni drŜące, zwilgotniałe dłonie. Jeśli zacznie zastanawiać się teraz nad swym impulsywnym wyznaniem, niechybnie zemdleje. Sama zaś myśl o MacLeanie i o tym, iŜ leŜy bezradny w trumnie, stanowiąc przynętę dla bezlitosnego mordercy, sprawiała, Ŝe głowa pękała jej z bólu. Zamiast patrzeć na trumnę, rozejrzała się więc dyskretnie dookoła. Kaplica została zbudowana tak dawno temu, Ŝe stopnie, prowadzące do ołtarza, zostały wprost wydeptane. WitraŜowe okna wznosiły się ku niebu. Po obu stronach podwyŜszenia, na którym od stuleci odprawiano msze, stały wysokie Ŝeliwne świeczniki. Trumnę MacLeana ustawiono dokładnie pośrodku, tak by światło poranka padało na jego nieruchomą postać. Wydawał się zadziwiająco... martwy. -Dziś rano znów go upudrowałam -szepnęła lady Bess prosto do ucha Enid. Enid odwróciła wzrok. Postanowiła, Ŝe nie będzie teraz myślałao MacLeanie. Choć wiedziała, jak jest naprawdę, nie mogła znieść jego widoku. Pomijając wszystko inne, przypominał jej o pogrzebach, w których nie mogła uczestniczyć. 266 Od śmierci lady Halifax nie minął nawet miesiąc. Enid szczerze ją opłakiwała... przez kilka godzin. Dopóki nie poszukała ukojenia w ramionach MacLeana, a potem nie została pozbawiona domu przez poŜar i nie wyprawiono jej do Szkocji. Od tamtej nocy Enid rzadko myślała o

starszej damie, a przecieŜ naprawdę ją kochała. Kiedyś sądziła, Ŝe będzie jej dane uczestniczyć w pogrzebie staruszki i modlić się za nią. Teraz niemal słyszała, jak stara dama przemawia do niej swym cierpkim głosem: „Enid, Pan wy- słucha cię, gdziekolwiek będziesz, nie szukaj więc wymówek, tylko się módl”. Pochyliła więc głowę, złoŜyła dłonie i odmówiła modlitwę za lady Halifax, próbując zignorować fakt, iŜŜal coraz mocniej ściska ją za gardło. Łzy. Wspomnienie lady Halifax sprawiło, Ŝe omal się nie rozpłakała. Spojrzała na MacLeana, ubranego w wykrochmaloną białą koszulę, koronkową krawatkę, szal o barwach klanu MacLeanów i kilt. Och, Kiernan, jak udało ci się ukryć swojąŜywotność za tym śmiertelnym bezwładem? Pośpiesznie, nim szloch zdąŜył wyrwać się jej z gardła, postarała się odwrócić tok myśli. Pomyślałao męŜu. O Stephenie. Pastor wspominał teraz jego dzielność i to, jak poświęcił się, by uratować kuzyna. Pamiętał go jako czarującego chłopca, źródło radości i pociechy dla owdowiałej matki. Lady Catriona załkała głośno. Stephen był psotny, zawsze roześmiany, chętny, by przyłączyć się do gry i poprowadzić druŜynę do zwycięstwa. śartował na temat swych duŜych uszu i był ulubieńcem dam, zarówno młodych, jak starszych. Pastor przemawiał, a Enid przywoływała w pamięci obraz męŜa. Gdy go poznała, był naprawdę czarujący. Zainteresował się nią, sierotą, Ŝyjącą w niekończącym się koszmarze i nauczył, jak sięśmiać. To dlatego za niego wyszła. Nauczył ją, jak sięśmiać. Och, nie trwało to długo, ale przez kilka cudownych tygodni Ŝyła chwilą i kochała z całego serca. A teraz Stephen nigdy nie wróci. Po ośmiu latach samotności, podczas których nieraz przeklinała jego imię, po nocach, kiedy to odmawiała przyznania, iŜ przeŜyli wspólnie równieŜ szczęśliwe chwile... na zawsze odszedł z tego świata. -O, BoŜe - szepnęła. 267 -...pozostawił ukochaną matkę, lady Catrionę MacLean -kontynuował pastor drŜącym głosem, przeciągając głoski - i wiernąŜonę, Enid MacLean. Jakie to dziwne uczucie odkryć, Ŝe śmierć męŜa nicponia moŜe okazać się równie bolesna jak śmierć ukochanej mentorki. Enid pociągnęła nosem, starając się zapanować nad emocjami, mimo to po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Wsunęła ukradkiem dłoń pod woalkę i otarła ją chusteczką. Lady Catriona szturchnęła jąłokciem w bok, a kiedy Enid na nią spojrzała, spostrzegła, Ŝe była teściowa wpatruje się

w nią z nienawiścią. Co teŜ sprawiło u lady Catriony taki gniew? Uczestniczyła oto w pogrzebie, jakiego zawsze pragnęła dla swego syna. Enid odziana byław czerń, opłakiwała Stephena... który jednak dzielił posługę z Kiernanem. Kiernan... trumna zniknęła za zasłoną łez. Tak bardzo chciała, by MacLean wstał i udowodnił, Ŝe nie umarł! -Catriona zawsze pragnęła Stephena tylko dla siebie -szepnęła lady Bess tak cicho, Ŝe Enid ledwie ją słyszała. -Nie moŜe znieść myśli, Ŝe miałaś go choćby przez krótki czas. Pastor uniósł dłonie ku niebu. -Módlmy się. Ojcze, błagamy cię, przyjmij duszę Stephena... Ojcze. A jej ojciec? Jeszcze jeden pogrzeb, w którym nie dane jej było uczestniczyć. Kolejny grób, którego nigdy nie odwiedziła. Jej ojciec. Jako człowiek nie zasługiwał na miłość ani na szacunek. Tak, utrzymywał ją i kształcił, nie oddał do przytułku. Umarłaby tam, jak wiele innych dzieci. Zamiast tego umieścił ją w szkole i porzucił. Inne dziewczęta jeździły do domu na BoŜe Narodzenie czy letnie wakacje, lecz Enid zostawała w szkole, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. I choć w miarę jak dorastała, coraz lepiej rozumiała, dlaczego została skazana na Ŝycie pośród dźwięczących echem korytarzy i pustych dormitoriów, nigdy nie wybaczyła ojcu, Ŝe zapomniał o córce, owocu swego grzechu. Ona nie byłaby tak słaba... lecz przecieŜ była. A kiedy uświadomiła sobie cały horror swego postępowania, zakryła twarz dłońmi w czarnych rękawiczkach. 268 Ta ostatnia noc... Zrobiła to, chociaŜ wiedziała, Ŝe wiele dzieci zostało poczętych o niewłaściwej porze miesiąca. Ostatniej nocy cudzołoŜyła z nim, pogrąŜając się w rozpuście i przyjemności nie raz, ale trzy razy. Z jej piersi dobyło się drŜące westchnienie. Zatem męŜczyzna bez twarzy, jej ojciec, okazał się człowiekiem, jak ona, owładniętym namiętnością, nad którą nie zdołał zapanować. Chciała mu to powiedzieć, wyjaśnić, Ŝe rozumie... ale nie mogła. Jej ojciec nie Ŝył. Był martwy i nigdy go juŜ nie spotka. Nogi ugięły się pod nią i opadła bezwładnie na ławkę. DrŜącymi dłońmi poszukała w rękawie chusteczki. Przeszkodziły jej w tym słowa pastora: -Mówiąc o naszym lordzie, Kiernanie MacLeanie, musimy mieć świadomość, Ŝe mówimy o człowieku, który w swoim postępowaniu kierował się honorem.

Enid poczuła w piersi ból tak silny, Ŝe aŜ wstrzymała oddech. MacLean nadal spoczywał w trumnie. Lecz nie był martwy. Wiedziała, Ŝe nie jest martwy. -Nasz lord dbał o nas, o wszystkich razem i kaŜdego z osobna, wiedziony głębokim, niezachwianym poczuciem obowiązku, więcej, miłością, która przepełniała go do głębi. Miłość. Enid potrząsnęła głową. Nie miłość. Nie z jego strony. -Kiernan MacLean nie obdarzał zaufaniem, przyjaźnią ani miłością bez namysłu, lecz kiedy juŜ to zrobił, moŜna było na niego liczyć zawsze i w kaŜdej potrzebie. Zawsze. Jestem częścią ciebie. Ty jesteś częścią mnie. Na zawsze. Załkała znowu, tym razem głośniej, przyciskając do ust chusteczkę, by zatamować szloch. Bała się, iŜ straci kontrolę nad swoim smutkiem. Lady Bess pogłaskała ją po plecach, pochyliła się i szepnęła: -Bardzo dobrze. -Ukochany syn. Ukochany naszej siostry Enid... Pastor spojrzał na Enid, jakby wiedział, Ŝe spędziła noc w ramionach MacLeana, całując go i kochając się z nim. Kochając się z nim. 269 W piersi czuła ból, drapało ją w gardle, jej oczy płonęły, a po rozpalonych policzkach spływały strumieniem łzy. Miłość. Kochała go, a przecieŜ wiedziała, Ŝe następstwem takiej miłości moŜe być jedynie cierpienie. Nikt nie kochał jej dotąd na tyle mocno, by z nią zostać. Jeśli pozwoli sobie kochać MacLeana, jeśli za niego wyjdzie pozostanie w zamku, prędzej czy później będzie musiała stawić czoło prawdzie. Pewnego dnia rozstaną się z powodu kłótni, porzucenia czy śmierci, poniewaŜ w jej Ŝyciu zawsze tak się działo. -Enid? Lady Bess połoŜyła dłoń na drŜącym ramieniu dziewczyny. -Dobrze się czujesz? Enid nie czuła się dobrze. Cierpiała, opłakując związki, które nie miały szansy przetrwać lub zaistnieć... Opłakując swój los. Kochała MacLeana. Jeśli szybko się stąd nie wydostanie, ta miłość pogłębi się i rozkwitnie. Odda MacLeanowi serce i całą siebie. A potem będzie pędziła Ŝycie, oczekując, kiedy MacLean ją porzuci. Nie widziała dotąd miłości, która byłaby warta bólu, jaki w końcu zawsze przynosi. Nigdy. Musi stąd uciec.

MacLean spoczywał nieporuszony w trumnie, czekając, aŜ zabójca wykona swój ruch... i myślał o Enid. Był na nią wściekły. Nie miał do roboty nic poza czekaniem, więc wykazany przez nią upór dręczył jego umysł bez przeszkód. Ostatniej nocy po raz pierwszy, odkąd wrócił do domu, spał głębokim, spokojnym snem. Odcisnął na tej kobiecie swoje piętno. Enid zrozumiała wreszcie, gdzie jest jej miejsce. Nie będzie się juŜ z nim kłóciła. Uspokoi się i zacznie zachowywać jak naleŜy. Doprowadził do tego, a przynajmniej tak mu się zdawało. Kiedy tak leŜał, dobiegał go płacz kobiet, urywany szloch męŜczyzn. Zwłaszcza jedna z kobiet szlochała, jakby kaŜdy oddech rozrywał jej płuca i przez jedną słodką chwilę pozwolił sobie myśleć, Ŝe to Enid wreszcie odzyskała rozsądek. Bo przecieŜ kiedyś musiało się tak stać. Gdy myślał o Enid, nie wspominał jej pochodzenia ani wad. Pamiętał jedynie o tym, jak wyrwała go z objęć śmierci, o jej odwadze w obliczu niebezpieczeństwa, o uprzejmości wobec jego rodziny i o tym, Ŝe potrafiła 270 znaleźć przyjemność w najprostszych rzeczach. KaŜda z cech jej charakteru przyczyniłaby splendoru MacLeanom. Myśl o tym, Ŝe mogłaby mieszkać gdzieś daleko, przenosząc się od jednego chorego do drugiego, zawsze na zawołanie, budziła w nim gniew. Enid zasługiwała na wszystko, co najlepsze. I dostanie to, poniewaŜ dostanie jego. W końcu przyznała, Ŝe go kocha. A jednak potem uciekła. Gdyby nie fakt, Ŝe musiał odegrać to przedstawienie, poszedłby i przywlókł ją z powrotem. Pastor skończył się modlić. MacLean wzmógł czujność, gdyŜ wierni ustawiali się w kolejkę, by przejść obok trumny. Nie widział, lecz uruchomił pozostałe zmysły, starając się usłyszeć nerwowe pokasływanie i wyczuć zapach strachu. Zaszurały stopy. Jakaś kobieta stanęła u wezgłowia trumny szlochając, jakby miało pęknąć jej serce. Nie. To nie moŜe być Enid. Dlaczego miałaby płakać tak rozpaczliwie? Bardzo chciał unieść się i zobaczyć, kto tak płacze, lecz nie mógł. Skupił uwagę na sporranie, przymocowanym w talii skórzanym pasem. Jeśli Enid i Harry dobrze wykonali swoją robotę, szpieg uwierzy, Ŝe wszelkie informacje, jakie Stephen przekazał MacLeanowi, zostały ukryte właśnie tam. Poczuł, Ŝe dotykają

go liczne dłonie. Niektórzy powtarzali, Ŝe wydaje się nadal ciepły. Inni wykrzykiwali, Ŝe wygląda, jakby spał. Jeszcze inni współczuli jego matce i tej biednej dziewczynie, która kochała go tak, Ŝe teraz płacze, jakby miało pęknąć jej serce. Zatem to Enid płakała. Ale dlaczego? CzyŜby sądziła, Ŝe tak łatwo pozwoli jej odejść? Przeniósł ją przez próg zamku MacLean. Była jego panną młodą. Kaplica stopniowo pustoszała i nic się nie działo. W głębi duszy MacLean niemal Ŝywił nadzieję, iŜ pogrzeb okaŜe się fiaskiem. Miałby wtedy wymówkę, aby zatrzymać Enid przy sobie pod pretekstem, Ŝe tylko on moŜe zapewnić jej bezpieczeństwo. Wiedział jednak, Ŝe zagroŜenie byłoby realne, a oni juŜ nigdy nie uwolniliby się od niego, by kochać się i Ŝyć tak, jak na to zasługują. Czekał i czekał. Większość ludzi minęła juŜ trumnę. W kaplicy panował teraz spokój, GdyŜ Ŝałobnicy wyszli gromadnie na trawnik przed zamkiem, gdzie 271 przygotowano dla nich stypę. Tylko Enid nadal płakała. Jego matka szeptała słowa pociechy. AleŜ musi być zdumiona, pomyślał. Nawet on nie potrafił uwierzyć, Ŝe Enid opłakuje męŜczyznę, który jeszcze nie umarł... Lecz jeśli nie jego, to kogo opłakiwała? Chyba wolałby nie znać odpowiedzi na to pytanie. A potem, nagle, poczuł na brzuchu dotyk palców. Czyjeś dłonie chwyciły sporran i przecięły skórzany pas. Otworzył oczy i chwycił złodzieja za ramię. Przez jedną, przepełnioną niedowierzaniem chwilę Jackson stał jak raŜony gromem, z oczami szeroko otwartymi z przeraŜenia. A potem wrzasnął ze strachu. MacLean czym prędzej chwycił go za gardło. Jackson rzucił się do tyłu, spychając trumnę z postumentu. MacLean upadł na kamienną posadzkę, łamiąc sobie dopiero co zrośnięte Ŝebro. Na chwilę, która zdawała się trwać wieczność, zgiął się wpół z bólu. Tymczasem Jackson błyskawicznie rozeznał się w sytuacji, domyślił się, Ŝe wpadł w pułapkę i rzucił się do walki. Klęcząc, wymachiwał w powietrzu brzytwą, a w jego zimnych niebieskich oczach widać było determinację. Działał odruchowo, niczym doświadczony zabójca. Lady Bess odciągnęła Enid od trumny. Pastor nawoływał męŜczyzn, by się uspokoili. Z dwojga pozostałych Ŝałobników jeden, lokaj, wypadł z kaplicy, wrzeszcząc o pomoc. Drugim była pokojówka, która przycisnęła się, przeraŜona, do ściany. MacLean uskoczył, trzymając się za Ŝebra, a potem zaatakował Jacksona z boku. Jackson, szybki niczym wąŜ, ciął brzytwą powietrze tuŜ obok szyi MacLeana. MacLean chwycił go znów za ramię, lecz nie miał szansy zwycięŜyć, posługując się tylko jedną dłonią. PrzezwycięŜył

więc ból, darował sobie troskę o Ŝebra i wolną ręką walnął Jacksona w twarz. Nos Jacksona złamał się pod jego pięścią. Jackson oddał cios, celując prosto w złamane Ŝebro MacLeana. Ten odskoczył, puszczając ramię mordercy. Jackson znów zaatakował brzytwą. MacLean kopnął, próbując obalić przeciwnika. Znów chwycił go za uzbrojone w brzytwę ramię, zdając sobie sprawę, Ŝe jeśli przegra tę walkę, znajdzie się w trumnie juŜ na dobre. Zachwiali się, wypróbowując swoje siły. Jackson naparł na MacLeana. MacLean na Jacksona. Biały puder opadał z twarzy niczym śniegowy pył. 272 Ramiona drŜały im z wysiłku, mimo to MacLean zmruŜył oczy i uśmiechnął się leciutko, kącikiem ust. Był to uśmiech obliczony na to, by pozbawić przeciwnika wiary w zwycięstwo. -Jesteś na mojej ziemi. Nie uciekniesz. Jackson odpowiedział, rzucając się MacLeanowi do gardła. Enid krzyknęła. Jednak MacLean trzymał go mocno. -Nie moŜesz wygrać. Poddaj się - poradził mu MacLean. Właśnie udało mu się odsunąć nieco ramię Jacksona i skierować je w stronę szyi męŜczyzny, gdy Enid, z szaleństwem w zaczerwienionych od płaczu oczach, pojawiła się za Jacksonem. Chwyciła stojący przy ołtarzu cięŜki Ŝeliwny świecznik i walnęła nim zabójcę w tył głowy. Siła uderzenia rzuciła Jacksona w przód. Brzytwa rozcięła gardło MacLeana. Nieprzytomny Jackson osunął się na ziemię. MacLean ponownie chwycił się za Ŝebra, spoglądając na Jacksona leŜącego bezwładnie, z rozbitą głową i twarzą pokrytą krwią, cieknącą z nosa. Dotknął swojej szyi i jego palce natychmiast zrobiły się czerwone i lepkie od krwi. Zaczerpnął głęboko powietrza i zawołał: -Do licha z tobą, kobieto, dobrze sobie radziłem! A teraz, dzięki tobie, mam rozcięte gardło! ROZDZIA Ł 27 -Proszę bardzo! -zawołała Enid w odpowiedzi. Co za niewdzięczny łotr. Nie rozumiała teraz, dlaczego płakała nad jego trumną. PrzecieŜ nawet go nie lubiła. -Dlaczego trzymasz się za Ŝebra? Są złamane? -Tylko kilka! Wskazała pierwszą ławkę i powiedziała: -Usiądź tam, to ci je obandaŜuję.

MacLean posłuchał i pokuśtykał do ławki. -ZwycięŜałem. 273 -Nie dość szybko - odpaliła Enid. Harry zajrzał do kaplicy, lecz kiedy usłyszał, Ŝe na siebie krzyczą, czym prędzej się wycofał. Enid odwróciła się do lady Bess, która stała z otwartymi ustami. -Czy mogłaby pani zdobyć dla mnie rolkę bandaŜa? Lady Bess skinęła w milczeniu głową. -I, matko, przyślij kogoś, aby zabrał z podłogi tego śmiecia. -MacLean Wskazał leŜącego bez przytomności Jacksona. -Natychmiast, synu - powiedziała lady Bess. -Bić się w kaplicy. W domu BoŜym. -Pan Hedderwick, pastor, potrząsnął głową w białej peruce. -Zawsze był pan takim dobrym chłopcem, lordzie MacLean. Co w pana wstąpiło? Enid odsunęła z twarzy woalkę i spojrzała na starego pastora. Przed chwilą zobaczył, jak człowiek wstaje z martwych i miał do powiedzenia jedynie to, Ŝe człowiek ów nie powinien był walczyć? -Czy mógłby pan pójść ze mną, pastorze? -lady Bess wsunęła pastorowi rękę pod ramię. -Przyniesiemy bandaŜe, Ŝeby opatrzyć Kiernanowi Ŝebra. Spojrzała na struchlałą pokojówkę. -Wszyscy pójdziemy po bandaŜe. SłuŜąca dygnęła i pobiegła nawą, nie mogąc się zapewne doczekać, by poinformować innych, Ŝe MacLean Ŝyje. -Zatrzymam wszystkich na zewnątrz - powiedziała lady Bess. -Dziękuję, matko - wykrztusił MacLean przez zaciśnięte zęby. -Nic by mu się nie stało, gdyby nie wdał się w bijatykę -płaczliwy głos pastora cichł w miarę, jak lady Bess wyprowadzała go z kaplicy. Enid stała nad MacLeanem, wsparłszy dłonie na biodrach. Biały puder zabrudził mu ubranie i nierówno pokrywał twarz. -Nie miałeś walczyć! -A co ty sobie, do licha, wyobraŜałaś? śe jak to się skończy? -MacLean dotknął ziejącej rany na szyi. - Co ze mną? -To tylko zadrapanie, lecz mogę załoŜyć opaskę, jeśli chcesz. Uśmiechnęła się ze złośliwą radością na myśl o tym, Ŝe zaciśnie mu na szyi bandaŜ. 274

-Rzeczywiście, bardzo zabawne. Podała mu chusteczkę. -Przyciśnij ją do rany -powiedziała, po czym, na jednym oddechu, dodała: -Myślałam, Ŝe Harry go dopadnie. -PoniewaŜ jest w pełni sprawny i moŜe walczyć? Logika MacLeana zirytowała ją. -Zatem, pan Kinman. -Pozwól, Ŝe ci przypomnę, iŜ nie byliśmy pewni, czy to nie Kinman jest zabójcą, dlatego nie powiedzieliśmy mu, Ŝe Ŝyję. -Racja. Masz rację! Ty zawsze ją masz! ZlekcewaŜył sarkazm w jej głosie. -Wolałbym, Ŝebyś o tym pamiętała. SłuŜąca wbiegła do kaplicy, trzymając w dłoni rolkę bandaŜa. Spojrzała na MacLeana, jakby patrzyła na ducha, wcisnęła Enid bandaŜ do ręki, po czym uciekła ile sił w nogach. -Mogłeś zostać zraniony - powiedziała Enid. -Zostałem zraniony. Był taki niemądry. -PowaŜnie zraniony - wyjaśniła. - Zabity! -Czy i wtedy byś mnie opłakiwała? Nie miała ochoty odpowiadać na to pytanie. -Dlaczego płakałaś, Enid? -zapytał, nie zamierzając odpuścić.Wiedziałaś, Ŝe nie umarłem. Enid rozwiązała splamioną krwią krawatkę. -Zsuń koszulę z ramion. -Pewnego dnia będziesz musiała mi odpowiedzieć. Uparcie go ignorowała. -Które Ŝebra? Musiało bardzo go boleć, poniewaŜ dał sobie spokój z pytaniami odpowiedział: -Nie wiem. Boli tak, jakby wszystkie były połamane. 275 Widok jego nagiej piersi natychmiast przypomniał Enid ubiegłą noc, a krzyŜujące się na niej blizny to, jak bliski byłśmierci -wtedy, przed kilkoma tygodniami, i teraz. Uklękła przed MacLeanem i przesunęła palcami po jego skórze, szukając złamań. Kiedy trafiła na złamane Ŝebro, wciągnął gwałtownie powietrze. Nie skarŜył się, lecz i tak trudno jej było patrzeć, jak cierpi. Szarpnęła gwałtownie koniec bandaŜa.

-Co najmniej dwa są złamane. Nie będzie tak bolało, gdy je obwiąŜę. Nakrył jej dłonie swoimi. -Ja juŜ jestem związany, dziewczyno, i to przez ciebie. Tylko ty zdajesz się tego nie zauwaŜać. Zamarła i powiedziała cicho: -Nie. -Nie? - zapytał, podnosząc znów głos. Dobrze. Łatwiej jej było radzić sobie z jego gniewem, niŜ z cierpieniem. -Spędziłem noc, przekonując cię, Ŝe twoje miejsce jest w moich ramionach - mówił dalej - a ty mówisz mi „nie”? Dotarła do końca rolki. -A co mam powiedzieć? -Tak! Chcę, Ŝebyś powiedziała „tak”. -Na wszystko, co zaproponujesz? Pochyliła się ku niemu i przyłoŜyła bandaŜ płasko do klatki piersiowej męŜczyzny. -Przytrzymaj to. PołoŜył dłoń na bandaŜu. -Proponuję małŜeństwo. W końcu to powiedział. -MałŜeństwo. - Właśnie. No wiesz, dwoje ludzi ślubuje sobie przed Bogiem, a potem są juŜ na zawsze razem, złączeni duszą i ciałem. Dobry BoŜe. Mówił o szalonej namiętności, uŜywając słów, które oszałamiały i sprawiały ból -i mówił serio! Pragnął pojąć ją za Ŝonę, i nie widział niczego hańbiącego w tym, Ŝe ją poślubi. Lecz ona... ona nie mogła za niego wyjść. 276 Udawał, Ŝe zapomniał o jej pochodzeniu, ale męŜczyzna nigdy nie zapomina. BandaŜ przyciskał mu palce, utrzymujące na miejscu opatrunek. -Nazwałeś mnie bękartem. -Byłem zły. Przeprosiłem. -MoŜesz juŜ puścić. Zrobił to, a wtedy otoczyła go ramionami, spowijając złamane Ŝebra bandaŜem. -Zapytałeś, czy spałam z tobą dla pieniędzy. Nazwałeś mnie dziwką. -Byłem wściekły - i przeprosiłem. Palce jej drŜały.

-Zatem, ilekroć się rozgniewasz, będziesz nazywał mnie dziwką i bękartem? -Kiedy się wścieknę, będę wrzeszczał i złościł się, a ty będziesz wrzeszczała na mnie, lecz wiem, Ŝe nie jesteś dziwką i nie dbam o to, Ŝe twoi rodzice nie byli małŜeństwem. Próbował unieść jej brodę, by móc spojrzeć w oczy. Odsunęła się gwałtownie. JuŜ i słowa, wypowiedziane w chwili namiętności. Kocham cię. -Czułem się zraniony. Po raz pierwszy od miesięcy wiedziałem, kim jestem i niemal natychmiast uświadomiłem sobie, Ŝe kobieta, która wyprowadziła mnie z ciemności, nie jest moją Ŝoną. Obawiałem się, Ŝe celowo wprowadziłaś mnie w błąd. I nie mogłem tego znieść. -Pogładził ją po szyi. - Byłem głupcem, Enid. -Tak, byłeś. DrŜały jej wargi. Zaraz znów się rozpłacze. Będzie opłakiwała dni, kiedy obraŜano ją i poniŜano. I to MacLean ją obraził. Ból przygasł tylko po to, aby za chwilę zaatakować z nową siłą. -Nigdy więcej juŜ tak cię nie zranię, Enid. Poruszył się i zsunął z ławki. Zaalarmowana, próbowała posadzić go z powrotem. -Co ty wyprawiasz? 277 -Gdy przeprosiłem powiedziałaś, Ŝe mi wybaczasz, ale nie wybaczyłaś. Proszę cię więc na klęczkach: wybacz mi. -Co takiego? Nie! -Nie chciała widzieć jego twarzy tak blisko swojej. BandaŜuję ci Ŝebra. -Nieprawda. Płaczesz. Pochylił się z grymasem bólu i spojrzał jej w oczy. Otarła łzy wolną ręką. -Przepraszam za te bolesne oskarŜenia. W tym świętym miejscu, w obecności Boga, przysięgam, Ŝe nigdy ich juŜ nie powtórzę i nawet nie pomyślę. Odwróciła wzrok, aby uniknąć jego spojrzenia. -Jesteś dla mnie uosobieniem odwagi, współczucia i miłości. -Dobrze juŜ, dobrze! Tylko przestań tak mówić. To brzmi zbyt szczerze. Przestań uŜywać słów takich jak „przysięga”. -A teraz usiądź na ławce, bym mogła skończyć opatrywanie. Nie poruszył się. -Wierzysz mi? -Wierzę. Zawsze mówisz prawdę. To, Ŝe nigdy nie kłamał, stanowiło niemal wadę.

-Czy mi wybaczasz? Wybaczyć mu? Ach, nie było to wcale takie łatwe. Lecz on nie zrezygnuje. Dopóki mu nie wybaczy, naprawdę nie wybaczy. Czy była w stanie to zrobić? Zranił ją okazując niechęć, wbijając nóŜ w serce, które zmiękło podczas tygodni, spędzonych na opiekowaniu się nim. Jednak... jednak gdy o tym myślała, rozumiała, Ŝe męŜczyzna, którego okłamano na temat jego toŜsamości, mógł stracić panowanie nad swoim gniewem. Nigdy więcej tak jej nie zrani. Przysiągł jej to, a znała go na tyle, by wiedzieć, Ŝe dotrzyma przysięgi. Odetchnęła kilka razy głęboko, a potem powiedziała: -Przebaczam ci. -Tym razem szczerze? -Szczerze. -Wyjdziesz za mnie?

278 -Usiądź na ławce. Nie mogę obandaŜować ci Ŝeber. Głębokim, wibrującym głosem, który przypominał jej, jak przyjmowała miłość i obdarowywała nią, zapytał jeszcze raz: -Wyjdziesz za mnie? Będzie tak pytał, dopóki nie przekona go, Ŝe nic z tego. Musi to zrobić i czym prędzej stąd wyjechać. -Dlaczego ja, skoro moŜesz poślubić odpowiednią szkocką dziewczynę z mnóstwem pieniędzy i stać się odpowiednim szkockim lordem z odpowiednimi szkockimi dziećmi? -PoniewaŜ nie byłbym z nią szczęśliwy. Czekała. W końcu uświadomiła sobie, Ŝe naprawdę o to chodzi. Uznał, Ŝe będzie z nią szczęśliwy. Akceptował Enid taką, jaka była, i prześladujący ją lęk oraz wątpliwości dla niego po prostu nie istniały. Rzeczywiście, musi się stąd wydostać. -Usiądź na ławce. Proszę. Od klęczenia na tej twardej podłodze bolą mnie kolana. Posłuchał, ale poruszał się powoli, jak człowiek cierpiący. Naciągnęła mocniej bandaŜ i zaczęła owijać go szybciej. W końcu wcisnęła koniec rolki pod zaciśnięte zwoje i odsunęła się. -Lepiej? -O wiele lepiej. Zanim zdąŜyła się podnieść, wsunął rękę pod woalkę, ujął Enid pod brodę, zmuszając, aby kobieta spojrzała mu w oczy.

-Rozpaczliwie starasz się przede mną uciec. Inny męŜczyzna pomyślałby, Ŝe chodzi o niego, lecz ty krzyczysz na mnie, stawiasz mi czoło, przywierasz do mnie z szaleńczą namiętnością. Wpatrywał się w nią powaŜnie, a w jego pięknych oczach błyszczała nie tylko zaborczość, ale i inne, głębsze uczucie. Czuła, Ŝe mogłaby zatonąć w jego duszy i spocząć tam, bezpieczna i zjednoczona z nim, na zawsze. Na zawsze. Obiecywał, Ŝe to będzie na zawsze. Niemal mu wierzyła. Jackson, pozostawiony samemu sobie na podłodze, jęknął. Enid wyrwała się i odsunęła raptownie. -Nie! 279 MacLean juŜ miał wyciągnąć rękę, aby ponownie ją schwytać, ale powstrzymał się. Ocalona. Enid ledwie mogła oddychać z ulgi. To, Ŝe Jackson odzyskał nagle przytomność ocaliło ją przed uczynieniem najbardziej przeraŜającego, impulsywnego kroku, jaki tylko mogła sobie wyobrazić. -Do licha z tym szubrawcem! MacLean uniósł się na ławce. -W trumnie jest lina. Podaj mi ją, to go zwiąŜę. -Potrafię zawiązać węzeł - obruszyła się. Lina wypadła z przewróconej trumny, Enid chwyciła ją więc i bez wahania związała Jacksonowi dłonie za plecami, a potem przywiązała je do kostek. MacLean uśmiechnął się mimo woli. -Gdzie się tego nauczyłaś? -Od doktora Gerritsona. Zdarzało nam się kastrować byczki. Jackson otworzył oczy i MacLean roześmiał się. -Sądząc po tym, jaki jest przeraŜony, chyba cię usłyszał. -I bardzo dobrze. Kiedy zobaczyłam go z tą brzytwą... Głos jej zadrŜał na wspomnienie chwili strachu. MacLean ujął dłoń Enid i pogłaskał ją. -Brzytwa to odpowiednia broń dla lokaja. Jeśli ktoś go z nią zobaczy, nie będzie niczego podejrzewał. -Chodziło mi o sporran - powiedział Jackson z podłogi. -Lecz gdybyś wiedział, Ŝe Ŝyję, z pewnością poderŜnąłbyś mi gardło. Jackson odwrócił się, by spojrzeć na MacLeana. -Zatem sporran stanowił przynętę? Nic w nim nie było? -AleŜ przeciwnie, było - powiedział MacLean z uśmiechem. Enid poderwała głowę. -Co takiego? Nie!

-Po tym, jak zaproponowałaś, byśmy urządzili pogrzeb, zacząłem się zastanawiać. Stephen wiedział, jak bardzo cenię sobie ten sporran i Ŝe nigdy nie wypuszczę go z rąk. Gdyby chciał przekazać mi wiadomość, z pewnością wykorzystałby do tego sporran. MacLean uśmiechnął się ponuro. 280 -Podczas wybuchu zniszczyło się zamknięcie, przeciąłem więc szew i wywróciłem sporran na lewą stronę. Enid natychmiast pojęła. -Skóra borsuka jest po drugiej stronie gładka i wyprawiona. Stephen zapisał na niej nazwiska wszystkich szpiegów w Anglii. -MacLean spowaŜniał.-Włączając w to szlachetnie urodzonych lorda i lady Featherstonebaugh, którzy polecili Jacksona na tę posadę. Enid przypomniała sobie starszawą parę plotkarzy -zaufanych przyjaciół Throckmortona. -Chcesz powiedzieć, Ŝe są szpiegami? -I to bardzo waŜnymi. -Zawiadomiłeś Throckmortona? -Wczoraj wieczorem wysłałem mu wiadomość. Powinna była juŜ dotrzeć.MacLean wstał i podszedł do Jacksona. -Próbowałeś mnie zabić, a co waŜniejsze, próbowałeś zabić damę. -Nie strzelałem do pana w galerii - powiedział natychmiast Jackson. -Naprawdę sadzisz, Ŝe w to uwierzymy? - zawołała Enid. -PodłoŜyłem ogień, zatrzymałem pociąg, postrzeliłem tego młodzieńca, kiedy biegliście do zamku, ale nie strzelałem w galerii -zarzekał się Jackson z oburzeniem. -Nie wiem, kto do was strzelał, ale ktokolwiek to zrobił, był głupcem. -Jackson, to ty musiałeś oddać ten strzał - powiedziała Enid, poprawiając bezwiednie czarną krawatkę. Jeśli było inaczej, oznaczałoby to, Ŝe morderca pozostał na wolności, a oni nadal są w niebezpieczeństwie. -Gdyby wokół panował spokój, w końcu przestałby pan mieć się na baczności, a wtedy znalazłbym listę -wyjaśnij Jackson, wpatrując się w MacLeana zwęŜonymi jak szparki oczami. -Zabiłbyś mnie -MacLean trącił go czubkiem buta. -Jeśli nie ty strzelałeś, to kto? Od strony drzwi obok ołtarza dobiegł ich kobiecy głos: -Byłeś głupim chłopcem i wyrosłeś na głupiego męŜczyznę. MacLean i Enid odwrócili się i stanęli oko w oko z lady Catriona uzbrojoną w strzelbę.

281 Enid cofnęła się bezwiednie, choć to by i tak nic nie dało. -Mój BoŜe - powiedział MacLean szorstko. - Co ty wyprawiasz, ciotko? -Przyszłam wymierzyć sprawiedliwość. Lady Bess powiedziała kiedyś, Ŝe Catriona jest kompletnie zwariowana. Najwidoczniej miała rację, pomyślała Enid. Serce zaczęło bić jej w piersi jak szalone, kiedy paskudny czarny otwór na końcu lufy skierował się wprost ku niej. -Był dobrym chłopcem, a Ŝadne z was nie doceniało tego, jakie to szczęście mieć go w pobliŜu. Catriona najwidoczniej umiała obchodzić się ze strzelbą. MacLean ujął dłoń Enid i powoli podeszli do ławki. Usiedli. -Czy ona umie strzelać? - spytała Enid szeptem. -Podczas kaŜdego sezonu poluje na jelenie - odparł MacLean spokojnie. Jackson wiercił się na podłodze, próbując odpełznąć z linii strzału. -To ona strzelała do nas w galerii? Enid ledwie mogła uwierzyć, Ŝe taka mała kobietka mogłaby bez wahania zadaćśmierć. -Załatwiłabym was, ale ta kreatura Harry mi przeszkodził -wycedziła nienawistnie lady Catriona. -Harry nie wyrządził ci krzywdy, ciotko -powiedział MacLean uspokajająco. -Jest twoim przyjacielem, poza tym musiałam go postrzelić, inaczej by mnie nakrył -lady Catriona postąpiła kilka kroków w głąb kaplicy i skierowała lufę na MacLeana. -A ja tak bardzo pragnęłam cię zabić. Byłeś ze Stephenem, kiedy zginął, Kiernanie. I prawdopodobnie go zabiłeś. -Jak moŜesz tak myśleć? - zapytał MacLean, zaszokowany. Lady Catriona wycelowała w Enid. -Ale ty... to ty naprawdę zdradziłaś Stephena. Byłaś jego Ŝoną. Łajdaczyłaś się z człowiekiem, który go zabił. Enid wiedziała, Ŝe protest nie odniesie skutku, musiała jednak spróbować: -Lady Catriono, Kiernan nie zabił Stephena. 282 -MoŜe i nie. MoŜe jedynie go nie uratował. Ale ty cudzołoŜyłaś z Kiernanem, choć Stephen jeszcze nie ostygł w grobie. Nienawidzę was tak bardzo, Ŝe nie wiem, które zastrzelić -wiem jednak, Ŝe to, które przeŜyje, będzie cierpiało męki. Zacisnęła palec na spuście. MacLean pchnął Enid na podłogę, a potem rzucił się na nią, jęcząc z bólu.

Rozległ się wystrzał, lecz zanim umilkło jego echo, lady Catriona wrzasnęła. Strzelba upadła z hukiem na kamienną podłogę. -Mam cię, dziwko - powiedział Harry. Harry. Dzięki ci, panie, za Harry'ego. MacLean spojrzał na Enid. Najwidoczniej nic się jej nie stało, i jemu takŜe, jeśli pominąć okropny ból Ŝeber. Unieśli się i ostroŜnie wyjrzeli zza ławki. Harry wykręcił lady Catrionie rękę, a ona popiskiwała z cicha, usiłując mu się wyrwać. -Próbowała z zimną krwią mnie zastrzelić -powiedział. -Chyba pora gdzieś ją umieścić. -Tak - zgodził się MacLean. Pora odesłać Catrionę do krewnych. Umieli radzić sobie z takimi jak ona. Było ich tak wielu. -Zaprowadź ją do północnej wieŜy i zamknij. Jutro ją odeślemy. Harry odwrócił się i zawołał do tłumu, który zdąŜył się juŜ zgromadzić u wejścia: -Zabierz ją, Kinman. -Pchnął lady Catrionę i dodał: -KaŜ Graemowi i Rabowi, by wynieśli Jacksona z kaplicy. -A w odpowiedzi na niezadane pytanie, dodał: -Nie, nie moŜesz teraz porozmawiać z MacLeanem. Nie widzisz, Ŝe jest zajęty? MacLean i Enid wyszli z ławki i właśnie otrzepywali z ubrań kurz. Dwaj Szkoci i uśmiechnięty, acz milczący Kinman wyprowadzili Jacksona. Enid byłaby wyszła razem z nimi, jednak MacLean nie zamierzał do tego dopuścić. Chwycił ją za ramię i przytrzymał. -Wczoraj w nocy powiedziałaś, Ŝe mnie kochasz. Wzdrygnęła się, jakby ją uderzył. 283 -Ale ja nie chcę cię kochać -powiedziała podnosząc bezwiednie głos niechybna oznaka zdenerwowania. -Miłość to nic innego jak pułapka, a kiedy raz w nią wpadniesz, nie uda ci się odbiec na tyle daleko, by uciec przed bólem i cierpieniem. -Lecz jest w niej takŜe radość. Ma się kogoś bliskiego tylko dla siebie. Są szepty w nocy i wspólne wychowywanie dzieci, i miłość, która wiecznie trwa... -Nic podobnego. I właśnie o to chodzi. Zaczniemy się kłócić. W końcu porzucisz mnie, bo jestem tym, kim jestem. -Nie... zrobię... tego... - powiedział dobitnie, akcentując kaŜde słowo.

-MoŜesz teŜ... moŜesz umrzeć! Jej wybuch zaskoczył go. Spojrzał na trumnę, a potem znowu na Enid. -Jestem raczej zdrowy, kochanie, a kaŜdy męŜczyzna, który przeŜył to co ja, dowiódł, Ŝe niełatwo go pokonać. -Albo Ŝe wykorzystał juŜ swój przydział szczęścia! -Zacisnęła dłonie w pięści. - Jestem taka zła z powodu tego, co się zdarzyło. -Wygląda na to, Ŝe zawsze jesteś zła. -Zaczynał rozumieć. -Tyle Ŝe ty nie jesteś zła. Jesteś przeraŜona. Enid gwałtownie pobladła. -Nie. -Śmiertelnie przeraŜona. Przyglądał się jej, dostrzegając po raz pierwszy, co kryje się za jej oporem, sarkazmem i docinkami. -Boisz się związku z męŜczyzną, tego, Ŝe będzie miał wobec ciebie oczekiwania, podczas gdy Ŝycie jest takie niepewne. Nauczyłaś się oczekiwać od miłości wszystkiego, co najgorsze. -Najgorsze oczekiwania zwykle się sprawdzają -rzuciła, odsuwając się od kochanka. Poszedł za nią. -Nie. Zapragnąłem cię, gdy tylko zobaczyłem po raz pierwszy. Nie mogłem nawet unieść głowy, a jednak udało mi się ciebie pocałować. Nie ma drugiej takiej kobiety jak ty. Nie dla mnie. Enid przyśpieszyła, potykając się o dywan. -Poza tym pragniesz mnie. 284 Wiedział to na pewno. -Przyszłaś do mnie wczoraj. Powiedziałaś, Ŝe mnie kochasz. -Bo tak jest. Ale nie mogę zostać. Nie zostanę. Nie sądził, Ŝe jest w stanie to powiedzieć, lecz kiedy odwróciła się i ruszyła nawą, wyrzucił z siebie: -Enid, kocham cię. Nie zwolniła nawet na chwilę. Zniknęła za drzwiami. -Kocham cię! Najwidoczniej go nie usłyszała. Pośpieszył za nią. Lady Bess stanęła przed synem i chwyciła go za ramię. -Pozwól jej odejść. -Nie mogę. Enid go opuszczała. A była wszystkim, czego pragnął. Kochała go, on kochał ją, a jednak go opuszczała! -Jeśli zmusisz ją, by pozostała, będziesz miał tylko pustą skorupę. Pozwól jej odejść.

MacLean z najwyŜszym trudem zmusił się, aby posłuchać matki. Jak do tej pory nic, co zrobił, nie podziałało. Wlókł lady Bess za sobą przez kaplicę, dopóki Enid nie zniknęła im z widoku. A potem, chociaŜ sprawiało mu to nieznośny ból, zatrzymał się i patrzył w ślad za nią, czując się tak, jakby odchodząc wyrwała mu z piersi serce i zabrała je ze sobą. -Czy to prawda, Ŝe poślubiłaś tego Anglika po to, by uchronić mnie przed oŜenkiem dla pieniędzy? - zapytał szorstko, oddychając głęboko, chrapliwie. -CóŜ, tak właśnie było, kochanie. Spojrzał na swą ekscentryczną, piękną matkę, nadal uwieszoną u jego ramienia. -Dlaczego mi nie powiedziałaś? -Jesteś bystrym chłopcem. Wiedziałam, Ŝe pewnego dnia się domyślisz. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował włosy. -Dziękuję. Uśmiechnęła się i wyciągnęła zza dekoltu cygaro. -Enid takŜe jest bystra. Prędzej czy później pogodzi się z tym, Ŝe cię kocha. 285 -Prędzej? -zapytał, łaknąc pociechy choćby nie wiem jak mglistej i nieokreślonej. -Czy później. ROZDZIA Ł 28 Prawnik skłonił się z głębokim szacunkiem, gdy Enid opuszczała jego londyńskie biuro, lecz ona ledwie to zauwaŜyła. W dłoniach trzymała list, który lady Halifax napisała na kilka dni przed śmiercią, a takŜe srebrną szczotkę do włosów, umieszczoną w wyściełanym aksamitem pudełeczku. Oszołomiona, skierowała się w stronę Hyde Parku. Usiądzie na ławce i przeczyta list, a potem wszystko będzie juŜ jasne. Będzie wiedziała, jak postąpić. * -Milordzie. Milordzie! Popołudniowe słońce lśniło na obnaŜonych ramionach MacLeana, gdy wbijał szpadel w ziemię zakładanego właśnie ogródka z ziołami. Poniechał

pracy i zaczekał, aŜ zdyszany Graeme znajdzie się obok niego. -Co takiego? -Wróciła. Graeme pochylił się i wsparł dłonie na kolanach, oddychając cięŜko. -Enid wróciła i... MacLean rzucił szpadel i puścił się biegiem w stronę zamku. -Pertraktuje z lady Bess o pańską rękę -zawołał za nim Graeme. -Pomyślałem, Ŝe to pana zainteresuje! Pewnie, interesowało go, jeszcze jak. Wpadł do zamku przez frontowe drzwi i zobaczył Donaldinę. -Są w bibliotece z oknami na wschód -poinformowała go. -A pani MacLean wygląda naprawdę elegancko! 286 Elegancko? Dlaczego Enid miałaby wyglądać elegancko? JuŜ prędzej powinna być wymizerowana, jak on, zmęczony czekaniem, aŜ ukochana kobieta go poślubi. Nie miał od niej wieści przez cały miesiąc. Elegancko, teŜ mi coś. Byłoby dla niej lepiej, gdyby wyglądała na zgrzaną i brudną jak on, zmęczoną zakładaniem ogródka z ziołami, co uczynił, by zwabić kobietę, która wyjechała do Londynu, Ŝeby tam kupować sobie ubrania, które pozwolą jej wyglądać elegancko. Wbiegł po schodach, wpadł do gabinetu matki - i zobaczył Enid. Naprawdę wyglądała elegancko. Miała na sobie uszyty podług najnowszej mody strój podróŜny z ciemnofioletowej satyny i pasujący do niego kapelusik, z którego zwieszało się ozdobne pióro, podskakujące, gdy tylko poruszyła głową. JuŜ miał podbiec i mocno nią potrząsnąć, lecz uśmiechnęła się do niego tak ciepło, Ŝe zatrzymał się w pół kroku. Uśmiechnęła się i mógłby przysiąc, Ŝe jego złamane serce zaśpiewało z radości. -Właśnie o tobie rozmawiałyśmy -lady Bess siedziała za biurkiem, mając przed sobą otwartą księgę z rachunkami i obracaław dłoni pióro. Enid poprosiła o twoją rękę. Słowa lady Bess wreszcie przedarły się przez mgłę, która spowiła jego umysł, gdy tylko ujrzał Enid. Spojrzał z niedowierzaniem na matkę. Siedziała za biurkiem z powaŜną miną. -Co takiego? -Poprosiła o twoją rękę -powtórzyła lady Bess. -Myślę, Ŝe chyba się nie pomyliłam, gdy powiedziałam jej, Ŝe byłbyś bardzo szczęśliwy, mogąc ją

poślubić... -Tak. Jako płeć, kobiety są widać absolutnie, zdecydowanie szalone. -Enid zaoferowała posag. -Posag. Odwrócił się do Enid. -Do licha, kobieto, nie dbam o posag. Chcę ciebie! Lady Bess chrząknęła i zmarszczyła brwi. 287 -Wszystko jedno, i tak dostajemy posag. Zaoferowała dwa tysiące funtów. Nie pozwolę ci się oŜenić za mniej niŜ dwadzieścia. -Dwadzieścia tysięcy funtów! -zawołał MacLean. Absolutnie, zdecydowanie szalone. -Skąd ona miałaby wziąć dwadzieścia tysięcy funtów? I skąd wzięła dwa tysiące? -dodał, wskazując na Enid. -Jest pielęgniarką. -Oferuję za ciebie dwa tysiące funtów -powiedziała Enid, wyraźnie uraŜona. Dwa tysiące funtów? Co ona najlepszego zrobiła? -Nie obrabowałaś chyba Banku Anglii, dziewczyno? -spytał zaniepokojony. Enid wsparła wdzięcznie ramię na oparciu kanapy. -Zdecydowanie nie. -Najwidoczniej w jakiś sposób weszła w posiadanie pieniędzy powiedziała lady Bess. - Zaproponowała posag, a my go przyjmiemy. -Nie potrzebujemy posagu. Pachniało to kupowaniem męŜa. Konkretnie jego. -Nie mów mi, czego potrzebujemy, a czego nie -lady Bess poklepała ksiąŜkę z rachunkami. -Dwadzieścia tysięcy funtów pozwoliłoby nam odkupić ten kawałek ziemi, który MacLeanowie musieli sprzedać po rozruchach w czterdziestym piątym. Enid wzruszyła z pozorną obojętnością ramionami. -CóŜ, szkoda, poniewaŜ nie mogę sobie pozwolić, by wydać więcej niŜ trzy tysiące. MacLean stał, gapiąc się na Enid, a ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuŜ boków. Nie rozmawiał z nią od miesiąca i teraz ich pierwsza rozmowa dotyczy pieniędzy? Lady Bess nie widziała w tym nic niezwykłego. -Kiernan jest przywódcą wpływowego szkockiego klanu. Jest wart dwa razy po dwadzieścia tysięcy. Enid przyjrzała mu się bacznie, od błota na kilcie po nagą, spoconą pierś i to spojrzenie, wyraŜające poŜądliwe uznanie, sprawiło, Ŝe się zaczerwienił. -Rzeczywiście, jest tyle wart, i to nie z uwagi na klan.

288 -Tak, to przystojny młodzieniec -zgodziła się lady Bess. -Zdrowy, ze wszystkimi zębami. Ma tylko kilka blizn. Zatem zapłacisz dwadzieścia tysięcy? -Matko! Enid potrząsnęła głową. -Cztery. -Piętnaście. -Siedem. MacLean z trudem powstrzymywał się, aby nie walnąć pięścią w ścianę. -Dlaczego to robicie? Lady Bess spojrzała na niego znacząco. -Nie przeszkadzaj w negocjacjach. Enid nie wyjdzie za ciebie, jeśli nie dojdziemy do porozumienia. Spojrzał jeszcze raz na kobietę, którą kochał. Był, jak powiedziała matka, przywódcą wpływowego klanu. Enid była sierotą z nieprawego łoŜa, a kiedy odkrył jej toŜsamość, w gniewie oskarŜył ją o to, Ŝe jest kłamczuchą. Chciwym bękartem. I dziwką. Zranił ją tak bardzo, Ŝe musiałby spędzić Resztę Ŝycia, próbując jej to wynagrodzić. Teraz znalazła sposób, by wnieść do ich związku coś więcej niŜ tylko siebie -i zamierzał pozwolić, by to zrobiła. Była wszystkim, czego pragnął i potrzebował. Ona zaś chciała zachować godność. I była dumna. -Kontynuujcie - powiedział krótko. -Dwanaście tysięcy - zaproponowała jego matka. -Dziesięć - powiedziała Enid. Lady Bess wstała i uśmiechnęła się. -Chyba dobiłyśmy targu. MacLean odetchnął ze szczerą ulgą. Lecz Enid nadal siedziała. -Dziesięć tysięcy w ciągu najbliŜszych dziesięciu lat. Lady Bess przestała się uśmiechać i usiadła. -Na miłość boską, kobiety, zanim skończycie negocjacje, będę zbyt stary, by skonsumować małŜeństwo! - ryknął MacLean, zniecierpliwiony. Lady Bess opanowała chęć, by się uśmiechnąć. 289 -Być moŜe, synu, byłoby lepiej, gdybyś poszedł do swego pokoju, wykąpał się i zaczekał, aŜ skończymy. Cierpliwy. Musi być cierpliwy. Z załoŜonymi na piersi ramionami wsparł się o sekretarzyk.

-Będziecie musiały jakoś znieść mój zapach. Nigdzie się stąd nie ruszę. Nim zakończyły negocjacje, napięcie sprawiło, Ŝe czuł się zupełnie wyczerpany. Lady Bess i Enid wstałyi uścisnęły sobie dłonie. Lady Bess wyszła i zamknęła za sobą drzwi. MacLean wyprostował się. -I co, jesteś szczęśliwa? Enid nie wyglądała na szczęśliwą. JuŜ raczej na kobietę, która nie jest pewna, czy spotka ją miłe przyjęcie. -A ty? -Wyjdziesz za mnie? -Tak. Uśmiechnął się, podszedł do niej i nie zwaŜając na wytworny strój wziął ją w ramiona. -Zatem tak, jestem szczęśliwy. Zaczął ją całować, a kiedy skończył, Enid nie wydawała się juŜ niepewna, a przeklęty kapelusik leŜał tam, gdzie spadł. Na podłodze. -Pozwól, Ŝe coś ci pokaŜę -Enid wyswobodziła się z uścisku, podeszła do sofy i sięgnęła po torebkę. -Pamiętasz, Ŝe lady Halifax uczyniła dla mnie zapis? -Tak, pamiętam. Zaczynał rozumieć. Wyjęła z torebki papier, pokryty drŜącym, pajęczym pismem. -Oto list, który towarzyszył zapisowi. Odsunął list i znów wziął ją w ramiona. -Powiedz mi, co w nim jest. Nie zaprotestowała. -Lady Halifax napisała, Ŝe mnie lubi. A takŜe podziwia. Zostawiła mi pięć tysięcy funtów i poradziła, abym ukryła je przed Stephenem i zachowała na chwilę, gdy będę mogła spełnić marzenia mego serca. Dostałam je po tym, jak wróciłam z zamku MacLean. 290 Stephena juŜ nie było, a ja nie wiedziałam, czego pragnie moje serce. Kiedyś sądziłam, Ŝe chciałabym uprawiać zioła na własnej ziemi, lecz w ciągu ostatnich miesięcy ten projekt jakoś przestał mnie pociągać. Próbowałam myśleć o tym, dokąd się udam, co będę robiła- teraz, kiedy mam środki na to, by być szczęśliwą. Nie mogłam niczego wymyślić. MoŜe kupię sobie dom, ale gdzie? Chciałabym teŜ mieć rodzinę, lecz tego nie moŜna przecieŜ kupić. Przyjaciele? Mam przyjaciół, lecz oni nadal muszą zarabiać na Ŝycie. Przez dwa tygodnie spacerowałam po Londynie, szukając prawdy w kaŜdym parku, na kaŜdej ulicy, w kaŜdym ogrodzie.

-I co skłoniło cię, byś przyjechała do mnie? -Przeczytałam list jeszcze raz. Lady Halifax pisała, bym zuŜyła pieniądze na to, by zadośćuczynić pragnieniom mego serca. Wtedy uświadomiłam sobie, Ŝe nie dowiem się niczego, spacerując po Londynie. Muszę zajrzeć w głąb siebie. -I co tam zobaczyłaś? Spojrzała na MacLeana, obejmując dłońmi jego twarz. -Ciebie. I ciebie. I ciebie. Nie chcę niczego poza tobą. Przesunął pieszczotliwie palcami po jej dłoniach. -Gdybyś się tu dziś nie zjawiła... -To co byś zrobił? Przyjechałbyś po mnie? -Tak. śylibyśmy zgodnie ze szkockim obyczajem, dopóki nie zgodziłabyś się na ślub w kaplicy, z moimi poddanymi jako świadkami. Roześmiała się. -Zastanawiałam się, czy przyjedziesz. Stale oglądałam się za siebie, mając nadzieję, Ŝe cię zobaczę. Ujął jej złączone dłonie, przytulił do ust i ucałował. Smakowała jak kobieta. Jego kobieta. -Nie rozumiem jednego. -Tak? -spytała, przymykając oczy, taką przyjemność sprawiał jej dotyk jego dłoni. -Powiedziałaś, Ŝe odziedziczyłaś pięć tysięcy. Otwarła szeroko oczy i uśmiechnęła się z miną niewiniątka. 291 -A obiecałaś dać dziesięć tysięcy. -W ciągu dziesięciu lat. -A zatem naprawdę jesteś kłamczuchą. -Do tego chciwą. -Bo wydałaś na mnie fortunę? -Mądra inwestycja, poniewaŜ ty wniesiesz mi w posagu rodzinę, a twoja matka przyjmie dziecko jako część zapłaty. -Moja Ŝona jest piękną, rozwiązłą naciągaczką. Śmiejąc się, otoczył ją ramieniem, przechylił i zaczął całować z namiętnością, wzmoŜoną przez tęsknotę. -Piękną, rozwiązłą, chciwą kłamczuchą, która zrobiłaby wszystko, by mnie dostać. -Wszystko - zapewniła go. - Zrobiłabym wszystko. Spoglądając w jej błyszczące, niebieskie oczy, powtórzył przysięgę, złoŜoną niegdyś w górach, kiedy kochali się w blasku słońca:

-Jestem krwią w twoich Ŝyłach, szpikiem w kościach. Dokądkolwiek się udasz, będzie towarzyszyła ci świadomość, Ŝe jestem w tobie, wspierając cię, utrzymując przy Ŝyciu. Jestem częścią ciebie. Ty jesteś częścią mnie. Na zawsze. Objęła go i wyszeptała: -Na zawsze. 292
W Twych ramionach - Dodd Christina.pdf

Related documents

248 Pages • 78,267 Words • PDF • 1.4 MB

151 Pages • 32,578 Words • PDF • 632.6 KB

258 Pages • 85,749 Words • PDF • 1.1 MB

370 Pages • 92,026 Words • PDF • 1.1 MB

39 Pages • 4,101 Words • PDF • 86.1 KB

151 Pages • 30,186 Words • PDF • 730.9 KB

151 Pages • 32,578 Words • PDF • 632.6 KB

201 Pages • 69,802 Words • PDF • 706.6 KB

274 Pages • 91,888 Words • PDF • 1.5 MB

143 Pages • 44,942 Words • PDF • 677.3 KB

151 Pages • 30,186 Words • PDF • 730.9 KB

139 Pages • 44,942 Words • PDF • 587.8 KB