Niezapomniany rycerz - Dodd Christina.pdf

258 Pages • 85,749 Words • PDF • 1.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 14:49

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


CHRISTINA DODD

IEZAPOMNIANY RYCERZ PRZEŁOŻYŁA ANNA PAJEK TYTUŁ ORYGINAŁU A KNIGHT TO REMEMBER

Moim siostrom: Rhondzie Day, Juli Goetz, Marian Hardman, Ann Holdsworth, Kathy Howell, Sharon Idol, Jessice Kij, Sheili McCam, Bobbie Morganroth, Susan Richardson, Rebecce Easterly, Suzannie Bartholemew, Julie Muhaney, Deborah Schlafer, Sherrill Carlton. Dziękuję za wasze bezustanne poparcie i entuzjazm. Bóg czuwał nade mną, gdy Sheila napisała ten list.

ROZDZIAŁ 1

Średniowieczna Anglia Wessex, wiosna roku 1265. Edlyn pochyliła się, by wsunąć klucz do zamka. Drzwi zatrzeszczały w zawiasach. Zdziwiona, spojrzała na powiększający się otwór. Drewno wokół zamka było rozłupane i gdyby nie mrok przedświtu, od razu by to dostrzegła. Ktoś włamał się do apteki. Cofnęła się błyskawicznie i pośpieszyła z powrotem przez apteczny ogród. Po ostatniej bitwie wielu mężczyzn - rannych, przerażonych i zdesperowanych - schroniło się w klasztornym szpitalu i Edlyn zdawała sobie sprawę, że lepiej będzie ich unikać. Już miała pobiec wysypaną żwirem ścieżką, gdy usłyszała, że ktoś oddycha głośno i z trudem. Ktokolwiek zniszczył drzwi, znajdował się teraz w środku i, sądząc po odgłosach, musiał być ranny. Zawahała się. Nie chciała, by ten ktoś cierpiał, wiedziała jednak, że powinna poszukać któregoś z mnichów i poprosić go, by jej towarzyszył. Nim zdążyła podjąć decyzję, czyjeś ramię oplotło się wokół jej szyi. Przyciśnięta gwałtownie do spoconego męskiego ciała, zaczęła się wyrywać i rozpaczliwie kopać. Coś dotknęło jej policzka. Kątem oka dostrzegła błysk stali. Sztylet. - Zacznij tylko wrzeszczeć, a poderżnę ci gardło. Od ucha do ucha. Mówił normandzką francuszczyzną, jaką posługiwali się szlachetnie urodzeni Anglicy, lecz prostacka wymowa i błędy gramatyczne czyniły ją prawie niezrozumiałą. Mimo to rozumiała go aż za dobrze. - Obiecuję, że będę cicho - powiedziała uspokajającym tonem, który tak dobrze oddziaływał na rannych i chorych. Mężczyzna tylko zacieśnił uścisk. Podniósł ją tak, że jej stopy zawisły w powietrzu, a nacisk na tchawicę sprawił, że zaczęła się krztusić. - Akurat. Kobiety zawsze kłamią, żeby ocalić skórę. Potrząsnął nią lekko, a potem uścisk zelżał. - Ale ty mnie nie zdradzisz, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, rozglądając się gorączkowo po ogrodzonym murem ogrodzie. Żeby choć jedna zakonnica... Nawet przeorysza, lady Blanche, byłaby mile widziana. Ale słońce dopiero co wzeszło i siostry były na primie. Po mszy zjedzą śniadanie i

dopiero potem rozejdą się do swoich zajęć w refektarzu, izbie chorych i ogrodach. To, czy Edlyn przeżyje, zależało wyłącznie od niej samej - jak zwykle. - Szukasz jedzenia? - spytała. - A może leków? Mamy tu sporo mężczyzn, którzy przybyli z pola bitwy... Ramię znów mocniej zacisnęło się wokół jej szyi. Rozdzierała je rozpaczliwie paznokciami, walcząc o oddech. Kiedy przed oczami Edlyn pojawiły się czerwone słońca, napastnik upuścił ją niczym gryzące szczenię. Upadła ciężko na ziemię. Mężczyzna postawił stopę na brzuchu Edlyn, pochylił się i wycelował sztylet w jej pierś. - A skąd ci przyszło do głowy, że wracam z pola bitwy? Walcząc z bólem i rodzącą się paniką, próbowała znaleźć właściwą odpowiedź. Czy ma mu powiedzieć, że cuchnie krwią, brudem i przemocą? Chyba nie to chciałby usłyszeć. Nie rozumiała, jak to się mogło stać, że jej z trudem wypracowany spokój został tak brutalnie zakłócony. - Mężczyźni przychodzą tutaj, szukając pomocy - szepnęła wreszcie. - Sądziłam, że możesz być jednym z nich. - Nie ja. Nie jestem ranny. - Tak, właśnie widzę. Widziała nie tylko to. Napastnik, brzydki, przysadzisty mężczyzna, miał na sobie skórzany kaftan, a przy boku prawie każdy rodzaj broni, jaki tylko wynaleziono, by zniszczyć ludzki rodzaj. Ramiona i brodę pokrywała mu krew, z pewnością nie jego własna. Zbyt pewnie trzymał się na nogach, dowiódł też, że nie zawodzą go siły. Ściągnął szerokie brwi, prawie niewidoczne pod skórzaną czapką. To tylko giermek rycerza, wytrenowany w sztuce zadawania ran i zabijania, pomyślała. Nie wątpiła, że sztukę tę opanował doskonale. Coś go jednak trapiło, zapytała więc najbardziej zachęcająco, jak tylko potrafiła: - Jak mogę ci pomóc? Rozejrzał się dookoła, a potem znów spojrzał na nią. - Mam tam kogoś. Chcę, żebyś się nim zajęła. Bogu dzięki. Edlyn ledwie mogła oddychać, tak jej ulżyło. To krzepkie uosobienie brutalności nie zamierza jej zgwałcić. Ani zabić. Po prostu żąda pomocy dla swego pana lub przyjaciela. Już wcześniej zdarzało jej się odczuwać strach, więc rozpoznała na języku jego metaliczny posmak. - Jest ranny? - spytała. Zawahał się, a potem skinął gwałtownie, jakby nawet to potwierdzenie wydawało mu się aktem zdrady.

- Lepiej zajęto by się nim w izbie chorych. Pozwól, że cię... Spróbowała oprzeć się na łokciach, lecz on natychmiast wycelował w nią ostrze. - Nie! To mogłem zrobić sam. Nikt nie może się dowiedzieć... - ... że on tu jest? - Właśnie - burknął mężczyzna. - Jeśli im powiesz, rozpłatam ci gardło od... - ... ucha do ucha - skończyła za niego. - Już to mówiłeś. Ale jak mam mu pomóc, skoro nie pozwalasz mi się podnieść? Nadal się wahał, mimo to zdjął stopę z brzucha Edlyn i wyciągnął rękę, aby jej pomóc - a przy okazji nie spuszczać z niej oka. - Wchodź. Kiwnął głową w kierunku apteki i stał za nią, gdy otwierała drzwi. Na zewnątrz słońce zaczęło już oświetlać krajobraz, jednak kamienne ściany blokowały dopływ światła, a przez małe okienka wpadała do środka jedynie słaba poświata. Edlyn otworzyła szeroko oczy, próbując zlokalizować źródło kłopotów. - Jest tam, na podłodze - powiedział sługa z szacunkiem. Zamknął drzwi, a potem ukląkł na klepisku, tuż obok leżącej bezwładnie sterty szmat i żelastwa. - Sprowadziłem pomoc, panie - szepnął. - Ona się tobą zajmie. Żadnej odpowiedzi, żadnego ruchu ani dźwięku. Edlyn z obawą pomyślała, że ranny pewnie już nie żyje i natychmiast sprężyła się, gotowa uciekać, gdyby rozpacz odebrała służącemu rozum. Porywacz jęknął rozdzierająco. - Panie... Obawiając się, że zmieni zdanie, położyła dłoń na ramieniu sługi. - Odsuń się i pozwól mi go obejrzeć. Służący wzdrygnął się pod dotykiem jej dłoni, a potem zerwał na równe nogi. - Jeśli on umrze, zginiesz - warknął. Lecz Edlyn już się tak nie bała. W końcu napastnik był tylko giermkiem obawiającym się o życie pana, a to czyniło go zdecydowanie bardziej ludzkim. - Twój pan jest w rękach Boga, jak my wszyscy - powiedziała karcąco. - A teraz lepiej się odsuń. Sługa odstąpił, potykając się i nie spuszczając wzroku z krzyża nad drzwiami. - Otwórz palenisko i podsyć ogień. Potrzebuję światła. Uklękła obok leżącego twarzą w dół rycerza, którego głowę skrywał zamknięty, powyginany hełm. Zdjęto mu już opończę, lecz nogi, pierś i ramiona nadal otulała kolczuga.

Sługa oczyścił żarzące się drwa z popiołu i położył nową warstwę podpałki. W nikłym świetle ledwie palących się głowni patrzyła, jak krew przesiąka przez metalowe ogniwa kolczugi. Odpięła sznurowanie po jednej stronie i zobaczyła, że z drugiej zostało ono rozerwane i zwisa swobodnie. Najwidoczniej przeciwnikowi udało się wbić lancę pomiędzy spojenia i rozedrzeć kolczugę. Drzewce musiało też rozerwać ciało pod nią. Stękając z wysiłku, odsunęła na bok ciężką stal i z przerażeniem spojrzała na przesiąkniętą krwią wyściółkę. - Podaj mi nóż - zażądała. - Ani mi się śni - dobiegła ją burkliwa odpowiedź. - Więc sam rozetnij mu podkładkę - powiedziała, zniecierpliwiona. Chciała jak najszybciej zobaczyć ranę na brzuchu rycerza. Porywacz ukląkł obok niej. - Ta podkładka nazywa się aketon. Trzęsącymi się rękami odciął poszarpane resztki nogawic i koszuli. - Aketon, ty głupia dziwko. Chroni mego pana przed ciosem wroga. Czy ty na niczym się nie znasz? Edlyn wiedziała na ten temat więcej, niżby chciała, lecz ani jej w głowie było się przyznawać. Zamiast tego rzekła: - Może i chroni go przed bezpośrednim ciosem w pancerz, ale tym razem nie na wiele się zdał. Sługa tymczasem obnażył swego pana i Edlyn zaczerpnęła raptownie powietrza. - Boże, miej go w opiece - wykrztusiła. Opadła znów na kolana i w milczeniu wpatrywała się w sterczące przez skórę białe żebra i porozrywane mięśnie. - Potrzebujecie kogoś bardziej doświadczonego niż ja - powiedziała, bojąc się choćby dotknąć rannego. - Ty się nim zajmiesz - powiedział sługa stanowczo. - Nikt inny. - Dlaczego powierzasz go mojej niekompetentnej opiece, skoro po drugiej stronie dziedzińca znajduje się szpital? Jestem zielarką - oświadczyła stanowczo. - Nie opiekuję się rannymi. Przygotowuję tylko okłady i zalecam lekarstwa. Przez chwilę przyglądał się jej z nieukrywaną wrogością. - Słyszę, jak mówisz. Jesteś damą, a damy potrafią leczyć swoich ludzi. - Jedne lepiej, inne gorzej. - Więc się postaraj. - Zimne ostrze znowu dotknęło jej policzka. - Bierz się do roboty, ale już. A zatem nie ma co dyskutować. Ranny rycerz to pewnie jeden z buntowników Simona de Montforta, a sługa boi się, że ludzie księcia odnajdą jego pana i go zabiją. W takim razie

ukrycie się miało sens. Nieraz jednak widziała, jak ludzie umierali od takich ran, a ci, którym udawało się przeżyć, mieli zapewnioną opiekę doświadczonych zakonnic i przyuczonych pomocników. Zerknęła kątem oka na sztylet. Powinna uciec, nim ostatecznie podda się współczuciu. A jednak została i zajęła się tym, czym należało. Musiała... nie wolno jej myśleć tylko o sobie. Wstała i ruszyła zdecydowanie przez aptekę, śledzona podejrzliwym spojrzeniem sługi. Ściany małego budyneczku, wzniesionego pośrodku klasztornego ogrodu z ziołami, obramowane były półkami. Z belek sufitu zwieszały się wiązki suszonych grzybów. Środek pomieszczenia zajmował długi stół, a w rogu stał gliniany piec. - Jak masz na imię? - Po co ci wiedzieć? - warknął mężczyzna, przesuwając palcem po ostrzu sztyletu. - Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. Otworzyła drewniane pudełko, zaczerpnęła garść suszonego krwawnika i wrzuciła do kamiennej czarki, a następnie roztarta ziele na proszek. - Chciałabym też, żebyś rozniecił porządny ogień. - Po co? Miała ochotę go uderzyć, choć rozumiała, dlaczego jest taki podejrzliwy. Poza tym nadal ściskał w dłoni sztylet. - Pacjent tak poważnie ranny jak twój pan musi być trzymany w cieple. Kiedy już go pozszywam, sporządzę okład, który pomoże oczyścić krew. Mężczyzna przetrawi! to, co mu powiedziała, a potem wstał i podszedł do stosu drew obok paleniska. - Nie ma tu tego zbyt wiele - powiedział. - Na zewnątrz jest cała sterta drewna. - Jeszcze czego. Nie myśl, że zostawię cię z nim samą. - Jak sobie chcesz. Dolała do czarki tyle wody, by zioła utworzyły gęstą papkę i postawiła czarę na piecu. Zebrała potrzebne narzędzia i ułożyła je na tacy. Kiedy podeszła do stołu od strony drzwi, sługa natychmiast ruszył za nią, trzymając w pogotowiu sztylet. To, że aż tak jej nie ufa, nie dziwiło Edlyn, choć mocno ją irytowało. Oto żniwo przemocy: ludzie, którzy nie ufają nikomu i którym nie należy ufać. Podeszła do rannego. - Lepiej to odłóż. Będę potrzebowała pomocy - powiedziała. Sługa zawahał się, a ona spojrzała na jego brzydką twarz.

- Czego się boisz? Przecież mógłbyś zabić mnie gołymi rękami. - To prawda - zgodził się mężczyzna i schował sztylet. - Przynieś wody - rozkazała. - Jest w tamtym dzbanku. - Po co ci woda? Ciągła podejrzliwość denerwowała ją, lecz nie okazywała tego. Nauczono ją nad sobą panować, ukrywać uczucia i nastroje. Wyglądało na to, że ta umiejętność bardzo jej się teraz przyda. Utrata opanowania mogłaby kosztować ją życie, powiedziała więc, starając się, aby zabrzmiało to zdecydowanie: - Potrzebuję wody, żeby przemyć ranę. Muszę się jej przyjrzeć. Proszę, rób co ci mówię, dla dobra twego pana. Ton spokojnej pewności podziałał. Sługa wstał i przyniósł wodę. - Otwórz drzwi - powiedziała, korzystając ze świeżo nabytej przewagi. - Potrzebuję więcej światła. Sługa zignorował jednak polecenie i przykląkł obok niej, czekając na dalsze instrukcje. Edlyn westchnęła, rozczarowana, i wzięła się do pracy. Na szczęście dla rannego słońce świeciło coraz jaśniej, kiedy więc ściągała poszarpane brzegi rany i zszywała ją grubym ściegiem nicią z owczego jelita, widziała przynajmniej, co robi. Choć szycie trwało długo, sługa przez cały czas przyglądał się Edlyn. Nie zadawał więcej pytań. Wieloletnie nawyki i wpojone zachowania wzięły górę. Edlyn była panią, a kiedy pani rozkazuje, sługa wykonuje polecenia - nawet jeżeli to on ma przewagę. W tej chwili jednoczył ich wspólny cel. Potem, Edlyn wiedziała o tym doskonale, znów staną się wrogami. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że ranny odzyskuje świadomość. Przedtem był nieprzytomny, lecz teraz jego mięśnie tężały, kiedy na nie naciskała, a usta z trudem powstrzymywały jęk, gdy zagłębiała w ciało igłę. Musiał być bardzo dzielny, albo pomimo spowijającego umysł bólu świadom, że trzeba zachowywać się cicho. Wspomniawszy, jak zachowywał się jej mąż wojownik, kiedy był chory, doszła do wniosku, że chodzi o to drugie. Zaczęła przemawiać łagodnie do rannego, starając się go uspokoić. Przecież stracił przytomność na polu walki i ocknął się w obcym, dziwnym miejscu. - Jesteś w opactwie Eastbury, panie - powiedziała - około dziesięciu mil od pola bitwy, gdzie cię raniono. Mężczyzna odprężył się w widoczny sposób, więc chyba zrozumiał, co do niego mówiła. Lecz kiedy się odezwał, dźwięk jego głosu przestraszył Edlyn. - Wharton? - zapytał, a jego głos wibrował w głębi obszernego hełmu.

Edlyn obrzuciła sługę, którego imię właśnie poznała, ironicznym spojrzeniem. Mogłaby przysiąc, że brzydal się zaczerwienił. - Jest obok mnie. - Kim... jesteś? - Mam na imię Edlyn. Rycerz poruszył się gwałtownie pod jej dłońmi. - Sprawiłam ci ból? - krzyknęła. - Oczywiście, że sprawiłaś mu ból, ty głupia krowo! - warknął opryskliwie Wharton. - Nie! - powiedział rycerz stanowczo. Słyszała jego ciężki oddech i sama niemal przestała oddychać, zastanawiając się, czy mężczyzna, pokonany przez ból, nie zacznie jej okładać. Powoli ranny uspokoił się. - No dalej, dokończ. Z boku, poza zasięgiem wzroku rannego, Wharton sięgnął znowu po sztylet. - Bądź bardziej delikatna - ostrzegł. Drżącymi dłońmi dokończyła szycie i uważnie przyjrzała się szwom. - Chyba skończyłam - powiedziała. Nie miała pojęcia, co zrobić z miejscami, gdzie skóra została całkowicie zdarta, nie podobało jej się też, iż strzępy ciała wystają spomiędzy szwów. Żałowała, że nie ma tu doświadczonej zakonnicy lub choćby jednego z tych mnichów o grubych palcach, którzy pomagali w szpitalu. Nagle przyszło jej do głowy, że pan może okazać się bardziej rozsądny niż jego sługa, powiedziała więc: - Nie znam się na zszywaniu ran, jednak twój człowiek nalegał, żebym zrobiła dla ciebie, co potrafię. Gdybyś pozwolił mi sprowadzić pomoc, moglibyśmy przenieść cię do szpitala i... - Nie. W tym zaprzeczeniu było tyle siły, że Edlyn aż się cofnęła. Nie żeby rycerz mówił głośno, przeciwnie. Jednak to jedno wypowiedziane cicho słowo uświadomiło jej, że ma do czynienia z dowódcą, nawykłym, by go słuchano. Ona też będzie słuchała, przynajmniej dopóki pomiędzy nią a wolnością stoi jego giermek. - Jak sobie życzysz, panie. Wstała, zrzuciła z nóg ścinki nici i powiedziała: - Wharton cię tu przyniósł. Jeśli wytrzymasz jeszcze chwilę, skończę opatrywać ranę i będziesz mógł odpocząć. Wharton zerwał się na równe nogi.

- Dokąd idziesz? - Po okład - przypomniała mu. - A ty może byś tak zdjął swemu panu hełm? Będzie mu wygodniej. - Nie ma mowy - burknął Wharton. - On potrzebuje powietrza - przekonywała. Oblicze sługi poczerwieniało. - Chcesz spojrzeć na jego twarz, a potem go zdradzić. Olbrzymi rycerz przemówił: - Zrób, co ci każe. Wharton opadł znów na kolana i sięgnął po hełm. Edlyn demonstracyjnie odwróciła się plecami i zajęła przygotowywaniem okładu. Nie miała ochoty prowokować Whartona. Z tyłu dobiegł ją głos rannego. - Wody. Uwolniony spod hełmu, głos ten brzmiał niczym pomruk wielkiej oceanicznej fali, rozbijającej się o skalisty brzeg. Pasuje do właściciela, pomyślała Edlyn. - Tak, panie. Wharton ruszył po dzbanek, lecz Edlyn powstrzymała go. - Daj mu to. Z półki nad głową zdjęła butelkę, odkorkowała ją, a potem nalała z niej do kubka i podała go Whartonowi. Powąchał płyn podejrzliwie i zmarszczył nos. Uprzedzając pytanie, powiedziała: - To wzmacniający wywar na wodzie ze źródła. Doda mu sił. Wykrzywiając z niesmakiem twarz, Wharton zaniósł napój swemu panu. Edlyn odwróciła się lekko i zerknęła na leżącego, rozcierając na wewnętrznej stronie nadgarstka pastę, by zbadać jej temperaturę. Nawet bez hełmu nie dało się go rozpoznać. Oczywiście, jak mogło być inaczej? Pod metalową powłoką twarz skrywało coś w rodzaju czepca z metalowych kółek, przypominającego kolczugę. Patrzyła, jak Wharton wsuwa ostrożnie ramię pod głowę rycerza i delikatnie ją unosi. Ranny zaczął pić, a kiedy miał dosyć, Wharton odsunął kubek, nie pytając o pozwolenie. Muszą być razem od bardzo dawna, uświadomiła sobie Edlyn, mimo woli podziwiając oddanie Whartona. Kiedy sługa ułożył na powrót głowę pana na podłodze, obrzucił Edlyn tak rozjuszonym spojrzeniem, że czym prędzej zabrała się na powrót do pracy. Przez chwilę grzebała w koszyku z czystymi szmatkami. Wreszcie wybrała miękki kawałek płótna. Podeszła do leżącego i starając się nie patrzeć na jego twarz, co miało przekonać Whartona,

że jest posłuszna, uklękła przy boku rannego. Rozsmarowała palcami zieloną papkę na szmatce, a potem przyłożyła okład do rany. Dopiero wtedy zaryzykowała i zerknęła ukradkiem na twarz rycerza. Pot, brud i krew zastygły w przerażającą maskę. Edlyn wypuściła długo wstrzymywany oddech i powiedziała: - Spójrz tylko na niego. Nawet rodzona matka by go nie rozpoznała. Wharton uśmiechnął się z zadowoleniem. - Umyj mi twarz - powiedział rycerz. - Swędzi mnie. Uśmiech zniknął, lecz Wharton sięgnął posłusznie po mokrą szmatkę. Edlyn chwyciła go za nadgarstek. - Najpierw trzeba mu zdjąć pancerz i prawie całą kolczugę. Schyliła się i wyciągnęła spod stołu siennik, przykryty ciasno tkanym wełnianym pledem. - Gdybyśmy dali radę go rozebrać, ułożyć na sienniku i zaciągnąć w kąt przy piecu, byłoby mu cieplej. Wharton gapił się na nią, najwidoczniej nieprzekonany. - Poza tym będzie mniej rzucał się w oczy - dodała. Wharton spojrzał na kąt przy piecu. - Ale tam stoi stół. - Przesuniemy go. Widząc, że ani myśli się ruszyć, powiedziała, zniecierpliwiona: - Tu nie ma gdzie go ukryć. - Więc trzymaj wszystkich z daleka - odparł. - Nie mogę. Dostarczam ziół i wywarów do szpitala. Wharton wpatrywał się w nią buntowniczo. - Ludzie umrą, jeśli nie dostaną lekarstw! Nie wzruszyło to Whartona. - Inni mnie nie obchodzą. - A mnie tak - wtrącił znowu rycerz. Edlyn odetchnęła z ulgą. - Poza tym - dodała - jeśli zamknę aptekę, zakonnice nabiorą podejrzeń. No już, zdejmijmy wreszcie ten pancerz. - Najpierw kaptur - rozkazał wojownik. - Zdejmijcie go. Zacisnął wargi. Musi go boleć, pomyślała Edlyn. Długie pasma jasnych włosów zaczepiały o oczka kolczugi, powodując dodatkowy ból. Wharton wymruczał pod nosem

przeprosiny, lecz rycerz nie zganił go za brak delikatności. Leżał spokojnie, oddychając płytko, a kiedy sługa wreszcie uwolnił go od kaptura, rozkazał: - Teraz twarz. Umyj mi twarz. Wharton wziął ponownie do rąk mokrą szmatkę, lecz rycerz powiedział: - Nie ty. Ona. Urażony sługa rzucił przestraszonej Edlyn szmatkę oraz gniewne spojrzenie, po czym się odsunął. Nie rozumiała tego. Najpierw obaj usilnie starają się, by nie odkryła, kim jest ranny, a potem rycerz każe umyć sobie twarz, ryzykując, że Edlyn go rozpozna. I rzeczywiście, taka możliwość istniała. Kiedy została panią na zamku Jagger, poznała całe legiony rycerzy i szlachetnie urodzonych, którzy przybywali, oferując swoje usługi i oddając się pod opiekę jej męża. Oczywiście, gdy Robin zginął, wszyscy zniknęli bez śladu. Spojrzała na pokrytą brudem twarz rycerza. Czy mógł ją rozpoznać? - Na co czekasz? - zapytał. Nie odpowiedziała, lecz pochyliła się i przesunęła szmatką po czole rannego. Było to szerokie czoło, jasne, lecz poznaczone bruzdami życiowych doświadczeń. Wokół piwnych oczu widniały drobne zmarszczki - skutek mrużenia powiek w pełnym słońcu. Mężczyzna przyglądał się jej uważnie. Zawahała się, trzymając dłoń tuż nad twarzą rannego. Co go aż tak zainteresowało? Wharton wyrwał jej z dłoni szmatkę, wypłukał z krwi i brudu, po czym wcisnął z powrotem pomiędzy palce. Ciemne smugi skrywały rysy wojownika, tworzyły fałszywe cienie, zmieniając kształty. Kości policzkowe, które wyłoniły się spod warstwy brudu, wysokie i ostre, pasowały do wysuniętej szczęki. Nim seria złamań zniekształciła nos, był z pewnością prosty niczym klinga z kości. Usta mężczyzny, nawet niespuchnięte i nieposiniaczone, były szerokie i szczodre, takie, o jakich marzą dziewczęta. Przyglądała mu się i ręka zaczęła jej drżeć. Młodziutka dziewczyna mogłaby patrzeć na tego mężczyznę zakochanym wzrokiem. Mogłaby zadurzyć się w nim na śmierć i życie i przypisywać mu wszelkie możliwe cnoty. A gdyby tę młodziutką dziewczynę wydano za mężczyznę dostatecznie starego, by mógł być jej dziadkiem, nosiłaby w pamięci jego wizerunek niczym święty obraz. I spędzałaby kolejne lata w przekonaniu, że on, i tylko on, potrafiłby rozbudzić w niej namiętność. Nie miała racji, i to w wielu sprawach. A teraz ta dziewczyna dorosła i wkrótce zapłaci za swoją głupotę. Tak, poznała go. Jakże mogłoby być inaczej? Nawet spustoszenia poczynione przez czas nie mogły zatrzeć w jej pamięci obrazu tego pięknego i jakże męskiego ciała.

Rzuciła szmatkę Whartonowi i wytarła dłonie o spódnicę, jakby dotykanie go ją zbrukało. - Hugh - powiedziała jasno i wyraźnie. - Ty jesteś Hugh de Florisoun.

ROZDZIAŁ 2

- Ty zaś jesteś Edlyn, księżna Cleere. Święty Boże, więc ją pamiętał! Wstała pośpiesznie i odsunęła się od niego. - Byłam księżną Cleere. Już nią nie jestem. Przez chwilę czekał, aż się przedstawi, a kiedy tego nie zrobiła, powiedział: - Twój książę umarł. - Był starym człowiekiem. - I wyszłaś ponownie za mąż? Nie odpowiedziała. Po prostu odwróciła twarz od obserwujących ją uważnie oczu. Przed laty oddałaby wszystko, by Hugh spojrzał na nią w ten sposób. W jakikolwiek sposób. Teraz było za późno. Jej widoczne zaniepokojenie tylko go rozbawiło, zapytał bowiem kpiąco: - Lecz nadal jesteś Edlyn, mam nadzieję? - Możesz mnie tak nazywać - odparła. - Lady Edlyn? Wbił w nią zęby niczym borsuk w szczura i nie zamierzał wypuścić. Nie podobało jej się to porównanie. Zwłaszcza że to jej przypadała rola szczura. - Po prostu Edlyn. Będzie ją tak męczył, dopóki nie powie tego, czego on chce się dowiedzieć, albo czegoś, czego będzie potem żałowała. Ku zaskoczeniu Edlyn Hugh przyłożył nagle ucho do klepiska. Przez chwilę nasłuchiwał, a potem powiedział: - Ktoś nadchodzi. Wharton wyciągnął sztylet tak szybko, że nie zdążyła się odsunąć. - Pozbądź się go - powiedział. - Odłóż to, Wharton. Głos Hugha brzmiał teraz słabiej, nie tak władczo. Widać uznał, że na razie nie uda mu się niczego dowiedzieć. - Edlyn mnie nie zdradzi. Upokarzało ją, że był jej tak bardzo pewny. Czyżby przez cały czas zdawał sobie sprawę, jak bardzo była w nim zadurzona? Aż tak, by zaryzykować dla niego życie?

Prychnęła gniewnie. Istniały tylko dwie osoby, dla których byłaby w stanie tyle poświęcić. Wharton ukłuł ją w bok czubkiem sztyletu. - Jeśli go zdradzisz, dopilnuję, żebyś zginęła - szepnął. Poczuła, że ma dość zastraszania. Tama pękła. - Zabierz to ode mnie! Uderzyła go pięścią w ramię, a jej atak tak go zaskoczył, że upuścił sztylet. - I żebyś nie ośmielił się więcej mi grozić! Hugh zachichotał. - Oto moja Edlyn. Taką ją zapamiętałem - powiedział tak protekcjonalnym tonem, że miała ochotę paść na klęczki i okładać go na oślep pięściami. - Zawsze miałaś temperament. - Nie jestem twoją Edlyn - powiedziała, a potem zwróciła się do Whartona. - I nie mam zwyczaju zdradzać ludzi, którzy przychodzą do mnie po pomoc. Rzuciła dumne spojrzenie oniemiałemu słudze i jego rozbawionemu panu, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do drzwi. Otworzyła je i wyszła do ogrodu. Ścieżką nadchodziły lady Blanche i jej podobna do ropuchy służka. - Lady Edlyn! Lady Edlyn! - zakwiczała lady Blanche. Piskliwy głos kobiety pasował do mizernej postury. - Potrzebujemy natychmiast trochę makowego syropu. Pewien szlachetnie urodzony człowiek bardzo cierpi. Swego czasu, gdy Edlyn była żoną najpotężniejszego pana w okolicy i patronką opactwa Eastbury, uważała zaróżowione niczym jabłuszko policzki i uśmiechnięte, wygięte w łuk usta lady Blanche za czarujące. Wierzyła wtedy, że lady Blanche jest kochaną, miłą, oddaną obowiązkom i swemu powołaniu zakonnicą. Teraz znała prawdę. - Mówisz, pani, o baronie Sadyntonie? Lady Blanche zatrzymała się raptownie. Jej służąca, Adda, o mało na nią nie wpadła. Identyczne spojrzenia, jakimi obrzuciły ją obie kobiety, przypomniały Edlyn o łączącym je pokrewieństwie. - Kwestionujesz, pani, moją ocenę? - spytała lady Blanche. - Ależ skąd, gdzieżbym śmiała - skłamała Edlyn bez zmrużenia powiek. - Mimo to obawiam się, że szlachetny lord będzie musiał trochę pocierpieć. Zamknęła za sobą drzwi. - Powiedziałam wam wczoraj rano, że nie mamy już syropu makowego.

- No, no, moja droga. Lady Blanche potruchtała bliżej i stanęła tuż przy Edlyn, która poczuła się nieswojo. - Wiemy, że przechowujesz zapas na wypadek nagłej konieczności. A to jest nagła konieczność. - Mimo to cieszę się, że przyszłyście - mówiła dalej Edlyn, jak gdyby lady Blanche w ogóle się nie odezwała. - Trzeba naznosić mi trochę drewna na opał. Jeśli cokolwiek mogło wypłoszyć lady Blanche, to właśnie tego rodzaju groźba. Adda zaś poświęcała życie, aby zapewnić wygodę lady Blanche, toteż nie mogła marnotrawić energii na inny cel. Jednak ku zdziwieniu i rozczarowaniu Edlyn lady Blanche tylko skinęła głową. - Pomóż lady Edlyn, Addo. Pod spojrzeniem, które rzuciła jej Adda, mniej zaprawiona w bojach kobieta z pewnością skurczyłaby się ze strachu. Lecz Edlyn miała większe zmartwienia. Na przykład ranny mężczyzna na podłodze apteki. Lub zakochany w swoim sztylecie Wharton. Albo też skandal i następująca po nim niesława, którą lady Blanche tak chętnie okryłaby imię Edlyn. - Pokażę ci, jakiego drewna potrzebuję - powiedziała, starając się zyskać na czasie. - Drewno to drewno. Lady Blanche ujęła Edlyn pod ramię i pociągnęła ją w kierunku drzwi, podczas gdy Adda powlokła się niechętnie ku stercie drewna. Edlyn nieraz żałowała, że Bóg poskąpił jej wzrostu, lecz była wyższa przynajmniej od lady Blanche. Zaparła się obcasami. - To nie takie proste - odparła. - Nie dla mnie. Różne rodzaje drewna palą się inaczej: dąb płonie długo i równo. Sosna szybko, dając wiele ciepła. Orzech... - Wiem - przerwała jej ostro lady Blanche - ale co to ma do rzeczy? - Zielarka musi przygotowywać swoje wywary w odpowiedniej temperaturze. - Proszę, lady Edlyn. Przestań udawać. Lady Blanche wygięła pogardliwie usta. - Obie wiemy, że nie jesteś zielarką. Jesteś tylko damą w niełasce, pozbawioną majątku i żyjącą na koszt opactwa. Gniew Edlyn, rozbudzony przez Whartona, wybuchnął z nową siłą. - Ufundowałam to opactwo i sowicie je zaopatrzyłam. Lady Blanche zaczęła drżeć niczym liść, miotany wiatrem słusznego oburzenia.

- I teraz wszyscy muszą ci się odwdzięczać. Przyniosłaś tu z sobą ślad swojej zdrady. Zbrukałaś naszą reputację. Gdybym to ja była matką przełożoną... - Lady Corliss jest tu matką przełożoną, i oby jak najdłużej nią była - powiedziała Edlyn. Mówiła szczerze i z głębi serca. Lady Corliss nigdy nie dała jej odczuć, że z patronki i opiekunki zmieniła się w osobę pozostającą na łasce klasztoru. Była niczym statek, który przewiózł Edlyn przez wzburzone morze rozpaczy i Edlyn niemal ją czciła. Podobnie jak lady Blanche. Jej zaciśnięte usta złagodniały, gdy powtórzyła: - Oby jak najdłużej. A potem spojrzenie małych oczek, tkwiących niczym rodzynki ponad pulchnymi policzkami, znowu nabrało ostrego wyrazu. - Lecz moim zadaniem jako przeoryszy jest troska o spokój matki przełożonej. Ty zaś, pani, okazałaś się wielkim rozczarowaniem. - Lady Corliss tak powiedziała? Edlyn nie wierzyła w to, lecz samo przypuszczenie bolało. Zwłaszcza że uważała, iż to prawda. Przez cały ostatni rok bardzo się starała rozwinąć wrodzony talent i zostać dobrą zielarką, przydatną w opactwie. Wiedziała jednak, że zajmuje czyjeś miejsce i ta świadomość powiększała jeszcze cierpienie, które zakradało się po cichu każdej nocy do skromnie wyposażonej celi, gdzie sypiała. Lady Blanche wypuściła słowną strzałę, a teraz starała się wbić sztylet w serce Edlyn. - Lady Corliss jest zbyt uprzejma. Dzień zaczął się paskudnie, pomyślała Edlyn, i nic nie wskazuje, żeby cokolwiek miało się poprawić. Lady Blanche, upojona zwycięstwem, potruchtała ścieżką do bramy. Edlyn zerknęła na budynek apteki, modląc się w duchu, by ukryci w niej mężczyźni nie usłyszeli gorzkiej wymiany zdań. Hugh chciałby dokładniej rozeznać się w jej położeniu, a ona nie zamierza niczego mu wyjaśniać. Ani teraz, ani nigdy. Dumnie wyprostowana weszła do apteki i zatrzymała się, zdumiona. Hugh zniknął, podobnie jak Wharton i wszelkie ślady ich obecności. Edlyn zamrugała. Czyżby zmartwienia i niepokój wreszcie ją dopadły, pozbawiając rozumu? Czy ranny rycerz ani jego groźny sługa po prostu nie istnieli? Ale nie, na stole nadal stała otwarta butelka źródlanej wody, a poplamioną krwią szmatę wetknięto za drewnianą skrzynię, w której trzymała suszone zioła. Stół odsunięto pod ścianę, a mata zniknęła. Gdy rozejrzała się uważniej, dostrzegła na podłodze ślad po sienniku, obciążonym ciałem Hugha. Widocznie Wharton dokądś go zaciągnął.

Gdy wyszła, mężczyźni jednak postanowili jej posłuchać i w pośpiechu przenieśli się do jedynego jako tako ukrytego miejsca w izbie. - W końcu ktoś tu okazał zdrowy rozsądek - powiedziała i pośpieszyła w stronę pieca. - Do kogo mówisz, pani? Edlyn krzyknęła cicho, zaskoczona i odwróciła się do drzwi. W pierwszej chwili wydało jej się, że to wróciła lady Blanche. Lecz potem mała postać weszła w głąb pomieszczenia i Edlyn zobaczyła, że dźwiga w ramionach stos drewna. Adda. Zupełnie o niej zapomniała. Jak to niemądrze z jej strony przypuszczać, że udało jej się pokonać lady Blanche, gdy tymczasem odparta jedynie pierwszy atak. - Mówiłam do siebie - powiedziała. - Ach... Ta jedna sylaba dźwięczała całym bogactwem ukrytych znaczeń. Adda najwidoczniej sądziła, iż Edlyn traci rozum. - Pozwól, że wezmę drewno. Adda odsunęła swój bagaż z zasięgu ramion Edlyn. - Gdzie mam je położyć? Stos drewna, jak zauważył wcześniej Wharton, bardzo skąpy, stał tuż przed kryjówką Hugha. - Tutaj, przed samym piecem - poleciła Edlyn. Adda omiotła spojrzeniem izbę, a potem ruszyła prosto przed siebie, zmuszając Edlyn, by ustąpiła jej z drogi. - Nie! - powiedziała ostro Edlyn, obawiając się, że wścibstwo może kosztować Addę życie. Adda zrzuciła przyniesione drewno na wyznaczony nieokorowanymi gałęziami kwadrat podłogi, gdzie zwykle trzymano drwa na opał. - Też mi coś! Nic dziwnego, że nie chciałaś, bym się zbliżyła! Jaki tu bałagan! Możesz być, pani, pewna, że lady Corliss o tym usłyszy. Przestraszona Edlyn z niedowierzaniem wpatrywała się w kąt pokoju. Pojemnik ze szmatami został opróżniony, jego zawartość wyrzucona na podłogę, a ustawiony na sztorc kosz skrywał co najmniej jedną podejrzaną wypukłość. Ktoś tu myśli naprawdę szybko. Oczywiście, nie dałoby się oszukać w ten sposób osoby obdarzonej parą bystrych oczu, lecz Adda była podobna do swej pani pod każdym względem, nie wyłączając słabego wzroku. Otarła spocone czoło rąbkiem welonu. Nie zamierzała dać się poniżać tej złośliwej imitacji lady Blanche.

- Porządek w aptece to moja sprawa! Pewnie sama zrobiłaś tu bałagan, żeby zmusić mnie do wydania syropu. Nic z tego, więc wracaj do swojej pani i donieś jej, że ci się nie udało. Adda pochyliła się tak, że nosem niemal dotykała spódnicy Edlyn. - Masz krew na fartuchu. Edlyn spojrzała w dół. Rzeczywiście, na fartuchu, który nosiła, aby osłonić cienką wełnianą suknię, widniały plamy krwi. Próbowała je zetrzeć, ale na próżno. - Zajrzałam o świcie do szpitala - powiedziała. - Musiałam dotknąć któregoś z mężczyzn. Kłamstwo, do tego źle zamaskowane i łatwe do wykrycia. Edlyn nie umiała kłamać. - Nie mogłam spać - dodała pośpiesznie. - Pewnie z powodu nieczystego sumienia - powiedziała Adda, zadowolona ze swojej repliki. - Wyjdź stąd - powiedziała Edlyn spokojnie. Choć nie zdawała sobie z tego sprawy, w jej głosie dźwięczał ten sam władczy ton, jaki słyszała wcześniej w głosie Hugha. - Wynoś się i nie wracaj, bo twoje zuchwalstwo zmusi mnie, bym zgrzeszyła i wyraziła się źle o jednej ze sług bożych. - A o kim na przykład? Edlyn podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. - O tobie. Patrzyła, niewzruszona, jak Adda wypada za drzwi i biegnie niepewnie ścieżką, pogdakując niczym obrażona kura. Wreszcie zatrzasnęła z hukiem drzwi. Odgłos zatrzaskiwanych drzwi rozjaśnił jej myśli. Muszę się opanować, pomyślała. Wharton wstał, strząsając z siebie szmaty. Chwycił za sztylet i, czerwony z gniewu, powiedział: - Kazałem ci trzymać wszystkich z daleka. - Mówiłam ci, że to nie będzie możliwe. Przyglądała się, jak zrzuca szmaty z leżącego bez czucia, okutego w metal uosobienia kłopotów. Żałowała gorąco, że obaj mężczyźni nie znajdują się gdziekolwiek indziej. - Zdejmij mu pancerz - powiedziała. - Musi odpoczywać, leżąc wygodnie, a nie zakuty w stertę zardzewiałego metalu. - Zardzewiałego? - zaskrzeczał Wharton. - Stertę? Pan wydawał się równie oburzony, jak jego sługa.

Zadowolona, że udało jej się im dopiec, powiedziała: - Potrzebna mu koszula. Spojrzała na Whartona. - Nie spodziewam się, że jakąś przyniosłeś. - Przepraszam, milady, ale zapomniałem o tym w ferworze walki. Ciężkawy sarkazm Whartona rozbawił ją. - Niełatwo będzie znaleźć dość długą, aby na niego pasowała, ale rozejrzę się w szpitalu. Wypadła za drzwi, nim Wharton zdążył ją powstrzymać i po raz pierwszy, od kiedy zobaczyła wyłamany zamek, opuściło ją napięcie. Co takiego uczyniła, że zsyłano na nią wciąż nowe próby? Miała nadzieję, że najgorsze minęło, modliła się tylko o spokój i uwolnienie od wszechobecnego smutku. Ostatnio myślała, że Bóg ją wysłuchał. No cóż, musiała się pomylić. Wyszła za bramę ogrodu i znalazła się na dziedzińcu. Wokół niego stały budynki klasztorne. Widziała stąd sypialnie zakonnic, szpital, stodołę, cele dla gości, gdzie sypiała. W centrum, zarówno w sensie przenośnym jak dosłownym, stał kościół, wznoszący się ponad inne budynki i jakby obejmujący swym oddziaływaniem wszystko w pobliżu. Stado klasztornych owiec skubało trawę u stóp wielkich kamiennych schodów, prowadzących do sanktuarium, a zakonnica z mniej szlachetnego rodu karmiła resztkami z kuchni trzy chrząkające świnie. Po drugiej stronie kościoła, za drogą, mieszkali i pracowali mnisi. Do zakonnic przybywała podróżująca szlachta i chorzy, mnisi przyjmowali włóczęgów i trędowatych. Każdy miał tu swoje miejsce. Każdy, poza Edlyn. Nie potrzebowała lady Blanche, by sobie to uświadomić. Każdego dnia, gdy przechodziła przez dziedziniec, żałowała, że nie ma swego miejsca na ziemi. Jakiegokolwiek. Zbyt długo była panią we własnym domu, by łatwo przywyknąć do zależności, choć... - Lady Edlyn. Edlyn odwróciła się, słysząc kochany głos. - Byłaś daleko. Matka przełożona wsunęła dłoń pod ramię Edlyn i poprowadziła ją w kierunku szpitala. - Może byś tak do nas wróciła? Bardzo cenimy sobie twoją uprzejmość i mądrość. Lady Corliss uśmiechnęła się do Edlyn, która omal nie zgięła się w pół z poczucia winy. Lady Corliss nie zasłużyła na taką zdradę. Ta dama, wysoka, o królewskiej postawie,

zawsze szukała towarzystwa oraz rad Edlyn i wypowiadała się na temat jej umiejętności z podziwem, który przynosił udręczonej duszy Edlyn ukojenie. - Wyglądasz na zmartwioną, moja droga. Mogę ci w czymś pomóc? Tak, powiedz mi, co mam zrobić z rannym wojownikiem i jego wrogo nastawionym sługą. Choć miała wielką ochotę to wykrzyczeć, milczała. - Jeżeli martwisz się tym, że odmówiłaś lady Blanche syropu makowego, to proszę, przestań. Miałaś rację i to właśnie jej powiedziałam, gdy do mnie przyszła. Lady Corliss pochyliła głowę i spojrzała na Edlyn spod siwych brwi. - Wiem, sądzisz, że nie zdaję sobie sprawy, jak lady Blanche cię traktuje, ale tak nie jest. Podjęłam pewne kroki, by temu zaradzić. Oczywiście, nie spodobała jej się reprymenda. Przysięga, że udowodni twoją perfidię, chociaż przekonywałam ją, że jesteś niewinną, skrzywdzoną duszyczką. Poczucie winy Edlyn rosło z każdym wypowiadanym przez lady Corliss słowem. - Nie tak znowu niewinną - mruknęła. - Niewielkie przewinienia, jakich się dopuściłaś, nie zasługiwały na aż taką karę. Matka przełożona uniosła dłoń ze złożonymi palcami i wskazała na kościół. - Oczywiście, kimże ja jestem, by to oceniać? Mimo to modliłam się, żeby Bóg zdjął z ciebie ten ciężar, a świat przekonał się, jak jesteś dobra i uczciwa. Ostatnio zaczęło mi się wydawać, że Pan wreszcie obdarzył cię łaską. Lady Corliss się modliła, Edlyn się modliła i kombinacja tych modlitw zaowocowała pojawieniem się rannego rycerza, którego musi teraz ukrywać w aptece. Przyrzekła, że nikomu o tym nie wspomni, lecz lady Corliss prowadziła opactwo i sprawowała pieczę nad dwudziestoma dwoma szlachetnie urodzonymi zakonnicami z godnym podziwu wyczuciem i delikatnością. Co by to szkodziło, gdyby jej powiedziała? Tak bardzo tego pragnęła! - A jeśli... jeśli okropnie zgrzeszyłam? Czy nasz pan ukarze za to całe opactwo? Z zapartym tchem czekała na odpowiedź. - Nie jesteś dzieckiem, lady Edlyn. Wiesz, że boska wola nie objawia się w ten sposób. Pan daje jednym, odbiera drugim, a my, śmiertelnicy, często nie jesteśmy w stanie domyślić się powodów. Choć jeśli się człowiek bardzo postara, może czasem poznać boskie zamysły. Uśmiechając się z zadowoleniem, dodała: - Zastanów się. Kiedy umarł lord Jagger, niechaj spoczywa w pokoju, pieniądze, dzięki którym ufundowałaś opactwo i szczodrze je wspomagałaś, nagle się skończyły. Musiałyśmy udowodnić, że jesteśmy w stanie same

zatroszczyć się o jedzenie, ubrania i lekarstwa. I, chwała niech będzie Panu i wszystkim świętym, udało się nam. To, co się stało, było dla ciebie tragedią, lecz dla nas objawieniem. Uścisnęła ramię Edlyn. - Przekonasz się, że w końcu wszystko obróci się na dobre. Edlyn pochyliła głowę i stopą rozgarnęła kurz. - Tym razem chodzi o coś innego. - Nie poczułabyś się lepiej, gdybyś mi powiedziała? - Przysięgłam dochować tajemnicy. - A zatem musisz postąpić tak, jak uważasz za słuszne. Masz sumienie i na pewno dokonasz właściwego wyboru. Tymczasem doszły pod drzwi szpitala. - Dość o tym - ucięła lady Corliss. - Po co tu szłaś? Rób to, co uważasz za słuszne. Edlyn zająknęła się, ale powiedziała: - Potrzebuję koszuli. - Jakiego rodzaju koszuli? - Takiej, jakie dajemy rannym. Lady Corliss nie zawahała się. - Zaczekaj tutaj. Zniknęła w izbie i pojawiła się po chwili, niosąc brązową koszulę z grubo tkanego materiału. - Masz. A teraz idź i czyń boską powinność. Edlyn ruszyła z powrotem, a kiedy się odwróciła, lady Corliss pomachała jej i skierowała się w stronę kościoła. - Pewnie znów będzie się za mnie modlić - mruknęła Edlyn. Powinna czuć się jeszcze bardziej winna, tymczasem, o dziwo, odczuła ulgę. Nie miała ochoty wracać do apteki, ale wolała nawet nie rozważać innej możliwości. Pomaszerowała więc raźno ścieżką, a kiedy weszła do chaty, napotkała spojrzenie Whartona. Wpatrywał się w nią niczym ropucha, do której zresztą był całkiem podobny. - Gdzieś ty się podziewała? Mój pan cierpi! - Jest rozebrany i umyty? - Umyty? - spytał Wharton, zaszokowany. - W jego stanie? Edlyn okrążyła piec i z trudem powstrzymała się, by nie zaczerpnąć głośno tchu. Hugh był zupełnie nagi, a pozbawiony zbroi wydawał się jeszcze wyższy i bardziej groźny. Siniaki i cienka warstwa błota na skórze sprawiały, że wyglądał jak Adam, którego Bóg dopiero co stworzył z gliny. - Umyj go.

Rzuciła Whartonowi koszulę. - A potem włóż to na niego. Ja przygotuję coś, co złagodzi ból. Nie zatrzymała się, by spojrzeć, czy posłuchał, ale pewnie tak, bo nie poczuła ostrza sztyletu na skórze, przysunęła zydel do stołu, weszła na niego i zaczęła buszować w rzeczach na najwyższej półce. Sięgnęła za naczynia i wyciągnęła zza nich małą, zakorkowaną buteleczkę, po czym uśmiechnęła się do siebie. Ze stojących na stole butelek wybrała trzy, a potem zmieszała ich zawartość w czarce. - Jest czysty i ubrany w tę żałosną derkę, która ma udawać koszulę. Czy Wharton potrafiłby być jeszcze bardziej zgryźliwy? Nie sądziła, by to w ogóle było możliwe. - Dobrze. Przekroczyła stertę drew i stanęła przy Huhgu. - Może przyniósłbyś jeszcze drewna, Whartonie. Większy stos lepiej zakryłby pana Hugha. - Teraz to jest lord Hugh - oznajmił z dumą Wharton. - Oczywiście - powiedziała z ledwie wyczuwalną kpiną w głosie. - Powinnam była wiedzieć, że rycerz tak znamienity, jak Hugh de Florisoun, wywalczy sobie tytuł. - Jest lordem... - Wystarczy. Choć ranny i półprzytomny, Hugh zachował dość autorytetu, by uciszyć sługę w pół słowa. - Przynieś drewno. - A jeśli ktoś mnie zobaczy? - Powiesz, że jesteś żebrakiem z opactwa. Jest ich tylu, że nie sposób wszystkich spamiętać. Edlyn przyklękła obok powalonego bohatera. - I zostaw drzwi otwarte, żebym mogła zobaczyć, jakich szkód narobiłeś, kiedy wlokłeś pana do kryjówki. - Musiałem go ukryć! Wharton otworzył drzwi. Edlyn nie była w nastroju, by sprawiedliwie oceniać czyjeś postępowanie, lecz zastąpił ją Hugh. - I bardzo dobrze zrobiłeś.

Jego głos brzmiał teraz słabiej. Odczekał, aż kroki Whartona ucichną, a potem powiedział: - Noszenie drewna ubliża jego godności jako mojego giermka. - Będzie musiał się dostosować. Edlyn spojrzała na ubranego w koszulę Hugha i uznała, że Wharton miał prawo być niezadowolony. Rękawy sięgały rannemu tylko do łokci, a skraj koszuli ledwie zakrywał kolana. Edlyn będzie musiała ją podnieść, by zbadać ranę. Powinna była to zrobić, gdy leżał nagi. Na pewno byłoby to mniej kłopotliwe niż zadzieranie koszuli. Ale nie pomyślała o tym w porę, pragnęła tylko, by jak najprędzej okryto jego nagość. - Nie przestrasz się. Muszę obejrzeć ranę - powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie i kojąco. - To ty się nie przestrasz - odparł Hugh. Lecz kiedy Edlyn spojrzała na jego twarz, oczy miał zamknięte. Był taki przystojny: silny i męski. Nic dziwnego, że kobiety uganiały się za nim jak suki w rui. Prychnęła. Ona już przeszła tę chorobę i jak ktoś, kto przeżył ospę, była na nią uodporniona. Zawracanie głowy. Trzeba po prostu odwinąć bandaż. Uniosła koszulę i skupiła się na swoim zadaniu. W trakcie przemieszczania rannego płócienne bandaże obluzowały się i teraz należało je zacieśnić. Opuściła koszulę i pozwoliła sobie na lekki uśmieszek zadowolenia. Dotykanie Hugha nie wywarło na niej wrażenia. Dłonie prawie się jej nie trzęsły. Uniosła mu głowę i położyła sobie na kolanach. - Pij. Wypił, choć nieco się krztusił i trochę cennego płynu wyciekło z kącika ust. Następnym razem musi wyżej unieść mu głowę. Zaczęła układać porozrzucane szmaty. Hugh przez jakiś czas przyglądał się jej krzątającej, a kiedy się odezwał, drgnęła zaskoczona jego dociekliwością. - Dlaczego mieszkasz w klasztorze, Edlyn? - Może złożyłam śluby - odparła, nie odrywając wzroku od dłoni zajętych składaniem szmat. Hugh roześmiał się cicho, a potem przymknął z bólu oczy. - Nie sądzę. - Co takiego? - spytała, oburzona. - Nie uważasz mnie za godną? - Myślę, że te dwie żmije, które cię tu odwiedziły - powiedział, walcząc o oddech jasno określiły twoje położenie.

- Chyba nie powinieneś więcej rozmawiać. Chwycił palcami skraj jej szaty. - Więc sama mi powiedz. Lekarstwo zaczynało już działać i Hugh usypiał, chociaż próbował walczyć z sennością. Stłumiła cisnącą się na usta reprymendę. W końcu to ona była górą. - Lady Blanche i Adda mogłyby być bliźniaczkami, tak bardzo są do siebie podobne pod względem wyglądu i usposobienia. Otworzył z trudem oczy. - One mnie nie obchodzą. - Matka lady Blanche z pewnością nie ucieszyła się, kiedy, będąc w ciąży z Blanche, dowiedziała się, że służąca powiła dziecko jej męża. - Opowiedz mi... o sobie. - Myślę, że lady Blanche wyssała zgorzknienie i złośliwość z mlekiem matki, a Adda przyswoiła je sobie, kiedy oddano ją na służbę do lady Blanche. - Kiedy mi się poprawi... - Obie dziewczynki umieszczono w klasztorze, gdy miały po siedem lat, by się ich pozbyć. - Edlyn... - Przenoszą się od opactwa do opactwa, bo po jakimś czasie nikt nie chce ich dłużej trzymać. Ciche pochrapywanie Hugha powstrzymało ją. Wsunęła mu pod głowę złożone szmaty, a kiedy się nie poruszył, uśmiechnęła się, nie kryjąc triumfu. - Kiedyś się obudzi i wtedy wszystkiego się dowie - dobiegł ją głos Whartona. Chwyciła butelkę i czarkę, wstała i spojrzała zuchwale na sługę, dzierżącego w dłoniach stos drewna. - Nie ode mnie. Wharton przykląkł, żeby ułożyć drewno stosie. - On z reguły dostaje to, czego pragnie. - Więc pora, by się nauczył, że nie zawsze tak będzie. Odstawiła buteleczkę na górną półkę i odsunęła stołek. - Mam pracę do wykonania. - Ile trzeba czasu, żeby mój pan wyzdrowiał? Edlyn uświadomiła sobie, że nie o to chciał zapytać. Tak naprawdę chciał się dowiedzieć,

czy

Hugh

przeżyje.

najskuteczniejsze lekarstwa, jakie znała.

Nie

potrafiła

odpowiedzieć.

Zaaplikowała

mu

- Módl się za niego. Być może za dwa tygodnie na tyle odzyska siły, że zdoła usiąść. - Modlić się... - W głosie Whartona dźwięczała rozpacz. - Nie mogę zrobić nic więcej? - Pilnuj, by dużo spał. Spojrzała na długi kształt w brązowej koszuli. - A kiedy gorączka się podniesie, obmywaj go zimną wodą. - To go zabije. - Nie, jeśli będzie mu ciepło. Zimna woda powstrzyma gorączkę. Spojrzała na stos brudnych rzeczy Hugha. Zmarszczyła z namysłem brwi. - Będę musiała się tego pozbyć. Od razu widać, że to aketon rycerza, i to nie byle jakiego. Pozbierała zniszczone rzeczy i po chwili zastanowienia wepchnęła je za stojące na podłodze dzbany z winem i oliwą. - Pewnie nie obudzi się aż do wieczora, a wtedy daj mu kroplę z butelki, którą schowałam na górnej półce. Tylko jedną kroplę - dodała, wskazując na niego stanowczo palcem - bo inaczej twój pan odpłynie w sen i nigdy nie wróci. - Ty to zrób - powiedział Wharton, wytrzeszczając ze strachu oczy. - Nie mogę. Sypiam w domu gościnnym. Jest tam mnich, który wypytuje każdego, kto nocą wchodzi albo wychodzi. - Mnich zrobi, co mu się każe. - Nie. Dobrze opiekowałeś się swoim panem - powiedziała, starając się nieco go uspokoić. - Dasz sobie z tym radę. - Tak. Kiedy Hugh się obudził, od razu zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: było mu gorąco i musiał zachowywać się cicho. Jakaś bestia wyszarpywała mu ciało z boku, wbijając zęby w żebra i próbując dobrać się do wnętrzności. Czuł na sobie jej gorący oddech. Chciał odsunąć potwora, lecz nie śmiał się poruszyć. Musi wytrzymać i zachować ciszę. Od tego wszystko zależy. Bezpieczeństwo Whartona. I jego własne. Bezpieczeństwo Edlyn... Edlyn. Edlyn? Coś nie dawało mu spokoju. Nie myślał o Edlyn od lat. Z pewnością nie powinna się tu znajdować. Nie w klasztorze. Pracując jak zwykła chłopka. To tylko senne majaki. Na pewno. - Wypij to.

Edlyn z jego snu uklękła tuż obok, uniosła mu głowę, przycisnęła do łona i przysunęła do ust czarkę. Wypił łapczywie, a potem odwrócił głowę i wtulił twarz w jej piersi. Odsunęła się dość gwałtownie, szarpnąwszy jego bolącą głową. Usłyszał głos Whartona, ostry, zrzędliwy. Otworzy! oczy, żeby go złajać. Nie zobaczył Whartona. Zobaczył Edlyn ze snu, pochylającą się nad nim, zmuszającą dziką bestię, by porzuciła swój posiłek. Lecz bestia była niebezpieczna, mogła się odwrócić i skoczyć na nią. - Uważaj - ostrzegł. Powiedział to wyraźnie, lecz ona najwidoczniej nie zrozumiała. - Co? - zapytała, pochylając się nad nim. - Mówiłeś coś? Jej piersi. Pamiętał, że opierał na nich głowę. A teraz je widział. Koszulę miała niedbale związaną, a wierzchnie okrycie rozsunięte pod szyją. Wyglądała, jakby przed chwilą wstała z łóżka. Zabierze ją tam z powrotem. Wyciągnął rękę i przez materiał objął dłonią jej pierś. - Moje. Edlyn zniknęła z widoku, a on zamknął oczy. Musi być nie lada kobietą, skoro już samo uznanie jej za swoją tak go zmęczyło. Potem zajęła się znów jego raną. Poczuł przypływ energii. Ocknął się, żeby jej dotknąć, lecz zamiast tego dotknął szorstkiego materiału i usłyszał ochrypły głos Whartona: - Czego sobie życzysz, panie? Spać. Życzył sobie spać i znów śnić o Edlyn.

ROZDZIAŁ 3

- I jak zamierzasz wprowadzić mnie z powrotem? Edlyn rozpaczliwie potrzebowała chwili samotności, żeby odzyskać równowagę. Hugh próbował ssać jej pierś i choć mogła się okłamywać, że nie było w tym nic więcej, jak tylko tęsknota chorego za bezpieczeństwem matczynych ramion, nic nie mogło zmienić faktu, że gest, jaki wykonał później, był gestem posiadacza. „Moje”. Objął jej pierś przez ubranie i powiedział: „Moje”. Nie było w tym geście śladu wahania. Chwycił ją mocno i potarł kciukiem sutek z taką pewnością, że aż musiała sprawdzić, czy jest okryta. - Nie chcę, żebyś tam wracała. Wharton, niepomny jej zmieszania, stał nieruchomo z szeroko rozstawionymi stopami.

- Chcę, żebyś została, na wypadek gdyby cię potrzebował. - Nie jestem panią tego opactwa - powiedziała. - Jeśli nie będę stosować się do reguł, zostanę wypędzona. Przed wschodem słońca muszę dołączyć do reszty gości, by razem pójść na mszę. - Twoja dusza z pewnością zbytnio nie ucierpi, jeżeli raz opuścisz mszę. - To jest opactwo. Oni tak na to nie patrzą. Poza tym chodzi o coś innego. Wyczerpanie i frustracja spowalniały jej wymowę. - Muszę być widziana, jak wychodzę ze swojej celi albo jako jedyna rezydentka, która nie przyjęła ślubów, wyjaśnić swoją nieobecność. Byłoby to trudne, zważywszy że nikt nie widział, jak wychodziłam. - Coś ty zrobiła, że są wobec ciebie tacy podejrzliwi? - dopytywał się Wharton. Sprowadzałaś tu kochanka? Jej spojrzenie mimo woli powędrowało do Hugha. Wharton roześmiał się i Edlyn natychmiast oderwała wzrok od rannego. - Jak sobie życzysz, pani. Zobaczysz, mnich pewnie nadal chrapie i bez trudu prześliźniemy się obok niego. Miała nadzieję, że tak właśnie będzie. Modliła się o to. Opactwa żyły dwiema obsesjami: zbawienia i grzechu. A nocne wędrówki z pewnością zostaną uznane za grzech. Zażądają, by się wytłumaczyła, i co im wtedy powie? Szła za Whartonem przez ogród i dziedziniec, opuściwszy nisko głowę starannie okrytą kapturem i trzęsła się ze strachu. Pamiętała ów krótki czas, kiedy żyła z dnia na dzień, sama w szerokim świecie, nie wiedząc, kiedy uda jej się zdobyć następny posiłek i czy miejsce, gdzie spróbuje go wyżebrać, nie okaże się ostatnim. Tyle okrucieństw. Tyle strachu. To wszystko śmiertelnie ją przerażało. Musi, po prostu musi dostać się do celi niezauważenie. - Idź tuż za mną. Wharton mówił cicho, tak cicho, że zaczęła się zastanawiać, czy zrozumiał jej lęk. - Zdejmij buty. Zatrzymał się pod okapem kwater dla gości, żeby poczekać, aż to zrobi. - Jeśli ten śpiący się obudzi, odwrócę jego uwagę, a ty prześliźniesz się bokiem i pójdziesz do siebie. Nie podobał jej się ten plan, nie ufała też Whartonowi. - Tylko nie zrób mu krzywdy - ostrzegła. - Nie krzywdzę mnichów - odparł Wharton z pogardą.

Otworzył drzwi na oścież i Edlyn przez krótką chwilę zastanawiała się, jak udało mu się tego dokonać przedtem. Kiedy ktoś chciał zostać wpuszczony, pukał, a brat Irving wyglądał przez wysoko umieszczony, zakryty otwór w drzwiach. Jeśli uzyskane wyjaśnienie go zadowalało, odpinał od pasa klucz i otwierał drzwi. Jednak Wharton najwidoczniej zaprowadził tu własne prawa. Jakoś udało mu się wejść bez wiedzy brata Irvinga i odnaleźć Edlyn w celi, choć nie mówiła mu, gdzie sypia. Wharton umiał sobie radzić. Zza otwartych drzwi docierało rozkoszne chrapanie brata Irvinga. Co za cudowny dźwięk, pomyślała. Wharton gestem nakazał jej, by została, a potem wśliznął się do małego, zimnego holu i zakrył dłonią płomień świecy. Na ten sygnał Edlyn zakradła się do środka, nie spuszczając wzroku z brata Irvinga. Nadal siedział tak, jak go zostawili, wymykając się z dormitorium - na krześle z ostro zakończonym oparciem, z brodą pochyloną na wątłą pierś. Oddychała płytko, powoli. Brat Irving nie widział, że się wykrada ani że wraca. Kwatery dla gości mieściły się w podłużnym budynku. Przez całą jego długość biegł korytarz, na który wychodziły drzwi cel. Wejście znajdowało się połowie. Kobiety sypiały w prawej części budynku, mężczyźni w lewej. Ponieważ status Edlyn w klasztorze był tak niski, mieszkała w celi znajdującej się na samym końcu prawej odnogi korytarza. Światło świecy nigdy tu nie docierało i kiedy szła sama korytarzem, często wyobrażała sobie, że duchy z przeszłości idą wraz z nią. Przyśpieszała wtedy kroku, a czasem nawet biegła. Nie mogła zrobić tego teraz. Nie kiedy jej śladem szedł Wharton. Cóż, jeśli duchy są mądre, pewnie też boją się Whartona. Położyła rękę na drzwiach i powiedziała do kryjącego się w mroku towarzysza: - Do rana lordowi nic się nie stanie. Wiedziała, że głos roznosi się echem między kamiennymi ścianami, mówiła więc najciszej, jak mogła. - Nie przychodź już po mnie. Lecz Wharton nie zwracał na nią uwagi. Pchnął drzwi i wszedł do celi. - Dam ci światło. - Światło? Pośpieszyła za nim. - Nie mam świec. - Ja mam. W celi ciemność nie była tak gęsta, jak na korytarzu. Okienko, podobnie jak w innych budynkach klasztoru, było niewielkie i umieszczone wysoko, lecz Edlyn prawie przez cały rok trzymała je otwarte. Lubiła światło księżyca, gwiazd i zorzę poranka. Każdy rodzaj światła. Wcześniej, kiedy Wharton pochylił się nad łóżkiem, by ją obudzić, krzyknęła cicho -

tylko dlatego, że wydał jej się częścią snu i że nie mogła zobaczyć jego twarzy. Sądziła, iż udało jej się ukryć lęk, lecz najwidoczniej się myliła. Nie miała pojęcia, skąd Wharton wiedział, że ona boi się ciemności, ani dlaczego postanowił jej pomóc. Skrzesał iskrę, a kiedy knot się zapalił, pomyślała o czymś innym. - Skąd wziąłeś świece? Roześmiał się ochryple i umieścił świecę w cynowej podstawce, którą wyjął z kieszeni. Potem rozejrzał się po celi i smutna prawda o jej położeniu objawiła mu się w całej pełni. Objął spojrzeniem ziemski dobytek Edlyn i spojrzał na nią ze współczuciem - był to ten rodzaj współczucia, który sprawiał, że cała kurczyła się wewnętrznie. Postawił świecę na stoliku i cicho wyszedł. Edlyn owinęła się ciaśniej pledem, usiadła na łóżku i postawiła buty w miejscu, gdzie rano łatwo będzie ich dosięgnąć. Wsunęła się pomiędzy przykrycie i długo wpatrywała w płomień bez zmrużenia powiek. A kiedy wreszcie zamrugała, jej oczom ukazał się zupełnie inny obraz. Zobaczyła ściany pokryte gobelinami. Podłogę wyłożoną pięknym dywanem, który chronił jej stopy przed chłodem. Nieustannie płonący na palenisku ogień. Futra pokrywające łoże. Jak Wharton śmiał patrzeć na nią z takim współczuciem? Która spośród dam posiada równie wspaniałe bogactwa? Zamrugała znowu. Zbytkowne wyposażenie znikło, pozostały tylko gołe kamienne ściany, wąska prycza, przykryta szorstkim wełnianym pledem, koślawy stół z drewnianą misą na wodę i dwa puste sienniki, starannie zwinięte i ustawione pionowo w kącie. Zdmuchnęła świecę. * - Nie pozwól mu umrzeć. Nie możesz pozwolić, by umarł. To mój pan. Słowa dobywały się z piersi Whartona jedno po drugim, urywane, dźwięczące paniką. - Wiem. Edlyn obmyła rozpalone ciało Hugha szmatką zwilżoną zimną wodą. Wpatrywała się w niego nieulękłym spojrzeniem, starając się dostrzec choćby cień poprawy. Na próżno. Hugh nawet nie drgnął. Już od czterech dni leżał z głową wspartą na stercie szmat, podczas gdy Edlyn próbowała wszystkiego, co tylko przyszło jej do głowy, żeby obniżyć gorączkę i powstrzymać zakażenie. Nic nie działało. Nic.

Wharton także próbował wszystkiego. Krzyczał, groził, straszył ją i modlił się. Teraz błagał, ocierając łzy, spływające z kącików oczu. - Błagam, pani, przywróć mu zdrowie. Nie ma drugiego takiego jak on. Oderwała wzrok od wyniszczonego gorączką ciała Hugha i spojrzała na Whartona, którego bladości nie łagodził nawet złotawy blask, płynący z otwartego paleniska. - Wyjdź stąd - powiedziała współczująco. - Zaczerpnij trochę nocnego powietrza. Wharton znajdował się widać u kresu wytrzymałości, ponieważ zerknął jeszcze raz na swego pana i wypadł za drzwi. Słyszała, jak biegnie, uciekając z domu, gdzie królowały rozkład i śmierć. Została sama. Sama z człowiekiem, który nie dożyje świtu. Nie powinno jej to obchodzić. Przysporzył jej tylu zmartwień. Co noc Wharton wślizgiwał się do celi, budził ją i zmuszał, by wróciła do rannego. Okłamywała ludzi, którzy dali jej schronienie. Zachowywała się niegrzecznie wobec zakonnic, którym broniła wstępu do apteki, podając zioła przez drzwi. Spędzała cały wolny czas, sporządzając okłady i wywary, zużywając ostatnie zapasy ziół i walcząc ze śmiercią o duszę Hugha. Lecz kiedy tylko na niego spojrzała, czuła, że musi walczyć dalej. Tak dobrze go pamiętała. Był częścią jej młodości. Większość jej dziewczęcych marzeń i snów obracała się wokół niego. Nie potrafiła z tym skończyć, choć tak byłoby lepiej dla nich obojga. - Hugh - pochyliła się i jej wargi dotknęły ucha chorego. - Wróć do mnie, Hugh. Nie poruszył się. Nic się nie zmieniło. Wstała i podeszła do długiego stołu, przesuniętego teraz pod ścianę. Stały tu rzędem drewniane szkatułki z ziołami, każda opatrzona nazwą rośliny. Przyciągnęła je do siebie i po kolei podnosiła. Gorzka ruta. Pikantny cząber. Wzmacniająca szałwia. Cierpki tymianek. Zwykłe zioła. Pomocne w leczeniu i oczyszczaniu. Nie poskutkowały. Nie zadziałały, choć próbowała. Odwróciła się i spojrzała na nieruchome ciało przy piecu, a potem oparła łokcie na stole i podparła czoło dłonią. Nie wiedziała, co robić. Przypomniała sobie zasłyszane niegdyś rymowanki, wypowiadane przez wioskowe babki-zielarki. Ogórecznik i krwawnik, Mocno posiekane, Na pewno wypędzą Truciznę przed ranem. Nic z tego. Próbowała. Sok przywrotnika świeżo zerwanego, Grubo rozsmaruj na skórze rannego.

Tego też próbowała. Głupie baby. Za ogon smoka szarpnij, Z leża go wyciągnij. Palcem dziewicy przekłuj... Och, co za głupoty. Smocza krew to tylko korzeń. Nie nadaje się do niczego. A poza tym ona nie jest dziewicą. W świetle księżyca, o wiośnie, Magia dawnych... Zabobony. Dłonie jej drżały. Nawet nie wiedziałaby, gdzie szukać tego korzenia. Pod świętym dębem... Pamiętała cały wiersz. Wszystkie jego zwrotki. A także uczucie wstydu. Nie wiedziała, skąd się ono bierze, lecz zawstydzała ją sama myśl, że w ogóle się nad tym zastanawia. A potem uświadomiła sobie, że w izbie zapadła cisza. Ani śladu oddechu. Ani śladu ruchu. Ani śladu życia. Hugh leży martwy lub wkrótce będzie martwy. Co za różnica, czy wypróbuje na nim moc starego zaklęcia? Okręciła się wokół i wybiegła do ogrodu. Księżyc odmienił znajomy krajobraz i teraz ogród pełen był mrocznych cieni i tajemniczych kształtów. Dąb, rosnący pod kamiennym murem, wydawał się samą ciemnością. Nic pod nim nie wzeszło. Cień przylgnął na dobre do ziemi i słońce nie mogło przedostać się przez gęstą osnowę liści. W nocy miejsce to wyglądało doprawdy przerażająco. Gdyby wierzyła we wróżki, pewnie by się bała. No cóż, skoro zamierza posłużyć się czarami, by uratować Hugha, powinna myśleć o zaludniających świat czarów istotach z większym szacunkiem. - Witajcie! - zawołała, lecz zaraz ściszyła głos. - Duchy przodków, przybyłam po smoczą krew, by uzdrowiła jednego z waszych ulubieńców. To niemądre: pozdrawiać wymyślone istoty w nadziei, że je udobrucha. - Pobłogosławiłyście go w kołysce, wróżki, dając mu siłę, urodę i mądrość. Stawiając stopy dokładnie jedna przed drugą, ruszyła ku najciemniejszemu miejscu, bramie do innego świata. - Pomóżcie mi teraz go uleczyć. Oddychała z trudem, drżały jej dłonie i ledwie trzymała się na nogach. Powinna była zabrać ze sobą drewniany stołek, jednak nie pomyślała o tym, a nie chciała wracać po niego do apteki. Jeśli to zrobi, z pewnością nie odważy się znowu tu przyjść. Kopała zawzięcie

gołymi dłońmi, szukając na oślep bulwiastych korzeni, które barwiły dłonie na czerwono i, jak jej mówiono, piszczały, gdy siłą wyciągano je z ziemi. Nie usłyszała żadnego pisku, to znaczy, że zrobiła wszystko jak należy. Korzenie wyszły gładko. Nie wiedziała, ile ich potrzebuje - w końcu kierowała się jedynie głupią przyśpiewką, nie receptą - mimo to nie ustawała, aż zebrała pełny fartuch. Głupi, bezowocny wysiłek, ale cóż, kierowała nią rozpacz. Podniosła się i wyszła ukradkiem z cienia. Westchnęła z ulgą i pospieszyła do apteki. Po chwili odwróciła się jednak i szepnęła: - Dziękuję wam, niewidzialne istoty. Powiew poruszył liśćmi. Zaszeleściły cicho. Edlyn omal nie wyrwała drzwi z zawiasów, tak bardzo chciała znaleźć się wreszcie w bezpiecznym wnętrzu. Nie zwracając uwagi na to, że serce tłucze się jej w piersi, rzuciła korzenie na deskę do krojenia i znowu wsłuchała się w ciszę. - Wytrzymaj jeszcze trochę - powiedziała. - Już niedługo. Uniosła nóż i położyła na desce największy korzeń. Już miała zatopić w nim ostrze, lecz zawahała się. Wróżki nie lubią żelaza. Ale jak...? Spojrzała na dłonie, powalane czerwonym sokiem, na pobrudzone ziemią paznokcie. Zaczęła palcami rozrywać korzenie na kawałki. Długie włókna przywarły jej do skóry, a krew - nie, nie krew a sok - ściekał na deskę i wsiąkał w stare ślady po nożu. - To zabawne - pomyślała. - Smocza krew powinna być zielona. Chwyciła poszarpane łodygi i podeszła z nimi do pieca, gdzie zawsze trzymała naczynie z wrzątkiem. Wrzuciła korzenie do wody. Powinnam chyba wyrecytować zaklęcie, pomyślała. Lecz nie musiała tego robić. Powietrze wypełniło się zapachem, podobnym do woni dojrzewających na słońcu truskawek czy lilii wodnych w spokojnym stawie. Wpatrywała się w naczynie, wdychając głęboko zapach, który rozjaśniał umysł i dawał siłę, jakiej dotąd nie była w stanie sobie wyobrazić. Nagle odskoczyła. To nie ona potrzebuje pomocy, lecz Hugh. Owinęła uchwyt naczynia szmatką i zdjęła je z ognia. Postawiła garnek obok leżącego bez świadomości Hugha i machnięciem dłoni skierowała parę prosto w jego twarz. - Oddychaj - powiedziała nagląco. - Wdychaj to. Czy zioła pomogły? Nie potrafiła powiedzieć. W przyćmionym świetle trudno się było zorientować. Nie wiedziała, co dokładnie powinna zrobić ze smoczą krwią, więc na wszelki wypadek przechyliła naczynie, polała wywarem bandaże i pozwoliła im nasiąknąć. Potem zanurzyła w płynie palec i dotknęła nim ust. Wywar nie miał określonego smaku. Nie

zdrętwiały jej po nim wargi, ani oddech nie przyśpieszył. Był po prostu nieco cierpki, więc zanurzyła w nim szmatkę i wycisnęła pomiędzy wargi Hugha. Nie przełknął. Przestraszona, uświadomiła sobie, że może się zakrztusić. Uniosła mu głowę i przez chwilę rozcierała pokrytą zarostem szyję, jakby był chorym kotem, których tyle włóczyło się wokół stodoły. - Przełknij to - powiedziała rozkazującym tonem. - No już, Hugh, przełykaj. Jego grdyka poruszyła się, lecz tylko dlatego, że podrażniła ją dotykiem. Nie miała pojęcia, ile płynu dostało się do przełyku. Mimo to czekała, mając nadzieję, że smocza krew dokona cudu. Jednak Hugh nie poruszył się. Zaskoczona, uświadomiła sobie, że płacze. Musiała być naprawdę zmęczona, skoro pokładała tyle wiary w zwykłym zielsku. Mimo to wlała mu do ust więcej płynu i zmusiła, by przełknął. - Posłuchaj, Hugh - mówiła nagląco, starając się rozproszyć mgłę, która spowijała jego umysł. - Musisz wrócić. Tutaj jest ciepło. I są tu ludzie, którzy cię kochają. Nie poruszył się. - No, może nie ludzie, ale Wharton. Nic nie wskazywało, żeby ją słyszał, mówiła jednak dalej. - Jest ci bardzo oddany. Nie wiem, co zrobiłeś, by na to zasłużyć, ale on uważa cię za bohatera. Dziś liczył się tylko Hugh, przysunęła się więc bliżej i położyła sobie jego głowę na kolanach. Pochyliła się i mówiła mu wprost do ucha: - Jestem pewna, że tęskni za tobą mnóstwo kobiet. Ładnych kobiet. Dam. Zawsze wierzyła, że obietnica damskich wdzięków zdoła przywołać mężczyznę nawet z zaświatów, lecz nigdy dotąd tego nie próbowała. Jak widać, myliła się, więc zacisnęła zęby i zrobiła coś, czego obiecała sobie nie robić nigdy więcej: przytuliła jego głowę do piersi. Potrzebował jej. Zawędrował zbyt daleko w krainę śmiertelnego chłodu i chciała rozgrzać go swoim ciepłem. Działając instynktownie, niczym matka, przywykła uspokajać niemowlęta rytmem swego serca, objęła jego głowę tak, by spoczęła na jej piersi. Tylko że on nie był dzieckiem. Nic nie mogło ją zmusić, by tak o nim myślała. Zbyt dużo ważył. Był zbyt wysoki, a jego ciało składało się głównie z mięśni, nie dziecięcego tłuszczyku. Bijący od niego żar, wywołany gorączką, budził w niej jednak czułość, która musiała mieć w sobie coś macierzyńskiego. Odsunęła mu włosy z czoła, starając się pozostać na tyle blisko, by nie czuł się samotny. - To ja czekam tu na ciebie. Zamrugała, a potem rozejrzała się dookoła. Kto to powiedział? Bo przecież nie ona. Nigdy nie przyznałaby się do podobnej słabości.

- A właściwie dlaczego nie? - Znów dźwięk własnego głosu ją zaskoczył. - Kto miałby mnie usłyszeć? Poklepała policzek Hugha, szorstki od zarostu. - Ty nie będziesz niczego pamiętał, prawda? Ledwie w ogóle mnie pamiętasz. Ale czy na pewno? W końcu, mimo że półprzytomny, przypomniał sobie jej twarz, kiedy ją zobaczył. Lecz teraz nie był jedynie ranny, był ciężko chory. Umierający, chyba że jednak udało jej się coś zdziałać. Nad naczyniem ze smoczą krwią unosił się obłoczek ciemnoczerwonej pary, połyskując, jakby promieniował światłem. Miała wrażenie, że smocza krew ją przyzywa, więc zanurzyła znów szmatkę w naczyniu i wycisnęła do ust Hugha. Pobrudziła sobie przy tym palce, więc oblizała je. Po chwili jej umysł zaczął wędrować, a mowa stała się nieco bełkotliwa. - Pamiętasz, jak w dniach naszej młodości włóczyłam się za tobą? Uwielbiałam cię. Kochałam. Byłeś taki wysoki, silny i przystojny, że zmarnowałam mnóstwo czasu, po prostu gapiąc się na ciebie, kiedy powinnam była zajmować się przędzeniem. Lady Alisoun by mnie złajała. To przez ciebie nadal nie umiem prząść ani tkać. Zachichotała, przypominając sobie radości i smutki pierwszej miłości. - Wiedziałam, że dasz sobie radę ze wszystkim, do czego się weźmiesz. Coś w tobie, może sposób chodzenia, taki dumny, świadczący o pewności siebie lub to, jak ochoczo ruszałeś, by sprostać każdemu wyzwaniu - upewniało mnie, że jeśli już mnie zauważysz, polecimy razem prosto do gwiazd. Wspomnienia napływały jedno po drugim, dobywając się z ukrytych zakamarków jej umysłu. Nie uśmiechała się już. Nieświadoma ciężaru głowy Hugha, pieściła bezwiednie jego ucho. - Ale ty mnie nie dostrzegałeś. A potem pewnego dnia... Pamiętasz kobietę z wioski imieniem Avina? Zaśmiała się, ale nie był to wesoły śmiech. - Powinieneś ją pamiętać. A może zbałamuciłeś tyle kobiet, że ta akurat zaginęła w mroku niepamięci? Spotykaliście się w stodole. Można by pomyśleć, że powinniście lepiej się ukrywać, ale przypuszczam, że wszyscy wokół mieli dość rozumu, by trzymać się z daleka. Wszyscy, poza mną. Zdegustowana swą niegdysiejszą głupotą, zanurzyła palce w naczyniu ze smoczą krwią. W końcu, jeśli wywar naprawdę pokrzepiał, jej też był potrzebny. No i dość jej smakował.

- Chcesz trochę? - spytała, jakby mógł ją usłyszeć, a potem poplamionymi na czerwono palcami potarła jego dziąsła, zęby i język. Powtarzała to raz za razem, nie przestając mówić. - Zauważyłam, że znikasz co wieczór w stodole, więc wdrapałam się na stryszek. Zamierzałam spaść na ciebie znienacka i cię zaskoczyć. Tylko że to mnie zaskoczono. Odegraliście z Aviną zadziwiające przedstawienie. Pokazała ci wszystko, co potrzebowałeś wiedzieć, by uszczęśliwić kobietę. I parę rzeczy, które mnie nigdy nie przyszłyby do głowy. Nachyliła się, udając, że go słucha. - Mówisz, że nie powinnam była was podglądać, lecz ukryć się gdzieś z tyłu i zaczekać, aż wyjdziecie? Oczywiście, masz rację - wyglądasz na takiego, który zawsze ma rację. Ale widzisz, nie mogłam się odwrócić. Odrzuciła do tyłu głowę i zamknęła oczy. - Wyglądałeś, jakby cię ktoś zaczarował! Poświęciłeś się tej lekcji miłości z takim samym zapamiętaniem, z jakim oddawałeś się wszystkiemu, co cię interesowało. Patrzyłam i patrzyłam, dopóki... Próbowałam cię znienawidzić, lecz zamiast tego spędzałam bezsenne noce, wyobrażając sobie, jak by to było znaleźć się w twoich ramionach. Rok po roku w wyobraźni leżałam w twoich ramionach, a przyjemność, jaką mi dawałeś, była... Poczuła, że coś dziwnego dzieje się z jej palcami. Umilkła, choć nie od razu zdała sobie sprawę, co to oznacza. A potem uniosła powieki i spojrzała w dół. Hugh zacisnął wargi wokół jej palców i ssał z zapałem. Oczy miał otwarte.

ROZDZIAŁ 4

Głos, który dobiegł ją z tyłu, brzmiał niczym beczenie nowo narodzonego jagnięcia. - Jeśli dotkniesz mnie jeszcze raz, wyrwę ci serce gołymi rękami. Edlyn odwróciła się raptownie, nie bacząc, że rozsypuje zioła. Czy to Hugh się odezwał? Czy smocza krew zdziałała cuda? Wharton, który klęczał u boku pana, zmieniając mu bandaże, zasłaniał jej widok, lecz zanim podeszła, Hugh znów się odezwał. - Co z tobą? - szepnął zgryźliwie. - Zmoczysz mnie całego. O Boże w niebiesiech! Wharton, ty płaczesz - dodał, zdegustowany. - Och, panie - wyjąkał Wharton przez łzy. - Och, panie. - Ty durniu - głos Hugha brzmiał teraz słabiej. - Zobaczysz, złoję ci skórę.

Wharton odczołgał się, zdruzgotany przejawem niezadowolenia ze strony pana, a Edlyn poczuła ukłucie niepokoju. Podczas ostatnich, okropnych dni Wharton dowiódł swego przywiązania, a teraz Hugh nie zdobył się wobec niego na nic więcej, jak czcze pogróżki. - Nie martw się, Whartonie - powiedziała. - Nie będzie w stanie cię uderzyć. Nie da rady nawet podnieść ręki. Podeszła do Hugha i stanęła nad nim. - A może się mylę? Orzechowe oczy wpatrywały się w Edlyn, nie poznając jej. O mało nie roześmiała się z ulgi. Nie pamiętał ostatniej nocy ani upokarzających wyznań, jakie uczyniła pod wpływem zaczarowanego soku. Nie żeby nie była wdzięczna czarodziejskim istotom za ich lekarstwo. Ostatniej nocy, gdy na nią spojrzał, o mało nie zemdlała z radości i zaskoczenia. A kiedy okazało się, że gorączka spadła, chlipała tak samo żałośnie, jak teraz Wharton. Ale dlaczego głupia rymowanka nie wspominała nic o tym, jaki efekt może wywrzeć lekarstwo na nieświadomą pielęgniarkę? Od lat nie wracała myślami do obiektu swego młodzieńczego zadurzenia. Toteż fakt, że znowu postrzega go w ten sposób, wprawił ją w nie lada zmieszanie. Całe to udawanie, które odegrała potem, zawstydzało ją teraz, powiedziała więc tonem bezwiednie aroganckim i apodyktycznym: - No cóż, nie ulega wątpliwości, że jesteśmy przytomni i nieznośni. I pewnie czujemy się lepiej, prawda? - Wyrwałaś mi wnętrzności. Głos Hugha brzmiał ochryple, więc uklękła niechętnie i położyła sobie jego głowę na kolanach. Nie miała ochoty być tak blisko. Ciężar jego głowy, ciepło ciała i jedwabista miękkość włosów zanadto przypominały jej to, co zaszło poprzedniej nocy. Udając, że wszystko jest jak było, przystawiła mu kubek do ust. - Nie wyrwałam ci wnętrzności. Ja je zaszyłam. Wypił łapczywie i westchnął z ukontentowaniem. - Jestem głodny. Dlaczego mnie głodzicie? - zapytał. Przypomniała sobie, ile to razy wlewali mu na siłę rosół w gardło i miała ochotę go uderzyć. Zachowywał się jak typowy mężczyzna, któremu zdarzyło się zachorować. Był wściekły na tych, którzy go uratowali, zniecierpliwiony własną słabością i świadom tylko własnych potrzeb. A jednak nie był jak inni. Przez chwilę przyglądał się jej piersiom, jakby przypominał sobie, jak ich dotykał, a potem jego wzrok powędrował wyżej, ku twarzy Edlyn. Obserwował

ją. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza dla osoby, która w tak żałosny sposób obnażyła swoją duszę. Czym prędzej położyła z powrotem jego głowę na poduszce ze szmat i powiedziała: - Byłeś ranny. Myśleliśmy, że nie przeżyjesz. Po raz pierwszy, od kiedy odzyskał przytomność, zdawał się być świadomy swego stanu. Podkulił palce, które przez chwilę szukały na oślep, a potem dotknęły skraju maty, jakby chciał w ten namacalny sposób wszystko sobie przypomnieć. - Wharton przyniósł mnie do opactwa - powiedział, obiegając spojrzeniem izbę. - I ukrył w aptece. - Zgadza się - powiedziała, starając się dodać mu otuchy. Spojrzał znów na nią. - Ty jesteś znachorką. Zmarszczył czoło, próbując przywołać niewyraźne wspomnienia z okresu gorączki. Nagle jego czoło wypogodziło się. Wyciągnął z trudem palec i dotknął skraju jej spódnicy. - Ty jesteś... Edlyn. Matko święta, więc jednak ją pamiętał! Ale czy zapamiętał ją z dnia, kiedy Wharton przyniósł go do opactwa? A może jego wspomnienia dotyczyły ostatniej nocy? Rozmyślając, gorączkowo udawała, że sprawdza bandaże. - Jesteś Edlyn z George’s Cross - mówił dalej nieubłaganie. Zaboli go, kiedy będę usuwała bandaże, pomyślała. Choćbym nie wiem jak się starała, i tak go zaboli. Poczuła, że ktoś lekko ciągnie ją za spódnicę. Podniosła wzrok i spostrzegła, że Hugh nadal ją obserwuje. - Tam, w George’s Cross - powtórzył - byłaś córką barona. Czekał na odpowiedź, więc skinęła niechętnie głową. - A ty byłeś synem barona. - Uczyłaś się obowiązków damy pod okiem lady Alisoun. Uśmiechnęła się leciutko. Te wspomnienia były nieszkodliwe. - A ty uczyłeś się rycerskiego rzemiosła pod okiem sir Davida. - Byłaś dobrze wychowaną dziewczyną, miłą i uprzejmą, jak przystoi podopiecznej lady Alisoun. Nie pamiętał jej wyznań, bo inaczej z pewnością by o nich wspomniał. - Ty zaś byłeś najlepszym wojownikiem w George’s Cross, jak przystało na ucznia sir Davida - powiedziała szybko, by zamaskować ulgę. Zamknął oczy, jakby wspominanie go zmęczyło.

- Wychowywaliśmy się razem jako dzieci. Wychowywali się razem? Więc tylko tyle pamiętał? Nie wiedzieć czemu, rozgniewało ją to. Rzuciła mu spojrzenie, które powinno było wypalić do czysta ranę w jego boku. Właściwie dobrze się stało, że ją rozgniewał. Ktoś musi usunąć bandaże, a Wharton nie wydawał się zdolny, aby świadomie sprawić panu ból, nawet dla jego dobra. - Przygotuj się - powiedziała. Otworzył oczy, uświadomił sobie, na co się zanosi i skinął słabo głową. Oderwała płótno od świeżo zasklepionej rany. Wygiął plecy, jakby go sparzyła. Wharton wręczył jej słoik maści, której używała, by zwalczyć zakażenie. Pośpiesznie zanurzyła palce w naczyniu i posmarowała ranę. Hugh westchnął z ulgą, a ona poczuła zadowolenie. Cieszyła się, że oprzytomniał i że ona posiada dość umiejętności, by ulżyć mu w bólu. Kiedy bandażowała ranę, przyglądał się jej uważnie. Znosiła to spokojnie. Pragnęła, by uświadomił sobie, że dziewczyna, którą niegdyś była, dorosła, wiele się nauczyła i uratowała mu życie. Otworzył usta, a ona wyprostowała plecy. - Wyglądasz tak samo - powiedział. - Jak zwykle, urodziwa. * - Posłuchaj, Whartonie - Hugh przewrócił się na bok i przekonywał służącego. Musisz wyjechać, nim słońce stanie wyżej na nieboskłonie, bo ktoś może cię rozpoznać. Wharton klęczał nad nim niby wilczyca, strzegąca swoich małych. Widocznie zaniepokojony, wykrztusił przez zaciśnięte zęby: - Nie podoba mi się, że muszę cię zostawić na łasce tej kobiety, panie. Edlyn, stojąca przy długim stole, wzniosła oczy do sufitu, jakby spodziewała się, że stamtąd spłynie na nią cierpliwość. Ta kobieta, jak mówił o niej Wharton, uratowała jego pana i ocaliła mu skórę, a on pogardzał nią bardziej niż kiedykolwiek. Wszystko dlatego, że Hugh chciał spędzać czas wyłącznie z nią. Ona wcale nie miała na to ochoty, ale wyjaśnienia na nic się nie zdawały. Wharton nie słuchał. W jego przekonaniu pan był człowiekiem bez skazy, więc wina musiała leżeć po stronie Edlyn. Hugh nie zareagował na grubiaństwo służącego, powiedział tylko uprzejmie: - Lady Edlyn dobrze się mną zajęła. A wiesz, że będziesz mi potrzebny dziś w nocy. - Po co? - spytała Edlyn jak gdyby nigdy nic. - Żeby mu pomóc... - zaczął Wharton.

- Na wypadek gdyby mi się pogorszyło - przerwał mu Hugh stanowczo. Edlyn spojrzała na gniewną, przepełnioną poczuciem winy twarz Whartona, a potem na gładkie oblicze Hugha. Ciekawe, co oni knują, pomyślała. - Chyba lepiej już pójdę. Wharton wstał i przez chwilę potrząsał nogami, by je rozruszać. - Powłóczę się trochę po lesie. - I dowiesz się czegoś? - zapytał Hugh. - Będę wypytywał wszystkich podróżnych, jakich napotkam po drodze. Znów coś przed nią ukrywali, ale nie dbała o to. Miewała już do czynienia z chłopięcymi intrygami. Potakując i kłaniając się, Wharton odszedł wreszcie od długiej, leżącej bezwładnie postaci przy piecu.] A potem rzucił Edlyn kolejne ponure spojrzenie i wyszedł, trzaskając głośno drzwiami. Ledwie znikł im z widoku, Hugh natychmiast przypuścił atak. - Twój książę nie pożył zbyt długo. Edlyn nie odrywała wzroku od swoich dłoni, sortujących ciemnozielone liście i układających je w brązowych drewnianych szkatułkach. - Dwa lata - odparła z nadzieją, że to zaspokoi jego ciekawość, choć tak naprawdę nie bardzo w to wierzyła. - Dwa lata. To niezbyt długo. Niemal czuła na sobie jego spojrzenie. Mięśnie jej barków zesztywniały, jakby spodziewała się ciosu nożem. To zabawne, że choć Hugh zachowywał się spokojnie, uważała, iż jest zdecydowanie bardziej niebezpieczny niż jego sługa o gwałtownym usposobieniu. - Był dobrym mężem? - Był kochany. Edlyn nie wiedziała, czy działo się tak za sprawą smoczej krwi czy też determinacji chorego, ale kiedy Hugh już zaczął zdrowieć, zdrowiał bardzo szybko. Próbował wstawać, upierając się, że musi ćwiczyć. Wiedziała, że jeszcze nie pora, więc zabroniła mu tego. A jednak bardzo chciała, żeby się wyniósł. Teraz, gdy był przytomny i niemal zdrowy, jego obecności nie dało się zignorować. Dawała o sobie znać jak nieustanny ucisk w gardle duszący, lecz niemożliwy do usunięcia. - A także przystojny i wierny? Parsknęła krótkim śmiechem, a potem zwalczyła pokusę i podeszła do Hugha. Powiedziała mu wcześniej, że musi zająć się obowiązkami, ale z radością z nim porozmawia

w trakcie pracy. Tylko że on nie rozmawiał. Wypytywał ją nieubłaganie, a jej zdarzało się powiedzieć zbyt wiele. Teraz stała, z dłońmi wspartymi na biodrach, spoglądając na niego z góry i w pełni wykorzystując tę dominującą pozycję. - Kiedy mieszkaliśmy w George’s Cross, byłam dla ciebie jedynie utrapieniem, prawda? Jeśli fakt, że leża! bezradnie, gdy ona nad nim stała, miał dla niego jakiekolwiek znaczenie, potrafił je ukryć. Wpatrując się w nią niezgłębionym spojrzeniem, powiedział jedynie: - Dobrze cię pamiętam. - Naprawdę? Jak dotąd ani razu nie dał jej do zrozumienia, że pamięta wyznania, które wyrwały się jej pod wpływem przeklętej smoczej krwi, toteż Edlyn stopniowo przestawała się bać. Przykucnęła i spojrzała mu w oczy. - Więc jesteś głupcem. Poślubiłam mężczyznę tak starego, że sama ceremonia i uroczystości weselne o mało nie przyprawiły go o paraliż. Dobrze mnie traktował, ale nie był w stanie wypełnić do końca roli męża. - Nigdy się z tobą nie kochał? - zapytał Hugh, nie okazując śladu emocji. Edlyn objęła dłońmi kolana. - Próbował i powiedzieliśmy rodzinie, że mu się udało. Nie chciał, by wszyscy wiedzieli, że jest niezdolny do sypiania z kobietą, a ja bałam się, że po jego śmierci rodzina odbierze mi moją część spadku. - I co, zrobili to? Uśmiechnęła się leciutko, samymi wargami. - Próbowali. Zdradzieccy potomkowie księcia próbowali zostawić ją bez grosza, a kiedy im się to nie udało - zabić. Nie było to proste ani ładne, ale w końcu zdobyła ziemie i majątek przypisane jej w kontrakcie ślubnym. Samą ją zdumiało, jaka potrafi być twarda i nieugięta. Hugh patrzył na nią, jakby zaglądał w jej przeszłość, rozmyślał nad walką, jaką musiała stoczyć jako siedemnastoletnia dziewczyna. Nagle Edlyn uświadomiła sobie, że coś się między nimi zmieniło. Choć leżał za piecem od bez mała dwóch tygodni, po raz pierwszy rozmawiali ze sobą nie jak chory i troszcząca się o niego pielęgniarka, lecz jak kobieta z mężczyzną. Westchnęła lekko, a potem wstała i wróciła do pracy. Po chwili z tyłu dobiegł ją głos Hugha. - A zatem małżeństwo z księciem okazało się dla ciebie korzystne.

Zanurzyła tłuczek w moździerzu, pełnym suchych liści i utarła je na proszek. Hugh nie rozumiał. Nie wiedział, jak bardzo się bała. Nie wiedział, albo zupełnie go to nie obchodziło. Dzięki Bogu miał dość delikatności, by nie przedłużać tej rozmowy. Próżne nadzieje, bo niemal natychmiast zapytał: - Masz zamiar przyjąć śluby, jak tyle bogatych wdów? Wrzuciła tłuczek do moździerza. Zadźwięczał na gładkiej kamiennej powierzchni, posyłając w powietrze obłoczek zielonego pyłu. Podeszła do pieca, by ukryć zakłopotanie. Potrząsnęła roślinami o długich łodyżkach, które powiesiła nad piecem, żeby wyschły. Spłowiałe liście zaszeleściły, a kilka żółtych pąków odpadło. Usatysfakcjonowana, przeniosła zioła na stół. Wiedziała, co ją czeka. Hugh nie ustąpi. Będzie zadawał jej w kółko to samo pytanie, dopóki się nie podda i nie odpowie mu. - Żadnych ślubów - powiedziała więc tylko. - Dlaczego? - Nic z tego. To było proste stwierdzenie faktu. - Kto ci przeszkodzi? Ta kobieta, która przychodzi tu codziennie, żeby cię dręczyć? Lub jej żałosna służka, która patrzy, kiedy nie powinna? Jak na człowieka, który przeczekiwał wizyty ukryty pod stosem szmat, dostrzegał zadziwiająco dużo. - Lady Blanche nie ma tu wpływów, choć bardzo by chciała. - Edlyn westchnęła. Nie, mam po prostu zbyt wiele obowiązków, bym mogła kiedykolwiek wstąpić do klasztoru. - Jeśli Bóg cię wezwie, ziemskie obowiązki przestaną mieć znaczenie. - Jak dotąd, nic takiego się nie stało. Usłyszała, że Hugh coś mówi, coś niezrozumiałego, a potem zakrywa ramieniem oczy. Z powodu zmęczenia? A może starał się ukryć przed nią wyraz twarzy? Przyglądała mu się podejrzliwie. - Jak dawno umarł twój książę? - zapytał. - Miałam piętnaście lat, gdy mnie za niego wydano i siedemnaście, kiedy zmarł. To było jedenaście lat temu. - Ależ się z ciebie zrobiła małomówna i podejrzliwa kobieta! - Podniósł ramię i spostrzegła, że nie jest w stanie ukryć rozdrażnienia. - Nic mi nie powiedziałaś! - A dlaczego miałabym coś mówić? - Ponieważ chcę wiedzieć. - I co z tego?

Zignorował odpowiedź. Szczerością niczym pałaszem rozprawił się z jej powściągliwością. - Ilu jeszcze mężów miałaś przez te jedenaście lat? Rozdrażniona tym, że Hugh uważał, iż ma wszelkie prawo ją wypytywać i zdecydowana pokazać mu, gdzie jego miejsce, odparła równie otwarcie: - Jednego. Hugh usiadł z trudem. Przyglądała mu się z uniesioną uparcie brodą. - Gdzie teraz jest? - dopytywał się Hugh. - Nie żyje. Musiał się spodziewać tego rodzaju odpowiedzi, gdyż niemal natychmiast zadał następne pytanie. - Kim był? - Musiałeś go znać, jestem tego pewna. Bez wątpienia był twoim kompanem. Odwróciła się i zajęła na powrót pracą. - Robin, hrabia Jagger. - Robin... hrabia Jagger? - zapytał głosem przepełnionym cierpieniem i furią. - Kpisz sobie ze mnie? Przerwała pracę i spochmurniała. Wzięła do rąk butelkę wywaru. Chrapliwy głos Hugha nadal dźwięczał jej w uszach. Wywar, pomyślała, złagodzi chrypkę. Lecz kiedy obok niego uklękła, uświadomiła sobie, że się okłamywała. Nie zareagował tak, jak się spodziewała i chciała wiedzieć dlaczego. - Zbyt dużo mówisz. Nalała gęstego, brązowego napoju i wcisnęła mu kubek do ręki. - Chcesz, żebym cię podtrzymała, gdy będziesz pil? - Chcę, żebyś przysięgła, że nikomu o mnie nie powiesz, dopóki stąd nie odejdę powiedział tak obraźliwie, jak tylko zdołał. Odsunęła się, zaskoczona atakiem. - Dotąd jakoś nikomu nie powiedziałam! Sądzisz, że powiem zakonnicom, co zrobiłam? Przyznam się, że bez ich wiedzy ukrywałam w aptece mężczyznę? Zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. - I to jakiego mężczyznę. Rycerza. - Co jest nie tak z rycerzami? - Mój mąż był rycerzem. Wielkim rycerzem. Nie mogę uwierzyć, że zaryzykowałam wszystko: schronienie, jedzenie, bezpieczne miejsce do życia dla... - Zaczerpnęła powietrza, pochyliła się i tchnęła mu prosto w twarz: - Zaryzykowałam swoje bezpieczeństwo... dla innego rycerza.

Przyglądał się jej czujnie, jakby rozmawiali nie rozumiejąc się nawzajem, a on był równie zdezorientowany jak Edlyn. Starannie dobierając słowa, powiedział: - Robin, hrabia Jagger, zmarł w zeszłym roku w służbie Simona de Montfort. - Zmarł? On nie zmarł. - Policzki jej płonęły, a oczy wypełniły się łzami. - Został ujęty przez lorda Roxford, przeciągnięty ulicami jak zwykły rzezimieszek i stracony. - Jako zdrajca legalnie panującego księcia. Patrzyła mu śmiało w oczy, ale jej dłoń powędrowała bezwiednie ku sercu. - Tobie zapewne uda się uniknąć tego losu. - Uniknąć? - spochmurniał. - Uważasz, że jestem zdrajcą? - A nie jesteś? - Nie! Słyszała to już przedtem, toteż odpowiedziała z absolutnym przekonaniem: - Pewnie, Robin też tak mówił. Twierdził, że nie jest zdrajcą, ale obrońcą praw baronów, którzy powstali przeciwko tyranii króla. Wykrzywiła z pogardą wargi. - Książę Edward jednak postrzega to w inny sposób. Simon de Montfort porwał króla i ciągnie go ze sobą wszędzie, traktując jak pionek w niebezpiecznej grze. Wykorzystuje go, aby wydawać dekrety, a książę Edward zrobi wszystko, żeby uwolnić ojca. Kiedy więc dowódca księcia wysłał Robina do Londynu, założono mu tam sznur na szyję. Książę skonfiskował ziemie i majątek Robina. A jako lekcję dla wszystkich, którzy mogliby się zbuntować przeciw jego władzy, wyrzucił na bruk żonę i dzieci zdrajcy. By żyły w rynsztoku lub umarły, wedle woli.

ROZDZIAŁ 5

- Nie jestem buntownikiem - powtórzył Hugh dobitnie, jakby Edlyn miała kłopoty ze słuchem. - Oczywiście - uśmiechnęła się kpiąco. Denerwowanie go sprawiało jej przyjemność. - To dlatego Wharton się martwił, że cię ktoś zobaczy. I dlatego ukrywasz się tutaj, czekając, aż żołnierze odejdą. - Z jej tonu zniknął sarkazm. - Boisz się, że ludzie księcia cię odnajdą i zabiorą na stracenie. Jak Robina - dodała drżącym głosem. - To nieprawda. - Więc dlaczego nie wezwiesz swoich towarzyszy? I czemu odmawiasz pójścia do szpitala, gdzie mogłyby zająć się tobą zakonnice? - Nie mogę dopuścić, żeby widziano, jak leżę bezradny. Bo wtedy skrytobójcy...

Jak mu się wydaje, kim jest? Dowódcą wojsk księcia? Zakryła usta, powstrzymując śmiech. Przyglądał się jej z poważnym wyrazem twarzy. - Już wyrobiłaś sobie zdanie, prawda? I nic nie zdoła cię przekonać? Pokręciła przecząco głową. - Doskonale. Jednak, Edlyn, hrabino Jagger, powinnaś się wstydzić! Nie wolno oceniać wszystkich tą samą miarą! Hugh się dąsa! Mężczyzna, którego uważała za tak nieczułego, zaciskał teraz gniewnie wargi. Edlyn poczuła, jak przepełnia ją uczucie triumfu. Wszyscy mężczyźni są tacy sami - chłopcy, domagający się szacunku, na który nie chce im się zapracować. Traktując Hugha tak, jak potraktowałaby syna, oparła sobie na kolanach jego głowę i powiedziała: Masz. Wypij to. Podniósł dłoń, żeby odsunąć kubek, lecz się powstrzymał. - Chciałabyś znać inny powód, dla którego odmówiłem pójścia do szpitala? - Jeśli zechcesz mi go zdradzić - zgodziła się łaskawie. - Od początku wiedziałem, że tylko ty możesz mnie uzdrowić. Nakrył jej dłoń swoją, przyciskając ją do gładkiej powierzchni kubka z rogu. Zgrubienia na jego palcach drapały leciutko, kiedy zataczał palcami kółka na jej dłoni. - Nawet kiedy śmierć była blisko - powiedział tonem przepełnionym szczerością słyszałem twój głos i czułem, jak przepływa we mnie twoja siła. - Słyszałeś mnie? - wykrztusiła. - To dlatego piłem te paskudztwa, znosiłem smarowanie ran rozgniecionym zielskiem, jadłem papki i ukrywałem się w kupie szmat, ilekroć ktoś zbliżał się do apteki. Podniósł do ust jej dłoń, trzymającą kubek, i napił się. - Robiłem to, bo ty mi kazałaś. Zmarszczyła nos. Słyszał ją? Słyszał? Kiedy? - Czy coś się stało? - zapytał. - Wyglądasz, jakbyś rozgryzła pluskwę. - Ja... - wyjąkała, rozpaczliwie poszukując wymówki. - Ten wywar naprawdę cuchnie. - A smakuje jeszcze gorzej. Skończył pić i wreszcie uwolnił jej dłoń. Zamyślił się. - Wyrzucono cię na bruk? Bez żadnego zabezpieczenia? Z dziećmi? - zapytał. - Tak. Chciała odejść, ale musiała się dowiedzieć. - Naprawdę słyszałeś mój głos, kiedy byłeś bliski śmierci? - To nie jest ważne - powiedział, zbywając jej pytanie machnięciem dłoni. - Ile masz dzieci?

- Dwóch chłopców. Ja uważam, że to ważne. - Naprawdę? - Jej upór zwrócił uwagę Hugha. Pogładził z namysłem brodę. - Bardzo ciekawe. Na litość boską, wcale nie chciała, by zaczął o tym rozmyślać! - Pewnie masz rację. Mam dwóch synów, Parkina i Allyna - odparła pośpiesznie, próbując się uśmiechnąć. - Nie wiedziałam, co robić, kiedy żołnierze księcia zostawili nas na drodze jedynie z tym, co mieliśmy na grzbiecie. - Żołnierze księcia. Zrobili ci krzywdę? - Chodzi ci o to, czy mnie zgwałcili? - Mimo woli przypomniała sobie tamten okropny dzień. - Nie. Ich dowódca otrzymał ścisłe rozkazy i był im posłuszny. - Okazując jej przy tym pogardę i wyniosłość. - Wyrzucił mnie i wszystko, co choć pobieżnie kojarzyło się z Robinem. - Stała wtedy na drodze pomiędzy stosami sztandarów i gobelinów, opatrzonych godłem Robina, trzymając chłopców za ręce. - Kazano im przygotować zamek dla nowego pana. - I kto nim został? - Nie słyszałam, by książę już go komuś przydzielił. - Wiem, kto go na pewno nie dostanie. Co za dziwaczne stwierdzenie. - Kto taki? - Żaden z lordów, którzy poparli de Montforta. Daj mi coś do przepłukania gardła dodał, jakby dopiero teraz poczuł w ustach gorycz wywaru. Zadowolona, że nadarzyła się okazja, by zmienić temat, pomogła mu ułożyć się na poduszce. Owinęła stojący na piecu garnek kawałkiem szmaty, przyniosła go do łoża chorego i zdjęła przykrywkę. W powietrzu rozszedł się zapach ziół, zmieszany z silną wonią... mięsa? Poniósł głowę, podekscytowany. - Co to takiego? - Rosół - odparła z uśmiechem. - Wharton złapał we wnyki królika i zrobił gulasz. Hugh wyciągnął szyję i zajrzał do garnka. - I gdzie ten gulasz? Doskonale go rozumiała. - Nie możesz jeść kawałków mięsa. Twój żołądek nie jest jeszcze gotowy. - Bzdura. Umieram z głodu po tej owsiance, którą we mnie wmuszasz. - Masz szczęście, że udało mi się zdobyć choć owsiankę. - Zanurzyła łyżkę w rosole. Chcesz czy nie? Miał ochotę dalej się sprzeczać.

Chciał jeść. Głód zwyciężył. Nakarmiła go i powiedziała: - To grzech nie dzielić się jedzeniem, którym Bóg nas pobłogosławił. Inni też tęsknią za mięsem. Lecz bardzo wątpię, czy udałoby mi się wmówić zakonnicom, że to ja założyłam wnyki i złapałam królika. - A Wharton nie mógł powiedzieć, że to on go złapał? - Już i tak przyglądają mu się podejrzliwie. Co prawda przywykliśmy, że wokół opactwa pełno jest włóczęgów, ale Wharton wygląda nader groźnie, poza tym widują go tylko o zmroku i o brzasku. Podobało jej się, w jaki sposób Hugh jadł: szybko, starannie, oszczędzając każdą kroplę. - Bardzo się pilnuje, by go nie rozpoznano. - Tak. - Hugh spochmurniał. - Jest wielu takich, którzy sprzedaliby Whartona za garść złotych monet, gdyby go rozpoznali. Poruszyła się niespokojnie. Starała się wierzyć, że postępuje słusznie, jak poleciła jej lady Corliss, ale czy rzeczywiście jacyś ludzie mogliby spustoszyć opactwo z zemsty za to, że udzieliła tym dwóm mężczyznom schronienia? Czy sprowadziła na klasztor katastrofę? - Naprawdę jesteś aż tak niezręczna, iż zakonnice żadną miarą nie uwierzyłyby, że potrafisz złapać królika? - zapytał, rozbawiony. - Wcale nie jestem niezręczna! Ale chwytanie królików w królewskim lesie to kradzież, a nasza matka przełożona nie tolerowałaby takiej nieuczciwości - odparła. - Mogłabyś powiedzieć, że królik sam zdechł ci u stóp. - Nie mogłabym okłamać lady Corliss. Spogląda na mnie spokojnie tymi swoimi błękitnymi oczami i... - Edlyn wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że mogłaby dostrzec w tych oczach rozczarowanie i potępienie. - Nie, nie mogłabym. Poza tym trudno byłoby mi wyjaśnić, dlaczego chcę zabrać do apteki dodatkową porcję. Skinął ze zrozumieniem głową. - Więc co stało się z resztą królika? - Zjedliśmy go, ja i Wharton. Czekała, by złajał ją za samolubstwo. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Hugh przyjrzał się jej dokładnie. - To dobrze - rzekł. - Wyglądasz, jakby potrzeba ci było solidnego posiłku. Ze zdumieniem stwierdziła, że jest jej przykro. Pamiętała czasy, gdy Robin całymi dniami po prostu wpatrywał się w jej nagie ciało, podziwiając je. Twierdził, iż nigdy dotąd nie widział piękniejszego, a ona wierzyła, że w ten sposób zatrzyma go przy sobie.

Ależ była niemądra. Choć nigdy mu się nie znudziła, nic nie mogło go zatrzymać. A teraz Hugh spogląda na nią bez zainteresowania i mówi, że jest zbyt chuda. To głupie przejmować się tym, co plecie Hugh albo pozwalać, by jego niezmienna obojętność ją raniła. W końcu, co on takiego zrobił? Zignorował jej dziecięce zadurzenie i odszedł, aby żyć swoim życiem. Sięgnęła do sakwy i wyjęła kromkę suchego chleba, którą zaoszczędziła ze swego posiłku. Zanurzyła chleb w rosole i nasączoną kromkę wsunęła mu do ust. - Mmmm. Zamknął oczy i westchnął, jakby smakował rajski przysmak. A kiedy je otworzył, wiedziała, że jego umysł zaprząta kolejny problem. - Ile lat mają twoi synowie? - zapytał. - Obaj widzieli już osiem wiosen. - Bliźniaki? Powiedziała to, co mówiła zawsze, kiedy ktoś pytał ją o synów. - Dwaj chłopcy, bardzo do siebie podobni. - Nieczęsto się zdarza, by dwoje dzieci przeżyło poród. Nie odpowiedziała. - Chyba już pora oddać ich na wychowanie - powiedział z ożywieniem. Odparła w podobnym tonie. - Zostali oddani. Opat pobliskiego klasztoru wziął ich pod swoje skrzydła. Właśnie pojechali na pierwszą pielgrzymkę. - Na pielgrzymkę? Zmarszczył brwi i dokładnie przeżuł następny kęs chleba, nim się odezwał. - Opat? Umieściłaś ich u opata? Niedowierzanie w głosie Hugha sprowokowało Edlyn. - A kogo ty byś proponował? - Dla synów hrabiego Jagger? Powinni być paziami na dworze księcia. - Chcą zostać mnichami - powiedziała, pokazując na Hugha łyżką, by wzmocnić znaczenie słów. - Synowie hrabiego Jagger chcą być mnichami? W jego głosie pojawiła się nuta, której nie słyszała nigdy przedtem, powiedziała więc obronnym tonem: - Właśnie. - Co za strata! Hrabia Jagger był jednym z najlepszych wojowników, jakich znałem. Ha! O mało mnie nie pokonał! Poderwał się i spojrzał na nią z boku. Edlyn poczuła, jak zalewa ją fala gniewu. - Bez wątpienia działo się to podczas jednego z licznych turniejów, w których uczestniczył, zostawiając mnie w domu, żebym zdobywała pieniądze na jego walki i wychowywała synów.

Wyjął jej z rąk miskę i wychłeptał resztę rosołu z pokruszonym chlebem. Oddał miskę. Mocno ją chwyciła. Pragnęła wstać, oddalić się od niego i zignorować, jak na to zasługiwał. Pozostała jednak na miejscu i rzekła: - Dajesz mi rady, jak powinnam wychowywać synów, ale czy obchodzi cię ich los? To moi chłopcy, ja ich karmiłam i utrzymywałam. Dla ciebie to tylko kaprys, przelotna ciekawostka, by zająć myśli, kiedy tu leżysz. Taki rodzaj swędzenia. Wystarczy się podrapać, i po sprawie. Swędzenie ustępuje i można o nim zapomnieć. Ale gdybym ci na to pozwoliła, przewróciłbyś mój świat do góry nogami, a potem podrapał się i o wszystkim zapomniał. Tylko że mój świat nadal stałby na głowie. - Nie jestem aż tak kapryśny i nieodpowiedzialny! - Jesteś. Wszyscy mężczyźni tacy są. Mają władzę, więc dlaczego mieliby być inni? Hugh zaczerpnął głęboko powietrza, a kiedy się odezwał, widać było, że stara się mówić rozsądnie: - To nie kaprys skłania mnie, bym uznał, że synowie hrabiego Jagger powinni być wojownikami. Znałem Robina, kiedy był w kwiecie wieku. Poczułem na sobie siłę jego miecza. Widziałem, jak podziwiają go mężczyźni i jak kobiety... mniejsza z tym. Odchrząknął. - Powiedziałaś, że twoi synowie chcą być mnichami. Być może, ale gdyby pokazać im inną drogę, odkryliby zapewne, że bardziej nadają się na rycerzy. - Robin umarł w kwiecie wieku. - Serce Edlyn omal się nie zatrzymało, kiedy przypomniała sobie pełnego werwy, przystojnego, walecznego mężczyznę, który nigdy nie będzie już chodził po ziemi. - Pragnę dla swoich synów czegoś więcej. - A czego oni pragną dla siebie? - Mają dopiero po osiem lat. Nie wiedzą, czego pragną. - Wstała i odstawiła miskę do cebrzyka z brudnymi naczyniami. - Inni rodzice decydują o losie swoich dzieci. Dlaczego uważasz, że ja nie jestem do tego zdolna? - Być może ojciec powinien udzielić ci rady. Nie odpowiedział na pytanie, co nie uszło uwagi Edlyn. - Mój ojciec nie wie nawet, gdzie jesteśmy. - Dlaczego? Otworzyła sakwę, którą wzięła rano z sobą do lasu i wysypała świeżo zebrane zioła na stół. - Nie zawiadomiłam go, a on nie próbował się dowiedzieć. Kiedy pierwszy raz wyszłam za mąż, byłam jedną z pięciu córek. Moja matka urodziła potem jeszcze dwie, a wszystkie trzeba było wydać za mąż lub posiać do klasztoru i, tak czy inaczej, jakoś

wyposażyć. Jak tego po mnie oczekiwano, wystarałam się o mężów dla trzech moich sióstr. Powąchała korzeń mandragory i spokojnie mówiła dalej: - Mimo to nie sądzę, by ojciec zechciał przyjąć mnie z powrotem, zwłaszcza że jestem w niełasce. - Wyjątkowo żałosne położenie - burknął Hugh pod nosem. - Wcale nie - odparła Edlyn. - Ty też urodziłeś się w biednej rodzinie. Czy twoi rodzice chętnie widzieliby cię w domu? - Nie, ale ja jestem dorosłym mężczyzną! - Rzeczywiście, niestety. Czy zwrócił uwagę na sarkazm w jej glosie? Wątpiła w to. Był zbyt męski, żeby w ogóle zaprzątać sobie głowę tym, co myśli kobieta. Ona też była dorosła i równie jak on dobra w tym, co robi. Ale nie była mężczyzną, więc jej talenty nie miały znaczenia. Zawsze irytowało ją, że mężczyźni przechodzą przez życie przekonani, iż cokolwiek zrobią, postępują słusznie, pewni, że świat został stworzony, by zaspokajać ich potrzeby i zachcianki. Kobiety musiały przystosowywać się do reguł, rządzących męskim światem, nieustannie starając się dociec, jak rozumują i czego chcą mężczyźni. Jeśli któraś ponosiła klęskę, zostawała ukarana przez swego mężczyznę. Jeśli zawiódł mężczyzna, kobietę karano wraz z nim. - Być może sir David zgodziłby się wyrazić swoją opinię - powiedział Hugh, lecz w jego głosie nie było przekonania. Może w końcu zaczynał ją rozumieć. Nietrudno jej było wyobrazić sobie, jak marszczy czoło, jego piwne oczy ciemnieją tak, że stają się niemal zielone, a usta przestają się uśmiechać. Widziała to wszystko oczami wyobraźni i przeklinała tę zdolność. Dlaczego zna Hugha tak dobrze, by móc przewidzieć jego reakcje? Och, tak, jako dziewczyna spędziła mnóstwo godzin, przyglądając się jego kształtnym wargom, szerokim i obiecującym zmysłowe rozkosze, grzywie jasnych włosów, opadającej do tyłu z czoła czy gęstym brwiom, które marszczył na myśl o kolejnym wyzwaniu. Ale już o nim zapomniała! Przecież to, do licha, niemożliwe, by przez wszystkie te lata przechowywała w pamięci jego obraz. Co prowadziło do jeszcze mniej przyjemnych rozważań. Bo jeśli nie pamiętała go z lat dziewczęcych, to znaczy, że obserwowała go tutaj, w aptece. Przyglądała się mu nie jak pacjentowi, ale jak mężczyźnie godnemu uwagi. Wydawało jej się to niewiarygodne. A jednak stała tutaj, przewidując, co Hugh za chwilę zrobi lub powie. Nienawidziła tego w sobie. Czuła się tak, jakby się właśnie przekonała, że ciężka choroba, którą uznawała za wyleczoną, tylko się przyczaiła i nadal zatruwa mu krew.

- Nie wiem, co tam mamroczesz, ale mam nadzieję, że uznałaś mój pomysł za dobry powiedział Hugh bez przekonania. Edlyn oddzieliła koniczynę, zsypała na stos i zaczęła odrywać karmazynowe kwiaty. - Kiedy mieszkałam u lady Alisoun, ona i sir David traktowali mnie bardzo uprzejmie. Żywię wielki szacunek dla ich opinii, ale nie sądzę, bym potrafiła się zmusić, żeby o cokolwiek ich poprosić. To nie do przyjęcia. - Jesteś bardzo dumna jak na kobietę. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści. Poczuła intensywny zapach wiosennej koniczyny. Rozwarła dłonie i starła z nich czerwoną maź. - Duma to wszystko, co mi zostało. Będzie musiała wystarczyć na długo - powiedziała cicho. - Jesteś zbyt niezależna. - A czyja to wina? Gwałtownym ruchem rozpostarła na stole cienkie płótno i rozsypała po nim kwiaty. - Pewnie moja. Ledwie słyszała jego słowa. Zresztą i tak nie zrozumiała, co chciał powiedzieć. - Kiedy skończy się wojna - mówił dalej - otrzymam posiadłości jako dodatek do tytułu. Mógłbym zająć się twoimi synami. Nie mogła w to uwierzyć ani tego znieść. Czy słyszał choć słowo z tego, co powiedziała? Czyjej determinację tak łatwo było zignorować? Propozycja Hugha jasno świadczyła, że Edlyn nie myliła się sądząc, iż wojny wywołują mężczyźni, ponieważ uwielbiają walczyć i chcą przeciwstawić się łagodzącym wpływom żon i domu. Kiedy Hugh dowiedział się, że dwaj chłopcy, których nie widział nigdy w życiu, mogą stać się ludźmi pokoju, natychmiast zapragnął wybawić ich od tego losu, tak jak święci zbawiali dusze grzeszników. Odpowiedziała grzecznie, lecz gdyby Hugh zadał sobie trud i naprawdę wsłuchał się w to, co mówi Edlyn, dostrzegłby, że wkracza na niebezpieczną ścieżkę. - Moi synowie przeżyli już dość niepokojów. Jestem ich matką. Zostaną ze mną. Zebrała rogi płótna i podniosła je. Hugh próbował coś powiedzieć, ale minęła go i wyszła, nie dając znaku, że cokolwiek słyszy. Znalazła osłonięte od wiatru miejsce, przyklękła i rozłożyła kwiaty. Zimą sporządzi z nich napar przeciwko kaszlowi i przeziębieniu. Wtedy Hugha już tu nie będzie. Po raz pierwszy w życiu zatęskniła za zimą. Klęcząc pomiędzy roślinami, usunęła kilka chwastów, których nie zauważyła wcześniej. Poprzednia zima była jej pierwszą w

opactwie. Okazała się bardzo długa, zimna i nudna. Wyczekiwała wiosny jak nigdy dotąd, lecz wiosna, ze swoją ułatwiającą przemieszczanie się pogodą i zapewniającą kryjówki roślinnością sprowadziła do kraju wojnę. Ostatnia bitwa rozegrała się aż nazbyt blisko. Ranni napływali do opactwa, pustosząc zapasy apteki. Paru maruderów zagroziło wiosce, a z kościoła znikł złoty kielich. Okradanie Boga wymaga nie lada determinacji i zakonnice zaczęły się bać. Edlyn sądziła, że nie tylko one. Mnisi, niewytrenowani w sztuce walki, także musieli odczuwać strach. Lady Corliss zaproponowała, by Edlyn zrezygnowała z wypraw po zioła, dopóki w okolicy nie zapanuje spokój. Edlyn wyjaśniła jednak, że sezon na koniczynę trwa krótko, a liście podbiału trzeba zebrać teraz, nim stracą moc. Lady Corliss nie rozumiała, że Edlyn potrzebuje tych wypraw. W lesie nikt jej nie obserwował, nie dokuczał z powodu tego, kim była i kim się stała. Mogła zrzucić buty, zakasać spódnicę i z czystym sumieniem buszować wśród ziół, rozkoszując się swobodą. Rzeczywiście, raz wydawało jej się, że jest obserwowana. Słyszała też trzask gałązek, gniecionych męską stopą. Uciekła przerażona i wpadła na Whartona, który właśnie obdzierał ze skóry królika. Kiedy go rozpoznała, zmieszała się, co sprawiło mu nie lada uciechę. Zaprzeczył jednak, że za nią szedł, więc nadal nie wiedziała, kto na nią polował. Nie było to przyjemne uczucie. Od tej pory, idąc do lasu, zabierała ze sobą solidny dębowy kij. Wstała. Po co przejmować się czyjąś wyimaginowaną obecnością? Miała większe zmartwienia. Ruszyła do drzwi, kiedy poczuła na policzku kroplę deszczu. Spojrzawszy w górę, westchnęła z rezygnacją i ulgą zarazem. Będzie co prawda musiała wnieść koniczynę z powrotem pod dach, ale deszcz sprawi, że świeżo posadzone rośliny lepiej się przyjmą. Zebrała kwiaty i poszła z powrotem do drzwi. Nie zazna spokoju, dopóki Hugh de Florisoun nie opuści apteki. Ledwie zdążyła przekroczyć próg, powiedział: - Myślałem o tym, żebyś i ty z nimi pojechała. - O czym ty mówisz? Domyślała się. Położyła zwiniętą płachtę na stół, bo się obawiała, że nie oprze się, by rzucić mu ją w twarz. - Zaopiekuję się twoimi synami, a ty będziesz mieszkała z nami. Niemal zabrakło jej tchu. - Miałabym mieszkać z tobą? - Będę dla ciebie dobry, Edlyn. - Coś takiego - postukała stopą w podłogę, rozgniewana i urażona.

- Potrzebuję kobiety, żeby zajęła się gospodarstwem, a ty wiesz, jak to robić. - Wysilił się na przymilny uśmiech. Widać było, że zazwyczaj dostaje, czego pragnie. - Z pewnością polubisz to bardziej niż wyrywanie roślin i gotowanie wywarów dla obcych. Mówił rzeczowo, jakby wiedział, że to najlepszy sposób, by ją przekonać. - Naprawdę? - Oczywiście - powiedział z przekonaniem. - Ty i ja szybko staniemy się niepokonaną parą - dodał, wyciągając do niej otwartą dłoń. - Jakiego rodzaju parą? Cofnął dłoń i zmarszczył brwi. - Parą małżeńską. Nagle ogarnęła ją panika. Strach ścisnął jej żołądek. Pomyślała, że zaraz zwymiotuje. - Małżeńską? - A co innego mógłbym mieć na myśli? - zapytał, nieco już poirytowany. - Na pewno nie małżeństwo. Nie wyjdzie więcej za mąż. Nigdy. - Myślałaś, że proponuję, byś zamieszkała ze mną jako kochanka, i to na oczach twoich synów? - zapytał, podnosząc głos. - Sądziłaś, że wykorzystam twoje położenie, by złożyć ci tak niehonorową propozycję? Stłumiła panikę i powiedziała zirytowana: - Jakoś nie miałam dotąd okazji doświadczyć męskiej prawości. Wściekłość dodała mu sił. Zerwał się na równe nogi, krzycząc: - Jestem Hugh de Florisoun. Jestem uosobieniem rycerskości! - Oczywiście - powiedziała z nieukrywanym szyderstwem, rzucając się ku niemu i podtrzymując go. - A teraz połóż się, nim zaczniesz krwawić. - Nie wierzysz mi? Widząc, że trzęsą mu się kolana, zapewniła pośpiesznie: - Nie wątpię, że jesteś człowiekiem honoru, Hugh. A teraz pozwól, że pomogę ci się położyć. - Zaproponowałem ci małżeństwo w dobrej wierze, szczerze ufając, że tak będzie dla ciebie najlepiej - powiedział, osuwając się na podłogę i pociągając ją za sobą - a ty kpisz sobie ze mnie? Odwróciła go ostrożnie i posadziła na sienniku. - Popełniłam błąd. Widywałam mężczyzn, żyjących zgodnie z zasadami kodeksu rycerskiego, ale to było dawno temu. Położyła go znów na znienawidzonej poduszce.

Trzymała go w ramionach, jedną ręką ochraniając głowę, jakby był jej dzieckiem... albo kochankiem. Powinna była uświadomić sobie prostą prawdę: Hugh nie żyłby tak długo, gdyby nie nauczył się wykorzystywać okazji. Wyszeptał jej imię zmysłowym głosem. - Edlyn. Kiedy spojrzała w dół i zobaczyła jego twarz, wiedziała, że jest w kłopotach. Podsunęła mu siebie jak na talerzu. Czy powinna go puścić i uciec? Czy dalej troszczyć się o niego? Zbyt długo i ciężko pracowała, by teraz go porzucić, mimo to pewny siebie wyraz twarzy mężczyzny ją rozgniewał. Zaczekała, aż głowa Hugha znajdzie się tuż nad poduszką i dopiero wtedy ją puściła. W ten sposób z pewnością nie zrobi mu krzywdy, ale ostrzeże go, że nie pójdzie mu z nią tak łatwo. Spróbowała się odsunąć, ale Hugh już obejmował ją ramionami i nie omieszkał wykorzystać faktu, że w tej pozycji trudno jej było utrzymać równowagę. Pociągnął ją ku sobie. Upadła ciężko na jego pierś. Jęknął z bólu. - Dobrze ci tak - powiedziała, odpychając się łokciami. - Nie chcę tego. - Bądź bezlitosna. Po prostu ją przytrzymywał, starając się nie tracić cennej energii, podczas gdy ona wyczerpywała siły, szamocąc się. - Uderz mnie w zraniony bok. Nie mogła się na to zdobyć. Choć bardzo pragnęła, po prostu nie mogła posłać go znów na skraj śmierci. Zamiast tego próbowała dosięgnąć dłonią jego twarzy. Chwycił jej palce i ścisnął. Walczyła, a kiedy opadła z sił, położył rękę z tyłu jej głowy i zmusił, by poddała się pocałunkowi. Próbował posłużyć się językiem, co rozwścieczyło ją jeszcze bardziej. Za kogo on się uważa? Za jej utraconego kochanka? No cóż, nie powinien był wracać. I za kogo uważa ją? Za damę lekkich obyczajów? Zacisnęła wargi. Widocznie ten bierny opór go przekonał, gdyż puścił jej głowę. Spróbowała się oswobodzić, lecz on przytrzymał ją ostrożnie, a potem przetoczył się na zdrowy bok i niemal nakrył sobą. Był taki spokojny, działał tak rozważnie! Jak to możliwe, by mężczyzna, który ledwie wyrwał się śmierci, mógł zapanować nad nią, zdrową kobietą? Nieco już przestraszona, wykrztusiła, szamocąc się: - To... nie... w... porządku. - Chcę tylko cię pocałować, a to jest dozwolone pomiędzy ludźmi, którzy zamierzają się pobrać.

- Nie zgodziłam się zostać twoją żoną. - Z pewnością wkrótce dostrzeżesz dobre strony takiego rozwiązania. Powiedział to tak, jakby to mogła być prawda. Jakby jej obiekcje nic nie znaczyły. Jakby była tylko głupią niewiastą, która potrzebuje mężczyzny, by mówił jej, jak ma żyć! Co gorsza, ten osioł naprawdę w to wierzył! Przycisnął ją udem, uniemożliwiając ucieczkę. Najpierw ściągnął jej welon. Okrycie łatwo zsunęło się z głowy Edlyn i jego palce chwyciły delikatne, proste pasma, które wyśliznęły się z warkocza. Podniósł warkocz i zaczął mu się przyglądać. - Przestań! Chwyciła go za nadgarstek. Spojrzał na nią, wciśniętą pomiędzy podłogę i jego ciało. - Pamiętam twoje włosy, rozplecione, w blasku ognia i ciebie, nagą... - Nie byłam naga! Miałam na sobie... - Umilkła. Za późno. Pełen satysfakcji uśmiech wykrzywił wargi Hugha. - Co jeszcze pamiętasz? - spytała gwałtownie. Nie odpowiedział. Po prostu pochylił się i przesunął ustami po jej wargach. Nie zamknęła oczu, a kiedy podniósł głowę, powiedziała: - Najpierw próbowałeś mnie zniechęcić, teraz próbujesz być miły. Jaką taktykę zastosujesz w następnej kolejności? Musiała się z czymś zdradzić, gdyż odpowiedział: - Delikatne podejście załatwi sprawę. Próbowała zesztywnieć jeszcze bardziej, ale wiedziała, że prawdopodobnie Hugh ma rację. Samotność dźwięczała echem w jej sercu. Och, tu, w opactwie, zawsze byli wokół niej ludzie, ale w miejscu, gdzie posiadanie ciała równało się grzechowi, mieszkańcy gardzili dotykiem i unikali go. Synowie przytulali się do niej, oczywiście, ale i tak nie mogła opędzić się od wspomnień. Brakowało jej impulsywnych uścisków dziewcząt z zamku Jagger, wyrażających szacunek pocałunków, jakimi witała i żegnała gości. A już najbardziej ze wszystkiego brakowało jej uścisków mężczyzny, więc mimowolna reakcja na Hugha z pewnością nie była niczym więcej, jak tylko przejawem tęsknoty samotnej duszy za bliskością drugiej istoty ludzkiej. Albo to, albo rzeczywiście jest tak zła i grzeszna, za jaką uważa ją lady Blanche. Czuła pod głową ramię Hugha. Obserwował ją, zafascynowany. Nie wiedziała, czemu przypisać to nieuzasadnione zainteresowanie i miała ochotę umknąć spojrzeniu tych czujnych oczu. Zamiast tego zmusiła się, by leżeć nieruchomo i powiedziała cierpko: - Na co się tak gapisz, draniu?

- Na kobietę, która będzie moją żoną i... czy ośmielę się to powiedzieć? Która uratowała mi życie. Mimo woli zrobiło jej się ciepło na sercu. - To Bóg cię uratował. - Tak, ale posłużył się tobą jako narzędziem. Pogładził ją po włosach. - Czy nie powinienem w zamian dostąpić zaszczytu wybawienia boskiego narzędzia z rozpaczliwego położenia, w jakie popadło? Życzliwość, jaką poczuła do niego przed chwilą, wyparowała błyskawicznie. - Sama dobrze sobie radzę! - Tak, pewnie - rozejrzał się demonstracyjnie po jej ukochanej aptece. - Rzeczywiście, doskonale. Wiedziała, co zobaczył. Niski sufit, klepisko zamiast podłogi, drewniane pudła z ziołami, o które tak się troszczyła. Czymże było to miejsce w porównaniu z zamkiem o szklonych oknach, drewnianych podłogach, wyłożonych matami z sitowia i ścianach pokrytych gobelinami? Jednak dzięki temu, że wcześniej okazała się szczodra, mogła schronić się w klasztorze, zamiast tułać się z dziećmi po ulicach. Było tak, jak mówili księża Bóg nagradzał dobre uczynki. Hugh, patrząc na nią, widział kobietę, na którą przyszły złe czasy. Ona myślała o sobie jako o kobiecie, która poradziła sobie, nie dysponując prawie niczym. - Jak głupi są mężczyźni! - wykrzyczała odwieczną kobiecą skargę. Nie odpowiedział, po prostu uniósł jej głowę i znów zaczął ją całować. Były to delikatne pocałunki, właściwie muśnięcia, pozwalające jej go posmakować. Nie chciała tego, zacisnęła więc zęby, lecz język Hugha i tak przedarł się przez zaporę jej warg. Jego pierś unosiła się rytmicznie, kiedy oddychał, co ją uspokajało. Musiała rzeczywiście bardzo pragnąć kontaktu z drugim człowiekiem, gdyż zanim się spostrzegła, oddychali już w zgodnym rytmie. - Otwórz - szepnął. Broda urosła mu i nie drapała już, lecz delikatnie pieściła jej skórę, a słodki zapach jego ciała drażnił zmysły. Czuła na mostku bicie jego serca, które dawno porzuciło naturalny rytm i sprawiło, że krew zaczęła żywiej krążyć jej w żyłach. - Nie broń się, Edlyn. Dłoń mężczyzny pieściła kark i głowę, poruszając się w powolnym, hipnotyzującym rytmie.

Choć powieki miała spuszczone, patrzyła jego oczami. Zawodził ją słuch, mimo to usłyszała swój słaby protest. Wyczuła jego triumf, kiedy całował ją namiętnie, a potem gniew i frustrację, gdy pozwoliła mu na to, lecz nie odwzajemniła pocałunku. Przyciągnął ją bliżej, chociaż nie było już żadnego bliżej, przycisnął nogi do jej nóg, przemocą wsunął kolano pomiędzy jej uda i unosił je coraz wyżej, przywołując dawno już, zdawałoby się, zapomniane odczucia i pragnienia. Walczyła, starając się nie dopuścić ich do siebie, lecz on poruszał się uparcie, podstępnie. - Dotknij mnie, Edlyn - zawodził śpiewnie. - To ja trzymam cię w ramionach. Ja, Hugh, twój stary przyjaciel, twój nowy kochanek... twój przyszły mąż. - Nie. - Coś słabo protestujesz! Przekomarzał się z nią, ale dobrotliwie. Jego ręka - ile on ich ma? - przesunęła się po szyi Edlyn, wzdłuż torsu, by spocząć ciężko na biodrze. Była tak świadoma jego ciała, że niemal czuła ból rany. Całą siłą woli walczyła, żeby nie stopić się z nim w jedno. Istny z niego czarodziej, żeby tak przeniknąć w głąb jej ciała, zmusić, by dostosowała do niego tętno krwi i rytm oddechu. - Czuję twoją namiętność - wymruczał. - Tak długo tłumioną, tak spragnioną i domagającą się zaspokojenia. - Poruszył kolanem. - Kiedy przestaniesz się bronić... Ostrożność zmusiła ją, by odpowiedzieć: - Nic z tego. Przestał się poruszać, przestał oddychać i pozostał nieruchomy tak długo, że w końcu otwarła oczy i spojrzała na niego. Widywała go, kiedy był nieprzytomny, gdy cierpiał ból i kiedy zdrowiał. Widywała go zaciekawionym, lecz nigdy aż tak zdecydowanym, jakim widziała go teraz. Patrzył jej prosto w oczy. Szerokie usta przecinały twarz niczym blizna. Głosem, któremu absolutny brak emocji dodawał jeszcze siły przekonywania, powiedział: - Nie zamierzam zostawić cię w spokoju, ani pozwolić ci odejść. Zamierzam trzymać cię tak, aż przestaniesz się bronić, albo oboje umrzemy z głodu i pragnienia. Chciała mu powiedzieć, że to i tak niemożliwe. Ktoś przyjdzie sprawdzić, co się z nią dzieje. Poza tym kochankowie nie umierają, trzymając się w ramionach, bez względu na to, co o tym mówią romantyczne opowieści. Jednak kiedy patrzyła na twarz Hugha, przypominającą teraz pysk myśliwskiego psa, który dopadł zdobyczy, pomyślała, że chyba prościej będzie się poddać. Potem wszystko się skończy, ona będzie wolna, a on odzyska męską dumę.

W końcu o to właśnie mu chodzi, czyż nie? Kobieta go odepchnęła i jego wrażliwa męska duma mocno ucierpiała. Tylko że wcale na to nie wyglądało. Na twarzy Hugha nie malowała się urażona godność, ale cierpliwość, co było zdecydowanie gorsze. Nie miała ochoty się poddawać, ale zrobiła już w życiu mnóstwo rzeczy, na które nie miała ochoty. W końcu taki już los kobiet. Zrezygnowana, podniosła głowę i przycisnęła wargi do jego ust. - Jeszcze. Jego wargi poruszyły się i Edlyn powtórzyła sobie, że przecież się poddaje. Zacisnęła przy tym bezwiednie pięść, lecz zamiast użyć jej jako broni, wsunęła ją sobie pod głowę. Potem położyła mu drugą rękę na ramionach i z szeroko otwartymi oczami pocałowała go najpierw delikatnie, a potem bardziej namiętnie. Natychmiast rozchylił wargi, nie tak jak ona przed chwilą. No cóż, nie ma się czemu dziwić - wszak o to mu chodziło. Podda się. Nie będzie się opierać. Hugh przerwał pocałunek i zapytał: - Nikt nie nauczył cię lepiej całować? - Co masz na myśli? - Można zrobić o wiele więcej, niż tylko dźgać mężczyznę językiem. - Ale ja dobrze posługuję się językiem - powiedziała, zanim zdołała się powstrzymać. - Tylko kiedy mówisz. Musiała jakoś odsunąć się od niego, bo znowu przytulił ją mocniej i przewrócił na plecy. Nie podobało jej się, że tak nad nią góruje, ale przecież postanowiła, że nie będzie się opierać. - Zamknij oczy - polecił. Posłuchała. - Odpręż się. Spróbowała. - Dobrze, a teraz się ucz. To był pocałunek, o jakim marzyła od lat. Intymny. Szorstki czubek jego języka przesuwał się leciutko po delikatnym wnętrzu jej policzka. Namiętny. Jego dłonie ugniatały jej ciało, sięgając miejsc tak dawno niedotykanych, że równie dobrze mogłaby być dziewicą. Swawolny. Przygryzał leciutko jej wargi, aż w końcu odpowiedziała tym samym. Potem zmusił ją do uległości i znów zaczął całować. Nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny, który lubiłby się całować. Rozmawiając o tym, kobiety zgadzały się z sobą, że całowanie nie sprawia mężczyźnie przyjemności. Traktuje to jedynie jako przystawkę przed głównym daniem, konieczną, aby rozbudzić kobietę. Lecz jeśli kobieta zbyt długo pozostawała nierozbudzona, mężczyzna szybko rezygnował z całowania. Takie też były doświadczenia Edlyn. Ale z Hughem było inaczej. Hugh całował jej usta, szyję, wszystkie ostro zarysowane płaszczyzny twarzy, a potem znów usta, Nie próbował zerwać z niej sukni. Nie okazywał

zniecierpliwienia, kiedy chciała więcej. Nie, on tylko odsunął się trochę i uśmiechając się niemal niedostrzegalnie, powiedział: - Wiedziałem, że w końcu się poddasz. Poddać się? Czy naprawdę myślała o tym, żeby się poddać? Nic z tego! Była zła. Absolutnie, do głębi wściekła. Jego samozadowolenie dokonało tego, czego nie mogło dokonać nic innego. Odprężył się, wstrętny sukinsyn, więc szybko uniosła kolano. Nie zdążył zareagować i już po chwili stała nad nim, z satysfakcją przyglądając się, jak wije się po podłodze. - Pochowałam dwóch mężów - powiedziała, dysząc gniewem - ale zrobię dla ciebie wyjątek. Jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz, pochowam cię, zanim zostanę twoją żoną.

ROZDZIAŁ 6

- Pamiętaj, Whartonie, wojownik nie powinien ogłaszać zwycięstwa, dopóki przeciwnik nie zostanie zupełnie rozbrojony - powiedział Hugh, który okrążał pomieszczenie apteczne, wspierając się ciężko na stole. - Jesteś mądry jak zawsze, panie. Wharton tańczył wokół niego z wyciągniętymi ramionami, niczym matka, obserwująca czujnie pierwsze kroki swego dziecka. - Nie powinieneś usiąść? - Otrzymałem już przedtem tego rodzaju lekcję, lecz nigdy tak dobrze zilustrowaną. - Tylko zła, okrutna kobieta mogła targnąć się na twoją męskość, panie - powiedział Wharton z przekonaniem. - Edlyn ma naturę wojownika. Jest godna, by nosić w łonie moje dzieci. Hugh przerwał na chwilę spacer i spojrzał na Whartona z dezaprobatą. - Poza tym to twoja przyszła pani, więc bądź łaskaw odpowiednio ją traktować. Wharton przez chwilę zmagał się z myślą, że będzie musiał poddać się władzy kobiety. - Prawdę mówiąc, to, co zrobiła czy powiedziała, nie ma znaczenia. Zawdzięczam jej coś wspaniałego: przekonanie, że wszystkie części mojego ciała działają prawidłowo i że będę znowu żył. - Rzeczywiście, do tego kobiety nadają się doskonale - przytaknął Wharton. - Byłeś, panie, dziś na nogach dłużej niż wczoraj, a wczoraj dłużej niż przedwczoraj. Nie powinieneś już odpocząć? - Z każdym dniem szybciej wracają mi siły.

Hugh ostrożnie odepchnął się od stołu i podniósł ramiona. Blizna ciągnęła trochę, ale nie bardzo. Poprzedniego dnia Edlyn usunęła szwy i nawet ona wydawała się zdumiona tempem, w jakim powracał do zdrowia jej pacjent. - Nie wolno nam zapomnieć, Whartonie, że to umiejętności lady Edlyn przywołały mnie z powrotem, gdy byłem już jedną nogą w grobie. - Nie mów tak, panie. - Wharton wzdrygnął się gwałtownie. - To nienaturalne. - Pamiętam - upierał się Hugh. - Leżałem pod piecem. Nie mogłem otworzyć oczu. Ledwie udawało mi się zaczerpnąć tchu. A potem poczułem coś, co pachniało jak... jak rumak przed bitwą lub świeżo naoliwiona kolczuga. Pragnąłem wdychać ten zapach, ponieważ czułem, że przywraca mi siły. - Zacisnął dłonie i zapatrzył się w dal. - Potem bandaże stały się miękkie i ciepłe niczym dobrze wyprawiona skóra, taka, z jakiej zrobione są moje rękawice. - Śniłeś, panie. Pewność w głosie Whartona rozwiała się, gdy Hugh na niego spojrzał. - Prawda? - Wiem, co to sen, a co rzeczywistość, ale to... to było jedno i drugie - powiedział z namysłem. - A może ani jedno, ani drugie. Ale było realne. - Tak, panie - zgodził się Wharton, a potem, czujny i zaniepokojony, spytał: - Co jeszcze się stało? - Smak. Poczułem smak. - Czego? - Jej. - Lady Edlyn? - Wharton cofnął się gwałtownie. - Rzuciła się na ciebie, kiedy spałeś, panie? Czy co tam innego robiłeś? - dodał po chwili. - Oczywiście że nie, głupcze. Nie o to mi chodziło! Wharton był lojalnym sługą, lecz czasem jego ignorancja zdumiewała Hugha. Dalsze wyjaśnianie wydawało się wręcz ryzykowne, spróbował jednak. - Wprost wybuchnął mi na języku. Ten smak, jakiego nie czułem nigdy przedtem. Pragnąłem delektować się nim wciąż od nowa. I w jakiś sposób wiedziałem, że to smak lady Edlyn. Wharton wzdrygnął się znowu. - To co mówisz, panie, jest bezbożne. Czy ona cię zaczarowała? - W jakim celu? - zapytał Hugh, kierując się do drzwi. Poruszał się powoli, oszczędzając siły. - Żebyś się z nią ożenił. - I tak to zrobię.

Hugh chwycił się framugi i otworzył szeroko drzwi, by wpuścić noc. - To nie jest konieczne. Możesz mieć ją znacznie mniejszym kosztem. Hugh, wstrząśnięty, przypomniał sobie, co sądziła o mężczyznach i męskim honorze Edlyn. - Co miałeś na myśli? - Nie ma tu nikogo poza nami. Weź ją i już! Ostrożnie, pragnąc się upewnić, że Whartonowi nic takiego nie przyjdzie więcej do głowy, odwrócił się do sługi i powiedział: To byłby uczynek godny łotra bez czci i wiary, a ja poderżnę gardło każdemu, kto ośmieliłby się powiedzieć, że jestem łotrem. Wharton wytrzeszczył oczy i głośno przełknął ślinę. - Oczywiście, panie. Chodziło mi o to, że nie ma tu nikogo, z kim musiałbyś rywalizować, więc możesz poślubić ją, kiedy zechcesz. - Tak właśnie sądziłem. Hugh uśmiechnął się, lecz jego spojrzenie pozostało zimne. - I choć nie ma tu innych kobiet, które mogłyby z nią rywalizować, nie zmniejszyło to mojego apetytu. - Ale... dlaczego ona? Wharton nie zdołał powstrzymać okrzyku rozpaczy, płynącego wprost z jego stroskanego serca. - Dlaczego pragniesz akurat jej? Hugh zastanawiał się przez chwilę, lecz w końcu doszedł do wniosku, że Whartonowi należą się wyjaśnienia. - Jest w okropnym położeniu i w pewnym sensie czuję się za nią odpowiedzialny. Wharton natychmiast skorzystał z możliwości, jakie dawała ta odpowiedź. - Pieniądze załatwią sprawę. - Ale ja potrzebuję żony. - Młodej żony - zauważył Wharton. - Doświadczonej żony, która potrafi zarządzać moimi dobrami, dopóki nie nauczę się wszystkiego, co powinien umieć najemny rycerz, by zostać prawdziwym lordem. - Pewnie, żona powinna być użyteczna. - To Wharton rozumiał doskonale. - Ale ona brzydko się o tobie wyraża, panie. - To się zmieni, gdy tylko będę miał możliwość nad nią popracować. Prawdę mówiąc, Hugh nie mógł się już tego doczekać. - Ona nie chce za ciebie wyjść. - Więc uważasz, że Edlyn wie, co dla niej dobre, choć jest kobietą?

- Oczywiście że nie - odparł Wharton, instynktownie i bez namysłu. Hugh skrył uśmiech. - Ja też tak uważam. To kobieta jak się patrzy, ale tylko kobieta. Może być szczęśliwa jedynie, kiedy podporządkuje się mężczyźnie. Mężczyźni są z zasady mądrzejsi. Widać było, że Wharton ma ochotę sprzeczać się dalej, ale jak śmiałby się sprzeczać? Każde słowo Hugha było prawdą. Wharton przytakiwał i kiwał głową, aż w końcu Hugh, zadowolony, że utemperował nieco swego sługę, wyszedł na dwór. Jak dobrze. Nie był na powietrzu, od kiedy został ranny. Tkwił w dusznej aptece, umierając powoli, dopóki Edlyn nie dokonała cudu. Bo ona naprawdę dokonała cudu. Niewiele pamiętał ze swej choroby, ale to utkwiło mu w pamięci. Kamienny mur wokół ogrodu chronił go przed wzrokiem tych, którzy mogliby jeszcze być na dworze. Nocne powietrze pachniało słodko niczym wolność. Zerknął w górę, na niebo pokryte chmurami. Deszcz, a właściwie lekka mżawka, zwilżał mu twarz. Słyszał już przedtem, jak krople deszczu uderzają o dach apteki, ale wiedzieć, a doświadczać, to dwie zupełnie różne rzeczy. Wharton obawiał się zostawić pana samego, powlókł się więc za nim. A nienawidził wody pod każdą postacią. Zawsze powtarzał, że picie wody może zabić mężczyznę, a od mycia usycha członek. Nic dziwnego, że trzymanie giermka teraz na deszczu sprawiało Hughowi przewrotną przyjemność. - Lady Edlyn jest trochę inna niż twoje zwykłe zdobycze, panie - powiedział sługa, drepcząc ostrożnie u boku pana, pomny jego wcześniejszego niezadowolenia. - To znaczy? - Jest stara. - Ma dwadzieścia osiem lat, o ile dobrze policzyłem, i nadal jest niczego sobie. - Zasługujesz na dziewicę w weselnym łożu, panie. - Zasługuję? - Hugh parsknął niewesołym śmiechem i niemal natychmiast chwycił się za bok. - A czy zasłużyłem na to, by niemal zginąć? - Nie, panie! Wharton zaczął kaszleć demonstracyjnie, by zasugerować, że zapadnie na straszliwą chorobę płuc, jeśli dłużej pozostaną na deszczu. Hugh zignorował go. - To, na co człowiek zasługuje, nie ma nic wspólnego z życiem, z tym, na jakie naraża nas próby i jakie przynosi nagrody.

- Jeśli ożenisz się z lady Edlyn, panie, nietrudno się domyślić, która z tych możliwości cię czeka. - Próba? Hugh wszedł głębiej do ogrodu. Tak mrocznej nocy nie widział nigdy dotąd. Chmury całkowicie przesłaniały światło gwiazd. Za nimi opactwo, ciemne i milczące, wyczekiwało świtu. Zapach biedrzeńca ostrzegł go, że zboczył, wrócił więc szybko na wysypaną sianem dróżkę. Edlyn z pewnością nie podziękuje mu za to, że podeptał świeżo posadzone rośliny. - Masz rację, dokładnie tak będzie. Świat nie poznał jeszcze Edlyn, jaką pamiętam z George’s Cross, kiedy to spoglądała na mnie z podziwem i uwielbieniem - Ta Edlyn będzie walczyła, już walczy, o to, co się jej należy. Wharton szedł za swym panem, ostrożnie stawiając stopy, by nie wdepnąć w błoto. U kobiety waleczność nie jest cnotą. Nie dalej jak przed dwoma tygodniami Hugh zgodziłby się ze swoim sługą. Teraz wydawało mu się, że było to bardzo dawno temu. Nie rozumiał obiekcji Whartona. - Co za pożytek z kobiety, która nie umie bronić swego? Wharton, doprowadzony do ostateczności, wypalił: - Ona cię nie lubi, panie. - To dla mnie wyzwanie - zgodził się z nim Hugh. - I nie troszczy się jak należy o chorych. Uważa, że mężczyzna, który leży rozłożony na cztery łopatki, jest gorszy od tego, który pewnie stoi na nogach. Hugh, ukryty bezpiecznie w ciemności nocy, uśmiechnął się. - Zastanawiałem się nad tym, ale jakoś w to nie wierzę. Jest taka rozsądna, taka rzeczowa i silna, że na pewno potrafi rozpoznać siłę u innych. - A jakże, jest silna - Wharton najwidoczniej nie uważał tego za zaletę - podnosiła cię, panie, kiedy leżałeś nieprzytomny. - Nie o to mi chodziło, ale tak, ma silne ramiona i mocne dłonie. Jej paznokcie były zawsze krótko obcięte, by nie przeszkadzały w pracy, a długie palce zręczne i ładnie zarysowane. Hugh przyłapał się na tym, że obserwuje te palce i zastanawia się, czy byłyby równie zręczne, gdyby leżała pod nim na sienniku czy w łożu. - Ale ty lubisz, żeby kobiety miały delikatne dłonie - przypomniał mu Wharton. - Już nie. Hugh odrzucił wcześniejsze zastrzeżenia i przeczesał brodę palcami. Przez chwilę się zastanawiał, a potem powiedział: - Jestem silny, a ona chyba nie wie, jaką rolę odegrałem w tej wojnie, więc jej obojętność musi mieć inne źródło.

- Kiedy się dowie, kim jesteś, panie, szybko zacznie się łasić. - Myślisz, że wdowa po hrabim Jagger mnie zechce? - Hugh roześmiał się bez śladu wesołości. - Kiedy odkryje prawdę, tylko na mnie splunie. - Możliwe, panie. A skoro tak, nie uda ci się jej namówić, by za ciebie wyszła - odparł Wharton, któremu wyraźnie zrobiło się lżej na duszy. - Więc nie może się dowiedzieć, zanim nie złoży przysięgi. - Będziesz musiał powiedzieć, kim jesteś, panie. - Zna mnie. Wie, kim jestem. Nie wie tylko, jaki otrzymałem tytuł. Niemal czuł, jak Wharton podskakuje z radości. Domyślił się, co zamierza sługa, nim pomysł na dobre skrystalizował się w myślach Whartona. - I bardzo bym się gniewał, gdyby odkryła to zbyt szybko. Rozczarowany Wharton wymruczał coś pod nosem, a Hugh odetchnął głęboko. Plan, jaki sobie ułożył, był ryzykowny, ale realny. Nie osiągnął obecnej pozycji, wdając się w bójki w każdym zarosłym pajęczyną zaułku. Starannie planował swoje kampanie, a potem walczył z całych sił, by wygrać. Teraz znajdował się na etapie obmyślania strategii. Potem przyjdzie pora na walkę. Wiedział, że bez walki się nie obejdzie. Wharton mógł lekceważyć niechęć Edlyn, czy wyobrażać sobie, że skusi ją bogactwo i pozycja przyszłego męża, ale on tak nie myślał. Rozpoznał bariery, które zbudowała wokół siebie, i traktował je z należytym szacunkiem. Z drugiej strony, żył po to, by pokonywać przeszkody. - Ta sprawa wydaje mi się mocno podejrzana - powiedział Wharton. Hugh wiedział, co sługa ma na myśli. Lubił kobiety, ale bez trudu je opuszczał. Dajcie mu rumaka i miecz i będzie szczęśliwy. - Może to kwestia wieku - zasugerował. - Potrzeba, by posiać nasienie i zobaczyć jak kiełkuje, nim będzie za późno. - Młoda dziewica - szepnął Wharton pod nosem. Lecz Hugh, oczywiście, usłyszał. - Lady Edlyn może urodzić mi dzieci. Dowiodła już, że jest płodna. No, dość tej dyskusji - powiedział, machając niecierpliwie dłonią. Edlyn nie wabiła go kobiecymi sztuczkami. Była tak pozbawiona kokieterii, jak to tylko możliwe. I nie potrzeba zostania ojcem ciągnęła go do niej, lecz ona sama. Podejrzewał, że wszystkie zakonnice noszą to, co Edlyn - bezkształtny habit na starannie zawiązanej pod szyją koszuli. Świątobliwe kobiety prawdopodobnie modliły się, by szorstki ubiór odpędził lubieżne myśli u leżących w szpitalu mężczyzn. Lecz jeśli chodzi o Edlyn, to nie zadziałało.

Jak mogłoby zadziałać? Miała ciało, na widok którego nawet anioł odrzuciłby skrzydła. W pamięci Hugha gorączka wypaliła obraz gładkich, złotawych piersi o miękkich sutkach, które wręcz domagały się głaskania. Kiedy tylko miał okazję, wpatrywał się w te piersi, teraz zakryte, przyglądając się z żywym zainteresowaniem, jak unoszą materiał, jak poruszają się, kiedy Edlyn podnosi ramiona, by zdjąć coś z górnej półki. Już same te piersi wystarczyłyby, by go uzdrowić. A talia i biodra także nie próżnowały. Jej sposób chodzenia prowokował. Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, której biodra mówiłyby tak bez ogródek: - Wstań! Podejdź i chwyć nas! I on, oczywiście, stawał, choć niekoniecznie na nogi. Nie widział dotąd nóg Edlyn, ale wiedział, że wyzwanie musi rodzić się tam, pomiędzy nimi. Leżał przecież na podłodze, skąd mógł dostrzec jej kostki, silne choć smukłe. Edlyn często chodziła boso, nie przypuszczała bowiem, że widok gołych stóp może podniecić mężczyznę. Tymczasem kiedy zrzucała buty i kręciła się na bosaka po aptece, Hugh uznawał to za pierwszy krok ku dalszej intymności. Twarz też miała całkiem miłą. Ale te oczy... gdyby był przesądny, plótłby już wieniec z czosnku, modląc się, aby ochronił go przed klątwą tych zielonych oczu. Bo ona rzuciła na niego czary. Nigdy w to nie wątpił. - Kiedy słuchałeś, panie, jak cię uzdrawia... co wtedy mówiła? - zapytał Wharton. - Wspominała coś o naszym dzieciństwie. - Hugh zmarszczył brwi. - I coś o... stodole. - Potrząsnął głową. - Nie pamiętam dokładnie. - Dobrze przynajmniej, że nie były to żadne pogańskie zaklęcia - odciął się Wharton. - Nie, nic podobnego - zaprzeczył stanowczo Hugh. - Ale powiedziała coś ważnego. Przypomnę sobie, nie martw się. - Możemy już wracać, panie? - spytał Wharton. - Słyszę, jak wróżki szepczą pod dębem. - Ja nic nie słyszę. - Ty nigdy nie słyszysz, panie - poskarżył się Wharton, zirytowany. - To dlatego, że wróżki cię pobłogosławiły. Prawdę mówiąc, Hugh też je słyszał. Ciche głosy, które tak łatwo było wziąć za szmer suchych liści. Ale nigdy nikomu o tym nie powie. - Więc możemy wracać? - dopytywał się Wharton, nader udatnie naśladując człowieka umierającego z powodu przeziębienia. - Zaraz.

Hugh wbił wzrok w najciemniejszy kraniec ogrodu, gdzie, jak wiedział, rósł dąb. Podszedł bliżej, uważnie trzymając się ścieżki. Wróżki szeptały o czarach i urokach. Przeciwstawił im logikę i zdrowy rozsądek. - Powiew śmierci przywiał mnie tutaj i znalazłem towarzyszkę lat dziecinnych, która bardzo potrzebuje pomocy. Ocaliła mi życie, więc ja wybawię ją z okropnego położenia, w jakim się znalazła. Zobaczycie, będzie zadowolona, że może żyć tak, jak przywykła. Potrafię rozpoznać rękę Opatrzności, kiedy mnie dotyka, a jej pojawienie się tutaj to nic innego. Deszczyk, uderzający o liście, brzmiał jak cichy śmiech. - Opatrzności? - parsknął Wharton. - Już prędzej diabła. Upór Whartona rozdrażnił Hugha, więc postanowił go uciszyć. - Nie rozumiem, dlaczego ty, wojownik, aż tak boisz się kobiety. Można by przypuszczać, że to ciebie podbiła. - Nieprawda! Czy ona tak powiedziała? Gorączkowe zaprzeczenia Whartona dały Hughowi do myślenia. Wszedł jeszcze głębiej w cień. Wiedział, że nie może pozwolić, by Wharton wyrażał się o Edlyn z takim brakiem szacunku. Mimo że jego sylwetkę i tak skrywała ciemność, odwrócił się i spojrzał na wiernego Whartona, by dać mu poznać swój gniew. - Nie interesuje mnie, kim ona jest i co ci zrobiła. Dbam jedynie o to, by mój sługa i giermek traktował moją żonę z szacunkiem, na jaki zasługuje. Ty, Whartonie, chyba tego nie pojmujesz, choć ostrzegałem cię nie raz. Może powinienem poszukać sobie innego sługi. - Panie! - Wharton padł widocznie na kolana, gdyż jego głos dobiega! teraz z dołu. Chyba mnie nie wyrzucisz? - Na pewno nie zrobię tego chętnie. Hugh postąpił krok do przodu i górował teraz nad Whartonem. - Chyba że przysięgniesz, iż będziesz czuwał nad lady Edlyn i bronił jej tak, jak broniłbyś mnie. - Panie... Hugh zlekceważył błagalny ton w głosie Whartona i cofnął się z powrotem w cień. - Panie! - Wharton poczołgał się za nim. - Dobrze już, dobrze. Przysięgam. - Na co powinieneś przysiąc? - zastanawiał się Hugh głośno. Znał swego sługę i z pewnością nie uważał go za świętego. - Na krzyż? - Raczej nie. - W kościele?

- Taka przysięga też nie będzie miała dość mocy. - Na twój miecz? - Jesteś blisko. Hugh wyciągnął zaciśniętą pięść. - Przysięgniesz na mnie. Połóż dłoń na mojej, Whartonie, i przysięgnij na moje życie, że pozostaniesz wierny lady Edlyn. Ręka Whartona drżała, podobnie jak głos. Przysiągł jednak, klęcząc w błocie pod dębem. - Kolejny raz wykazałeś się mądrością, Whartonie. Jego człowiek stał, pokonany i posłuszny, jak należało. Hugh opar! się na nim ciężko i pozwolił zaprowadzić do apteki. - Zastanówmy się, jak dopaść nieuchwytną lady Edlyn.

* Edlyn patrzyła na drogę dla podróżnych, mrużąc oczy w słonecznym blasku. Wypatrywała mnicha, prowadzącego dwóch małych chłopców. Lecz zryta koleinami, wąska droga pozostawała uparcie pusta, westchnęła więc tylko i pośpieszyła z powrotem do apteki. Kiedy mnich zaproponował, że zabierze chłopców na pielgrzymkę, była zachwycona. Zajmowanie się dwoma ośmiolatkami o niespożytych siłach okazało się niewyobrażalnie męczące. Poza tym brakowało jej spokoju i samotności. Nie ukrywała więc, że cieszy ją perspektywa czasowego osamotnienia. Tęskniła jednak za synami bardziej, niż przypuszczała i bardzo chciała, by już wrócili. Położyła dłoń na bramie ogrodu i zawahała się. Wolałaby, by Wharton i jego żałosny pan wynieśli się, nim wrócą chłopcy. Ostatniej nocy nie spała zbyt dobrze, a wszystko przez Hugha. Przez jego pocałunki. Martwiła się, że zbyt mocno go uderzyła, po chwili zaś żałowała, że nie zdzieliła go dwa razy mocniej. A to łajdak! Najpierw oburza się, kiedy podejrzewa go, że chciałby wykorzystać jej położenie, aby uczynić z niej swoją kochankę, a potem bez skrupułów wykorzystuje to, że jest silniejszy, żeby ją pocałować! Swoją drogą, ciekawe, dlaczego aż tak ją to dotknęło. Znała przecież mężczyzn, wiedziała, jacy są. W końcu zaspała i nie zdążyła na mszę, a lady Blanche spojrzała na nią wymownie, kiedy spotkały się na dziedzińcu. Zatrzasnęła za sobą furtkę, odwróciła się - i zaczerpnęła gwałtownie powietrza. Na grządce tymianku stał Hugh. Widać było, że pewnie trzyma się na nogach. - Co ty tu robisz? - spytała, biegnąc ku niemu przez grządki i nie bacząc, że depcze zioła. A potem spostrzegła jego zaróżowione policzki i przypomniała sobie wczorajszy dzień. Najwidoczniej odzyskał już siły, i to na dobre. Zwolniła.

- Zejdź z grządki, idioto. Depczesz rośliny. - Nie tak powinnaś witać narzeczonego - złajał ją. Głos miał spokojny i zrównoważony. - Nie jesteśmy narzeczonymi. - Więc chodźmy stąd i zmieńmy to. Przechyliła na bok głowę i zaczęła mu się przyglądać. Zmierzwiony wielodniowy zarost został zgolony, ujawniając stanowcze linie policzków i szczęki. Hugh miał na sobie ubranie, nie koszulę, którą przyniosła ze szpitala. Spodnie, wysokie buty i sięgająca kolan tunika ze sznurowanymi po bokach rękawami pasowały na niego i były dobrze uszyte. Jeszcze jedna wskazówka, świadcząca o tym, że Hughowi się powiodło. Uświadomiła sobie, że jej usta wykrzywia grymas rozdrażnienia i spróbowała zetrzeć go z twarzy. W końcu, co ją obchodzi, że Hugh wywalczył sobie tytuł i prawo do ziemi? Dążył do tego od zawsze, a ona rozumiała lepiej niż ktokolwiek inny, jak ulotną rzeczą może być bogactwo. - Nie pójdziesz do kościoła i nie poprosisz, by odczytano zapowiedzi? Powiedział to tak, jakby dawał jej ostatnią szansę. Jakby miał zamiar poniechać prześladowania jej, co powinno było ją ucieszyć. A jednak spodziewała się po nim większej wytrwałości. - Jesteś wojownikiem. Nie chcę się z tobą zaręczać. Skoczył ku niej tak szybko, że nie zdążyła się odsunąć. Po chwili znów trzymał ją w ramionach. Przypomniało to Edlyn wczorajszy dzień i jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. - Nie spodziewałam się, że po tym kopniaku staniesz tak szybko na nogi. Hugh zadrżał lekko, zauważyła z satysfakcją. - Nigdy nie popełniam dwa razy tego samego błędu. Teraz już będę miał się na baczności. Było to ostrzeżenie i tak je potraktowała. - A ja nigdy nie posługuję się dwa razy tą samą taktyką. Pochylił głowę. - Zapamiętam to. Dziękuję, że mi powiedziałaś. Ty idiotko, złajała się w myśli. On jest wystarczająco sprytny nawet bez twojej pomocy. Próbowała się wyrwać, ale Hugh tylko zacieśnił uścisk. - Wczoraj odeszłaś zbyt szybko. - Powiedziałabym, że nie dość szybko. - Pokazałbym ci więcej. Pocałował ją delikatnie w czoło. - Pokazałeś mi wystarczająco dużo. Próbowała wyśliznąć się z uścisku jego ramion.

Rozpaczliwie pragnęła stąd odejść, albo przynajmniej ukryć Hugha w aptece. Wysoki mur, otaczający ogród, chronił ich przed spojrzeniami wścibskich oczu, lecz ktoś mógł wejść przez furtkę... Pociągnął ją w dół. Wyhodowała te sadzonki pod koniec zimy, a potem pieczołowicie chroniła je przed chłodem, czekając, aż będzie można przesadzić młode roślinki do gruntu, a teraz ten bezmyślny głupiec chciał się na nie położyć. - Pozwól mi wstać - powiedziała. - Pełno tu błota. - W nocy padało. - Wiem o tym! Czy mężczyźni uczą się, jak działać kobietom na nerwy, czy wysysają tę wiedzę z mlekiem matki? - Poza tym ziemia pachnie wilgocią. - Aha. Położył się na plecach i pociągnął ją na siebie. - Zapach miłości. Nie zdołała się powstrzymać i aż parsknęła śmiechem, słysząc to żałosne porównanie. - Nigdy nie będziesz poetą. - Nigdy nie będę tym czy tamtym, ale na pewno będę twoim kochankiem, moja pani. Zsunął jej z włosów welon. - I to już wkrótce. To, że stale ściągał jej nakrycie głowy, coraz bardziej ją denerwowało. Chwyciła szal, lecz Hugh odrzucił go i zabrał się do rozplatania jej warkocza. Nadal była na niego zła za wczorajszy dzień, ale musiała podsycać swoją złość. Tego ranka, w świetle dnia, wydawał się jakiś inny, zadowolony z siebie i swawolny. W świetle dnia. - Musimy wejść do środka - powiedziała. - Ktoś może tu przyjść i cię zobaczyć. - Aha - przytaknął i wtulił twarz w jej rozpuszczone włosy. - Hugh, proszę. Odsunął kilka pasm. - Lubię, kiedy mnie błagasz. - Więc cię błagam. Wejdźmy do środka. Pomogę ci. - Nie potrzebuję pomocy. Już prawie wyzdrowiałem. - Tak - zauważyła z powątpiewaniem. Nie wiedziała, jak to możliwe, ale nie potrafiła jeszcze wysłać go w drogę. - Wiesz, że zakonnice, opiekujące się chorymi, zaraz przyjdą po leki...

Ujął Edlyn pod brodę, przyciągnął do siebie i pocałował. Nie był to delikatny pocałunek z poprzedniego wieczoru, ale brutalna pieszczota, zupełnie niepasująca do swawolnego nastroju, jaki prezentował przed chwilą. Kiedy wreszcie pozwolił jej się odsunąć, dotknęła warg palcami i zapytała: - Po co to zrobiłeś? Bolało! Nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w nią. - Masz spuchnięte usta. - No myślę! Nie podobał jej się wyraz jego twarzy: triumf, zmieszany z czułą uwagą. Potem przewrócił ją na plecy i przetoczył się z nią najpierw na jeden bok, a potem na drugi. Sitowie, którym wyłożona była ścieżka, przebiło jej ubranie, a pogniecione gałązki tymianku przylgnęły do spódnicy. Ciężar ciała Edlyn sprawił, że młode roślinki zostały zniszczone, wgniecione w rozmiękłą ziemię. - Oszalałeś? Co z tobą... Usłyszała głosy za murem. Zbliżały się. - Słuchaj! Chwycił jej wymachujące dłonie. - Musimy postawić cię na nogi! Trzymał ją, kiedy z trudem dźwigała się z ziemi. Po prostu ją trzymał. - Hugh - powiedziała, próbując uwolnić zaciśnięte dłonie. - Hugh, ty... Nagle usłyszała donośny głos Whartona: - Tu jesteście! A lady Blanche powiedziała: - Mówiłam ci, lady Corliss! Edlyn, nadal w uścisku Hugha, odwróciła się i spojrzała za siebie. Od strony bramy spoglądało na nią mnóstwo oczu, wyrażających szok, wstręt i ledwie skrywaną radość. Połowa zakonnic. Kilku mnichów. Lady Blanche i Wharton. Baron Sadynton. I matka przełożona, która stała, przesuwając w dłoniach paciorki różańca.

ROZDZIAŁ 7

- Nie zrobiłam nic złego. Edlyn siedziała na ławie pośrodku placu i powtarzała to, co mówiła już wielokrotnie, odkąd zaczęła się ta parodia przesłuchania. Każda zakonnica, każdy mnich, każdy sługa, chłop i pacjent, jeśli tylko mógł stanąć na nogi, przyszedł, by posłuchać Edlyn i jej oskarżycieli. Edlyn wydawało się, że ten krąg się zacieśnia. - To dlaczego masz na plecach błoto, sitowie i zielone plamy?

Lady Blanche rozejrzała się dookoła, wykrzywiając usta w wyrazie pełnego dezaprobaty triumfu. - Dla mnie to wystarczający dowód. - To dlatego że on - Edlyn wskazała na siedzącego naprzeciw Hugha - próbował sprawić, żeby wyglądało to tak, jakbyśmy cudzołożyli na ziemi. Ale mówię wam, nic takiego nie miało miejsca! Lady Corliss siedziała na wyściełanym krześle z wysokim oparciem, które służące przyniosły dla niej z celi. Opat stał tuż za nią, swoim autorytetem sankcjonując to, co się działo, gotów służyć radą, gdyby lady Corliss o nią poprosiła. Nie zrobiła tego. W ogóle się nie odezwała. Nie powiedziała, że wierzy Edlyn, ani że jej nie wierzy. Nic w ogóle. Z nieporuszoną twarzą pozwalała, by lady Blanche i jej nieszczęsna służąca snuły opowieść o niegodnym zachowaniu Edlyn. Lady Blanche zachichotała przeciągle i piskliwie. - A dlaczego ten mężczyzna miałby posuwać się aż tak daleko, żeby zrujnować ci reputację? Chociaż wiedziała, że zabrzmi to głupio, przysięgła mówić prawdę. - Bo chce się ze mną ożenić. - Po co miałby kupować krowę, jeżeli może mieć mleko za darmo? - zawołał baron Sadynton, stojący w pierwszym szeregu. Głośny wybuch śmiechu o mało nie zmiótł Edlyn z ławy. Zwalczyła upokorzenie. Nienawidziła lorda. Odmówiła mu makowego syropu i teraz mścił się na niej. Widać było, że sprawia mu to przyjemność. Z tyłu, nieco na uboczu, stała grupa mężczyzn, w których Edlyn natychmiast rozpoznała wojowników. Obserwowali zebranych, przyglądając się im w ponurym milczeniu. Czyżby po okolicy rozeszła się wieść, że w opactwie zanosi się na dobrą zabawę? Czy cała Anglia miała poznać jej hańbę? Czyżby przez cały czas pobytu w opactwie zachowywała się tak źle, że nikt za nią nie przemówi? Hugh wstał i grupa zbrojnych natychmiast przysunęła się bliżej. - Błagałem lady Edlyn, żeby została moją żoną. Ona mówi prawdę. Nigdy nie obcowaliśmy ze sobą jak mąż z żoną. Zawsze traktowałem ją z szacunkiem. Czy to wyważone oświadczenie miało ulżyć jej udręce? Zniszczył nowe życie, które zbudowała tu sobie na gruzach starego. Celowo doprowadził do sytuacji, w której cała jej przyszłość zależała od niego, mężczyzny i wojownika. - Kim jesteś? - spytała lady Blanche. - I jak dostałeś się do opactwa? - Zostałem ranny. Bitwa nadal trwała. Moi ludzie walczyli dzielnie, więc sługa wskazał na Whartona - wyniósł mnie z pola walki.

Dlaczego nikt nie zapytał, jak to się stało, że Wharton doprowadził jej oskarżycieli tam, gdzie mogli znaleźć Edlyn w ramionach jego pana? Nikt nie ośmielił się szydzić z Hugha. Okazywali mu szacunek, bo inaczej rozniósłby ich w proch. Szanowali go, ponieważ ją zniesławił, i mimo to chciał się z nią ożenić. Zawsze wiedziała, iż życie nie jest sprawiedliwe, lecz teraz ta prawda uderzyła ją niczym obuchem. Hugh mówił dalej: - Obawiając się o moje życie, ukrył mnie w aptece i zmusił lady Edlyn, by zachowała milczenie i zajęła się mną. - Jak mógł ją zmusić do milczenia? Najwidoczniej lady Blanche nie bała się Hugha. Spoglądała na niego, uśmiechając się wyzywająco. Hugh spojrzał na nią. Tylko spojrzał. Patrzył i nie oderwał wzroku, dopóki nie zaczęła się bać. Dopóki nie poczuła tego podszytego lękiem szacunku, jaki budził u innych. - Powiedz pani, co zrobiłeś lady Edlyn - nakazał. Wharton wyszedł z tłumu. Po raz pierwszy, od kiedy Edlyn go poznała, jego buta i pewność siebie gdzieś się rozwiały. Kiedy na niego spojrzała, wzdrygnął się, jakby podała mu wywar z czarnego bzu na oczyszczenie kiszek. - Przystawiłem jej sztylet do gardła. - Kiedy była w aptece... Lady Blanche nie tak łatwo dawała się zastraszyć, zwłaszcza Whartonowi. - ... lecz kiedy wyszła, mogła nam powiedzieć. - Znalazłbym ją i zabił. - Już w to wierzę - zachichotała lady Blanche. Wharton odwrócił się do niej, obnażył czarne, połamane zęby i trwał tak, dopóki nie straciła kolorów i śmiałości. Edlyn poczuła satysfakcję, lecz to uczucie nie trwało długo.. Z tłumu wysunął się jeden z mnichów i serce w niej zamarło. Brat Irving, mnich odpowiedzialny za pilnowanie kwater dla gości, spojrzał na nią smutno, czekając, aż lady Corliss pozwoli mu przemówić. A kiedy skinęła głową, powiedział cicho: - Lady Edlyn wymykała się w nocy. Nikt się nie odezwał, lecz wszystkie spojrzenia zwróciły się znów ku Edlyn. Grupa dziwacznie ubranych mężczyzn wymieniła spojrzenia, a Edlyn uchwyciła się ławy oburącz. Nie zacznie się gorączkowo bronić. Nie ma mowy. - Dokąd chodziła? - spytała lady Corliss.

- Martwiłem się o nią, więc za nią poszedłem - powiedział brat Irving. - Przychodziła do apteki. Edlyn zaniechała walki o zachowanie resztek godności i zerwała się na równe nogi: - Chodziłam tam tylko wtedy, gdy Wharton po mnie przychodził! Cztery razy! Czemu nie powiedziałeś, że nie śpisz? - dodała pod adresem mnicha. Brat Irving odchrząknął. - Nie jestem szlachetnie urodzony, pani. Mój ojciec jest zwykłym baronem, więc nie ośmielam się mówić niepytany. Edlyn zauważyła pełne niesmaku spojrzenie, jakim lady Corliss obrzuciła mnicha. Brat Irving nie będzie już pilnował drzwi, pomyślała. - Adda też ma coś do powiedzenia. - Lady Blanche wypchnęła przyrodnią siostrę przed tłum. - Prawda, Addo? Adda wyrwała ramię z uścisku lady Blanche. - Nie. Nie mam nic do powiedzenia - oświadczyła, zaciskając z uporem wargi. - A to co znowu? - krzyknęła lady Blanche. - Nie chcesz powiedzieć im, że lady Edlyn skłamała o krwi na fartuchu? - Nie. - Ani o tym, co zobaczyłaś, kiedy podglądałaś ich przez okno apteki? Lady Blanche badała wzrokiem twarz sługi. - Opowiedz im, jak lady Edlyn trzymała tego mężczyznę w ramionach i tuliła go. - Był nieprzytomny. Adda spojrzała śmiało na lady Blanche. - Nie wiedział, co się dzieje. Znowu się kłócą, pomyślała Edlyn. Od czasu do czasu pogarda, jaką Adda czuła wobec swej pani, dawała o sobie znać, rzutując na ich codzienne stosunki. Kiedy lady Blanche stawała się zbyt dokuczliwa albo nadmiernie wymagająca, Adda uparcie odmawiała współpracy i zaczynało się coś w rodzaju wojny. - Widziałaś, jak się całują. Lady Blanche pochyliła się do przodu i potrząsnęła oskarżycielsko palcem tuż przed nosem Addy. - Powiedz im! No już, mów! - Kazałaś mi stać na deszczu i ich szpiegować - głos Addy wznosił się coraz wyżej. Niczego im nie powiem! Lady Blanche wyciągnęła rękę, chwyciła przez welon garść włosów Addy i pociągnęła. Adda upadła na kolana, jęcząc z bólu, a potem odwróciła się i ugryzła lady

Blanche w łydkę. Lady Blanche upadła. Tłum zacieśnił krąg. Ludzie pokrzykiwali, jakby zachęcali do walki psy. Edlyn podziękowała Bogu, że osiem lat temu pomógł jej podjąć decyzję, która okazała się słuszna. Lady Corliss nie odezwała się słowem, po prostu podeszła do dwóch walczących, niemłodych już krępych kobiet i stanęła nad nimi. Kobiety zasyczały na siebie gniewnie i zaprzestały walki. Lady Blanche próbowała wstać i potknęła się o rąbek habitu. Adda natychmiast parsknęła śmiechem. - To ona zaczęła - powiedziała lady Blanche. - Na pewno widziałaś, pani. Lady Corliss nadal milczała. - Lepiej traktujesz swoje nioski niż mnie - poskarżyła się Adda, z trudem dźwigając się na nogi. - Przynajmniej jest z nich pożytek - odcięła się lady Blanche. - Nie tak, jak z ciebie. Lady Corliss uniosła rękę i zaczekała, aż kobiety zwrócą na nią uwagę. - Będzie lepiej, jeżeli przez miesiąc zamieszkacie osobno. - Nie możesz tego zrobić, pani - powiedziała lady Blanche zuchwale. - Kto się mną zajmie? - Obie spędzicie ten czas w odosobnieniu, poszcząc - odparła lady Corliss. - I żadna z was nie będzie się niczego domagać, ponieważ i tak nie udzielę zgody, by to dostała. Gdyby Edlyn zależało na zemście za liczne przejawy lekceważenia oraz obelgi, mogłaby rozkoszować się nią teraz. Twarz lady Blanche straciła wszelką barwę na myśl o czekających ją dniach samotności i głodu. Zaś Adda, która wykazywała wrodzony talent do szpiegowania, wyglądała niewiele lepiej. - Co zaś się tyczy reszty z was - powiedziała lady Corliss, zwracając się do tłumu obowiązki i chorzy czekają. Proszę, wracajcie do swoich zajęć. A widząc, że wszyscy aż płoną z ciekawości, dodała: - Sama się tym zajmę. Opat John postąpił krok w przód i szepnął jej coś do ucha. Odpowiedziała równie cicho. Skinął głową, a potem odwrócił się do tłumu: - Nie słyszeliście, co powiedziała lady Corliss? Rozejdźcie się, i to natychmiast! Ludzie burczeli pod nosem i spoglądali za siebie tęsknie, lecz uczynili, co im kazano. Wszyscy, z wyjątkiem zbrojnych, którzy zebrali się na stronie i dalej czekali. Opat John spojrzał prosto na nich. - I cóż? - zapytał.

Kim oni są? Edlyn nie podobało się, że wyglądali jakby kierował nimi jeden mózg. A kiedy zareagowali na niewidoczny sygnał i rozeszli się, jeszcze bardziej ją to zaniepokoiło. Byli niczym ptaki, które formują klucz za swoim przywódcą i skręcają, kiedy on skręca. Rozejrzała się dokoła. Ale kto mógł być tym przywódcą? Opat John nie wydawał się zaniepokojony. Widocznie zdążył już ich wypytać. Edlyn stłumiła ciekawość. W końcu miała teraz ważniejsze problemy niż wysłuchiwanie plotek, jakie mogli przywieźć ze sobą przyjezdni. - Wy dwaj - powiedział opat, wskazując swoich służących - wnieście krzesło lady Corliss z powrotem do środka. Słudzy usłuchali pośpiesznie, pozostawiając Edlyn, Hugha, Whartona i lady Corliss na dziedzińcu. Lady Corliss pełnym wdzięku gestem przywołała Edlyn i Hugha, po czym, nie czekając, by się przekonać, czy za nią poszli, skierowała się do kościoła. Edlyn wahała się przez chwilę, a potem ruszyła za lady Corliss. Słyszała, jak Hugh rozmawia z Whartonem. Kazał mu spotkać się z ludźmi i odesłać ich do namiotu. Jaki znów namiot, zdziwiła się przelotnie. Kiedy udało mu się zdobyć namiot i po co? A potem przestała zadawać sobie pytania. Co ją obchodzi Hugh. Jeśli ma teraz namiot, może pozbierać swoje rzeczy i się wynieść. Uniosła skraj szaty i ruszyła na górę schodami. Ścisnęła mocno wilgotny, wełniany materiał i pomyślała: Hugh miałby wyjechać? Zbyt wiele szczęścia. Słyszała za sobą stukot kosztownych skórzanych podeszew i przez chwilę łudziła się nadzieją, że Hugh zechce ująć ją pod ramię. Nie potrzebowała pomocy, ale dałoby jej to okazję, żeby wpakować mu łokieć pod żebra. Nie dotknął jej jednak. Spokój kościoła tylko w niewielkim stopniu ukoił nerwy Edlyn. Zdawała sobie sprawę, że bez względu na to, co postanowi lady Corliss, jej życie zmieni się bezpowrotnie. Gdy lady Corliss usiadła za stołem z grubo ciosanych desek, Edlyn wśliznęła się na krzesło, próbując czerpać pociechę z faktu, że tu przynależy. W przeciwieństwie do Hugha. Lecz kiedy usiadł na krześle obok, w jego postawie czy wyrazie twarzy nie dało się dostrzec ani śladu niepewności. Ten wstrętny człowiek czuł się swobodnie w każdym miejscu - jeszcze jeden powód, by go nie lubić. Lady Corliss chyba też go nie lubi, pomyślała Edlyn, gdy zobaczyła, jak lady Corliss patrzy na Hugha. - Kim jesteś? - spytała.

- Nazywam się Hugh de Florisoun - odparł pośpiesznie. - Właśnie wywalczyłem sobie tytuł barona i przynależne do niego ziemie. Będę miał dość środków, aby utrzymać żonę i rodzinę, dlatego proszę cię, pani, o rękę lady Edlyn. Siedział tam, zadowolony z siebie, chroniony przez tytuł i bogactwo. Edlyn nie mogła się zmusić, by choć na niego spojrzeć. Ze wzrokiem utkwionym w twarz lady Corliss, powiedziała gwałtownie: - Ona nie ma prawa oddawać mojej ręki. - Lady Edlyn ma rację. Lady Corliss siedziała prosto na krześle, nie dotykając plecami oparcia. - Czy, decydując się zamieszkać w klasztorze, nie zobowiązała się, że będzie ci posłuszna, pani? Skąd on to wiedział? Edlyn zerknęła na niego i zobaczyła, że się uśmiecha. Nie wiedział. Przynajmniej, dopóki nie potwierdziła jego podejrzeń. Musi bardziej się pilnować, bo inaczej życie z nim stanie się... Nie. Bitwa nie została jeszcze przegrana. Nie podda się tak łatwo. - Jej zobowiązanie oznacza, że musi przestrzegać moich poleceń albo zostanie wygnana z klasztoru. Nie oznacza natomiast, że mogę zmusić ją do zamążpójścia. - Tylko że jeśli coś jej nakażesz, a ona nie posłucha, będzie musiała opuścić klasztor. Hugh skinął głową, usatysfakcjonowany. - Rozumiem. - To dlatego przyprowadziłam was tutaj, by porozmawiać na osobności. Lady Corliss zdecydowanie nie podobała się pewność siebie Hugha. - Chcę się rozeznać, czy tak drastyczny krok jest rzeczywiście konieczny. - Ona jest skompromitowana - powiedział Hugh bezlitośnie. - Zrobię to, co uznam za wolę boską. To Pana musimy dziś zadowolić, lordzie Hugh, nie ciebie i nie zakon. Hugh, mocno zaskoczony, spoglądał na lady Corliss spod zmarszczonych brwi. Najwidoczniej sądził, że przeprowadzi swoją wolę i nie spodziewał się usłyszeć, że sprawa jest w rękach Boga. Lady Corliss, ułagodzona jego milczeniem, rzekła: - Lady Edlyn, opowiedz mi o wszystkim, co wydarzyło się odkąd znalazłaś lorda Hugha w aptece. Edlyn posłuchała. Opowiedziała o wszystkim, poczynając od chwili, kiedy zauważyła wyłamany skobel, aż po przyłapanie jej z Hughem tego ranka. No, może nie o wszystkim. Nie wspomniała o smoczej krwi, ani o tym, jak dziękowała wróżkom za lekarstwo. Przemilczała też swoje wspomnienia ze stodoły w

George’s Cross. Nie powiedziała, jaką namiętność wzbudził w niej pocałunek Hugha, ani o tym, że jego pojawienie się zbudziło w niej coś, o czym sądziła, że dawno już obumarło. Nie wspomniała o żadnej z tych rzeczy, a jednak lady Corliss zdawała się o nich wiedzieć. Kiedy skończyła, lady Corliss pochyliła się ku nim, złożyła dłonie na blacie stołu i zapytała Hugha: - Dlaczego postarałeś się skompromitować lady Edlyn? - Nie chciałem jej skompromitować - odparł Hugh szczerze. - Chcę tylko ją poślubić. Jest sama. Potrzebuje mężczyzny, aby ją chronił. - A to ci dopiero bzdura! - parsknęła Edlyn. - Dorastałam jako część dobytku mego ojca, a potem mężów. I spójrzcie tylko, jaką ochronę mi zapewnili! Hugh ujął jej dłoń, zanim zdążyła się zorientować, co zamierza. - Nie zawiodę cię. Szarpnęła się i spróbowała wyswobodzić rękę. - Dopiero kiedy zostałam zmuszona, by sama o siebie zadbać, poczułam się jako tako bezpieczna. A ty to zniszczyłeś! Puścił jej rękę. Spojrzała na ślad na nadgarstku i roztarta go. Kątem oka spostrzegła, że Hugh wstaje, ale nie spodziewała się, że chwyci ją w ramiona. Pisnęła i zaczęła się wyrywać. - Co ty... Hugh usiadł na krześle i posadził sobie Edlyn na kolanach. Objął ją wpół i przytrzymał. - Nie pozwolę ci uciec i nie dopuszczę do tego, byś wyrządziła sobie krzywdę, próbując uciekać - powiedział tym zrównoważonym, stanowczym tonem, który tak ją denerwował. Próbowała dać mu kuksańca w bok. Zmienił pozycję i teraz plecami opierała się o jego pierś. Chwycił ją za nadgarstki i trzymał przyciśnięte do jej boków. - Teraz się uspokoisz - powiedział. Nogi Edlyn zwisały w powietrzu. Kopnęła go, ale miękkie skórzane ciżmy nie wyrządziły większej szkody. Odpłacił jej ostrym szarpnięciem za ramiona. Krzyknęła i spróbowała się odwrócić, ale zbyt mocno ją trzymał. Była bezradna. - Siedź spokojnie - powtórzył. Ma siedzieć spokojnie? Na jego kolanach? Z nogami zwisającymi po bokach i pośladkami przyciśniętymi do jego krocza? - Nie mam zamiaru zrobić ci tej przyjemności! Spróbowała wymknąć się dołem, lecz tylko nieco się przesunęła. Jej ręce znalazły się tuż pod piersiami. Poczuła się głupio i znowu

zaczęła się kręcić. Pomógł jej i dostosował pozycję tak, że znowu znalazła się wyżej. Tylko że teraz czuła pod sobą niewygodne wybrzuszenie - długie, twarde i niemożliwe do zignorowania. - Puść mnie - mruknęła. - Nigdy cię nie puszczę. - Gdy mówił, jego oddech pieścił skórę na karku Edlyn. - A już na pewno nie teraz. Widok, jaki by się wtedy ukazał, nie nadaje się dla oczu zakonnicy. Edlyn zamarła. Lady Corliss. Była tak zajęta szarpaniem się z Hughem, że zupełnie o niej zapomniała. Zapomniała o godności, o wszystkim, poza swoim pragnieniem, by znaleźć się jak najdalej od Hugha, nim uda mu się sprawić, że będzie chciała zostać. Zażenowana spojrzała na matkę przełożoną, która przyglądała się jej w ten sam sposób, w jaki Edlyn przyglądała się chorym. Próbując ratować sytuację, powiedziała: - Widzisz, pani, jak on mnie traktuje? - No cóż, lady Edlyn - lady Corliss uśmiechnęła się leciutko. - Nie da się zaprzeczyć, że naprawdę masz obrzmiałe wargi. Do tego bardzo ładnie się zarumieniłaś. Wstała. - A teraz pomodlę się o to, by Bóg podpowiedział mi, jak mam rozwiązać ten problem. Odeszła zaledwie do okna, wychodzącego na dziedziniec, lecz pogrążyła się w modlitwie tak głęboko, że Edlyn i Hugh poczuli się, jakby zostali sami. Edlyn widywała już, jak lady Corliss się modli. Doświadczyła przesycającego powietrze uczucia świętości, wesela i błogosławionego spokoju. Dla Hugha było to coś absolutnie nowego, toteż z zainteresowaniem przyglądał się pogrążonej w modlitwie kobiecie. Edlyn zdawała sobie sprawę, że kiedy lady Corliss podejmie decyzję, będzie ona nieodwołalna. Edlyn także zaczęła się modlić, błagając o wolność i wsparcie. Lady Corliss odeszła od okna, lecz nie usiadła z powrotem za stołem. Podeszła prosto do Edlyn. Uwolniła jej dłonie z uścisku Hugha i mocno je chwyciła. Nadzieje Edlyn wzrosły. Tymczasem lady Corliss powiedziała miękko tonem, jakiego matka użyłaby wobec córki: - Uważam, że lord Hugh stanowi odpowiedź na moje modlitwy. - Nic podobnego! - zawołała Edlyn instynktownie, próbując wstać. Oczywiście, Hugh bez trudu jej to uniemożliwił. - Protestowanie przeciwko woli Boga niczego nie zmienia. Ona pozostanie taka sama. Lady Corliss rzadko kogokolwiek upominała, tym większą wagę miały jej słowa. - Uważam, że Bóg chce, byś poślubiła tego człowieka.

Zapominając, gdzie siedzi, Edlyn osunęła się raptownie, a potem szybko wyprostowała. Hugh potarł dłońmi jej plecy. - A zatem Bóg też jest po mojej stronie - zachichotał, bardzo zadowolony. - Będę się modlił, by nadal obdarzał mnie łaskami. Ten przejaw samozadowolenia nie spodobał się lady Corliss. Spojrzała Hughowi prosto w oczy. - Bóg nie jest po niczyjej stronie, lordzie Hugh. Robi to, co jest najlepsze dla nas, jego dzieci. Poza tym nie pochwalam sposobu, w jaki zalecasz się do tej miłej damy. Edlyn poczuła, że ciało Hugha reaguje na to upomnienie. Tymczasem lady Corliss mówiła dalej: - Taki brak poszanowania dla jej reputacji i spokoju ducha źle świadczy o mężczyźnie, który wybrał ją sobie na towarzyszkę życia. Reputacja, raz zniszczona, niełatwo daje się odbudować, a kruche zaufanie, jakie lady Edlyn zdążyła w sobie wzbudzić, leży pogruchotane u twoich stóp. Teraz do ciebie należy odtworzenie jednego i drugiego, ponieważ zniszczyłeś je, łamiąc bezwzględnie zasady dobrego wychowania i uprzejmości. Z pewnością mu się to nie podobało. Ani trochę. Prawdopodobnie ledwie znosił, że upominała go kobieta. Nie obchodziło go, że zniszczył reputację Edlyn i jej zaufanie. Po prostu chciał postawić na swoim i starał się o to wszelkimi sposobami. - Tak czy inaczej, opat John może odczytać zapowiedzi. Zostaną ogłoszone trzy... - Nie mamy czasu na zapowiedzi - przerwał jej Hugh. Edlyn zesztywniała. Dopiero co wysłuchał najostrzejszego upomnienia, jakie słyszała kiedykolwiek z ust lady Corliss, a kiedy matka przełożona zgodziła się, by postawił na swoim, uznał, że to nie wystarczy. Jednak Hugh zdecydował się udzielić wyjaśnień, czego Edlyn się po nim nie spodziewała. - Przebywałem zbyt długo poza polem walki i muszę przejąć moje ziemie przed nadejściem jesieni. Nie wolno mi tracić ani godziny. - Nigdzie nie jadę bez moich dzieci - powiedziała Edlyn. Co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości. Lady Corliss bardziej martwiła się tym, aby zawarte w pośpiechu małżeństwo okazało się ważne. - Zapowiedzi są konieczne. Nie pozwolę, byś potem oddalił lady Edlyn, zasłaniając się tym, że ceremonia nie została odprawiona jak należy.

- Więc ogłoście je trzy razy jednego dnia i przed zachodem słońca będziemy mogli się pobrać. - Wstał i ostrożnie postawił Edlyn na ziemi. - W przeciwnym razie zabiorę Edlyn bez ceremonii. Lady Corliss zawahała się, a potem skinęła głową. - Niech i tak będzie, skoro prosisz. Hugh ujął Edlyn pod brodę i pochylił się ku niej. - Nie patrz tak na mnie. To będzie dobre małżeństwo, przekonasz się. A teraz bądź miłą dziewczynką i doprowadź się do porządku przed ślubem. - Wyprostował się i przesunął dłonią po głowie Edlyn. - Nadal masz zielsko we włosach. - Nienawidzę cię. Powiedziała to spokojnie, z przekonaniem właściwym komuś, kto nigdy dotąd nie przyznał się do tego rodzaju uczuć. Usłyszał to, ponieważ zamrugał zdziwiony. - Ale dlaczego? Jego tępota sprawiała, że miała ochotę krzyczeć. Opanowała się jednak na tyle, by odpowiedzieć: - Bo sądzisz, że postępujesz słusznie. - Ja wiem, że postępuję słusznie - poprawił ją. Tym razem nie wytrzymała. Krzyknęła cicho. Jak tu rozmawiać z kimś takim? Był głupszy niż Robin, choć przedtem wydawało jej się, że to niemożliwe. Robin. Uspokoiła się i westchnęła boleśnie. - Nie powiem „tak”. - Co takiego? - spytała lady Corliss. - Kiedy? - zapytał Hugh, zakłopotany. - Podczas ceremonii. Nie zgodzę się zostać twoją żoną. Oboje wpatrywali się w nią bezmyślnie, jakby była domową kotką, która nagle pokazała pazury. - Już raz byłam żoną wojownika. - Oczywiście że byłaś. A kogo miałaś poślubić? - dopytywał się Hugh. - Mnicha? Nie rozumiał. Nigdy nic nie rozumiał, a ją zmęczyło wyjaśnianie. - Powstałeś przeciwko królowi, a ja nie chcę znowu być żoną zdrajcy - powiedziała więc tylko. Lady Corliss przez chwilę mierzyła Hugha spojrzeniem, jakby jego wygląd mógł powiedzieć coś o lojalności. - Jesteś zdrajcą? Hugh nie odpowiedział od razu, lecz podszedł do leżącej na stole wielkiej Biblii. Położył na niej dłoń i powiedział: - Przysięgam, że nie zdradziłem króla.

Patrzył przy tym na Edlyn, lecz odezwała się lady Corliss. - No widzisz. Musisz za niego wyjść, lady Edlyn. Czy jest nie tylko łajdakiem, ale i kłamcą? Jeszcze przed chwilą bez wahania powiedziałaby „tak”, lecz lady Corliss umiała odróżnić prawdę od kłamstwa, a bez wahania przyjęła zapewnienie Hugha. Czy był zdrajcą? Tak naprawdę wcale jej to nie obchodziło. - Nie wyjdę za niego - powtórzyła. - To wojownik. Jeśli nawet lady Corliss zrozumiała, o co chodzi Edlyn, nie zdradziła się z tym. - Tak czy inaczej, nie możesz pozostać w opactwie. Twoja obecność wywołała zamieszanie i oderwała nasze myśli od służby bożej. Serce ścisnęło się Edlyn ze strachu, mimo to powiedziała: - Wyrzucano mnie już na bruk. - A twoi synowie pozostaną tutaj, chronieni przed twoim wpływem. W pierwszej chwili Edlyn nie zrozumiała, lecz kiedy sens słów lady Corliss do niej dotarł, krzyknęła: - Nie możesz odebrać mi synów! - Ależ mogę. Już są pod opieką mnichów, a kobiecie takiej jak ty nie należy pozwalać na wychowywanie dzieci. Lady Corliss nie wierzyła, że Edlyn jest winna. Mimo to zmusi ją, by wypełniła wolę Boga. I ma w ręku skuteczną broń. Czy naprawdę wypędziłaby ją z opactwa? I odebrała jej synów? Edlyn znała odpowiedź. Chociaż miotały nią nienawiść i rozpacz, zdusiła je w sobie, skłoniła lekko głowę i szepnęła: - Będzie, jak sobie życzysz, pani. - Jak sobie życzy Bóg, moje dziecko. Edlyn nie potrafiła żywić wrogich uczuć wobec lady Corliss, spojrzała więc na Hugha płonącymi gniewem oczami. On zaś powiedział tylko, jak na idiotę przystało: - Włóż coś ładnego. - Na ślub? Nie mam nic ładnego - odparła z satysfakcją. Lady Corliss uznała widać, że Hugh dość już popełnił gaf, odprawiła go bowiem, mówiąc: - Coś jej znajdziemy. Idź już, zanim wszystko zepsujesz. Jak każdy dobry żołnierz, Hugh wiedział, kiedy zarządzić odwrót, wymaszerował więc bez słowa. Edlyn spojrzała na drzwi i powiedziała z rozpaczą: - Ty nie rozumiesz, pani. - Ależ owszem, rozumiem. Lady Corliss objęła sztywne ramiona Edlyn i przyciągnęła ją bliżej siebie. - Rzeczywiście, są tylko trzy możliwości. Edlyn stała sztywno w uścisku lady Corliss.

- Nie rozumiem. - Twój narzeczony już to chyba wyjaśnił. Mężczyźni dzielą się na tych, którzy pracują rękami, ludzi Kościoła i ludzi oręża. Dama nie może poślubić chłopa, trudzącego się na roli, ani mężczyzny, który poświęcił się służbie Bogu. Kto zatem jej zostaje? Wojownik. - Po co w ogóle wychodzić za mąż? - spytała Edlyn z rozpaczą. - Lady Edlyn, obserwowałam cię, od kiedy ufundowałaś to opactwo i poprosiłaś mnie, bym je poprowadziła. Jesteś kobietą o namiętnej naturze, odczuwasz głęboko radość i smutek. Ty nie unosisz się z prądem życia, ty się nim upajasz, a swoim ciepłem przyciągasz ludzi. Ostatni rok był dla ciebie trudny nie tylko z powodu tragedii, lecz także dlatego, że musiałaś podporządkować się klasztornym zasadom. - Lady Corliss zachichotała. - Bardzo się cieszę, że nie przyjęłaś ślubów, bo nie wiem, jak dałabym sobie z tobą radę. - Więc szło mi aż tak źle? - Wcale nie, ale musiałaś tłumić ogień, który cię trawi, a widzę, że niemal wygasł z braku paliwa. - Lady Corliss uścisnęła ramię Edlyn. - W ciągu ostatnich dwóch tygodni znowu dostrzegłam w tobie płomień i zastanawiałam się, co go wzbudziło. Myślę, że to ten mężczyzna. - Nie pragnę go - mruknęła Edlyn. Co ona robi? Rozmawia z lady Corliss o płomieniu żądzy między mężczyzną a kobietą? Już sam temat wywoływał w niej zażenowanie, wierciła się więc niespokojnie, niczym dziecko, które nabroiło i nie chce się do tego przyznać. - Kiedy za niego wyjdziesz, nie będziesz musiała dłużej tłumić płomienia. - Lady Corliss puściła ją. - Lepiej poszukajmy dla ciebie jakiegoś odzienia. - Czy naprawdę wyrzuciłabyś mnie, pani, i zatrzymała moje dzieci? Lady Corliss wyprowadziła Edlyn z komnaty, a potem z kościoła. Skierowały się ku klasztorowi. - A jak sądzisz? - Myślę, że jesteś równie bezlitosna jak każdy wojownik. - Dzięki, lady Edlyn. Lady Corliss skinęła ręką i zakonnice pośpieszyły ich śladem. Nim doszły do klasztoru, otaczała je gromadka kobiet. Były wśród nich owdowiałe księżne, młodsze córki lordów, odprawione żony baronów, a także dwie damy, których mężowie, tak jak mąż Edlyn, opowiedzieli się po złej stronie. Chłodny, mroczny pokój rekreacyjny wypełnił się kobietami i kiedy lady Corliss poprosiła o strój odpowiedni dla panny młodej, ich głosy zmieniły się w

radosny szczebiot. Nim Edlyn zdążyła się zorientować, drzwi zostały zamknięte, a ona rozebrana i posadzona w wannie celem uroczystej kąpieli. Kiedy ją szorowano, po placu rozeszło się echem wołanie. To ogłaszano pierwsze zapowiedzi. Zakonnice wyciągnęły Edlyn z wanny, wytarły ją i zajęły się rozczesywaniem długich, brązowych splotów. Nie było to łatwe zadanie. Nie mogły się nadziwić, że pozostała szczupła, mimo iż urodziła dwójkę dzieci. Lord Hugh pewnie będzie chciał, by nieco przytyła, zauważyła któraś. Lady Neville, owdowiała księżna, roześmiała się i powiedziała: - Widziałam, jak na nią patrzył. Chyba podoba mu się taka, jaka jest. Na zewnątrz rozległo się kolejne wołanie. Ogłaszano drugie zapowiedzi. Zakonnice sięgnęły do ukrytych w kufrach zasobów i przyniosły różne fatałaszki. Wsunęły Edlyn przez głowę koszulę z delikatnego białego płótna, sięgającą jej ledwie kolan i pozbawioną zapięcia. Koszuli nie dawało się zawiązać pod szyją, obnażała więc dekolt, a szlaczek z wyhaftowanych liści winorośli drapał skórę. Po długiej i bardzo poważnej dyskusji, wybrano dwie suknie - szatę w jasno - i ciemnozielone pasy, podkreślającą barwę oczu Edlyn, i drugą, o bardzo prostym kroju, uszytą z delikatnej niebieskiej wełny. - Tylko nie zielona - powiedziała stanowczo lady Neville. - Zieleń to kolor niewiast lekkiego prowadzenia, a dość już się dziś o tym mówiło. Edlyn zaczerwieniła się po same uszy. Lady Neville spojrzała na nią, zniecierpliwiona. - Nie przejmuj się tak, lady Edlyn. Tylko idiota mógł w to uwierzyć. Zakonnice zamruczały coś po cichu, niektóre z powątpiewaniem, lecz lady Neville oszczędziła Edlyn zażenowania, mówiąc: - Wolę niebieską. To kolor Przenajświętszej Panienki. Zakonnice przytaknęły skwapliwie. A potem dodała: - Poza tym sznurowanie z boku i rozcięcie na przodzie spódnicy z pewnością ułatwią lordowi zadanie. Młode dziewice westchnęły głośno, zaszokowane. Wdowy i odprawione małżonki nawet nie próbowały ukryć rozbawienia. Na placu rozległo się kolejne wołanie. Ogłoszono trzecie zapowiedzi. Teraz pozostała już tylko ceremonia zaślubin. Kobiety zaczęły się śpieszyć. Zakryły głowę Edlyn koronkowym welonem, lecz włosy zostawiły rozpuszczone na znak, że choć nie jest dziewicą, pozostała cnotliwa. Nie tak to

wyglądało przed kilkoma godzinami, pomyślała gorzko. Została wybawiona ze stanu grzechu przez lorda o niepotwierdzonym szlachectwie i lojalności. Dostała cienkie białe pończochy i buty z malowanej skóry, bardzo starannie uszyte i ozdobione. Choć były nieco za duże, zakonnice nie słuchały skarg Edlyn. Wypchały czubki pantofli szmatkami i nakłoniły ją, by je włożyła. Potem była już gotowa do ceremonii, która raz jeszcze uczyni z niej część dobytku mężczyzny. Tak, jak poprzednio, wręczono jej bukiet z mirtu i rozmarynu, tylko że tym razem Edlyn go odrzuciła. - Zły znak - wymruczała jedna z zakonnic. - To nie kwiatów chce od niej lord Hugh. Lady Neville poprawiła Edlyn welon. - Lecz będzie musiał się postarać, by to dostać. Mężczyźnie dobrze robi, gdy musi poświęcić się trochę dla swojej kobiety. Gdy wyszły na zewnątrz, Edlyn zmrużyła oczy w ostrym popołudniowym słońcu. Zamrugała i osłoniła twarz, by przyzwyczaić wzrok do słonecznego blasku. Po chwili opuściła dłoń i niemal natychmiast tego pożałowała. Na dziedzińcu zebrali się chyba wszyscy obecni w opactwie. Uformowali przejście, wiodące od drzwi klasztoru do stopni kościoła, gdzie już czekali opat, Wharton i Hugh. To, że Hugh pozostał spokojny przez całe popołudnie, mocno zirytowało Edlyn. Nie żywił cienia wątpliwości, że Edlyn zrobi to, czego on chce. Pożałowała, że nie ma już kwiatów, bo z przyjemnością rzuciłaby je publicznie na ziemię. Impulsywność pozbawiła ją możliwości wykonania tego wiele mówiącego gestu. Ktoś trącił ją w plecy. Nie poruszyła się, więc ją popchnięto. Potknęła się o własne stopy i ruszyła przez szpaler, utworzony przez bacznie przyglądające się jej oczy i uśmiechnięte usta. - Ja nie chcę - szepnęła. - Nie chcę tego, nie chcę. Ten buntowniczy nastrój przypomniał jej pierwszy ślub, kiedy wydawano ją za starego księcia. Była wtedy młoda i przestraszona, świadoma, że nie ma wyboru, że jest bezradna i nie powstrzyma biegu wydarzeń. Teraz czuła to samo, tyle że nie była przestraszona. Jednak dojmujące uczucie bezradności skłoniło ją, by wpatrywała się w Hugha z taką nienawiścią, jaką tylko była w stanie z siebie wykrzesać. Jego spojrzenie, wyrażające z początku umiarkowaną uprzejmość, spoważniało. Widocznie zaczął się zastanawiać, czy zadanie, którego się podjął, nie przerasta aby jego sił. Jak zdoła zjednać sobie narzeczoną?

Nie uda mu się, ponieważ Edlyn postanowiła, że nie pozwoli się zjednać. Wchodziła z wolna po stopniach, demonstrując swoją niechęć. Hugh uśmiechnął się lekko. A kiedy się zbliżyła, ujął jej dłonie - bez bukietu - i skinął na opata. Rozpoczęła się ceremonia. Kiedy Hugh przysięgał, że będzie się nią opiekował nawet po śmierci, Edlyn poczuła, że mimo woli podkurcza palce w za dużych butach. Rycerz. On jest rycerzem. I zginie jak wszyscy rycerze. Jak młodzieńcy, których zgromadził wokół siebie Robin. I jak on sam. Wyszeptała słowa przysięgi i byli małżeństwem. Zebrani wznieśli radosny okrzyk, gdy Hugh uwolnił dłonie Edlyn - tylko po to, żeby natychmiast objąć ją wpół i przyciągnąć bliżej siebie. - Edlyn. Pochylił głowę, by pocałować ją na znak pokoju. - Przestań się dąsać - szepnął. Tylko że ona się nie dąsała. Płakała, aż łzy spływały jej po policzkach. - Kochanie, co się stało? Mógł sobie teraz pozwolić na współczucie i czułość. Dostał to, czego chciał. - Kochanie? Radosne okrzyki zmieniły się w podekscytowany gwar, lecz jeden ostry głos wybił się ponad resztę. - Drogi lordzie, chciałem pogratulować ci jako pierwszy. To był baron Sadynton. Jego wąskie wargi wykrzywiał nieszczery uśmiech i Hugh podniósł głowę niczym wilk wietrzący niebezpieczeństwo. - To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony, że poślubiłeś tę kobietę, zwłaszcza po tym, czego dokonałeś ostatniego lata. Król musi być z ciebie dumny. Edlyn nie lubiła Sadyntona, i to od początku. Uważała go za mazgaja i intryganta. Wiedziała, że ma jej za złe, iż pozbawiła go makowego syropu. Lecz malująca się teraz na jego twarzy satysfakcja sprawiła, że zrobiło się jej nieswojo. A nawet gorzej. Czuła, że zaraz zwymiotuje. Przylgnęła do ramienia Hugha, nieświadoma, że w chwili zagrożenia szuka u niego ochrony, czyli robi dokładnie to, czego by sobie życzył. Kiedy Wharton ruszył ku Sadyntonowi, zaciskając dłonie, ścisnęła ramię Hugha jeszcze mocniej. Sadynton cofnął się i zaczął mówić szybciej. - Nie sądziłem, że doczekam dnia, kiedy wdowa po lordzie Jagger poślubi lorda Rorford. Dłonie Edlyn opadły.

- Nieczęsto zdarza się, żeby kobieta brała ślub z mężczyzną, który powiesił jej męża.

ROZDZIAŁ 8

Hugh, dowódca wojsk królewskich na zachodzie, przyglądał się, jak Edlyn znika w lesie. - Pójdziesz za nią, panie? - spytał Wharton. - Nie. Hugh nie mógł uwierzyć, że to powiedział, lecz słowa lady Corliss nadal dźwięczały mu w uszach. Nie zamierzał co prawda pozwolić, by kobieta wpływała na jego decyzje, lecz lady Corliss przejawiała niezwykłą mądrość. Poza tym - co niechętnie przyznawał - matka przełożona znała Edlyn o wiele lepiej niż on. Wiedziała, jak pracuje jej umysł. - Co? Wharton tańczył wokół niego jak kogut, któremu wyskubano pióra z ogona. - Ale ty go nie powiesiłeś. - Nie osobiście - parsknął Hugh. Jednak to on ujął Robina, lorda Jagger i wysłał go prosto do księcia, gdzie został stracony. To dlatego milczał, kiedy już odzyskał siły i był w stanie obronić się przed skrytobójcami. Miał nadzieję, że uda mu się zdobyć Edlyn, nim dowie się, kim on jest. Pragnął zdobyć ją naprawdę, w sensie fizycznym. Tego rodzaju więzów żadna kobieta nie potrafi zapomnieć ani zlekceważyć. Już sama myśl o fizycznym zdobywaniu Edlyn wywołała u niego nagły przypływ pożądania. Nie, nie może pozwolić, by samotnie wałęsała się po lesie. Musi się upewnić, że do niego wróci, dobrowolnie lub nie. - Wharton, ty znasz ją najlepiej. Idź za nią, ale tak, żeby cię nie widziała. Denerwuję się, kiedy chodzi sama po lesie. - Gdybyś poszedł za nią, panie, nie musiałbyś mnie wysyłać, żebym skradał się jak kret za robakiem - zaprotestował Wharton. - To porównanie nie pochlebia ani tobie, ani damie. Po szybkim spacerze na pewno poczuje się lepiej, a wtedy wszystko jej wyjaśnię. - Po co wyjaśniać - powiedział Wharton, zachmurzony. - Kobiecie trzeba dać w łeb. Na pewno poczuje się po tym lepiej. - Ja dam ci w łeb, jeżeli zaraz za nią nie pójdziesz - odparł Hugh. - I zatrzymaj dla siebie swoje porady małżeńskie.

- Byłem żonaty częściej niż ty, panie - powiedział zuchwale Warton. Hugh dobrze znał swego sługę. - A ile z tych kobiet nadal jest twoimi żonami? Wharton zerknął na opata i ściszył głos. - Dwie na pewno. Może trzy. - To pocieszające - zauważył Hugh z ironią. - Idź już. Wharton skinął głową i ruszył ścieżką, którą obrała Edlyn, uciekając przed mężem. - Tylko pamiętaj, ona jest panią mego serca i moim największym skarbem - zawołał za nim Hugh. - Traktuj ją więc odpowiednio. Wharton podniósł rękę na znak, że rozumie. Zakonnice stały z tyłu i Hugh usłyszał, jak jedna z nich mówi: - Nawet nie rzuciłyśmy pszenicy. Pszenica jako symbol płodności. Mnożenia się. Pszenica dla syna, którego da mu Edlyn. Tak, Hugh życzył sobie tej ceremonii, lecz lady Corliss skierowała zakonnice do klasztoru, a one posłuchały, jak na dobre kobiety przystało. Słodki Jezu, rozkazu lady Corliss nawet on by posłuchał. Ta kobieta była urodzonym władcą... i świętą. Ludzie Hugha stali szeregiem u stóp schodów i Hugh skierował się ku nim. To był jego osobisty oddział. Tworzyli go mężczyźni, którzy walczyli z nim w niejednej bitwie. Dwunastu rycerzy, dwunastu giermków i tyle samo sług. Po bitwie na polecenie Whartona ukryli się w okolicy, schowali też dobytek Hugha, by nie zdradzić miejsca jego pobytu. Teraz zebrali się, żeby uczestniczyć w ceremonii. Stali, uważnie przyglądając się scenie, która rozgrywała się przed ich oczami. Hugh zszedł ze schodów i zobaczył Sadyntona, przyglądającego mu się z nieukrywaną satysfakcją. Nie namyślając się ani chwili, zmienił kierunek, podszedł do barona, zdzielił go pięścią w twarz i zanim ten zdążył upaść, wmieszał się pomiędzy swoich ludzi. Ci zwarli natychmiast szeregi i poprowadzili go ku obozowi. Nikt mu nie gratulował; wydawało się to niewłaściwe w sytuacji, gdy panna młoda uciekła od męża. Hugh doskonale ich rozumiał. - Chodźcie - powiedział. - Porozmawiamy. - Milordzie. Giermek Hugha, trzynastoletni Walijczyk imieniem Dewey, chwycił rękę pana i ucałował ją na znak ulgi i szacunku. - Okropnie martwiliśmy się o ciebie, panie, dopóki Wharton nie powiedział nam, że wracasz do zdrowia. - Widocznie jeszcze nie przyszła na mnie pora. Hugh uwolnił rękę i zmierzwił chłopakowi włosy.

Odwrócił się i spojrzał na grupkę mężczyzn. - Gdzie Morven? Dewey westchnął i kopnął ziemię. Hugh potarł czoło. - Był za młody na taki los. A sir Ramsden? Dewey z ubolewaniem potrząsnął głową. - Straciliśmy doświadczonego wojownika. Hugh aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę, jak dotkliwą stratę ponieśli. Nikt lepiej niż sir Ramsden nie trenował koni, był też wiernym towarzyszem wielu bitew. Młody giermek Morven nie był z nimi na tyle długo, by jego śmierć wywarła aż tak przygnębiające wrażenie, lecz Hugh tym bardziej go opłakiwał. Sir Ramsden żył pełnią życia i zginął z mieczem w dłoni. Morven był tylko chłopcem o chudych kończynach i wystających łopatkach. - Powinienem był więcej z nim ćwiczyć - mruknął Hugh. Dewey musiał go usłyszeć, gdyż odpowiedział natychmiast: - Nic nie mogło go ocalić, panie. Zaatakowali go trzej zaprawieni w boju rycerze. Próbowałem się do niego przebić, ale nie zdążyłem. - Trzej rycerze? - Hugh wydłużył krok. - Czemu w ogóle zawracali sobie nim głowę? Nawet nie mieli co mu ukraść. Sir Philip, nowy w szeregach Hugha, choć doświadczony wojownik, odparł: Zaatakowali, ponieważ kłuł ich jak dokuczliwa osa, trzymając z dala od ciebie, kiedy upadłeś. Dewey odwrócił się do sir Philipa, posykując znacząco, by go uciszyć. Sir Philip podniósł dłoń i Dewey zamilkł. - Lord musi wiedzieć. Byłoby mu bardziej żal, gdyby sądził, że chłopak zginął na darmo, niż że poświęcił życie z miłości do lorda Roxford. Lord Roxford. To on. Hugh, nieprzywykły do tytułu, miał ochotę rozejrzeć się i poszukać wzrokiem tego lorda, o którym tyle się mówiło. - Doprawdy - powiedział. - Sir Philip ma rację. To pocieszające, że chłopak zginął broniąc naszej sprawy. Mimo to nie potrafił zapomnieć. Prześladowało go spojrzenie śledzących go nieustannie, przepełnionych czcią oczu Morvena. Żałował teraz, że nie zostawił chłopaka z matką. Co prawda nie czekałoby go tam nic innego, jak tylko głód i nędza, ale przynajmniej nie gryzłby teraz ziemi. - Pochowaliście go? - Tak, panie. Sam się tym zająłem - powiedział sir Philip.

- A jak tobie powiodło się w bitwie, Wynkynie? - zapytał innego chłopaka, który ledwie za nimi nadążał. - To było wspaniałe, milordzie. Słowa brzmiały stanowczo, lecz glos był słaby. Hugh uniósł pytająco brew. - Zrobiło mu się niedobrze - odparł Dewey. Hugh zauważył, że Wynkyn rzucił Deweyowi wrogie spojrzenie. - Tylko tyle? - zapytał. - Kiedy ja pierwszy raz znalazłem się w ogniu walki, tak się spociłem, że miecz wyśliznął mi się z dłoni i o mało nie odciąłem sobie nogi. - Ja po pierwszej bitwie nie spałem całymi nocami. Sir Philip skrzywił się i odrzucił z czoła siwe włosy. - Ciągle słyszałem krzyki rannych i te okropne odgłosy, kiedy końskie kopyta miażdżyły ciała leżących. Główny doradca Hugha, sir Lyndon, przecisnął się do swego pana, uśmiechając się jak zwykle czarująco. - Dla mnie to tylko słodkie odgłosy bitwy. - Doprawdy? - Hugh aż się wzdrygnął. - Ja nadal nie znoszę tego słuchać. Wynkyn zbladł. - Czy to przechodzi? To znaczy, ta odraza. Hugh podszedł do młodzieńca, objął go ramieniem za szyję i pociągnął, mierzwiąc mu jednocześnie włosy. - Z czasem człowiek przywyka. Chyba że bitwa jest wyjątkowo krwawa, to wtedy wszyscy na powrót wyrzygujemy sobie żołądki. Puścił Wynkyna. Chłopak da sobie radę. Jego ojciec, lord Convey, obawiał się, iż bitewna rzeczywistość rozwieje w proch dziecinne marzenia syna, lecz Wynkyn dobrze sobie poradził. Hugh postanowił, że napisze o tym jego ojcu. Zapominając o Wynkynie, z ulgą popatrzył na wznoszące się przed nim ściany namiotu. Obawiał się, że stracił go podczas bitwy, lecz najwidoczniej tak się nie stało. Widywał już pałacowe komnaty mniej przestronne niż jego namiot. Kiedy padało albo wiał zimny wiatr, zwykł przeprowadzać narady właśnie w namiocie, gdzie mógł pomieścić się cały jego oddział. Miał tu też stół, stołki, pryczę oraz skrzynie pełne pledów i ubrań dla giermków, na wypadek gdyby ich potrzebowali, co zresztą często się zdarzało. Sir Lyndon wszedł pod czarny wojłokowy daszek, chroniący wejście i odchylił zapraszająco klapę. - Zechcesz może spocząć, czekając na powrót panny młodej? - Nie. Napiję się czegoś, słuchając waszych raportów o tym, co wydarzyło się po bitwie i gdzie przebywa teraz wróg.

Hugh musiał to wiedzieć jak najszybciej. Zresztą i tak nie zaśnie, dopóki Edlyn nie znajdzie się na powrót w jego ramionach. Sir Lyndon zasznurował klapę. - Kiedy zniknąłeś podczas bitwy, trochę wytrąciło nas to z równowagi. Obawiam się, że nie strzegliśmy twego dobytku tak pilnie, jakby należało. Po bitwie maruderzy rozkradli sporo rzeczy, jednak z chęcią zaoferuję ci swoją pryczę. Zawsze to lepiej, niż spać na podłodze. - Dzięki, sir Lyndonie, ale co za pożytek z wąskiej pryczy może mieć pan młody? Hugh przyjął z rąk Deweya czarę piwa i wypił trunek jednym haustem, ignorując uniesione brwi sir Lyndona. Doskonale wiedział, co myśli jego doradca - wojownik powinien bardziej panować nad swoją żoną. Ale choć cenił sobie rady sir Lyndona dotyczące bitwy czy oblężenia, nadal pamiętał pełen bólu i poczucia przegranej wyraz twarzy jego żony i podejrzane okoliczności jej śmierci. Nie zamierzał przyjmować od sir Lyndona uwag w kwestii spokoju domowego ogniska. - Dewey przygotuje nam wygodne legowisko ze skór i pledów. Sir Lyndon strzelił palcami i Dewey pośpieszył wykonać polecenie. Hugh usiadł na zydlu w cieniu poły namiotu. Stąd będzie mógł widzieć, jak Edlyn wraca. Wokół niego giermkowie ustawili stołki i reszta rycerzy usadowiła się zgodnie z rangą i zaufaniem, jakie w nich pokładał. Najpierw wszyscy głośno odchrząknęli, a potem Hugh, lord Roxford, zażyczył sobie, by zdano mu relację z wydarzeń, których nie był świadkiem. - Walczyli niczym demony, milordzie, zwłaszcza kiedy uznali, że nie żyjesz. Sir Lyndon pomachał ręką, jakby dopiero co odłożył trzymany zbyt długo miecz. - Ale i tak wyszło nam to na dobre, bo ludzie de Montforta opadli z sił i zdołaliśmy ich rozdzielić, a potem wyłapać tych, którzy nie zdążyli uciec. Hugh pociągnął łyk z czary i spojrzał na sir Philipa. - Wzięliśmy jeńców? - Tak, i odesłaliśmy ich do księcia, zabrawszy im broń oraz konie. Sir Philip uśmiechnął się, zadowolony z uzyskanej zdobyczy. - Podzieliliśmy łupy po równo, milordzie, zostawiając ci to, co, naszym zdaniem, chciałbyś zatrzymać. Jeśli zdecydujesz inaczej, zastosujemy się do twoich poleceń. Hugh też się uśmiechnął. Jako rycerz bez ziemi nauczył się cenić zwyczaj łupienia pobitych. Nieraz pieniądze uzyskane z odsprzedawania wrogom ich dobytku pozwoliły mu

przeżyć ciężkie czasy. Tym razem nie uczyniono takiej oferty. Ci, którzy walczyli dla Simona de Montforta, wyrzekli się praw do majątku. Niektórzy, jak lord Jagger, oddali również życie. Hugh spojrzał na las, rozciągający się niedaleko namiotu. Gdzie ona jest? Jak długo będzie się dąsać? Z pewnością nie każe mu czekać do rana. Nadchodzi zmierzch, a noc w lesie byłaby przerażającym doświadczeniem. - Brakowało nam ciebie jako dowódcy - powiedział sir Lyndon. - Gdybyś nie zaplanował wszystkiego tak mądrze, wróg nieźle by nas przycisnął. Hugh nie odpowiedział. Nie podobało mu się, że sir Lyndon tak go wychwala, ani to, że stosunki pomiędzy nimi uległy zmianie: z dwóch równych sobie rycerzy zmienili się w pana i wasala. Kiedy książę Edward pozbawił Edmunda Pembridge’a tytułu i zamku, a potem przekazał jedno i drugie Hughowi, sir Lyndon zaczął postrzegać Hugha jako źródło ewentualnych korzyści. Hugha niepokoiło nieco, że będzie traktowany jak dojna krowa. - Komu udało się zbiec z pola walki? - zapytał. - Richardowi z Wiltshire i jego bandzie najemników. - Sir Lyndon splunął, wypowiedziawszy to imię. - A także baronowi Gilesowi z Cumberland. I klanowi Maxwellów. - Chętnie splunąłby jeszcze raz, ale wiedział, że lepiej będzie się powstrzymać. - Klanowi Maxwellów - powtórzył Hugh. Choć nie wyraził tego słowami, ucieszyło go, że uciekli. - Nie mogę pojąć, co oni tu robią, walcząc na angielskiej ziemi - ośmielił się burknąć sir Lyndon. Hugh chrząknął. - To przecież Szkoci. A Szkoci uwielbiają patrzeć, jak Anglicy walczą między sobą. Oni zawsze czerpali korzyści z naszych wojen. I dlaczego nie mieliby opowiedzieć się po którejś stronie? Jeżeli książę zwycięży i uwolni króla, wycofają się do Szkocji, by tam żyć z łupów, które zagarnęli. A jeśli wygra de Montfort, będą mogli oskubać niejeden angielski zamek. - Przebywałeś z nimi, prawda? - zapytał sir Lyndon. - Po tym, jak ujęli mnie w bitwie, mieszkałem wśród nich ponad rok - przyznał Hugh. Dewey, wiedziony ciekawością, zapomniał, że giermek nigdy nie powinien przerywać rycerzowi. Ktoś zapłacił za ciebie okup, czy sam uciekłeś? - zapytał. - Ani jedno, ani drugie. - Hugh spojrzał na każdego z zebranych po kolei. - Puścili mnie.

Sir Philip spoglądał na niego, zdumiony. Nie był z nimi dość długo, by zdążył usłyszeć tę historię. Sir Lyndon natomiast unikał wzroku Hugha. Pobyt Hugha wśród Szkotów miał miejsce, nim się poznali i najwidoczniej sir Lyndon uważał, że Hugh powinien jak najszybciej o tym zapomnieć, a przynajmniej przestać o tym mówić. Jednak Dewey domagał się wyjaśnień. - Szkoci pozwolili ci odejść? Myślałem, że Szkoci to barbarzyńcy, którzy pieką jeńców na rożnie, jeśli nie mogą spodziewać się po nich korzyści. - Są barbarzyńcami - zgodził się Hugh. - Wprawdzie nie widziałem, by kogoś upiekli, jednak jeńcy, za których nikt nie zapłacił okupu, stają się niewolnikami. Dewey ukląkł przy stołku Hugha. - Uczynili cię niewolnikiem, panie? - Tak, i kazali mi obracać kamień w swoim młynie. Byłem skuty łańcuchami, a młynarz twierdził, że jestem silniejszy niż koń i głupszy niż wół. - Uważał, że jesteś głupi? Dewey nie dziwił się, że uznano go za silniejszego od konia, uświadomił sobie Hugh, a to znaczy, że ceni siłę swego pana. - Tak. Myślał, że jestem głupi. I to był jego pierwszy błąd. Drugi polegał na tym, że uwolnił mnie z łańcuchów, bym walczył w zawodach. Pokonałem wszystkich, a wtedy ich lord wziął mnie do swego zamku i młynarz musiał kupić sobie wołu. - I co było potem? - zapytał Dewey z oczami płonącymi ciekawością. - Służyłem szkockiemu lordowi, który nazywał się Hamish Maxwell, dopóki nie wyświadczyłem mu takiej przysługi, że pozwolił mi odejść. Ludzie Hugha szurali nogami i chrząkali, zażenowani tym, że ich pan służył komuś tak niewiele wartemu, jak szkocki lord. Hugh nie dbał o to. - To dlatego mówię dziś po szkocku - powiedział, zwracając się do Deweya - mogę jeść haggis *[* Haggis - narodowa potrawa szkocka z baranich podrobów - przyp. red.] i zaśpiewać każdą z ich klanowych pieśni od początku do końca. Dobrze jest znać swego wroga. Nigdy o tym nie zapominaj, Deweyu. - Tak, panie. - No, dość gadania. Czuję woń piekącego się mięsa, a niewiele go posmakowałem przez ostatni miesiąc. Przyniósłbyś mi coś do jedzenia? Dewey skoczył na równe nogi, zawstydzony, że pan musiał przypomnieć mu o obowiązkach. - Jak sobie życzysz, panie. Przygotowaliśmy ucztę weselną dla ciebie i twojej żony.

Kiedy giermek zniknął pomiędzy namiotami, sir Lyndon powiedział: - Szkoda, że nie ma tu twojej pani, by mogła wziąć w niej udział. Hugh zignorował doradcę i spojrzał znowu na las. Czy popełnił błąd, pozwalając Edlyn się oddalić? A jeśli duma skłoni ją, by pozostała w lesie dłużej, niż nakazuje rozsądek? Doprawdy, można chyba liczyć na to, że Wharton ją ustrzeże. - Więc te pogłoski były prawdziwe. - Sir Philip przeczesał palcami brodę. Mieszkałeś wśród Szkotów. Czy oni naprawdę są barbarzyńcami, czy tylko doskonałymi wojownikami?

Hugh uśmiechnął się. Sir Philip bardzo starannie dobierał słowa. - Są tylko doskonałymi wojownikami. Nim wyruszysz, by z nimi walczyć, poproś księdza, aby udzielił ci ostatniego namaszczenia, a potem módl się, byś go nie potrzebował. - I tak to robię, milordzie. Hugh przez chwilę przyglądał się sir Philipowi, który był spokojnym starszym człowiekiem i w tym wieku nie mógłby z pewnością aspirować do miana najlepszego rycerza w drużynie Hugha. Nie był już tak szybki, poza tym miał tylko jedno oko. Mimo to nadal żył, nadal walczył, a Hugh szybko przekonał się, jak wiele warte są jego rady, zarówno przed bitwą, jak po niej. Trzeba będzie podnieść status sir Philipa wśród rycerzy, pomyślał, na razie jednak rzekł tylko: - Czy zmusiliśmy wroga do odwrotu? Sir Philip otworzył usta, ale sir Lyndon go uprzedził. - Baronowie, którzy popierali de Montforta, rozproszyli się. Sam de Montfort przebywa w pobliżu swej twierdzy w Kenilworth. Co zaś się tyczy pozostałych, większość ruszyła na północ. Tylko Richard pozostał w okolicy. Oblega zamek Juxon. - Ostrzegałem ich, żeby wzmocnili obronę. Mam nadzieję, że mnie posłuchali powiedział Hugh obojętnie. Nie lubił i nie szanował pana tego zamku. Lord Juxon urodził się jako właściciel ziemski, ale przez własne lenistwo i opieszałość dopuścił do tego, że jego majątek podupadł. Skrzeczał głośno, że skoro pozostał lojalny, książę powinien go ochraniać, a tymczasem wysłał na wojnę przeciwko de Montfortowi nieprzyzwoicie mały oddział, sam zaś zalega w wielkiej sali swego zamku, zapładniając kolejne służące. Nie, nie otrzyma pomocy od Hugha, który mieczem wywalczył sobie nagrodę. - Zdobycie Juxon nie przyjdzie mu trudno - powiedział sir Lyndon, tak jakby los zamku był już przesądzony. - Richard to najbardziej bezwzględny najemnik, jakiego miałem nieszczęście spotkać, a lord Juxon jest głupcem. - Nie będę się z tobą sprzeczał.

Jakiś ruch na skraju lasu poderwał Hugha na równe nogi. Zobaczył biegnącego Whartona, a Wharton z pewnością nie biegłby, gdyby nie zachodziła taka potrzeba. Hugh odepchnął sir Lyndona i spotkał się z Whartonem tuż poza kręgiem rycerzy. Wharton oddychał ciężko, a jego wielka pierś pracowała niczym miech. - Panie... panie... schwytali ją. W głosie Whartona dźwięczała panika i Hugh poczuł, że robi mu się zimno. - Kto ją schwytał? - Złodzieje. Rozbójnicy. Najemnicy. Schwytali ją i zabrali na południe. Hugh puścił Whartona, jakby był zimnokrwistym wężem. Porwana? Edlyn została porwana? Niemożliwe! Była pod jego opieką, a on nie mógł okazać się aż tak nieudolny! - Panie... A jednak zawiódł. Strach zaciemniał mu umysł. Palce świerzbiały, a głowa puchła. - Panie... I gniew - Boże, jak bardzo chciał wykrzyczeć swój gniew, drzeć ziemię i ruszyć natychmiast po Edlyn. - Panie... Hugh spojrzał wreszcie na Whartona. - Możesz poderżnąć mi za to gardło, jeśli chcesz. Na widok obnażonej szyi Whartona Hugh opamiętał się. Krzyki, darcie ziemi i dawanie ujścia emocjom niczego nie załatwią. Jego ludzie stali w gotowości, spoglądając to na niego, to na Whartona. Ćwiczyli już przedtem nagłe przygotowania do ataku lub obrony. Wiedzieli, co Hugh teraz zrobi i co powinni zrobić oni. - Ruszajmy ratować moją panią - powiedział zatem spokojnie, jakby nie targały nim gwałtowne uczucia. Zaczął się ruch. Ktoś podsunął Whartonowi czarkę wody i stołek, podczas gdy Dewey i Lyndon - zwykle byli to Dewey i Wharton - przynieśli Hughowi jego kolczugę oraz broń i przygotowali go do walki. Hugh wiedział, że ktoś poszedł już po konia i myśl o tym, że zaraz dosiądzie tej dzikiej bestii uspokoiła go tak, jak nie potrafiłoby nic innego. Lecz kiedy zamiast bojowego rumaka przyprowadzono mu delikatnego konia, którego dosiadał w podróży, przekonał się, że jego gniew bynajmniej nie wygasł. - Co mam z nim zrobić? - zapytał chłodnym, opanowanym głosem. - Tam, dokąd się udajemy, koń bojowy nie przyda się na nic - powiedział Wharton. Odzyskał już oddech, ale nadal starał się mówić krótko. - Poza tym i tak straciliśmy Devlina podczas bitwy.

- Został zabity? - Tak, panie. Kolejny cios. Devlin był najlepszym rumakiem, jakiego kiedykolwiek miał. Hugh pomyślał, że bardzo chciałby dostać w swoje ręce kanalie, które zamordowały tak wspaniałe zwierzę. A skoro to niemożliwe, skieruje swój gniew na tych, którzy ośmielili się ukraść mu żonę. Jego żona. Zacisnął dłonie w pięści. Edlyn. Gdy tylko Dewey zapiął mu pas z mieczem, rzucił: - Dalej, za mną! Zamierzam wyrwać im serca gołymi rękami, a ich okrwawione ciała będą ostrzeżeniem dla innych. Na drugi raz nie odważą się porwać kobiety ze strachu, by nie okazała się moją żoną. * Ogień płonął jasno na polanie, mimo że wraz z nadejściem nocy spadł deszcz. Hugh skradał się pośród krzaków i wspinał na głazy. Wytężając zmysły, wpatrywał się w jedyne światło, rozpraszające nieco ciemności lasu. To tam zabrano jego żonę, której los coraz bardziej go niepokoił. Czy znajdzie ją zgwałconą przez gromadę mężczyzn, którzy kobiety cenili mniej niż owce? Albo pobitą, narażoną na ciosy męskiej pięści z powodu uporu i impertynencji? A może nawet martwą? Wyczuwał wokół siebie ruchy swoich ludzi, jednak przykazał im, żeby trzymali się z tyłu, dopóki nie uwolni Edlyn. Pragnął ochronić ją przed ciekawskimi spojrzeniami - a gdyby okazało się, iż jest już za późno, chciał mieć szansę osobiście zabić wszystkich łajdaków odpowiedzialnych za jej śmierć. Polana wydawała się zadziwiająco cicha jak na obozowisko ośmiu mężczyzn. Wharton powiedział, że było ich właśnie tylu. Teraz jednak wokół panowała cisza. W spokojnym nocnym powietrzu słychać było tylko dobiegające skądś urywane jęki. Hugh słyszał, że jego ludzie mamroczą pod nosem, wsłuchując się w te głosy z zaświatów. To nie były wróżki. Nie wiedział, co to takiego, zresztą nie obchodziło go to. Myślał tylko o Edlyn. Zbliżył się na skraj zarośli i ostrożnie rozchyli! gałęzie. Otarł z twarzy krople wody i rozejrzał się dookoła. Nie widział nikogo, choć ogień musiał być niedawno podsycany, inaczej deszcz by go ugasił. Ogień i to, że wróg pozostawał niewidoczny, sprawiły, że poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Czy wystawiono straże? Czy rabusie wiedzieli, że zostaną zaatakowani? I gdzie jest Edlyn? Słodki Jezu, gdzie Edlyn?

Panika rosła w nim, ciemna i obezwładniająca. To on pozwolił Edlyn się oddalić. To on uznał, iż da jej czas, by przywykła do myśli, że jest jego żoną. Jeśli Edlyn nie żyje, on jest temu winien. Nikt inny, tylko on. Te zgarbione sylwetki po drugiej stronie polany to z pewnością wrogowie, kryjący się w cieniu, zamarli w oczekiwaniu na atak. Da im to, czego chcą. Stal zadźwięczała, kiedy wyciągnął miecz. Rycząc z gniewu, wyskoczył z zarośli i ruszył ku światłu. Trzymając miecz wysoko nad głową, skierował się ku nieruchomym kształtom. Za sobą słyszał swoich ludzi. Zdumieni tą nagłą szarżą, dobywali broni i wytaczali się zza osłony krzewów. Nigdy dotąd nie zrobił nic równie głupiego i pochopnego, ale też nigdy dotąd nie był odpowiedzialny za śmierć swojej żony. Nigdy nie stracił kobiety, którą przysięgał ochraniać. Kiedy dotarł do tajemniczych kształtów, zamachnął się mieczem i omal nie odpadło mu ramię. Głazy. To tylko przeklęte głazy. Ostrze zadrasnęło jeden z nich. Siła uderzenia sprawiła, że wzdłuż ramienia Hugha przebiegło drżenie. Usłyszał trzask i domyślił się, że wyszczerbił miecz. Wyrzucił z siebie długą, soczystą wiązankę francuskich i angielskich przekleństw, a potem odwrócił się z powrotem do ognia. Jego ludzie tłoczyli się na polanie, lecz nigdzie nie widać było wroga, na którym mógłby wyładować gniew. Gdzie oni są? I gdzie jest Edlyn? - Chyba już sobie poszli - powiedział Wharton, pilnując się, by stać poza zasięgiem miecza Hugha. - Teraz najlepiej byłoby... Jakaś postać wyłoniła się z cienia drzew. Mężczyźni odwrócili się jak na komendę i zobaczyli... - Edlyn! Hugh podbiegi do żony, chwyci! ją w objęcia i mocno przytulił. W jednej dłoni nadal dzierżył miecz, a drugą trzymał Edlyn blisko przy sobie. Stalą spokojnie w jego objęciach, poklepując go po ramieniu, jakby był dzieckiem, domagającym się pociechy. Pociągnął ją ku ognisku i spojrzał na jej twarz. Długie zadrapanie skaziło doskonałość gładkiego policzka i Hugh przesunął po nim kciukiem. - Podrapałam się o gałąź - wyjaśniła. - Jesteś... chora? - Zwykle wyrażał się bez ogródek, ale tym razem zdołał jedynie wykrztusić: - Czy oni...? - Nie. Uniósł miecz. - I tak ich zabiję.

Edlyn uwolniła się spokojnie. Jej szata była podarta i poplamiona na dole, lecz sznurowanie po bokach wydawało się nietknięte. Chwyciła go za nadgarstek, wyjęła mu z dłoni miecz i wręczyła go Whartonowi. - Nie, kiedy trzymasz mnie w objęciach, bardzo proszę. - Jak udało ci się uniknąć... - zapytał Wharton. - Czy musiałaś ich zranić? Umilkł zażenowany i Hugh zauważył, że nawet zaprawiony w bojach giermek nie potrafi mówić otwarcie o tak intymnych sprawach. Edlyn spróbowała się uśmiechnąć. - Sprawiłam, że się pochorowali - powiedziała. - Co takiego? - zapytał Hugh z niedowierzaniem. - Przekonałam ich, że jestem dobrą kucharką - co, jak wiecie, jest prawdą. Ugotowałam smaczny gulasz i przyprawiłam go odrobiną... Coś, co zobaczyła w jego twarzy, sprawiło, że spoważniała. - Schwytali mnie w lesie i zabrali ze sobą. Czekali od wielu dni, by porwać jakąś kobietę i przymierali głodem, biedactwa. - Biedactwa - powtórzył Hugh. - Powiedziałam, że jestem zielarką w opactwie, a nie damą, na którą czekają, ale i tak nie chcieli mnie puścić. Powiedzieli, że służą pod rozkazami... Z piersi Hugha dobył się pomruk, powtórzony przez jego ludzi. - No cóż, nieważne, co powiedzieli - zapewniła pośpiesznie. - Przekonałam ich, że lepiej będzie im się podróżowało z pełnymi brzuchami. Jeden z nich schwytał parę królików, a ja zerwałam trochę jagód i ziół. Kiedy tu dotarliśmy i porywacze upewnili się, że nikt ich nie śledził, pozwolili mi gotować. Hugh próbował coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Widząc to, Wharton zapytał: - I właśnie w ten sposób ich strułaś? - Tak, za pomocą kory i korzenia czarnego bzu. Zjedzone w dużych ilościach, wywołują skurcze i biegunkę. Wharton rozejrzał się po otaczającym ich zewsząd lesie. - Chcesz powiedzieć, że oni kucają tu gdzieś za krzakami? - Nie słyszysz, jak jęczą? - Dlaczego do nas nie wróciłaś? - zapytał Wharton, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Pomyślałam, że przybędziecie mi z pomocą, a gdyby tak się nie stało, wróciłabym o brzasku. Nie byłam pewna, czy nie zabłądzę w ciemnościach. - Odwróciła się do Hugha i

powiedziała karcąco: - Sam widzisz, nie trzeba od razu wyciągać miecza. Czasami wystarczy odrobina sprytu. Hugh nie mógł w to uwierzyć. Zaatakował stos głazów, żeby ratować swoją kobietę, tymczasem ona uratowała się sama. Kiedy drżał z lęku o nią, spokojnie na niego czekała. Sama rozgromiła porywaczy. Spojrzał na swoich ludzi. Wszyscy z niedowierzaniem wpatrywali się w Edlyn. Spojrzał na Whartona, jedną ręką drapiącego się po głowie, a w drugiej ściskającego jego miecz. - Okrążcie tych łotrów i ujmijcie ich, gdy wyjdą z krzaków. Przekażemy ich straży. Już oni będą wiedzieli, co z nimi zrobić. - Ale ci biedacy są głodni! - powiedziała Edlyn, jakby to mogło ich usprawiedliwić. - Zostawiłabyś ich na wolności, żeby schwytali inną Bogu ducha winną kobietę i wykorzystali ją tak, jak nie wykorzystali ciebie? - zapytał Hugh. Edlyn zawahała się. - Na twoim miejscu nie przejmowałbym się ich losem - powiedział, przyciągając ją bliżej siebie. - Na twoim miejscu martwiłbym się raczej o swój los i o to, jak ci się odpłacę. * Na skraju polany, ukryty bezpiecznie w gęstwinie, siedział rycerz na koniu. Był wściekły. Nic, nic nie szło po jego myśli. Cierpliwie czekał na nią przez rok. Przyglądał się jej z daleka, gotów wziąć ją, gdy przyjdzie pora - a zamiast tego otrzymał od swoich ludzi wiadomość, że wyszła za mąż! I to za jego wroga! Za Hugha de Florisoun! Człowieka, który ośmielił się sądzić, że może zająć jego miejsce. Zapomniał o wszelkich planach i pognał co koń wyskoczy do opactwa tylko po to, żeby wysłuchać plotek o tym, iż panna młoda została uprowadzona. Uprowadzona przez jego ludzi. Roześmiał się wtedy, pewien, że diabeł jest po jego stronie. Ale nie. Edlyn go pokonała, jak tyle razy przedtem. Wiedziała, co do niej czuje. To była zdrada, ni mniej ni więcej. Będzie miał swoją zemstę, a potem będzie miał ją, a Hugh de Florisoun powędruje do piekła na czubku jego miecza. Miecza Edmunda Pembridge’a.

ROZDZIAŁ 9

Edlyn nie wiedziała zbyt wiele o Hughu de Florisoun, zdawała sobie jednak sprawę, jak bardzo jest rozzłoszczony. Wiódł ją przez ciemny las, trzymając blisko siebie i odchylając gałęzie, jakby próbował zaleczyć w ten sposób szramę na jej policzku. Jest tak zawzięty, że wiatr prędzej przewróciłby go niż zatrzymał, pomyślała. Czy mogłaby jakoś rozładować atmosferę? Może kilka słów, wypowiedzianych normalnym tonem, zmniejszyłoby napięcie? Nie zaszkodzi spróbować. - Wracamy do opactwa? - spytała. - Ty na pewno tam dzisiaj nie wrócisz. Nie odpowiedział na pytanie, które tak naprawdę brzmiało: jak długo będziemy podróżować? To, co powiedział, sprawiło, że nasunęło jej się mnóstwo nowych pytań. Jednak opanowany ton jego głosu spowodował, że się zawahała. Tymczasem Hugh zatrzymał się i przytknął dłoń do ust. Zahuczała sowa i gdyby Edlyn nie poczuła, jak wibruje jego pierś, nigdy nie domyśliłaby się, skąd pochodził ten dźwięk. Ruszył przodem i powiódł ją ku polanie. Usłyszała stukot podków i powitalne rżenie koni, a potem młody głos, który niespodziewanie odezwał się tuż przy nich: - Słyszałem twój sygnał, panie. Czyś ją odzyskał? - Tak, mam ją - odparł Hugh, wzmacniając uścisk. - Reszta wyłapuje porywaczy, a ja zabieram ją do obozu. Do obozu. Zmierzają do jego obozowiska. Edlyn próbowała dodać sobie otuchy. Jeśli zaczeka wystarczająco długo, Hugh odpowie na każde pytanie w ten swój pokrętny sposób. Młodzian podprowadził wierzchowca i Hugh zwolni! uścisk na tyle, by mogła wskoczyć na siodło. - Mam oddać pani swego konia? - zapytał młodzian. - Pojedzie ze mną - burknął Hugh w odpowiedzi. Edlyn doskonale znała kształt siodła, spróbowała więc usadowić się z tyłu, jednak Hugh chwycił ją pod pachy, podniósł i z rozmachem posadził przed sobą. Nie zdołała się powstrzymać i zawołała: - Nadwerężysz sobie plecy! Jedyną odpowiedzią, jaką usłyszała, był zduszony śmiech młodzieńca na ziemi. Nie było jej wygodnie. Poza tym nie wiedziała, co zrobić z nogami. Usiąść okrakiem? A może po jednej stronie? Hugh szybko rozwiał jej wątpliwości i posadził ją bokiem, przytrzymując nieco w górze, by nie uwierało jej siodło. Deszcz zaczął padać mocniej, a ciemność tak zgęstniała, że kiedy przymknęła oczy, nie odczuła różnicy. Hugh podtrzymywał ją, wsunąwszy dłoń pod pośladki, by uchronić je przed otarciem. Drugą rękę trzymał pod jej udami. Edlyn już miała zapytać, kto prowadzi konia, lecz w porę zorientowała się, że Hugh posługuje się kolanami.

- Kto trenował konia? - spytała. - Sir Ramsden. To on zajmował się końmi. - Już tego nie robi? - Zginął w ostatniej bitwie. Ta zwięzła odpowiedź przekonała Edlyn, że Hugh nadal jest na nią zły. A zatem, jeśli naprawdę chce poprawić mu nastrój, powinna zapytać o bitwę. Mężczyźni uwielbiają rozprawiać o bitwach. Omawiają w nieskończoność każde cięcie mieczem i lot każdej strzały. A jeśli z jakichś względów woleli nie wspominać ostatniej bitwy, zawsze można ich było nakłonić, by zaczęli mówić o przyszłej, lub nawet o takiej, która przetrwała jedynie w legendzie. Niestety, dość już się o tym nasłuchała i nie miała ochoty wysłuchiwać opowieści Hugha. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie będzie słuchała bitewnych historii, a to, że poślubiła wojownika - Matko Święta, kolejnego wojownika! - tylko umocniło ją w postanowieniu. Musi poradzić sobie w inny sposób. - Twój biedny koń udźwignie nas oboje? Co za głupie pytanie, oczywiście, że udźwignie. Przecież właśnie to robi. Hugh zignorował ją. - Pewnie rozbolało cię ramię. Może poszłabym pieszo? Powstrzymał ją, nim zdążyła się uwolnić. - Oszczędzaj oddech - powiedział. - Będzie ci potrzebny. To jej się nie spodobało. Co miał na myśli? Czyżby zamierzał ją zbić? Hugh nie wydawał się typem mężczyzny, który bije kobietę za to, że została porwana i przysporzyła mu kłopotów, ale co tak naprawdę o nim wiedziała? Robin uderzył ją raz, kiedy skarżyła się na jego zdrady. Jej książę uderzył ją, sfrustrowany, że nie może jej posiąść. Teraz jej mężem jest Hugh i ledwie się pobrali, już wspomniał o zemście. Pomiędzy drzewami zabłysły światła. Gdy wyszli z lasu, zobaczyła przed sobą klasztor. Hugh powiedział przedtem, że nie jadą do opactwa, teraz jednak odwrócił się i skierował konia ku stajniom. Oczywiście. Musi zapewnić schronienie wierzchowcowi. Chłopak stajenny wybiegł, żeby przytrzymać konia za łeb, kiedy Hugh będzie zsadzał Edlyn. Gdy tylko dotknęła stopami gruntu, zeskoczył z siodła i wziął ją za rękę. Rzucił chłopcu monetę i pociągnął Edlyn za sobą przez błoto. Kierowali się w stronę skupiska namiotów, które przycupnęły wokół ogniska niczym tęgie dziewki przy studni. Edlyn przypomniała

sobie, że widziała je, kiedy uciekała do lasu. Była jednak zbyt zdenerwowana, by zwrócić na nie uwagę lub uświadomić sobie, że to obozowisko Hugha. Kolejny młodzian, którego zadaniem, jak się domyśliła, było pilnowanie ogniska, wynurzył się z cienia. - Znalazłeś ją, panie! Nic jej nie jest? Hugh zignorował pytanie. - Zanieś światło do mego namiotu. - Tak, panie. Chłopak skinął głową i szybko odbiegł. - Nic mi nie zrobili! - krzyknęła za nim Edlyn, wdzięczna za troskę. Gdyby Hugh był niedźwiedziem, pewnie by zawarczał. - I tak dowie się o wszystkim wystarczająco szybko. Skierował się ku największemu namiotowi, istnej plątaninie wojłoku i lin. Młodzieniec wszedł do środka z zapaloną świecą i wyszedł z pustymi rękami. Hugh nawet mu nie podziękował. Będzie musiała popracować nad jego manierami - o ile jej nie zbije. Edlyn zatrzymała się, żeby zdjąć buty, lecz Hugh popchnął ją lekko i powiedział: Zwlekanie nic ci nie da. Wchodź. Jej dusza gospodyni ścisnęła się na widok śladów, jakie buciska Hugha zostawiły na konopnym dywanie. Wielkie pomieszczenie było nieskazitelnie czyste. Pod ścianami stały skrzynie, na stole zapalona świeca. W kącie zobaczyła legowisko ze skór. Ta leżąca na wierzchu została zapraszająco odchylona... Czym prędzej odwróciła wzrok. Najwidoczniej ktoś mocno się natrudził, by utrzymać namiot w czystości. - Trzeba to będzie wyczyścić - powiedziała, wskazując na ślady błota. Ledwie na nie spojrzał. - Nie dziś wieczorem. Dziś nikt tu już nie przyjdzie. Odwrócił się i zobaczyła jego twarz. Był rozgniewany. Po prostu wściekły. - Wyjaśnijmy to raz na zawsze - powiedział. - Pojmałem twego męża i wysłałem go do Londynu, gdzie został stracony. Szkoda, że akurat ja musiałem to uczynić, ale cóż, jestem dowódcą. A on wręcz dopraszał się stryczka. Podjął ryzyko, jakiego nie powinien podejmować żaden rycerz. - Wiem o tym. Naprawdę

wiedziała.

Robin

uważał,

że

jest

niezwyciężony.

Traktował

niebezpieczeństwo tak, jak traktował kobiety - brał, co się dało, bez wyboru i z nieustającym apetytem.

- Niemal sam wpadł mi w ręce. - Wierzę ci. Pochylił się nad nią tak szybko, że nie zdążyła się odsunąć. - Więc dlaczego uciekłaś? Czy Hugh będzie w stanie to zrozumieć? - Ponieważ jesteś rycerzem, zupełnie jak on. Nie zrozumiał. - Nie jestem, jak on. W niczym nie przypominam Robina z Jagger. - Poza tym, że żyjesz, by walczyć. - To nieprawda. - A co byś zrobił, gdybyś został kaleką? Gdybyś stracił nogę czy oko i już nie mógł brać udziału w bitwie? Hugh wzdrygnął się. - To się nie zdarzy. - Nawet teraz, kiedy dopiero co zostałeś poważnie ranny, nie możesz się doczekać, żeby wrócić na pole walki, prawda? Ręka świerzbi cię, by chwycić za miecz. Nie mogłeś wytrzymać, żeby nie zaatakować tych wyrzutków! - Bo mieli ciebie! Ujął Edlyn pod brodę i spojrzał jej w oczy. - To nieważne, dlaczego uciekłaś i kto cię uwięził. Jeśli jeszcze kiedyś tak się stanie, zawsze cię odnajdę i za każdym razem zemszczę się na tych, którzy ośmielą się ciebie skrzywdzić. Przykro mi, że pojmałem twego męża, ale to nie ma nic wspólnego z nami, więc wyrzuć z siebie gniew, pozwól, bym cię pocieszył i zajmijmy się naszym małżeństwem. Miał rację. Schwytanie Robina nie miało z nimi nic wspólnego. Nie winiła go za śmierć męża. Lecz ona też miała rację. Hugh nie rozumiał, dlaczego nie chce obdarzyć go miłością. - Nie czuję gniewu. Był taki potężny i wysoki, uśmiechał się tak szeroko. - Na razie pozwolę ci poprzestać na tym kłamstwie. Ponieważ ja jestem zły. Podszedł do jednej ze skrzyń, otworzył ją, wyciągnął ze środka garść ubrań i rzucił je na stół. A potem uniósł klapę namiotu i wyszedł. Stała pośrodku, drżąc i wykręcając ręce. Czy Hugh ją skrzywdzi? Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby zdobyła się na to, by iść do opactwa i prosić o opatrzenie ran. Jak uciec z tej pułapki? Powiew świeżego powietrza powiedział jej, że Hugh wrócił. Spojrzała na niego, przerażona.

Był nagi. Nagi i olbrzymi. Nagi i gotowy. To nie jego gniewu powinna się obawiać, lecz jego namiętności. Spróbowała zapanować nad emocjami. Tak bardzo się go bała, a przecież był tylko zwyczajnym mężczyzną. Nie myślał o niczym innym poza tym, żeby ją posiąść. No cóż, niezupełnie zwyczajnym. I nie tylko o tym myślał. Lecz była już przecież mężatką. To tylko akt, który nigdy nie trwa długo i jest przyjemny jedynie dla mężczyzny. Jej ciało zesztywniało, kiedy na niego patrzyła. Musiał stać przez chwilę na deszczu, bo strużki błota zniknęły. Jasna grzywa włosów pociemniała od wilgoci, która spływała teraz z boku twarzy, znikając w jednodniowym zaroście. Krople wody przywarły do włosków na nogach i ramionach. Trochę deszczówki zebrało się na piersi, w miejscu, gdzie zaczynały się włosy i skąd drobne strumyczki płynęły teraz w dół ku pępkowi i... Kogo ona chce oszukać? Uwielbiała tę stronę małżeństwa. I tylko tego jej brakowało wolała nie pamiętać, od jak dawna. - Rozbierz się. Nie była to prośba, lecz żądanie. Jego szorstki glos nadal rozbrzmiewał gniewem. Nie rozumiała tego. - Giermek pomógł mi zdjąć ubranie. Mam ci pomóc? Postąpił dwa kroki w przód i Edlyn odskoczyła. - Ale ty jesteś wściekły! - Tak. Zgubiła welon w lesie, więc zajął się jej suknią. Zsunął rękawy z ramion i pozwolił ubraniu opaść. - O mało cię dziś nie straciłem. Odsunął się o krok i spojrzał na nią. - Jesteś przemoczona do suchej nitki - powiedział, uśmiechając się. Spojrzała w dół. Biała płócienna koszula już przedtem była przezroczysta, lecz teraz przylgnęła do skóry, ukazując każdą krzywiznę i każde zagłębienie. Jej sutki, zesztywniałe z zimna, sterczały w jego stronę niczym dwaj zaróżowieni rozpustnicy, domagający się uwagi. Płótno przylgnęło ciasno do ud, ukazując kępkę brązowych włosów, które wyglądały, jakby walczyły, żeby wydostać się na wolność. Ciało Edlyn przemawiało wbrew jej woli, a Hugh bezbłędnie odczytywał przesłanie. - To nie przez ciebie uciekłam. Zdarzało jej się lepiej zaczynać rozmowę, ale nigdy pod taką presją. - Pozwoliłem ci na to.

Wyciągnął ręce i objął dłońmi jej piersi. Przesunął palcami po sutkach, wywołując słodki dreszcz. - Zmarzłaś. - Nie. Roześmiał się. Po raz pierwszy usłyszała z jego ust wesoły śmiech. - Drżysz i masz sine wargi. Sięgnął w dół, chwycił skraj koszuli i uniósł ją, przesuwając czubkami palców po ciele Edlyn. Jego oczy płonęły pożądaniem i tym dziwnym gniewem. Lubił wprawiać ją w zmieszanie, tak jak lubił ją rozbierać. Zamknęła oczy, by odciąć się od widoku swego ciała. Tylko że to nic nie dało. I tak wiedziała, co robi Hugh. Czuła dotyk jego dłoni na udach, biodrach i w talii. Spojrzenie Hugha, równie wyczuwalne jak dotyk jego dłoni, przesuwało się po niej i Edlyn nie wiedziała: drży z chłodu czy z zażenowania. Nagle chwycił mocniej koszulę i ściągnął ją z Edlyn przez głowę. Otworzyła szeroko oczy, a on objął znów dłońmi jej piersi. - Spójrz na nie. Są piękne. I moje. Ta zaborczość sprawiła, że Edlyn niemal się uśmiechnęła. - Już to mówiłeś. - Kiedy? - spytał zaskoczony. - Kiedy byłeś nieprzytomny. Chwyciłeś mnie i powiedziałeś: „Moje”. Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno. - Naprawdę? Powiedziałem coś takiego? Woda wysychała na jego rozgrzanym namiętnością ciele, wyparowywała kropla po kropli. - Jeśli w ogóle miałaś zamiar przede mną uciec, trzeba było zrobić to wtedy. Opadł na klęczki, objął ją ramieniem za pośladki i powiedział uspokajająco: - Chcę tylko zdjąć ci pantalony. Pantalony. Jedyna rzecz pomiędzy nią a... - Chyba nie mogę tego zrobić. - O, tak, możesz. Spojrzał na nią z dołu i Edlyn przeklęła głupi impuls, który kazał jej ujawnić, co czuje. Zaciśnięcie nóg niewiele pomogło, ani uparte wpatrywanie się w przestrzeń nad jego głową. Przyglądał się jej z bliska i pewnie widział każdą skazę na jej urodzie. W końcu nie miała już piętnastu lat. A potem powiedział to samo, ale z zupełnie odmienną intonacją.

- Nie masz już piętnastu lat, prawda? Nie jesteś tą kościstą pannicą, która wszędzie się za mną włóczyła. Jesteś teraz kobietą. Nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. - Tak, z pewnością dasz mi to, czego pragnę. Jeśli chcesz, możesz to nazwać spłatą długu. Powiedział to tak rzeczowo, że mimo woli zaczęła się zastanawiać, jak skłonić go, by wrócił do tamtego, bardziej romantycznego tonu. Przykucnął i pomagając sobie obiema rękami, rozchylił jej nogi, a potem, nim zdała sobie sprawę, co zamierza, posmakował jej. - Hugh! - Wykrzyknęła jego imię tak, jak się wzywa świętego. Próbowała się odsunąć, lecz trzyma! ją zbyt mocno, a na dodatek skorzystał z tej szarpaniny, by szerzej rozchylić jej uda. - Smakujesz tak, jak zapamiętałem - powiedział. Spojrzał w górę, choć widać było, że nie chodzi mu o to, by popatrzeć jej w oczy. - Tej nocy, kiedy podałaś mi czarodziejskie lekarstwo. To przestraszyło ją znacznie bardziej, niż jego lubieżne zamiary. - Pamiętasz... co właściwie pamiętasz? - Pamiętam twój smak - powiedział, wysuwając znów język. - Nie smakowałeś mnie wtedy! - Ssałem jakąś część twego ciała. Przysunął się jeszcze bliżej, używając warg, by ją rozchylić i języka, by dręczyć. - To były moje palce. Westchnęła mimo woli, czując, jak ogarnia ją obezwładniająca rozkosz. Nie odpowiedział. Znalazł na jej ciele takie miejsce, że chciała uciekać i przysunąć się jeszcze bliżej, jedno i drugie naraz. Lecz kiedy zaczęły jej drżeć nogi, odsunął się. Dzięki ci, Panie, pomyślała. Gdyby nie przestał, jeszcze chwila, a poniżyłaby się, opadając na niego i błagając o więcej. Na szczęście dał jej chwilę wytchnienia. - Twoje palce. Nie od razu skojarzyła, o czym on mówi. A potem wziął ją za rękę i zaczął ssać palce. - Trochę inny smak, ale zdecydowanie twój. Ale czy mogłabyś mi powiedzieć, dlaczego wtedy sądziłem, że jesteśmy w stodole? O mało nie zdradziło jej drżenie nóg, lecz w porę usztywniła kolana. - W stodole? - Kochałem się i spojrzałem w górę, a ty byłaś nade mną, dając mi tyle...

Spojrzał na nią. Najwidoczniej pomieszały mu się wspomnienia, mimo to jakoś zaszczepił je w jej głowie. Przypomniała sobie teraz tamten dzień - rozgorączkowanie, zapachy, ruchy, podniecenie. Przypomniała sobie coś, co nigdy się nie zdarzyło. - Uszczęśliwiłaś mnie wtedy - powiedział. - Pozwoliłaś mi się posmakować, pokazałaś, czym może być życie. Uratowałaś mnie i teraz jestem twoim dłużnikiem. A ja, lady Edlyn, spłacam swoje długi. - Uratowałaś mi życie. Odpłaciłem ci się i będę to robił po kres naszych dni. Ale jeśli kobieta ośmieszy mnie przed moimi ludźmi, nie może ujść jej to na sucho. - Nie rozumiem. Wstał, wziął ze stołu kwadratowy kawałek płótna, strząsnął go i owinął nim jej włosy. - Wysusz je. Proste polecenie, lecz Edlyn nie chciała podnosić przy nim rąk. - Wysusz je - powtórzył, wziął drugi ręcznik i zaczął ją wycierać. Tarł mocno, i choć nie była to pieszczota, krew zaczęła szybciej krążyć jej w żyłach. To, że zachowywał się tak zwyczajnie, skłoniło ją do podniesienia rąk i zajęcia się włosami. Kiedy były już prawie suche, podał jej następny ręcznik. - A teraz ty mnie wytrzyj. Jej ciało nadal płonęło po niedawno przeżytej rozkoszy, a jeśli go dotknie, wszystko zacznie się na nowo. Ten paskudny łajdak z pewnością o tym wie. - Jesteś już suchy. - Nie wszędzie. Nie będzie na niego patrzyła. - Wytrzyj mnie - powiedział - odwleczesz na chwilę swój los. Usłyszała w jego głosie ostrzegawczą nutę, więc położyła ręcznik jego piersi. Tylko na piersi, lecz gdyby sięgnęła niżej, ręcznik by o coś zaczepił, a ona, wiedziona ciekawością, spojrzałaby na to, na co ledwie ośmielała się zerknąć. Przesunęła powoli ręcznikiem po jego piersi, a potem wytarła ramiona. - Nie zrobiłam z ciebie głupca. - Wyruszyłem, by uratować cię z rąk łotrów, którzy cię porwali. Myślałem, że cię zgwałcili lub jeszcze gorzej. - A zatem zwiodła cię wyobraźnia, nie ja - powiedziała z triumfem w głosie, zadowolona, że może przerzucić na kogoś winę, którą on uparcie przypisywał jej. Ujął ją za nadgarstki i skierował jej dłonie w dół.

- Przypomnij sobie, jak to jest, kiedy twoi synowie zapomną o bożym świecie i nie wracają na czas do domu... - Tak... Musiała wytrzeć dół jego brzucha i biodra. No i chyba jakoś wytrzyma, dotykając górnej części jego ud, choć będzie to trudne bez patrzenia. Gdyby tylko potrafiła skupić się na rozmowie. - Zaczynasz się martwić, słońce powoli zachodzi, a ty wyobrażasz sobie różne okropności, które mogły się im przytrafić. - Tak. Podążyła za nim myślami. Wiedziała, do czego zmierza. - A potem wracają, brudni, podrapani, beztroscy, a ty jesteś szczęśliwa, że nic im się nie stało. Masz ochotę uściskać ich i spuścić im lanie. Wysunęła dolną wargę. On nie chciał, by go wytarła. Chciał, żeby go głaskała i kiedy tak się wiła, próbując tego uniknąć, zapewne rozkoszował się zemstą. - Rzuciłem się na głazy i wyszczerbiłem najlepszy miecz, a ty sama uwolniłaś się z rąk porywaczy. Poczuła, że narasta w niej oburzenie. Chciał, żeby go pieściła, a jednocześnie ją obrażał? Szybko wytarła to, co było jeszcze do wytarcia z przodu i zabrała się za plecy. - Wolałbyś, żebym nic nie zrobiła? - Nie. O nie, jestem z ciebie dumny. Zabrzmiało to szczerze, więc odprężyła się na tyle, by wytrzeć mu pośladki. Najpierw jeden, potem drugi, oba pokryte delikatnymi, jasnymi włoskami. Z tyłu prezentował się zupełnie atrakcyjnie; napięte, jędrne pośladki stanowiły żywy dowód jego aktywnego życia. - Ale choć jestem z ciebie dumny, wystraszyłaś mnie na śmierć. Odwrócił się i spojrzał na nią, a ona raz jeszcze przeżyła szok, widząc go w pełni chwały. To zabawne, że tylna część jego ciała nie wydawała jej się nawet w przybliżeniu tak groźna, jak przednia. - Moi ludzie na pewno będą się ze mnie śmiać, więc musisz teraz za to zapłacić. - Zapłacić? Zacisnął dłonie na jej ramionach i przyciągnął ją do siebie. Był ciepły i nieco wilgotny tu i tam, lecz jego intencje były jasne. - Masz zamiar mnie uderzyć? - spytała z drżeniem w głosie. Przez chwilę wpatrywał się w nią, a to, co zdawał się dostrzegać, wychodziło znacznie poza ich ograniczoną znajomość.

- Nie mam zwyczaju bić kobiet. Są lepsze sposoby, by przyciągnąć ich uwagę. Odprężyła się. Nagle Hugh uśmiechnął się niczym głodny drapieżnik i Edlyn uświadomiła sobie, że odprężyła się za wcześnie. - Tak, lepiej zacznij się martwić. - Podprowadził ją do legowiska ze skór. - Bo długo potrwa, zanim nasycę się zemstą. Była w tarapatach. W poważnych tarapatach. Mimo to spróbowała odwrócić jego uwagę: - Nie chciałbyś opowiedzieć mi o swojej ostatniej bitwie? Jednak Hugh tylko się uśmiechnął.

ROZDZIAŁ 10

- Mamy ich, panie. Ośmiu dorodnych zbójów, dojrzałych do powieszenia. Hugh ujął Whartona pod ramię i wyprowadził z namiotu. Podeszli bliżej ogniska. - Były jakieś kłopoty? Pełen samozadowolenia rechot Whartona sprawił, że przygotowujący się do snu mężczyźni spojrzeli na nich z zaciekawieniem. - Nie, twoja pani całkiem ich załatwiła. Ledwie mogli ustać na nogach, tak ich szarpało za trzewia. Hugh spojrzał na niebo. Uznał, że rozkosze małżeńskiego łoża złagodziły jego gniew, powiedział więc z dumą: - Mądra z niej dziewczyna. - Taa, jak na dziewczynę. - Wharton zmarszczył brwi, by dać swemu panu do zrozumienia, że niezbyt sobie ceni kobiecy rozum. - Ale nic by się nie stało, gdyby nie czmychnęła do lasu. Hugh poczuł ukłucie niepokoju. - Ile kobiet poślubiło zabójcę swego męża? - Nie ty go powiesiłeś. A zresztą zasłużył na to. Chyba nie będziesz już mnie dziś potrzebował, panie? - zapytał, rozwijając posłanie. - Nie. Nie będę. Hugh obejrzał się na swój namiot. Kiedy wychodził, Edlyn spała, a on znowu odczuwał pokusę, by ją obudzić. Z jakiegoś powodu chciał wbić się jej w pamięć, wycisnąć na niej swój ślad, i to koniecznie dzisiaj. - Powiedz szeryfowi, żeby powiesił ich, gdy tylko wyjedziemy z Eastbury - polecił, na wpół tylko świadom tego, co mówi.

Wharton przestał na chwilę kopać śpiących giermków. - Nie o świcie? - To by zdenerwowało moją panią. Ona im współczuje. - Ruszcie się, szelmy! Wharton kopniakami wywalczył sobie miejsce, gdzie mógł rozłożyć legowisko. - To dziwne. Wyglądało na to, że znają ją lepiej, niż powinni. - Dlaczego to mówisz? - spytał Hugh, zaniepokojony. - Kiedy im powiedzieliśmy, iż będą wisieć za to, że chcieli zgwałcić damę, zaczęli się płaszczyć i błagać o litość. Zapewniali, że nigdy by jej nie tknęli. - Gadanie - powiedział Hugh, machając lekceważąco dłonią. - Myślę, że mówili prawdę. - Wharton podrapał się i opadł na posłanie. - Uważam, że ją obserwowali. Wydaje mi się, że planowali porwanie. I to nie jakiejkolwiek kobiety, ale właśnie jej, lady Edlyn z Jagger. * Obudził ją gwar męskich głosów, jednak powieki tak jej ciążyły, że chyba trzeba będzie młyńskiego koła, aby je podnieść. Może mogłaby posłużyć się palcami, ale to wymagałoby podniesienia ręki. Poruszyła palcami. Ach, jej dłoń spoczywa pod policzkiem. Blisko powiek. Bardzo blisko. Jak mawiała matka przełożona... Edlyn otworzyła oczy, i to bez żadnej pomocy. Lady Corliss. Opactwo. Przez uchyloną klapę namiotu wpadało do wnętrza słabe światło. Poranna msza. Znowu zaspała! Mężczyźni ucichli jak na komendę. Wielka, choć niezbyt wyraźna postać podniosła się od stołu, przeszła po podłodze namiotu i uklękła obok. - Obudziłaś się - powiedział Hugh. - Już się martwiłem. Na policzku poczuła znajomy dotyk jego dłoni. - Która godzina... - spytała ochryple. Hugh pstryknął placami. - Jeszcze rano, choć niezbyt wcześnie. Do legowiska zbliżyła się następna niewyraźna postać, podała coś Hughowi, a potem wycofała się. Hugh podniósł Edlyn głowę i zbliżył puchar do jej ust. Piła chciwie, a kiedy skończyła, powiedział: - Masz chrypkę. Za dużo było jęków tej nocy. Położyła mu dłoń na piersi i pchnęła. Hugh usiadł ciężko i mężczyźni zaczęli się śmiać. Lecz Hugh śmiał się wraz z nimi. Dziś rano nie przeszkadzało mu, że jego ludzie sobie z niego żartują. Najwidoczniej nasycił już swoją żądzę zemsty.

Gdyby tylko nie sprawiło jej to aż takiej przyjemności. - Śpij dalej - powiedział. - Poranek wstał mglisty, dobry jedynie do tego, by spać. - Muszę wrócić do opactwa. Ciekawe tylko, jak zdoła się ubrać, skoro w namiocie pełno mężczyzn. - Po co? Choć w głosie Hugha nie słychać było wrogości, wolałaby nie odpowiadać na to pytanie.

- Jeśli mam wyjechać wraz z tobą, muszę spakować swoje rzeczy. - Nagle uświadomiła sobie, iż może zbyt wiele się spodziewa. - To znaczy... zabierzesz mnie ze sobą? - Pojedziesz ze mną. Zebrał jej włosy i odrzucił na plecy, a potem położył dłoń na jej ramieniu. Ten gest posiadacza sprawił, że poczuła się nieswojo, spytała więc śmiało: - Dokąd? - Do zamku Roxford. Mam przejąć posiadłości Roxforda, nie tylko jego tytuł. - Roxford. W przebłysku pamięci zobaczyła twarz - pociągłą, przystojną, inteligentną i... okrutną. Edmund Pembridge, były lord Roxford. Serdeczny przyjaciel Robina. - Znasz go? - Nie. Zaprzeczyła, nie wiedząc, dlaczego to robi. Być może kierował nią instynkt kobiety, która czuje się nieswojo, gdy adoruje ją niewłaściwy mężczyzna. - To dziwne. Sądziłem, że będziesz go znała. Jest w końcu jednym z przywódców rebelii. Czyżby Hugh dostrzegł coś wyrazie jej twarzy? A może po prostu kierował się logiką? - Nie znałam ich wszystkich - odparła, udając gniew. Wysunęła ramię spod uścisku jego ręki, schowała się pod futra i spróbowała zmienić temat. - Dlatego się ze mną ożeniłeś? Bym zarządzała twoimi dobrami? - To dobry plan, nie uważasz? - odparł obojętnym tonem. Rzeczywiście, plan był rozsądny. Hugh nigdy nie posiadał majątku. A ona zarządzała dobrami Robina, w dodatku skutecznie. No cóż, to z pewnością redukowało przeżycia ostatniej nocy do właściwego wymiaru. - Więc muszę... - Wharton już zebrał twoje rzeczy i przywiózł je w worku.

Skrzywiła się na myśl o tym, że Wharton grzebał w jej skromnym i dość żałosnym dobytku. Lecz kilka przedmiotów było ważnych, spytała więc: - Czy przywiózł wszystko? - Owszem - potwierdził Hugh. - Choć równie dobrze mógł to spalić. Usiadła, przerażona. - Nie! Obiecaj, że tego nie zrobisz! Mężczyźni przy stole chrząknęli i Hugh pochylił się, by ją zasłonić. Jakby mogła być tak głupia i się nie zakryć! Spojrzała na Hugha, trzymając przed sobą cienki koc. Odwzajemnił spojrzenie, a potem odrzucił w tył głowę i rozkazał: Wyjść! Przez chwilę zastanawiała się, czy polecenie nie dotyczyło jej, jednak od strony stołu dał się słyszeć głośny hurgot, a potem mężczyźni wyszli jeden po drugim, zamykając za sobą klapę. Mimo to w namiocie było dość widno, by mogła zobaczyć twarz Hugha. - Powiedz mi, dlaczego nie powinienem spalić tej sterty wypłowiałych ubrań i przetartych koców - zażądał stanowczo. Powiedzieć mu? Jeszcze czego! - To moja własność - odparła równie stanowczo. - Jestem twoim mężem. Teraz to moja własność. Podobnie jak ty, droga lady Roxford. Jego twarz przybrała wyraz, który nauczyła się już rozpoznawać, ponieważ widziała go wystarczająco często tej nocy, nim zgasła świeca, pozostawiając ich w ciemności. Chwyciła jego dłoń, pełznącą powoli ku jej piersiom. - Poddam się twojej woli, jak na dobrą żonę przystało, i pozbędę się większości mego dobytku. Proszę tylko, żebyś pozwolił mi zatrzymać dwie rzeczy, nim każesz spalić resztę. Odwrócił rękę tak, że jego palce łaskotały wnętrze jej dłoni. - Przekonaj mnie. - Mam cię przekonać? - Oczaruj mnie. Ujarzmij. Spraw, żebym cię posłuchał. Nienawidziła tego rodzaju gierek. Robiła to już przedtem, wiążąc z tym wielkie nadzieje. Oddała wszystko, użyła każdego podstępu, a kiedy kończyła, Robin chwalił ją i obiecywał, że zrobi, o co go prosiła, po czym zapominał o obietnicy albo spełniał życzenie innej, wprawniejszej kochanki. Nie, nie odpowie na wyzwanie Hugha. - Nie umiem czarować mężczyzn - odparła. - Och, przeciwnie, umiesz doskonale. Pochylił się, napierając na nią.

Tym razem nie podda się tak łatwo, postanowiła. Zeszłej nocy aż za bardzo mu to ułatwiła, ale ją zaskoczył. Zbyt długo była bez kochanka. A może on był za dobry, by mu się opierać? Nagrodą za wstrzemięźliwość był pocałunek złożony na ramieniu, które wcześniej pieścił. - Widzisz, jak mnie czarujesz? - szepnął. - Nawet po takiej nocy twój widok nadal rozpala mi zmysły. Spróbowała wprowadzić prozaiczną nutę do kipiącej namiętnością atmosfery, jaka nagle zapanowała w namiocie. - Szybko ci się znudzę. - Naprawdę? Próbował odrzucić koc, lecz Edlyn mocno go trzymała. - Nie mam w tym względzie doświadczenia. Czy wszystkim mężczyznom nudzą się ich młode żony? - Prędzej czy później. Jego dłonie skradały się teraz po jej plecach, a kiedy dotarły do włosów na karku, musiała bardzo się starać, by zachować rozsądek. - Raczej prędzej. Lecz mówiąc to, westchnęła i pozwoliła mu położyć się na poduszce. - Wtedy nie są już nowożeńcami, tylko mężem i żoną - powiedział, masując kark Edlyn. - A on zaczyna ją zdradzać. - Nie ja, milady. Położył się nad nią, z łokciami po obu stronach jej głowy, czekając aż się odpręży. - Przysięgałem ci wierność, a ja zawsze dotrzymuję obietnic. Edlyn opuściła powieki i roześmiała się cicho. - Nie wierzysz mi? Cofnął ręce - zapewne, by ją ukarać - i Edlyn przez chwilę żałowała, że to zrobił. A potem znowu poczuła na sobie jego dłonie. Masował jej głowę i nasadę uszu. - Przeprosisz mnie za to któregoś dnia - powiedział. - Pewnie na wszystkich świętych - mruknęła. - Nie jestem Robinem z Jagger. - Wiem o tym. - Nie będę cię zdradzał.

Nie odpowiedziała, bo i tak mu nie uwierzyła. - Nie jestem taki jak on - upierał się Hugh. Edlyn poczuła, że ogarnia ją furia. Wyrwała mu się, tracąc przy okazji trochę włosów. - Och, przeciwnie. Jesteś! Jesteś taki sam! Wojownik, który musi naprawić wszystko zło, stawić czoło każdemu przeciwnikowi. Z ubrań też wyskakujesz równie szybko, jak on, miała ochotę dodać, ponieważ Hugh zdążył się już rozebrać. Wstrzymała się jednak. - I skończysz jak on! - Nie będę wisiał! - Może i nie, ale będziesz tak samo martwy. Skończysz przebity mieczem, z czaszką pogruchotaną buławą lub rozdeptany przez konia jakiegoś innego rycerza. Przyniosą cię do domu na desce, a ja będę płakała, dopóki nie zachrypnę, a potem znowu zostanę sama. Roześmiał się. On się śmiał! - Nie zginę. Lepsi próbowali mnie zabić i nie udało im się, dlaczego miałoby udać się teraz? Te głupie przechwałki tylko rozeźliły ją jeszcze bardziej. Nieraz już je słyszała. Mimo to spróbowała objąć rozumem to, co nie dawało się zrozumieć - męski umysł. - W miarę upływu czasu szansa, że zginiesz, będzie coraz większa. - W miarę upływu czasu będę miał coraz większe doświadczenie i umiejętności. - Lecz szczęście nie będzie wiecznie ci sprzyjało. Nadal uśmiechał się lekceważąco, dając jej do zrozumienia, że przecież on wie lepiej. Sięgnął po jej dłoń, lecz dała mu po łapie. Pragnęła walczyć. Hugh chciał się kochać. Oczywiście, w końcu zwycięży, lecz ona i tak rzuci mu wyzwanie. - Chcesz mnie. Dobrze, będziesz mnie miał. Będę ogrzewała ci łoże i prowadziła dom, lecz nawet nie będziesz wiedział, czego ci brakuje. To go powstrzymało. Przysunął się bliżej i spojrzał na jej twarz, jakby zdradzała mu jakiś sekret. - A czego mi będzie brakowało? - Mojego... prawdziwego oddania. Nie było potrzeby wspominać o miłości. Nie nosiła go jeszcze w sercu. Ani jego, ani żadnego innego mężczyzny. - Nie zamierzam opłakiwać mężczyzny, który rwie się do walki tam, gdzie z łatwością można byłoby zawrzeć pokój.

Nadal nie rozumiał. Ciekawe dlaczego. Wszystko, czego pragnął, to jej umiejętności i jej ciało. To mu wystarczy. I bardzo dobrze. Obdarzy go tym, czego pragnie i to szczodrze, a to, co naprawdę ważne, zostawi dla siebie i swoich synów. Hugh chwycił ją, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Chcesz powiedzieć, że nie dasz mi tego, co dałaś Robinowi? - Ach - powiedziała do nikogo w szczególności. - Mądry chłopiec. - Tak ci się tylko wydaje, moja droga. Tak ci się wydaje. Siłą ściągnął z niej przykrycie i opuścił się na nią, a jego miecz sterczał, gotowy do walki. Chwyciła go za plecy i zostawiła mu na barkach ślad paznokci. Była gotowa. Nawet szalone nocne przeżycia nie zdołały ugasić jej podniecenia. Być może nie kocha tego mężczyzny, ale z pewnością go pragnie, a to wystarczy. - Nie wygrasz tej bitwy - przysięgła. - Wygram każdą bitwę - odparł, a w jego piwnych oczach płonęło przekonanie. Edlyn objęła nogami biodra Hugha i otwarła się dla niego, zdecydowana pochłonąć go i zostawić bezbronnym. Hugh pchnął na oślep i wszedł w nią. Wygięła plecy w łuk, poddając się spazmowi natychmiastowego orgazmu. Hugh wznosił się nad nią niczym wyskakujący ponad fale wieloryb. Klęcząc, chwycił ją za biodra i wsunął się jeszcze głębiej. Nie mogła przyjąć już więcej, mimo to zdołał zrobić sobie miejsce. Jej łono witało go spazmem pożądania i przyjemności. Żadnej finezji. Nic, tylko domagająca się spełnienia namiętność, i niemal natychmiastowa ulga. - To nie ja cię biorę. To ty bierzesz mnie - mruknął. Przyznał to, więc zwyciężała! Zwyciężała! Skręcając się w spazmach kolejnego orgazmu, krzyknęła, pokonana namiętnością i siłą rozkoszy. Oblegał ją, wykonując wciąż nowe pchnięcia. Bramy zamku zostały zdobyte, wróg był w środku, lecz nie zwyciężył i wiedział o tym. Jego dłonie poruszyły się: uszczypnął lekko jej sutki, a potem przesunął rękę w dół i wcisnął kciuk pomiędzy ich ciała. Edlyn o mało nie spadła z posłania. Teraz ona także wsunęła pod siebie dłonie, odepchnęła się mocno i usiadła na jego udach. Hugh chwycił ją wpół i podniósł. Edlyn zaparła się mocno stopami o podłogę i poruszała na nim, aż jęknął, głośno i głęboko, niczym konająca bestia. Ustaliła rytm, zmuszając go, by się dostosował, a kiedy zaklął bezradnie, odrzuciła do tyłu głowę i głośno się zaśmiała.

Hugh przetoczył się i przycisnął ją sobą. Nie mogła nic na to poradzić. Jej uda drżały z wysiłku... a może to niekończący się przepływ życia pomiędzy nimi tak ją osłabiał? - Jesteś moja. Położył sobie jej nogi wysoko na plecach i zaczął ostatni szturm. - Moja. Moja. Zabrzmiało to niczym pieśń. - Moja. Albo zaklęcie. - Moja. Chwyciła go za włosy i pociągnęła. Otworzył oczy i spojrzał na nią, a wtedy, zniewolona jego żądaniami, żądaniami jego ciała, przysunęła twarz do jego twarzy i powiedziała: - Mój. To była deklaracja posiadania i Hugh ją rozpoznał. Oderwał usta od jej warg i poddał się, wydając głośny okrzyk. Poczuła, jak naprężają się jego mięśnie i zobaczyła, że wargi cofają się, odsłaniając zęby. Rozkosz naznaczyła każdy rys jego twarzy. A kiedy skończył, usłyszała, jak powtarza jej imię. - Edlyn. Edlyn. Opadli na posłanie, wyczerpani. To idealne połączenie i wszystko, co sobie powiedzieli, domagało się przemyślenia, lecz Edlyn nie miała teraz na to ochoty ani siły. Chciała tylko odpłynąć w sen. Kiedy Hugh się odsunął, jęknęła cicho, z żalem. - Jestem za ciężki - szepnął i przykrył ją futrami. Nie mogły go zastąpić i Edlyn czekała, by wrócił i ją ogrzał. Nie zrobił tego, więc uchyliła powieki i zobaczyła, że się ubiera. Niedobrze. Zdecydowanie wolała go nagiego. Spostrzegł, że go obserwuje. Dopiął pas, a potem przykląkł obok posłania. - Widzisz? Potrafisz czarować. Zanurzył twarz pod futra i ucałował jej piersi, pępek i szyję. - Możesz zabrać te dwie rzeczy, nim spalę resztę. Najwidoczniej nie cenił wysoko tego, czego zdołała się dorobić, mieszkając w opactwie. Nie winiła go za to. - Czy mógłbym zrobić dla ciebie coś jeszcze? - zapyta! znacznie łagodniejszym tonem. Daj sobie spokój z walką. - Nic, chyba że dałbyś radę sprowadzić tu moich synów - wymruczała. - I tak wkrótce wrócą, prawda? - zapytał. - Nie przejmuj się, zaczekamy na nich.

To dziwne, lecz ani przez chwilę nie wątpiła, że Hugh zaczeka. - Wiem, ale... chciałabym mieć ich przy sobie już teraz. Marudzi jak dziecko. Hugh na pewno będzie się z niej śmiał. Zamiast tego otulił ją ciaśniej futrami. - Spij sobie, wszystkim się zajmę - powiedział, a potem dodał szeptem: - I wygram naszą bitwę, milady. Możesz być pewna. Nastrój odprężenia i spokoju gdzieś się ulotnił. - Nie wcześniej, niż umiłujesz pokój równie mocno, jak dziś miłujesz szczęk oręża. - Walka w słusznej sprawie to rzecz szlachetna - upierał się. - Jest wiele sposobów, by wygrać bitwę, milordzie. Patrz i ucz się - dodała z uśmiechem. * - Ach! Edlyn przez chwilę przekopywała gorączkowo zawartość worka. Wreszcie wyjęła dwie cenne pamiątki. Wtuliła twarz w wystrzępione kawałki materiału i wciągnęła w płuca ich zapach. A potem poskładała je ostrożnie i umieściła w kącie. Musiała też znaleźć coś, czym mogłaby się okryć. Coś więcej niż opończa, którą znalazła przerzuconą przez krzesło. Hugh wymusił na niej obietnicę, że nie zachowa niczego z worka, ale z pewnością nie życzył też sobie, aby chodziła nago. Przeprowadziwszy to logiczne rozumowanie, włożyła starą brązową szatę, którą nosiła na co dzień w aptece. * Teraz była odziana i gotowa... na co właściwie? Minęło południe, więc posiliła się chlebem i piwem, które znalazła na stole. A potem stanęła, niezdecydowana. Czy powinna wyjść? A może zostać? Czy jeśli wyjdzie, ludzie Hugha będą się z nią przekomarzać, dokuczając jej żartobliwie, ponieważ wstała tak późno? A może, co gorsza, będą marszczyć brwi na jej widok, uważając, że wdowa po Robinie nie była godna poślubić ich dowódcy? I co powie w opactwie? Rozłożyła tak kiedyś piękną suknię na skrzyni i odruchowo zaczęła skubać plamę na skraju spódnicy. Co powiedzą zakonnice? Jak Edlyn wyjaśni obecność zielonych plam na białych pończochach i biota na malowanych skórzanych bucikach? Zakonnice pożyczyły jej te rzeczy dobrowolnie i ze szczerego serca, a ona odda je w strzępach. Na pewno ją upomną, a może nawet będą jej unikać. I słusznie. Tkanie i szycie ubrań zajmowało kobietom niemal cały wolny od innych zajęć czas, a ona zniszczyła tak piękne szaty, przedzierając się przez krzaki.

Hugh być może zaspokoił tej nocy żądzę zemsty, lecz ona nie mogła zapłacić zakonnicom za szkody tą samą monetą, a innej nie miała. Tak jak poprzednio, była bez grosza. - Pani? Na dźwięk szorstkiego głosu Whartona aż podskoczyła. Choć wydawało jej się, że przezwyciężyła strach przed nim, to jednak dawne groźby nadal tkwiły jej w pamięci. Być może, choć tylko być może, wczorajsze porwanie ożywiło te wspomnienia. - Pani? W jego głosie dało się wyczuć zniecierpliwienie. - Przyniosłem ci coś do ubrania. Edlyn opanowała drżenie i szybko podeszła do wejścia. Odchyliła klapę. Oprócz Whartona w obozie nie było chyba nikogo. Spojrzał na nią z niesmakiem. - Myślałem, że obiecałaś zatrzymać tylko dwie rzeczy z worka. - Nie miałam się w co ubrać! - A to niby ma być ubranie? U jej stóp wylądował wełniany worek, podobny do tego, w którym przyniesiono z opactwa jej rzeczy. - Masz. Od pana, z pozdrowieniami. - Zabrzmiało to całkiem dwornie, ale Wharton natychmiast zepsuł efekt, dodając: - Lepiej ściągnij tę brzydką szatę i rzuć mi worek, bo kiedy pan wróci i cię w niej zobaczy, postąpi tak, jak mu radziłem: będzie trzymał cię nagą i w ciąży. - Naprawdę powiedziałeś coś takiego? - To jedyny sposób, żeby utrzymać taką kobietę jak ty z dala od kłopotów. - Odwrócił się i wymruczał pod nosem: - Od ślubu nie minęła nawet godzina, a już ją wykradli. - To nie była moja wina! Wharton wzruszył ramionami. - Sama się uwolniłam! Wydał z siebie dźwięk, który powinien był raczej pochodzić z tyłka, nie z ust. - Jakie to dziecinne - powiedziała. Choć posłużyła się tonem wyrozumiałej matki, Wharton tylko uśmiechnął się drwiąco. Zobaczyła, że ktoś wygląda z innego namiotu. Widocznie któryś giermek został w obozie. Lecz gdzie podziali się rycerze? Co za różnica. Nadal czuła się nieswojo, więc weszła z powrotem do namiotu. Wyrzuciła na stół zawartość worka i głośno westchnęła. Jaskrawe kolory jarzyły się w

przyćmionym świetle. Whartonowi widać udało się położyć łapę na czyichś ubraniach. Pięknych ubraniach. Były tu suknie z cienkiej wełny. Pończochy. Koszule, wszystkie równie delikatne, jak ta, którą zniszczyła poprzedniej nocy. I buty. Buty we wszelkich rozmiarach. Odskoczyła od stołu, jakby zobaczyła węża. - Wharton! - szepnęła. A potem głośniej: - Wharton! Wybiegła z namiotu, rozglądając się za sługą. Znalazła go przy ognisku. Kucał, łatając dziurę w czarnych męskich pończochach. Zakradła się bliżej i chwyciła go za opończę na piersi. - Skąd masz te ubrania? - Dlaczego pytasz, pani? Uśmiechnął się głupawo. Czekał tu na nią, gdyż najwidoczniej domyślał się, o co go posądzi. - Ukradłeś te rzeczy moim zakonnicom? Położył sobie rękę na piersi gestem obrażonej niewinności. - Kraść zakonnicom? Cóż za okropna myśl. Pochyliła się, a kiedy ich twarze znalazły się na jednym poziomie, zapytała ponownie: - Skąd wziąłeś ubrania? Wstał, nie odrywając od niej wzroku. - Pan dał mi sakiewkę pełną monet i powiedział, żebym kupił ci garderobę. - Ach tak. - Co jeszcze mogłaby powiedzieć? - I zakonnice zgodziły się ją sprzedać? - Lady Corliss zachęciła je, by sięgnęły do kufrów, a złoto dokonało reszty. Odsunęła się. - Och. - Podziękowanie byłoby mile widziane. - Na pewno - mruknęła. - Dziękuję ci. - Nie mnie - powiedział, zdegustowany. - Podziękuj panu. Edlyn rozejrzała się wokół, zadowolona, że trafia się okazja, by odwrócić wzrok. - Gdzie on jest? - Ubierz się ładnie. Takiego podziękowania oczekuje. To wydawało się rozsądne. - Ale gdzie on jest? - Nie martw się. Wróci. Rozmowa nie prowadziła do niczego, poza tym niemal słyszała, jak przyzywają ją ubrania. Powlokła się z powrotem do namiotu, starając się ukryć pożądanie. Ostatecznie nosiła już przecież ładne stroje. Była żoną księcia, a potem lorda. Ale, och, jakże brakowało jej jedwabiów, cienkich wełen, żywych kolorów! To dziwne, że nowe ubrania mogły

dostarczyć aż tyle przyjemności! Musi porozmawiać z lady Corliss na temat swojej wybujałej próżności. Gdy za jakiś czas wyłoniła się z namiotu, miała na sobie zieloną suknię w pasy, tę samą, której zakonnice nie pozwoliły jej włożyć w dzień ślubu. Podobała jej się, nieważne, co znaczył kolor. Włosy zebrała i upięła na karku pod siatkowym pątlikiem w kształcie koszyczka. Miała kilka takich, nim wyrzucono ją z zamku Robina i brakowało jej wygody, jaką zapewniały. Teraz miała trzy, nie licząc stroików na włosy rozmaitych kształtów i rozmiarów. Wharton i nieśmiały młodzian, którego przedtem zauważyła, siedzieli na stołkach w słońcu i wyglądało na to, że Wharton uczy młodzieńca, jak reperować pończochy. Edlyn bardzo się to spodobało. Uważała, że mężczyzna powinien umieć sam o siebie zadbać. Choć wydawało się, że jej nie zauważyli, Wharton zapytał, nie podnosząc głowy: Dokąd idziesz? Potknęła się o zbyt długi rąbek sukni. - Do apteki. - Po co? Rzuciła mu do stóp worek ze starymi rzeczami i pokazała ten, w którym przyniósł nowe. - Muszę zebrać trochę ziół i poinstruować tego, kto przejmie po mnie... czemu ja ci się właściwie tłumaczę? - wykrzyknęła, zdegustowana. - Ponieważ mój pan rozkazał mi, żebym miał na ciebie oko i chronił cię od kłopotów. Dlatego z nimi nie pojechałem. Muszę odgrywać niańkę żony mego pana. - Och... - Najwidoczniej Wharton bardzo chciał pojechać z mężczyznami. Spojrzała na młodzieńca. - Ty też masz mnie pilnować? Młodzian zerwał się ze stołka. - Nie, pani. Strzegę namiotów przed złodziejami. Był wyższy i smuklejszy, niż sądziła. Mimo woli uśmiechnęła się do siebie. Za kilka lat tak właśnie będą wyglądali jej synowie. - Jak cię zwą? - Wynkyn z Covney. - Jesteś daleko od domu - zauważyła. Jego twarz przybrała ów bolesny wyraz, jaki młodzi mężczyźni uważają za uśmiech. - Nie, milady, tu jest mój dom.

Poczuła ukłucie w sercu. - Mój też, jak przypuszczam. - Ludzie lorda Hugha są mili, a lord jest najlepszy - pośpieszył z wyjaśnieniami, wietrząc krytycyzm. Wharton podniósł pończochę, którą reperował. - Jeśli będziesz dla mnie miła, nauczę cię, jak to robić, milady. - Dzięki, Whartonie, ale ja już to umiem. Wharton próbował wcisnąć jej pończochę, lecz odskoczyła. - Ufam, że zrobisz to dobrze. Odwróciła się pośpiesznie, a Wharton zawołał za nią: - To twego męża! - Tak, i wiesz, jak je lubi - zawołała w odpowiedzi, uśmiechając się, kiedy dobiegły ją przekleństwa. Z wahaniem zbliżyła się do apteki, już czując się dziwnie obca w miejscu, gdzie cierpiała biedę i praktykowała cnotę, z rezygnacją zmagając się z losem. Wszystkie okna były otwarte, podobnie jak drzwi. Z wnętrza dobiegał czyjś przyciszony głos. Zapukała w parapet i mruczenie ucichło. - Tak? Od razu domyśliła się, do kogo należy ten silny, niecierpliwy głos. Przestąpiła próg. Poczuła przykry zapach węgla i zobaczyła stół, zastawiony rzędami pudeł i zarzucony ziołami. - Co robisz, lady Neville? Owdowiała księżna wyjęła głowę z pieca i spojrzała na Edlyn. - Próbuję rozpalić ogień, a na co to wygląda? - Podpałka już się zajęła? - spytała Edlyn, zaglądając przez małe drzwiczki. Dlaczego nie kazałaś służącej, by cię wyręczyła? - Ty zwykle robiłaś to sama, więc pomyślałam, że nic w tym trudnego. Widoczne rozdrażnienie lady Neville rozbawiło Edlyn. - Nauczenie się, jak rozpalić w piecu, zajęło mi całe miesiące i uwierz mi, gdybym miała służącą, z pewnością nie zawracałabym sobie tym głowy. Przekonałam się, że najważniejsze, to pilnować, by ogień całkowicie nie wygasł. Zajrzała do komory pieca, a potem usunęła z niej popiół i zgniotła trochę hubki. - Spróchniałe drewno to najlepsza podpałka - wyjaśniła. - Nic innego nie działa. Wzięła krzesiwo z rąk lady Neville i zaczęła krzesać iskry. Wreszcie jedna z nich podpaliła hubkę. Edlyn ostrożnie rozdmuchała ogień, a potem tak długo dokładała drew, aż buchnął płomieniem. Lady Neville chwyciła krzesiwo i położyła je na stole.

- Dam sobie radę z resztą - powiedziała gniewnie. - Wiem o tym - odparła Edlyn uspokajająco. Spojrzały na siebie i lady Neville parsknęła śmiechem. - Teraz mnie polecono zająć się apteką. Jak myślisz, dlaczego lady Corliss tak zdecydowała? - Prawdopodobnie z tego samego powodu, dla którego umieściła tu mnie. Nie mam cierpliwości do mężczyzn w rodzaju barona Sadyntona, cierpiących na urojone choroby i wiecznie lamentujących. I nie ukrywam tego przed nimi. - To możliwe - przyznała lady Neville. - Wczoraj dostał w szczękę. - Ty go zdzieliłaś? - spytała Edlyn, zaskoczona i przerażona. - Nie ja. - Lady Neville uśmiechnęła się. - Twój mąż miał zaszczyt to zrobić. Ja tylko wyraziłam głośno opinię, że powinien leżeć na dziedzińcu, brocząc posoką, aż zupełnie się wykrwawi. Edlyn spojrzała z podziwem na arystokratkę, która wyglądała teraz jak kot, któremu trafiła się tłusta mysz. - Zawsze cię lubiłam. Lady Neville, sarkastyczna i kostyczna, niełatwo zyskiwała przyjaciół. Teraz też zesztywniała na tę poufałość. Jednak, uświadomiwszy sobie, że Edlyn mówi szczerze i z głębi serca, odprężyła się i powiedziała: - A ja ciebie. Lecz po tym komentarzu lady Corliss wezwała mnie do siebie i poleciła zająć się apteką. - Pacjenci na pewno odetchną z ulgą - zażartowała Edlyn. Lady Neville przygryzła wargi, by ukryć uśmiech. - Masz rację, ale jestem już w wieku, kiedy powinno się mieć możliwość swobodnego wyrażania opinii i żaden rozlazły baron mi w tym nie przeszkodzi. Dorzuciła do ognia parę gałązek i wyprostowała się. - Wiem, że nie chciałaś poślubić tego człowieka, ale to było najlepsze dla ciebie i twoich dzieci. Edlyn zamrugała. Czy każda kobieta i każdy mężczyzna w opactwie czują się uprawnieni, żeby wygłaszać opinie na temat jej spraw? - Pewnie cię obraziłam, ale skoro nie ma w pobliżu pacjentów, muszę wyżywać się na tobie - powiedziała lady Neville. Edlyn parsknęła śmiechem. - Kiedy odejdziesz stąd na dobre, wspomnij mnie od czasu do czasu i pokochaj się z mężem w moim imieniu. - Nie musiałaś składać ślubów, gdy umarł twój mąż - zauważyła Edlyn.

- Nie miałam dzieci, mąż nie zostawił mi pieniędzy, a nie chciałam mieszkać u litościwych krewnych i być niańką dla ich potomstwa. Lady Corliss przyjęła mnie bez wiana i jestem jej za to wdzięczna. Stanę się dobrą zakonnicą, choćby miało mi to zająć resztę życia i nastąpiło w godzinę śmierci. Lady Neville westchnęła i spojrzała na zawalone pudłami i ziołami pomieszczenie. Co niechybnie nastąpi. To duma przywiodła lady Neville w to miejsce, a dumę Edlyn rozumiała. - Nie mogę pomóc ci zostać dobrą zakonnicą, ale mogę pokazać zioła i objaśnić, jak ich używać. A potem wezmę sobie tyle, by wystarczyło na drogę do mego nowego domu. Twarz lady Neville pojaśniała. - To uczciwa wymiana. Przez resztę popołudnia Edlyn wyjaśniała swej następczyni, na czym będą polegały jej obowiązki i jak przygotowuje się lekarstwa. W miarę upływu czasu coraz lepiej rozumiała, dlaczego lady Corliss umieściła lady Neville w aptece; jej następczyni nie umiała być może rozpalić ognia, ale znała sporo ziół i błyskawicznie przyswajała sobie wiedzę na temat reszty. W końcu Edlyn wyprostowała się i potarła bolący kark. Lady Neville przyglądała jej się z błyskiem w oku. - Moja barrette dobrze na tobie wygląda. Edlyn dotknęła żółtej płóciennej wstążki, opasującej brodę i przypiętej na czubku głowy. - To twoje? - Było moje, lecz kiedy pojawił się ten człowiek i zaoferował złoto za ubrania dla ciebie, chętnie ją oddałam. Lepiej, by kusiła twego męża, niż gniła w moim kufrze. Edlyn nie zdołała powstrzymać dreszczu oczekiwania, jaki przeszedł ją na myśl o kochaniu się z Hughem. - Uważasz, że to go skusi? Nie przypuszczałam, że nakrycie głowy może dokonać czegoś podobnego. - Dla mężczyzny takiego jak twój mąż, nakrycie głowy to wyzwanie. Zgromadzi całą swoją broń, pokona twoje nakrycie głowy i z okrzykiem triumfu dobierze się do twoich splotów. Lady Neville zaczęła ustawiać pod ścianą pudła, aby uniknąć wzroku Edlyn. - Znam się na tym. Mój mąż też był głupi i uparty, jak przystało na rycerza. - Brakuje ci go? - spytała Edlyn. - Każdej nocy - odparła lady Neville. Edlyn wyciągnęła korek z butelki i powąchała zawartość.

- Ja nie tęsknię za Robinem. - To mnie nie dziwi - odparła lady Neville obojętnie. Edlyn odwróciła się raptownie i spojrzała na nią z niemym pytaniem w oczach. - No cóż, moja droga, nie sądzisz chyba, że tylko ty wiedziałaś o jego wybrykach? Ten mężczyzna nie potrafił przejść obok dziury w drzewie, by z nią nie cudzołożyć. Miał pełno bękartów, a głupie dziewuchy czekały, jak Anglia długa i szeroka, by dostać się do jego łoża. Poznałam go - dodała lady Neville, uśmiechając się szelmowsko. - Naprawdę? Czyżby i ona z nim spała? - Nie wskoczyłam mu do łóżka, lecz gdybym nie miała mojego Neville’a, pewnie tak by się stało. A przecież nie byłam głupia ani naiwna! Znałam jego reputację i pogardzałam kobietami, które paplały z zachwytem o jego wdzięku, męskości i pięknych rysach. Phi! prychnęła z lekceważeniem łady Neville. - Dojrzała kobieta, jaką wówczas byłam, powinna była mieć więcej rozumu. Lecz kiedy go zobaczyłam... - Wiem. Wspomnienia lady Neville na nowo rozpaliły ból w sercu Edlyn. - Kto miałby wiedzieć lepiej? Gdy go poznałam, byłam od niedawna wdową, dziewicą, żyjącą z dala od wszystkich, którzy mnie kochali. Byłam czujna. Poszturchiwano mnie niemal przez cale życie i nie ufałam nikomu. Potrząsnęła głową. - Mimo to wskoczyłam mu do łóżka już pierwszej nocy. Lady Neville rozejrzała się wokół w poszukiwaniu krzesła, a kiedy żadnego nie znalazła, podciągnęła się na rękach i usiadła na stole. - Przynajmniej się z tobą ożenił. - Miałam ziemię i majątek. - Nonsens! - zawołała szlachetna dama, kołysząc w powietrzu stopami. - W całym kraju pełno było dziedziczek, gotowych oddać mu serce i majątek. Edlyn oceniła odległość, dzielącą blat od podłogi. Lady Neville była wyższa, lecz Edlyn młodsza. Z pewnością uda jej się podskoczyć dostatecznie wysoko, by mogła usiąść na stole. Oparła dłonie na blacie, podskoczyła... i opadła z powrotem na podłogę. - Jesteś słaba - zauważyła lady Neville. - To dlatego, że nie zajmujesz się chorymi. Edlyn wytarła dłonie o spódnicę. - Więc wkrótce ty też będziesz słaba. - Dałby Bóg! Lady Neville chwyciła Edlyn za łokieć. - No, dalej, pomogę ci.

Tym razem się udało. Apteka, widziana z tej wysokości, wydawała się zupełnie inna. Być może jej małżeństwo też będzie miało swoje drugie oblicze? - To prawda, Robin mógł poślubić każdą kobietę - przyznała. - Odkąd urodził się nasz syn, rzadko zwracał się do mnie po coś innego, jak pieniądze, ale z początku myślałam, że mnie kocha. - Myślę, że kochał cię przez cały czas. Na tyle, na ile pozwalał mu jego brak dojrzałości. - Miał tyle talentów. - I wszystkie zmarnował. - Tak. Zawsze uganiał się za czymś lepszym niż to, co miał w domu, choćby było nie wiem jak doskonałe. Nim ludzie księcia przyszli wyrzucić nas z zamku, miałam już wyżej uszu nieustannego czekania. Moja miłość była niczym płomień, który zgasł, bo nikt się o niego nie troszczył. Edlyn sądziła, że dobrze to ujęła, toteż kiedy lady Neville krzyknęła, skonsternowana i zeskoczyła ze stołu, pomyślała, że czymś ją obraziła. - Ogień. Lady Neville położyła dłoń na piecu. - Zapomniałam o ogniu! - Na pewno nie wygasł - zapewniła ją Edlyn. - Piec jest ciepły - powiedziała lady Neville z nadzieją. Uklękła i zajrzała przez drzwiczki. - Nadal się pali. - Dorzuć trochę gałązek i ostrożnie rozdmuchaj płomień. Lady Neville przechyliła głowę i spojrzała na Edlyn. - A ty dorzuć kilka drewienek do ognia swej miłości do lorda Hugha i zobaczymy, czy nie zapalą się płomieniem. Edlyn skrzywiła się. To ona zaczęła tę niemądrą rozmowę i teraz lady Neville pokpiwała sobie z niej. Na widok kwaśnej miny Edlyn lady Neville się roześmiała. - I nie zapomnij dmuchać ostrożnie - droczyła się z nią. - To umiejętne dmuchanie zamienia żar w płomień. - Jesteś zepsuta. Edlyn usłyszała, że na zewnątrz coś się dzieje i zeskoczyła ze stołu. - Nic dziwnego, że lady Corliss wolała, byś pracowała tu sama. Lecz otwierając drzwi, uśmiechała się do siebie.

Dwóch chłopców w miniaturowych habitach rzuciło się jej w objęcia. - Mama! zawołali unisono. - Wróciliśmy!

ROZDZIAŁ 11

Hugh już miał ruszyć Edlyn na ratunek, lecz jego żona leżała pod dwoma wiercącymi się ciałkami, zdradzając wszelkie oznaki zadowolenia. Obejmowała synów, tarmosiła za włosy, całowała, ocierała ślady po pocałunkach, kiedy jęczeli z zażenowania i w ogóle wydawała się tak zadowolona, jak tego oczekiwał. A potem Parkin zaczął zadawać pytania. - Naprawdę jedziemy do zamku, żeby objąć go w posiadanie? Z Hughem i jego drużyną? - Tak - powiedziała. - Dlatego, że... Lecz Parkin nie czekał na odpowiedź. Zbyt wielu rzeczy chciał się dowiedzieć. - Będziemy brali udział w bitwie? Czy będę walczył? A Allyn? Dostaniemy miecze? Edlyn odsunęła syna i zatkała mu buzię dłonią. - Porozmawiamy o tym później odparła, pochmurniejąc. Hugh podszedł bliżej, a kiedy padł na nią jego cień, spojrzała w górę, przestraszona. Wyciągnął rękę, lecz ona tylko na nią spojrzała, odmawiając przyjęcia pomocy. O co znów chodzi tej niemądrej kobiecie? Przywiózł jej synów, tak jak sobie życzyła. Pochylił się, chwycił ją za nadgarstek i postawił na nogi. Uśmiechnął się do niej ciepło. Nie odwzajemniła uśmiechu. Niewiele kobiet potrafiło wyglądać niebezpiecznie, a Edlyn tak właśnie teraz wyglądała. Nie zauważył tego przedtem, lecz w ukośnych promieniach zachodzącego słońca jej twarz zdawała się składać z dziwacznych płaszczyzn i kątów, ostrych i niepołączonych ze sobą. Edlyn miała też zwyczaj wysuwać do przodu szczękę, jakby kwestionowała jego władzę nad sobą. Jej kości policzkowe wznosiły się wysoko, unosząc kąciki oczu, co nadawało spojrzeniu nieco dziwaczny, wiedźmowaty wygląd. A teraz wbiła w niego wzrok i spoglądała, jakby był jednym z jej synów, któremu musi udzielić reprymendy. A potem Parkin zerwał się na równe nogi i do reszty ją zirytował. - Naprawdę będziemy uczyć się na rycerzy? - Nie! - wypaliła i Hugh z poczuciem winy przypomniał sobie jej stanowcze postanowienie, by synowie zostali ludźmi pokoju, nie wojny.

- Ale, mamo, Hugh tak powiedział - zaprotestował Parkin płaczliwie. Zwróciła na syna spojrzenie rozgniewanych, skośnych oczu i powiedziała: - Hugh nie jest za was odpowiedzialny. Ja jestem. Allyn także wstał i tak długo trącał jej bok głową, aż go objęła i przytuliła. Choć miał dopiero osiem lat, już sięgał jej do ramienia. - Czy to prawda, że poślubiłaś Hugha, gdy nas nie było? - zapytał swoim spokojnym głosem. Edlyn spojrzała na syna, zaskoczona. Hugh odpowiedział za nią. - Tak, zrobiła to, choć nie chciała. Allyn popatrzył na niego, zamyślony. - Dlaczego nie chciała? - Wolałam poczekać na was. Edlyn rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie, którego nie zrozumiał, a potem dodała, uśmiechając się ciepło do Allyna: - Ale nie mogliśmy już dłużej czekać, więc wczoraj się pobraliśmy. Parkin, zazdrosny o brata, także przytulił się do matki. Nie był równie wysoki, jak Allyn> lecz Hugh widywał już takie bliźnięta. Nie byli do siebie zbyt podobni, mieli też różne charaktery, lecz widać było, że są to dzieci jednego ojca. - Dlaczego nie mogliście dłużej czekać? - zapytał Parkin. - Czasami ludzie muszą robić coś, czego robić nie chcą - wyjaśnił Hugh. - Przekonacie się o tym, gdy dorośniecie. - Och. Po raz pierwszy, odkąd go poznał, Parkin się uspokoił, zupełnie jakby nagle przybyło mu lat. - Wiem, że czasami trzeba robić coś, czego się nie chce. Na przykład wynieść się z zamku ojca, skąd cię niespodziewanie wyrzucono, dopowiedział sobie w myśli Hugh. Edlyn ruszyła w stronę gromadki zebranych na dziedzińcu ludzi i zabrała ze sobą chłopców. Kiedy opuściła bezpieczne schronienie za płotem apteki, coś zwróciło jej uwagę. - Patrzcie, chłopcy, tam jest sir Gregory, który zabrał was na pielgrzymkę. Chodźcie, podziękujemy mu. Jej synowie jęknęli, a Hugh pomyślał, że sir Gregory pewnie zrobił to samo. Kiedy spotkał go na drodze, wlokącego się do opactwa, z dwójką niesfornych chłopców pod opieką, z zażenowaniem przyjmował jego wdzięczność za podwiezienie.

Jednak gdy Edlyn go uściskała i powiedziała: - Mam nadzieję, że nie sprawiali zbyt wiele kłopotu - mnich tylko mężnie się uśmiechnął. - Ani trochę, lady Edlyn - zapewnił, krzywiąc się na to kłamstwo. - To wzorowi chłopcy i przynoszą ci jedynie zaszczyt. - Jak myślisz, są już gotowi, żeby rozpocząć nowicjat? - Maaamo - zajęczał przeciągle Parkin. Odsunęła mu lok z czoła. - Więc jak? - Może za kilka lat - odparł sir Gregory, oddalając się pośpiesznie. - Wkrótce, lecz jeszcze nie teraz. Edlyn wyglądała na rozczarowaną, chłopcom wyraźnie ulżyło, a Hugh musiał się uszczypnąć, żeby nie parsknąć śmiechem. Niestety, Edlyn i tak domyśliła się jego wesołości i ruszyła, wściekła, w stronę obozu. Hugh bez trudu dotrzymał jej kroku. - Więc nie zamierzasz mi podziękować? - Za ubrania? Dziękuję. Nie zatrzymała się, a chłopcy podskakiwali przy jej boku. - Za to, że sprowadziłem ci synów. - Ty ich sprowadziłeś? - spytała, zwalniając niechętnie. - A jak myślisz, gdzie byłem przez cały dzień? - Nie wiem. Twój małomówny sługa mi nie powiedział. - Znalazł nas na rozstaju dróg - wtrącił ochoczo Parkin. - Sir Gregory tak się wlókł, że pewnie zeszłoby nam jeszcze ze dwa dni, nim wrócilibyśmy do opactwa. - Może był zmęczony - zasugerowała Edlyn. - Dlaczego? Chłopcy, których przepełniała energia, nie potrafili sobie wyobrazić, że komuś może jej brakować. Hugh i Edlyn spojrzeli na siebie z uśmiechem. Edlyn zaraz jednak spoważniała, jakby ta wymiana uśmiechów ją zdradziła. Hugh szedł obok i nieustająco trącał ją ramieniem. - Ciężko się na mnie gniewać, prawda? - Przeceniasz swój wdzięk - powiedziała zimno. - A moi synowie nie będą szkoleni na rycerzy. - Zobaczymy. Hugh wiedział równie dobrze jak ona, jak posługiwać się słowami, aby ją zirytować. Na razie jadą z nami. - Nigdy bym ich nie zostawiła!

- Nie miałem tego na myśli - wyjaśnił Hugh, zmieszany. - Po prostu sądziłem, że chcesz, by uczyli się na mnichów i dlatego wolałabyś zostawić ich na jakiś czas w klasztorze. - Jeszcze nie teraz - odparła stanowczo. - Nie są dość duzi, by mnie opuścić. - W ich wieku większość chłopców jest już poza domem - powiedział Hugh. Dla niego brzmiało to absolutnie logicznie. - Większość chłopców... Zatrzymała się i przez chwilę spoglądała na obóz, gdzie trwała gorączkowa krzątanina. - Co się dzieje? - Zwijamy obóz. - Ale dlaczego? Ponieważ chcę cię stąd zabrać i zawieźć tam, gdzie będę miał cię tylko dla siebie. - Zbyt długo tu już popasaliśmy - odparł. - To nie ma sensu. Chciała, by jej słowa zabrzmiały rozsądnie, tymczasem Hugh usłyszał w nich tylko irytację. - Już prawie wieczór. Jak daleko zdołamy dotrzeć, zanim będziemy musieli znów rozbić obóz? Teraz on się uśmiechnął. - Podróżuję szybko. - Nie kiedy są z tobą dzieci! - Och, mamo - jęknął Par kin, upokorzony. - Nie jesteśmy dziećmi, potrafimy dotrzymać kroku. Allyn wydawał się równie zażenowany, choć nie wyraził tego aż tak gwałtownie. - Nikt nie będzie musiał na nas czekać, mamo. Hugh spojrzał na Edlyn, bardzo z siebie zadowolony. - Jeśli ktoś tu nie da rady dotrzymać innym kroku, to zapewne ty. Musiał jej to oddać: nie powiedziała głośno, że jej synowie zapewne przeceniają swoje siły. Ale spojrzała na niego. A potem podniosła wzrok i zobaczyła Whartona, który nadzorował zwijanie namiotu Hugha. Zadarła spódnicę i pobiegła. - Poczekaj! Gdzie rzeczy z namiotu? Wharton wskazał kciukiem juki i podwody. Tam. - Zostawiłam na stole dwa pledy. - Masz na myśli te dwie szmaty? - Mina Whartona z pewnością potrafiłaby skwasić mleko. - Wrzuciłem je do torby z odpadkami. - To były te dwie rzeczy, które zatrzymałam!

- Worek ze szmatami jest na tamtym wozie. Wharton wrócił do swego zajęcia, ale przedtem powiedział wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli: - Kobiety! Ciekawość zatrzymała Hugha na miejscu. Edlyn rzuciła się do wozu i zaczęła buszować pośród ładunku. Cóż to za skrawki materiału, których tak strzegła? Jakie wspomnienia przywoływały? Edlyn zeskoczyła z wozu, wymachując dwoma kawałkami spłowiałego materiału, a synowie natychmiast rzucili się ku niej, krzycząc z radości. Każdy złapał jeden wystrzępiony fragment pledu i przycisnął ukradkiem do policzka. Potem Parkin wsunął swój pod opończę, a Allyn potarł swój dłonią. Edlyn przyglądała się temu z uśmiechem matki, która poniosła bolesną ofiarę, otrzymując za to satysfakcjonującą nagrodę. - Co to takiego? - spytał. - Kocyki, które zrobiono dla nich, zanim się urodzili. Byli w nie owijani i noszeni. Spali z nimi każdej nocy swego życia, z wyjątkiem tej pielgrzymki. To były jedyne rzeczy, jakie udało mi się zatrzymać po tym, jak wyrzucono nas z zamku Jagger. Hugh słyszał już o czymś podobnym, lecz nie potrafił tego ogarnąć swoim umysłem wojownika. - Uratowałaś ich kocyki? - To jedyne ogniwo, wiążące chłopców z poprzednim życiem, z dzieciństwem. Czują się przez to bezpieczniej. - Są zbyt duzi na takie rzeczy. Odwróciła głowę i spojrzała na niego tak przenikliwie, aż się wzdrygnął. - Ty też jesteś za duży na ssanie piersi, a kiedy byłeś chory, najwidoczniej niosło ci to pociechę. Odeszła, nim zdołał na tyle opanować zaskoczenie, by za nią zawołać: - To nie to samo!. Machnęła kpiąco ręką i Hugh uświadomił sobie, że przegrał: chłopcy zachowają kocyki. - Nie zabiorę was na drugi brzeg w nocy. Wieśniak o zniszczonej twarzy z irytacją przyglądał się oddziałowi Hugha. Poszaleliście? To czas na spanie, nie na podróże. Edlyn zgadzała się z nim całym sercem, widziała jednak, że Hugh potraktował odmowę osobiście i źle ją przyjął. Z jakiegoś powodu pragnął jak najbardziej oddalić się od opactwa, i to w możliwie najkrótszym czasie. Jednak rzeka Avon, wezbrana wiosennymi deszczami, zmusiła go do poszukania przeprawy promem. Przewoźnik najwidoczniej nie pojmował, po co ten pośpiech. Edlyn z uwagą przysłuchiwała się rozmowie, prowadzonej podłą angielszczyzną, którą ledwie rozumiała.

- Mój pan chce się przeprawić teraz - Wharton najwidoczniej spodziewał się, że przewoźnik uzna, iż lepiej mieć rycerza i jego ludzi jak najdalej od swej żałosnej lepianki z gliny i gałązek. Jednak żylasty, kłótliwy przewoźnik najwidoczniej nie bał się rycerza, jego ludzi ani tego, co mogą zrobić z jego dobytkiem. - Więc twój pan będzie musiał poczekać - powiedział, przedrzeźniając Whartona. - Nie jest jeszcze zupełnie ciemno i zdążysz nas przeprawić, nim zapadnie mrok. To leży również w twoim interesie. Hugh siedział wysoko w siodle i mówił najgłębszym i najbardziej rozkazującym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Chociaż na pozór starał się przekonać wieśniaka, w jego głosie dźwięczała groźba. Czyrak na policzku przewoźnika pociemniał i z czerwonego stał się karmazynowy. - Tak, was przeprawię przy świetle i sam będę wracał po ciemku, a prądy są tu zdradliwe nawet w dzień. Nie zrobiłbym tego dla księcia, choćby nie wiem, jak mnie błagał. Problem polegał częściowo na tym, że Hughowi nie podobało się, iż zwykły stary wieśniak rzuca mu wyzwanie w obecności nowo poślubionej żony oraz drużyny. Wyzwania są dla rycerzy i szlachty. Wieśniacy robią, co im się każe - z wyjątkiem tego jednego. Edlyn, nieprzywykła do konnej jazdy, zsunęła się z siodła, by rozprostować zdrętwiałe kończyny. Zdjęła rękawice i przysunęła się bliżej. Nie podobała jej się natura tej konfrontacji. Wharton wygrzebał zza opończy monetę. - Masz, oto dodatkowy szyling. Dostaniesz go, jeśli od razu nas przeprawisz. - Nie! Przewoźnik pokuśtykał w kierunku swego szałasu. - Rozłóżcie się tutaj, a rano was przewiozę. Edlyn uświadomiła sobie, że Hugh stracił cierpliwość. Zeskoczył z siodła, łopocząc połą płaszcza i podszedł do przewoźnika. Chwycił starca za ramię, obrócił i spojrzał na niego. Wyglądał niczym uosobienie rozgniewanego wojownika. - Przewieziesz nas od razu. Przewoźnik nie ugiął się pod spojrzeniem Hugha. - Zabiorę was na drugi brzeg rano... jeśli, oczywiście, zechcę. Hugh sięgnął po sztylet i Edlyn podbiegła. Chwyciła męża za ramię i zamruczała w normańskiej francuszczyźnie: - Zabiłbyś starca za coś takiego? Hugh odpowiedział jej w tym samym języku. - Nie, ale nieźle bym go postraszył.

Stary udowodnił, że zna francuski, odpowiedział bowiem w swej podłej angielszczyźnie: - Nie zdołasz mnie nastraszyć. Obrażałem już większych od ciebie. - Na pewno - powiedziała Edlyn, wsuwając się pomiędzy dwóch uparciuchów. Hugh próbował odsunąć ją na bok. - Zajmij się swoim szyciem, kobieto i pozwól mi to załatwić. Wykorzystała fakt, że był akurat w ruchu i balansując ciężarem ciała, obróciła go i stanęła z nim twarzą w twarz. - Jak? Robiąc mu krzywdę? On się nie ugnie, a rano będziemy mieli prom, pod dostatkiem światła, ale nie będzie przewoźnika, który mógłby zabrać nas na drugą stronę. Na miłość boską, Hugh, niektóre rzeczy da się załatwić bez użycia przemocy! Gdyby warknęła na niego najbardziej łagodna z jego suk, nie mógłby być bardziej zaskoczony. Edlyn tymczasem odwróciła się i wsunęła dłoń pod ramię starca. A potem powiedziała powoli: - Chodźmy. Chłód wieczoru nieźle dał mi się we znaki, a widzę, że rozpaliłeś ogień. Czy miałbyś coś przeciwko temu, żeby ogrzała się przy nim prosta kobieta? - Zupełnie nic. Przewoźnik, sięgający Edlyn co najwyżej do ramienia, poklepał ją po dłoni, a potem spojrzał z zadowoleniem za siebie, na zdumionych i zaszokowanych mężczyzn z drużyny. - Minęło wiele nocy, od kiedy gościłem przy ogniu tak piękną damę. - Trudno mi w to uwierzyć. - Uśmiechnęła się, nie zwracając uwagi na cuchnący oddech wieśniaka. - Taki przystojny mężczyzna. Zareagował jak należy na komplement, choć być może tylko po to, by dokuczyć Hughowi. - Co robi mama? - zapytał Allyn z wozu, na którym jechał. - Wtrąca się - powiedział Hugh gniewnie. Wieśniak uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Tak, kiedyś byłem przystojny, lecz odkąd straciłem ostatnią żonę, kobiety przychodzą tu tylko po to, by się przeprawić. - Tak, tak... by się przeprawić - powiedziała Edlyn, mrugając znacząco. Starzec o mało nie padł jak długi, taką przyjemność sprawiło mu niewypowiedziane przypuszczenie Edlyn. - Jak ci na imię, jeśli wolno spytać? - Almund, milady. Podniósł rękę, jakby chciał odrzucić z czoła grzywę włosów, lecz zamiast tego dotknął jedynie łysej głowy. - Do usług. Szerokim gestem wskazał jej miejsce na zwalonym pniu.

Przebywał tu już tak długo, że zdążył zerwać korę i Edlyn rozsiadła się, ignorując mężczyzn, konie, wozy, synów i swego nowo poślubionego męża, stojących w szeregu na drodze i domagających się uwagi. Nie mogła im jej teraz poświęcić. Musiała zająć się Almundem. Wyciągnęła dłonie, by ogrzać je nad ogniskiem i powiedziała: - Zauważyłam, że masz czyrak na policzku, Almundzie. Dotknął go ostrożnie. - Tak. - Pewnie bardzo cię boli. - Próbowałem wszystkiego. Zabiłem ropuchę o nowiu i spałem z nią na policzku, ale to tylko pogorszyło sprawę. Edlyn dotknęła sakiewki u pasa. - Jestem znaną zielarką. Gdybyś mi pozwolił, chętnie wypróbowałabym jeden z moich okładów, by wyciągnąć z ciebie truciznę. - Skoro ropucha nie podziałała, to dlaczego twój okład miałby okazać się lepszy? zapytał. - Nie zaszkodzi spróbować. Almund już miał odmówić, ale Hugh wybrał sobie akurat ten moment, aby pojawić się przy ognisku. - Kobieto, wracaj do swego wierzchowca. - Nie może - powiedział triumfalnie Almund. - Przygotowuje dla mnie okład. Hugh jęknął i wyciągnął ku niebu rozpostarte szeroko ramiona. Nad horyzontem właśnie wschodziła gwiazda wieczorna. - Boże, daj mi cierpliwość. Staruszek zachichotał kpiąco, a Edlyn powiedziała cierpko: - Modliłam się o wybawienie i Bóg zesłał mi ciebie, Hughu z Roxford, uważaj więc, o co Go prosisz. Podniosła się z pnia i zapytała: - Czy mamy ze sobą miód? - Mało ci? Chcesz jeszcze z nim pić? - zapytał Hugh. - Uspokój się - skarciła go. - Miód stanowi dobrą podstawę do okładów, a reszta moich ziół znajduje się w wozie, na którym jadą chłopcy. Czy wybaczycie mi, panowie? Odeszła, a Hugh spojrzał w ślad za nią. Almund przykucnął i poruszył płonące szczapy. - Kobiety. Nie da się z nimi żyć ani też skłonić ich, żeby zrobiły coś sensownego. To były pierwsze słowa, wypowiedziane przez wieśniaka, z którymi Hugh skłonny byłby się zgodzić.

- Dopiero co się pobraliśmy - powiedział niespodziewanie. - Domyśliłem się tego. Spoglądasz na nią, jakby była obcym lądem, który musisz zdobyć. - Och, już ją zdobyłem. Hugh przypomniał sobie, jak wyglądała, gdy spała, znużona rozkoszą. - Ile razy będę musiał ją zdobywać, by pozostała w tym stanie? - Dlaczego tego pragniesz? Ona ma w sobie piękno, które zapada głęboko w duszę. Spójrz tylko na nią. Chce, żebym pozostał przy życiu, więc staje pomiędzy mną a twoim sztyletem. A ponieważ chce też, byś dostał to, czego pragniesz, oferuje się wyleczyć mój czyrak. Pokiwał z namysłem głową. - Coś mi mówi, że przeprawię was, gdy wzejdzie księżyc. Męska duma zmusiła Hugha do pytania: - Jak to, wiesz, że tobą manipuluje i pozwalasz jej na to? - A dlaczego nie? Ja pozbędę się czyraka, ty postawisz na swoim, a ona będzie miała satysfakcję, że załatwiła sprawę bez rozlewu krwi. Bo to właśnie zrobiła, niech ją Bóg błogosławi. Hugh wpatrywał się w starca z milczącym podziwem. Almund widział więcej niż on, a wszak Hugh - mimo tego, co sądziła o nim Edlyn - uważał się za wnikliwego obserwatora. - Usiądź, kark boli mnie od zadzierania głowy. Hugh opadł na pień, lecz poczuł, że coś go ukłuło. Chrząknął i tupnął kilka razy nogą. Zza podwiązki wypadły ziarna pszenicy i rozsypały się dookoła. - Mieszkała w opactwie, a tam pożegnano nas jak należy. Dzwoniły dzwony, uderzano w patelnie i rzucano pszenicę. Starzec nie wydawał się tak zdziwiony, jak oczekiwał tego Hugh. - To właściwa rzecz po weselu. - Ślub odbył się wczoraj. Wtedy był czas na rzucanie pszenicy, ale pozwoliłem jej się oddalić, a potem ją porwano i.. Czyżby zamierzał opowiedzieć temu starcowi o swoim niepowodzeniu? - Skoro nie mogli zrobić tego wczoraj, obrzucili nas pszenicą dzisiaj, kiedy wyjeżdżaliśmy z opactwa. Chyba zrobili to dlatego, że ją lubią. Z ponurą miną przypomniał sobie krąg gapiących się złośliwie ludzi, oskarżających Edlyn o cudzołóstwo. - Przed ślubem nie potraktowali jej tam zbyt dobrze. - Założę się, że to twoja wina.

Skąd stary szelma mógł o tym wiedzieć? I dlaczego Hugh nadal czuł się winny? Postąpił słusznie. Edlyn potrzebowała męża, a nikt nie zawdzięczał jej tyle co on. Odmówiła przyjęcia pomocy, więc ją zmusił. Tak powinno być. Mężczyzna podejmuje decyzje. Kobieta je szanuje. Gdyby tylko nie powiedziała, że nigdy całkowicie mu się nie odda. Nie miał zwyczaju odrzucać wyzwania i był pewny swego, jednakże... nie spotkał dotąd kobiety, która nie chciałaby oddać mu się duszą i ciałem. Co gorsza, nawet nie wyobrażał sobie, że mogłoby go to obchodzić. Potarł napięte mięśnie na piersi. To przez to wyzwanie. Tylko o to mu chodzi. - Jeśli pszenica dostanie się pomiędzy kędziory mężczyzny, jego nasienie nie wzejdzie szybko ani nie będzie wschodziło często. Hugh, zaskoczony, z trudem opanował chęć, by zadrzeć opończę i poszukać ziaren. - Jeśli zaś wpadnie pomiędzy loki kobiety, jej łono szybko nabrzmieje. Wieśniak zamyślił się, a potem potrząsnął głową. Nieliczne siwe włosy na jego czaszce zafalowały dziko. - Nie, nie ma w niej tego szczególnego blasku. - Nie ma? - Niewiasta taka jak ona nie pocznie, dopóki nie weźmie cię za męża w swoim sercu. Hugh usiadł ostrożnie, zdjął buty i opuścił pończochy, starając się nie przydawać zbytniego znaczenia słowom starca. - Skąd wiesz? - Kiedy trochę zmądrzejesz, też będziesz wiedział. Hughowi trudno się było z nim kłócić. Dopiero niedawno zdał sobie sprawę, jak mało wie. - Dokąd tak się śpieszycie? - zapytał przewoźnik. Niemiły ból w piersi ustąpił i Hugh powiedział dumnie: - Do naszego nowego domu. Do zamku Roxford. - Dopiero co otrzymałeś ziemie, tak? Staruch wytarł nos rękawem koszuli. - I pewnie ciężko na nie zapracowałeś. Nikt nie wie jak ciężko, z wyjątkiem, być może, Whartona i sir Lyndona, lecz nawet oni nie zdawali sobie sprawy z pożądania, jakie budziła w nim sama myśl o zamku, jego zamku, i ziemi, jego ziemi. - Tu jesteście. Lekki, melodyjny głos Edlyn przerwał tok myśli Hugha. Podniósł wzrok i spojrzał na nią.

Zona. Jego żona. Pragnął jej tam, w swoim domu, by stanowiła symbol wszystkiego, co udało mu się osiągnąć. Nie potrzebował uczucia, którego mu odmówiła, dopóki miał jej ciało i dopóki będzie się zajmowała jego zamkiem i jego ziemią. A potem naszła go nieproszona myśl o niej, spoczywającej nago w wysokim łożu i wiedział już, że nie do pracy jej potrzebuje. Pragnął jej dla przyjemności - swojej i jej. Kiedy przyłożyła starcowi kataplazm do policzka, zaczął głośno przeklinać i klął nieprzerwanie, wyrzucając z siebie potok wulgarnych angielskich słów, które powinny były wywołać rumieniec na twarzy Edlyn. Nic takiego się nie stało, lecz może Edlyn po prostu ich nie zrozumiała. Hugh wytrząsnął pszenicę z pończoch i strzepnął ziarno ze stóp, uśmiechając się pod nosem. Pomimo rozmowy, jaką dopiero co odbyli, nadal pragnął, by starzec trochę pocierpiał. Ostatecznie przeciwstawił mu się i to wobec jego drużyny. Usłyszał wrzask bólu, towarzyszący przecięciu czyraka i z satysfakcją patrzył na wieśniaka szurającego stopami, kiedy Edlyn dawała mu maść i pouczała go, jak jej używać. W końcu poklepała pacjenta po łysej głowie i obiecała, że do rana poczuje się lepiej i będzie mógł znowu cieszyć się względami swoich sekretnych wielbicielek. - Nie mam żadnych sekretnych wielbicielek, poza tobą, pani, i to mi wystarczy. - Stary dotknął bandaża. - Ale policzek tak mnie rwie, że nie ma mowy o spaniu, a właśnie wschodzi księżyc. Może mógłbym was teraz przeprawić. Edlyn spojrzała triumfalnie na Hugha, a potem zwróciła się do starca: - Jesteś bardzo wspaniałomyślny. Hugh, zdegustowany, podciągnął pończochy i włożył buty, a potem krzyknął na swoich. Aby przeprawić wszystkich ludzi, konie i wozy, trzeba było obracać trzy razy. Większość rycerzy popłynęła przodem, a z nimi synowie Edlyn, ani trochę nie śpiący i tak hałaśliwi, że postanowiono, iż lepiej będzie, jeśli poczekają na drugim brzegu. Opiekę nad chłopcami powierzono Wynkynowi i Hugh gorąco mu współczuł. Parkin i Allyn potrzebują męskiej ręki, a kiedy dotrą wreszcie do Roxford, już on zatroszczy się o to, aby zaznali trochę dyscypliny. W drugiej turze popłynęła połowa ich dobytku, strzeżona przez Whartona i giermków. Wharton przemieszczał się z miejsca na miejsce pod komendą Almunda, starając się utrzymać prom w równowadze. W ostatniej turze płynęli Edlyn, Hugh, pozostali rycerze i reszta ich ruchomości. Kiedy podskakiwali na wodzie, oświetlonej księżycowym blaskiem, Almund odciągnął na bok Hugha.

- Zgodziłem się przewieźć milady w nocy po części z uwagi na tego rozbójnika. Hugh natychmiast pomyślał o swoim zamku. - Edmunda Pembridge’a? - Kto to jest Edmund Pembridge? - Poprzedni lord Rorford. - A, on. Nie, nie chodziło mi o niego, chociaż słyszałem, że niezły z niego łotr. Nie, miałem na myśli tego, co zajął zamek Juxon. Puls Hugha przyśpieszył. - Richard z Wiltshire go zajął? - Tak, i z tego, co słyszałem, to najbezwzględniejszy zbój, jakiego kiedykolwiek nosiła ta ziemia. - Nie będę się sprzeczał. Brakuje mu honoru. - Honoru? Starzec zaczął się śmiać i śmiał się, aż złapał go kaszel. Chwycił się wiosła i odpoczywał przez chwilę, a kiedy odzyskał oddech, powiedział: - To zwykły złodziej, który mówi waszym wyszukanym językiem i zabawia podróżnych, ograbiając ich jednocześnie do ostatniego pensa. Hugh zmarszczył brwi. - On jest rycerzem, młodszym synem, wygnanym z domu, by zdobył dla siebie majątek. Niezbyt miła perspektywa, przypuszczam, lecz jakże częsta. Jednak większość mężczyzn w jego sytuacji nie zaczyna od rabunku. - Jest w tym dobry. - No cóż, ma wprawę. Hugh poznał Richarda z Wiltshire i pogardzał nim z całego serca, a Richarda tylko ta pogarda bawiła. Reputacja Richarda jako wesołego pana przyciągnęła sporo niezadowolonych rycerzy. Stworzyli drużynę i wynajmowali się jako najemnicy. Walczyli dla tego, kto im płacił. Nie mieli nic do stracenia, a wszystko do zyskania, i teraz zdobyli zamek. Kiedy rebelia wreszcie się skończy, król zaprowadzi porządek i odzyska utracone ziemie, lecz do tej pory Richard i jego kompania mogą się śmiać, chędożyć i pić, osuszając piwnice zamku. - Widywałem już takich, których pozbawił złota i wymyślnych ubrań. Nie chciałbym, żeby milady czy jakakolwiek lady wpadła w jego łapy. Wiesz, co mam na myśli. Stary spojrzał znacząco na Edlyn. - Potrafię ją ochronić - zapewnił Hugh.

ROZDZIAŁ 12

Szarpnięcie prądu było niczym dotyk boskiej dłoni. Almund sięgnął po wiosło, lecz prąd wyrwał mu je z rąk. Prom przechylił się, a potem z wolna, nieodwołalnie, przewrócił na bok. Hugh wyciągnął rękę, by chwycić się poręczy, jednak przegniłe drewno złamało się pod ciężarem jego ciała. Krzyknął i wypadł za burtę. - Hugh! Usłyszał wołanie Edlyn, a potem woda zamknęła mu się nad głową. Z trudem wydostał się z głębiny, lecz jakiś płynący z prądem przedmiot zepchnął go znów pod wodę. Następnym razem jakoś udało mu się utrzymać na powierzchni i zobaczył, że prom rozpada się i idzie pod wodę. - Edlyn! - wrzasnął, rozpaczliwie młócąc rękami wodę i rozglądając się wokół. - Hugh! Jej głos dobiegał gdzieś z boku. Odwrócił się i zobaczył, że Edlyn wspina się na brzeg, wspomagana przez rycerzy. - Hugh! Wskazywała na coś w pobliżu niego. Spojrzał i zobaczył, że obok przepływa część ich bagażu. Czyżby oczekiwała, że go uratuje? Zważywszy na prąd, będzie mógł mówić o szczęściu, jeśli uda mu się uratować choć siebie. Wpadł w wir i zobaczył przepływający obok drobny kształt. - Hugh, to Almund! Usłyszał jej wołanie w tej samej chwili, kiedy rozpoznał bezwładną sylwetkę starca. Zaczął płynąć w jego stronę. - Musisz go ocalić - zawołała. Oczywiście, że go ocalę, pomyślał zirytowany. Czy ona uważa go za tak pozbawionego uczuć, że mógłby pozwolić starcowi utonąć, gdyby nie jej pouczenia? Dotarł do Almunda, chwycił go pod pachy i pociągnął ku brzegowi. Zdradliwy prąd obrócił ich jeszcze parę razy, a raz przepływający kufer tak zdzielił Hugha w skroń, że o mało nie straci! przytomności. Jedna rzecz dodawała mu sił - myśl o tym, jak bardzo Edlyn będzie mu wdzięczna. Kiedy wyciągnie starego na brzeg, spojrzy na męża jak na bohatera, którym przecież jest, i to będzie pierwszy krok, by zdobyć jej uczucie. Prawdziwe uczucie.

Kiedy podpłynął bliżej, z brzegu wyciągnęły się do niego pomocne dłonie, jednak odtrącił je i sam wydostał się z wody. Oddychając ciężko, pociągnął za sobą Almunda, a potem zarzucił go sobie na plecy i zaniósł na miękką murawę. Ostrożnie położył starca na trawie i wyprostował się, czekając na swoją nagrodę. Jak się spodziewał, Edlyn już do niego biegła. Otworzył szeroko ramiona, lecz ona minęła go i opadła na klęczki u boku Almunda. - Czy on oddycha? - Przewróciła starca na brzuch. - Wypchnij z niego wodę! Hugh opuścił pośpiesznie ramiona w nadziei, że nikt nie zauważył haniebnego dopraszania się uwagi Edlyn. - To twardy stary koń. Stał, ociekając wodą, dopóki Wharton nie podał mu ręcznika, wyjętego z kufra, który przeprawiono wcześniej. - Przeżyje. Edlyn naciskała na plecy Almunda, dopóki nie zwymiotował rzecznej wody. - Jeśli nie przeżyje, będzie to twoja wina - złajała go. - Gdybyś tak się nie śpieszył, to by się nigdy nie stało. Poprzez zaślepiającą go mgłę gniewu usłyszał głos Whartona: - Nie mów tak do mojego pana! Nie masz prawa kwestionować jego rozkazów! - Gdyby ktoś od czasu do czasu kwestionował jego rozkazy, może twój pan zacząłby myśleć, zanim je wyda! - odpaliła Edlyn, bynajmniej nie przestraszona. W jakiś sposób oburzenie Whartona i gniew Edlyn uspokoiły Hugha. Rzeczywiście, podjął głupią decyzję i usłyszał o tym od Edlyn. Tak być powinno: żona powinna mieć prawo wychowywać swego męża, a Edlyn doskonale wczuła się w rolę żony, przynajmniej pod tym względem. - Więcej tego nie zrobię - obiecał potulnie i dyskusja się urwała. Spojrzał na swoich ludzi. - I co? - zapytał, strzelając palcami. - Wyciągnęliście wszystko z wody? Giermkowie ruszyli w dół rzeki, Parkin i Allyn za nimi. Wynkyn pośpieszył śladem chłopców. Hugh zwrócił się do nadal suchego sir Lyndona. - Czy wszystkim udało się wydostać na brzeg? Sir Lyndon otworzył usta, ale to nie on odpowiedział. - Doprawdy, mam taką nadzieję. W cieniu, w miejscu, gdzie od przystani odchodziła droga, stał obcy mężczyzna. - Im was więcej, tym większy okup za was dostanę.

Hugh odwrócił się, zaskoczony i skonsternowany. Stalowe ostrza mieczy zabłysły w świetle księżyca, skierowane prosto w jego pierś. - Kto ośmiela się grozić dowódcy wojsk książęcych na zachodzie? - zawołał sir Lyndon. Wharton zaklął pod nosem, a Hugh poczuł gwałtowny przypływ irytacji. Jakie to głupie ze strony sir Lyndona. Zidentyfikował go wobec wroga! Nieznajomy roześmiał się szczerze i Hugh poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. - Dowódca wojsk książęcych? Pojmałem dowódcę wojsk księcia Edwarda? Hugh rozpoznał ten głos i serce w nim zamarło. - Hugh de Florisoun we własnej osobie! - Richard z Wiltshire wyszedł z cienia i uczynił szeroki gest mieczem. - To naprawdę ty, Hugh! Minęło już sporo lat, od kiedy miałem zaszczyt cieszyć się twoim towarzystwem, ale podziwiam dziś ciebie i twoje wybujałe poczucie honoru tak samo jak wtedy, to znaczy wcale. - Schwytali wszystkich? Hugh siedział w lochu zamku Juxon, otoczony przez swoich ludzi i wypytywał ich tak sprawnie, jakby ich widział. Na zewnątrz słońce już wzeszło, lecz do wilgotnej, ohydnej celi, położonej głęboko pod ziemią, nie docierał ani jeden promień światła. - Dostali wszystkich i wszystko - odparł sir Lyndon z rezygnacją. - Mój namiot. Moją zbroję. Mojego wierzchowca. - Moją żonę. Hugh nie zamierzał przejmować się listą strat sir Lyndona, skoro życie i cnota Edlyn były zagrożone. - Twoją żonę - zgodził się sir Lyndon, lecz z tonu jego głosu łatwo dawało się poznać, że nie uważa tego za wielką stratę. Gdyby tylko Richard z Wiltshire nie napadł na nich, gdy byli bezbronni i w rozsypce! - Nie mają wszystkich służących - powiedział Wharton. - To doskonale. Możemy się spodziewać, że sługi zdobędą zamek i nas uwolnią zakpił sir Lyndon. - Zamknij się, Lyndon. Hugh z satysfakcją wsłuchiwał się w nabrzmiałą zdumieniem ciszę. - Poddałeś się i nie podoba mi się to. Jaki rycerz poddaje się tylko dlatego, że nie ma szans wygrać? - Rozsądny - odparł sir Lyndon obronnym tonem. Uwięzienie ujawniło nową stronę charakteru sir Lyndona. Hughowi wcale się ona nie spodobała. Nie podobało mu się, że jego

główny doradca tak łatwo zaakceptował porażkę, zwłaszcza że to on zaniedbał wystawienia straży. Nie podobał mu się też stosunek sir Lyndona do kobiet, a zwłaszcza brak szacunku wobec jego żony. Ludzie Hugha pokasływali i szurali stopami, próbując ulokować się jak najwygodniej między szczurami i pozostałościami po innych więźniach. Hugh żałował, że nie ma na sobie suchego ubrania. Wilgoć lochu przenikała przez mokrą odzież, sprawiając, że od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze. - Gdzie Wynkyn? Nikt nie odpowiedział. - Miał rozkaz strzec synów Edlyn. Czy uratował ich od niewoli? - Nie widziałem chłopców pośród więźniów - powiedział Wharton z namysłem. Milady z pewnością chciałaby mieć ich koło siebie, gdyby zostali schwytani. - Byłoby lepiej - wtrącił sir Lyndon - gdyby nie mówiła Richardowi, że jest twoją żoną. To, niestety, było prawdą. Richard z Wiltshire rozkazał, by odebrano Hughowi wszelką broń, a sam bezbłędnie odszukał jedyną kobietę w tym gronie, uniósł jej delikatnie brodę i zapytał, do kogo należy. Hugh nieprędko zapomni hardą odpowiedź Edlyn: - Jestem żoną Hugha, lorda Roxford, szlachetnego rycerza, lecz nie należę do nikogo. - Teraz już tak. Richard wziął ją pod ramię i uśmiechnął się figlarnie. - Teraz już tak. Jeśli nawet Edlyn zrozumiała, co wynika z tego oświadczenia, nie dała nic po sobie poznać. Po prostu poleciła ludziom Richarda, by umieścili Almunda na wozie, a kiedy dowódca skinieniem głowy wyraził zgodę, posłuchali jej. Hugh opuścił głowę na kolana i jęknął cicho, wspominając wcześniejsze spotkania z Richardem i pogardę, jaką mu wówczas okazywał. Jakich łajdackich usług zażąda Richard od Edlyn, by zemścić się na jej mężu? Niskie, wąskie drzwi zaskrzypiały i do środka wpadło nieco światła. Jego ludzie wstali niemal równocześnie, osłaniając przed światłem przywykłe do ciemności oczy, lecz Hugh pozostał na podłodze, oparty o ścianę. Jakiś zbrojny wsunął głowę do celi. - Mój pan chce widzieć Hugha z Rorford, i to zaraz - powiedział. Ludzie Hugha odwrócili się i spojrzeli na niego. Hugh przeczekał kilka uderzeń serca, by pokazać, że się nie boi, po czym wstał.

Zbrojny odsunął się i trzymając we wprawnych rękach miecz, powiedział: - Mam rozkaz zabić cię, jeśli zrobisz coś nie tak, a że z rozkoszą zabiłbym lorda, więc tylko spróbuj zaatakować mnie lub moich ludzi. Hugh podniósł ręce, by pokazać, że jest bezbronny, po czym nachylił się i wyszedł z celi. Za drzwiami wyprostował się i rozejrzał po wąskim, krótkim korytarzu, zakończonym schodami, a potem spojrzał na grupę mężczyzn, którzy stali w różnych pozach z wymierzonymi w niego mieczami, maczugami i drągami. Świadomość, że Richard wysoko ocenia jego zdolności bojowe, sprawiła Hughowi swego rodzaju satysfakcję. Zbrojni otoczyli go, a potem poprowadzili w górę do pozbawionych okien piwnic, znajdujących się na poziomie gruntu. Tłoczyła się tu służba, tocząca wino z beczek. Wszyscy odsunęli się, kiedy przechodził obok nich Hugh ze swoją strażą. Ruszyli w górę spiralną klatką schodową, kierując się ku ciepłu i gwarowi. Hugh poczuł zapach piekącego się mięsa i chleba, a także mocną woń rozlanego piwa. Zaburczało mu w żołądku i dowódca zbrojnych roześmiał się głośno. - Jeśli uda ci się zadowolić pana, może pozwoli ci jeść. Z psami. Hugh zaczekał, aż znajdą się w wielkiej sali, a potem rzucił: - Wolę towarzystwo psów od waszego. Zbrojny zatrzymał się raptownie, a potem obrócił na pięcie i uniósł miecz. - Stój! - Głos Richarda przedarł się przez gwar rozmów. - Nie zabijesz tego człowieka, dopóki jest na mojej łasce! Hugh pozwolił sobie na drwiący uśmieszek. Jednego mógł być pewny: Richard będzie grał honorowo. W olbrzymiej sali stoły na krzyżakach ustawiono w kształt litery U, a po zewnętrznej stronie siedzieli biesiadnicy. W ten sposób służbie łatwiej było ich obsługiwać. Jak zwykle, przy najkrótszym boku znajdowało się podwyższenie, na którym siedzieli szlachetnie urodzeni. Teraz zasiadał tam Richard, a obok niego Edlyn. Hugh rzucił się ku niej. Wszystkie ostrza, znajdujące się w sali zabłysły, wyciągnięte gwałtownie z pochew. Powietrze zawibrowało napięciem, kiedy wyzwanie napotkało wyzwanie. Wszyscy czekali, co teraz nastąpi. - Na Boga, wy, mężczyźni, jesteście tacy dziecinni... Głos Edlyn przełamał ciszę. Napięcie zelżało. Edlyn wstała wdzięcznie z lawy, lecz Richard chwyci! ją za ramię. Spojrzała na niego.

- Muszę iść powitać mego męża i wskazać mu jego miejsce przy stole. Richard przez chwilę przyglądał się jej ponuro, lecz uśmiechnęła się do niego i twarz najemnika złagodniała. - Idź, skoro musisz. Hugh zacisnął zęby, przyglądając się bezsilnie, jak drapieżny rozbójnik Richard z Wiltshire ulega czarowi Edlyn. Przez wykute w masywnych kamiennych ścianach otwory strzelnicze do środka przedostawały się słoneczne promienie, z jednakowym wdziękiem ozłacając ciemne i jasne głowy, głowy rycerzy i służby. Zatłoczone pomieszczenie pulsowało męskim grubiaństwem i męską rywalizacją. Hugh wręcz oczekiwał, że któryś z mężczyzn wyciągnie rękę i uszczypnie przechodzącą Edlyn albo pogłaska jej pierś. Przygotował się, by skoczyć jej na pomoc. Nic podobnego nie nastąpiło. Większość mężczyzn odwróciła spojrzenie. Kilku odpowiedziało na jej uśmiech. Paru zaczerwieniło się i ukryło twarz w kubkach z rogu. A Hugh zaczął się zastanawiać, w jaki sposób tej kobiecie udało się poskromić zbójecką bandę. Podeszła do niego, nim miał czas naprawdę się nad tym zastanowić. Wyciągnęła ramiona, żeby go objąć, lecz zatrzymała się raptownie i zatkała nos. - Coś ty z sobą zrobił? Spojrzał na pokrywający jego odzienie brud. - Rzeka i loch to zabójcza kombinacja, moja droga. - Rzeczywiście. Zatrzepotała wolną ręką, a potem zwróciła się do groźnie wyglądającego dowódcy zbrojnych, nadal stojącego z obnażonym mieczem. - Jak możesz wytrzymać, stojąc tak blisko? Zbrojny spojrzał na nią, a potem na Hugha. - Bo co? - zapytał. Edlyn parsknęła wysokim, beztroskim śmiechem, który w niczym nie przypominał normalnych przejawów jej wesołości. - Prawdziwy z ciebie dyplomata. Chwyciła rękaw Hugha pomiędzy dwa palce, jakby był ślimakiem, którego się brzydzi, i powiedziała: - Odsuń się, a ja zabiorę go do Richarda. - Do Richarda? - Hugh aż się potknął. - Zwracasz się do tego szubrawca po imieniu? Pociągnęła go lekko za sobą. - Zwracam się do niego tak, jak sobie tego życzy. Robię, czego sobie życzy. Wspomniałam mu, jak doskonale opowiadam historie i chce usłyszeć którąś dziś wieczorem.

Hugh nie dosłyszał znaczącej nuty z jej głosie. Usłyszał tylko „robię, czego sobie życzy”. - Jeśli zażyczy sobie, żebyś zabawiła go językiem na osobności, też chętnie to zrobisz? - burknął. Rycerze i zbrojni, siedzący w pobliżu, usłyszeli i zaczęli się śmiać. Umilkli, gdy Edlyn spoliczkowała Hugha. Uderzyła tylko raz, mocno, na odlew. Zapadła cisza, pełna zdumienia i oczekiwania. Wszyscy czekali, żeby zobaczyć, dokąd Hugha zaprowadzi gniew. Nie zaprowadził go donikąd. Hugh był zupełnie ogłupiały. Uderzyła go. Edlyn go spoliczkowała, choć mógłby przysiąc, że ta kobieta nigdy dotąd nikogo nie uderzyła. - Więc dlaczego...? - Nie znoszę głupich mężczyzn - powiedziała. Głupi. Był głupi. Chciała mu coś powiedzieć, lecz zazdrość tak go zaślepiła, że nawet nie starał się zrozumieć. Pochylił głowę w przepraszającym geście, starając się przypomnieć sobie, jak przebiegała rozmowa. - Opowiesz historię - powiedział wreszcie. Napięcie w jej głosie zelżało i Hugh upewnił się, że chciała mu coś przekazać. - Richard życzy sobie, bym go rozerwała opowiadając jedną ze słynnych historii o dawnych czasach. Zapewniłam go, że moja opowieść będzie tak porywająca, iż będą siedzieli zasłuchani - spojrzała na niego znacząco - i bezradni. Richard podszedł do nich, nim Hugh zdążył odpowiedzieć. Podniósł do ust dłoń Edlyn i pocałował ją. - Planujesz ucieczkę, milady? Rozejrzała się demonstracyjnie po wielkim holu, zatłoczonym bandytami, złodziejami i żądnymi krwi najemnikami. - Ucieczkę? Nawet mój pan nie jest tak silny, by mógł samotnie pokonać tę armię. - Cieszę się, że to dostrzegasz. Richard odwrócił się do Hugha i poklepał go po ramieniu. - Witaj w moim zamku, przyjacielu! Hugh nie wiedział, jak zareagować i wcale mu się to nie podobało. Jeśli odpowie grzecznie, Richard będzie zadowolony, ponieważ w ten sposób dowódca wojsk księcia przyjmie do wiadomości, że teraz to Richard włada zamkiem. Gdyby jednak splunął mu w twarz, naraziłby życie Edlyn i swoich ludzi.

Richard doskonale rozumiał ten dylemat. Jego białe zęby zabłysły w uśmiechu pośród czarnej jak sadza brody, a Hugh poczuł, jak odżywa w nim nienawiść. Unosząc skraj wilgotnej i brudnej opończy, powiedział tylko: - Na zawsze zapamiętam to powitanie. - Następnym razem ubierz się nieco lepiej. Edlyn znalazła się pomiędzy nimi tak szybko, że Hugh nie zdążył nawet unieść pięści. - Chłopcy! To cywilizowany posiłek, nie zapominajcie o tym! Złagodzić jego gniew mogła jedynie satysfakcja płynąca z faktu, że i Richard został złajany tym matczynym, strofującym tonem, którym Edlyn tak skutecznie się posługiwała. - Lepiej do tego przywyknij - poradził Hugh. Richard spochmurniał niczym skarcony chłopiec, lecz potem uśmiechnął się do Edlyn czarująco. Zrobię, co zechcesz, pani. Rozkażę nawet wynieść odpadki z lochów. - Gdybyś utrzymywał lochy w czystości, nie musiałbyś martwić się o odpadki. A teraz bądź grzeczny. Hugh zauważył na czole Richarda spuchnięty, zaczerwieniony guz, którego nie było tam wcześniej. Czyżby w ten sposób Edlyn uczyła go respektu? I co Richard zrobił, że na to zasłużył? Mężczyźni wymienili spojrzenia, pragnąc, by to ten drugi złamał więzy, jakie na nich nałożyła, i zaatakował pierwszy. A potem uświadomili sobie, że Edlyn odeszła. Skoczyli za nią, walcząc o jej uwagę, lecz ona ich ignorowała, dopóki nie znalazła się przy głównym stole, gdzie czekała, przyglądając się obojętnie, jak walczą o to, by odsunąć jej ławę. Usiadła, a potem usiedli oni, po obu bokach jedynej szlachetnej damy w tej sali. Być może w ogóle by się nie odezwali, lecz Edlyn odsunęła się od Hugha. Śmierdzisz gorzej niż Almund. - Odwróciła się do Richarda. - Nie będę jadła obok niego, skoro tak śmierdzi. Richard odchyli! się do tyłu i spojrzał na Hugha za plecami Edlyn. - Słyszałeś, co powiedziała dama. Rusz się. Hugh ledwie zniósł tę impertynencję. - Chcesz, żebym zostawił cię samą przy stole z tym złodziejem? Machnęła ręką. - Po prostu odsuń się trochę. O co jej chodzi? Oszalała? Hugh wpatrywał się w żonę. - No już - ponagliła go. Richard pokraśniał z zadowolenia, a jego ludzie wznieśli radosny okrzyk, gdy Hugh odsunął swoją część ławy i wstał powoli. - Och, nie rób miny zbitego psa - złajała go. Wstała i także odsunęła się od stołu.

- Rycerze nie będą mieli nic przeciwko temu, że z nimi usiądziesz. A kiedy zajmę ich opowieścią - dodała po cichu - ukradniesz im broń i wydostaniesz nas stąd. Poczuł ulgę i gniew. Ulżyło mu, gdyż Edlyn miała powód, by go odepchnąć, a gniew, bo go upokorzyła. I planowała wykorzystać. Gniew... tak, gniew znacznie przerastał ulgę. - Chcesz, żebym nas stąd wyciągnął? Za pomocą miecza? Nie wszystko da się załatwić przemocą. Jego sarkazm sprawił jej przykrość, lecz uszczypnęła go tylko, wskazując ławę przy końcu stołu. - Parkin? Allyn? - zapytał. - Nie zostali schwytani - odparła cicho. To dodało mu otuchy. Zawsze najtrudniej ratować kobiety i dzieci, a im mniej będzie miał teraz powodów do zmartwień, tym lepiej. Dostrzegł w jej twarzy niepokój. Uświadomił sobie, że ona tak na to nie patrzy. Dotknął jej dłoni, a ona ścisnęła mocno jego rękę i odsunęła się pośpiesznie. - Almund wydobrzeje i ruszy na zamek. Uwolni resztę twoich ludzi. - Zawsze to jakaś pomoc - powiedział Hugh pocieszająco i siadł. Skinęła głową i uśmiechnęła się, a potem wróciła na miejsce obok Richarda. Okłamałem ją, pomyślał Hugh. Zasuszony starzec nie ma szans w starciu z zamkową strażą. Mimo to musiał przyznać, że Edlyn przynajmniej ma plan. Niezbyt dobry, ale zawsze plan. Niestety, opierał się on głównie na wierze we własne zdolności, a kiedy Hugh rozejrzał się wokół siebie, zwątpił, czy zgraja najemników, tworząca drużynę Richarda, zechce słuchać z należytą uwagą. Jego sąsiad, najbardziej obdarty rycerz, jakiego kiedykolwiek widział, odwrócił się do Hugha i zionąc mu przesyconym miodem oddechem w twarz, powiedział: - Niezłą dziewuchę sobie wziąłeś, mój panie. - Przez chwilę pożądliwie przyglądał się, jak Edlyn kołysze biodrami, odchodząc, a potem dodał: - Wszyscy skosztujemy później tego przysmaku. W sali zapadła cisza. Hugh wstał, chwycił rozpustnika za gardło i podniósł z ławy. Zbój kopał i jęczał, lecz Hugh górował nad nim, a uścisk jego rąk zacieśniał się, w miarę jak mężczyzna się szamotał. Ludzie Richarda zerwali się i ruszyli hurmem na Hugha. Hugh rzucił rycerza prosto w nadbiegający tłum. Jego bezwładne, obute stopy powaliły pół tuzina napastników. Kłębili się na ziemi, próbując wstać, a gdy im się to udało, zacisnęli dłonie w pięści. Jeden czy drugi zdzielił przez pomyłkę sąsiada, a potem rozpętała się bijatyka. W uszach Hugha rozbrzmiewały krzyki bólu i gniewu - nie wiedział, jego czy innych. Nie obchodziło go to.

Rzucił się na stos walczących ciał. Pragnął wymordować tę hałastrę. Walił pięściami w ich twarze, starając się, samemu uniknąć ciosów. Nie zawsze się to udawało i kilka z nich go dosięgło. Padł, przywalony stosem ciał. Nagle bijatyka jakby przesunęła się w inne miejsce. Usłyszał ryk gniewu, a potem zobaczył, że ktoś podnosi ciała walczących i odrzuca je od niego. Zerwał się na równe nogi i stanął plecy w plecy z kimś, kto też walczył jak szalony. Zwyciężali. Zwyciężali! A potem okrzyki mężczyzny za jego plecami nabrały nagle sensu: - Zabiję was, durnie! On jest mój! Hugh splunął mu na obcas, a Richard zrobił to samo. Wpatrywali się w siebie: dwaj pogardzający sobą wrogowie. Równi sobie w walce. Potem Richard uśmiechnął się przez zaciśnięte wargi. - Poza tym - powiedział dostarczy nam wielkiego okupu - albo dobrej zabawy. Żołnierze burczeli i ocierali krew z twarzy. Nie myśleli teraz o okupie. Gdyby im pozwolono, rozerwaliby Hugha na strzępy, lecz nauczono ich słuchać rozkazów Richarda i to pomogło im się opanować. Służący odciągnęli nieprzytomnych wojowników, a kiedy ten, który sprowokował Hugha, poruszył się, kopniakami zmusili go do posłuszeństwa i dokądś powlekli. Hugh też otarł krew z twarzy i skrzywił się widząc, jak bardzo spuchły mu palce. Edlyn będzie musiała je obejrzeć. Edlyn... szła już ku nim, niosąc swoją torbę z ziołami. Nie wydawała się zadowolona. Hugh cofnął się roztropnie i powiedział, wskazując Richarda: - On pierwszy. - Oczywiście - odparła. - Zasługujesz, by cierpieć dłużej. Richard potulnie poddawał się jej zabiegom, lecz nie przestawał łajać swych ludzi: Owce są mądrzejsze od was! Pomyślcie! Lord Roxford jest królewskim dowódcą. Książę będzie chciał go odzyskać. Simon de Montfort będzie chciał go powiesić. Możemy dostać za niego tyle pieniędzy, ilu nie zarobilibyśmy walcząc przez rok. Odsunął się z zasięgu niespodziewanie szybkiej ręki Edlyn, aplikującej maść na jego złamany nos. - A co zamierzasz zrobić ze mną? - spytała. Spojrzał na nią, zdumiony. - Nawet o tym nie pomyślałeś, prawda? Chwyciła go za ucho i wykręciła je. - Jestem niczym więcej, jak tylko rzeczą, która pozwoli ci wyrównać rachunki z moim mężem. - Aj - jęknął Richard. - Aj, aj!

Jego głos wznosił się coraz wyżej, aż wreszcie rycerz zsunął się z ławy, próbując uciec karzącej dłoni Edlyn. A Edlyn nigdy nie wyglądała tak wspaniale. Oświetlona płomieniem gniewu, wzbudzała podziw i cześć, niczym bogini dawnej religii. Richardowi od lat należała się nauczka. Hugh nie mógł się nie roześmiać, kiedy usłyszał, jak jego wróg jęczy. Błąd. Edlyn puściła Richarda i odwróciła się do męża. - Jeśli uważasz, że to zabawne, poczekaj, aż zacznę opatrywać twoje rany. - Nic mi nie jest. Hugha bolała szczęka, a świeżo zagojona rana na żebrach paliła żywym ogniem, jednak najbardziej dokuczało mu oko. Czym prędzej zakrył je dłonią. - Nic mi nie jest! Odsunęła jego dłoń i spojrzała na imponujący siniak. - Włóż głowę do wiadra z wodą. To zmniejszy opuchliznę. Ruszyła z powrotem na swoje miejsce przy głównym stole i nikt nie ośmielił się zastąpić jej drogi. - Utopisz się, jeśli to zrobisz - powiedział Richard spod ławy. Hugh spojrzał na swego wroga, pokonanego przez delikatną kobiecą dłoń. - A ty chciałeś ją zatrzymać. - Pojedzie z tobą. - Richard zachichotał i wygramolił się spod ławy. - Nie byłaby łatwa we współżyciu. - Podrapał się po szczęce. - Zwłaszcza gdyby... Umilkł, ale na jego twarzy pojawił się wyraz tak szatańskiej uciechy, że Hugh zacisnął zęby. Co ten zbój kombinuje? Richard jednak tylko oszacował wzrokiem Hugha, a potem Edlyn i zajął miejsce u szczytu stołu. Hugh przygotował się na katastrofę, lecz chociaż obserwował bardzo pilnie, w zachowaniu Richarda nie dostrzegł nic niewłaściwego. Jedli z tej samej tacy, lecz ich dłonie nie zetknęły się ani razu. Rozmawiali, ale nie uśmiechali się do siebie. Równie dobrze mogliby być znudzonym sobą małżeństwem, tak chłodne i beznamiętne było ich zachowanie. Hugh ze zdziwieniem uświadomił sobie, że współczuje Richardowi. Mniej więcej w połowie posiłku, który stanowiła dziczyzna, upolowana w królewskich lasach, Edlyn wstała i wyjęła spod stołu lutnię. Obecni nie spuszczali z niej wzroku, gdy szła ku środkowi sali, trącając instrument, by wypróbować struny. Wszelkie rozmowy ucichły i Hugh pomyślał, że rozbójnicy z drżeniem czekają na następny ruch Edlyn.

Znów przeciągnęła palcami po strunach, a potem dobyła z instrumentu kilka dramatycznych dźwięków. - Na życzenie gospodarza opowiem wam historię Fulka Fitzwarina, banity. Tylko nie to! To wybór najgorszy z możliwych, pomyślał Hugh. Richard i jego ludzie nie potrzebowali zachęty w swojej walce przeciwko władzy króla. Lecz kiedy słodki, łagodny głos rozpoczął opowieść, ludzie Richarda pochylili się do przodu, gotowi wysłuchać historii banity, podobnego do nich. Wyglądało na to, że Edlyn wie, co robi. Hugh powoli odsunął się z powrotem w cień, gotów chwycić pierwszy miecz, jaki wpadnie mu w ręce i zdobyć pozostałe. Edlyn mogła się na niego złościć, ale z pewnością był jej potrzebny. Powoli, akompaniując sobie od czasu do czasu na lutni, snuła Edlyn opowieść o Fulku Fitzwarinie i jego walce ze złym królem Janem. Opowiedziała, jak zdrada pozbawiła go dziedzictwa. Hugh wyciągał miecze z pochew jeden po drugim i kładł na podłodze obok zasłuchanych żołnierzy. Opowiedziała, że Fulk zawsze postępował honorowo i nie rabował nikogo poza królem. Hugh wziął z tacy nóż do krajania mięsa. Opowiedziała, jak Fulk poślubił śliczną i pełną wdzięku lady Mathildę, by uratować ją przed zakusami rozpustnego króla. Hugh spostrzegł tarczę opartą o ścianę i ukrył za nią stos broni. A potem chwycił miecz i sztylet, które wybrał dla siebie. Zaatakuje w odpowiedniej chwili, lecz najpierw posłucha o uwolnieniu sir Ardulfa. To jego ulubiony fragment. Mężczyźni wokół Hugha przestali jeść, drapać się, a nawet pierdzieć. Nic, tylko wpatrywali się w Edlyn, która snuła poruszającą serca opowieść. Śmiali się, gdy opisywała, jak Fulk sprawił kupcom ubrania, uszyte z królewskich szat, a potem wysłał ich do króla, aby podziękowali mu za jego szczodrość. Wstrzymali oddech, kiedy opowiadała, jak nieustraszony banita uratował swego brata i płakali, gdy poległo dwóch jego wiernych towarzyszy. Słuchali do końca, tak zahipnotyzowani opowieścią, jakby przeniesiono ich w czasie i przestrzeni i jakby kroczyli u boku Fulka. A kiedy skończyła, złożyli hołd jej talentowi, pozostając w milczącym zadziwieniu.

Hugh też składał hołd, dopóki nie spojrzała prosto na niego. Wtedy ocknął się raptownie i spojrzał na miecz w swojej dłoni. To był jego miecz. Odebrał go niegodziwemu szelmie, który wcześniej mu go ukradł. Tylko że teraz Hugh jakby zapomniał, do czego służy miecz. Edlyn posłużyła się głosem, umiejętnościami i sprytem, by zahipnotyzować łotrów i zrobiła to tak skutecznie, że mógłby poderżnąć im gardła, a oni umieraliby z uśmiechem na twarzy. Niestety, zahipnotyzowała również jego. Nigdy dotąd nie czuł się tak głupio. Co gorsza, nigdy nie zachował się tak głupio. Od strony głównego stołu dobiegło westchnienie. To Richard wracał do rzeczywistości. Oboje, Hugh i Edlyn, spojrzeli na gospodarza i zobaczyli, że ociera oczy skrajem brudnego obrusa. Pozostali mężczyźni unieśli kubki w milczącym salucie, pochrząkując i pociągając nosami. Richard wstał i pochylił uniżenie głowę. - Milady, dotrzymałaś słowa i zapewniłaś nam przednią rozrywkę. Rzucam ci do stóp moje serce, mój majątek i moją rękę. Edlyn ukłoniła się z wdziękiem. - Dobry panie rycerzu, dziękuję, że doceniłeś mój skromny trud. - Zrobiłbym wszystko, by zaspokoić pragnienia twego serca, pani, a jak mi się wydaje, przede wszystkim pragniesz wolności. Skrzywił się nieco, gdy to powiedział, lecz kiedy zobaczył, jak Hughowi z niedowierzania opada szczęka, jego głos nabrał mocy. - Tak, wolność dla ciebie, twoich ludzi i twego dobytku. Jego ludzie zaczęli głośno protestować, ale uciszył ich, kładąc obok siebie nagi miecz. - Twego dobytku - powtórzył - i twego męża. Spojrzał na miecz w dłoni Hugha i uśmiechnął się szelmowsko: - Niech ma świadomość, że zawdzięcza życie i wolność swojej żonie.

ROZDZIAŁ 13

Edlyn zamarła, spodziewając się, że Hugh odrzuci ofertę. Widziała, jak zmaga się ze swoją dumą. Richard tylko czeka, by rzucił mu wyzwanie, pomyślała. Nie chodziło o jej talent do opowiadania historii, ale o dwóch mężczyzn, którzy dostrzegli okazję, aby odpłacić sobie za dawne urazy.

Lecz gdzieś tam w lasach pod Juxon czekały na nią opuszczone dzieci, a Hugh poddał się urokowi opowieści. Chrząknęła znacząco, a kiedy Hugh oderwał wściekły wzrok od Richarda, wyszeptała bezgłośnie: - Podziękuj mu. Hugh zagryzł wargi. - Jesteśmy ci wdzięczni, Richardzie z Wiltshire. Pochylił się jakby w ukłonie, lecz zamiast się skłonić, podniósł pochwę z podłogi. Richard cofnął się, zaalarmowany, lecz kiedy Hugh nie wykonał żadnego wrogiego ruchu, uśmiechnął się kpiąco. - Nie dostałeś tytułu za głupotę, prawda? Hugh spojrzał na Edlyn. Wiedział, jak powinien się zachować, ale niczym dziecko szukał u niej pociechy. Zdawała sobie sprawę, jak musi się czuć. Kiedy Richard uśmiechał się w ten sposób, sama miała ochotę rzucić się na niego. Hugh tymczasem przypasał pochwę, wpatrując się obojętnie w Richarda. - Hej! - zawołał żołnierz, siedzący w pobliżu Hugha. - To mój miecz i moja pochwa! Ukradłem je uczciwie! Skoczył na Hugha i spróbował odebrać mu broń. Hugh tylko czekał na okazję, by rozładować gniew. Nie mógł rzucić się na Richarda, więc zaczął tłuc jego podwładnego. Odgłosy bijatyki docierały do miejsca, gdzie stała Edlyn, udawała jednak, że ich nie słyszy. Tymczasem Richard wrzeszczał na swoich ludzi, aż wreszcie ruszyli się niechętnie i poszli po rzeczy skradzione Hughowi i jego towarzyszom. To, co przedtem było starannie zapakowane, leżało teraz zrzucone na stertę razem z rzeczami ukradzionymi innym podróżnym. Edlyn jęknęła na myśl o ponownym załadowywaniu wozów. Richard, zadowolony, że wymusił posłuch, pojawił się u jej boku. - Milady - powiedział, całując dłoń Edlyn. - Jeśli kiedykolwiek będziesz w potrzebie, wyślij posłańca, a przybędziemy od razu. Jeszcze raz ucałował jej dłoń, a potem przesunął po niej językiem. Wyrwała rękę i uderzyła go w twarz. Richard nawet nie mrugnął. Po prostu uśmiechnął się zuchwale i wskazując nadal walczącego Hugha, powiedział: - Szkoda, że on znalazł cię pierwszy. Byłabyś wspaniałą banitką. - Wątpię.

Pogładziła dłoń, dziwiąc się samej sobie. Nigdy dotąd nikogo nie uderzyła - a teraz, w ciągu jednego popołudnia, spoliczkowała dwóch mężczyzn. No cóż, zasłużyli na to. - Moim synom to by się nie spodobało. Richard uniósł czarne brwi. - Masz synów? Nie w moim lochu, mam nadzieję. - Są gdzieś w lesie - odparła. Banita nie był głupi. Dostrzegł jej niepokój i po raz pierwszy, odkąd go poznała, z jego twarzy zniknął wszelki ślad kpiny. - Wyślę swoich ludzi. Kiedy wydawał polecenia, podszedł do niej Hugh. Chwycił jej dłoń, spojrzał na nią, a potem na Richarda. Nie wiedziała, jakim sposobem, zajęty walką, zdołał dostrzec, że Richard ją pocałował, lecz teraz tarł jej dłoń, jakby chciał zetrzeć wszelki ślad tego pocałunku. Odprężyła się, gdy tylko dotknął jej dłoni. To niemądre sądzić, że skoro nadal trzyma ją za rękę, to znaczy, że jeszcze ją lubi. Pewnie wcale tak nie jest. Kiedy skończyła swoją opowieść, wyglądał strasznie ponuro. Wiedziała, jak rozumują mężczyźni. Prawdopodobnie winił ją za to, że się zasłuchał i zapomniał o swoim zadaniu. Lecz ciepło jego ciała mówiło jej, że przy nim będzie bezpieczna, pochyliła się więc ku niemu i oparła czoło na jego piersi. Hugh objął kark żony swą wielką dłonią i przycisnął ją mocniej, odwracając głowę tak, by mógł ją przytulić i zamknąć w uścisku. - Nigdy już nie podam w wątpliwość twego talentu do opowiadania historii wymruczał jej do ucha. Usłyszała w jego głosie nutkę samokrytyki i podniosła głowę. Miał posiniaczoną twarz, rozcięte wargi i spuchnięty policzek. Jedno oko ginęło w opuchliźnie, lecz drugie błyskało ku niej radośnie. Oderwała dłonie od jego talii i przesunęła je w górę. Dotykała po kolei piersi, szyi i każdego pokrytego krwią miejsca. Chwycił jej dłoń i ucałował czubki palców. Ten pocałunek w niczym nie przypominał pocałunku Richarda - ani żadnego innego. To było tak, jakby pomiędzy ich ciałami przeskoczyła iskra, jak krzesanie ognia. Potem przywarł do niej jeszcze mocniej i nie była to już iskra, lecz cały płonący stos. Lub pożar lasu, spowodowany uderzeniem pioruna. - Jeśli wkrótce nie znajdę się z tobą sam na sam... Obok nich Richard chrząknął znacząco. Przyłapał ich wtulonych w siebie niczym para występnych kochanków. Edlyn odsunęła się pośpiesznie, lecz zaraz tego pożałowała. Przecież są małżeństwem. Tyle że od niedawna. Nie dość dawno, by czuli się ze sobą swobodnie. - Milady.

Richard ujął jej dłoń, tę samą, którą Hugh pocałował. Zacisnęła ją w pięść. Podniósł ją i pokazał Hughowi. - To przesłanie, nie sądzisz? Hugh uniósł swoją pięść: większą, pokaleczoną i zakrwawioną. - Byłoby dobrze, gdybyś właściwie odczytał to przesłanie. - Postarajmy się przestrzegać zasad grzeczności przynajmniej przez ten krótki czas, kiedy pozostaniemy razem. Richard położył sobie jej pięść na ramieniu. - Pójdziemy uwolnić z lochu ludzi twego lorda. - Idź z gospodarzem, droga żono - powiedział Hugh. - Ja pójdę tuż za wami. Wiedziała, że głupio byłoby się sprzeciwiać. Richard mógł zmienić zdanie i zatrzymać ich jako więźniów. Jednak to dorośli mężczyźni, którzy mogą się sami o siebie zatroszczyć. - Wolałabym odszukać swoje dzieci. - Moi ludzie je znajdą - powiedział Richard. - Jeśli są choć trochę do ciebie podobne, to pewnie planują już, jakby tu zdobyć zamek i cię uwolnić. - Boże uchowaj! - krzyknęła, zastanawiając się w duchu, czy Richard nie ma przypadkiem racji. - Chodź z nami, lordzie Roxford - zawołał Richard, prowadząc Edlyn ku schodom. - Nie przegapiłbym tego. Zbrojni Richarda otwarli drzwi do lochów. Wionęło stamtąd stęchle powietrze podziemi. - Chodźcie - zawołał Richard wesoło. - Pora opuścić moje gościnne progi. Ostrożnie, jeden po drugim, ludzie Hugha wyszli z lochu. Za drzwiami zatrzymali się, mrugając gwałtownie. Wharton ruszył ku swemu panu. - Och, twoja twarz! Wspiął się na palce i przyjrzał Hughowi uważnie. - Jak tam ten drugi? Sir Lyndon zapytał z fałszywą troską: - Te dranie cię biły, tak, milordzie? Edlyn poczuła, że mięśnie Richarda tężeją. Ścisnęła go za ramię i powiedziała: - Nie mamy czasu na kolejną bijatykę. - Wskazując obrażenia Richarda, rzekła do sir Lyndona: Jeśli ktoś tu był bity, to Richard z Wiltshire również otrzymał swoją porcję razów. Sir Lyndon spojrzał znacząco na dłoń Edlyn, spoczywającą na ramieniu Richarda. Już miał odezwać się ponownie, gdy z lochu wyczołgał się Almund. Edlyn krzyknęła, przejęta i podbiegła do starca.

- Co on tu robi? - zapytał Richard. - Kiedy ostatni raz go widziałem, leżał na górze, kaszląc i skarżąc się, że zaraz wyzionie ducha. Dowódca zbrojnych wyjaśnił: - Ten człowiek próbował zdzielić mnie w głowę bojowym toporem. - Naprawdę? - Richard spojrzał wymownie na Edlyn. - Zadziwiający wyczyn jak na staruszka w tak kiepskim stanie. - Zrobiłbym to, daję słowo - zapewnił Almund, pozwalając, by Edlyn oparła go o ścianę. - Tak, gdybyś nie przewrócił się pod ciężarem topora - powiedział dowódca. Wszyscy roześmieli się głośno. Wszyscy z wyjątkiem sir Lyndona, który rozgląda! się wokół, strapiony. - Stary przewoźnik powiedział, że lady Rorford to wymyśliła, by nas uwolnić. Tylko kobieta mogła zaplanować coś tak idiotycznego. - Ale nie siedzisz już w lochu, prawda? - zauważył Wharton cierpko. Nie lubi sir Lyndona, uświadomiła sobie Edlyn. Oczywiście, ona sama nie lubi Whartona, więc dokąd ich to prowadzi? - Plany lady Roxford powiodły się w pełni - odparł Richard. - Ustawcie się pod ścianą! Do szeregu! Ludzie Hugha spojrzeli na swego dowódcę. Hugh skinął głową. - Pozwalam wam odejść - oświadczył Richard, zacierając ręce - i chcę, żebyście wiedzieli dlaczego. Wasza pani wygrała dla was wolność. Ona, i tylko ona, przekonała mnie, bym zwrócił wam dobytek i pozwoli! udać się w dalszą drogę. Ludzie Hugha w milczeniu spoglądali to na Richarda, to na Edlyn, która aż skurczyła się wewnętrznie. Wiedziała, co sobie myślą. Richard też zdał sobie z tego sprawę, gdyż spróbował obronić jej honor, dodając: Zdobyła dla was wolność dzięki swemu talentowi opowiadania. - Opowiadania? - powiedział z drwiną sir Lyndon. - Nigdy nie słyszałem, by ktoś tak to określał. Richard i Hugh niemal zderzyli się z sobą, próbując dorwać sir Lyndona. Richard stał bliżej i to on dopadł go pierwszy. Sztylet pojawił się w jego dłoni tak niezauważenie i szybko, że chyba musiał ukrywać go w rękawie. Przycisnął ostrze do gardła sir Lyndona i rzekł: Obrażasz lepszych od siebie, człowieku. - Lepszych? - zdumiał się sir Lyndon. - Ona jest tylko kobietą i...

Richard lekko przeciął naskórek na grdyce sir Lyndona. - Poza tym jesteś głupi. Krew trysnęła jasnoczerwonym strumieniem. - Lecz, Bogu dzięki, nie należysz do mojej drużyny, więc nie ja powinienem cię zabić. Spojrzał na Hugha. - Mogę poderżnąć mu gardło, milordzie? - Hugh. Edlyn trąciła go, a kiedy na nią spojrzał, pokręciła przecząco głową. - Nie - odparł Hugh niechętnie. - Moja żona pragnie darować mu życie. Jego głos nabrał mocy. - Lecz możesz zatrzymać go w lochu, dopóki szczury nie odgryzą mu tego złośliwego języka. Jeśli ktoś jeszcze chciałby obrazić moją lady Roxford, muszę uprzedzić, że bardzo by mi się to nie spodobało. Richard rzucił sir Lyndona strażnikom, a oni pociągnęli go z powrotem ku otwartym drzwiom lochu. - Ten niegodny łajdak wyczerpał cały mój zapas cierpliwości, więc powiem wam tylko raz. Lady Edlyn opowiedziała nam historię o Fulku Fitzwarinie z takim talentem, że zafascynowała nas i oczarowała. W nagrodę wypuszczam was wszystkich. Wszystkich! Machnął nonszalancko dłonią, uzbrojoną w sztylet, a ludzie Hugha cofnęli się pośpiesznie. - Razem z dobytkiem. Więc podziękujcie swojej pani i wynoście się z mojego zamku. I rzeczywiście, podziękowali jej. Dziękowali, kiedy mijali zewnętrzny mur obronny i gdy ładowali na wozy swój dobytek. Dziękowali, aż Richard uśmiechnął się porozumiewawczo do Hugha. Dziękowali nawet, gdy odszedł, by dopilnować rozdzielania rzeczy. Edlyn stała obok Hugha na stopniach zamku i spoglądała na opuszczony most. - Wiem, o czym myślisz - powiedział Hugh. - Nic nie mówiłam. I nie mówiła. Miała ważniejsze rzeczy na głowie. - Wharton! Ten kufer należy do mnie - krzyknął Hugh, przyglądając się, jak rycerze ładują na wozy na wpół spakowane skrzynie. Wharton ręką dał znak, że usłyszał i ruszył w kierunku wozu Hugha. - Ale wiem, co myślisz - powiedział Hugh, odwracając się znów do Edlyn. - Wątpię. Mężczyźni tłoczyli się i pokrzykiwali, wyprowadzając konie ze stajni i kłócąc się o siodła. Głupcy.

- Myślisz, że cię zawiodłem. Że nie możesz na mnie polegać. - Nic podobnego - powiedziała z naciskiem. - Przysiągłem, że będę cię bronił i będę. Przysięgam. Odwróciła się do niego gwałtownie. - Przestaniesz wreszcie paplać? Hugh zamarł. - Myślę o moich synach. To wszystko. O moich synach. Chcę, żeby wrócili, i to natychmiast. Więc jeśli musisz się o coś martwić, martw się o nich. - Twoi synowie. Tak. Uśmiechnął się półgębkiem. - Już kiedyś przyprowadziłem ci synów, mogę zrobić to jeszcze raz. Dopadł swego wierzchowca, osiodłał go błyskawicznie i był w połowie drogi do bramy, kiedy dogonił go Richard. Rozmawiali przez chwilę, a potem Hugh odjechał. Richard podszedł do Edlyn. - Powiedział, że jedzie po twoich synów - oznajmił ponuro. - Mam nadzieję, że to prawda. - Ja też chciałem pojechać ich szukać. - To chyba nie najmądrzejszy pomysł - zauważyła delikatnie. - Hugh powiedział to samo. Choć chyba powinienem tytułować go lordem Roxford, prawda? Powiedział, że powinienem zostać, bo inaczej znów zacznie się tu bijatyka. Do licha! Miał rację - dodał, kołysząc się na obcasach. Gdyby tak bardzo nie martwiła się o synów, pewnie rozbawiłby ją ten przejaw chłopięcej rywalizacji. - Sądząc po tym, co mówi, on zawsze ma rację. Jak ty to znosisz, pani? Lojalność zmusiła Edlyn, by pohamowała język. Ten człowiek dosłownie czytał w jej myślach. - Tak, to musi być irytujące - mówił dalej. - Nic dziwnego, że gdy jest w pobliżu, przez cały czas korci mnie, by pozbawić go tej wielkopańskiej pewności siebie. - To dlatego pozwalasz nam odejść. - Jak łatwo rozszyfrować męski sposób myślenia! - Nie chodzi wcale o opowieść. Po prostu chciałeś, by Hugh wiedział, że zawdzięcza wolność mnie. - Podobała mi się opowieść. Poza tym zyskałem sobie jego wdzięczność - odparł Richard, mrugając porozumiewawczo. - Jesteś mężczyzną. - Irytacja sprawiła, że słowa Edlyn zabrzmiały szorstko. Naprawdę w to wierzysz? Spojrzał w dół na stopy i zaszurał butami. - No, niech ci będzie. Ty wiesz lepiej.

- Wiem, że twój lord jest człowiekiem honoru - odezwał się po chwili. Teraz przemawiał zdecydowanie i patrzył jej przy tym prosto w oczy. - Z pewnością drażni go, że zawdzięcza wolność kobiecie, ale nie będzie się za to na tobie odgrywał. Po prostu zrobi, co w jego mocy, by ci odpłacić. Zobaczysz, znajdzie twoich synów. - Wiem - powiedziała miękko. - Wiem. Wmieszała się pomiędzy stłoczonych na środku dziedzińca ludzi i objęła komendę nad pakowaniem. Richard zmusił swych rycerzy, by oddali duże rzeczy - konie, siodła, namioty, broń, lecz drobnych przedmiotów nie udało się odzyskać. Gdy usiłowała zmieścić wszystko na wozie Hugha, usłyszała wołanie. Hugh jechał przez zwodzony most, lecz za nim na koniu widać było tylko jedną postać. Edlyn rzuciła wszystko i popędziła przez dziedziniec. Wynkyn trzymał się kurczowo pasa Hugha, a jego bladość przeraziła Edlyn bardziej niż nieobecność synów. - Z chłopcami wszystko w porządku! - krzyknął Hugh, nim się zatrzymał. - Jadą za nami z resztą banitów. - Dzięki ci, Boże. Żadna modlitwa nie była dotąd tak szczera, lecz Edlyn dostrzegła malujący się na twarzy giermka ból i to, w jak nienaturalny sposób podtrzymywał spoczywające na kolanie przedramię. - Co się stało? - Złamał sobie obojczyk - odparł Hugh. - Spadł z drzewa, kiedy obserwował zamek. Planowali szturm. Z tyłu, za nimi, Richard zdusił śmiech i zawołał, by przyniesiono nosze. Edlyn bardzo się one spodobały: dwie tyczki z rozciągniętym pomiędzy nimi pledem przypominały nosze, jakich używano w opactwie. - W naszym fachu często trafiają się ranni - wyjaśnił Richard. - I stale ich przenosimy. - Pomóżcie mi zsadzić go z konia - zarządziła Edlyn. Obaj mężczyźni podtrzymali Wynkyna i położyli go płasko na noszach. Edlyn zbadała chłopca, a potem nastawiła kość i unieruchomiła ramię wąskimi pasami płótna. Wynkyn krzyknął i zrobił zdumioną minę. - Od razu lepiej! - powiedział. - To zawsze pomaga. Edlyn założyła łubki, a potem unieruchomiła ramię na dobre. - On nie może dzisiaj wyruszyć. Hugh, choć rozczarowany, powiedział jednak: - Oczywiście. Zostaniemy tu do rana.

Richard powstrzymał śmiech i Edlyn w pełni to doceniła. - Jeśli przyjmiecie moją gościnność - powiedział - z chęcią zatrzymamy was tu do jutra. Edlyn pragnęła zobaczyć, jak zareaguje Hugh. Czy przyjmie propozycję z należną wdzięcznością? Jednak w tej chwili na moście ukazali się kolejni jeźdźcy i usłyszała wołanie: - Mama! Mama! Uniosła spódnicę i pognała w stronę chłopców, usadowionych za ludźmi Richarda. Hugh i Richard spojrzeli w ślad za nią. - Kradnę to, czego pragnę - powiedział Richard. - Lecz gdybym ci ją wykradł, i tak bym jej nie miał. Richard zamierzał coś powiedzieć! Hugh zadrżał z niecierpliwości. Jego przeciwnik zamierzał mu wyznać, co się zdarzyło podczas tych długich godzin, gdy on był zamknięty w lochu! Hugh czekał, wstrzymując oddech, i Richard spochmurniał. - Och, przestań robić taką wyczekującą minę! Wiesz doskonale, że ona pragnie tylko ciebie. - Potarł guz na czole, jakby właśnie sobie przypomniał, gdzie go zarobił. - Będziecie tu dzisiaj bezpieczni, choć sądząc po tym, co twoja żona powiedziała na temat komnaty, chyba nie zechce się w niej położyć. Hugh uniósł brwi. - Juxon to świnia - powiedział Richard otwarcie. - Te dobra i zamek zasługują na coś więcej niż właściciel, który tylko napycha sobie brzuch i brzdąka na swoim instrumencie, pozwalając, by wszystko wokół niszczało. Wspomniawszy brud, jaki zobaczył w wielkiej sali, Hugh zapytał: - Chcesz powiedzieć, że tak tu wyglądało, kiedy zdobyliście zamek? - Było zdecydowanie gorzej. Odwaliliśmy kawał roboty. Richard ujął Hugha pod ramię i odwrócił. Stali teraz twarzą do głównej bryły zamku. - Widzisz te obluzowane kamienie na wysokości drugiego piętra? Wypełniliśmy nimi wyrwę w ścianie. Juxon najwidoczniej chciał mieć tam okno, więc po prostu usunął część ściany. - Niemożliwe. Hughowi trudno było uwierzyć, że ktoś może być aż tak głupi. - A jednak. Co bardzo ułatwiło nam zdobycie zamku. Gdy tylko przedarliśmy się za bramę - była spróchniała, więc nie wymagało to szczególnego wysiłku - oparliśmy drabiny o ścianę i weszliśmy przez to okno.

Hugh słuchał, oszołomiony. Nawet tak niewielki zamek wart był utrzymania. - On nie zasługiwał na to miejsce. - Żaden z nich na nic nie zasługuje. Richard wyszczerzył zęby w parodii swego zwykłego uśmiechu. - Ci starsi synowie! Marnotrawią swoje dziedzictwo, a my, młodsi bracia, przymieramy głodem! Hugh milczał. Nie aprobował tego, co robi Richard. Jak mógłby aprobować? Mimo to dobrze rozumiał jego gniew. Richard potrząsnął ramieniem towarzysza. - Nie wątpię, że stronnicy króla zwyciężą i rebelia zostanie stłumiona. A wtedy król wyśle kogoś, prawdopodobnie ciebie, byś odzyskał zamek. Odda go Juxonowi, który w dwadzieścia lat doprowadzi to miejsce do ruiny. To była prawda. Hugh dobrze o tym wiedział. - Drogi lordzie Roxford, książę słucha twoich rad. Porozmawiaj z nim. - Richard znowu potrząsnął ramieniem Hugha. - Przemów do niego! Bywają gorsi dzierżawcy niż ja i moi ludzie, a kiedy raz przysięgniemy królowi wierność, nigdy mu się nie sprzeniewierzymy. - Książę nie odda zamku bandzie wyjętych spod prawa rabusiów - powiedział Hugh. Nie będzie w stanie wam zaufać. - Ty mi ufasz. Richard tym razem uśmiechnął się z prawdziwą radością. - Ufasz, że rano pozwolę wam odejść i zabrać ze sobą dobytek. Hugh spojrzał na otwór w murze, by uniknąć przyznania racji Richardowi. - Porozmawiaj z księciem - powtórzył Richard. - To wszystko, o co proszę. Wynkyn spał jak zabity koło paleniska w wielkiej sali, pojękując od czasu do czasu przez sen. Edlyn podciągnęła wyżej okrywający chłopca pled i spojrzała na jego twarz, tak gładką nawet w mroku. Allyn i Parkin spali po obu stronach giermka. Był teraz ich bohaterem i nie znieśliby, gdyby ich z nim rozdzielono. Ona też uważała go za bohatera: chronił jej synów i troszczył się o nich, więc zawsze znajdzie się u niej dla niego miejsce. Wokół ognia leżały pochrapujące, poskręcane ciała. Najbliżej paleniska spoczywali ranni i chorzy. Za nimi znajdował się krąg zdrowych, młodych i pełnych wigoru. Nie było ich wielu. Gdy wcześniej zaproponowała, by chorzy ustawili się rzędem, to ich obejrzy, ilość mężczyzn skarżących się na niewyjaśnione bóle głowy, piersi czy stawów zdumiała Edlyn. I choć powinna traktować ich jak rozbójników i łotrów, którzy łupią bezbronnych podróżnych i pozbawiają ich ziemskiego dobytku, przypominali Edlyn jej synów. Te żałosne spojrzenia, te tłumione westchnienia i opowieści o niewygodach, o których wspominali tylko

jej. Cokolwiek im zaoferowała: zioła, łyk ciepłego wina czy po prostu dotyk chłodnej dłoni na czole, natychmiast uznawali się za wyleczonych i obdarowywali ją. Dostała już parę sztuk płótna, pierścienie i damskie siodło. Wszystko skradzione nieszczęsnym podróżnym, lecz mimo to cenne i podarowane ze szczerego serca. Przyjmowała dary z wdzięcznością i uśmiechem. Doskonale rozumiała, co czują mężczyźni. Żaden z nich nie miał kobiety, która by się o niego troszczyła. Zostając rozbójnikami, odcięli się od swoich matek i sióstr. Nie było dla nich miejsca w społeczeństwie, więc wywalczyli je sobie. Obawiała się, że podobny los czeka jej pozbawionych ziemi synów, jeśli pozwoli wyuczyć ich na rycerzy. Hugh i Richard, zjednoczeni pogardą dla tak niemęskiego zachowania, trzymali się odległego krańca wielkiej sali. Edlyn dałaby wiele, żeby dowiedzieć się, o czym rozmawiają z takim ożywieniem. Pewnie o polityce. Prychnęła z pogardą. Jakie to typowe dla mężczyzn: polityka obchodziła ich bardziej niż zdrowie podwładnych. Czy własne, jeśli już o tym mowa. Hugh nadal miał na twarzy ślady po walce, lecz nie poprosił jej o pomoc. Teraz wszyscy spali: Hugh w komnacie na górze, Richard w kącie wielkiej sali. Ona także powinna się już położyć. Powinna pójść na górę, do komnaty o połamanych drzwiach i zbutwiałym łożu, położyć się obok męża i zasnąć. Tylko że była zbyt zmęczona, by się kochać, a że Hugh jest jej mężem dopiero od niedawna, z pewnością nie zostawi jej w spokoju. - Milady. Ktoś wołał ją szorstkim, drżącym głosem. Odeszła od synów i zbliżyła się do Almunda. Stan przewoźnika martwił ją. Rycerska próba uwolnienia pojmanych jeszcze bardziej nadwątliła jego zdrowie. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała, przykładając dłoń do rozpalonego czoła starca. - Chciałem tylko powiedzieć, że nie pojadę z wami jutro. - Co ty mówisz? Nadal drżał, chociaż okryła go paroma pledami. Miód, który wlała mu do gardła, tylko trochę złagodził kaszel. - Jestem zbyt chory, by podróżować, więc zostanę tutaj. Spojrzała na gnijące sitowie na podłodze, ledwie zatkaną dziurę w ścianie, psy wyrywające sobie resztki pożywienia i kota, który przeskakiwał z ciała na ciało, trzymając w pyszczku martwą mysz. - To piękny zamek. Nigdy dotąd nie byłem w zamku - powiedział przewoźnik.

Zamknęła oczy. Jeśli ten zamek wydaje mu się piękny, to jak musi wyglądać jego szałas? - Sir Richard przyszedł do mnie i powiedział, że mogę zostać. - Naprawdę? - spytała, zdziwiona. - Wyglądało na to, że interesuje go mój los. - Ciekawe dlaczego. - Ach, milady, kręcę się po okolicy już od dawna i myślę, że ten sir Richard nie jest wcale taki zły, jak o nim mówią. Ma dobre serce, tylko starannie to ukrywa. To zabawne, że kiedy Richard jej nie irytował, myślała o nim tak samo. - Ci zbóje umieją dosyć, by podać mi lekarstwo, a ty wiesz dobrze, że jestem zbyt chory, by mnie przenosić. Wiedziała i bardzo ją to martwiło. Sądziła, że jeśli Bóg da, starzec przeżyje, pod warunkiem że będzie miał kogoś, kto by o niego dbał. Teraz jego radosna rezygnacja sprawiła, że ciężar spadł jej z serca. - Może tak będzie najlepiej - przyznała. Koścista ręka starca chwyciła jej dłoń w zadziwiająco silny uścisk. - Tak, ale gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała, wystarczy, że o mnie pomyślisz, a przybędę ci na pomoc. Jego oczy, w których odbijał się pomarańczowy blask ognia, wydawały się czarne, a ich spojrzenie niezgłębione. Teraz, w ciszy nocy, niemal skłonna była uwierzyć, że starzec rzeczywiście potrafi odczytać jej myśli. - Jeśli kiedykolwiek zajdzie taka potrzeba, pomyślę o tobie. Kiedy szła przez wielką salę, powiedziała do siebie, że taka potrzeba nie zajdzie. Jest przecież mężatką, a jej mąż to wielki wojownik, który uważa, że jest niezwyciężony. Widocznie ma w sobie coś, co przyciąga mężczyzn tego rodzaju. U drzwi zawahała się. W komnacie panował mrok, rozświetlony tylko słabym odbiciem ognia z dołu. - Edlyn? - Hugh nie wydawał się ani trochę senny. - Wejdź. Oczywiście, że nie jest senny. Czeka. Przecież powiedział, jak bardzo jej pragnie. Mężczyźni. Ciekawe, kto, ich zdaniem, aplikuje maści, ociera pot z czoła i modli się o zdrowie rannych? Hugh pewnie myśli, że zajmują się tym elfy. Z pewnością nie ceni jej pracy ani umiejętności, chyba że w łóżku. Podskoczyła, kiedy zacisnął dłoń na jej nadgarstku. - Ciemno tu, prawda?

Poprowadził ją w stronę łoża. - Uważaj na stopień. Skończyłaś zajmować się chorymi? - Tak. Podniósł ją i posadził na materacu. - Niestety materac śmierdzi. Jeśli książę zgodzi się zostawić Richardowi zamek, będzie potrzebował żony, żeby doprowadziła tu wszystko do porządku. Mruknęła potakująco, a on zsunął jej buty z nóg. Ułożył ją na łóżku, a potem wyciągnął się obok. Poduszka była jedynie workiem wypełnionym piórami gęsi, która bez wątpienia zdechła ze starości, a przykrycie zapewne roiło się od robactwa. Było zimne i wilgotne. Edlyn, zrezygnowana, czekała, aż Hugh zacznie ją całować. Zamiast tego usłyszała świst stali. To Hugh wyciągnął miecz z pochwy. - Kto tu jest? - spytał, zeskakując z materaca. - To ja, sir Lyndon, milordzie. - W przyćmionym świetle widać było sylwetkę mężczyzny, stojącego z uniesionymi ramionami. - Przyszedłem prosić cię, byś zmienił zdanie. - Jak to się stało, że wypuścili cię z lochu? - spytał Hugh i Edlyn wzdrygnęła się, słysząc chłód w jego głosie. - Chcieli wygnać mnie z zamku - sir Lyndon postąpił kilka kroków do przodu, a Hugh zasłonił sobą Edlyn - lecz ja ukryłem się i przyszedłem do ciebie. Proszę, nie odtrącaj mnie, milordzie. Jestem przy tobie od lat, walczyłem przy twoim boku. Z pewnością nie pogardzisz mną z powodu jednego niebacznie wypowiedzianego słowa. - Niebacznie? Zniesławiasz moją żonę i nazywasz to niebacznie wypowiedzianym słowem? Widziała tylko sylwetki, rysujące się w padającym od drzwi świetle, przestępujące z nogi na nogę i swoją postawą wskazujące, kto jest tu panem, a kto przyszedł z prośbą. - Nie to chciałem powiedzieć. Sir Lyndon zająknął się i Edlyn pomyślała, że pewnie nieźle się spocił. - To gorączka bitewna i gorycz porażki sprawiły, że nie zapanowałem nad językiem. Nigdy nie wyrażałbym się źle o kobiecie, którą wybrałeś sobie na małżonkę. Hugh nie odezwał się. Sir Lyndon próbował go udobruchać, odwołując się do łączących ich więzi. Przeżyliśmy razem dobre czasy, Hugh. A potem dodał z rosnącą desperacją: - Nie raz uratowałem ci życie. - A ja tobie. Czy to się nie równoważy? - Dobrze mieć przy sobie kogoś, komu można zaufać. Hugh stał nieporuszony. Edlyn nie mogła tego znieść. - Pozwól mu zostać, Hugh - szepnęła.

Wydawało się, iż żaden z mężczyzn jej nie usłyszał. A potem Hugh odwrócił się i spojrzał na Edlyn. - Przyjmiesz łaskę z rąk mojej pani? Sir Lyndon odwrócił głowę i oblizał wargi. Hugh utrudniał sytuację, jak tylko mógł, a przecież nie o to jej chodziło. Powinna była pozwolić, żeby załatwił to po swojemu. Czy Hugh zdaje sobie sprawę, jaką urazę musi czuć do niej sir Lyndon? Powoli, jakby każde słowo przychodziło mu z trudem, sir Lyndon powiedział: - Tak, przyjmę łaskę z rąk twojej pani. - Doskonale. Możesz jechać z nami do zamku Roxford, lecz od tej chwili moim zastępcą będzie sir Philip. Sir Lyndon rzucił się ku niemu. - Ale obiecałeś... - Wiem, co obiecałem, lecz dałem słowo człowiekowi, którego uważałem za godnego szacunku. - Jego dłoń spoczęła na ramieniu sir Lyndona. - Jeśli dowiedziesz, że jesteś godny tego stanowiska, wynagrodzę ci to sowicie. Sir Lyndon zaczerpnął głośno powietrza. Jak to możliwe, że Hugh nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo go rozgniewał, pomyślała Edlyn. - Jak długo będzie trwała ta próba? - zapytał sir Lyndon zduszonym głosem. - Niezbyt długo. Jak powiedziałeś, przez wiele lat byłeś moim oddanym towarzyszem. - Potrząsnął sir Lyndonem, a potem go puścił. - Niezbyt długo, przekonasz się. - Dzięki. Nigdy już cię nie zawiodę. Sir Lyndon wymaszerował z komnaty, a Edlyn wydawało się, że dostrzega tlący się w nim płomień gniewu. - Dobrze mi poszło - powiedział Hugh radośnie. Wsunął miecz do pochwy i pod poduszkę, a potem położył się obok niej. - Naprawdę? - Tak. Wrócił do służby i teraz wie, że musi traktować cię jak moją żonę. - Nie chciałabym być powodem niesnasek pomiędzy tobą a twoimi zaufanymi rycerzami. - I nie jesteś. Hugh uniósł ją tak, że spoczęła obok niego. Ciepło jego ciała rozgrzało wilgotne przykrycie, więc przysunęła się jeszcze bliżej. - Już od jakiegoś czasu miałem wątpliwości co do sir Lyndona, a jego zuchwalstwo tylko je umocniło. - Od dawna jesteście razem?

- Tak, od wielu lat. Spotkaliśmy się podczas turnieju i połączyliśmy nasze losy. Był wtedy szczęśliwszy, przynajmniej dopóki nie stało się jasne, że... Wahanie w jego głosie zaciekawiło Edlyn. - Nim co stało się jasne? - Sir Lyndon nie od razu zdał sobie sprawę, że jestem potężniejszym rycerzem od niego. Jednak niektórzy, mniej taktowni ode mnie... Stłumił śmiech. - ... dali mu jasno do zrozumienia słowem i uczynkiem, że uważają, iż stoi on niżej ode mnie i jest tylko członkiem drużyny. - A nie jest tak? - Wtedy nie było! Jak mogłoby być, skoro nie miałem nawet nocnika, żeby do niego nasikać, ani okna, przez które mógłbym opróżnić nocnik? - Ale ty zawsze wiedziałeś, że w końcu wywalczysz sobie tytuł i lenno, a on zawsze wiedział, że tego nie potrafi. Milczenie Hugha jasno świadczyło, iż potępia brak ambicji sir Lyndona. - Więc z towarzysza stał się podwładnym - dokończyła Edlyn. - Chyba jeszcze nie wszystko stracone. Zawsze był człowiekiem honoru. Człowiek honoru, pomyślała Edlyn, który zgorzkniał z czasem, widząc, że gwiazda Hugha świeci coraz jaśniej, a jego własna przygasa. Lecz nie powiedziała tego na głos, gdyż Hugh ujął ją pod brodę i przysunął jej twarz bliżej swojej. Czekała na pocałunek, jednak on tylko dotknął wargami jej ust. Nie zrobił nic więcej, zapytała więc: - Będziemy teraz... - Nie! Zaprzeczył tak pośpiesznie, że chyba musiało go to sporo kosztować. - Jesteś zmęczona - dodał spokojniej. - To prawda, jednak... Od kiedy to mężczyźni przejmują się tym, czy kobieta jest zmęczona? W końcu wszystko, czego potrzeba, by zadowolić mężczyznę, znajduje się na swoim miejscu. - Przepraszam - powiedział, dotykając jej głowy. - Wiem, że mnie pragniesz, lecz dzień był długi i pracowity. Będziesz musiała powściągnąć swoje pragnienia, przynajmniej dzisiaj. Żołnierz potrafi zasnąć wszędzie i o każdej porze, więc i Hugh wkrótce zapadł w sen, zostawiając Edlyn rozbudzoną i niepewną, czy śmiać się, czy przeklinać.

ROZDZIAŁ 14

Zamek był ogromny. Większy niż Hugh sobie wyobrażał, nawet w najśmielszych marzeniach. Wznosił się ponad zielonym krajobrazem niczym gigantyczna plama groźnego kamienia. Sucha fosa jeżyła się rzędami zaostrzonych pik. Most zwodzony mieścił obok siebie dziesięciu jeźdźców. Brama czuwała nad nim niczym wilczyca nad swoim małym. Blanki wyglądały jak wznoszące się ku niebu szare zęby, a każdy cal zewnętrznych ścian został tak zbudowany, by jak najbardziej ułatwić obronę. Był to najwspanialszy dar, jaki ktokolwiek otrzymał od księcia. - Ciekawe, czy jest tam gdzieś puchowe łoże. Hugh odwrócił głowę i spojrzał na Edlyn. Puchowe łoże? Jak ona może spoglądać na ten wspaniały zamek i myśleć o łożu? Edlyn pomasowała obolałe plecy. - Mam dość sypiania na ziemi. Nie winię cię za to, że chciałeś odjechać jak najdalej od zamku Juxon, ale noc pod dachem i przykryciem z miękkich skór byłaby miłą odmianą. Spojrzała na Hugha. - Nie zamierzasz wysłać herolda, aby obwieścił, że przybywasz objąć zamek w posiadanie? Herolda? Rzeczywiście powinien to zrobić? Zdobył już tyle zamków, że wchodzenie do nich i obejmowanie twierdzy wydawało mu się aż za łatwe. Chciał walczyć o ten zamek. Tylko w ten sposób mógłby poczuć, że naprawdę go zdobył. Edlyn, zmęczona czekaniem, powiedziała do Deweya: - Jedź przodem i oznajmij, że Hugh, lord Roxford, przybywa, by objąć w posiadanie swoje nowe lenno. Dewey zawahał się i spojrzał na Hugha, lecz Edlyn ponagliła go: - Pośpiesz się, chłopcze. Hugh skinął głową i giermek ruszył przodem. Stanął pod murami i łamiącym się głosem wykrzyczał swoje posłanie. Łańcuchy, podtrzymujące zwodzony most zaskrzypiały, a drewniana brama uniosła się z głośnym stukiem. Poza tym z wnętrza zamku nie dobiegł ich żaden dźwięk. - Co z nimi? - spytała Edlyn, zaciekawiona. Hugh spojrzał na swoich ludzi. Wharton, weteran wielu wypraw, wzruszył ramionami. Widział już wszystko i nauczył się nie wydawać pochopnych sądów. Sir Lyndon wmieszał się pomiędzy innych doświadczonych rycerzy, którzy przyglądali się twierdzy zmrużonymi oczami. Giermkowie i sługi naśladowali ich,

nawet Wynkyn, który wolał iść obok konia, gdyż jazda w siodle zwiększała ból złamanego barku. Parkin i Allyn dotrzymywali mu towarzystwa. Podobnie jak Edlyn, wydawali się zdziwieni panującą w zamku ciszą. - Są przerażeni - powiedział Hugh, gestem nakazując ludziom, aby zajęli ustalone pozycje. - I nie bez powodu. Ruszył w kierunku bramy, strzegąc się podstępu. W końcu była to główna twierdza poprzedniego lorda Roxford. Rodzina Edmunda Pembridge’a mieszkała tu od czasów Wilhelma Zdobywcy i wszystko wewnątrz z pewnością nosiło na sobie ślady jej pobytu. Gdyby okazało się, że jeden ze zbrojnych Pembridge’a pozostał bardziej lojalny wobec swego pana niż wobec króla, przypadkowa strzała mogła rozwiązać problem - choćby tylko na jakiś czas. Hugh przebył most bez przeszkód. Ściany wieży bramnej zamknęły się wokół niego. Zostały pomyślane jako korytarz śmierci dla atakujących, którym jakoś udało się przebyć fosę i most. W murach znajdowały się otwory strzelnicze, przez które zbrojni mogli bezpiecznie razić wroga, w suficie zaś dziury, z których lano na atakujących gorącą smołę. Hughowi bardzo się to spodobało. A jednak czuł, że świerzbi go kark. Szkoda, że nie ma tu nikogo, kto powitałby mnie przyjaznym gestem, pomyślał. A potem wydostał się na zewnętrzny dziedziniec. Olbrzymia, otwarta przestrzeń pomiędzy zewnętrznymi a wewnętrznymi murami mieściła sad, liczne ogrody i budynki. Było ich tyle, że przeznaczenia niektórych nie potrafił odgadnąć. Nadal nic się nie poruszało. Nic poza... Usłyszał stukot kopyt na drewnianym moście. Edlyn wyłoniła się z korytarza i rozejrzała dokoła. - Gdzie oni są? - Nie wiem i nie życzę sobie, żebyś tu była. Jego stanowczy ton najwidoczniej nie zrobił na Edlyn wrażenia. - Chyba nie spodziewasz się ataku? - Nie wiem, a dopóki się nie dowiem, chcę, byś pozostała w bezpiecznym miejscu. - Spójrz. Wskazała jeden z budynków. Hugh dobył miecza i odwrócił się. - Widziałam, jak ktoś wyjrzał przez drzwi. Nie wiedzą, czego się spodziewać. - Zupełnie jak ja - mruknął Hugh pod nosem. Nigdy dotąd nie obejmował zamku dla siebie i dziwiło go, iż czuje się tak niepewny i zdenerwowany.

- Gdyby mieli zamiar zaatakować, już by to zrobili - powiedziała Edlyn z przekonaniem. Wróciła do korytarza u wylotu mostu i zawołała: - Chodźcie, nikt was nie skrzywdzi! Hugh uśmiechnął się mimo woli. Wyobrażał sobie, jak muszą czuć się jego rycerze: oto kobieta zapewnia ich, że nic im nie grozi. Teraz, kiedy Edlyn zwróciła jego uwagę na pewne sygnały, on także dostrzegał, iż tu i ówdzie służba wychyla się z ukrycia, by zerknąć na nowego pana. Odzyskawszy nieco pewność siebie, ruszył ku wewnętrznej bramie. Druga wieża bramna broniła dostępu do znacznie mniejszego przejścia przez wewnętrzny mur obronny. Musiał niemal przylgnąć do szyi konia, by przez nie przejechać, a kiedy znalazł się po drugiej stronie, o mało nie upuścił wodzy. Nic nie przygotowało go na wspaniałość wewnętrznego dziedzińca. Lata nieustannej troski sprawiły, że widok, jaki ukazał się jego oczom, był zaiste zachwycający. Pomiędzy pięknie utrzymanymi ogrodami, stajniami i drzewami stał główny budynek zamku, zdobiony wznoszącymi się w każdym rogu wieżyczkami i basztami. Nigdy dotąd nie widział zamku równie wielkiego i wysokiego. Surowy kontur budowli zmiękczał wijący się po murach bluszcz, sięgający niemal blanków. Usłyszał, że tuż obok niego ktoś wzdycha głęboko i z zachwytem. - Książę musi bardzo cię cenić. - Edlyn odchyliła do tyłu głowę, niczym kmieć zwiedzający katedrę. - To miejsce jest piękniejsze niż George’s Cross. Hugh próbował otrząsnąć się i ukryć wrażenie, jakie zrobił na nim zamek. - Niełatwo będzie go bronić. - Bronić? - Edlyn spojrzała na męża z niedowierzaniem. - Obejmujesz to wspaniałe lenno i już martwisz się o obronę? - Gdyby nie miało być moje, tobym się nie przejmował, prawda? - odparł chłodno. Na poziomie gruntu nie ma się czym martwić, ale te schody na drugim piętrze wyglądają na dość solidne. Edlyn ukryła twarz w dłoniach. - Musi być jakiś sposób, żeby odłączyć je od budynku. Przyjrzał się zamkowi jeszcze dokładniej. - W murach wykuto też okna, choć jest ich niewiele i znajdują się dość wysoko. Jednak główny problem to wielkość tej budowli. Gdzie powinienem skoncentrować obronę? - Nie wiem - odparła Edlyn dyplomatycznie. - Może ich zapytasz? Kobieta i mężczyzna, oboje bogato odziani, stanęli na podeście drugiego piętra i spoglądali z góry na Hugha, Edlyn oraz strumień ludzi i wozów, wlewający się przez wąski

korytarz. Kobieta skłoniła głowę, jednak mężczyzna wziął ją za rękę i szepnąwszy coś do niej, sprowadził ze schodów. - Kim oni są? Nawet koń musiał wyczuć wrogość w głosie Hugha, ponieważ zatańczył pod jeźdźcem, wzniecając tuman kurzu. Edlyn pochyliła się i tak długo poklepywała kark konia, aż wierzchowiec się uspokoił. - Pewnie to zarządca i jego żona. Przyszli nas powitać i oddać nam zamek. Zdjęła rękawice i zsiadła z konia, lecz Hugh pozostał w siodle. Ci ludzie byli sługami Pembridge’a, zarządcami jego wielkiego majątku. Mieli w swej pieczy zarówno dom, jak ziemię. Będą musieli odejść. Najwidoczniej oboje zdawali sobie z tego sprawę. Gdy się zbliżyli, kobieta powstrzymała łzy, a mężczyzna zacisnął szczęki. Nie byli młodzi. Pewnie zdążyli dochować się wnuków, pomyślał. Wnuki też będą musiały odejść. Najmniejszy ślad po poprzednim właścicielu powinien zostać zatarty, tak aby Hugh mógł zacząć tu nowe życie ze swymi ludźmi, lojalnymi jedynie wobec niego. - Milordzie. - Głos mężczyzny drżał. - Jestem Burdett, zarządca Rorford. Witam cię w imieniu mieszkańców zamku Roxford. - Burdett! Hugh wykrzyczał imię mężczyzny i zobaczył, że Edlyn podskoczyła. Jego wścibska żona ruszyła w kierunku pary starszych ludzi, lecz wjechał pomiędzy nią a nich i zablokował jej drogę. - Burdett! - zawołał znowu. - Zarządzałeś tym zamkiem w imieniu zdrajcy Edmunda Pembridge’a i za ten akt zdrady skazuję cię na wygnanie. - Co takiego? - spytała Edlyn, oburzona. Hugh nie zwracał na nią uwagi. - Wynoście się. Zabierzcie z sobą krewnych i odejdźcie jedynie z tym, co macie na grzbiecie, wdzięczni, że nie kazałem was powiesić na najwyższym drzewie. Twarz Burdetta straciła wszelką barwę, a jego żona płakała teraz otwarcie. - Co takiego? - powtórzyła Edlyn. Tym razem powiedziała to wystarczająco głośno, by głowy zaczęły się odwracać. Żona zarządcy stłumiła łkanie, a on sam wyciągnął szyję, by lepiej widzieć. - Oszalałeś? - Edlyn chwyciła strzemię wierzchowca Hugha. - Nie możesz ich wypędzić! - Mogę. - Hugh cofnął konia. - I wypędzę. Uwiesiła się strzemienia.

- Będą głodować, a nawet gorzej. - Służyli człowiekowi, który zdradził króla i księcia. - Dotrzymali przysięgi. Czy mają za to umrzeć? Nie mógł uwierzyć, iż żona sprzeciwia mu się w obecności jego ludzi i - rozejrzał się wokół - najdzielniejszych spośród zamkowej służby. Miał ochotę pochylić się i tłuc ją po palcach, aż puści strzemię, lecz uznał, że takie zachowanie nie przystoi książęcemu namiestnikowi. - Nie skazuję ich przecież na śmierć - powiedział tonem, który wydawał mu się rozsądny. - Gdyby tak było, już by wisieli. Ja tylko... - Ty tylko wyrzucasz ich na bruk bez środków do życia. Umrą, albo zostaną rozbójnikami. - Zniżyła głos. - Nie są już młodzi, więc nie poradzą sobie jako wyjęci spod prawa i szybko zginą. - To już nie moja sprawa. Spróbował znów cofnąć konia, lecz Edlyn podążyła za nim. - Rozejrzyj się, Hugh. Ten zamek znajduje się w doskonałym stanie. Widać, że Burdettowie nie żałowali trudu, by wszystko było, jak należy. To nie Edmund Pembridge urabiał tu sobie ręce, lecz oni. Traktowali swoje obowiązki bardzo poważnie, poważniej niż wielu innych i zasługują, byś dał im szansę. - To niemożliwe. Hugh ściągnął wodze i odjechał, wyrywając strzemię z dłoni Edlyn. Musiało ją zaboleć, gdyż ścisnęła dłonią rękę. Mimo to poszła za nim, a jej twarz płonęła z gniewu. - Nie mów mi, że to niemożliwe. Jesteś tu panem. Dla ciebie wszystko jest możliwe. - Książę oczekuje sprawiedliwości - odpalił, rozgniewany. - Siedzisz na tym koniu w pełni chwały i rozkoszujesz się władzą. Patrzyła teraz na niego, jakby był olbrzymim robakiem. - Przez wszystkie te lata spędzone na polu bitwy nie zaznałeś porażki. Lecz świat pełen jest rycerzy, którzy także nie brali pod uwagę niczego poza zwycięstwem, a potem stracili oko czy nogę i żebrzą teraz na ulicach. A cmentarze pełne zarządców, którzy wiernie służyli swym panom, a potem zostali przez nich porzuceni na pastwę losu. I to nazywasz sprawiedliwością? - Czego ty chcesz? Żebym zmienił świat? Zapomniał o swoich ludziach i obserwującej ich służbie. Zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem Edlyn i jej kaprysu. - Miałbym sprawić, by słońce wschodziło na zachodzie, a przypływ zdarzał się tylko raz na dobę? - Chcę sprawiedliwości.

- Książę decyduje, co jest sprawiedliwe! - Książę! Zabrzmiało to tak, jakby mówiła o szatanie. - Doświadczyłam książęcej sprawiedliwości. Siedziałam w pyle u stóp mego zamku, nienawidząc intruza, który mnie wypędził. Patrzyłam na swoje dzieci i bałam się o ich życie. Zastanawiałam się, czy będę musiała kraść albo się sprzedawać, aby zapewnić im strawę w drodze do opactwa. Zebrałam o kęs chleba i poniżałam się, błagając o byle derkę. Tak, doświadczyłam sprawiedliwości księcia i nie mam o niej wielkiego wyobrażenia. Hugh nie wiedział, co odpowiedzieć. Ani co myśleć, poza tym, że okazał się głupi ponad wszelkie wyobrażenie. Edlyn upierała się i szalała, ponieważ doświadczyła tego samego losu, jaki czekał teraz zarządcę i jego żonę. Mógł się nie przejmować kobiecym współczuciem - ale to była sprawa osobista. Jednak książę spodziewał się, że Hugh wykona swój obowiązek jak należy. Spojrzał na zastygłą w gniewie twarz Edlyn. Lecz książę walczy daleko stąd, a ta kobieta jest tutaj, gotowa zmienić mu życie w piekło. Zsiadł powoli z konia, dając Edlyn czas, by się opamiętała. Podszedł do niej, odmierzając starannie kroki. Edlyn nie cofnęła się, lecz nadal wpatrywała w niego oczami czarownicy. Ujął jej dłoń i spojrzał na nią. Jeden paznokieć został zerwany, a skóra na opuszkach palców zdarta. Mimo to Edlyn nie krzyknęła ani nie próbowała postawić na swoim, sprawiając, by poczuł się winny. Rozgniewała go i próbowała zmusić do współczucia. No cóż, nie udało się. Burdett i jego żona nadal nic go nie obchodzili, zależało mu jednak na spokoju. No i... cóż... na Edlyn. Jakie to dziwne: tak mało cenił sobie uznanie, jakim obdarzali go rycerze i giermkowie, a zależało mu, by Edlyn dobrze o nim myślała. Pragnął, by uwielbiała go i czciła jak wszyscy inni, tyle że Edlyn za nic miała jego bitewne talenty, a walka to jedyna rzecz, na jakiej się znał. - Będzie, jak sobie życzysz, milady. - Ściszył głos. - Zostawię ci Burdetta i jego żonę, by zarządzali moim majątkiem. Edlyn uśmiechnęła się. Buntowniczy wyraz zniknął z jej twarzy. Rzuciła się, żeby uściskać męża. Chwycił ją za ramiona i powstrzymał. - Ale, droga pani, jeśli nas oszukają lub zdradzą, odbiję to sobie na twojej skórze.

Nie przestawała się uśmiechać, mimo że trzymał ją na dystans. - Nie jestem głupia, Hugh. Umiem czytać księgi rachunkowe. Jeśli spróbują nas okradać, od razu się zorientuję i wtedy będziesz mógł ich wyrzucić. Jeśli nas oszukają, to tylko raz - dodała stanowczo. Uwierzył jej i poczuł się nieco lepiej. Gdyby tylko mógł utrzymać to w tajemnicy przed księciem... - Dobrzy ludzie - oznajmił. - Ulegając błaganiom mej współczującej żony, pozwalam zostać zarządcy Burdettowi i jego żonie, dopóki nie udowodnią, czy są przydatni. Zona Burdetta osunęła się w ramiona męża. Burdett próbował coś powiedzieć, lecz zagłuszyły go radosne okrzyki reszty służby. - Lubią ich - powiedziała Edlyn. - To dobry znak. Żona Burdetta wyrwała się z objęć męża, podbiegła do Hugha i rzuciła mu się do stóp. - Dziękuję, milordzie! - Chwyciła but Hugha i pocałowała go. - Niech Bóg wynagrodzi cię za wspaniałomyślność. Co dzień będę się modliła o zdrowie twej duszy i ciała. Nigdy cię nie zdradzimy. Nigdy!

ROZDZIAŁ 15

- Neda pocałowała twój but. - Tak. - To odrażające. - Mnie raczej się podobało. - Spodziewam się. Edlyn wzdrygnęła się na samą myśl o takim upokorzeniu, lecz Hugh tylko się uśmiechnął. Oboje podążali godzinami za Burdettem i jego żoną, zwiedzając zamek, uśmiechając się i potakując. A przez cały ten czas Edlyn aż trzęsła się z oburzenia. I dobrze jej tak, pomyślał Hugh. Zasłużyła na to po scenie, jaką urządziła na dziedzińcu. Lecz w końcu nie mogła już dłużej wytrzymać. Jej gniew gwałtownie domagał się ujścia. Na to też zasłużyła, powiedział więc kpiąco: - Jesteś zła, bo nie pocałowała twojego buta. - Wcale nie chciałam, by całowała moje buty! - Milady... Neda zatrzymała się, gdyż zauważyła, że państwo zostali w tyle.

Hugh spojrzał gniewnie na Nedę, a kiedy pośpiesznie się cofnęła, znów zmusił się do uśmiechu. Bowiem choć oparł się pokusie, by ujawnić zły nastrój, spowodowany tym, że uległ żądaniom swej połowicy, musiał przynajmniej trochę jej podokuczać. Burdett pośpieszy! ku nim. - Jakiś problem, milordzie? Milady? Zarządca i jego żona muszą nauczyć się nie przeszkadzać, nim Hugh w pełni nacieszy się zemstą. - Chyba coś powiedziałaś, pani - dodała Neda głosem drżącym ze zmartwienia. Edlyn poklepała ją po dłoni. - To nie było nic ważnego. Proszę, kontynuujmy obchód. Zarządca i jego żona, przygnębieni, wymienili spojrzenia, a potem Burdett skinął głową i Neda otworzyła następne drzwi. - To piwniczka na wino i piwo. Jak wszędzie, także i tu panował wzorowy porządek. Po drugiej stronie korytarza znajdował się pokój kredensowy, ze wszystkimi koniecznymi utensyliami. Gdy stamtąd wyszli, Hugh chwycił Edlyn i odwrócił ją twarzą do siebie. - Być może nie chciałaś, by całowała ci buty, ale widziałem twoją twarz. Byłaś zazdrosna. - Nieprawda. Wysunęła brodę mocno do przodu, jej kości policzkowe napinały skórę, a brwi tworzyły dwie brązowe kreski na gładkim czole. Nie była piękna, lecz rysy jej twarzy stanowiły dla mężczyzn wyzwanie, jakie dla niewytrenowanego giermka stanowi slup do ćwiczeń z kopią. Hugh poczuł to wyzwanie, lecz nie był niewytrenowany. Wiedział, jak zatopić kopię w jej ciele. Nie żyli ze sobą, odkąd opuścili opactwo, a on był niemal zbyt zajęty, by o tym pamiętać. Ale to się skończyło. - Jednak mogłaby przynajmniej mi podziękować! - powiedziała Edlyn. Uraza w jej glosie sprawiła, że aż zamrugał. - Za co? - Za co? Za to, że namówiłam cię, byś pozwolił im zostać. To nie miało sensu. - Nie ty o tym zdecydowałaś. - Wiem, lecz gdybym nie nalegała, zostaliby wyrzuceni bez grosza przy duszy. - Nalegała? - Nic nie mogło zakłócić jego dobrego nastroju. Objął ją za ramiona. - Ty błagałaś.

Wyswobodziła się z jego uścisku. - Tak. Jestem w tym dobra - powiedziała gorzko i oddaliła się. O co jej chodzi, zastanawiał się Hugh. Jedyny raz, kiedy go błagała, miał miejsce, gdy się kochali. Potarł szczękę. Czy o to jej chodziło? Przygląda! się, jak idzie, kołysząc kusząco biodrami. Pewnie tak. Wiedziała, że on to lubi. Dlatego tak się poruszała i nawet wspomniała o kochaniu się. Nie rozumiał tylko, dlaczego zabrzmiało to tak gorzko. Pewnie to jakiś kobiecy kaprys. Zapewne przypomniała sobie, jak dobrze było im w noc poślubną. Bo on z pewnością nie zapomniał. Pamięta o tym zwłaszcza, gdy ona porusza się w ten sposób. I zdjęła opończę. Powiedziała, że jest zbyt ciepło i jej nie potrzebuje, lecz Hugh wiedział swoje. Pewnie chciała, by oglądał ją w tej sukni podróżnej, którą jej kupił. Nosiła ją dla niego, by wiedział, że jest jego własnością tak samo, jak suknia i wszystko, co posiada. Uważał to za ważne. Wierzył, że lepiej jest, jeśli kobieta we wszystkim zależna jest od mężczyzny. Widział zbyt wiele szlacheckich małżeństw, w których to żona posiadała ziemię i była spokrewniona z możnymi tego świata. Mąż nigdy nie mógł być pewny, czy żona pozostanie przy nim, gdy wpadnie w tarapaty. Edlyn we wszystkim zależna była od swego męża i patrzcie - oto wysłała klarowny sygnał, że go pragnie. Tak właśnie być powinno. Neda ruszyła przodem, lecz Hugh pozostał w tyle, więc zawróciła. - Jesteś zmęczony po podróży, panie. Hugh zamrugał. Zmęczony? Uwielbiał podróżować. Robił to przez całe życie. - Powinnam była od razu się zorientować - powiedziała Neda, posykując współczująco. - Moja pani też ledwo trzyma się na nogach. Jeśli zarządca i jego żona mają pozostać na swoich stanowiskach, Hugh będzie musiał oduczyć ich wtrącania się, kiedy Edlyn rozmyślnie go prowokuje. - Proszę za mną, pokażę, gdzie jest sypialnia. Może jednak Burdett i Neda miewają dobre pomysły. Teraz przemówił zarządca. - Kazaliśmy służącym, by wykonywali polecenia giermka jego lordowskiej mości chyba nazywa się Dewey - i wasze rzeczy zostały już umieszczone w komnacie sypialnej. Przepraszam, jeśli czegoś brakuje. Zrobimy, co się da, by odnaleźć brakujące przedmioty. Wasz człowiek, Wharton, opowiedział nam, co się zdarzyło po drodze. Nic dziwnego, że wszystko zostało spakowane tak niedbale. Neda zajmie się tym rano.

- Dobrze. - Hugh ani myślał przejmować się teraz dobytkiem. Edlyn rozpaliła w nim ogień i pragnął jedynie go podsycać. - Czy komnata sypialna ma drzwi? Wyglądało na to, że Burdett nie zrozumiał pytania. - Tak, panie... oczywiście. Próbując uprzedzić inne, dziwaczne pytania, powiedział: - Jest przestronna, znajduje się tam kominek, wiele pięknych gobelinów, chroniących przed przeciągami oraz oszklone okna, z których jesteśmy szczególnie dumni. - A łóżko? - zapytał Hugh. Burdett wreszcie zrozumiał. Spojrzał na żonę i uśmiechnął się do niej konspiracyjnie. - Bardzo duże, milordzie. Materac został przewietrzony i jest gotowy do użycia. Hugh przyśpieszył, prowadząc przed sobą Edlyn. Weszli na spiralne schody, które wiodły do komnaty nad wielką salą. Na długim, szerokim podeście znajdowały się olbrzymie, drewniane drzwi. Neda otworzyła je i zapytała: - Czy jaśnie państwo chcą zjeść posiłek w odosobnieniu swojej sypialni? - Nie - powiedziała Edlyn. - Tak - powiedział Hugh. Neda pochyliła głowę. - Będzie, jak sobie życzy mój pan. Edlyn weszła do komnaty, mrucząc pod nosem: - Żałuję, że się za nią wstawiłam. Hugh nie odpowiedział. To, co zobaczył, odebrało mu mowę. Burdett nawet nie zaczął opisywać sypialni. Była równie przestronna, jak niejedna wielka sala. Na wypolerowanych stołach czekały złote puchary i dzbany. Okna o diamentowo rżniętych szybkach połyskiwały nawet, kiedy - jak teraz - zalewał je deszcz. Wylot kominka ział ze ściany niczym paszcza smoka, wypluwając światło i ciepło. Łoże... ach, łoże. Stało na podwyższeniu, a jego słupki, każdy zakończony rzeźbioną postacią orła, celowały prosto w sufit. Zasłony przy łożu uszyto z puszystego czerwonego materiału, wystarczająco ciężkiego i grubego, by powstrzymać zimowy chłód. Teraz, odsunięte, ukazywały futra wszelkiej barwy i grubości, rozpostarte na materacu. Hugh przyjrzał się futrom, potem przyjrzał się żonie, wyobrażając sobie, jak wyglądałaby okryta jedynie nimi. Lecz Edlyn najwidoczniej myślała o czymś innym. Nadal rozglądała się wokół, zdumiona.

- Co za wspaniałe pomieszczenie. Powiedziała to z takim podziwem, że Hugh poczuł się zmuszony zauważyć: - Edmund Pembridge najwidoczniej podjął kiepską decyzję, gdy postanowił poprzeć Simona de Montforta. Wydawało mu się, że słyszy, jak Burdett mruczy pod nosem „przeklęty głupiec”, lecz kiedy na niego spojrzał, zarządca zwracał się do żony. - Zostawmy teraz pana i panią, a sami zajmijmy się rozlokowaniem reszty ich świty. - Gdzie umieścicie moich synów? - spytała Edlyn, wysuwając się do przodu. - Odmówili opuszczenia tego młodego człowieka, Wynkyna, i śpią w wielkiej sali razem z giermkami i sługami. - Neda uśmiechnęła się. - Będę nad nimi czuwała, milady i dopilnuję, by byli bezpieczni. - Są tam, gdzie być powinni - powiedział Hugh. - Z innymi szlachetnie urodzonymi chłopcami, którzy uczą się szlachetnej sztuki walki. Edlyn nie odpowiedziała. Najwidoczniej uznała, że lepiej już mu się dziś nie sprzeciwiać. I bardzo dobrze, pomyślał Hugh. Odpowiedziała jednak Nedzie: - Byłabym wdzięczna, gdybyś rzuciła na nich od czasu do czasu okiem i przyprowadziła ich do mnie, gdy o to poproszą. Zmiany sprawiają, że stają się... niespokojni. Neda wyglądała na zdziwioną. - Niczego takiego nie zauważyłam, milady. Są trochę podekscytowani nowym miejscem i tym, że mogą opiekować się Wynkynem, a muszę przyznać, że traktują ten obowiązek bardzo poważnie. - No cóż - Edlyn zacisnęła wargi. - W porządku. Cieszy mnie to. Burdett i Neda skłonili się i ruszyli do drzwi, lecz zanim wyszli, Neda powiedziała: Gdyby potrzebowała pani pokojówki, proszę mnie zawołać, usłużę pani. - Nie będzie potrzebowała pokojówki. Drzwi już się zamknęły, lecz Hugh nie dbał o to. Ruszył ku Edlyn. - Dzisiaj ja jej usłużę. Edlyn spojrzała na niego, przestraszona, jakby nie wiedziała, o co mu chodzi i jakby specjalnie go nie prowokowała. A potem westchnęła głośno. - Hugh, jestem obolała od jazdy. - Dosiądę cię bardzo ostrożnie. Nie protestowała, gdy zdejmował jej welon i zapinkę, a potem przeciągał suknię przez głowę. - Czy chcesz, żebym błagała cię o... o...

- O to, żebyśmy się kochali? - dokończył, wpatrując się w ciemniejsze miejsca na jej koszuli, gdzie sutki przezierały przez płótno. Poczuł się tak podniecony, jakby jego ciało oszczędzało siły właśnie na ten moment. - Możesz, jeśli chcesz, ale nie ma potrzeby. Dam ci, czego pragniesz, a nawet więcej. Jej piersi uniosły się, a potem opadły. Rumieniec zalał policzki. Czy była tylko rozgniewana, czy także podniecona? Podniósł ją, chwytając wpół, lecz pozostała sztywna i spięta. Zacisnęła dłonie w pięści i podkuliła palce u nóg. Jej twarz miała ten uparty wyraz, mówiący, że nie ma dobrego zdania o mężczyznach i Hugh mimo woli zaczął się zastanawiać, czym sobie na to dziś zasłużył. Zastanawiał się też, jak by tu zastąpić ten niemiły wyraz twarzy delikatnym rumieńcem namiętności. Nigdy dotąd nikogo o nic nie błagał, lecz był zdesperowany. - Edlyn - szepnął. Błagam cię... proszę. Nie do wiary, lecz podziałało! Edlyn oparła mu dłonie na ramionach i spoglądała na niego podejrzliwie. Nie wiedział, co ją przekonało - tęsknota widoczna w oczach męża, a może po prostu jego członek, rozpaczliwie starający się uwolnić spod warstw odzieży - lecz powiedziała „tak” i objęła go nogami w pasie. - Boże! Rzucił ją na łóżko i uniósł opończę. Edlyn próbowała uwolnić się od koszuli, lecz on nie mógł czekać ani chwili dłużej i skoczył na nią. Po prostu na nią wskoczył, bez żadnej finezji, jak chłopak na swoją pierwszą kobietę. Odsunął koszulę. Edlyn rozsunęła nogi, a on spojrzał. - Boże - powtórzył. Była to modlitwa grzesznika, który ujrzał raj. - Wytrzymasz to? - zapytał gorączkowo, wciskając się pomiędzy jej uda i szukając wejścia. - Kochanie, sprawiam ci ból? - Nie - odparła, nakierowując go we właściwe miejsce. - Rób swoje. Tak jak poprzednio, starał się w nią wejść. Obejmowała go ciasno, lecz jej ciało musiało mu sprzyjać, ponieważ była śliska i, och, jakże gorąca. Czuł, że jego włosy łonowe niemal zaczynają się żarzyć. A potem pchnęła biodra do przodu. Zanurzył się w niej i nie czuł już nic. A raczej czuł wszystko. Zanurzał się coraz głębiej, kołysząc się i trzymając ją za uda, by pozostały rozchylone. Jęknęła. Otoczył go jej zapach, przenosząc z ospałej surowości poprzedniego życia w świat zmysłów. Poskramiając namiętność Edlyn, jakby była pięknym, dzikim zwierzęciem, szepnął jej do ucha: - Więcej.

Nie było żadnego więcej. Nie znał nic poza tym pchaniem i szturmowaniem. Lecz jego ciało zdawało się rozmawiać z jej ciałem. Czuł, że z Edlyn możliwe jest coś jeszcze poza fizycznymi ruchami. Gdyby tylko mógł zabrać się do tego jak należy, gdyby wystarczająco mocno ją trzymał, dostarczył jej dość przyjemności, mógłby ją zdobyć. I posiąść. Sięgając pomiędzy ich ciała, odnalazł nabrzmiałe wargi, które chroniły ją przed zbyt wielką rozkoszą i rozchylił je tak, że teraz przy każdym ruchu pocierał swoim łonem jej łono. Zareagowała natychmiast, wijąc się gorączkowo. Szlochając, wykrzyknęła jego imię i napięła mięśnie. - Więcej - powtórzył. Jego ciało zareagowało, jakby toczył największą bitwę w swoim życiu. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Płuca płonęły żywym ogniem, a nogi drżały z rozkoszy. Pragnął paść na nią. Pragnął kochać się z nią dalej. Pragnął... - Jesteś... moja. Zanurzył się w nią. - Jesteś... moja. Pocałował namiętnie jej szyję. - Jesteś... moja. Tarł piersią o jej pierś tak długo, aż sutki Edlyn stały się twarde i sterczące. Drżał cały z pożądania, czekając, choć czuł, że nie może czekać dłużej i dając jej tyle z siebie, że pewnie nigdy nie będzie znowu całością. Poczuł przypływ gorąca i Edlyn wyprężyła się pod nim. Krzyknęła ochryple i wbiła paznokcie w jego plecy. Wsysała go w siebie, choć nie ustami. Nagle to samo gorąco ogarnęło i jego. Zapłonął, pompując w nią życie, zanurzony w niej tak głęboko, że stopili się z sobą i stali jednością. Lecz on nie mógł się odprężyć i rozkoszować chwilą. Musiał powiedzieć jej to teraz. I usłyszeć od niej potwierdzenie. Puścił uda Edlyn i zanurzył dłonie w jej włosach, zmuszając ją, by spojrzała mu w oczy. - Jesteś moja. - Nie. To pojedyncze słowo zgasiło w nim płomień niczym wiadro zimnej wody. Jak ona śmie mówić „nie”? Po najwspanialszym przeżyciu, jakiego kiedykolwiek doświadczył, ona ośmiela się mu zaprzeczać? Czy nie rozumie, z kim ma do czynienia?

Zsunął się z niej tak szybko, że połowa futer wylądowała na podłodze. Podobnie jak on. Pociągnął za róg pledu i ściągnął Edlyn z łoża, a kiedy leżała u jego stóp, zapytał, nieprzytomny z gniewu: - Nie? Po tym, co przed chwilą przeżyliśmy, ty mówisz „nie”? Oczy Edlyn zezowały ze zmęczenia. Jej szerokie usta były opuchnięte, a zwichrzone włosy zajmowały niemal połowę łoża. Wyglądała niczym uosobienie znużonej rozkoszą zmysłowości. Mimo to powiedziała „nie”. Musi wziąć ją jeszcze raz. Teraz jasno to rozumiał. I nie powinien był odsuwać się tak nagle. Gdyby pozostał w niej, gdyby przez cały czas się z nią kochał, nie mogłaby zaprzeczyć, że do niego należy. W końcu jeśli posiądzie ją dostateczną ilość razy, sama to przyzna, a jeden Bóg wie, że nie brakuje mu ochoty. Edlyn oparła się na łokciach i odgarnęła włosy z czoła. - Powiedziałam, że nie oddam ci się do końca. Ciesz się tym, co masz. Spojrzała na jego twarz, dostrzegła w niej coś, co ją zaniepokoiło i znów odgarnęła z czoła włosy gestem rozpaczliwej determinacji. - Nie powinnam była ci o tym wspominać. Sam nigdy byś się nie domyślił. Czy rzeczywiście? Wpatrywał się w nią. Może i nie. Nie od razu. Z początku wystarczyłby taniec ciał, w którym była tak biegła. A on nie był przedtem żonaty. I pewnie nawet kochany. Jak mógłby tęsknić za czymś, czego nigdy nie zaznał? Jednak w końcu tak by się stało. Nie był głupi, bez względu na to, co o nim sądziła. Pamiętał też Edlyn... - Byłaś w tej stodole, prawda? Zeskoczyła z łóżka tak szybko, że pociągnęła za sobą resztę futer. - Co takiego? Pozbierała się z podłogi i chwyciła suknię. Trzymała ją przed sobą, jakby bała się podnieść ręce i zarzucić na siebie okrycie. Reakcja Edlyn przekonała Hugha, że jego wspomnienia są prawdziwe. Ruszył powoli ku niej. - Byłaś w stodole. Szpiegowałaś mnie i zobaczyłaś, jak kocham się z tą kobietą. - Miała na imię Avina - odpaliła Edlyn gniewnie, a potem zaczerwieniła się po same uszy. - Teraz pamiętam. Fragmenty wspomnień wynurzyły się z mroku niepamięci, a wraz nimi myśli tak przepełnione pożądaniem i magią, że cały drżał z podniecenia.

- Byłem chory i słyszałem twój głos. Wspominałaś dawne czasy. Mówiłaś o Avinie i o tym, że nas podglądałaś... Próbowała przemknąć się do drzwi, lecz Hugh minął ją i zastawił je ramieniem. - Powiedziałaś, że mnie kochałaś. Ruszyła przez pokój ku oknu, jakby położony wysoko nad dziedzińcem otwór w murze oferował możliwość ucieczki. - Śniłeś w gorączce. - Nic podobnego - zaprzeczył, idąc za nią. Próbowała włożyć suknię, lecz Hugh chwycił ją dokładnie tak, jak się tego obawiała - z uniesionymi ramionami i głową w fałdach materiału. Ostrożnie odsłonił jej twarz, nie pozwalając, by opuściła ręce. - Słyszałem, jak mówisz, że kochałaś mnie, gdy byłaś młodą dziewczyną - powiedział, spoglądając jej prosto w oczy. - Byłeś chory. - Byłem umierający. Zacisnęła usta, jakby bała się mu odpowiedzieć. Potrząsnął nią. - Prawda? - Nie wiem. - Łzy napłynęły jej do oczu. - Nie jestem Bogiem. - Ja wiem. Byłem już niemal po drugiej stronie, gdy coś przywołało mnie z powrotem. Przeciągnął dłońmi wzdłuż jej wyprostowanych nad głową ramion. - To byłaś ty, Edlyn. To byłaś ty. Edlyn zadrżała. - Więc sama rozumiesz. Nie mogę ci się oprzeć. Nadal się uśmiechał, tym razem czule, jakby rozumiał jej zażenowanie. - Ani ty nie możesz oprzeć się mnie. Przybliżył twarz do jej twarzy, lecz Edlyn osunęła się w dół i usiadła na podłodze, pozostawiając w jego rękach tylko suknię. - Ja mogę. Próbowała się odczołgać, lecz chwycił ją za koszulę na plecach i przytrzymał, aż mógł otoczyć ramionami jej talię i podnieść ją. - Pytałaś o puchowe łoże - powiedział. - Jest tu, więc cieszmy się nim. Czy znów miała dać mu to, czego pragnie? Drżeć w jego ramionach niczym osłabła z pożądania kobietka, która potrzebuje mężczyzny, by uczynić swoje życie kompletnym i spełnionym? Nie tym razem. Nie, kiedy już wie, że on nie potrzebuje kobiety, aby żyć pełnią życia. Ona zaś jest tylko użytecznym narzędziem, będącym w jego posiadaniu.

Trzymał ją przyciśniętą do swego krocza niczym wilk, pragnący swojej wadery i prowadził w kierunku łoża. - Nie! - krzyknęła, próbując mu się wyrwać. Przyłożył kolano do jej pleców i powalił ją na łóżko. - Ależ tak. - Ty... mężu! - wrzasnęła, nadając temu słowu najbardziej nienawistne brzmienie, jak potrafiła. - Sprawię, że polubisz mnie w tej roli. Nie żartował. I nie kpił z niej. Był tak spokojny i zdeterminowany, jakby zamierzał oblegać twierdzę i zdobyć ją. Zapowiedział przedtem, że wygra tę bitwę pomiędzy nimi i wyglądało na to, że właśnie dokonał wyboru oręża. Oczywiście, to mu się nie uda. Nie pozwoli na to. Nie po to, by znowu cierpieć, gdy książę wezwie go na wojnę. - Nie zrobię tego. Przekręciła się, próbując go uderzyć, lecz on wykorzystał ten ruch, aby odwrócić ją na plecy. Położył jej dłoń na brzuchu i przytrzymał, starając się uniknąć razów. Jeden kopniak wylądował niebezpiecznie blisko jego krocza, lecz w ostatniej chwili udało mu się chwycić Edlyn za stopę. - Nasze nienarodzone dzieci... - powiedział karcąco, chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął go do wezgłowia. - Co...? Sięgnął po podwiązkę i przywiązał nadgarstek Edlyn do słupka, podtrzymującego baldachim. - Co! - Zamierzyła się na niego drugą ręką, lecz on pochwycił ją i przywiązał. Wpatrywała się w swoje przymocowane do słupka nadgarstki, starając się zrozumieć, po co to zrobił. Słyszała, jak kobiety opowiadały sobie na ucho o mężczyznach, którzy robili swym żonom coś takiego, a potem znęcali się nad nimi do woli. Ale Hugh? Odwróciła się i spojrzała na niego. Hugh by jej nie skrzywdził. A potem naprawdę na niego spojrzała. Przykucnął na piętach, przyglądając się swemu dziełu z uwagą oddanego rzemieślnika. Nie, Hugh by jej nie skrzywdził. Może i trochę się nad nią poznęca, ale z pewnością będą to słodkie tortury. Wsunął dłonie pod koszulę Edlyn i dotknął miejsca, gdzie kończyły się pończochy. - No, to do dzieła - powiedział. - Zaczynamy. - Co zaczynamy?

- Najpierw porozmawiamy sobie o stodole i o tym, dlaczego za mną tam poszłaś.

ROZDZIAŁ 16

- Chyba każę uszyć ci nową koszulę. Hugh przebiegł palcami po brzuchu Edlyn. Wiedział, że to lubi. Powiedziała, że czuje się wtedy, jakby polano ją strużką wody, a jeśli robił to we właściwy sposób, brzuch Edlyn się zapadał. Tak, jak teraz, pomyślał, usatysfakcjonowany. - Dlaczego? Jej głos brzmiał sennie, jakby nie spędziła w łóżku wieczoru i całej nocy. Ta ciepła senność w jej głosie sprowokowała go, więc się pochylił i pocałował ją. Przesunęła wolnymi już teraz dłońmi po jego barkach i Hugh aż napiął mięśnie, taką sprawiło mu to przyjemność. Lubił dotyk jej dłoni, lecz lubił też kochać się z nią, gdy była związana. Było to najbardziej pouczające, najprzyjemniejsze doświadczenie, choć Edlyn okazała się niezwykle krnąbrna i oporna. - Ponieważ zniszczyłem tę, którą miałaś na sobie. Pociąłem ją. - Mam inną. A nawet kilka. - Ach, chodzi ci o te, które kupiłem w opactwie. - Nie. Nie powiedziała jeszcze, że go kocha, nie przyznała nawet, że kochała go, kiedy dorastali razem w George’s Cross. Jednak gdzieś pośród spowitej namiętnością nocy przestało to być ważne i Hugh uznał, że próba nakłonienia jej do złożenia uczuciowej deklaracji może być równie przyjemna, jak samo wyznanie. Edlyn wyprostowała się na łóżku i podciągnęła wyżej futra. - Jestem głodna. - Ja też. Potarł nogami jej uda. Kochała go, gdy była młodą dziewczyną i nic w tym dziwnego. Wiejskie dziewczyny za nim szalały, a i niejednej szlachetnie urodzonej mężatce udało się zwabić go do łoża. Edlyn musiała nadal go kochać, ponieważ zbytnio się nie zmienił. Jeśli już, to jego ciało było teraz silniejsze, a kobiety twierdziły, że blizny na twarzy dodają mu charakteru. Nadal żył, aby walczyć i zdobywać, a jeśli nawet cel się zmienił i nie walczył już, by zdobyć fortunę, ale kobietę, cóż... tak to już jest z mężczyznami. Pomyślał znów o koszulach i zmarszczył brwi. - Dlaczego powiedziałaś „nie”? - Nie dostałam więcej koszul od sióstr, ale kilka podarowali mi ludzie Richarda.

Usiadł gwałtownie, a spokój i zadowolenie opadły z niego razem z futrami. - Od ludzi Richarda? Richarda z Wiltshire? Jęknęła cicho i spróbowała z powrotem naciągnąć na siebie przykrycie. Hugh powstrzymał ją, chwytając za ramię. - Co miałaś na myśli, mówiąc, że ludzie Richarda podarowali ci koszule? Przez chwilę wpatrywała się w Hugha, jakby nagle postradał rozum, a potem zachichotała i dotknęła jego policzka. - Nie ma powodu być zazdrosnym. Nie ograniczyli się do koszul. Dostałam też wachlarze, rękawiczki i pierścionki, a nawet śliczną złotą kulkę z dzwoneczkiem w środku. Nie wiem, komu ją ukradli, ale to musiał być ktoś bardzo bogaty. - Dlaczego podarowali ci to wszystko? - zapytał szorstko, czując, jak wzbierają w nim emocje, których nie potrafił nazwać ani opanować. - Twierdzili, że spodobała im się opowieść, ale ja uważam, że chyba byli mi wdzięczni, gdyż rozmawiałam z nimi, jakby byli normalnymi ludźmi, nie wyrzutkami. Usiadła, podciągnęła kolana i objęła je dłońmi. - Oczywiście, dałam chorym wywary, poklepałam każdego po policzku i powiedziałam, że będę się za nich modlić. - Musisz odesłać im to wszystko - powiedział Hugh bez zastanowienia. - Co takiego? Nie podobało mu się, że patrzy na niego, jakby postradał rozum, kiedy to banda wyrzutków tak bezczelnie uzurpowała sobie prawa, by opiekować się jego żoną. Zeskoczył z łoża i podszedł do swego kufra. - Chcę, żebyś odesłała im wszystko, co ci podarowali. - Nie mogę tego zrobić! - powiedziała niepewnie, jakby nie mogła zrozumieć jego intencji. - Poczują się urażeni. - Urażeni? To banda złodziei. Otworzył kufer i zaczął przekopywać się przez jego zawartość. - Hugh - westchnęła głośno. - Wiem, że to kradzione rzeczy i przez to w pewnym sensie splugawione, ale biedne kobiety, którym je odebrano, i tak ich nie odzyskają. Niektóre przedmioty spoczywały w kufrach od lat. Płótno pożółkło na brzegach, a buty pokryły się kurzem! Ubierał się najszybciej, jak potrafił. Nie chciał o tym rozmawiać. - Odeślij je.

- Coś ci powiem - zaproponowała, próbując go udobruchać i sprawić, by zaczął myśleć rozsądnie. - Poślę pieniądze do opactwa, aby zmyć winę posiadania kradzionych rzeczy. Ale Hugh nie chciał myśleć rozsądnie. Jeszcze dwa dni temu Edlyn nie posiadała nic, a teraz dostała więcej, niż mogła zapragnąć. Nie planował tego w ten sposób. Chciał żony zależnej od siebie, takiej, która czułaby, że popierając go, walczy o swoją sprawę. Kędy Edlyn na powrót zjawiła się w jego życiu, powiedział sobie, że jest kobietą, jakiej potrzebuje. Ustawił but na podłodze i wsunął weń stopę, a potem chwycił rękami za cholewkę i podciągnął ją oburącz. Może był głupi. Zignorował fakt, że Edlyn przeżyła - więcej, doskonale sobie poradziła - w warunkach, które większość kobiet zmusiłyby do upadku. Udawał, że nie zauważa jej kompetencji, jej oporu i nieustępliwości. Uznał, iż trafiła do opactwa, wiedziona ręką Boga, że Wharton ukrył go w aptece kierowany boską wolą i że ich związek także był częścią boskiego planu. Bóg nie zesłałby mu nieodpowiedniej kobiety. Postawił drugi but na podłodze i wycelował z rozmachem stopą w otwór w cholewie. Ale czy Bóg na pewno by tego nie zrobił? Nie trafił w cholewkę. But podskoczył i przewrócił się na bok. - Nic ci się nie stało? - spytała Edlyn podchodząc i ciągnąc za sobą wełniany pled. Spojrzał na nią. Dołki w jej policzkach jaśniały niczym zagłębienia w gęstej śmietanie. Lewa noga wysunęła się spod pledu i łydka połyskiwała w półmroku, co przypomniało mu, jak zacisnęła ją wokół jego bioder, kiedy... Tylko tego mu trzeba. Żeby poczuł się znów podniecony. Powstrzymał ją gestem i powiedział, zirytowany: - Potrafię jeszcze włożyć but. Zacisnęła wargi w ten swój denerwujący sposób i oznajmiła chłodno: - Chyba się ubiorę. Jakby to cokolwiek zmieniało. Chwycił cholewkę buta i tym razem przytrzymał ją, wkładając do środka stopę. Problem polegał na tym, że sam pragnął dać Edlyn wszystko, być jedynym, który dostarcza jej przyjemności. Nie chciał, by obdarzała uśmiechem innych mężczyzn. A już na pewno nie życzył sobie wiedzieć, iż potrafi oczarować rozbójników na tyle, żeby zrezygnowali dla niej z łupu. Bo gdyby potrafiła radzić sobie sama, to po co byłby jej potrzebny mąż?

- Masz zamiar ją włożyć? - spytała, umiarkowanie zaciekawiona i uświadomił sobie, że stoi, ściskając w dłoniach opończę i wpatrując się w nią. - To się zarzuca na ramiona - powiedziała kpiąco. Stała przed nim całkowicie ubrana, wsparłszy się pod boki. - Więc jak, mam obrazić moich przyjaciół i odesłać im te prezenty? Opończa zawirowała, kiedy zarzucił ją sobie na ramiona. - Zatrzymaj je. Ruszy! do drzwi, zdecydowany zignorować Edlyn, lecz zaraz wrócił i podszedł do niej. - Chcę wiedzieć tylko jedno - oznajmił, unosząc w górę palec. - Naprawdę kochałaś mnie, gdy byłaś młodą dziewczyną? Przez chwilę wpatrywała się w jego palec z buntowniczym wyrazem twarzy, a potem spojrzała mu w oczy. Uśmiechnęła się leciutko i powiedziała: - Tak, tak, kochałam. - Więc możesz, do diabła, nauczyć się kochać mnie znowu. - Czy kuchnia nie przypadła ci do gustu, milady? - spytała Neda drżącym głosem. - Skądże, jest wspaniała. Jedna z najlepszych, jakie widziałam. Edlyn spojrzała na wielkie palenisko, czyste naczynia i ze wszech miar wykwalifikowanego kucharza. - Zapomniałam po prostu, jak niemądrzy i uparci potrafią być mężczyźni. Kucharz, wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, zrobił przerażoną minę, a Neda powiedziała: - O tym trudno zapomnieć. Czy mówimy... o konkretnym mężczyźnie? Pauza pozwoliła Edlyn uświadomić sobie, że kucharz czuje się zaniepokojony, uśmiechnęła się zatem do niego z wysiłkiem. - Od razu widać, że w tej kuchni pracuje prawdziwy artysta - oznajmiła donośnie. Kucharz odetchnął z ulgą i Edlyn powiedziała do Nedy: - Miałam na myśli mężów. - Kucharz piecze wolu na uroczystość powitania was w zamku, pani. Neda popchnęła lekko Edlyn do przodu, kładąc jej dłoń na plecach. - Zechciałabyś zaaprobować menu? Edlyn zupełnie to nie obchodziło. Jak dotąd, jedzenie, które jej podawano, było wspaniałe, jednak obsada kuchni stała w rządku, czekając, by ich pozdrowiła i wyraziła swoje uznanie. Robiła to już wcześniej, choć nigdy pod przewodnictwem takiego eksperta jak żona zarządcy.

Przywitała się z podkuchennymi i poznała ich imiona, a kiedy wyszły z Nedą, by udać się do obory po drugiej stronie dziedzińca, Neda powiedziała: - Oczarowałaś ich na dobre, pani. Będą służyli ci z ochotą. - O to chodziło - odparła Edlyn niecierpliwie, a potem wróciła do tematu, który niepodzielnie ją zajmował. - Mieszkałam w opactwie. Rzadko widywałam mężczyzn, a jeśli już, to mnichów. Neda poprawiła opończę, by lepiej chroniła ją przed deszczem. - Teraz rozumiem. Kiedy widuje się tylko mnichów, można zapomnieć, jacy naprawdę są mężczyźni. Na Chrystusa, nigdy nie spotkałam mnicha, którego mogłabym uznać za normalnego. - Normalnego? - Edlyn nie podobało się brzmienie tego słowa. - Oni są normalni. - Są święci! - zapewniła pośpiesznie Neda. - I wspaniali. Dobrze służą Panu. Ale... Otworzyła drzwi do obory i dojarka pośpieszyła ku nim. - Witaj, Judith, oto nasza nowa pani. Przyszła, żeby przyjrzeć się krowom. Edlyn nie miała ochoty przyglądać się krowom. Chciała posłuchać, co Neda ma do powiedzenia na temat mnichów. Zamiast tego musiała przesunąć dłonią po boku każdej krowy i zajrzeć w każdy, wyszorowany do białości, cebrzyk. Jednak gdy tylko znalazły się z powrotem na dziedzińcu, zapytała: - Ale co? - Nie chciałabym cię urazić, milady. Jestem pewna, że znasz, pani, mnóstwo mnichów, których bardzo lubisz. Mój wuj jest mnichem, a także brat. Uwielbiam ich obu. - Ale? - nie popuszczała Edlyn. - Straciłam ich. Nie umarli, lecz całkowicie poświęcili się Bogu. Są dobrymi mnichami, jak być powinno, i pewnie dlatego już o mnie nie dbają. Neda popatrzyła przed siebie. Krople deszczu spadały z pokrytego strzechą dachu obory i rozbijały się u ich stóp. Neda oparła się o ścianę i powiedziała: - Być może jestem samolubna, ale pamiętam, jak bliscy byliśmy sobie z bratem w dzieciństwie i czasami chciałabym go odzyskać. - Gdyby twój brat został rycerzem, też byś go straciła. Dziś pewnie by już nie żył. - Wola Boża. - Neda wsunęła dłonie w rękawy. - Ale mogłoby być inaczej, a wtedy odwiedzałby mnie od czasu do czasu i obejmował, jak miał w zwyczaju. Poza tym na pewno by się ożenił i miał potomstwo, które rosłoby na jego obraz i podobieństwo. Pośrodku dziedzińca kilkoro chłopskich dzieci bawiło się w kałuży. Musieli być mniej więcej w wieku synów Edlyn. Prawdę mówiąc, gdyby wyraźnie nie zabroniła chłopcom bawić się na zewnątrz, mogłaby wziąć ich za swoich synów. Jeden z młodzieńców podniósł

kij i wyzwał drugiego na pojedynek. Walczyli, jakby kije były mieczami, pochłonięci zabawą i hałaśliwi, jak wszyscy chłopcy. Edlyn mimo woli przyłożyła rękę do piersi. Nie chciała, by jej synowie zostali rycerzami. Chciała zamknąć ich bezpiecznie za murami klasztoru. Ale czy pragnęła tego ze względu na nich, czy na siebie? Po to, by nie musiała cierpieć wiedząc, że walczą w bitwach i mogą nigdy już do niej nie wrócić? Jeśli to, co mówiła Neda, jest prawdą, pewnego dnia ich młodzieńczy zapał wygaśnie. Poświęcą się Bogu, a ona nigdy już nie zobaczy, jak twarz Allyna rozjaśnia się na jej widok, ani nie poczuje, jak Parkin trąca ją głową, domagając się uścisków. - Musimy iść dalej, pani. W tym tempie nigdy nie skończymy obchodu. Służba, którą pominiemy, uzna to za przejaw lekceważenia, zaś ci, których odwiedziliśmy, będą zadzierać nosa wobec reszty. Co powiedziawszy, ruszyła pierwsza przez grząski dziedziniec. - A jeśli chodzi o mężczyzn, których poślubiamy, to rzeczywiście z reguły są dość tępi. Twój mąż, pani... cóż. Jeśli Neda powie coś złośliwego na temat Hugha, Edlyn z pewnością ją polubi. - Co z moim mężem? - To nic takiego, oczywiście. Każdy mężczyzna postąpiłby tak samo. - Neda przeszła jeszcze kilka kroków, a potem powiedziała gwałtownie: - Ale czy jakakolwiek kobieta wyrzuciłaby zarządcę i jego żonę, widząc, że gospodarstwo prowadzone jest bez zarzutu i nawet nie pytając, czy pozostaną wobec niej lojalni? Edlyn przytaknęła z ochotą. - Dokładnie to sobie pomyślałam! - Burdett ostrzegał mnie, co się wydarzy. Ja twierdziłam, że niekoniecznie musi być właśnie tak. Jeśli nowy pan okaże się człowiekiem rozsądnym, a dowiadywałam się o niego i wszyscy zgodnie twierdzili, że nie brakuje mu rozumu, to nas zostawi, a przynajmniej da nam szansę. - I co Burdett na to? - zachęciła ją Edlyn. Neda zatrzymała się na środku dziedzińca. - Śmiał się ze mnie! Ze mnie! Jesteśmy małżeństwem od trzydziestu lat, a on powiedział, że jestem głupia. Co jest głupiego w zatrzymaniu kogoś, kto potrafi zarabiać dla ciebie pieniądze, ja się pytam? - Próbowałam wytłumaczyć to Hughowi. - A on nie słuchał, prawda? Mężczyźni za nic mają logikę. Tylko ta bezsensowna mieszanina lojalności i poczucia własnej ważności. I jeszcze twierdzą, że to my nie potrafimy trzeźwo myśleć!

Edlyn uświadomiła sobie, że z każdym usłyszanym z jej ust słowem lubi Nedę coraz bardziej. - Musiałam uciec się do kobiecych sztuczek, by zgodził się was zatrzymać! - Och, milady! - Neda chwyciła ją za rękę. - Dziękuję ci za to. Nie wiem, co byśmy zrobili, gdybyś nam nie pomogła. Ucałowałam jego but, ale dobrze wiem, komu powinnam dziękować. Nigdy cię nie zawiedziemy, przysięgam! - Wiem o tym. - Edlyn odwzajemniła uścisk. - Choć Hugh martwi się, że możecie odczuwać jakieś resztki lojalności wobec Edmunda Pembridge’a. Zważywszy, w jaki sposób Hugh wyrażał się o Pembridge’u, Edlyn obawiała się o własne bezpieczeństwo, gdyby kiedykolwiek wyszło na jaw, że go znała. Dlaczego skłamała, kiedy zapytał ją, czy Edmund odwiedzał Robina? Tak łatwo byłoby wówczas przytaknąć. Lecz wtedy Hugh zacząłby ją wypytywać i musiałaby wyznać, że jej poprzedni mąż uważał Pembridge’a za swego najbliższego przyjaciela. Najbliższego przyjaciela i, gdyby do tego dopuściła, kochanka swojej żony. Nawet teraz jej umysł wzbraniał się wspominać atencje Pembridge’a. Komponował pieśni, sławiące jej urodę, śpiewał o jej wdzięku i, co najgorsze, bez przerwy deklarował oddanie dla Robina, nie spuszczając pożądliwego spojrzenia z jego żony. Pembridge, pomyślała, żył pod presją sprzecznych emocji. Kochał ją i kochał Robina. Choć żywił głęboki szacunek do Edlyn za to, że pozostała wierna mężowi, pokpiwał sobie z niej za każdym razem, gdy Robin brał nową kochankę. Pragnął, by padła mu w ramiona, choć wiedział, że będzie nią pogardzał za to, iż zdradziła Robina. - Pembridge - powiedziała Neda z naganą w głosie i Edlyn drgnęła gwałtownie, zaskoczona - dbał tylko o własną korzyść. Nawet mu w głowie nie postało, by zastanowić się, jaki los spotka jego ludzi, jeśli przyłączy się do Simona de Montforta, a ten przegra. - Simon de Montfort jeszcze nie przegrał. Świadomość, iż przerwa w walkach jest tylko chwilowa, dręczyła Edlyn niczym bolący ząb. - Chodzą plotki, że poparcie dla niego wśród baronów słabnie - powiedziała Neda, kiwając mądrze głową. - Mimo to trzeba go definitywnie pokonać - odparła Edlyn. Lecz w tym celu Hugh będzie znów musiał wrócić na pole bitwy, zostawiając ją, by niepokoiła się o niego i płakała. Tylko że obiecała sobie, iż nie pokocha Hugha. Nigdy więcej nie spojrzy w lusterko i nie zobaczy, że jej spojrzenie lodowacieje z powodu złych przeczuć. Jak dotąd, nie złamała obietnicy. Ale czy na pewno?

- Jednak Pembridge już stracił zamek i ta strata z pewnością się na nim odbije. To lenno stanowiło główne źródło jego dochodów, spodziewałam się więc, że jakoś nas zabezpieczy. Ciekawość skłoniła Edlyn, by zapytała: - Nie ożenił się w ciągu tego roku? - Nie. Twierdził, że nie chce się żenić, chociaż folgował sobie, gdzie tylko mógł. - Jego obowiązkiem było ożenić się i przedłużyć ród. - To mężczyzna, który potrafi kochać tylko jedną kobietę, a ta, jak przypuszczam, pozostaje nieosiągalna. Chociaż - Neda skierowała Edlyn ku schronieniu, jakie zapewniał otwarty warsztat kowala - kiedy ostatni raz tu przyjechał, zapowiedział, że nie minie rok, a przywiezie do zamku swoją żonę. Czyżby Pembridge śledził ją, gdy przebywała w opactwie, czekając, aż skończy się okres jej żałoby? To nie miało sensu. Z pewnością dla niego żadna kobieta nie byłaby warta takiego zachodu. Edlyn poczuła, iż drżą jej dłonie i postarała się opanować. - Gdzie on jest teraz? - Przypuszczam, że ugania się za de Montfortem. Edlyn odetchnęła z ulgą. Nie podobała jej się myśl, że Pembridge mógłby snuć się po lasach w pobliżu zamku, rozmyślając ponuro o tym, iż stracił nie tylko lenno, ale i ją. - Chyba że odzyskał rozum i pojechał do księcia, aby zapewnić go o swojej lojalności - dodała Neda. - Na to już za późno - stwierdziła Edlyn, modląc się w duchu, aby tak było. - Zamek i tytuł dostały się Hughowi, a książę nie jest na tyle głupi, by zmieniać zdanie. Bo wtedy Hugh zbuntowałby się przeciw niemu. Neda uśmiechnęła się kątem ust, co ujawniło dołeczek w jej policzku. - O ile zdążyłam poznać naszego pana, rzeczywiście nie byłoby to zbyt mądre ze strony księcia. Nie, Pembridge stracił Roxford, jak na to zasłużył, a mój mąż nie będzie się wahał, lecz złoży przysięgę na wierność lordowi. - Zapewnię o tym męża. Na pewno się ucieszy. Jęknęła, uświadamiając sobie, co ją czeka. - Och, Neda, musimy przygotować ceremonię zaprzysiężenia wasali Hugha. - Mogę się tym zająć. Propozycja Nedy, wypowiedziana tak spokojnie, zaskoczyła Edlyn. Wszyscy lordowie zdają sobie sprawę, jak ważna jest ceremonia zaprzysiężenia. Każdy wasal, każdy sługa przychodzi wtedy do swego pana, ofiarowuje mu podarek i przysięga w obecności księdza

oraz świadków, że pozostanie wierny i posłuszny swemu panu. Kiedy przysięga została złożona, każdą zdradę karze się śmiercią. Hugh obawiał się, że Burdett może nie dotrzymać przysięgi. Choć bowiem książę rozkazał jasno, by poddani Pembridge’a złożyli hołd nowemu panu, to niektórzy z nich mogli potraktować wcześniejszy hołd poważniej niż rozkazy księcia. Hugh nie miał sposobu, by się przekonać, czy Burdett do nich nie należy. - To najważniejsza ceremonia - powiedziała Edlyn powoli i z powagą w głosie. Dlatego zamek należy przedtem wysprzątać i przygotować sutą ucztę, aby przywiązać do nas poddanych i zyskać sobie ich wdzięczność i szacunek. Potrafiłabyś zorganizować ceremonię dla ludzi z całego lenna? - To mój obowiązek, milady. Edlyn zaczerpnęła głęboko powietrza, lecz Neda stała niewzruszona, jakby zorganizowała już setki podobnych ceremonii. I pewnie tak było. Edlyn westchnęła przeciągle. Obietnica Nedy uwolniła ją od jednego zmartwienia i pozwoliła skoncentrować się na obowiązkach żony i pani tego zamku. - Który dzień byłby najlepszy? - Wiejski sędzia powinien być przy tym obecny i szeryf. Czy lord posiada inne włości? - Nie. Przynajmniej na razie - dodała, wspomniawszy ambicję Hugha. - A zatem... powiedzmy... za cztery dni? - Cztery dni. Czy to dość czasu, by przygotować dosyć jedzenia dla setki głodnych ludzi, którzy przybędą, żeby pogapić się na nowego lorda i jego małżonkę? Jednak Neda wydawała się spokojna. - Cofnij się, pani - poprosiła, wskazując zielony pęd, który piął się po słupkach, podtrzymujących dach kuźni. - To trujący bluszcz, chwast i prawdziwe utrapienie. - Rzeczywiście, wyjątkowe paskudztwo - przytaknęła Edlyn, cofając się. Nieraz zdarzyło jej się doświadczyć skutków zetknięcia z tą rośliną, kiedy szukała w lesie ziół. Neda wskazała zamek. - Pnie się po ścianach aż po same blanki i wciska pomiędzy kamienie. Ciągle z nim walczę. Wyrwiemy go i spalimy. - Tylko ostrożnie - ostrzegła Edlyn. - Już sam dym może oparzyć skórę i spowodować powstanie pęcherzy, a także podrażnić oczy.

- A zatem dopilnuję, by zrobiono z tym porządek na długo przed ceremonią. Nie chcemy przecież, by nasi goście struli się, nim złożą przysięgę - dodała z uśmiechem.

ROZDZIAŁ 17

- Zajdziemy teraz do kowala. - Tak, muszę poznać człowieka, który będzie podkuwał moje konie. Hugh powiedział to z przekonaniem, choć musiał przyznać, że jeszcze niedawno nawet w najbardziej szalonych marzeniach nie wyobrażał sobie, że będzie postępował za swoim zarządcą, z tuzinem rycerzy depczących mu po piętach. Jak do tej pory, zdążył już obejrzeć błotniste pola, chaty we wsi oraz stodoły, a przez cały ten czas deszcz lał mu się za kołnierz. Nie tak wyobrażał sobie życie lorda. Szedł powoli, aż dołączył do niego sir Lyndon. - Taka pogoda może szybko wykończyć udomowionego rycerza. Żarcik, obliczony na to, by rozweselić sir Lyndona, nie zdał się na nic. Kąciki ust rycerza uniosły się nieco, powiedział jednak obojętnie: - Tak, panie, co prawda, to prawda. Hugh szedł dalej, rozmyślając o tym, co by tu jeszcze powiedzieć. Sir Lyndon dąsał się jak kobieta. Nie, raczej jak dziecko, gdyż Hugh nigdy nie widział, by Edlyn tak się zachowywała. - Zostaw lorda w spokoju, stary mule - dobiegł go ostry kobiecy głos. Hugh podniósł wzrok i zobaczył stojącą na progu chaty kobietę, której bujne piersi ledwie skrywała licha koszula. - Na pewno zechce spróbować mojego piwa - mówiła dalej, odpędzając gestem Burdetta. Uśmiechnęła się do Hugha, demonstrując braki w uzębieniu. - Prawda, milordzie? - Piwo - mruknął pod nosem Wharton. Zabrzmiało to tak, jakby umierający wypowiadał słowa modlitwy. Giermek z pewnością się nudził, a i reszta rycerzy miała podobnie otępiały wyraz twarzy. Tylko sir Lyndon spoglądał na Hugha grzecznie i z zainteresowaniem. Hugh nie mógł się doczekać, by znaleźć się z dala od niego. Podjął więc decyzję, która z pewnością rozczarowała Burdetta. - Tak - powiedział. - Chętnie zwilżę sobie gardło. Burdett spojrzał na niego, niemile zaskoczony. - Ale nie skończyliśmy jeszcze obchodu wsi, milordzie, a potem... - Chcę piwa.

Hugh skierował się ku piwiarni, rozchlapując stopami czarne błoto, które Burdett uważał za tak żyzne. - I to natychmiast. Ciepły, choć nieco cierpkawy powiew, jakim przesycone było powietrze w karczmie, mile połaskotał mu nozdrza. Nie był w piwiarni od miesięcy, toteż ujął karczmarkę pod jeden z wielu podbródków i powiedział: - Przynieś nam po dzbanku. - Tak, milordzie. Odeszła spiesznie, kołysząc bujnym ciałem, a mężczyźni zasiedli wokół stołu przed paleniskiem i odetchnęli z ulgą. Jeden bok zostawili dla Hugha, który przysunął sobie zydel, usiadł na nim okrakiem i skinął na Burdetta, wskazując mu przeciwległy koniec stołu: Siadaj, Burdett. Zarządca znalazł sobie stołek. Widać było, że nie czuje się swobodnie w dobranej kompanii rycerzy i giermków. Wharton otoczył ramieniem talię karczmarki, rozstawiającej właśnie dzbany z piwem i zapytał: - Jak masz na imię, ślicznotko? Karczmarka odstawiła dzbanki i trzepnęła go po palcach. - Nie powiem ci, oszczędzam się dla lorda. - Dla lorda Hugha? - Wharton roześmiał się głośno. - To będziesz musiała długo czekać, moja piękna. On dopiero co się ożenił. Przez całą ostatnią noc tak ubijali materac, że trzęsły się krokwie w dachu. Mężczyźni parsknęli ochrypłym śmiechem, a karczmarka wsparła się pod boki i zmierzyła Hugha spojrzeniem. - Prawda li to, milordzie? Hugh przesunął kubek z rogu po blacie z nieheblowanego drewna. - Rzeczywiście, dopiero co się ożeniłem - przytaknął. - W takim razie - powiedziała, obejmując Whartona - mam na imię Ethelburgha. Rycerze ryknęli śmiechem i nawet Burdett przyłączył się do ogólnej wesołości. - We wsi wołają na nią Łatwa Ethelburgha. Ethelburgha pogroziła mu żartobliwie palcem. - Nie zdradzaj od razu wszystkich moich sekretów. - To żaden sekret. Burdett wziął dzbanek, który podawał mu sir Philip. Odczekał, aż wszyscy będą trzymali kubki w dłoniach, a potem wstał. - Proponuję toast. Za Hugha, lorda Roxford, z podziękowaniem i wyrazami niekończącej się wdzięczności.

Hugh położył dłoń na ramieniu Whartona, który chciał wstać i wznieść kolejny toast. Pragnął dowiedzieć się, co naprawdę myśli Burdett i postanowił wykorzystać okazję. - Wdzięczności? A za co, u licha, miałbyś być mi wdzięczny? - Za to, że pozwoliłeś mi zostać w Roxford, i to na stanowisku zarządcy. - Burdett odstawił kubek i przemówił z zapałem: - Naprawdę, jestem ci bardzo wdzięczny. - Ale czy pozostaniesz lojalny? - zapytał Hugh. - Wobec ciebie, milordzie? Z pewnością. - Dlaczego miałbym ci wierzyć? - zapytał Hugh z wyzwaniem w głosie. - Czy nie składałeś hołdu Pembridge’owi? Nie bolejesz nad tym, że stracił zamek i lenno? Burdett spuścił wzrok. Dobierając starannie słowa, powiedział: - Poprzedni lord był moim panem przez wiele lat i służyłem mu wiernie. Nigdy też nie będę się o nim źle wyrażał. Popatrzył na Hugha, śledzony bacznym spojrzeniem jego rycerzy. - Lecz Pembridge poświęcił Roxford, a to lennu jestem w rzeczywistości najbardziej oddany. Mój ojciec był tu zarządcą, a przed nim mój dziadek. Gdyby książę Edward rozkazał mi pozostać wiernym Pembridge’owi, tak by się stało. Lecz książę rozkazał, bym przysiągł wierność tobie, więc zrobię to. Hughowi spodobała się szczerość Burdetta, a także to, że zarządca przedkładał dobro zamku i lenna ponad inne rzeczy, jednakże... - A co się stanie, jeśli pewnego dnia stracę Roxford? - Nie znam cię zbyt dobrze, panie, ale nie wyglądasz na człowieka, który bez namysłu poświęciłby tytuł i szlachectwo, by zaspokoić chciwość i ambicję. - Gdy książę mnie wezwie, posłucham go - odparł Hugh. - To twój obowiązek, panie. - Burdett oparł dłonie na stole. - Być może jestem staroświecki, ale przedkładam obowiązek ponad ambicję, a lojalność ponad chciwość. Krótko mówiąc, gdyby Edmund Pembridge dotrzymał przysięgi, złożonej królowi Henrykowi i księciu Edwardowi, nie siedziałbym tu teraz z wami. Trzymałbym was jak najdalej od bram Roxford i nie zdobylibyście zamku, póki żyję. - Dobrze powiedziane - przytaknął Hugh. Wharton odsunął od siebie Ethelburghę i wstał. Przyłączam się do toastu. Za lorda Hugha, niech jego ród nigdy nie wygaśnie! wykrzyknął. I dodał ciszej: - Cieszę się, że dożyłem tego dnia. Pozostali mężczyźni także wstali. Stuknęli się kubkami, a kiedy pili, Hugh uświadomił sobie, że słuchając ich dobrych życzeń, zaczerwienił się niczym panna młoda podczas nocy

poślubnej. Na szczęście w gospodzie panował mrok, bo inaczej towarzysze zaczęliby podkpiwać sobie z niego, jakby rzeczywiście był panną młodą. - Dziękuję wam, dobrzy ludzie - powiedział, unosząc w odpowiedzi kubek. - Nigdy nie udałoby mi się tego dokonać bez tak dzielnej kompanii. Wystrzegał się, by nie okazywać sir Lyndonowi żadnych względów i wszyscy przyjęli wyrazy uznania z jednakową wdzięcznością. Znowu stuknęli się kubkami i wypili. A potem Ethelburgha napełniła dzbanki. Wharton, który nadal stał, ponownie wzniósł kubek: - Za Roxford, oby zawsze dobrze prosperowało i stanowiło podwaliny naszego przyszłego dobrobytu! Wypili, a Dewey beknął tak głośno, że Ethelburgha zachichotała. Sir Philip uniósł dzban: - Za króla, oby uciekł od de Montforta i znów nami władał! Kilka głów odwróciło się, żeby sprawdzić, czy Burdett spełni toast, ale on krzyknął: Za króla! - I wypił razem z innymi. Ethelburgha znów im dolała, a sir Philip kontynuował, stojąc: - I za księcia Edwarda! Niechaj zatriumfuje nad wrogami króla z pomocą lorda Hugha i obyśmy wszyscy wyszli z bitew bez szwanku! - Za księcia! Większość mężczyzn opadła już na ławy, lecz Burdett nadal trzymał się na nogach. Podniósł swój dzbanek i zawołał: - Za lady Edlyn, oby jej łono było płodne, a brzuch zawsze pełny! Niech pozostanie łaskawa i litościwa! Ludzie Hugha krzyknęli na wiwat, a Hugh podniósł dzban wraz z innymi. A potem postawił go z hukiem na stole. - Czy wszystkie kobiety są takie nieoględne? Śmiech i żartobliwe przekomarzanie się ucichły jak nożem uciął i rycerze spojrzeli po sobie, zaskoczeni. Tylko Burdett, lekko już pijany, zaczął poważnie rozważać kwestię. Rozsiadł się wygodnie i powiedział: - Nie wiem, jak bardzo nieoględna jest lady Edlyn, milordzie, ale doświadczenie podpowiada mi, że kobiety bywają... trudne. Sir Philip pokiwał głową na znak zgody. - Moja żona była nie tylko trudna. Ona była niemożliwa. - Moje żony też były beznadziejne - dodał Wharton, prychając. - Nic tylko gadały i gadały, nawet w łóżku, skarżąc się, że jest za krótki, albo za długi, nigdy taki jak trzeba. Spostrzegł, że rycerze przyglądają mu się, zdumieni, więc ukrył twarz w dzbanku z piwem. Ethelburgha poklepała go po głowie i dolała mu trunku.

- Mój ojciec zawsze mawiał, że nigdy by się nie ożenił, ale zmęczyła mu się prawa ręka. - Wszyscy odwrócili się w kierunku Deweya. Młodzieniec zaczerwienił się po same uszy. - Naprawdę tak mawiał! - Edlyn była zła, bo Neda pocałowała mój but - powiedział Hugh. - A czyj but miała pocałować? Jej? - Wharton roześmiał się krótko, potem jednak wyczytał odpowiedź w twarzy Hugha. - Żartujesz, panie! Burdett jęknął. - Kobiety! Zawsze wtrącają się w nasze sprawy. - Próbują wykorzystać męską hojność - powiedział sir Lyndon ponuro. - Lecz gdyby nie lady Edlyn, nie pozwoliłbyś Burdettom zostać, panie - zauważył Dewey. Wszyscy zaczęli przyglądać się giermkowi, który poczerwieniał jeszcze bardziej. To prawda, nie pozwoliłbyś! - To nie była jej decyzja - stwierdził Wharton. - Nie przejmuj się, panie - powiedział Burdett, przyglądając się, jak Ethelburgha napełnia dzbany. - Moja żona potrafi złagodzić gniew twojej pani. Powiedziała, że to zrobi. Hugh przestał wpatrywać się ponuro w wirujący w dzbanku płyn. - Jak? - No cóż... Burdett dosłownie wił się na stołku. - Moja żona to dumna kobieta. Byłem zdziwiony, kiedy pocałowała twój but, panie. Pomyślałem, że chyba... hm... to znaczy... uważam, że zrobiła to dla mnie. Nikt się nie roześmiał. Wszyscy wydawali się bardzo przejęci głębią uczucia, jaką ujawniły słowa Burdetta. Burdett zaczął mówić szybciej i trochę bardziej bełkotliwie. - Po tej publicznej demonstracji nastąpią znacznie cieplejsze i bardziej szczere zapewnienia o dozgonnej wdzięczności wobec lady Edlyn, co, mam nadzieję, złagodzi jej gniew, a tobie zapewni dobry humor. - To nie w porządku! - zawołał Wharton. - Ach, dajmy temu pokój - powiedział sir Philip, obracając w kółko swój dzban. Kobiety się nie liczą. Żadna z nich nie ma męskiego rozumu, mimo to ciężko z nimi wytrzymać. - A co kobieta zrobiłaby, gdyby miała władzę? - dopytywał się sir Lyndon. A potem odpowiedział sam sobie: - Zmarnotrawiłaby ją, ot co. Wharton wszedł na ławę i z ponurą miną potoczył wokół dłonią. - Kobiety nie wiedzą, co zrobić z władzą. Większość z nich nie wie nawet, co zrobić z garnkiem. Powiem wam, że jeśli pozwolimy im rządzić naszym życiem, nie stworzą nic poza

chaosem. Musimy zacząć traktować je tak, jak na to zasługują, przetrzepać im od czasu do czasu skórę, chwycić za kij i... Hugh najpierw usłyszał łomot, a potem zorientował się, że Wharton zniknął. Giermek legł ciężko na plecach, wymachując nogami, a powietrze z głośnym świstem uszło mu z płuc. Na jego miejscu stała teraz Ethelburgha, czerwona z gniewu. Wyglądała jak jeż, który zobaczył stado wilków. - Jesteście bandą durniów i lizusów! - Ethelburgha! - zawołał Burdett, zrywając się na równe nogi. Ethelburgha wskazała na niego palcem, on zaś usiadł potulnie, jakby ten gest miał w sobie nadnaturalną moc. - Za każdym razem, gdy wasze armie maszerują przez wieś, palą moją piwiarnię mówiła - a ja błagam Boga, żeby mężczyźni nauczyli się wreszcie tego, co wie każda kobieta. Że liczy się tylko pokój, zawsze i wszędzie, nie zaś bezustanne sprzeczki i handryczenie. Gdybyście mieli choć tyle rozumu, co mała dziewczynka, już byście dziękowali waszym kobietom za to, czego nauczyły was o dobroci i łagodności. Dewey wymruczał coś pod nosem. Hugh odniósł wrażenie, że były to słowa szacunku i wsparcia. - Wasza pani domaga się jedynie, byście zaufali jej mądrości, ale duma zaślepia was tak bardzo, że nie jesteście w stanie tego zrobić. Sir Philip o mało się nie zakrztusił. - Nie możesz mówić tak do lorda. - Myślę, że może. Hugh wstał i owinął się ciaśniej opończą. - Co mam zrobić, zabić wioskową karczmarkę pierwszego dnia pobytu w zamku? - Niektórzy by tak zrobili - powiedziała Ethelburgha. - Wygrałaś - przyznał Hugh, kierując się do drzwi. - Cokolwiek o mnie myślisz, nie jestem aż tak głupi, by zrobić coś podobnego. - Więc idź podziękuj swojej pani, że dała ci to, czego się po niej spodziewałeś, kiedy brałeś ją za żonę. To znaczy, że pomaga ci zarządzać twoimi dobrami. Hugh odwrócił się raptownie i stanął. - Skąd o tym wiesz? - Ethelburgha wie wszystko - powiedział Burdett, zasłaniając dłonią oczy. - Nie wszystko, ale wiem, kim jest twoja pani i czym była dla mego poprzedniego pana - odparła Ethelburgha zuchwale.

Hugh usłyszał ją, mimo to szedł dalej. Karczmarka pośpieszyła za nim. Kiedy dotarli do drzwi, chwycił ją za pulchne ramię. Próbowała się wyrwać, lecz złapał ją za zwisający fałd tłuszczu. - Moja pani nie zna twojego dawnego pana. Wywlókł ją z piwiarni, by nie słyszeli ich jego ludzie. Karczmarka odsunęła się nieco, lecz nie przestała mówić: - Jego nikt właściwie nie znał, ale miał zwyczaj podkradać się do kobiet w taki sposób, że aż ciarki chodziły po grzbiecie. Nie uwierzył w to. Zapytał Edlyn, czy znała Pembridge’a, a ona zaprzeczyła. Jednak nie patrzyła mu przy tym w oczy, zapytał więc teraz karczmarkę: - Dlaczego uważasz, że uwziął się akurat na moją żonę? - Często wyprawiał się do zamku Jagger i wracał stamtąd z dzikim spojrzeniem Ethelburgha wyrwała ramię i roztarta bolące miejsce - a wszystkie dziewki o brązowych włosach i zielonych oczach chowały się wtedy, gdzie tylko mogły, drżąc ze strachu. - To nie dowodzi, że moja pani źle się prowadziła! - Nie zamierzam rozpuszczać podłych plotek, panie. Ethelburgha spojrzała na Hugha ostro i postukała go palcem w pierś. - Nic nie mówiłam o żadnym złym prowadzeniu. Gdybym wiedziała o czymś takim, nic bym ci nie powiedziała. To wędrowny minstrel wspomniał mi o tym, milordzie. Powiedział, że ludzie w zamku Jagger na okrągło sławią cnotę swej pani, która pozostała wierna mężowi, chociaż ten bez ustanku ją zdradzał. A kiedy powiedziałam, że nie obchodzi mnie, co się dzieje tak daleko od domu, roześmiał się i odparł, że powinno, bo to mój pan ugania się za lady Edlyn. - Ale dlaczego nic mi nie powiedziała? - mruknął Hugh na wpół do siebie. - Widać uznała, że nie ma się czym chwalić. Ethelburgha zniżyła głos. - Wspominam o tym tylko dlatego, że Burdett nie chce mnie słuchać. W kółko powtarza, żebym pilnowała garnków i nie wtrącała się w męskie sprawy. Lecz ja zapewniam cię, panie, że Pembridge nie jest człowiekiem, który pozwoliłby odebrać sobie coś, czego pragnie. Dopóki żyje, będę martwiła się o los Roxford, a ty powinieneś martwić się o swoją panią. Widać było, że mówi szczerze, toteż Hugh wziął sobie jej słowa do serca. A potem Ethelburgha na powrót podniosła głos. - Trochę publicznie wyrażonej wdzięczności z pewnością nie przejdzie niezauważone i twoja pani to doceni. Spróbuj, milordzie, a się przekonasz. Hugh podniósł wzrok. Jego ludzie wytaczali się z piwiarni. Ethelburgha najwidoczniej wolała, by nie słyszeli, czego dotyczyła ich rozmowa.

On też sobie tego nie życzył. Powiedział więc równie głośno: - Może tak zrobię. - Spróbuj okazać jej trochę tej lojalności, którą rezerwujesz dla króla. Hugh spojrzał gniewnie i ruszył w stronę zamku. - Albo i więcej! - krzyknęła za nim karczmarka. Udał, że jej nie słyszy. U stóp schodów, wiodących do głównej bryły zamku, stała Edlyn. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, dwoje zmokniętych, godnych pożałowania ludzi, niepewnych, co powiedzieć. Za nimi tłoczyli się Burdettowie, Wharton, Dewey, sir Philip, sir Lyndon i reszta ludzi z drużyny Hugha. Wpatrywali się w swoich państwa z ciekawością, zwiększoną jeszcze przez ostatnio zasłyszane rewelacje. Edlyn już miała się odezwać, lecz pomyślała, że chyba powinna ustąpić pierwszeństwa Hughowi, aby okazać mu w ten sposób szacunek. Hugh chętnie by się odezwał, ale nie bardzo wiedział, co powiedzieć żonie, z którą od dnia ślubu nic tylko walczył albo się kochał. W końcu, sieczony deszczem i smagany zachodnim wiatrem, uznał, że pora coś zrobić. Odsunął się nieco, skinął lekko głową i wskazał gestem schody. Edlyn uśmiechnęła się kącikiem ust i ruszyła przodem. - Mama! Mama! - dobiegły ją chłopięce okrzyki. - Walczyłem z Allynem na miecze i pokonałem go! Pokryty błotem chłopak - czyżby Parkin? - tańczył w kałuży u stóp schodów. - Nieprawda! Allyn, równie ubłocony, wdepnął z rozmachem w kałużę, oblewając brata strumieniem wody. - Pozwoliłem mu wygrać! - Taa? - spytał Parkin. - Pewnie - odparł Allyn. - Kłamca. - Pleciuga. - Chłopcy! Edlyn mogła nie wiedzieć, co powiedzieć mężowi, ale z pewnością nie dotyczyło to jej synów. - Przestańcie, i to natychmiast! - Ale... - On powiedział... - Ani słowa więcej. Odwróciła się, by zejść ze schodów, lecz Hugh stanął jej na drodze i najwidoczniej nie zamierzał ustąpić.

- Pozwolisz, że się tym zajmę? - zapytał. Jego głęboki głos zaskoczył ją, a propozycja jeszcze bardziej. Od dnia narodzin chłopców tylko ona była odpowiedzialna za ich zachowanie i utrzymanie dyscypliny. A teraz ten mężczyzna, jej mąż, oferował się z pomocą. - Swego czasu trenowałem wielu paziów i giermków. Jej wahanie zdziwiło go. Wyglądało na to, iż Hugh sądzi, że Edlyn mu nie ufa. - Nie zrobię im krzywdy - zapewnił - lecz skończę z tym paplaniem i zmuszę ich, by doprowadzili się do porządku. Spojrzała na Hugha i nagle ujrzała w nim nie męża, kochanka czy przeciwnika, ale rycerza, zdolnego utrzymać w karbach jej synów, z czym sama nie bardzo mogła sobie poradzić. Jeśli pozwoli mu zająć się nimi, będzie to nie tylko akt zaufania, ale i niewypowiedziana ulga. - Masz moje błogosławieństwo - powiedziała zdecydowanie. Chłopcy umilkli i wpatrywali się w nią szeroko otwartymi oczami, jakby ich zdradziła. Tak, niech sobie uświadomią, jak nagła odmiana losu, wyniesienie, które powitali z taką radością, wpłynie na ich nieograniczoną do tej pory swobodę. - Zrzućcie z siebie te brudne łachy! - powiedział tymczasem Hugh rozkazująco. Obmyjcie się na deszczu! Wypierzcie ubrania w korycie dla koni! Chłopcy wydęli usta, a potem rozpłakali się. - Milady - powiedziała Neda, ujmując Edlyn za łokieć - wejdźmy do środka. Edlyn nie protestowała. Odwróciła się od widoku szlochających z szeroko otwartymi ustami synów i weszła na schody, a jedyne uczucie, jakie jej towarzyszyło, to była ulga. Hugh nie zrobi im krzywdy, ale nauczy dyscypliny. Z pomocą Nedy przebrała się w suche ubranie - oczywiście, nie włożyła niczego, co dostała od ludzi Richarda - a kiedy Hugh wszedł do wielkiej sali, siedziała już przy ogniu, przędąc na kołowrotku, podczas gdy służące przygotowywały stół do posiłku. Na widok męża natychmiast poderwała się i podeszła do niego. - Jak dobrze, że już wróciłeś, panie. Pomogła mu zdjąć przemoczoną opończę i podała ją dziewce służebnej, która pojawiła się nie wiedzieć skąd przy jej boku. - Ocaliłeś mnie przed strasznym losem. Moje umiejętności posługiwania się kołowrotkiem nie udoskonaliły się ani trochę, odkąd zamieszkałam w opactwie.

- Więc zostaw to służebnym - powiedział, najwidoczniej zdziwiony jej bezceremonialnością. - Wygląda na to, że jest ich tu pod dostatkiem - dodał, rozglądając się wokół. - Może tak zrobię. Uśmiechnęła się do niego, zdecydowana, że nie zapyta, co zrobił z jej synami. Lecz Hugh nie czekał, po prostu jej powiedział. - Są czyści, teraz się suszą. Gdy wyschną, przyjdą przeprosić cię za to, że wyszli na dwór mimo twego zakazu i że się kłócili. - Wielkie dzięki. Rzeczywiście była mu wdzięczna. Zdjął z jej barków ciężar, którego nie spodziewała się z nikim dzielić. - Jeśli sobie życzysz, mój panie, każę rozłożyć w sypialni twoje mokre ubrania. W wielkiej sali było ciepło i z opończy Hugha zaczęła unosić się para. - Jeszcze nie. Uważam, że najpierw powinniśmy porozmawiać o twoich synach... spojrzał na nią, niemal zażenowany, lecz całkowicie zdecydowany - ... o naszych synach. Zgodziła się na to, by dzielić z nim wychowanie dzieci, a teraz on przejmował za nie odpowiedzialność i nazywał je swoimi. Ta więź między nimi - wspólne rodzicielstwo pomagała przezwyciężyć uczucie bezradności, jakiego doświadczała, odkąd się pobrali. - Mógłbyś z łatwością wymusić swoją wolę - powiedziała, zaciekawiona - dlaczego tego nie robisz? Spojrzał na nią, jakby otwarcie nazwała go tyranem. - Ty jesteś ich matką - powiedział w końcu, wyraźnie zaszokowany - ja dość późno pojawiłem się w życiu chłopców. Chylę głowę przed twoim doświadczeniem. Oczywiście, był tyranem, ale nie człowiekiem podłym ani okrutnym. Poza tym zmienił się, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. - Byłam już wcześniej zamężna, a ty nie miałeś żony, mimo to zmusiłeś mnie, bym wyszła za ciebie, jakbym była dzieckiem wymagającym opieki. - Spojrzała na Hugha, który, o dziwo, zaczął kręcić się niespokojnie. - Wtedy myślałam, że naprawdę uważasz mnie za dziecko. Spojrzał jej w oczy. - Gdybym mógł cofnąć czas, postąpiłbym tak samo. Choć może z innych powodów. - Zmusiłbyś mnie, bym za ciebie wyszła? - Nie miałem czasu, by o ciebie zabiegać, Edlyn, a ty wykazywałaś kompletny brak rozsądku, odmawiając poślubienia mnie.

Edlyn miała ochotę się roześmiać, lecz Hugh wydawał się poważny. - Od tego czasu udowodniłaś jednak, że masz rozum, więc chyba twoje wahanie nie było niczym więcej, jak tylko typowo kobiecą ostrożnością w obliczu ważnej zmiany. Potrafił ją zirytować, nawet kiedy stara! się jej pochlebić! - A czy nie mogło to być po prostu szczere pragnienie, by uniknąć smutku i rozpaczy związanych z ryzykiem poślubienia wojownika? - To by nie miało sensu, a ty jesteś rozsądną kobietą. Następny komplement i kolejny powód do irytacji. Czy on nie rozumie, że niektóre uczucia nie mają nic wspólnego z rozsądkiem? Wpatrywała się w niego przez chwilę. Był taki poważny, taki przejęty. Oczywiście, że nie rozumie. Żyje w męskim świecie, odnosząc nieustanne sukcesy, a tam nie ma miejsca na bezsensowne uczucia i emocje. Edlyn mogłaby tłumaczyć mu przez tydzień, co czuje, a on i tak nie zrozumiałby bólu kobiety, której ukochany stale naraża się na niebezpieczeństwo. Przyjąwszy do wiadomości porażkę, opadła na ławę i wskazała mu miejsce obok siebie. - Powiedz mi, co sądzisz o naszych synach. Zamiast usiąść obok, Hugh przyciągnął sobie stołek, usadowił się naprzeciw żony i ujął jej dłonie. Natychmiast rytm pracy w wielkiej sali spowolniał i wszyscy służący znaleźli sobie powód, by podejść jak najbliżej. Głos Nedy wkrótce przywołał ich do porządku: - Wracajcie do swoich zajęć! Słudzy rozpierzchli się, a Hugh przemówił: - Niezbyt podoba mi się twój zamiar, żeby umieścić chłopców w klasztorze. Próbowała mu przerwać, lecz ją uciszył. - Pozwól mi skończyć. Wiem, że masz powody, by tego pragnąć, lecz dostrzegam w chłopcach ogień i bojowego ducha Robina. Parkin jest gwałtowny z natury i potrzebuje, by nauczono go kontrolować tę gwałtowność. Allyn jest uprzejmy i myślący, ale ma temperament, nad którym musi nauczyć się panować. Obawiam się, że jeśli umieścimy ich w klasztorze, namiętna natura i bojowy duch ich ojca zostaną całkowicie stłumione. Nie mówiąc już o tym, że ród Robina wygaśnie, a wiem, że kochałaś go zbyt mocno, by na to pozwolić. Wiedziała, do czego Hugh zmierza, powiedziała więc przez zaciśnięte gardło: Chcesz, by uczono ich na rycerzy. - Bo to właściwe i odpowiednie dla nich zajęcie. A Edlyn nie wiedziała już, co jest właściwe i odpowiednie. Postanowiła wprawdzie, że jej synowie zostaną mnichami, jednak

Allyn i Parkin wzdrygali się na samą myśl o tym. Choć wcześniej nie chciała słuchać argumentów Hugha, to jego szczere przejęcie ewentualnym losem chłopców zmusiło ją do zastanowienia. Zresztą mnisi też mieli zastrzeżenia, czy chłopcy nadają się do kontemplacyjnego stylu życia, obowiązującego w zakonie. Jej niezdecydowanie dodało Hughowi pewności siebie. - Niech zadomowią się w Roxford - powiedział - i uznają to miejsce za swój dom. A kiedy już nabiorą pewności, że będziemy tu, kiedy wrócą, wyślemy ich, by uczyli się na paziów, a potem giermków. Hugh najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy, że to, co proponuje, po prostu nie jest możliwe. Powiedziała więc, starannie dobierając słowa: - Synowie szlachetnych rodów są wysyłani do obcych domostw, by tam dorastali i uczyli się pod okiem innych mężczyzn wyłącznie z jednego powodu - aby umocnić więzi pomiędzy dwiema rodzinami. Kiedy rycerz wychowa chłopca, staje się kimś w rodzaju jego ojca chrzestnego. Rodziny zbliżają się do siebie, a ich znaczenie rośnie. - To prawda. - Allyn i Parkin to synowie zdrajcy. Kiedy Hugh zda! sobie sprawę, że Edlyn dyskutuje z nim rozsądnie, zamiast się upierać, natychmiast zwiększył wysiłki, by ją przekonać. - Przykładasz do tego zbyt wielką wagę. Z racji mojej pozycji możemy wysiać chłopców wszędzie, dokąd tylko zechcemy. Na pewno zostaną dobrze przyjęci. W głowie dudniło jej z wysiłku, kiedy próbowała odsunąć na bok lęk i uprzedzenia i zachowywać się, jak przystało na dorosłą kobietę. - Nie wątpię, że mógłbyś użyć swoich wpływów i umieścić gdzieś Allyna, ale co z Parkinem? Kto zgodzi się przyjąć mojego niesfornego chłopca? - Tylko dlatego, że jest trochę zbyt żywy... - Nie tylko... Zaczerpnęła oddechu. Musi mu powiedzieć, lecz po latach powściągliwości trudno jej było się na to zdobyć. - Pewnie ktoś przyjąłby do siebie syna zdrajcy. Ale bękarta zdrajcy? Hugh wpatrywał się w nią, zaskoczony. Zachowywał się tak, jakby nagle zaczęła mówić obcym językiem, lub jakby zmieniła zasady rządzące światem. - Bękarta? - Parkin nie jest moim synem. Jest synem... synem lorda Jagger i mojej pokojówki.

Spostrzegła moment, kiedy Hugh uświadomił sobie bolesną prawdę. - Bękart sługi z gminu. - Robina znudziło czekanie, aż się ocielę, jak to czarująco ujął, a ona i tak spała obok naszego łóżka, więc... Od dawna nie doświadczyła tego bólu. Myślała, że ma to już za sobą. Jednak reakcja Hugha sprawiła, że cierpienie wróciło. Puścił dłonie żony i wstał. Krążył wokół niej, a woda kapała ze skraju jego opończy. Rozumiała tę potrzebę ruchu. Sama dużo by teraz dala, żeby trzymać w dłoniach kołowrotek, zająć czymś ręce i nie widzieć, jak Hugh jej się przygląda. Jednak kołowrotek został po drugiej stronie kominka, a Edlyn nie czuła się na siłach, by wstać. Bolało ją współczucie Hugha, lecz kobieta, jaką była teraz, także współczuła tamtej dziewczynie, żonie Robina, której spuchnięte kostki i pęczniejący brzuch napawały męża odrazą. Była wtedy bardzo młoda i głęboko wdzięczna Robinowi za to, że ją poślubił, jednak ta wdzięczność rozmyła się gdzieś pomiędzy pochrząkiwaniami zadowolonego samca, a okrzykami bólu niewolonej dziewicy. Wstyd i poczucie winy, z jakim zmagała się jej pokojówka, sprawiły, że Edlyn zobaczyła Robina w zupełnie nowym świetle i jej miłość zaczęła powoli wygasać. Tak naprawdę Edlyn była biednym, żałosnym stworzeniem, gdy Robin brał ją za żonę, lecz nawet ona zasługiwała na męża, który szukałby ulgi dla swoich lędźwi za drzwiami jej komnaty. Skrzywiła się, przypominając sobie swój ówczesny gniew i cierpienie, mówiła jednak dalej: - Wiedziałam zatem, że to na pewno jest syn Robina, a kiedy jego matka umarła podczas porodu, Allyn miał tylko cztery miesiące. - Więc nie są bliźniakami - powiedział Hugh, jakby nie było to oczywiste. - Miałam pokarm, a Allyn wciąż niedomagał. Każdego ranka obawiałam się, że zastanę go martwego. Pamiętałam, jak matka Parkina cierpiała podczas porodu i nie potrafiłam zdobyć się na to, by odtrącić jej syna, gdy śmierć krążyła tak blisko nad moim dzieckiem. Spojrzała na Hugha. Przestał spacerować i stał, wpatrując się w nią. - Nie wiadomo, co stałoby się z Parkinem, gdybym oddała go innej kobiecie na wychowanie. Byłby przeklęty i skazany na wieczne potępienie. - Czy to jedyny bękart Robina? Roześmiała się. - Skąd znowu. Rozsiewał swoje nasienie wszędzie wokół, niczym rolnik rzucający ziarno. Ale, o ile wiem, matki innych bękartów nadal żyją.

- Czy chłopcy wiedzą? Czy Parkin... - Oczywiście. Nie przypuszczasz chyba, że ktokolwiek w zamku Jagger ukrywał to przed nimi. Hugh doszedł już nieco do siebie i Edlyn zaczęła wyjaśniać pośpiesznie: - To dlatego Parkin stale domaga się uwagi, a Allyn mu na to pozwala. Wścibscy plotkarze powiedzieli Parkinowi, że nie jest tak naprawdę mój i on się tym martwi. Allyn czuje się bardziej pewnie, poza tym kocha swego brata. - Traktujesz ich jednakowo, więc nie będą się nawzajem nienawidzić jak te dwie zakonnice: lady Blanche i jej siostra Adda. Hugh odrzucił z czoła mokre włosy. - Nic dziwnego, że nie jesteś zbyt ufna. - Tobie ufam - zapewniła go pośpiesznie. - Czy nie słucham twoich rad w sprawie moich synów? Usiadł i spojrzał jej znów w oczy. - Tak, ufasz mi co do swoich synów, ale nie co do siebie. Czy była to prawda? Jaka matka zaufałaby mężczyźnie, że zadba należycie o jej synów, nie dowierzając, że się postara, by ona była szczęśliwa? A może jednak mu ufała, a jej opór był niczym innym, jak tylko zmurszałym wałem obronnym? Może chciała, by Hugh do reszty go zburzył? - Możesz powiedzieć mi wszystko, Edlyn. Na pewno zrozumiem. Zabrzmiało to dziwnie zniewalająco, jakby już znał wszelkie jej sekrety. - Co muszę zrobić, by udowodnić ci, że nie zawiodę twojej miłości, jeśli już ją zdobędę? - szepnął. - Ja... ty... Rozejrzała się wokół, szukając ucieczki. On też się rozejrzał i zobaczył, że przygląda im się przynajmniej dziesięć par oczu. - Jeśli nie macie czym się zająć, to zaraz znajdę wam robotę! - ryknął, przypominając w tym tak bardzo sir Davida z Radcliffe, że Edlyn parsknęła śmiechem. - Udało im się, co? - zapytał, zdegustowany. - Odwrócili twoją uwagę. Neda głośno łajała służących, którzy rozpierzchli się, spłoszeni, a Edlyn starała się udawać, że nie wie, co próbował zrobić Hugh: nakłonić ją, by mu zaufała. Nie zdawał sobie sprawy, że ujawnia przy tym siłę i szlachetność, które ceniła ponad wszystko. - Nasi synowie. Musimy postanowić, co z nimi będzie - powiedziała w końcu słabo. Hugh westchnął, lecz podjął temat, jak sobie tego życzyła.

- Mam wpływy wśród szlachty, to prawda. Ale co więcej, posiadam też przyjaciół. Ocaliłem życie wielu rycerzom, a oni ocalili moje. Piłem z baronami, lordami i książętami. Korzystałem z ich gościnności, a oni z mojej. Między innymi dlatego książę pamiętał o mnie, kiedy trzeba było przekazać komuś zamek Roxford i tytuł. Moi przyjaciele na dworze przypomnieli mu, że na to zasłużyłem. Wskazał na szczyt stołu, gdzie Wynkyn nalewał wino do pucharów i nadzorował zawartość tac z chlebem i mięsiwem. - Moim giermkiem jest syn lorda Covney. Jeśli nie trafi się nic innego, zawsze mogę wysiać Parkina do Covney, gdzie dobrze się nim zajmą, a Allyn nie byłby z pewnością pierwszym synem zdrajcy, który czynami i siłą oręża wywalczył dla siebie dobre imię. Przez chwilę przyglądał się Edlyn uważnie. - Czy to cię zadowala? Zadowala? Nie, nie zadowalało jej. Na samą myśl o takim rozwiązaniu kręciło jej się w głowie i krew odpływała z twarzy. Przysięgła, że to się nie zdarzy. Nie chciała, by jej chłopcy zostali rycerzami, by widok ich ciał na noszach złamał jej serce. Jednak Neda nieświadomie zasiała w myślach Edlyn ziarno wątpliwości. Jeśli jej synowie zostaną dobrymi mnichami, i tak ich utraci. A jak mogłaby oddać ich Bogu, nie pragnąc, by w pełni poświęcili się służbie bożej? - Tak - powiedziała czym prędzej, obawiając się, że zmieni zdanie - to mi odpowiada. Kiedy mówiła, jej spojrzenie przejaśniło się i spostrzegła, że Hugh uśmiecha się do niej szeroko. - Oto moja pani! Klepnął ją po ramieniu, jak klepnąłby któregoś ze swoich rycerzy i szybko podtrzymał, nim Edlyn zdążyła się przewrócić. - Przepraszam, Edlyn! Chwyciła za bolące ramię i parsknęła śmiechem. - Nic ci nie jest? Potrząsnęła głową. - Nie, ale teraz rozumiem, dlaczego tak dobrze rozumiesz chłopców. Sam jesteś tylko wyrośniętym chłopcem. - No cóż - uśmiechnął się do niej znacząco. - Czasami. Nim zdążyła odpowiedzieć, położył jej dłonie na ramionach i odwrócił ją. - Oto i nasi synowie. Przyszli przeprosić za to, że przysporzyli ci zmartwienia. Allyn i Parkin, tak poinstruowani, nie mogli wymigać się od spełnienia obowiązku. Edlyn przyglądała się im, kiedy stali przed nią, czyści i w suchych ubraniach, zacinając się i wybąkując słowa przeprosin. Obaj tak bardzo przypominali Robina, że aż ją to przerażało.

Jednak mając za wzór Hugha, z pewnością nauczą się konsekwencji, uczciwości i wszelkich innych rycerskich cnót. Odprężyła się, przekonana, że podjęła właściwą decyzję. - Postanowiłam... - Zamilkła, a potem ujęła dłoń każdego z chłopców. Postanowiliśmy, że będziecie uczyć się na rycerzy. Czy to wam odpowiada? Parkin o mało nie wyskoczył ze skóry. - Teraz, od razu? Będziemy ćwiczyć z mieczem? Mogę dostać zbroję? Kiedy zaczynamy? Allyn, bardziej opanowany, choć twarz pojaśniała mu niczym świeżo wyczyszczony klejnot, powtarzał tylko: - Mamo! Och, mamo! - Jeśli mają zostać rycerzami - powiedział Hugh - najpierw muszą być paziami. Strzelił palcami i Wynkyn, nadal z ramieniem na temblaku oraz postawny, poważnie wyglądający Dewey natychmiast zmaterializowali się za plecami chłopców. - Zabierzcie ich i nauczcie, jak usługiwać przy stole. - Przy stole? - powtórzył Parkin, przerażony. - Dlaczego mamy usługiwać przy stole? - Ponieważ to właśnie robią paziowie - odparł Allyn. - A kiedy zostaniemy giermkami, będziemy musieli polerować zbroje. Ty chciałeś zostać rycerzem wyłącznie dlatego, że uważałeś to za łatwiejsze niż bycie mnichem. - Nieprawda. - Właśnie że prawda. - Nie wolno wam kłócić się w obecności lepszych od siebie - powiedział Dewey, wymierzając każdemu kuksańca. A kiedy rozcierali bolące boki, dodał: - Chodźcie ze mną, pokażę wam, co macie robić. Hugh i Edlyn spoglądali w ślad za odchodzącą trójką. - To dobrzy chłopcy - zapewnił ją Hugh. - Szybko uspokoją się i nauczą nowych obowiązków. - Wiem. Hugh westchnął głęboko, a potem powiedział umyślnie głębokim głosem: - Kiedy oprowadzano mnie rano po zamku i okolicy, przekonałem się, że ja też wielu rzeczy muszę się nauczyć. - Zaszurał stopami po rozrzuconym na podłodze sitowiu. - Zarządzanie majątkiem to coś znacznie trudniejszego, niż siedzenie na tyłku i czekanie, aż dziewka służebna przyniesie ci piwo. Zważywszy na to, jak pachniał, piwa wypił już chyba dosyć. Jednak trunek jakoś na niego nie działał, jeśli pominąć to, że od dobrej chwili niespokojnie się kręcił. - Hugh, z ochotą wybaczę ci, jeśli skorzystasz z wychodka.

- Nie odczuwam potrzeby, by sobie ulżyć! - obruszył się i Edlyn wymruczała słowa przeprosin. - No, przynajmniej nie jest to potrzeba nagląca. Uśmiechnęła się. - Próbuję... to znaczy, chciałbym podziękować ci za... - wykrztusił i zamilkł. Jego wahanie zaniepokoiło Edlyn. Czego on może chcieć? - Dziękuję, że pomogłaś mi podjąć właściwą decyzję co do zamku Roxford. - Głośniej! - szepnął ktoś z boku i Edlyn rozejrzała się dookoła. Słudzy przerwali swoje zajęcia i znowu podsłuchiwali, lecz tym razem Hugh ich nie przegonił. - Gdyby nie twoje światłe rady - huknął tak gromkim głosem, że aż się skrzywiła popełniłbym poważny błąd, odprawiając zarządcę i jego żonę. Dlatego dziękuję ci za to gorąco i zachęcam, byś i w przyszłości służyła mi radą i doświadczeniem. - Och, Hugh! - Zamrugała gwałtownie, by pozbyć się łez i bez namysłu go ucałowała. - Jesteś zbyt dobry. Chwycił ją, zanim zdążyła się odsunąć. - Jeszcze nie. Ale będę i wkrótce oddasz mi się bez reszty. Objęła go, a słudzy zakrzyknęli cicho na wiwat, a potem ruszyli do swoich zajęć, jakby obawiali się, że Hugh znów zacznie wrzeszczeć. Nie zacznie. Nie teraz, kiedy czuje się tak podniecony. - Edlyn? I wyczulony na wdzięki swej żony. W którymś momencie, nie wiedzieć w jaki sposób, uświadomił sobie, że dziewczyna, która dawno temu zakochała się w Hughu, została pogrzebana i Edlyn uznała ją za zmarłą. Teraz wydawało jej się, że przez długi czas pozostawała w odosobnieniu, za murami, które sama wzniosła, aby powstrzymać ból kolejnych doświadczeń. Jedna ze ścian została dziś zburzona. Czy pozostałe czeka ten sam los? - Edlyn? - powiedział znowu. W jego głosie słychać było z trudem powstrzymywaną namiętność, a ciało drżało z oczekiwania. Odsunęła się, żeby popatrzeć mu w oczy. Jeśli odda Hughowi serce, będzie to najbardziej ryzykowna decyzja w jej życiu. Gdyż jeśli Hugh ją zawiedzie, jej serce uschnie. Lecz jeśli nie odda mu serca, czyż tak czy inaczej nie zwiędnie? - Hugh. Ujął jej twarz w dłonie. - Hugh.

- Milordzie! Ktoś próbował uciszyć Whartona, lecz on nalegał. - Milordzie, przybył posłaniec od księcia. Oczy giermka błyszczały oczekiwaniem. - Przywozi wieści o nowej wojnie. Wkrótce znowu będziemy walczyć!

ROZDZIAŁ 18

O mało nie popełniła poważnego błędu. Edlyn krążyła po kipiącej gwarem wielkiej sali, nadzorując pakowanie. O mało nie wyznała Hughowi miłości. Spojrzała na męża poprzez olbrzymią, wysoko sklepioną komnatę. Siedział przy stole na podwyższeniu, dyrygując swoimi ludźmi, skrobiąc notatki, przysłuchując się posłańcom i w ogóle zachowując się, jak przystało na dowódcę królewskich wojsk na zachodzie. O mało nie poddała się uczuciu, co byłoby jeszcze gorsze, gdyż słowa to zawsze tylko słowa, natomiast miłość stanowi istotę duszy. Chwyciła się kolumny, czując gwałtowny ból w sercu. Nie podda się uczuciu. - Wyruszamy jutro rano - dobiegł ją głos męża. - Deszcz ustał i pokazało się słońce. Czy na dworze naprawdę świeci słońce? Edlyn jakoś tego nie zauważyła. - To oczywisty znak, że Bóg sprzyja naszej sprawie - mówił dalej Hugh. Edlyn prychnęła pogardliwie. Co za nonsens. Już to słyszała. Robin powiedział dokładnie to samo, wyruszając na swoją ostatnią bitwę. Jednak Hugh nie dbał o to, co myśli jego żona. Po prostu zajął się obowiązkami i nawet nie przyszło mu do głowy, że ona umiera w środku. A raczej umierałaby, gdyby go kochała. - Edlyn. Zawołał ją z drugiego końca sali i Edlyn musiała objąć się ramionami, by móc na niego spojrzeć. Dając sobie czas na opanowanie się, powiedziała do służącej: - Wywietrz dobrze pledy, nim schowasz je do kufra, bo zapleśnieją. - Tak, milady. Dziewczyna, pouczona w chwili, kiedy właśnie wietrzyła koce, dygnęła, nie okazując zdziwienia.

Bez wątpienia uznała, że jej pani straciła rozum, lecz Edlyn to nie obchodziło. Okazała Hughowi obojętność, zmuszając go, by poczekał, nim zareaguje na jego wołanie. - Edlyn? Położył jej dłonie na ramionach i Edlyn drgnęła, zaskoczona. - Chodź, poznaj królewskiego wysłannika. To mój stary przyjaciel. Popchnął ją leciutko w kierunku podwyższenia. - Ralph Perrett z Hardwell. Mężczyzna, wyglądający na człowieka o miłym i zgodnym usposobieniu, skłonił się, nim do niego podeszła. Od razu go znienawidziła. Cała ta dworność, jaka z niego biła! To grzecznie wymruczane podziękowanie za okazaną mu gościnność. Ten niewinny, choć aprobujący błysk w oczach, gdy na nią spoglądał! Kogo on chciał oszukać? Wiedziała, kim jest. Książęcym popychadłem. Ralph Perrett opadł na ławę w miejscu, które mu wskazała, ona zaś nagle zorientowała się, że siedzi obok Hugha, skłoniona do tego uściskiem jego silnej dłoni. - Ralph przywiózł informacje o ruchach wojsk w terenie. Książę Edward i baronowie z pogranicza utrzymali dolinę rzeki Severn. Oddziały Simona de Montforta zostały zepchnięte do południowej Walii. Jego syn nadciąga z posiłkami z południowego wschodu. Wkrótce spotkamy się z rebeliantami i rozbijemy ich w proch - powiedział Hugh, a w jego oczach błyszczał zapał. - Z boskim błogosławieństwem - powiedział Perrett. - Znowu to samo - mruknęła Edlyn. Drgnęła, gdy Hugh trącił ją znacząco łokciem. Zachowuję się jak moje dzieci, pomyślała Edlyn. Miała już jednak dość bycia osobą dorosłą i odpowiedzialną. Gdy tylko zdążyła zadomowić się w jakimś miejscu i ułożyć sobie jako tako życie, zaraz coś wywracało je do góry nogami. Była tym zmęczona. - Wszystko zorganizowane - powiedział Hugh. - Nie mam dziś nic do roboty poza ucztowaniem i pławieniem się w cieple domowego ogniska. Kiedy stało się jasne, że Edlyn nie odpowie, Perrett rzekł: - Tak, to prawda. Nadejdzie jesień, nim zaznasz więcej ciepła niż może dać wątły płomień polowego ogniska. - Muszę zatroszczyć się o posiłek - powiedziała Edlyn, próbując wstać. Hugh położył żonie na ramieniu dłoń i zatrzymał ją. - Neda już się tym zajmuje. Ten deszcz to przekleństwo dla rebeliantów, ale błogosławieństwo dla mnie. Dał mi szansę, abym wyzdrowiał po ranie, zadanej w Eastbury. - Słyszałem, że poległeś.

Perrett pozwolił, by Allyn napełnił mu puchar grzanym winem. - Krążyły takie pogłoski - dodał. Hugh uśmiechnął się ponuro i wziął puchar z rąk Deweya. - De Montfort zapewne uważał, że ma szczęście. - Dlaczego, jeśli wygrywa de Montfort, mówicie o szczęściu, a kiedy zwyciężacie wy, uważacie to za przejaw boskiej przychylności? - spytała Edlyn. Hugh podsunął jej puchar pod nos. - Pij. Jakby miała wybór! O mało nie wylał trunku na pierś żony, by zamknąć jej usta. Cóż, jeśli nie podoba mu się to, co ma do powiedzenia, powinien pozwolić jej odejść. - Gorące! - poskarżyła się, kiedy wreszcie zdołała złapać oddech. - Następnym razem będzie jeszcze bardziej gorące - ostrzegł. - Moja droga żona wyleczyła mnie z ran - dodał, zwracając się do Perretta. - Potraktowałem to jako znak, że powinienem ją poślubić. - Znak od Boga, oczywiście? - zapytał Perrett jak gdyby nigdy nic. Edlyn o mało się nie roześmiała. Jeżeli Perrett zamierza być zabawny, ciężko jej będzie dalej go nie lubić. - Oczywiście. Hugh najwidoczniej wyczuł, że Edlyn tłumi rozbawienie, bo uścisk na jej ramieniu zelżał. - Jak długo cię nie będzie? - spytała, mając nadzieję, że udzieli jej dokładnej odpowiedzi. Wyobraziła sobie, jak mówi: „Oddziały de Montforta są w rozsypce. Wszystko, co zostało mi do zrobienia, to ścigać ich aż na brzeg morza”. Prawie to słyszała. „Wrócę, nim księżyc znów znajdzie się w nowiu. Nie próbuj brać na siebie wszystkich obowiązków. Zostaw coś dla mnie”. A potem to, na co czekała: „Nie mógłbym wytrzymać zbyt długo z dala od ciebie. Gdybym spróbował, nie potrafiłbym pewnie stąpać i zawodziłby mnie wzrok. Nie, Perrett, wracaj do księcia i przekaż mu, że chcę zostać tu z żoną, która skradła mi serce”. Zamiast tego usłyszała: - Najpierw musimy znaleźć wroga. Może dołączymy do księcia i będziemy walczyć razem z nim. Bitwa potrwa zaledwie dzień, ale musimy schwytać lub zabić de Montforta i jego syna. Jeśli zaczną się cofać, podążymy za nimi i zmusimy ich do walki w następnej bitwie. Najwidoczniej rozkoszował się tą perspektywą. Oczy mu błyszczały, a z twarzy nie znikał uśmiech, jakim tak rzadko ją obdarzał.

Wharton rzucił na stół bochenek chleba. - A potem uwolnisz króla i będziesz musiał pojechać na dwór. - Wzdrygnął się. Nienawidzę dworu. I nic dziwnego, pomyślała Edlyn. Chyba żaden człowiek nie wydawałby się tam bardziej nie na miejscu niż sługa jej męża. - Simon de Montford traci poparcie wśród baronów - powiedział Perrett. - Więc wrócę, nim spadnie pierwszy śnieg. Hugh opadł na ławę, przygnębiony. Edlyn zerwała się tak szybko, że jego dłoń pochwyciła tylko powietrze. - Edlyn! - zawołał. - Wracaj natychmiast! Edlyn nie chciała płakać. Chciała komuś przyłożyć. Albo ukryć się gdzieś. Chciała jedynie... płakać. Nie mieszkała w Roxford dostatecznie długo, by instynkt podpowiedział jej, dokąd się udać. Nie uciekała jednakże na ślepo. Pobiegła w stronę schodów, prowadzących na zewnątrz, lecz usłyszała za sobą kroki Hugha i zmieniła kierunek. W końcu zasuwa w drzwiach sypialni może powstrzymać Hugha równie skutecznie, jak każdego innego intruza, a na ile uparcie Hugh będzie się dobijał? Przecież tak naprawdę zależy mu tylko na tym, by usiąść z Ralphem Perrettem, z tą królewską łasicą, i omawiać szczegóły strategii. Pognała na górę schodami, a potem uderzyła z całej siły w drzwi i wpadła do środka. Zdążyła jedynie sięgnąć do zasuwy, kiedy Hugh uderzył w drzwi z całą swoją siłą. Nawet nie zauważyła, kiedy klapnęła ciężko na sitowie. Hugh przekroczył próg i stanął nad nią. - Co ty wyprawiasz? Pogwałciłaś wszelkie prawa gościnności. - Ach, gościnność - zakpiła, cofając się. - On nie zasługuje na moją gościnność. - Jest gościem. Naszym pierwszym gościem. - Odsunął się od niej. - I moim przyjacielem. Edlyn wstała i roztarła bolące pośladki, zastanawiając się, co by tu powiedzieć. Prawa gościnności były przestrzegane z żelazną konsekwencją. Gospód było mało i były źle prowadzone, a na drogach czyhali ludzie w rodzaju Richarda z Wiltshire, toteż właściciele zamków zawsze otwierali spiżarnie i oferowali zmęczonemu podróżnikowi miejsce do spania. Znała te zasady. Przez całe życie przestrzegała reguł i nawet to lubiła. Jednak okazywanie gościnności Ralphowi Perrettowi przekraczało jej siły. - I cóż? - zapytał Hugh, postukując stopą o podłogę. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, dlaczego jej męża tak bardzo irytuje, gdy ona traktuje go jak któregoś ze swoich synów. - Nie mam ochoty zabawiać Ralpha Perretta.

- Dlaczego? Ponieważ przyjechał, żeby cię zabrać. Ta myśl uderzyła w nią niczym podmuch zimowej wichury i Edlyn szarpnęła się gwałtownie. - Dlaczego jesteś taka nerwowa? - dopytywał się Hugh. - Powiedziałem ci już, że nie mam zwyczaju bić kobiet, choć dziś wieczorem wystawiłaś moją cierpliwość na ciężką próbę. A teraz zejdziesz ze mną na dół i... - Nie zejdę. - Podeszła do ognia i zaczęła ogrzewać sobie dłonie. - Zejdziesz sam i przeprosisz ode mnie swojego przyjaciela. Powiedz mu, że przyjdę rano go pożegnać. Jego, ciebie i... czy zabierasz ze sobą moich synów? Jej synów? Co to znaczy „jej synów”? Jeszcze dziś rano byli to ich synowie. - Nie zabrałbym w pole dwóch nie wytrenowanych chłopców. Nie potrafią nawet pokroić pieczeni, a co dopiero ugodzić rycerza! - Dzięki przynajmniej za to. Mówiła teraz spokojniej, jej głos nie rozbrzmiewał już tą wysoką, gniewną nutą. Choć przyjemniejszy dla ucha, zdaniem Hugha nie zwiastował niczego dobrego ani jej, ani jemu. - Chodzi o to, że wyruszam na bitwę, prawda? - Głębia twego zrozumienia wręcz mnie zadziwia. Nikt dotąd nie ośmielił się z niego kpić, mimo to potrafił rozpoznać drwinę. - Spodziewałaś się, że odmówię, gdy książę mnie wezwie? - O, nie. Wiedziałam, że wyruszysz. - Więc czemu jesteś zła? - Nie jestem zła. Rzeczywiście, nie wydawała się rozgniewana, lecz coś było nie tak, a on wiedział, co to takiego. - Król jest moim panem i władcą, a teraz znalazł się w potrzebie. Nie mogę go zawieść! - Wiem, wzywa cię obowiązek. Idź więc, nie zatrzymuję cię. Jednak robiła to. Widać było, że z trudem panuje nad emocjami i kiedy przypomniał sobie tę chwilę, gdy omal nie oddała mu się duszą i ciałem, poczuł się chory. Czy wszystko to było kłamstwem? - Powiedziałaś mi, że nie przejęłaś się zbytnio, gdy zginął. Bo przedtem zabił twoją miłość. - Kto? - Robin. O to ci chodzi, prawda? - Nie.

- Ująłem twego męża, jedynego mężczyznę, którego naprawdę kochałaś, i posłałem go na stracenie, więc pomyślałaś, że skłonisz mnie, bym zaniedbał dopełnienia obowiązku wobec króla, obiecując... obiecując, że mnie... - Pokochasz. Tak brzmi to słowo. Hugh zebrał się w sobie. - Obiecując, że mnie pokochasz. - To nieprawda. - Więc co jest prawdą? - Kochałam Robina, ale ta miłość umarła. Była już martwa, gdy został stracony. To nie ma nic wspólnego z Robinem. - Więc dlaczego zachowujesz się w ten sposób? Człowiek mniejszego formatu mógłby poczuć się winny, że cię zostawia, podążając tam, dokąd prowadzi go obowiązek. - Lecz ty nie jesteś człowiekiem mniejszego formatu. Podkpiwała sobie z niego i Hughowi wcale się to nie podobało. Próbowała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów. - Możesz zginąć - wykrztusiła w końcu. Zabrzmiało to bardzo rzeczowo, więc on też postarał się być rzeczowy. - Rozmawialiśmy już o tym wcześniej. Nie zginę. Zasłona rozsądku rozsypała się proch i pył. - Robin też tak mówił. - Nie... jestem... Robinem. - Widywałam już inne wdowy, których mężowie odeszli w ostatni bój, żywiąc podobne przekonanie. - Więc jednak chodzi o Robina. Cień Robina nawiedza nasze małżeństwo. - Nie! - Jaki inny mógłby być powód? Dlaczego życzysz sobie, żebym został z tyłu, gdy inni ruszą do walki? Lecz Edlyn tylko wpatrywała się w niego, załamując dłonie, spróbował więc czegoś, czego nie próbował nigdy dotąd. - Chcesz powiedzieć - zaczął ostrożnie - że wolałabyś mnie zatrzymać, gdyż boisz się Pembridge’a? - Pembridge’a? - Tak, Pembridge’a. Poznałaś go, kiedy mieszkałaś z Robinem, prawda? Jej oczy rozszerzyły się tak bardzo, że wokół tęczówek widać było białka i to mówiło samo z siebie. Skłamała, kiedy wcześniej zapytał ją, czy zna Pembridge’a. Co ona ukrywa?

- Poznałam go - przyznała teraz. Jej zdrada tak go zabolała, że zachwiał się na nogach. - Czyżbym przez cały czas się mylił? Chodzi o niego? - Nie! Skoczyła na równe nogi i stała, drżąc niepowstrzymanie. - Nie powiedziałam ci o nim, bo... bo nie podobał mi się sposób, w jaki on... ja... boję się Edmunda Pembridge’a. - Boisz się go? - Nigdy nie zrobił mi krzywdy, lecz podejrzewam, że to okrutnik. Ma rację, pomyślał Hugh. - Byłam wierna Robinowi. - Ale czy ze szczerego serca? - Nigdy nie pragnęłam Pembridge’a - powiedziała, drżąc na całym ciele. - A co ze mną? Jego rozczarowanie i smutek rosły z każdą przepełnioną bólem chwilą. - Czy mnie pragniesz? Oczy jej błysnęły. Już miała odpowiedzieć... Zadał niewłaściwe pytanie. - Nie, zaczekaj, czy mnie kochasz? - Ja... ty... - Edlyn zmagała się z uczuciami, które zaciemniały jej umysł i przesłaniały spojrzenie zielonych oczu. Pragnął, by powiedziała: „tak”. I powie to. Musi. - Ja... nie. Wykonał długo wstrzymywany oddech. - No cóż. Skoro tak... - Nie - powtórzyła, jak się domyślił, na wypadek gdyby nie usłyszał jej za pierwszym razem. - Nie kocham cię. Lecz jestem twoją żoną i przysięgam, mój panie, że nigdy cię nie zdradzę. Spoglądała na niego bez wahania czy lęku, a on przypomniał sobie, co powiedziała Ethelburgha: żadna kobieta nie chwaliłaby się tym, że uganiał się za nią Edmund Pembridge. Wspomniawszy podstępny charakter tego człowieka, Hugh mógł mieć tylko nadzieję, że Edlyn wyznała mu całą prawdę. Westchnął, a potem powiedział: - Dzięki przynajmniej za to. Potykając się, zszedł do wielkiej sali. Nie wiedział już, w co ma wierzyć. Nie potrafił pogardzać Edlyn, choćby nie wiem jak tego chciał. Udowodniła, że zna się na wszystkim, jest mądra i miła. Poza tym pragnął jej. Na Boga, i to jeszcze jak!

Już miał się odwrócić i pognać z powrotem na górę, kiedy zobaczył Whartona, sir Lyndona, sir Philipa i Ralpha Perretta. Siedzieli przy stole i czekali na niego. Powinien odbyć z nimi naradę wojenną, toteż spoglądali na niego z naganą. - I co, pozwoli ci pójść, panie? - zapytał Wharton, uśmiechając się nieszczerze. Hugh wsparł się dłońmi na blacie stołu i usiadł. - Jest przewrażliwiona - powiedział sir Philip z widoczną dezaprobatą. - Ta kobieta potrzebuje dyscypliny - wycedził sir Lyndon przez zaciśnięte zęby. - Widywałem to dziesiątki razy - wtrącił Ralph łagodzącym tonem. - Ilekroć żona usłyszy, że mąż wkrótce wyrusza w bój, po prostu nie może powstrzymać się od płaczu. Hugh ugryzł się w język. Przez większość życia był we wszystkim najlepszy - w jeździe konnej, w walce i jako dowódca. Dziś co rusz zdradzał się ze swoją ignorancją, zadając Burdettowi głupie pytania. Choć Burdett ukrył zdziwienie i odpowiadał cierpliwie, świadomość własnej niewiedzy drażniła Hugha. A teraz ci ludzie, jego towarzysze, uważają, że mają prawo podpowiadać mu, jak ma sobie radzić z żoną. Jakby był niedoświadczonym młodzieńcem, a ona jego pierwszą kobietą! Irytowało go to i upokarzało. Z trudem opanował gniew. Jeszcze gorsza była świadomość, że sprowokował te komentarze swoimi uwagami w piwiarni. I gdyby nie wspomnienie słusznego gniewu Ethelburgi, ani chybi posłuchałby dziś swoich towarzyszy i postąpił tak, jak mu radzą. Karczmarka złajała sir Philipa, sir Lyndona i Whartona - ten ostatni nadal miał pod okiem siniak - i dała Hughowi inną radę. Posłuchał jej i o mało nie dopiął swego. Edlyn prawie powiedziała mu, że go kocha. Prawie. Niewiele brakowało. Być może kobiety lepiej wiedzą, czego chcą, niż mężczyźni, czego one potrzebują. - ... tak więc mianujesz mnie swoim zastępcą - dokończył sir Lyndon. - Co takiego? - Hugh, któremu najwidoczniej uciekł fragment rozmowy, przyjrzał się sir Lyndonowi uważnie. - Pozostawisz mnie na straży Roxford, kiedy wyruszysz w pole - powtórzył usłużnie sir Lyndon. - Tylko to ma sens. Walczyłem przy twoim boku najdłużej ze wszystkich, a ktoś musi tu zostać na wypadek zdrady. - Czyjej zdrady? - zapytał Wharton. Sir Lyndon wykrzywił się, spoglądając znacząco na zarządcę i jego żonę. - Hm. Wharton nie wydawał się przejęty taką możliwością i Hugh to zauważył. A giermek dowiódł już, że jest dobrym sędzią ludzkich charakterów.

Prawda zaś wyglądała tak, że Wharton nigdy nie lubił sir Lyndona. Hugh nadal zmagał się z rozczarowaniem, spowodowanym odkryciem, że Edlyn skłamała co do swej znajomości z Pembridge’em, pochylił się więc do Whartona i zapytał: Lubisz lady Edlyn? Wharton cofną! się, oburzony. - Czyją lubię? Hugh spróbował inaczej. - Ufasz jej? - To co innego. - Giermek skinął głową. - Tak, ufam jej. Zupełnie jak Hugh. Może i jest głupi, lecz ufa jej. Powiedziała, że nie kochała Pembridge’a, a on jej uwierzył. - Podczas mojej nieobecności pieczę nad zamkiem będzie sprawowała lady Edlyn. Sir Lyndon o mało nie spadł z ławy. - Lady Edlyn. Twoja... - Moja żona. Po to ją poślubiłem. - Dopiero co uciekła na górę z płaczem, bo ją opuszczasz. To głupia mała... Ktoś musiał kopnąć go pod stołem, gdyż sir Lyndon podskoczył, a potem opanował się z widocznym trudem. - Ma wiele doświadczenia w kierowaniu zamkiem podczas nieobecności męża. Wharton podsunął mu dzban, lecz Hugh potrząsnął odmownie głową. Musi zachować trzeźwy umysł. Sir Lyndon otrząsnął się z szoku i spróbował przemówić Hughowi do rozsądku, podając logiczne argumenty. - Przebywałem w pobliżu twojej żony i zauważyłem, iż rządzą nią emocje. Zawsze pochlipuje lub śmieje się zbyt głośno. Nie ma godności. Jaką władzę będzie miała nad służbą? Albo zbrojnymi? - Pochyli! się i położył ciężko dłoń na ramieniu Hugha. - Potrzebujesz tu mężczyzny, Hugh! Mężczyzny takiego jak ja! - Rzeczywiście, potrzebuję mężczyzny. Gest sir Lyndona nie wywarł na Hughu wrażenia, podobnie jak fakt, że rycerz zwrócił się do niego po imieniu. - Sir Philip doskonale nada się do tego zadania. - Ja, milordzie? Sir Philip wyglądał, jakby miał ochotę zerwać się i uciec. Sir Lyndon wpatrywał się w sir Philipa, jakby ten przyozdobił zbroję zdechłym karaluchem. - Ależ to jednooki starzec!

- Ach - zauważył sir Philip, muskając dłonią wąs. - Teraz rozumiem, dlaczego sir Hugh wybrał właśnie mnie. Ty, zdrowy i krzepki, bardziej przydasz się w bitwie. - Czy cię uraziłem? - zapytał Hugh. - To trochę dziwne uczucie, zostawać w domu po tym, jak brało się udział w tylu bitwach - odparł sir Philip. - Ale nie mogę się skarżyć ani na powód, ani na zadanie. Sir Lyndon przestał nad sobą panować. Wstał i górując nad resztą niczym wieża, zawołał, wskazując palcem Hugha: - To ja miałem być dowódcą twego zamku. Obiecałeś mi! - Potrzebuję cię w polu. - Zasługuję... - sir Lyndon opanował się jakoś i jego słowa zawisły w powietrzu. - Nie masz doświadczenia w kierowaniu gospodarstwem. Hugh nie odniósł się bezpośrednio do tego, co powiedział sir Lyndon, lecz z każdym wypowiedzianym przez tamtego słowem utwierdzał się w słuszności swojej decyzji. - Powinieneś postępować jak ja i uczyć się od tych, którzy mają doświadczenie. - Od kogo na przykład? - zapytał gniewnie sir Lyndon. - Od lady Edlyn - odparł Hugh. Żyła na czole sir Lyndona nabrzmiała i pulsowała wściekle. Przez chwilę Hugh obawiał się, że rycerz skoczy mu do gardła. Zamiast tego sir Lyndon odetchnął kilka razy głęboko i opadł ciężko na ławę. Szczęka mu opadła i powiedział raczej do swych kolan niż do sir Hugha: - Więc zostaw mnie tutaj, bym mógł się uczyć. - Sir Philip... - zaczął Hugh. - Sir Philip to także wojownik. Nie wie nic o zarządzaniu zamkiem, zwłaszcza tak dużym jak ten. Poddam się jego władzy, będę uczył się razem z nim i jeszcze raz udowodnię, ile jestem wart. Sir Lyndon spojrzał na Hugha i uśmiechnął się, przypominając tym Hughowi wesołego, zuchowatego młodego rycerza, jakim niegdyś był. - Jak sam raczyłeś zauważyć, panie, sir Philip jest już stary. Nie sądzę, by przeszkadzało mu, że będzie miał przy sobie kogoś, kto potrafi wyegzekwować jego rozkazy. Hugh nie planował zostawić w domu dwóch rycerzy, lecz czuł, że będzie miał spokojniejszą głowę, wiedząc, że nad bezpieczeństwem Edlyn i zamku czuwają dwa oddane umysły i serca. Rycerze będą patrzyli sobie na ręce i pilnowali się nawzajem, a świadomość, że są obserwowani, zmusi każdego z nich do okazywania Edlyn takiego posłuszeństwa, jakby od dawna była ich panią. Sir Lyndon zorientował się, że opór Hugha słabnie.

- Weź też pod uwagę, że nikt nie widział Edmunda Pembridge’a od ostatniej bitwy jesienią. Hugh wzdrygnął się, zaskoczony. - Jest z de Montfortem. Sir Lyndon potrząsnął głową. - Więc z synem de Montforta. Sir Lyndon uśmiechnął się ponuro. - Nie, panie, wiadomo też, że nie zginął. Chodzą plotki, iż przezimował w swoim zamku w Kornwalii, a wiosną wyruszył na wroga. Chyba nie od rzeczy byłoby wzmocnić obronę miejsca, które do niedawna było jego domem. Czy Hugh uważa ją za głupią? Gdyby cokolwiek mogło go zatrzymać, zadeklarowałaby mu swoją miłość, oddanie, wszystko, czego by sobie zażyczył. Ale nic nie mogło tego dokonać. Mogłaby wręcz ociekać miłością, kusić go ciałem i całować do utraty tchu, a on i tak by wyruszył. Uważał to za swój obowiązek. Obowiązek. Edlyn poczuła, że robi jej się niedobrze. Aż nazbyt często i z prawdziwym oddaniem wypełniała swe obowiązki i co z tego ma? Puste łóżko. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że wcale nie musiało być puste. Hugh spał dzisiaj gdzie indziej, gdyż nie wpuściła go do komnaty. Przez dobrą chwilę dobijał się, wściekły, do drzwi, lecz naciągnęła przykrycie na głowę i zignorowała jego gniewne wołanie. W końcu sobie poszedł. Nawet nie podpalił drzwi, jak się tego trochę spodziewała. Po prostu... poszedł sobie. Odszedł. Wysunęła głowę spod futer i usiadła na łóżku. Przez szybki okien wpadało blade światło poranka i Edlyn wpatrywała się w nie z niedowierzaniem. Jeśli natychmiast nie zejdzie na dół, Hugh wyjedzie, nie dowiedziawszy się, że Edlyn go kocha. Zerwała się z łóżka i całkowicie ubrana pobiegła do drzwi. A potem przypomniała sobie coś, zawróciła i wyciągnęła z kufra białą koszulę. Drżącymi z pośpiechu rękami odsunęła zasuwę. Bosa, zbiegła bezgłośnie po schodach, nie bacząc na ziąb kamiennych stopni. Wiedziała tylko, że musi odnaleźć Hugha. Pośliznęła się na sitowiu, wpadła do wielkiej sali i zobaczyła, że pomieszczenie zupełnie opustoszało. A zatem słudzy odeszli, by pożegnać odjeżdżających rycerzy. Dołączy do nich. Drzwi zewnętrzne stały otworem, za nimi zaś widać było tłoczącą się służbę, dokładnie tak, jak się spodziewała. Lecz zamiast stać odwróceni tyłem i spoglądać przed siebie, kierowali się ku niej, jakby obowiązek został już wypełniony. Spojrzała na wrota, ale nie zobaczyła tam rycerzy.

- Milady? - spytała Neda, podchodząc do najniższego stopnia. - Już odjechali. Edlyn, ogłupiała z rozczarowania, wpatrywała się w starszą kobietę. Odjechali? Wysłała Hugha, prawdopodobnie na śmierć, i to bez słowa? Coś z tego musiało odbić się na jej twarzy, gdyż Neda powiedziała: - Jeśli sobie życzysz, pani, znam miejsce, z którego mogłabyś popatrzeć, jak odjeżdżają. Edlyn zbiegła na podest. Neda chwyciła ją pod ramię i razem pośpieszyły na zewnętrzny dziedziniec, a potem schodami na blanki, gdzie zbrojni, pozostali w zamku, wychylali się za mury, obserwując coś w oddali. Edlyn pośpieszyła ku wycięciu w murze i spojrzała przed siebie. - Tam są! Byli na tyle blisko, że nadal dało się rozróżnić poszczególnych rycerzy, zwłaszcza Hugha, najwyższego ze wszystkich. Jednak nie oglądali się na zamek. Patrzyli przed siebie, oddalając się od domu, który na krótko udzielił im schronienia i kierując ku walce, którą znali tak dobrze. - Hugh - wyszeptała Edlyn. A potem krzyknęła, ile sił w płucach: - Hugh! Hugh! Wspięła się na obudowę otworu strzelniczego i zawołała: - Hugh! Nie mógł jej usłyszeć, mimo to odwrócił nagle głowę i spojrzał na zamek, jakby chciał wbić sobie w pamięć jego obraz. Edlyn jak szalona zaczęła wymachiwać koszulą, którą nadal trzymała w dłoni. - Hugh! Hugh! Powiewająca biała tkanina przyciągnęła jego wzrok. Spojrzał ku miejscu, gdzie stała, a potem zatrzymał się i obrócił konia. Edlyn zobaczyła jeszcze, jak błysnęły w uśmiechu jego zęby. Pomachał jej ręką w odpowiedzi. Rycerzom wokół niego wystarczyło jedno spojrzenie, by zorientować się w sytuacji. Pojechali dalej. Tylko Wharton pozostał przy boku pana i nawet z tej odległości Edlyn dostrzegła, że patrzy na nią z niesmakiem. Nie obchodziło jej to. Hugh uśmiechał się i machał ramieniem, a ona nie przestawała wymachiwać koszulą nawet kiedy już zniknął jej z widoku. - On już wjechali w las, pani - zauważyła Neda. - Tak. Wiedziała o tym, ale nie miała odwagi stawić czoła pustce, która czekała na nią w zamku. Och, wszędzie kręcili się ludzie, ona miała mnóstwo obowiązków, a synowie czekali, by przywróciła dyscyplinę, jaką ustanowił Hugh. Jednak świadomość, że nie będzie mogła choć rzucić na niego okiem, dotknąć go przelotnie czy wsłuchać się w brzmienie jego głosu, czyniło jej powinności niemal zbyt ciężkimi, by mogła im sprostać. Boże, ona go kocha.

Przysięgła, że do tego nie dopuści. Robin tak bardzo ją zranił, że naprawdę sądziła, iż nigdy nie będzie w stanie pokochać mężczyzny. Jednak Hugh ożywił dawną miłość i jeszcze ją wzmocnił, a teraz wszystko - jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość - przepajało pragnienie bycia z nim. Kochała go. Kochała wojownika. - Powinnaś już zejść, pani. Edlyn poczuła, że ktoś ciągnie ją za suknię i zobaczyła, że Neda trzyma kurczowo skraj jej szaty, jakby obawiała się, że pani może spaść z murów. - Zasygnalizowałaś swoje pragnienie, by zawrzeć rozejm ze swoim lordem. - Rozejm? - Biała flaga - zauważyła Neda delikatnie. - Jestem pewna, że to zrozumiał. Biała flaga? Edlyn wpatrywała się w Nedę, niczego nie rozumiejąc. Ach, chodzi o koszulę. Wymachiwała nią i Hugh pomyślał, że uznaje się w ten sposób za pokonaną. No cóż, nic podobnego. Być może kocha tego mężczyznę, ale od miłości do uległości droga daleka. * Hugh stał na wzgórzu i spoglądał ponad ozłoconą promieniami zachodzącego słońca łąką. Tutaj rano spotka się z rycerzami, którzy poparli Simona de Montforta i pokona ich. Lekki wietrzyk rozwiewał mu włosy i chłodził policzki, a bezchmurne niebo nie wskazywało na możliwość deszczu. Tak, to będzie dobry dzień na bitwę. Nie tak upalny, by ludzie gotowali się w swoich zbrojach i dostatecznie suchy, by konie mogły pewnie stąpać. Obie armie znajdowały się o osiem dni marszu od Roxford i świadomość tego napawała go niepokojem. W tym terenie i przy tej pogodzie samotny jeździec, który ma gdzie zmienić konia, mógłby dotrzeć do zamku w dwa dni. To zbyt blisko. Po bitwie z pewnością w okolicy zaroi się od maruderów i włóczęgów, rozglądających się za łupem w postaci zbroi i koni. Co gorsza, może być i tak, że de Montfort i jego syn skierują się w tamtą stronę i Edlyn będzie musiała stawić czoło oblężeniu. Edlyn. Westchnął głęboko, wspominając powiewającą z baszty białą flagę. To cała Edlyn: zasygnalizowała, że się poddaje, kiedy nie był w stanie tego wykorzystać. Zostawiła go z pragnieniem, którego nie mógł zażegnać i wzmocniła jego determinację, by jak najszybciej do niej wrócić i sięgnąć po nagrodę. Edmund Pembridge być może oblegał jej serce, ale to Hugh de Flourison zwyciężył. Szkoda, że nie starczyło czasu, by odbyć ceremonię zaprzysiężenia! Gdyby wysłuchał przysięgi, trzymając w dłoni rękę każdego rycerza i każdego sługi, nie niepokoiłby się aż tak bardzo.

Gdzie mógł być Edmund Pembridge? Hugh uważał, że jest z de Montfortem lub jego synem. Świadomość, że zniknął bez śladu sprawiła, iż miał ochotę bez przerwy oglądać się za siebie - i błagać Edlyn, by strzegła się zdrady. Bo co tak naprawdę wiedział o ludziach, których zostawił jej do obrony? O tak, Burdett zapewniał, że chętnie przeniesie swoją lojalność na Hugha, ale czy mówił szczerze? Przez całe lata był człowiekiem Pembridge’a - czy to się zmieniło? Sir Philipa też nie znał zbyt dobrze. Rycerz był człowiekiem skrytym, niechętnie dopuszczającym kogokolwiek do konfidencji i chociaż Hugh uważał go za odpowiedzialnego, nie był pewny, czy jest on odpowiedzialny w dostatecznym stopniu, by można było powierzyć mu Edlyn. Właśnie dlatego, powiedział do siebie, zostawił w zamku sir Lyndona. Gdyby tylko mógł mieć pewność, że sir Lyndon pozbędzie się zgorzknienia i wypełni złożoną niegdyś obietnicę. Propozycja, że pozostanie na tyłach jako zastępca komendanta zamku, stanowiła jedynie początek. Lecz teraz, w przeddzień bitwy, Hugh uświadomi! sobie nagle, że jeśli sir Lyndon planował jakiś podstęp, to on sam umieścił go w najlepszej do tego pozycji. Te obawy i niepokoje tylko wzmocniły jego determinację. Musi pokonać rebeliantów. Po drugiej stronie wzgórza widział stojące rzędem, barwne namioty wroga. Ręce świerzbiły go, by ująć miecz. Przed każdym namiotem widniała flaga z godłem właściciela, wyszytym jaskrawym jedwabiem. Lwy, gryfy i orły wznosiły dumnie głowy, lecz tylko jedna flaga przyciągnęła uwagę Hugha. Jeleń na czarno-czerwonym polu świadczył o tym, że Maxwellowie też gotowali się do bitwy. - Milordzie - powiedział Dewey, stając u jego boku. - Sir Herbert chciałby wiedzieć, gdzie rozlokować łuczników. - Już mu mówiłem - odparł Hugh, nie odrywając wzroku od namiotów. - Wiem, milordzie, ale sir Herbert wydaje się zdenerwowany. Hugh westchnął, odwrócił się i ruszył ku namiotowi sir Herberta. Chociaż sir Herbert był sprawnym rycerzem i wiernym poddanym księcia, często nadmiernie denerwował się przed bitwą. Hugh wiedział, że opłaca się go uspokoić. Zrobił to i wrócił na swoje stanowisko na wzgórzu. Słońce zdążyło schować się za horyzontem i nie widział już namiotów wroga, jedynie blask rozpalonych w obozowisku de Montforta ognisk. Ognisk było wiele i wielu skupiło się wokół nich rycerzy. Zwycięstwo nie przyjdzie łatwo, mimo to nie mógł doczekać się bitwy.

Co do jednego Edlyn miała rację. Lubił walczyć. Który mężczyzna by nie lubił? Zapach rumaka ściskanego kolanami, widok nacierającego rycerza, brzęk zbroi dookoła... wszystko to sprawiało, że krew zaczynała żywiej krążyć. Kobieta nie może tego zrozumieć. A jednak człowiek inteligentny powinien zrobić wszystko, aby zapewnić sobie zwycięstwo, nawet jeśli metoda okaże się bezkrwawa. Powrócił spojrzeniem ku miejscu, gdzie, jak wiedział, czekali Maxwellowie. - Milordzie, mam tu grupę piechurów, którzy nigdy dotąd nie brali udziału w walce i teraz są niemal chorzy ze strachu. Głos Whartona dobiegał z ciemnej pustki tuż przy jego boku. - Czy mógłbyś przyjść i postraszyć ich tym, co grozi im za dezercję, nim się ulotnią? - Już idę - odparł Hugh. Wieczór przed bitwą zawsze wyglądał tak samo. Każdy wojownik wpatrywał się w gwiazdy i zastanawiał, czy jeszcze je zobaczy i każdy obawiał się, że skończy jako kaleka bez nóg, żebrzący na ulicy i przypominający przechodniom dawno zapomnianą bitwę, by zmiękczyć im serca i wyrwać parę groszy. Każdy obawiał się, że opuścił żonę po raz ostatni. Edlyn... Bez trudu udało mu się uspokoić żołnierzy. Byli to dobrzy ludzie, tyle że nie wytrenowani i kiedy pokazał im kilka sztuczek z lancą i drągiem, przestali użalać się nad sobą, a zaczęli ćwiczyć. Zostawił Whartona, aby pilnował przebiegu ćwiczeń, a sam ruszył przez obóz, pozdrawiając po drodze rycerzy, rozmawiając z ich panami i upewniając wszystkich, że dowódca jest na miejscu i zna swoje obowiązki. Lecz nawet kiedy szedł, nie przestawał myśleć o obozie po drugiej stronie drogi. Maxwellowie. Mieszkał w ich prymitywnym, pełnym przeciągów zamczysku przez ponad rok. Nauczyli go swoich sposobów tropienia, a on nauczył ich angielskich sztuczek, używanych w boju. Pił ich piwo i uczył się ich piosenek, a jutro spotka się z nimi na polu walki i będzie ich zabijał. To nic nowego, taki już los rycerza. Więc dlaczego prześladuje go myśl, że musi być lepszy sposób? Przypomniał sobie Edlyn i to, jak, porwana, nakarmiła bandytów trującymi jagodami. I to, jak uwięziona w zamku Richarda, słowami utorowała sobie drogę na wolność. Edlyn nie rozumiała walki, ale wiedziała, jak przechylić szalę na swoją stronę.

Nie podobały mu się te kobiece sztuczki, jednak widok białej flagi wciąż go nawiedzał. Musi pobić wroga i osadzić z powrotem króla na tronie. Dopiero wtedy będzie mógł wrócić do Edlyn. Usłyszał, że woła go Wharton i oddalił się szybko. Tuż obok Whartona odezwał się Dewey i Hugh zboczył czym prędzej. Przekradł się do wozów z zaopatrzeniem. Korzystając z tego, że pilnujący ich mężczyźni zagadali się ze swymi pomocnikami, załadował sobie na ramiona baryłkę piwa i zniknął w ciemności.

ROZDZIAŁ 19

- Nie możemy wyprawić posłańca do pana, by powiadomił go o naszych kłopotach. Zbliżał się wieczór i w sypialni zapalono już świeczki z knotami z sitowia, a Edlyn usiadła przy kołowrotku. Neda przyglądała się, jak jej pani przędzie, pomrukując z niesmakiem, kiedy nitka stawała się grubsza, a potem znów cieńsza. Edlyn zignorowała dezaprobatę Nedy i mówiła dalej: - Taka wiadomość nie pozwoliłaby mu skupić się przed bitwą. Nie mogę do tego dopuścić! - Ale, milady, sytuacja jest poważna! - zaprotestował Burdett, nie zwracając uwagi na mamrotane pod nosem instrukcje dotyczące przędzenia, których udzielała żona. Jego zdenerwowanie rosło z każdym dniem, odkąd Pembridge i jego rycerze pojawili się u bram Roxford. Choć zarządca był kompetentny pod każdym innym względem, Edlyn szybko przekonała się, że wojna to nie jego żywioł. Neda o wiele spokojniej znosiła oblężenie. Teraz też spoglądała zmartwiona to na męża, to na Edlyn, przędąc równiutką nitkę i zwijając ją w kolorowy motek. - Pembridge zbyt dobrze zna zamek - powiedział Burdett. - Wie o wszystkich słabych punktach. Przedarł się przez zewnętrzny mur dzięki jakiejś niecnej sztuczce i zrobił to tak szybko, że nie zdążyliśmy obronić wieśniaków. Trafił w czuły punkt. Obowiązkiem lorda i jego żony było bronić swoich ludzi, a ona nie zdążyła zapewnić im schronienia. Pembridge pojawił się u zewnętrznej bramy tak szybko, że ledwie zdążyli ją zamknąć i choć większość pracujących w zamku ludzi znalazła się za murami, napastnik wtargnął przez ukryte przejście i zajął zewnętrzny dziedziniec. Teraz każdego dnia mogła zobaczyć z murów, jak Pembridge zagania wieśniaków do pracy ponad siły, a nocą słuchać krzyków gwałconych kobiet.

Nic dziwnego, że wieśniacy tak łatwo pogodzili się ze zmianą pana. Tylko co teraz myślą o niej, zdani na łaskę Pembridge’a? Burdett mówił dalej, niepomny przygnębienia swej pani. - Utrata sir Philipa jako dowódcy bardzo osłabiła nasze możliwości obronne. Edlyn o mało nie jęknęła. Zerknęła na swoje łoże, gdzie sir Philip, wsparty wysoko na poduszkach i poczerwieniały z gorączki, zaprotestował gniewnie: - Osłabiła? Odrzucił przykrycie i podniósł rękami zabandażowaną nogę. - Nadal mogę wydawać rozkazy! - Ale nie możesz dowodzić! - Jak na zarządcę, Burdett zdradzał wyjątkowy brak taktu. - Nie możesz chodzić, panie, a po tych ziołach, które dała ci pani, aby złagodzić ból... - Sir Philip zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń, lecz ludzie nadal mu ufają przerwała Burdettowi Edlyn. Z zadowoleniem odłożyła kołowrotek i popatrzyła na Burdetta, który już miał się odezwać, lecz umilkł, zmrożony jej spojrzeniem. - I nadal mamy sir Lyndona. - Nie jestem w takim stanie, żeby nie wiedzieć, co się wokół mnie dzieje - wypalił gniewnie sir Philip. Edlyn podeszła do łoża. - Prawdę mówiąc, nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła, panie. - Okryła chorego futrami i uśmiechnęła się do niego. - Wprawdzie nie jesteś w stanie chodzić, lecz twoja wiedza na temat sztuki wojennej już okazała się bezcenna. - Niech diabli wezmą Pembridge’a! - Sir Philip wydawał się spokojny, lecz Edlyn nie wątpiła w szczerość tego przekleństwa. - Przeprowadził swych ludzi przez bramę, nim zdążyłem się zorientować, że tam w ogóle jest jakieś przejście. - Skąd mogłeś wiedzieć? - spytała. - On powinien był mi powiedzieć - sir Philip popatrzył na Burdetta. Burdett natychmiast zaczął się bronić. - Powiedziałbym, gdyby choć przeszło mi przez myśl, że napastnicy czają się w lasach, czekając, aż lord Hugh wyruszy. - Sir Philip to rozumie - powiedziała Edlyn, próbując uspokoić zarządcę. - To prawie zdrada! - zawołał sir Philip. - Burdettowi można zaufać - zaprotestowała Edlyn. - To przejście zostało zablokowane lata temu! - zawołał Burdett w odpowiedzi. - A kiedy zostało odblokowane? - ryknął sir Philip.

- Nie wiem! - Burdett postukał się w pierś. - Ale nie jestem zdrajcą. Gdybym nim był, po prostu otworzyłbym bramy i wpuścił Pembridge’a. Może to ty odblokowałeś przejście i zraniłeś się przy tym w nogę. Sir Philip usiadł prosto po raz pierwszy od trzech dni. - Chcesz powiedzieć, iż jestem tak nieudolny, że nie potrafiłbym nawet otworzyć bramy, by się nie zranić? - Dość tego! - wtrąciła bez namysłu Edlyn. - Sama poprowadzę obronę, jeśli nie przestaniecie obrażać się nawzajem! Mężczyźni natychmiast przycichli. - To, co się stało, doskonale pasuje do charakteru Pembridge’a - mówiła dalej. Zawsze czaił się, czyhając na sposobność. Po prostu wolałabym, by choć tym razem się przeliczył. Sir Philip zmarszczył z zainteresowaniem gęste, siwe brwi. - Znasz go, pani? Po co miałaby teraz zaprzeczać? - Tak, znam go. Był przyjacielem mego męża. Przyjacielem Robina z Jagger. Neda i Burnett wymienili zaskoczone spojrzenia, lecz Edlyn nie życzyła sobie dalszych pytań. Tonem, którym zwykle strofowała synów, powiedziała: - Wezwałam was tutaj, Burdett, abyście pomogli sir Philipowi przygotować obronę. Sir Philip zrobił zadowoloną minę, lecz Edlyn dodała: - Nie zrobiłabym tego, gdybym uważała, że jest zdrajcą. Będziesz musiał zaufać mi, panie, przynajmniej pod tym względem! Obaj mężczyźni spoglądali na nią, zakłopotani. - Co oznacza - wtrąciła Neda ostro - że zapomnieliście obaj, do kogo mówicie. Lady Edlyn dowiodła, że nie brak jej zdrowego rozsądku, a skoro wy dwaj tak nisko cenicie jej osąd, to znaczy, że sami nie macie rozsądku zbyt wiele. Burdett wyglądał, jakby miał ochotę zdzielić żonę, lecz zanim zdążył wprowadzić swój zamysł w czyn, sir Philip zapytał: - A gdzież to podziewa się sir Lyndon? Czy nie powinien być tu z nami? - Posłałam po niego - odparła Edlyn - ale nie przyszedł. Milczenie, które zapadło w komnacie po tym wyjaśnieniu, mówiło samo za siebie i Burdett odwrócił się do okna. W końcu sir Philip powiedział: - Zawsze był wobec mnie uprzejmy. - Szkoda, że nie był równie grzeczny wobec naszej pani - zauważyła Neda. Edlyn wzięła do rąk kołowrotek i na powrót zajęła się przędzeniem. - Nigdy nie zachował się wobec mnie niestosownie.

- Nie chodzi o to, co mówi, ale jak - wypaliła Neda. Neda miała rację i to właśnie czyniło położenie Edlyn trudnym do zniesienia. Jak mogła skarżyć się na rycerza, który traktował ją z tak wyszukaną grzecznością? Co mogłaby powiedzieć: że jest zbyt grzeczny? Była zadowolona, iż zlekceważył dzisiejszą naradę, ponieważ nie musiała znosić przejawów jego ledwie skrywanego rozbawienia. - Będziemy musieli poradzić sobie bez sir Lyndona. Niewątpliwie zatrzymało go coś ważnego. A zatem podsumujmy: Pembridge zajął zewnętrzny dziedziniec i nie ma możliwości, by go odzyskać. Jednak wewnętrzny mur jest bardzo mocny, brama wejściowa nie do zdobycia, sam zamek solidny, a woda w studni świeża i dobra. Możemy wytrwać tu do zimy, a mój pan z pewnością wróci do tego czasu. - Tak - zgodził się z nią Burdett. - Niestety, nie wiemy, jakie jeszcze sztuczki szykuje dla nas Pembridge. - On ma rację, pani - powiedział sir Philip. - Poza tym otrzymałem własne rozkazy. Miałem wysłać mu wiadomość natychmiast, gdybym tylko spostrzegł, że coś ci zagraża. - To znaczy zamkowi - wtrąciła gładko. - To także - zgodził się sir Philip. - Ale mówił o tobie i muszę być mu posłuszny. Edlyn wyprostowała ramiona i nie odpowiedziała. - Pomyśl o synach, pani! - rzekł Burdett. O synach? Nie myślała o niczym innym. - Naprawdę spodziewacie się, że lord Hugh przybędzie, jeśli go zawiadomicie? - Choć tego nie chciała, w jej słowa wkradł się sarkazm. - Przysiągł uratować króla z rąk rebeliantów i jeśli zawiadomimy go, że zamek jest oblegany, skutek będzie jedynie taki, że zmartwienia nie pozwolą mu skupić się na obowiązkach. Nie poniecha ich, lecz będzie się martwił o Roxford i być może troski spowolnią jego ramię w boju. Nie, Allyn i Parkin skorzystają jedynie wówczas, gdy Hugh będzie żył, nie zaś, jeśli zginie. A zatem dopóki nie uznam, że grozi nam klęska, a na razie nie widzę takiego zagrożenia, pozostawimy Hugha w nieświadomości. - Normalnie zgodziłbym się z tobą, pani, że rycerzowi nie powinno się przeszkadzać przed bitwą - rzekł sir Philip - jednak lord Hugh nie jest zwykłym rycerzem. Ma w sobie siłę i odwagę dziesięciu mężczyzn, a słowa „porażka” nie ma w jego słowniku. - A słowo „śmierć”? Teraz odezwał się Burdett, postanowiwszy zjednoczyć siły z sir Philipem, by ją przekonać. - Nie, pani, nigdy. - A jednak widziałam, jak śmierć położyła na nim dłonie.

Wspomnienie tego widoku nawiedzało Edlyn od czasu, kiedy Hugh wyruszył do walki, chociaż nie powiedziała o tym nikomu. - Nie będzie wiecznie zwyciężał. Każdy rycerz może przetrwać tylko określoną liczbę bitew, a on otrzyma! już ranę, która omal go nie zabiła. Burdett i sir Philip wymienili spojrzenia, które wyrażały konsternację. Podjęli widać jakąś męską decyzję, ponieważ sir Philip powiedział tonem, który miał ją bezwarunkowo uspokoić: - Każdy rycerz ma dość czasu, aby wywalczyć dla siebie fortunę, a lord Hugh to zrobił i teraz otwiera się przed nim nowe życie. - Dlatego mnie poślubił - Edlyn nie omieszkała tego podkreślić. - Ponieważ mam doświadczenie i mogę mu pomóc. - Tak, to jeden z powodów, chociaż... wybacz mi, pani, śmiałość... nie najważniejszy. - Sir Philip uśmiechnął się po raz pierwszy, od kiedy zatruta strzała przebiła mu stopę. Jednak twoje doświadczenie na niewiele zda się w walce, a na tym z kolei ja się znam. Nie podoba mi się ten Pembridge i to, że zna zamek jak własną kieszeń. Ani też pewność siebie, z jaką domaga się, byśmy skapitulowali. Podejrzewam - wybacz mi, Burdett - że ma tu wewnątrz sprzymierzeńca. Więc proszę, pozwól mi wysłać umyślnego. - Szkoda już się stała - powtórzyła Edlyn z uporem - i nie sądzę, byśmy znajdowali się w niebezpieczeństwie. Nie, sir Philipie, nie wyślemy posłańca. Jesteśmy bezpieczni, zapewniam cię. Obaj mężczyźni obserwowali w milczeniu, jak kobiety zbierają swoje rzeczy i odchodzą. Kiedy ucichł dźwięk ich kroków, Burnett odwrócił się do sir Philipa. - Wolałbym, byś wysłał posłańca do lorda, panie, pomimo zakazu lady Edlyn. Sir Philip przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Burdetta, ważąc odpowiedź. W końcu przemówił: - Wysłałem posłańca w dniu ataku, i drugiego wczoraj. Modlę się, by choć jeden się przedarł. Burdett, zadowolony, choć oniemiały ze zdziwienia, odzyskał w końcu głos i powiedział: - Oby Bóg sprawił, że im się uda. I oby szybko znaleźli lorda Hugha. * U stóp wzgórza, po drugiej stronie łąki, Hugh po cichu zakradł się do obozu wroga. Postępuje głupio. Wiedział o tym. Ale chciał spotkać się z Maxwellami jeszcze raz, nim będzie musiał ich wszystkich pozabijać.

Przedostał się już niemal do namiotu Szkotów, gdy nagle czyjeś mocne dłonie chwyciły go od tyłu. - Powiedz, czego tu szukasz, chłopcze, bo będzie z tobą źle. Hugh uśmiechnął się i odprężył. Znał ten głos. Odwrócił się ostrożnie, by nie zaalarmować napastnika i postawił baryłkę na ziemi. A potem chwycił knykcie mężczyzny i nagłym ruchem wykręci! je do góry. - Zrobię to, chłopcze, jeśli pokonasz mnie w rzucaniu kamieni i to bez oszukiwania. Malcolm Maxwell zamilkł na dłuższą chwilę, a potem ryknął, zdziwiony: - Hugh! Hugh, chłopcze, jak ci się wiedzie? Hugh puścił knykcie mężczyzny i uścisnął go za ramiona. Powiedział po szkocku, którego to języka nauczył się, obracając młyński kamień: - Miło cię widzieć, Malcolmie! Chociaż z uwagi na światło, trudno tu mówić o widzeniu. - Więc wejdź! Chodź bliżej światła, gdzie będziemy mogli... - umilkł i z całej siły pchnął Hugha w pierś. Hugh o mało się nie przewrócił, a Malcolm powiedział: - Zaczekaj. Powiedziano nam, że jesteś dowódcą angielskich wojsk księcia. Hugh z trudem odzyskał równowagę. - Tak, jestem. Czy sądzisz, że powstrzymałoby mnie to przed okazaniem wam najlepszej gościny, dostępnej teraz na południu Anglii? Odpowiedziało mu podejrzliwe milczenie. Hugh chwycił baryłkę i lekko nią potrząsnął. Miły dla ucha chlupot zaświadczył o prawdziwości jego słów. - Przyniosłem baryłkę kradzionego angielskiego piwa, by udowodnić, że nie zapomniałem, czego mnie nauczyliście. Malcolm ryknął śmiechem. - Okazałeś się bardzo pojętny jak na Anglika. Tak, to wieczór przed bitwą, więc lepiej osuszmy razem baryłkę, nim jutro oddzielę twoją głowę od ciała. - Albo nim ja nauczę cię szacunku dla angielskiego lorda - powiedział Hugh, zatykając kciuki za pas. - Bo musisz wiedzieć, że jestem teraz lordem. Malcolm odchylił klapę namiotu i pochylił się nisko. - Wejdź w nasze skromne progi, milordzie, a pokażemy ci, jak Szkoci boją się wszystkiego, co angielskie. To znaczy wcale, w przeciwnym razie nie byłoby ich tutaj, pomyślał Hugh. Zamrugał. W mdłym świetle świec namiot wydał mu się pełen potężnie zbudowanych, wrogo nastawionych mężczyzn. Jeden z nich zapytał szorstkim głosem: - Pojmałeś już jednego z królewskich Anglików, Malcolmie?

- Lepiej. - Malcolm pchnął Hugha bliżej światła. - Sam przyszedł się poddać, kiedy usłyszał, że tu jesteśmy. Na chwilę w namiocie zapanowała pełna zdziwienia cisza, a potem sam lord, Hamish Maxwell, wstał i ruszył ku przybyszowi. - Hugh! Miło cię widzieć, chłopcze! Inni członkowie klanu, ci, którzy znali Hugha, rzucili się ku niemu w ślad za swym panem. Angus i Armstrong, Charles i Sinclair, a także paru, których rozpoznał, choć nie potrafił sobie przypomnieć ich imion, otoczyło go i zaczęło poklepywać przyjacielsko po plecach. Pozostali, zbyt młodzi, by go pamiętać, albo też tacy, których nie było w zamku, kiedy przebywał tam Hugh, wstali i przyglądali się całemu zamieszaniu z ledwie skrywanym zdumieniem w oczach. Tymczasem Hugh, popychany od jednego wojownika do drugiego, zbierał liczne klepnięcia, poszturchiwania i uszczypnięcia. Sam też nie pozostawał dłużny. Zapomniał już, jak lubi towarzystwo tych ludzi. Choć byli barbarzyńcami, nigdy nie udawali przyjaźni ani nie łamali przysiąg, choćby złożonych nie wiem jak dawno temu. Będzie tu bezpieczny aż do następnego dnia, kiedy to staną naprzeciw siebie na polu bitwy i będą próbowali oddzielić głowy od tułowia. Na myśl o tym niemal usłyszał głos Edlyn. Musi być lepszy sposób. - Przyniosłem wam piwo - powiedział, unosząc baryłkę nad głowę - i zastanawiam się, czy macie coś, czym moglibyście się zrewanżować. Mężczyźni ucichli, a Hamish przyjrzał się baryłce. - Cóż to za gość, który przynosi podarek w nadziei na rewanż? - Taki, który od dwunastu lat nie poczuł cudownego zapachu baranich podrobów wyjaśnił Hugh. Namiot aż zatrząsł się od wybuchu serdecznego męskiego śmiechu. Hughowi podstawiono stołek i uwolniono go od baryłki. W jedną rękę wciśnięto mu owsiany placek, a w drugą parujący talerz z haggisem. Byto to coś, co, jak ich zapewnił, wyciśnie łzy z oczu adoptowanego Szkota. Odszpuntowali beczkę, lecz nim wypili choćby kroplę, wznieśli toast na cześć Hugha. Przekąsili i Hugh wzniósł toast na ich cześć. Potem było jeszcze kilka toastów, aż w końcu Hugh otarł górną wargę i powiedział: - Chciałbym zaśpiewać pieśń, której nie słyszałem od tylu lat. - I zaintonował mocnym, dźwięcznym głosem piosenkę, której słuchał tak często, kiedy przebywał w gościnie u Maxwellów. Piosenka wychwalała odwagę i siłę każdego z Maxwellów, a także długość jego miecza.

Maxwellowie, zaskoczeni, zająknęli się z początku, lecz szybko podchwycili melodię. Jedna pieśń prowadziła do następnej. Wkrótce do namiotu zajrzeli Szkoci z innych klanów. Odśpiewano także ich pieśni i pito piwo, dopóki w baryłce nie pokazało się dno. A wtedy wydobyto z ukrycia następne baryłki, opatrzone, jakżeby inaczej, angielskimi napisami, i uczta trwała dalej. Hugh zdążył już zapomnieć, jak wspaniale jest spędzać wieczór w towarzystwie szkockich wojowników, kiedy to w atmosferze braterstwa mężczyźni piją, ile zdołają, wygłaszają mowy, a potem walczą ze sobą w zapasach. Kiedy Hugh znalazł się pod gromadą niezbyt przyjemnie woniejących Szkotów udowodnił, iż żbik, który znajduje się na dole, zawsze zwycięża. Zabawa trwała do późnej nocy, a gdy się skończyła, Hamish Maxwell położył dłoń na ramieniu Hugha i ruszył, by pokazać mu, jak wydostać się z obozu. Po drugiej stronie Hugha szedł Malcolm i Hugh domyślił się, że eskortują go w obawie, iż zamiast wrócić prosto do swoich ludzi, będzie wałęsał się po obozie przeciwnika i w końcu narobi sobie kłopotów. Jednak Hugh nie miał zamiaru atakować armii wroga, a przynajmniej nie fizycznie. O, nie, miał inny plan i Hamish Maxwell doskonale o tym wiedział. - A więc, chłopcze, po co tak naprawdę do nas przyszedłeś? - zapytał bez śladu niedawnej wesołości. - Noc się kończy - odparł Hugh. - Widzicie? Gwiazda poranna jest już nisko nad horyzontem i wkrótce wzejdzie słońce. - Tak będzie - zgodził się z nim Hamish. - A wtedy zdejmę ci głowę z ramion. - Na pewno będziesz próbował - poprawił go Hugh. Przeciągnął mięśnie, próbując pozbyć się znużenia po całonocnej zabawie. - Przypuszczam, że Szkotom opłaciło się przyłączyć do rebelii de Monforta. To była doskonała okazja, aby rabować angielskie miasta i wioski. Wyobrażam sobie, że nieźle napchaliście kufry towarami i złotem. - A jeśli nawet? - zapytał Malcolm. - Nie zdziwi to żadnego Anglika - odparł Hugh. - Wiemy, że Szkoci lubią walczyć, zwłaszcza jeśli jest o co i jeśli walka nie odbywa się na ich ziemi. Lecz zastanawiam się strzelił palcami i w ciszy dźwięk ten zabrzmiał niczym trzask łamanej lancy - czy i tym razem Szkoci okażą się dość sprytni, by uciec z łupem. - Szkoci zawsze uchodzą z łupem. Cała jowialność znikła z głosu Malcolma, lecz Hamish nadal wydawał się jedynie ciekawy.

- A dlaczego nie mielibyśmy uciec? - Rebelia została już niemal stłumiona. Simon de Montfort wycofuje się, a od granicy Szkocji dzieli was niezły szmat drogi. - Przysięgliśmy stać przy jego boku - powiedział Malcolm. - Komu przysięgaliście? De Montfortowi? - Hugh roześmiał się. - A odkąd to Szkot przysięga na wierność Anglikowi i dotrzymuje przysięgi? - Szkoci zawsze dotrzymują przysiąg - powiedział Malcolm, nie ukrywając wrogości. - Tak, wobec innych Szkotów i wobec swoich adoptowanych braci, jak to już dziś udowodniliście. - Hugh poklepał Malcolma po plecach. - Lecz wobec Anglika? Tak jakby Anglicy nie przysięgali, że Szkoci to ich bracia, a potem nie podrzynali im gardeł. Obaj Szkoci milczeli przez chwilę. Wreszcie Hamish zapytał: - Więc myślisz, że poderżną nam gardła? - Przegrywający zawsze dają gardła, zwłaszcza jeśli są obcy i z dala od domu. Cisza, która teraz zapadła, pełna była ukrytych znaczeń. Hugh pomyślał, że Hamish i Malcolm porozumiewają się z sobą bez słów, toteż nie zdziwiło go, gdy ten ostatni powiedział: - Rzeczywiście, do granicy jest stąd dość daleko. - Do twojego obozu też, Hugh - dodał Hamish. - Więc wracaj do siebie, albo staniesz jutro do walki na wpół przytomny z niewyspania. - Idę. - Hugh otworzył ramiona i uściskał serdecznie obu mężczyzn. - Do zobaczenia. Puścił ich i pobiegł w dół wzgórza, a potem przez łąkę i do obozu. Żołnierz, stojący na czatach, zapytał, kim jest, a kiedy odpowiedział, z mroku wyłonił się Wharton. - Gdzie byłeś, panie? - zapytał, niezadowolony. - Przewróciliśmy obóz do góry nogami, szukając cię. - Przygotowywałem się do dzisiejszej bitwy. Hugh potknął się, zmożony zmęczeniem i nadmiarem piwa. - A teraz chcę iść do łóżka. Położył się, a kiedy wstał, podszedł do niego Wharton i wielce znaczącym tonem poinformował, że szkoccy najemnicy de Montforta spakowali w nocy manatki i wyśliznęli się z obozu. Zwycięstwo nie będzie dziś trudne, pomyślał Hugh. Almund stał na obrzeżach lasu, otaczającego Roxford i z konsternacją przyglądał się gorączkowej krzątaninie wokół zamku. Odbudowywał właśnie swój prom, używając do tego celu bali, skradzionych z królewskich lasów, kiedy dobiegły go niepokojące pogłoski. A że każda plotka dotycząca tej słodkiej lady Edlyn zasługiwała na uwagę, wybrał się je sprawdzić.

Zewnętrzna brama została najwidoczniej wyłamana i zdobyta. Zza murów otaczających zewnętrzny dziedziniec unosił się dym. Wszędzie cuchnęło spalenizną, a kilka ciał spoczywało w fosie. Co gorsza, demony, które zamierzały wywłaszczyć jego panią, wnosiły za bramę wiadra smoły i wielkie kamienie, a zza murów dobiegało dudnienie i gwar wielu męskich głosów. Ktokolwiek tam się znajdował, musiał być pewny zwycięstwa. Almund odwrócił się i ruszył po pomoc. - Uciekają, panie! - To Wharton, stojący nieopodal Hugha, obwieszczał zwycięstwo. Nie zatrzymają się aż nad morzem. Hugh de Florisoun, lord Roxford, zdjął hełm i z uśmiechem obserwował, jak ostatni rycerze umykają z pola walki. - Niewiele dziś walczyliśmy - zauważył. - To dlatego, że zabrakło szkockich najemników - powiedział Dewey, ocierając pot z czoła. - Jak przypuszczasz, panie, dlaczego uciekli? - Właśnie się nad tym zastanawiam - powiedział Hugh, kierując konia z powrotem do obozu. - Tak - dobiegł go podejrzliwy głos Whartona, który od dłuższej chwili nie spuszcza! wzroku ze swego pana. - Ja także. Hugh wzruszył ramionami. - Wiem, jesteś niewinny, panie - powiedział Wharton. - Niewinny jak wilk, który skrada się do owcy. Hugh odrzucił w tył głowę i wybuchnął gromkim śmiechem. Było mu lekko na duszy. Ależ lekcję dziś otrzymał! I jaką kobietę poślubił! Rozgromił wroga i wróci do niej nietknięty o wiele wcześniej, niż ona się go spodziewa. Owszem, musi pomóc księciu pokonać główne siły de Montforta, ale po dzisiejszej bitwie nie będzie to trudne. Król zostanie uratowany, a książę będzie zadowolony ze swego dowódcy. Być może Hugh przywiezie Edlyn akt nadania kolejnego lenna jako dowód wdzięczności za jej wyrozumiałość. A potem odbierze swoją nagrodę. Pomyślał o białej koszuli i o tym, co symbolizowała. Uśmiechnął się. Tak, powrót do domu będzie równie wspaniały, jak sobie wymarzył. Edlyn przytuli go do piersi jak wtedy, kiedy był chory, a potem powie mu, jak bardzo go kocha. Przysięgnie, że nigdy więcej nic przed nim nie zatai. Będzie pieściła go chłodnymi palcami i mówiła o swoich uczuciach: czułości, trosce i niekończącej się namiętności.

On zaś będzie tulił ją i całował, a kiedy będą leżeli wyczerpani miłosnymi zmaganiami, powie jej... co właściwie? Będzie oczekiwała, że coś jej powie. Coś o miłości i oddaniu. Tak, o oddaniu. Jest oddany Edlyn jako swej żonie. To ją zadowoli. Na pewno. Lecz kiedy zastanawiał się, dlaczego własne słowa nie brzmią przekonująco nawet dla niego, zobaczył zbliżającego się rycerza. Młodzieniec wydawał się wielce podekscytowany. - Panie, w namiocie czeka na ciebie posłaniec. - Od księcia? - zapytał Hugh. - Z Roxford - odparł rycerz. To słowo starło uśmiech z twarzy Hugha. Dlaczego Edlyn wysłała umyślnego? Boi się o męża? Czy zamierza nękać go lub upokorzyć, dając do zrozumienia, że obawia się o jego życie? - Z Roxford? Co żona ma mi do powiedzenia? - To nie twa żona go wysłała, panie, ale sir Philip. - Sir Philip? - zapytał Wharton skonsternowany. - Wieści nie mogą być dobre, skoro pochodzą od sir Philipa. Hugh ściągnął wodze i spiął konia. Dotarł do namiotu i głośno krzyknął. Posłaniec, drobny i zmęczony, z trudem wytoczył się na zewnątrz. - Milordzie, Edmund Pembridge oblega Roxford. Podstępem dostał się na zewnętrzny dziedziniec. Sir Philip obawia się, że jeszcze jeden fortel i zdobędą zamek. - Edmund Pembridge? Hugh oczami wyobraźni ujrzał dumną twarz Edlyn. „Jestem twoją żoną i przysięgam, że nigdy cię nie zdradzę”. Duma. Powiedział kiedyś Edlyn, że jest zbyt dumna i oczekiwał, że odda mu się bez reszty, podczas gdy on dawał jej tylko rzeczy - zamek, odzienie, swoje ciało. Gdyby chciał oddać jej serce, z radością odrzuciłaby dumę. A potem przypomniał sobie białą flagę, powiewającą z murów. Tak, Edlyn właśnie to zrobiła. Zrezygnowała dla niego z dumy, a to było wszystko, czego oczekiwał, a nawet więcej. - Dlaczego to nie pani cię wysłała? Co z nią? - Wszystko w porządku, panie. Po prostu nie chciała cię denerwować. - Posłaniec zatoczył się ze zmęczenia. - Odmówiła niepokojenia cię przed bitwą, ale sir Philip błaga, byś wracał. I to od razu, inaczej wszystko może zostać stracone.

ROZDZIAŁ 20

- Nie wiem, co oni tam robią, pani, ale nie podoba mi się to. Pomimo sprzeciwu Edlyn sir Philip kazał wnieść się na mury na noszach. Powiedziała, że będzie mu towarzyszyła i dopilnuje, żeby się nie przemęczył. Naprawdę przyszła tu, by się przekonać, czy nie popełniła błędu. Nie podobały jej się odgłosy radosnego świętowania, dobiegające z zewnętrznego dziedzińca. Pembridge i jego ludzie okazywali zbytnią pewność siebie, a to skłaniało ją do obawy, że sir Philip może mieć rację. Pembridge wiedział o tajnym przejściu albo miał w zamku sprzymierzeńca. A może jedno i drugie. - Mamo, co to za szałas budują tam, u podstawy murów? Parkin uchwycił się obiema rękami kamiennego występu, sterczącego z murów niczym wilczy ząb i właśnie wychyla! się na zewnątrz. Chwyciła chłopca za koszulę i wciągnęła z powrotem na mury. - Nie rób tego więcej skarciła go i spojrzała pytająco na sir Philipa. - Grims? Sir Philip nie mógł wstać, musiał więc polegać na tym, co mówi dowódca zbrojnych. - Zbudowali szopę i podepchnęli ją pod mur. Grims odpowiedział po angielsku, a potem spojrzał na otaczającą go grupkę zbrojnych. Przytaknęli w milczeniu. - Dlaczego wybrali akurat to miejsce? Edlyn zrobiła to, za co właśnie złajała swego syna: wdrapała się na blank i wychyliła mocno na zewnątrz. Grims wzruszył ramionami. - Nie wiem, milady. A szkoda. - Nie używają tarana - zauważył sir Philip. Allyn trzymał się wprawdzie z boku, lecz nie omieszka! wyrazić swej opinii ośmiolatka. - Usłyszelibyśmy, gdyby tak było. Sir Philip nie wydawał się urażony, a Grims powiedział: - Mur jest w tym miejscu mocny i nienaruszony. - Słyszeliście odgłosy kopania? - zapytał sir Philip. - Może podkopują mur w nadziei, że się zawali? - Nic nie słychać. Grims, weteran wielu bitew, wydawał się równie zaintrygowany, jak sir Philip. Edlyn przestała wpatrywać się w szopę i spojrzała na to, co kiedyś było kwitnącym, wspaniale zagospodarowanym dziedzińcem. Zdolności niszczycielskie Pembridge’a wręcz ją

zadziwiały. Obora, gołębnik i kurnik zostały spalone. Porzucone krowy zarżnięto i pozostawiono, by puchły i rozkładały się na słońcu. Konie zadeptały ogród warzywny i pasły się na grządkach. Gałęzie drzew, pokryte zielonym listowiem, zużyto na ogniska, a wokół pni olbrzymich dębów umieszczono wiązki chrustu, które następnie podpalono. Drzewa spłonęły, lecz ich sczerniałe pnie nadal stały. Wyglądało to dziwnie złowieszczo. Sir Philip spróbował wstać, lecz opadł bezwładnie na nosze. - Podpalcie szopę. Zbrojni odstąpili. Zmieszani, pochrząkiwali i drapali się po głowach. - O co chodzi? - zapytał sir Philip. - Zapalona strzała albo kociołek z wrzącą smołą... - Myślę, że Pembridge zagonił wieśniaków do pracy w szopie - zauważyła Edlyn. Spojrzała na zbrojnych i zapytała niewprawną angielszczyzną: - Mam rację, prawda? Grims przytaknął. - Tak, pani. Pracuje tam moja żona i ludzie, których znam. - Na miłość boską! - zawołał sir Philip. Zdawał sobie sprawę, że posłużenie się wieśniakami dawało Pembridge’owi przewagę, z której nie do końca zdawał sobie sprawę. - Wszystko jedno, podpalcie - powiedział sir Lyndon, nadchodząc od strony odległej wieży, którą obrał sobie za kwaterę. - Nie możemy im rozkazać, by zabijali swoich! - powiedziała Edlyn. - To tylko chłopi. Nie mają uczuć. - Sir Philip zaczął go pośpiesznie uciszać, ale sir Lyndon zdążył jeszcze powiedzieć: - Nawet nie mówią cywilizowanym językiem. Myli się co do tego, pomyślała Edlyn, jeśli wyraz twarzy Grimsa może stanowić jakąś wskazówkę. - Co Pembridge spodziewa się osiągnąć? - zastanawiała się głośno, mając nadzieję, że zdoła zmienić temat, zanim wybuchnie sprzeczka. - Nawet jeśli odzyska zamek, książę odbierze mu go przed końcem lata. - To człowiek zazdrosny - wyjaśnił dowódca zbrojnych. - Kiedy zatrzymywał się tu na dłużej, zawsze źle się działo. Pamiętam, jak upodobał sobie żonę kucharza, ładną i miłą kobietę. Dawał jej kwiaty, podarował jej też krowę i suknię lamowaną futrem. Sądząc po tym, jak na nią patrzył, chyba naprawdę był w niej zakochany. - Grims potarł tarczę i odwrócił wzrok od Edlyn, jakby historia była zbyt intymna, żeby opowiadać ją w obecności damy. Jednak dziewczyna go nie chciała, a kucharz ani myślał się nią dzielić, uciekła więc do lasu i skryła się czekając, aż Pembridge wyjedzie. Grims zamilkł nagle. - I co? - dopytywał się sir Philip. - Co się stało?

- Cóż, wyśledził ją i zabił - powiedział Grims, starając się, aby zabrzmiało to rzeczowo. - Psy rozszarpały ją na strzępy. Powiedział, że jeśli on nie może jej mieć, to nikt inny też nie. Edlyn poczuła, że krew krzepnie jej w żyłach. - Więc sądzisz, że raczej zburzy Roxford niż pozwoli, by Hugh zatrzymał zamek? - Zniszczy wszystko i wszystkich, byle tylko zemścić się na lordzie. Edlyn spojrzała na zatłoczony dziedziniec. Ci spośród służby i wieśniaków, którym udało się uciec, mieszkali teraz tutaj. Bydło ryczało, poszukując trawy. Pomiędzy jego kopytami przemykały kurczaki. Dzieci opiekowały się kozami, a kobiety siedziały w grupach i przędły, omawiając sytuację. Ethelburgha stała nad ogniskiem i mieszała coś, co zapewne miało stać się piwem. Pośrodku dziedzińca wznosiła się bryła zamku. Spały tam niemowlęta, bawiły się małe dzieci, wszystkie pod opieką matek. Burdett i Neda mieli pełne ręce roboty i spędzali pracowite dnie, zażegnując kolejne kryzysy. Wszyscy ci ludzie, co do jednego, liczyli na Edlyn. A ona okazała się zbyt dumna, by posłać po męża, który mógłby ich ocalić. Allyn objął matkę. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Parkyn natychmiast podbiegł z drugiej strony. - Ocalimy cię! Wynkyn uczy nas, jak walczyć! Edlyn spojrzała na otaczających ją mężczyzn i uśmiechnęła się do nich z wdzięcznością. - To mnie uspokaja. Zbrojni odwzajemnili uśmiech. Rozumieli matczyną dumę. Nagłe sir Lyndon prychnął gniewnie. - Hej, wy tam! Edlyn usłyszała kulturalny głos wykształconego mężczyzny i rozpoznała go. Puściła chłopców i podeszła do murów. - Pembridge. - To on - zgodził się Grims. - Widzę, że nas obserwujecie! - zawołał Pembridge. - Czy to ty, pani? Edlyn wysunęła się do przodu, by można było dostrzec ją z dołu. Pembridge najwidoczniej na to właśnie czekał. Jego głos stwardniał. - Czy to dama, która była kiedyś żoną Robina z Jagger? Ta, która zdradziła pamięć swego męża, wychodząc za jego kata? Pod murami stała gromadka rycerzy, jednak od razu poznała Pembridge’a. Miał kolorowe szaty i wyróżniał się wzrostem.

- Chciałbym ci coś pokazać, pani. - Pembridge skłonił się przesadnie. - Pozwól, że ci pokażę, na co mnie stać. Odsunął się na bok. Jakiś nieszczęśnik został wypchnięty i padł u jego stóp. Sir Philip podniósł się z trudem, zerknął w dół i mruknął pod nosem. - Panie, dopomóż mu. - Kto to? - spytała Edlyn. - Wysłałem posłańca - przyznał. - Posłańca? - sir Lyndon zbladł. - Nic mi nie powiedziałeś. - Co za różnica? - zapytał sir Philip. - I tak go złapali. - Wysiałeś posłańca? - spytała Edlyn z gniewem, przyglądając się, jak żołdaki Pembridge’a zakładają stryczek nieszczęśnikowi na dole. - Pomimo mego zakazu? - Lord Hugh pierwej wydał mi rozkaz. Powstrzymała cisnącą się na usta reprymendę. Sir Philip wyglądał wystarczająco nieszczęśliwie, przyglądając się, jak giermkowie wloką posłańca w stronę osmalonego pnia dębu. Posłaniec krztusił się i szarpał pętlę. Sznur przerzucono przez najgrubszą gałąź i podciągnięto. Posłaniec zaczął się dusić, wymachując rozpaczliwie nogami. Kiedy jego ciało zwiotczało, opuszczono go, by po chwili powtórzyć całą operację. - Przyjrzyj się dobrze, milady - zawołał Pembridge. - Odzyskam zamek, a kiedy to się stanie, ty i każdy przeklęty sługa będziecie cierpieli tak jak ten posłaniec. Wyciągnął miecz, podszedł do więźnia i jednym ruchem odciął mu stopę. Krzyk mężczyzny niósł się daleko w czystym powietrzu poranka. Pembridge wrócił pod mury. - Wszyscy z wyjątkiem twoich synów, milady. Nadal masz ich przy sobie, prawda? Nie pozbyłaś się ich, tak jak wyzbyłaś się pamięci o Robinie? - Ocal nas, Panie - szepnęła Edlyn, powstrzymując chłopców, którzy rwali się na mury. - Twoich synów, pani, wychowam na swój obraz i podobieństwo i nauczę ich, by każdego dnia przeklinali twoją pamięć. - Nigdy! - zawołał Parkin. Walczył, by się uwolnić i pokazać stojącemu u stóp murów szatańskiemu pomiotowi. - Nigdy nie będę przeklinał mojej matki! Allyn wysunął się do przodu i przytrzymał brata. Potoczyli się po wysypanym żwirem przejściu. - Zamknij dziób, baranie - powiedział. - Nie widzisz, że on chce cię sprowokować?

Parkin odepchnął Allyna i wytarł cieknący po szyi strumyk krwi. - Przeciwstawimy mu się. - Nie damy mu tego, czego chce, cokolwiek by to było. Allyn spojrzał na swoje dłonie. - Psiakość, otarłem sobie knykcie. Posłaniec na dole wrzasnął znowu, lecz Edlyn nie mogła się zmusić, by na niego spojrzeć. I tak z trudem opanowywała mdłości. Odrętwiałymi ze zgrozy wargami powiedziała: - Zastrzelcie go. Grims skinął na łucznika. - Zastrzel posłańca - rozkazał. - Skończ jego męki. I jeśli dasz radę, zastrzel też Pembridge’a. Łucznik posłusznie wystrzelił i krzyki natychmiast ucichły. Edlyn jeszcze nie zaczęła modlić się za duszę nieszczęśnika, a już Pembridge usunął się z widoku i druga strzała przeszyła jedynie powietrze. - Zapłacisz mi za to, pani! - zawołał Pembridge. Tak, co do tego nie mogło być wątpliwości. Odwróciła się i zapytała sir Philipa: - Czy istnieje sposób, by wysłać drugiego posłańca i zawiadomić o naszych kłopotach mego męża? - Jest już w drodze - odparł sir Philip. Wpatrywała się w niego, nie rozumiejąc. - Wysłałem dwóch. Twarz sir Lyndona pobladła jeszcze bardziej. - Ten drugi z pewnością przedostał się bezpiecznie. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Hugh. Z pewnością już tu jedzie. Hugh ją ocali. A potem wydała westchnienie, poddając się rozpaczy. Hugh walczy za króla. Zdenerwowany wiadomością, może nie wykazać czujności i zginąć. - On zemdlał! Nieprzyjemny głos sir Lyndona przerwał te ponure rozmyślania. Rycerz mówił prawdę. Sir Philip opadł na nosze i leżał bezwładnie z otwartymi ustami i wywróconymi białkami oczu. Edlyn uklękła i zbadała go. Wilgotna skóra i kredowobiała twarz nie wróżyły najlepiej. Nawet krótki pobyt na zewnątrz znacznie nadszarpnął siły dowódcy. - Zabierzcie go do zamku - rozkazała - i zapakujcie do łóżka. Przyglądała się, zgnębiona, jak rycerz, któremu ufa, znika wraz noszami. Sir Lyndon westchnął głośno, zdegustowany. - Nie ma z niego pożytku. Będziesz musiała zdać się na mnie.

Zdać się na niego? Ależ on nią pogardza. Zmuszał się, by okazywać jej szacunek, gdy Hugh był na miejscu, lecz teraz nie zadawał sobie trudu. Bez ustanku podważał jej decyzje i traktował ją lekceważąco. Nie chciała zdawać się na niego - ale z pewnością zbrojni potrzebowali dowódcy. Zwłaszcza odkąd Pembridge udowodnił, że wie, kim ona jest i że czuje do niej urazę. Grims najwidoczniej nie zgadzał się z sir Lyndonem: - Nie martw się, pani, obronimy cię. Spojrzała na niego szklistym wzrokiem. Jeśli straci zamek i Pembridge zburzy go do fundamentów, nie będzie dla niej bezpiecznego miejsca. Marzenie Hugha legnie w gruzach i mąż znienawidzi ją tak, jakby własnoręcznie zburzyła mury. Albo, co gorsza, pomyśli, że tego właśnie można spodziewać się po kobiecie i nigdy więcej jej nie zaufa. Mógł też wyobrazić sobie, że poddała zamek z zemsty, ponieważ nadal kocha Robina albo jest w zmowie z Pembridge’em. Kobiecy krzyk, dobiegający z dziedzińca sprawił, że zbrojni podbiegli do murów i spojrzeli na wewnętrzny dziedziniec. - Zbóje przedostają się przez mur! - Nie! - zawołała Edlyn z niedowierzaniem. Jeśli ludzie Pembridge’a kopali tunel pod murami, mogli się przebić, ale nie tak szybko. Taka operacja zajęłaby im miesiące... Grims wymruczał coś po angielsku, a potem zaczął pokrzykiwać na swoich ludzi. Sir Lyndon złapał Edlyn za ramię i mocno je ścisnął. - Potrzebujesz mnie, pani. Oddaj mi komendę! - Puść mnie! Nie miała czasu przejmować się sir Lyndonem. Allyn i Parkin podbiegli do przejścia, by spojrzeć z góry na dziedziniec i należało ich stamtąd odciągnąć. Chwyciła chłopców i rozejrzała się dookoła. Uzbrojeni rycerze z godłem Pembridge’a na tarczach przedarli się przez cienką warstwę kamieni, która oddzielała ich od wewnętrznego dziedzińca. Dawno temu Pembridge wybudował w murach coś w rodzaju tunelu, podparł go stemplami i zamaskował kamieniarką. Teraz nie musiał przekopywać się przez lity mur, wystarczyło zdjąć maskowanie. Edlyn została na murach, z dala od bezpiecznego schronienia w zamku. Burdett stał poniżej, dyrygując wieśniakami i mieszkańcami. Synowie próbowali zasłonić ją własnymi ciałami, udowadniając, że choć niewprawni w boju, znają swój obowiązek. - Potrzebujesz mnie - powtórzył sir Lyndon.

Rycerz najwidoczniej bardzo chciał objąć dowództwo, lecz Edlyn mu nie ufała. Nie odezwała się więc, odmawiając mu błogosławieństwa. - Nic ich nie powstrzyma, i kto cię wtedy obroni? - zapytał z pogardą w głosie. - Nie umiesz walczyć. Co prawda, to prawda. Zawsze polegała na rozumie, a on teraz ją zawodził. Boże, dlaczego nie nauczyła się walczyć? Kiedy Hugh usłyszał kobiecy krzyk, zignorował go i pochylił się niżej nad końską szyją, popędzając wierzchowca. Czym był jeden kobiecy krzyk w porównaniu ze zgiełkiem i rzezią niedawnej bitwy? Spojrzał w bok, na las. To pewnie jakaś sekutnica drze się na męża. Lecz krzyk rozległ się znowu, głośny, mrożący krew w żyłach i nawet koń Hugha przystanął w pędzie. W głosie kobiety nie było gniewu, jedynie czysty strach. Edlyn na pewno zażądałaby, by się zatrzymał i sprawdził, co z kobietą. Lecz Pembridge polował na Edlyn, a jeśli to, co mówiła Ethelburgha, było prawdą, jego żona znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie. Pewnie błagałaby go, by się nie zatrzymywał i pognał jej z odsieczą. Kobieta krzyknęła znowu. Kogo on próbuje oszukać? Edlyn sama rzuciłaby się kobiecie na pomoc, gdyby on odmówił. Nie wiedział, jak to się stało, lecz od jakiegoś czasu czuł się tak, jakby Edlyn podróżowała razem z nim. Powstrzymał pęd wierzchowca i wjechał w obłok kurzu na drodze. Pył trzeszcza! mu w zębach, gdy mówił: - Na Chrystusa i wszystkich świętych, co jest z tą dziewką? Jego ludzie spojrzeli po sobie. - Jaką dziewką? - zapytał Wharton. Nawet jej nie słyszeli. - Z tą kobietą - wyjaśnił Hugh. - Tą, która krzyczy. - Ach - powiedział Wharton bezmyślnie. - Z tą. - Chcesz, żebym sprawdził, panie? - zapytał Dewey. - Nie - odparł Hugh. Zawrócił konia i skierował się w stronę źródła dźwięku. - Muszę załatwić to sam. Doświadczenie podpowiadało mu, że powinien rozeznać się w sytuacji, lecz nie miał na to czasu ani cierpliwości. Chata stalą nieopodal drogi, schowana za drzewami i kiedy wyłoni! się zza nich, od razu zorientował się, w czym przeszkodził. Dwaj rycerze, wspomagani przez giermków, bez wątpienia najemnicy, którzy brali udział w bitwie, przytrzymywali walczącą ile sil, leżąca na ziemi kobietę i szykowali się, by ją zgwałcić. Co gorsza, inny rycerz trzymał wyrywającą się, małą dziewczynkę i

najwidoczniej zamierzał zrobić z nią to samo. Kobieta nie krzyczała z obawy o siebie: szarpała się, próbując ocalić dziecko. - A żeby was zaraza! - ryknął Hugh, dobywając miecza. Ścisnął kolanami boki rumaka i ruszył wymierzyć sprawiedliwość. Na widok wypadającego zza drzew, olbrzymiego i najwidoczniej pałającego gniewem rycerza najemnik, który trzymał dziecko, przyłapany z pludrami wokół kostek, ruszył, potykając się w kierunku swej broni. Hugh jednym cięciem pozbawił go głowy. Pozostałych ciął tam, gdzie stali i jego ludziom nie pozostało nic innego, jak tylko dokończyć dzieło. Za chwilę pogalopował dalej, ścigany głośnymi podziękowaniami kobiety i okrzykami jego zdziwionych rycerzy. Wkrótce usłyszał za sobą tętent ich koni. Do Roxford nadal było bardzo daleko. A czas, niczym nieprzenikniona mgła, zacieśniał wokół Hugha swój uścisk. Chciał być już na miejscu. Lecz nawet jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie dotrą do Roxford wcześniej niż za dwa dni. Więc zaczął się modlić. - Proszę cię, Panie. Uratowałem tę kobietę i jej dziecko. Zaopatrzę sowicie opactwo w Eastbury. Zrobię wszystko, tylko spowolnij moich wrogów i ocal Edlyn. Nagle dobiegł ją ryk zawodu. Usłyszała, że ktoś krzyczy: - Tunel się wali! I była to prawda. Na zaskoczonych ludzi Pembridge’a posypał się żwir oraz kamienie ze sklepienia, pogrążając ich w chmurze pyłu. Mur nad ich głowami zarysował się i pękł z góry na dół, gdyż nie wytrzymały podtrzymujące go fundamenty. Część ludzi Pembridge’a zniknęła pod zwałami gruzów, skąd dobiegały rozpaczliwe wołania. Ludzie z Roxford krzyknęli z radości. Burdett ocenił sytuację, a potem wbiegł na mury, gdzie nadal stała jego pani. Edlyn rzuciła sir Lyndonowi triumfujące spojrzenie. - Myślisz, że już po wszystkim, głupia kobieto? Wymówił słowo „kobieta”, jakby ciskał najgorszą obelgę i Edlyn uświadomiła sobie jasno, że przez cały czas udawał. Wszelkie wcześniejsze deklaracje o oddaniu to jedynie czcze słowa, obliczone na to, by przywrócić mu sympatię Hugha. Sir Lyndon jej nienawidził. Nie mógł się pogodzić z małżeństwem Hugha i zmianami, jakie wprowadziło, a teraz, kiedy Hugh był daleko, nie widział powodu, aby ukrywać tę nienawiść. To niebezpieczny człowiek. Udawała, że tego nie dostrzega, że jest tak głupia, za jaką ją uważał. - Oczywiście, że to nie koniec, ale zyskaliśmy chwilę wytchnienia.

Najwidoczniej odczytał jej uprzejmość jako słabość, gdyż przysunął się bliżej i górując nad nią, powiedział: - Gdyby Hugh był tutaj, rozkazałby oddać mi dowództwo! - Nie potrafię odczytać myśli mego męża, lecz gdyby był tutaj, Pembridge nie wdarłby się za mury. Była to przygana i sir Lyndon spojrzał na nią zwężonymi z nienawiści oczami. A potem Allyn dolał oliwy do ognia, mówiąc: - Tak, on by ich powstrzymał, zamiast pozwolić im wejść. Sir Lyndon cofnął się tak szybko, iż Edlyn przestraszyła się, że może spaść z murów. - Nie pozwoliłem im wejść. - Nikt nie twierdzi... - Ktoś jednak to zrobił - powiedział Allyn. - Widzieliśmy go - dodał Parkin. Grims pochylił się nad chłopcami. - Widzieliście jego twarz? Potrząsnęli głowami, lecz wyraz ich dziecinnych twarzy jasno mówił, kogo podejrzewają. Grims spojrzał na sir Lyndona, otwarcie oceniając go wzrokiem. Rycerz tymczasem wpatrywał się w chłopców z nienawiścią, która zmroziła serce Edlyn. Wiedziała, że musi opanować sytuację, postarała się więc, aby jej głos brzmiał stanowczo: - Walcz dalej, sir Lyndonie, ale komendę nad zbrojnymi pozostawię Grimsowi. Zna zamek i ludzi lepiej niż ty. Sir Lyndon wyminął ją i pognał w dół schodami. - Zanosi się na kłopoty, pani - powiedział Grims. - Mam kazać go obserwować? Edlyn spojrzała na synów. - Dlaczego sądzicie, że to on? Chłopcy spojrzeli po sobie, wreszcie Allyn powiedział: - Jest wysoki, chudy i ma takie czarne włosy. Widać było, że coś ukrywają. - Dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej? Parkin wytarł nos w rękaw, a Allyn wbił wzrok w niebo. Edlyn objęła synów i przytrzymała. - Powiedzcie mi prawdę. Wychodziliście z zamku przez tajne przejście, tak? - Raz - przyznał Allyn. - Po wyjeździe Hugha? Musiała się pochylić, aby usłyszeć szept Allyna. - Tak.

Kolana ugięły się pod nią, kiedy uświadomiła sobie, jak bardzo ryzykowali. Na tym polega trudność bycia matką. Matka zawsze wyobraża sobie najgorsze, nawet kiedy niebezpieczeństwo już minęło. - Myślisz, że to my pokazaliśmy temu zdrajcy, którędy może wprowadzić wroga? wykrztusił Parkin przez łzy. Zbrojny odwrócił chłopców tak, że stali teraz twarzą do niego. - Zdjęliście szalunek i odsunęliście kamienie? Chłopcy wytarli nosy rękami i potrząsnęli głowami. - Więc to nie wy wskazaliście drogę wrogowi. Zrobił to ktoś inny. Grims spojrzał znacząco na Edlyn. Podejrzewa sir Lyndona, pomyślała, a ona boi się sir Lyndona. - Każ go pilnować - powiedziała. Grims ruszył w kierunku schodów, gdzie spotkał Burdetta. Przez chwilę rozmawiali, ustalając szczegóły. Burdett skinął głową i zawrócił. Grims wrócił na wały i krzyknął do swoich ludzi: - Bóg już nas wspomógł. Teraz musimy pomóc sobie sami. Kobiety niech zabiorą dzieci do zamku. Mężczyźni, przygotujcie się do obrony, nim wróg znowu zaatakuje. Z pewnością spróbują usunąć kamienie. Spojrzał na szczelinę nad zawaliskiem. - Miejmy nadzieję, że mur wytrzyma. Wszyscy obecni na dziedzińcu rzucili się wypełniać rozkazy. Edlyn chwyciła synów za ręce i pobiegła z nimi do zamku. Przy jedynym wejściu, znajdującym się na wysokości drugiego piętra, stał Burdett, zaganiając kobiety do wnętrza. Edlyn stanęła obok niego, a kiedy wszyscy znaleźli się w środku, zarządca chwycił siekierę i odrąbał schody. - Niełatwo będzie zdobyć ten zamek, pani - powiedział. Rytm końskich podków na bitej drodze stanowił akompaniament do jego myśli. Proszę, Panie. Proszę, Panie. Ksiądz pewnie okazałby się bardziej elokwentny, lecz Hugh był wojownikiem, nie poetą, a jeśli szczerość coś znaczy, Bóg wysłucha jego modlitwy. Nidy dotąd nie błagał. Odmawiał modły i ufał, że Bóg ich wysłucha. Nie widział potrzeby, żeby się płaszczyć. Ale to... to coś zupełnie innego. Zycie Edlyn było zbyt ważne, by ryzykować, okazując zbytnią pewność siebie. Tam, gdzie chodziło o nią, nie liczyła się duma. Wharton, który dotrzymywał mu kroku, zawołał nagle: - Roxford przed nami, panie! Hugh ściągnął niechętnie wodze i powstrzymał konia - piątego w ciągu dwóch dni. - Słuchaj - powiedział.

Odgłosy walki były stłumione, nie dźwięczne, jak można byłoby się spodziewać. Hugh spojrzał na Whartona w nadziei, że giermek rozproszy jego obawy. Lecz Wharton pozostał zasępiony. - Wróg przedarł się za mury. Lecz jak daleko? Musieli znać szczegóły, toteż Hugh skinął na Deweya. - Rozeznaj się w sytuacji. Giermek zsiadł z konia. Reszta poszła w jego ślady, lecz Hugh ani na moment nie oderwał spojrzenia od Deweya, dopóki ten nie zniknął w lesie. Chłopak był szybki i sprawdził się już podczas bitwy, lecz Hugh pragnął być z nim, by jak najszybciej przekonać się, co zrobił Pembridge. Zamiast tego pozwolił Whartonowi pomóc sobie w przywdziewaniu hełmu i kolczugi. Przyglądał się, jak jego ludzie robią to samo, a potem wyciągają broń z juków. Rumaki odpoczywały, a oni czekali. Czekanie było najgorsze. Miał teraz czas, aby policzyć swoich rycerzy. Stracił wielu po drodze, głównie dlatego, że zabrakło dla nich świeżych koni. Obiecali, że dołączą najszybciej, jak tylko się da, ale nie należało spodziewać się ich zbyt prędko. Hugh szarpnął niecierpliwie sprzączkę, mocującą hełm do kolczugi. Spal podczas najciemniejszych godzin nocy, kiedy nawet jego koń nie widział przed sobą drogi, i jadł, kiedy jego ludzie domagali się odpoczynku. Każda chwila spędzona poza siodłem była torturą, zresztą sama jazda także. Wszystko, o czym mógł myśleć, to biała flaga, jaką powiewała Edlyn, gdy go żegnała i jego arogancki plan, by przyjąć jej poddanie się. Komu teraz będzie musiała się poddać? Nazwała Edmunda Pembridge’a okrutnikiem i Hugh bał się, że wkrótce przyjdzie jej przekonać się o tym na własnej skórze. Dałby wszystko, by była cała i zdrowa, bezpieczna w swojej dumie. Dość bezpieczna na to, by mu powiedzieć, że go kocha. A on - co on by jej powiedział? Czy zaoferowałby jej swoje oddanie, spodziewając się, że to wystarczy, czy też...? - Milordzie! - zawołał Dewey, wyłaniając się z zarośli. - Szybko się sprawiłeś! - pochwalił go Wharton. - Tak, spieszyłem się - odparł Dewey. Czy oni poszaleli? Hughowi zdawało się, że czekają tu całe wieki. - Pembridge zajął zewnętrzny dziedziniec. Dewey nie miał czasu na detale, ale jego ponura mina mówiła wszystko. - Wieża bramna i most zwodzony wydają się nietknięte. Nie walczono, by dostać się do środka.

Hugh i Wharton wymienili spojrzenia, a potem Wharton powiedział: - A zatem zdrada. - To właśnie sobie pomyślałem - dodał Dewey. - Przedarli się też na wewnętrzny dziedziniec, więc może zdrajca działa nadal. Nie ośmieliłem się iść dalej, ale widziałem dym pożarów i słyszałem odgłosy gorączkowej walki. Obawiam się, że zastaniemy tam masę zniszczeń. Zniszczeń? Co ten Dewey wygaduje? Kogo obchodzą zniszczenia? -1, milordzie, jest z nim mnóstwo rycerzy - powiedział Dewey. Zaczerwienił się, lecz mówił dalej: - Nie mamy szans ich pokonać. Hugh spojrzał na otaczających go rycerzy i giermków, po czym dosiadł rumaka. - Każdy mężczyzna sam wybiera sobie bitwy. Ja swoją wybrałem. Jeśli nie macie do niej serca, odejdźcie, dam wam moje błogosławieństwo. Obecni patrzyli na Hugha bez słowa. Wreszcie Wharton powiedział sztywno: - Nie ma potrzeby nas obrażać, panie. Zadźwięczała broń. Rycerze dosiedli koni i stali, czekając na instrukcje. Niema modlitwa Hugha zmieniła się w podziękowanie. Stanął przed swymi ludźmi i przemówił do nich jako dowódca w tej bezowocnej bitwie. - Nie mamy posiłków ani też żadnej nadziei na nie, zaatakujemy więc od tyłu. Jest szansa, iż tak przyzwyczaili się do wyrzynania zbrojnych, że nie będą przygotowani, by stawić czoło rycerzom. Hugh i jego ludzie przejechali przez most i minęli wieżę bramną - jedno i drugie niestrzeżone. Ucieszyło to Hugha. Zawsze lepiej mieć do czynienia z wrogiem wykazującym zbytnią pewność siebie. Potem otworzył się przed nimi zewnętrzny dziedziniec. - Świnie! - Hugh niemal wypluł to słowo, spoglądając na orgię zniszczenia. Wokół drugiej wieży wałęsało się kilku rycerzy Pembridge’a, tak pewnych zwycięstwa, że odpoczywali pośród walki. Jeden z nich zobaczył Hugha i jego ludzi. Wyciągnął rękę, ale nim zdążył krzyknąć, Hugh zdzielił go buzdyganem. Jego ludzie zrobili to samo i wkrótce wokół nich nie było już ani jednej istoty, zdolnej utrzymać się na nogach. Z góry dobiegły ich radosne krzyki obrońców, którzy zorientowali się już, że wybawienie nadeszło. Oby okazało się to prawdą, pomyślał Hugh ponuro.

ROZDZIAŁ 21

- Są tutaj, pani, są tutaj! Edlyn odstawiła kociołek z wrzącym olejem na dachu i pozwoliła, by wiatr osuszył pot na jej twarzy. Po chwili przywykła do światła słonecznego i zobaczyła, że twarz Nedy promienieje radością, podobnie jak twarze innych kobiet. - Kto taki? - Pan! Lord Hugh! Usłyszałyśmy krzyki na zewnątrz i wyjrzałyśmy. To on! - Więc żyje? - Edlyn zatoczyła się do tyłu. Żyje. Bóg jej wysłuchał. Nagle poczuła się niezwyciężona. A potem usłyszała szczęk broni i jęki konających. Rzeczywistość wróciła z nową siłą. Pembridge oczyścił tę zdradziecką dziurę w murze. Druga wieża bramna padła wkrótce potem i ludzie Pembridge’a wdarli się konno na wewnętrzny dziedziniec. Zamkowi zbrojni walczyli jak szaleni, ale z założenia byli to obrońcy i nie mieli wielkich szans w bezpośrednim starciu z rycerzami na koniach. A jednak wbrew wszelkim oczekiwaniom Hugh przybył, Edlyn nie miała więc serca, by zgasić nadzieję, widoczną w twarzach kobiet, ani powstrzymać zalewającej serce radości. Podbiegła do blanków i wychyliła się na zewnątrz. - Uważaj, pani - ostrzegła ją Neda, wskazując zielone pędy, wijące się przy murze. To trujący bluszcz. - Tak, milady. - Ethelburgha wyciągnęła przed siebie zaczerwienione, spuchnięte dłonie. - Spójrz tylko. Nieprędko nawarzę znów piwa. Edlyn skrzywiła się, ale nie dotknęła kobiety. Bez ziół niewiele mogła jej pomóc, a nie chciała, by rumień przeniósł się na jej dłonie. Podeszła do innego wycięcia w murze i spojrzała w dół, gdzie Hugh, dosiadający swego wierzchowca, właśnie rzucił się na wrogów, którzy poważyli się naruszyć jego dobra. Na ten widok serce zaśpiewało jej w piersi niczym skowronek o poranku. A potem zobaczyła, jak ciężka zapowiada się bitwa. - Czy ma dość ludzi? - spytała. Żona zarządcy spoważniała: - Nie wiem. To znaczy „nie”, domyśliła się Edlyn, powiedziała jednak: - Nieważne. I tak jest naszą jedyną nadzieją.

- Ten przeklęty Pembridge i jego kompani - powiedziała Neda. - Rozpalili ogniska i teraz przygotowują strzały. Wystrzelą je w nasze drzwi i spróbują spalić nas żywcem, a lord nie da rady pokonać ich wszystkich. Ogień był jedyną bronią, której tak naprawdę należało się obawiać, toteż się go bali. Edlyn spojrzała na dzbanek przy schodni. Służące gotowały na ogniu tłuszcz, który potem wnoszono na górę po spiralnych schodach i wylewano z dachu na szturmujących. Oblani wrzącym tłuszczem napastnicy musieli oddalić się z pola bitwy, żeby zdjąć i wyczyścić zbroje. Za każdym razem, gdy tak się działo, niewiasty wznosiły radosne okrzyki. Nie było to wiele - ktoś mógłby nawet nazwać ich wysiłki bezowocnymi - lecz pozwalało zająć czymś kobiety, tak że nie wchodziły w drogę Burdettowi, który przygotowywał zamek do końcowego oblężenia. Poza tym kto wie, co może odwrócić losy bitwy? Edlyn zmrużyła oczy, przyglądając się ogniskom. Wiatr wirował i kręcił, roznosząc dym na wszystkie strony. Łucznicy zgromadzeni wokół ognisk kaszleli i gorączkowo wymachiwali ramionami, jednak nie mogli odejść zbyt daleko: musieli spełnić obowiązek. - Zejdź do wielkiej sali - poleciła Nedzie - i zacznij polewać drzwi, progi i nadproża. Postaraj się, by nasiąknęły wodą. I, Neda? - Tak, pani? - Czy Burdett potrafi wypuścić strzałę? - Jest przecież Anglikiem - odparła Neda i Edlyn uśmiechnęła się, słysząc dumę w jej głosie. - Więc przyślij go do mnie z łukiem, strzałami, siekierą i mocnym, ostrym nożem. Neda odwróciła się, zaganiając przed sobą kobiety niczym stadko dzikich gęsi. - Każ mu też przynieść przędzę. I moje rękawice do konnej jazdy. Neda odwróciła się. - Przyjdę razem z nim. Edlyn rozejrzała się po otwartym dachu. Kamienne blanki dawały niezłą ochronę, lecz jeśli łucznikom się poszczęści, zasypią dach gradem strzał i każdy, kto będzie na tyle niemądry, by tam pozostać, narazi się na niebezpieczeństwo. Edlyn musi wypełnić swój obowiązek. To jej zamek. Ale narażanie zarówno Burdetta, jak Nedy, to coś zupełnie innego. - Nie - powiedziała. - Niech przyjdzie sam. Neda miała ochotę zaprotestować, ale ujrzała stanowczy wyraz twarzy swej pani, więc tylko przytaknęła i poszła za służącymi. Pod nimi nadal wrzała bitwa, lecz tu, na dachu, dało się słyszeć świst wiatru. To dziwne uczucie wiedzieć, że tam, w dole, umierają ludzie, a ona nie może nic zrobić. Tym

bardziej, że zrobiłaby wszystko - oblewała walczących wrzącym olejem, zrzucała im na głowy kamienie, strzelała z łuku, a nawet chwyciła za miecz - by uratować zamek i swoje dzieci. To był jej zamek, nie tak jak Jagger, gdzie mieszkała jako żona Robina. Tam była tylko lekceważoną, zdradzaną małżonką, noszącą wysoko głowę, podczas gdy jej mąż zabawiał się z innymi kobietami. Tu jest tą jedyną, wybraną. Hugh dał jej władzę i poparł to swoim autorytetem, dlatego nikt nie śmiał pytać, jak długo potrwa, zanim wypadnie z łask. Wszyscy wiedzieli, że Hugh poważnie traktuje swoje przysięgi. Wszyscy poza łotrem, który ośmieli! się zdradzić Hugha - zdradzić ich oboje wykorzystując jego nieobecność. Co to za człowiek - ta żałosna imitacja mężczyzny? Drgnęła, zaskoczona i zobaczyła Burdetta, który właśnie wyłaniał się ze schodni. Z barków zwieszał mu się długi łuk, w dłoni dzierżył siekierę o krótkim trzonku i nóż. Ruszył ku niej i nagle wszystkie wątpliwości dotyczące zarządcy wróciły z nową siłą. Była tu sama. Burdett mógł poderżnąć jej gardło i przerzucić ją przez mur, a potem zejść na dół i zamordować jej dzieci. Zarządca uniósł siekierę nad głowę i Edlyn cofnęła się bezwiednie. Uniosła ramiona, aby ochronić głowę. Burdett podrzucił narzędzie, chwycił je za ostrze i podał Edlyn. - Co mam z tym zrobić, pani? Powoli opuściła ramiona. Burdett wpatrywał się w nią, trzymając w wyciągniętej ręce siekierę. Sięgnęła po nią i chwyciła za trzonek. Burdett puścił go, a potem rzucił nóż i czekał, bezbronny, nie wiedząc, czy zdecyduje się go uderzyć. Zaczerwieniła się na myśl o własnej głupocie. Lecz jednym zdaniem mogła usunąć ten zraniony wyraz z jego oczu. - Podaj mi rękawice - powiedziała. - I bierzmy się do roboty. Uratujemy zamek. Krew z ran sączyła się Hughowi do ust. Miecz ciążył niczym worek świeżo zmielonej mąki. Wydawało mu się, że posługuje się nim nie lepiej niż młynarz. Jego pierś unosiła się i opadała jak para miechów, mimo to brakowało mu powietrza. Co gorsza, w takim samym stanie znajdował się jego koń. Najlepsi rycerze z drużyny Hugha toczyli beznadziejną walkę, każdy otoczony co najmniej trójką przeciwników. Już wcześniej rozkazał Deweyowi, żeby oddali! się z pola bitwy, nie był jednak pewny, czy chłopak go posłuchał. Wharton trzymał się blisko swego pana, ochraniając go od tyłu, dopóki w ferworze walki nie zostali rozdzieleni. Hugh niczego bardziej nie pragnął, jak zatopić miecz w ciele Pembridge’a, ten jednak trzymał się na uboczu

i walczył jedynie za pomocą kpiących spojrzeń, rzucanych spod przyłbicy hełmu. Jego łucznicy zaś, pewni zwycięstwa, podsycali ogniska i szykowali się, aby zanurzyć w ogniu posmarowane smołą końce strzał. Ostateczna klęska była tylko kwestią czasu. Zamek zostanie zdobyty, a ludzie Hugha unicestwieni, podobnie jak jego marzenia. Marzenia o własnym zamku, zarządzanym przez kobietę, którą kocha... Hugh spojrzał w górę i spostrzegł Edlyn. Zdumiało go, że ją rozpoznał, mimo iż nie różniła się od innych niewiast. Kobieta, o której wiedział, że musi być Edlyn, zorientowała się, że na nią patrzy, gdyż pomachała mu długą, pokrytą listowiem gałęzią. Poruszała nią z tym samym zapałem, jaki przejawiła, wymachując białą flagą i Hugh zaczął się zastanawiać, co to oznacza. Kątem oka dostrzegł zbliżające się ostrze i w ostatniej chwili odparował cios. Wpatrywanie się w Edlyn może go kosztować życie. Lepiej, gdy będzie dla niej walczył. Zajęty bitwą nie zauważył z początku nagłego zamieszania pośród łuczników wroga, zgromadzonych wokół ogniska. Dopiero gniewne pokrzykiwania Pembridge’a skłoniły go, by podniósł głowę i przyjrzał się im na tyle długo, aby zobaczyć, że uciekają. Tarli przy tym oczy, kaszleli i biegli, zataczając się do bramy, jakby nie mogli znieść wiatrów wojny ani chwili dłużej. Ciekawość sprawiła, że Hugh na chwilę odzyskał siły. Szybko rozprawił się z dwoma próbującymi go ująć rycerzami i ruszył w kierunku ogniska, porzuconego przez mężczyzn, którzy powinni go pilnować. Zobaczył jedynie stos niefachowo podpalonych kłód i liściastych gałęzi, lecz kiedy na nie patrzył, spostrzegł unoszące się w rozgrzanym powietrzu piórko. Wkrótce spłonęło i wiatr rozwiał popiół. Jakiś rycerz przedarł się przez spoczywającą na ziemi stertę ciał oraz broni i natarł na Hugha. Hugh warknął gniewnie, odwrócił się, by wrócić do walki - i pod otwartym hełmem zobaczył twarz swego starego przyjaciela, sir Lyndona. Oto zdrajca, pomyślał. - Lyndon - wykrztusił przez zaciśnięte wargi. Szybka podróż i dotychczasowa walka zmęczyły Hugha. Tymczasem sir Lyndon, wypoczęty, uśmiechał się do niego spod hełmu i widać było, że rwie się do walki.

- Skąd to zdziwienie, drogi lordzie? Nie spodziewałeś się, że będę w stanie unieść miecz? - Nie przeciwko mnie. Sir Lyndon przestał się uśmiechać. - Jesteś więc głupcem. Przez tyle lat trwałem przy tobie jak wierny pies, czekając, aż wywalczysz sobie nagrodę i podzielisz się ze mną. A ty poślubiłeś tę kobietę i odwróciłeś się od swoich towarzyszy. Sir Lyndon nic nie rozumiał, lecz Hugh pragnął mu wytłumaczyć. Nie chciał zabijać człowieka, który walczy! u jego boku w tylu bitwach. - Powiedziałem ci, że jeśli udowodnisz, iż naprawdę żałujesz... - Udowodnię? Tobie? Udowodniłem swoją wartość zbyt wiele razy, by pozwolić ci wystawiać mnie na kolejne próby. Napięcie, widoczne w oczach, zdradziło Hughowi, że sir Lyndon gotuje się do ciosu. Zasłonił się tarczą i odparował go bez trudu. - Jesteś rycerzem. Twój honor... - Honor jest dla tych, którzy mogą sobie na niego pozwolić. Sir Lyndon uniósł miecz. Hugh skoczył, by odparować cios, ale pomylił się co do obiektu. Celem sir Lyndona nie był tym razem jeździec, lecz koń. Ostrze opadło na szyję wierzchowca, przecinając arterię. Koń upadł na kolana i Hugh musiał czym prędzej uwolnić stopy ze strzemion. - Widzisz? Tylko szlachetni głupcy mogą pozwolić sobie na honor. Głos sir Lyndona ociekał drwiną. Chwycił za buzdygan. Wierzchowiec Hugha skonał w kałuży krwi, a napastnik ścisnął piętami boki swego konia. Jego rumak poczuł krew i oszalał. Zapach krwi musiał też wpłynąć na sir Lyndona, gdyż obaj rzucili się do przodu. Hugh ledwie uniknął migających w powietrzu kopyt. Tuż obok głowy usłyszał świst nabitej gwoździami żelaznej kuli. Nie chciał umierać z czaszką rozbitą buzdyganem ani zmiażdżony końskimi kopytami. Nie na dziedzińcu własnego zamku, pobity przez towarzysza, który zgorzkniał i zmienił się we wroga. Hugh był lepszym wojownikiem, ale sir Lyndon zajmował korzystniejszą pozycję. Nie zmęczony, na wielkim bojowym rumaku, przewyższał Hugha pod każdym względem. Nacierał, spychając go ku ognisku. Po chwili Hugh znalazł się pomiędzy świszczącym mu koło uszu buzdyganem a płomieniami liżącymi obcasy jego butów. Mając tuż za plecami ogień, a przed sobą ogarniętego morderczą furią Lyndona, zdawał sobie sprawę, że tylko cud może go uratować.

Sir Lyndon podniósł ramię, gotując się do wymierzenia śmiertelnego ciosu. Hugh opadł na kolana i zasłonił się tarczą. Nagle usłyszał świst i zobaczył, że tuż obok niego w ognisku wylądowała strzała. Nie miał czasu się zastanawiać, co oznaczają przymocowane do niej zielone liście i gałązki. Sir Lyndon i jego rumak odsunęli się i Hugh wykorzystał to, by zwiększyć dystans pomiędzy sobą a przeciwnikiem. Sir Lyndon tymczasem opanował zaskoczenie i powiedział z pogardą: - Jak wszystko w tym przeklętym zamku, łucznicy też są tu do niczego. Kolejna strzała wylądowała w ogniu, rozsiewając wokół deszcz iskier. Koń sir Lyndona, przestraszony bliskością płomieni, podskakiwał i stawał dęba. Jeszcze jedna strzała trafiła w ognisko i Hugh dostrzegł szansę. Podniósł płonące polano i podsunął je pod końskie nozdrza. Zwierzę zarżało przerażone, stanęło dęba i cofnęło się gwałtownie. Sir Lyndon upuścił buzdygan i tarczę i chwycił się siodła. Koń skoczył do tyłu, nim jeździec zdążył odzyskać nad nim kontrolę. Rozległ się głośny brzęk i sir Lyndon wylądował na ziemi. Teraz walka była wyrównana. Hugh zbliżył się do swego niedawnego druha, nadal trzymając w wyciągniętej dłoni płonącą gałąź, wydzielającą intensywną woń świeżego drewna i zielonych liści. - Zabierz to - zawołał sir Lyndon, wymachując ramionami. - Na miłość boską, Hugh, zabierz to! Potarł twarz dłońmi w rękawicach, które zaczerwieniły się od krwi. Hugh stał, osłupiały, wpatrując się w sir Lyndona. Co jest z tym człowiekiem? - Zrobię, co powiesz, Hugh. Uczynię, co tylko zechcesz - powtarzał sir Lyndon, cofając się gorączkowo niczym pies w ataku wścieklizny. - Jeśli kiedykolwiek byłem ci bliski, oszczędź mnie teraz. Hugh zawahał się, nie rozumiejąc, gdzie leży źródło cierpień sir Lyndona. Ten zaś ryczał z bólu, zaciskając powieki, jakby bał się je otworzyć. - Przypomnij sobie bitwy, które staczaliśmy razem. Pomyśl o nich i daj mi jeszcze jedną szansę. - Dobrze, oszczędzę cię - powiedział Hugh z niesmakiem, rzucając w ogień gałąź. Ale co ci się stało? Nagle zapomniał, o co pytał. W pobliżu stał koń bez jeźdźca. Hugh natychmiast podchwycił okazję. Podbiegł i wskoczył na siodło. Zwierzę bryknęło. Hugh opanował konia i odwrócił się, by wrócić do sir Lyndona.

Jednak sir Lyndon zniknął. Tymczasem kolejna strzała zaświszczała w powietrzu i wylądowała w ognisku. Hugh spojrzał na blanki i zobaczył Burdetta, celującego w drugie ognisko, przy którym stali łucznicy, gotując się do wykonania zadania. Nagle Burdett pochylił się, jakby dostrzegł niebezpieczeństwo. I rzeczywiście, strzała, wypuszczona przez łucznika przy ogniu trafiła w miejsce, gdzie stał. Teraz tylko Edlyn wychylała się zza blanki, szarpiąc za pędy bluszczu, wijącego się wokół kamieni i wystawiając się na cel. Po raz pierwszy od początku bitwy Pembridge wyłonił się zza strzegących go rycerzy i zawołał: - Zabij ją! Łucznik uniósł łuk i zmrużył oczy. Hugh krzyknął ostrzegawczo do Edlyn i rzucił się na łucznika. Nie uda mu się zdążyć. Wiedział, że nie ma szans, mimo to musiał spróbować. Chmura dymu z ogniska spowiła łucznika, nim zdążył wypuścić strzałę. Burdett wychynął z ukrycia i odciągnął Edlyn. Pozbawiony zdobyczy Pembridge pogalopował ku ognisku, chwycił łuk i wymierzył w Hugha. Z tej odległości strzała z pewnością przebiłaby kolczugę. Hugh przygotował się na uderzenie, lecz nagle powiew wiatru otoczył Pembridge’a obłokiem dymu. Zaskrzeczał, jakby sam diabeł chwycił go za gardło. Rzucił łuk i pognał ku bramie. Co to za sztuczka? - zastanawiał się Hugh. A potem kolejny powiew przeniósł dym ponad walczącymi i skierował w jego stronę. Nie wytrenowany wierzchowiec Hugha nawet bez komendy jeźdźca rzucił się do tyłu. - Święta Panienko! - zawołał Hugh, ściągając wodze. Płuca mu płonęły, skóra paliła, a oczy piekły. Chciał zetrzeć ból, lecz druciane rękawice uniemożliwiały to. Próbował uciec, lecz było za późno. Trucizna przywarła mu do skóry i wypełniła płuca. Gdyby jako tako sprawny wojownik zaatakował go teraz, Hugh byłby bezbronny. Tyle że wokół nie było sprawnych wojowników. Te przeklęte strzały trafiły we wszystkie trzy ogniska, roznosząc truciznę po całym dziedzińcu. Mężczyźni biegali, krzycząc i płacząc jak dzieci. Hugh skierował konia ku wąskiemu przejściu w wieży, prowadzącemu na zewnętrzny dziedziniec. Z ulgą zaczerpnął tchu, potem jeszcze raz i jeszcze raz. - Powietrze. Kaszlał i wywracał oczami, próbując dostrzec coś przez zasłonę łez. Oczy szczypały go niemiłosiernie. - Świeże powietrze.

A potem łzy spłukały truciznę i zobaczył go - Pembridge’a, samotnego, tylko ze swoją bronią i sprytem. To nie wystarczy, aby obronić się przed Hughem. Pembridge także zobaczy! Hugha, choć oczy miał równie spuchnięte, jak jego wróg. Wykrzywił usta w szaleńczej parodii uśmiechu. - Sprytna sztuczka, drogi lordzie bez włości! - zawołał. - Moja Edlyn zawsze była sprytna. Mówiąc wymachiwał dłonią niczym czarownik, zaklinający swoje demony. - Ale nie tak sprytna jak ja. Na jego wezwanie zza bramy wyłoniła się grupa jeźdźców i zapełniła dziedziniec. Hugh spojrzał na nich. Richard i jego banda złodziei odwzajemnili spojrzenie, zaś z tyłu grupy stał wynędzniały stary przewoźnik, Almund, spoglądając to na Richarda, to na Hugha. - Widzisz - mówił dalej Pembridge - jeśli chcesz, by twoi sojusznicy wykonali brudną robotę, pertraktuj z najpodlejszymi. Obiecaj im łupy, a zrobią, co zechcesz. Coś w duszy Hugha, coś, co miało związek z honorem i wiarą, załamało się nagle. Nie chciał, by Richard okazał się Judaszem. Pragnął wierzyć, iż mówił szczerze, gdy napomykał, że byłby gotów zaprzestać zbójeckiego rzemiosła, gdyby trafiła mu się szansa rozpoczęcia życia od nowa. Uważał - dobry Boże, naprawdę tak myślał - że Richard uwolnił Edlyn, ponieważ dostrzegł w niej piękno oraz niewinność, które pragnął zachować. A teraz jest tutaj, gotów ograbić zamek Hugha i gwałcić Edlyn, dopóki nie umrze. Uniósł miecz i ryknął niczym zraniony byk: - Nie! Richard też uniósł miecz i zawołał głośno i wyraźnie: - Zaiste, nie. Przybyliśmy chronić lady Edlyn i wszystko, co uważa za swoje, to znaczy, między innymi ciebie, lordzie Hugh. Hugh powstrzymał szarżę, nim się zaczęła. Poczuł przypływ nadziei. Mając po swojej stronie Richarda i jego ludzi, mógł pobić Pembridge’a. Sądząc po wyrazie twarzy tego ostatniego, on także to rozumiał. - Będziesz walczył? - zawołał Hugh. - A może wolisz uciec? Pembridge rzuci! się na Hugha z szaleństwem w oczach. - Będę walczył, a jeśli zginę, dopilnuję, byś znalazł się w piekle wraz ze mną.

ROZDZIAŁ 22

- Niemal mu się udało, panie. Hugh uniósł się lekko na posłaniu, umieszczonym w pobliżu paleniska. Wharton stał nad nim, nadal szary na twarzy i drżący. - Komu i co miałoby się udać? - Pembridge o mało nie zabrał cię z sobą do piekła. - Był dobrym wojownikiem - Hugh poruszył ramieniem, sprawdzając, czy opatrunek na złamanym obojczyku trzyma się jak należy. - Ale nie walczy! o to, co kocha. - A ty walczyłeś? Słodki głos Edlyn dobiegał z drugiej strony posłania i Hugh odwrócił głowę, by spojrzeć na żonę. Wyglądała i zachowywała się jak anioł, niosący ulgę cierpiącym. Wiedział, że ta wymuszona łagodność musi ją sporo kosztować. - Przeklęty drań nie mylił się co do jednego - mruknął. - Naprawdę jesteś sprytna. Nikt nie musiał mu mówić, że to Edlyn wpadła na pomysł, by ściąć pędy trującego bluszczu i wstrzelić je w ogniska. Jej strategia spowodowała zamęt w szeregach wroga i wkrótce ludzie Hugha, wspomagani przez najemników Richarda, pokonali atakujących. Po zwycięstwie Hugh musiał odczekać jeszcze dobrą godzinę, nim wiatry rozwiały trujące miazmaty i mógł wejść do swojego zamku. Wykorzystał ten czas, by podziękować Almundowi, Deweyowi, Whartonowi i nawet złodziejom Richarda. Jednak zwłoka osłabiła nieco euforię, zwłaszcza że Richard, dowiedziawszy się o podstępie Edlyn, wybuchnął takim śmiechem, że w końcu padł na ziemię, nieprzytomny. Dalsze badania wykazały, że cierpiał także z powodu złamanych ciosem buzdyganu żeber, mimo to jego rechot nadal rozbrzmiewał Hughowi w uszach. Skrzywił się i Edlyn natychmiast to zauważyła. - Dlaczego nie chcesz, żebym przeniosła cię na łoże? - spytała po raz kolejny. - Jest olbrzymie. Zmieścicie się na nim obaj z Richardem, a mnie łatwiej będzie was pielęgnować. - Nie będę spał w jednym łożu z tym człowiekiem - oświadczył Hugh. - Amen - powiedział Richard zdecydowanie, choć jego głos brzmiał o wiele słabiej. Leżał wsparty na poduszkach i blady jak okrywające go prześcieradło. Lecz nawet ból nie zdołał zmniejszyć jego zuchwalstwa. - Mogę spać na barłogu. Nie ma powodu, żebym pozbawiał pana tego zamku miejsca w łożu. Drwina w jego głosie sprawiła, że Hugh poczuł chęć, by zdzielić swego wczorajszego wroga, a obecnego sojusznika. Ale nie musiał, Edlyn rozwiała bowiem złudzenia Richarda co do stanu jego zdrowia.

- Nie, nie możesz - powiedziała. - Nie podoba mi się wygląd tej rany na piersi, więc nigdzie się nie ruszysz, dopóki ci nie pozwolę. Jednak Richarda trudno było okiełznać. - Istny z niej tyran, czyż nie? - powiedział, rozbawiony. - Kiedy ja się ożenię, poślubię niewiastę łagodną i posłuszną. Hugh przypomniał sobie, że on też żywił takie zamiary. - Doświadczenie podpowiada mi, że Bóg daje, co chce, a człowiek bierze to, co dostaje. Gdyby ton głosu można opisać jako „puszący się”, to głos Richarda brzmiał właśnie tak. - Moje szczęście stanie się przedmiotem zawiści wszystkich nowych sąsiadów. Hugh chrząknął. - Wiele spodziewasz się po jednej bitwie. I masz rację, do licha, pomyślał. Rzeczywiście zamierzał poprosić księcia, by dał Richardowi zajęty przezeń zamek. A potem Richard będzie musiał zyskać akceptację wśród szlachetnie urodzonych lordów oraz baronów, co nie będzie łatwe, zważywszy, ilu z nich oskubał. Fakt, że Edlyn doskonale zdawała sobie sprawę, iż Hugh wstawi się za Richardem, był jeszcze trudniejszy do przełknięcia. Uważała Richarda za dobrego człowieka, przeznaczonego do szlachetnych czynów, a Hugh nie potrafił się zmusić, by rozwiać te iluzje - nawet jeśli wiedział, że Edlyn nim manipuluje. Teraz też uśmiechała się w ten swój niepokojący sposób. Jej uśmiech przypominał mu przepełnione pustką dni, od kiedy ostatni raz się kochali i zapowiadał koszmar dalszych samotnych nocy, dopóki znów nie będą mogli się połączyć. Edlyn opadła tymczasem na kolana i poprawiła mu poduszki pod głową. Oczarowany jej urodą, nie wytrzymał i uśmiechnął się szeroko. - A zatem, żono, co sądzisz o swojej pierwszej bitwie? - Była tak paskudna i okropna, jak się spodziewałam - powiedziała, ale jej uśmiech przeczył słowom. - Lecz gdybym miała broń, wycięłabym tych łotrów w pień własnymi rękami. Hugh spoważniał na samą myśl o tym. - Dlaczego? - Kiedy zobaczyłam, co Pembridge zrobił z zewnętrznym dziedzińcem i dowiedziałam się, co planuje uczynić z resztą zamku, moimi synami i moimi ludźmi... Na świętą Panienkę, nadal mam ochotę go zamordować. - Zacisnęła drżące dłonie. - A on nie żyje. Jakie to dziwne odczuwać pokrewieństwo dusz z żoną dlatego, że ma ochotę kogoś zabić.

Och, zdawał sobie sprawę, że brutalna przemoc, towarzysząca bitwie, z pewnością by ją odstręczyła, lecz teraz lepiej będzie rozumiała satysfakcję, jaką odczuwa mężczyzna, który walczył uczciwie i zwyciężył wroga, zagrażającego jego bliskim i jego własności. - Mój pan zadbał o to, by Pembridge nie przeżył - stwierdził Wharton rzeczowo. - Spełniłem ten obowiązek i bez wahania zrobiłbym to raz jeszcze. Naprawienie szkód, jakie wyrządził w zamku, zajmie nam dobre dwa miesiące. - Zawsze był niczym zaraza - powiedziała Edlyn spokojnie, co upewniło Hugha, że nigdy nie pragnęła Pembridge’a. - Wszędzie, gdzie przeszedł, umierało szczęście. Jej słowa przypomniały Hughowi starego przyjaciela, także dotkniętego zarazą. Poruszył się niespokojnie. - Ktoś widział sir Lyndona od czasu bitwy? Wharton potrząsnął ze smutkiem głową. - Sir Lyndon zginął, panie. Znaleźliśmy jego ciało pośród innych zdradzieckich trucheł, kiedy ksiądz odprawiał nad nimi modlitwę. - Nie wyrażaj się o nim tak lekceważąco - skarcił go Hugh ostro. - Był dobrym człowiekiem. - Dobrym człowiekiem? Więc to nie jego widziałem, jak walczył po stronie Pembridge’a? I to nie on próbował cię zabić? - Ale okazał skruchę. - Jesteś zbyt łagodny, panie - teraz to Wharton skarcił Hugha. - Czy to nie o nim mówili twoi synowie? To nie on otworzył bramę? - Allyn i Parkin powiedzieli mi, że nie mają pewności. - Może i nie byli pewni przed bitwą, teraz to oczywiste. Nigdy już nie odważyłbym się powierzyć mu życia albo życia mojej żony. - To mi pochlebia. Edlyn spuściła wzrok, by ukryć rozbawienie. - Niepotrzebnie, pani. Kwaśna mina Whartona z pewnością wycisnęłaby sok z najtwardszej brzoskwini. Nie rozumiem, dlaczego pan wziął sobie kobietę tak upartą jak ty, ale zawsze wypełniam jego rozkazy. - Ale nie wierzysz mi, kiedy ci mówię, że sir Lyndon pragnął spróbować jeszcze raz! powiedział Hugh, zirytowany. Wharton wzruszył ramionami.

- Wiedziałem, że weźmiesz jego stronę, panie. Ale teraz to bez znaczenia. On nie żyje, więc nie ma sensu się sprzeczać. Powinienem był wiedzieć, że nic nie zmusi Whartona, by przyznał, że to on przeciągnął nożem po żebrach sir Lyndona, pomyślał Hugh. - Cóż - mruknął pod nosem. - Stało się i nic nie zdoła tego odwrócić. Prawdę mówiąc, nie był pewny, czyby tego chciał. Wharton miał rację. Nie potrafiłby już zaufać sir Lyndonowi, a gdyby sir Lyndon przeżył, żal, jaki obaj odczuwali i tak zniszczyłby ich przyjaźń. - Jeśli pominąć fakt, że nasz pan jest zbyt ufny, na ogół wie, co robi. Na przykład zmniejszył armię rebeliantów niemal o połowę, nim bitwa w ogóle się zaczęła. Jak tego dokonałeś, panie? - zapytał chytrze. Hugh nie poczuł się urażony, a że chętnie oddawał sprawiedliwość innym, powiedział stanowczo: - Zastosowałem sztuczkę, której nauczyła mnie żona. - Naprawdę? - spytała Edlyn, zadowolona, choć zaskoczona. - Nie jestem głupcem - odparł Hugh. - Dwa razy widziałem, jak wygrałaś, posługując się dostępnymi dla ciebie środkami. Uznałem, że ja też mogę tak postąpić. Ze zgrozą zauważył, że oczy Edlyn wypełniły się łzami. Płacze! Ona płacze! Nie znał się na płaczących kobietach. Do licha, gdyby mógł, pewnie by uciekł. Zamiast tego powiedział: - Hej! To miał być wyraz uznania! - Wiem, chodzi jedynie o to... - sięgnęła po kawałek bandaża i wytarła nos. - Po raz pierwszy jestem pewna, że mnie aprobujesz. - Ze cię aprobuję? - Hugh spróbował się podnieść, lecz Edlyn objęła go ramionami. Co to ma znaczyć, że cię aprobuję? Czy nie idę z tobą do łóżka, gdy tylko nadarzy się okazja? - Nie chcę tego słuchać - powiedział Richard i zaczął głośno nucić. - Do łóżka? I co z tego? - Jak to, co z tego? - Nie mógł uwierzyć, że to powiedziała. - To, co dzieje się w łóżku, nie jest ważne. Najwidoczniej Richard nie nucił dość głośno, gdyż nagle umilkł i Edlyn domyśliła się, że wszystko słyszał. Wharton stał, osłupiały. Hugh wpatrywał się w poznaczoną śladami tez twarz żony i w ciszy trzej mężczyźni próbowali przyjąć do wiadomości ów dowód kobiecej przewrotności. - To prawda, nie jest - mówiła tymczasem Edlyn, spoglądając w pełne niedowierzania twarze mężczyzn. - Liczy się tylko uczucie i zaufanie pomiędzy kobietą a mężczyzną. Kiedy ostatni raz wyszedłeś z naszego łoża, wcale nie wydawałeś się szczęśliwy.

- Zakrywam sobie uszy - zawołał Richard i powoli naciągnął na głowę poduszkę, oszczędzając zranione żebra. Wszystko, co Hugh pamiętał z tamtego dnia, to nagląca potrzeba, by zapanować nad Edlyn, satysfakcja, gdy mu się to udało - choćby tylko w łóżku - i przepełniona samozadowoleniem świadomość, że i ona nad nim zapanowała. Edlyn musiała prawidłowo odczytać wyraz jego twarzy, gdyż powiedziała: - Nie byłeś wtedy szczęśliwy, lecz wściekły z powodu koszuli, którą dostałam od Richarda. Richard uniósł lekko poduszkę. - To kłamstwo! Nigdy nie dałem jej koszuli! Świadomość, że Richard przysłuchuje się prywatnej rozmowie pomiędzy nim a jego żoną, była niczym drapanie wilczych pazurów po granitowej skale i Hugh prychnął, zirytowany: - Powinieneś staranniej zakryć sobie uszy. Richard przewrócił się z przesadną ostrożnością i ulokował tak, że teraz widać było jedynie wzgórek pościeli. - Zrobił to jeden z twoich ludzi - powiedziała Edlyn, zwracając się do wzgórka, a wzgórek zajęczał w odpowiedzi. - Hugh chciał, żebym ją odesłała. Spuściła wzrok i wyglądała teraz jak nieśmiała młoda dziewczyna. - Próbowałam cię złapać, nim wyjechałeś, by ci ją dać. Jej słowa przekonały Hugha ostatecznie, że nie rozumie kobiet. - Dać mi ją? - Tak, jako symbol i podarunek, byś miał go przy sobie podczas bitwy. Wspomniał jej sylwetkę, rysującą się na tle nieba, i to, jak wymachiwała białym płótnem. - To była ta biała flaga, którą się posłużyłaś? - Biała flaga? - By zasygnalizować, że się poddajesz. - Nie poddawałam się! - Zobaczyłem białą flagę! Wypchnęła do przodu szczękę i odsunęła kosmyk włosów, który wpadł jej do oczu. - Nigdy nie zrozumiem mężczyzn. Przecież ci powiedziałam... - Co zamierzałaś mi powiedzieć? - Kiedy? - Co zamierzałaś mi powiedzieć, kiedy pobiegłaś na mury, by wymachiwać tą koszulą? Edlyn zmieszała się, co sprawiło Hughowi nie lada przyjemność.

- He, he - zarechotał Wharton grubiańsko. - Chyba zaczyna rozumieć, że nie zdoła cię oszukać, panie. Nie odrywając oczu od twarzy Edlyn, Hugh powiedział: - Zamknij się Wharton i wyjdź stąd. - Tak, panie - przytaknął potulnie Wharton i ruszył do drzwi, posuwając się zakosami, niczym krab, szukający drogi do morza. Richard przewrócił się na łóżku i ułożył tak, by móc wystawić głowę i przysłuchiwać się rozmowie. Hugh miał ochotę wyrzucić obu mężczyzn, lecz Edlyn była zdenerwowana niczym na wpół oswojony sokół i równie jak on płochliwa. Nie ośmielił się odwrócić od niej spojrzenia. Poruszyła ustami i wykrztusiła: - Chciałam ci powiedzieć, żebyś postarał się zostać przy życiu. - Wszyscy twoi mężowie przysporzyli ci jedynie zmartwień. - Być może mężczyzna zdoła jednak zrozumieć kobietę, jeśli będzie dostatecznie się starał i żył wystarczająco długo. - Dlaczego miałabyś chcieć, bym pozostał przy życiu, skoro beze mnie żyłoby ci się o wiele łatwiej? Edlyn wyjęła z torby zwitek bandaży i zaczęła je przewijać. - Nie życzę nikomu źle. Hugh potarł złamany obojczyk, robiąc przy tym zbolałą minę. Edlyn spojrzała na niego i powiedziała: - Nie zwiedziesz mnie. Wiem, o co ci chodzi. - O co? - zapytał, przesuwając ostrożnie palcami po bliznach i siniakach, które znaczyły jego twarz. - Próbujesz dać mi do zrozumienia, że bardzo cierpisz - wyjaśniła, zwijając szybciej bym zdradziła ci to, co zamierzałam powiedzieć wtedy. - Skoro chciałaś powiedzieć mi to wówczas, dlaczego nie możesz teraz? - Ponieważ wtedy obawiałam się, że możesz zginąć, a teraz grozi ci tylko, że ja cię zabiję. Hugh zrobił szczególnie zbolałą minę i Edlyn westchnęła demonstracyjnie. - Chciałam ci powiedzieć, że zwyciężyłeś. Sięgnął po jej dłoń, lecz zamiast tego chwycił garść bandaży. Odrzucił je z niesmakiem. Przywarły do szorstkiej skóry, więc klął, dopóki Edlyn nie odczepiła ich i nie schowała ostrożnie do torby. Ujęła jego dłonie i przez chwilę Hughowi zdawało się, że to znak poddania. Zamiast tego spojrzała na pokrywające skórę pęcherze i zapytała z troską: - Czy to od miecza? - Edlyn... Sięgnęła do torby.

- Posmaruję je maścią i owinę. - Kocham cię, Edlyn. Zamarła. Podobnie jak Hugh. Wystrzelił z tym wyznaniem zupełnie nieprzygotowany, w obecności Richarda i Whartona, bez żadnego planowania i poetyckich słów. Mógł powiedzieć: „Jesteś panią mego serca”. Albo: „Kochana, jesteś piękniejsza niż słońce w całej swej wspaniałości”. Zakochani mówią takie rzeczy. Zawsze uważał, że to głupie, ale kobiety chętnie ich słuchały, a on chciał, by Edlyn była szczęśliwa. Gdyby miał czas się zastanowić, ująłby to bardziej kwieciście, ale nagle wydało mu się niesprawiedliwe, że ona ma wyznać mu miłość, nim sama usłyszy wyznanie. W końcu kochała już przedtem i ani razu miłość nie wyszła jej na dobre. To dlatego zachowuje się tak ostrożnie i rozpaczliwie broni się przed uczuciem. A teraz on ją obraził, mówiąc tak bez ogródek. Musi naprawić błąd. - Robin ująłby to lepiej, prawda? - wymamrotał. Edlyn przycisnęła palce do jego ust. - Robin był bardziej elokwentny, i nic w tym dziwnego. Wyznawał miłość tylu kobietom... - Przesuwając pieszczotliwie kciukiem po jego wargach, dodała: - Wolę twoją wersję. Pochyliła się i zastąpiła palce ustami, a jej oddech pieścił mu wargi. - Kiedy już odbudujemy stodołę, musimy zamknąć się tam i zrealizować moją dziewczęcą fantazję. - Jaką fantazję? Taka rozmowa była niczym pocałunek i Hugh rozkoszował się każdym ruchem Edlyn, ciepłem i bliskością jej ciała, oczekując na pocałunki, milczące i bardziej namiętne. - O tobie. I o mnie. - Ostrożnie wyciągnęła się obok niego, zważając, by nie urazić obolałych miejsc. - Zamkniętych w uścisku. Dwa ciała nie mogły spoczywać bliżej siebie, mimo to czuł niedosyt. Ujął dłonią brodę Edlyn i spojrzał jej w oczy. - Wymachiwałaś białą flagą. - To była koszula. - To był znak poddania się. - To był znak miłości. Nareszcie. To właśnie pragnął usłyszeć. - Który przyjąłem. Zacisnął uścisk. - W końcu jesteś bezpieczna.

Spojrzenia Whartona i Richarda spotkały się i Wharton się uśmiechnął. Nie winił Richarda za to, że wydawał się wstrząśnięty i zdegustowany. On też nie miał ochoty wysłuchiwać tej powodzi czułych słówek. Szkoda, że Richard nie może się poruszać. Wharton podszedł do drzwi. Richard spojrzał na niego żałośnie. Hugh dotknął ust Edlyn. - I wreszcie zdobyłem twoją miłość. Edlyn położyła Hughowi dłoń na sercu. - A ja twoją. Kiedy Wharton zamykał za sobą drzwi, od strony łoża dobiegły go dziwne odgłosy. To Richard krztusił się, przezwyciężając mdłości. Para na podłodze nawet tego nie zauważyła.
Niezapomniany rycerz - Dodd Christina.pdf

Related documents

258 Pages • 85,749 Words • PDF • 1.1 MB

248 Pages • 78,267 Words • PDF • 1.4 MB