Szczury Wroclawia. Chaos - Szmidt Robert J_.pdf

345 Pages • 160,499 Words • PDF • 3 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:22

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Copy right © 2015 Robert J. Szmidt Redakcja Urszula Gardner | urszulagardner.pl Korekta Maria Brzozowska | textoria.pl Pracownia 12A | pracownia12a.pl Konwersja Tomasz Brzozowski Projekt okładki Copy right © 2015 Ily a Yatskevich Projekt planów Wrocławia Design Partners | designpartners.pl Copy right © for this edition Insignis Media, Kraków 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-63944-82-7

Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90 [email protected], www.insignis.pl facebook.com/Wy dawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media

Książkę tę dedykuję mojemu ojcu chrzestnemu, doktorowi Bogumiłowi Arendzikowskiemu (1928–2004), lekarzowi, który w 1963 roku zdiagnozował czarną ospę

Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl

1 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 19:50 izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a – Ale rzeźnia – jęknął pierwszy z milicjantów, wierzchem dłoni ocierając spocone czoło. – Masakra – poparł go drugi mundurowy, wzdry gając się jednocześnie z obrzy dzenia. – Spójrzcie ty lko, jakie zażarte cholery. Ży wcem ją pożerają… Sierżant Patry k Mielech nie słuchał podwładny ch. Oparty plecami o mur Lotniczy ch Zakładów Naukowy ch wy biegał my ślami w niedaleką przy szłość. Jeszcze dwa dni i jego ży cie bardzo się skomplikuje. Zdawał sobie z tego sprawę od samego początku, ale dopiero teraz zaczy nało do niego docierać, że już za czterdzieści godzin przy jdzie mu się zmierzy ć z konsekwencjami decy zji, którą podjął parę ty godni wcześniej. Niecałe dwie doby – ty le zostało do końca kwarantanny kolejnej grupy osób. Wśród nich będzie i Agnieszka. Ona wróci do dawnego ży cia, a on zostanie tutaj – cholera wie jak długo jeszcze – by bronić mieszkańców Wrocławia przed śmiercionośny m wirusem. – Sierżancie? Dopiero trącenie w ramię wy rwało go z zamy ślenia. – Czego? – burknął rozeźlony, spoglądając na obu podwładny ch. Karol Kłos, Pomorzanin z dziada pradziada, wy szczerzy ł zęby spod sumiastego wąsa, wskazując głową gąsienicę, która znikała właśnie między źdźbłami trawy na poboczu drogi. Długie na paznokieć czerwone mrówki dopadły ją przy rozdeptany m przez przemy tników polny m kwiatku. Kilka sekund wy starczy ło, by opancerzeni w chity nę zabójcy obsiedli barwną larwę, uniemożliwiając jej ucieczkę, a potem rozczłonkowali smukłe ciało przed zaniesieniem do pobliskiego mrowiska, czemu dwaj mundurowi przy glądali się z niekłamany m zainteresowaniem. – Samo ży cie – mruknął Mielech, dziwiąc się ich niezdrowej fascy nacji. – Silniejszy zjada słabszego. – W kupie siła, towarzy szu sierżancie – wtrącił naty chmiast Filip Kurpiel, drugi z funkcjonariuszy. Chłopak ten, w odróżnieniu od leciwego by łego latarnika z Jastarni, trafił do milicji prosto z wojska i za wszelką cenę starał się zapunktować u przełożony ch, choć rzadko mu to wy chodziło. Ty m razem niewiele brakowało, by dostał plusa od sierżanta. Niestety Mielech chodził dzisiaj skwaszony, co wszy scy podwładni zauważy li zaraz po objęciu służby, żaden jednak nie mógł się nawet domy ślać, z czego wy nika ta zaskakująca u niego melancholia. – Dość tego dobrego… – Patry k wy sunął się z oży wczego cienia, nałoży ł czapkę i ruszy ł wzdłuż zwieńczonego drutem kolczasty m betonowego muru. Szedł wolno ku ulicy Kiełcowskiej i bramie ośrodka, znajdującej się kilkadziesiąt metrów za załomem ogrodzenia. Kłos dołączy ł do niego po paru krokach. Kurpiel stęknął głośno, podnosząc z trawy dwie wy pchane po brzegi ny lonowe siatki. Zabrzęczało pełne szkło. Tego dnia patrolom rozstawiony m

wzdłuż muru dopisało szczęście. Mundurowi zgarnęli trzech cwaniaczków, którzy próbowali przemy cić do izolatorium alkohol. Siedemnaście półlitrówek i sześć ćwiartek – o ty le powiększy się niemały już depozy t na zapleczu portierni. Pod warunkiem, że dy żurny nie „pomy li się” przy rejestrowaniu zdoby czy, co czasem się zdarzało. Mielech zerknął na idący ch za nim funkcjonariuszy. Latarnik i Młody, jak ich przezwano, na tutejszy posterunek trafili za karę. Podobnie jak pozostały ch czternastu „ochotników” pilnujący ch na Psim Polu ludzi objęty ch kwarantanną. Podobnie jak on sam… Sierżant opuścił wzrok na własne dłonie. Wciąż lekko drżały, choć trzeba by ło wprawnego oka, by to zauważy ć. Odwy k poskutkował, ale… Dobiegające zza pleców charaktery sty czne pobrzękiwanie pełnego szkła sprawiało, że przesuwał bezwiednie języ kiem po wargach. Myśl o czymś innym, o niej, nie o wódce, zganił się w duchu, skręcając w stronę portierni zaadaptowanej na ty mczasowy posterunek. Zanim zdąży li pokonać ostatni odcinek trasy, dogonił ich krótki konwój. Trzeci tego dnia. Wy służona szara warszawa M20 minęła zjazd do LZN-u i zatrzy mała się na środku ulicy, blokując oba pasy ruchu. Jadący za nią „ogórek” nie skręcił jednak od razu, jak powinien, ty lko zahamował ostro przed otwartą na oścież bramą. Moment później Patry k usły szał głośny zgrzy t skrzy ni biegów i autobus zaczął cofać, zmuszając kierowcę zamy kającej kolumnę ny ski do wy konania rozpaczliwego uniku. Gdyby nie chwila odpoczynku i ta nieszczęsna gąsienica… pomy ślał sierżant, widząc, że sfaty gowana pięćsetjedy nka odbija gwałtownie na pobocze, gdzie on i jego ludzie mogliby właśnie stać. Kłos zerknął na zegarek i mruknął: – Dwudziesta… Dwudziesta i wszy stko jasne. Mielech skinął głową. Autobus nie mógł wjechać na teren izolatorium, dopóki sanitariusze nie zdezy nfekują karetki, którą o tej właśnie godzinie wy wożono do szpitala MSW próbki krwi i cholera wie co jeszcze. Kiedy mijali koleiny wy ry te przez koła ny ski, zza budy neczku portierni wy łonił się szary samochód osobowy. Bez sy reny w ty lnej części błotnika, bez koguta na środku dachu. Gdy by nie sy mbol Czerwonego Krzy ża na drzwiach, można by pomy śleć, że to zwy kłe cy wilne auto. Jeden z duchów – jak nazy wano odziany ch w biel sanitariuszy – machnął ręką na szofera jelcza; reszta poruszała zawzięcie dźwigniami plecakowy ch spry skiwaczy, szy kując się do zdezy nfekowania kolosa. Mielech przy stanął przed zewnętrzny mi drzwiami portierni. – Idę na obchód – poinformował podwładny ch. – Wy przekażcie dy żurnemu zarekwirowane butelki. Ty lko żeby mi żadnej nie brakowało!… – Na nas możecie polegać jak na Zawiszy – obruszy ł się Kłos. Spocony Młody ty lko pokiwał głową. – Polegać polegam, ale i tak sprawdzę rejestr zaraz po powrocie – zakomunikował im, zanim zniknęli w parterowy m budy neczku. Gestem powstrzy mał ducha przed zamknięciem bramy za obły m jelczem, po czy m marszcząc nos, przebiegł obok mat przesiąknięty ch środkami dezy nfekujący mi. W odróżnieniu od sanitariuszy nie miał na twarzy maski, która choć w części chroniłaby przed gry zący m odorem. A jego chustka do nosa… chy ba jednak wolał, aby została w kieszeni. My śl o dotknięciu ust materiałem, który ociekał tłusty m potem, wy dała mu się jeszcze obrzy dliwsza od tego smrodu.

Izolatorium w leżący m na obrzeżach miasta Technikum Budowy Silników pękało w szwach. Patrząc na zdezorientowany ch ludzi, którzy wy siadali z autobusu przed dziewiątką – ostatnim z długich, dwukondy gnacy jny ch, wy remontowany ch niedawno pawilonów – sierżant przy pomniał sobie o planach otworzenia dwóch kolejny ch ośrodków kwarantanny. Jeden miał się mieścić w internacie nieczy nnego o tej porze roku Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej, drugi w hotelu obok Stadionu Olimpijskiego. Ale to by ła pieśń przy szłości. Ty mczasem w powierzony m jego pieczy ośrodku już zaczy nało brakować miejsca. Jeśli izolowany ch nadal będzie przy by wać w ty m tempie, sanitariusze zostaną zmuszeni do zagęszczenia pacjentów, a ci znów zaczną się burzy ć. Dopiero co wzmocniono ochronę po ty m, jak kilku zdesperowany ch trzeźwością delikwentów postanowiło wy ruszy ć w świat, aby ugasić dręczące ich dusze i gardła pragnienie. Dzięki temu Mielech miał teraz pod sobą aż szesnastu funkcjonariuszy, a ogrodzenie wokół LZNu wzmocniono kłębami drutu kolczastego, szczególną uwagę poświęcając odcinkowi od ulicy, gdzie nie by ło betonowy ch pły t, a ty lko zwy kłe siatkowe panele. Szef izolatorium, doktor Hora, zgodził się także – choć już mniej chętnie – na ustawienie dodatkowego pasa gęsty ch zasieków biegnący ch kilkanaście metrów za ogrodzeniem, równolegle do Kiełcowskiej. Komenda Wojewódzka zażądała tego zabezpieczenia na wniosek Mielecha pragnącego utrudnić meliniarzom dostęp do pawilonów, w który ch trzy mano izolowany ch. Na szczęście coraz więcej osób kończy trzytygodniową kwarantannę, pomy ślał sierżant, oddalając się od cuchnącej chemikaliami bramy. Pacjentów, którzy nie wy kazy wali sy mptomów choroby, zaczęto wy pisy wać najpierw pojedy nczo, a potem cały mi grupami, tak jak ich tutaj przy wożono. Zdecy dowana większość przetrzy my wany ch w izolatorium ludzi pozostała zdrowa. Patry k nie znał dokładny ch staty sty k, lecz wiedział, że pensjonariuszy tego przy by tku, którzy wy lądowali w szpitalach ospowy ch, dałoby się policzy ć na palcach jednej ręki. Tak przy najmniej twierdziła Agnieszka, a on jej wierzy ł. My śląc o dziewczy nie, minął ustawione przed budy nkiem szkoły wy służone my śliwskie iły, następnie skręcił w aleję biegnącą między dwukondy gnacy jny mi blokami – każdy pawilon internatu został oddzielony od pozostały ch ogrodzeniem z drutu kolczastego albo zbity m z desek płotem – i zatrzy mał się obok fontanny, aby porozkoszować się choć przez moment rozsiewaną przez nią wilgotną mgiełką. Od strony bloku drugiego – najweselszego baraku w ty m obozie – dobiegał jak zwy kle śpiew i towarzy szące mu brzdąkanie gitary. Na Psim Polu dość wesoło, Dzieci kręcą się wokoło, Zewsząd płynie radość, śpiew. Czas nikomu się nie dłuży, I tak płynie dzień za dniem. Kwarantanna, kwarantanna, Tam przyjemnie i wesoło płynie czas. Za drutami kolczastymi, Do kwarantanny na Psie Pole jedź choć raz. Bo tam jesteśmy wciąż blisko nieba, Gdzie szumią drzewa i zboża łan.

I cóż więcej do szczęścia trzeba, Gdy dość jest chleba i kawy dzban… Tak brzmiał nieoficjalny hy mn tego miejsca, lecz wbrew refrenowi czerstwy chleb i kawa zbożowa nie by ły wszy stkim, czego potrzebował sierżant. Oj, nie wszy stkim… Mielech przeciągał moment odpoczy nku nie ty lko dlatego, że pragnął ochłody po długim i upalny m dniu. Choć zależało mu na przeprowadzeniu tej rozmowy, bał się też jej wy niku. Dlatego podświadomie robił wszy stko, by opóźnić chwilę prawdy. Agnieszkę poznał na drugi dzień po ty m, jak trafiła do izolatorium. By ła kontaktem pierwszego rzędu. Podczas pielęgniarskiej wizy ty domowej zauważy ła, że mąż pacjentki, której robiła zastrzy k, jest osowiały i spocony jak my sz, a co gorsza, rozdrapuje czarne krosty na ży lasty ch przedramionach. Spanikowana pobiegła naty chmiast do najbliższej budki telefonicznej – ta na jej szczęście znajdowała się ty lko przecznicę dalej – skąd przez centralę wezwała ekipę konsultantów. Czekała na ich przy by cie prawie pół godziny, pomimo piekielnego upału nie opuszczając nawet na moment ciasnego akwarium. W końcu na pustej ulicy pojawiła się najnormalniejsza w świecie warszawa. O jej pasażerach nie dało się jednak powiedzieć tego samego. Wszy scy mieli na sobie płócienne białe fartuchy, grube czepki, osadzone w gumie gogle oraz zasłaniające nos i usta maski chirurgiczne, które nakry to dodatkowo płatami grubej tkaniny. Wy glądali w ty ch strojach jak istoty nie z tej ziemi. Konsultanci w kilka chwil potwierdzili podejrzenia wy straszonej pielęgniarki, a ona sama trafiła na Psie Pole razem ze wszy stkimi sąsiadami i znajomy mi chorego emery ta. Kwarantannie podlegał bowiem każdy, kto mógł mieć choćby przelotny kontakt z zarażony m. Ty lko w ten sposób można by ło zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się zabójczej czarnej ospy. Z drugiej strony, masowa kwarantanna ułatwiała ży cie pacjentom: ponieważ zwożono z nimi krewny ch, sąsiadów, a nawet znajomy ch, zdecy dowana większość nie czuła się w izolatoriach osamotniona. Agnieszka należała do nieliczny ch wy jątków od tej reguły ; cała jej rodzina mieszkała w Opolu, dokąd zresztą dziewczy na zamierzała wrócić zaraz po odby ciu prakty ki zawodowej – czy taj: gdy ty lko zakończy się kwarantanna. To by ł prawdziwy powód marsowej miny sierżanta. Mielech mógł by ć pewien, że postawna blondy nka o urzekający m uśmiechu zniknie z jego ży cia, ledwie znajdzie się za bramą izolatorium. Poby t w ty m miejscu, czekanie cały mi ty godniami na pojawienie się sy mptomów choroby, paniczny strach przy każdy m najlżejszy m nawet swędzeniu… wszy stko to musiało by ć dla niej traumaty czny m przeży ciem, mimo że Patry k robił, co mógł, aby umilić jej te nieliczne chwile, gdy spoty kali się przy prowizory czny m ogrodzeniu z desek i drutu kolczastego. Kto jednak chciałby wracać do takiego koszmaru? Choćby ty lko my ślami? Niestety odcięcie się od przy kry ch wspomnień w wy padku Agnieszki poskutkuje zapomnieniem o skromny m podoficerze Milicji Oby watelskiej, z który m tak miło jej się gawędziło… Patry k zdawał sobie sprawę, że tam, na mieście, Agnieszka musiała opędzać się od adoratorów. Żaden wprawdzie nie odwiedził jej tutaj, ale czy można by ło ich za to winić? Po Wrocławiu krąży ło ty le plotek i legend doty czący ch izolatoriów, że ludzie omijali je szerokim łukiem, modląc się w duchu, by konsultanci nie zapakowali ich na ciężarówkę albo do autobusu

i nie wy słali pod eskortą na trzy ty godniową kwarantannę. Piski bawiący ch się obok pawilonu dzieci wy rwały Mielecha z zamy ślenia. Ruszy ł dalej, wiedząc, że jeśli chce powalczy ć o tę znajomość, musi uczy nić zdecy dowany krok. A na to zostały mu już ty lko dwa wieczory – ten i następny. Agnieszka czekała na niego przy młodej brzozie w rogu ogrodzenia obok piątki. Stała tam oparta niedbale o smukły pień. Z oddali dostrzegł jej wy krochmalony biały fartuch – za jego namową zgłosiła się do doktora Hory i zaproponowała, że będzie pomagać pielęgniarkom dy żurny m swojego bloku. Dzięki temu miała zajęcie i nie musiała zadręczać się my ślami. – Dobry wieczór – wy mamrotał przez ściśniętą krtań, zatrzy mując się po drugiej stronie ogrodzenia z drutu kolczastego. Siostra Krokowicz nie odpowiedziała od razu. Ognik trzy manego przez nią w ustach papierosa rozjarzy ł się mocniej. Dopiero gdy pomarańczowy punkcik opadł na wy sokość uda, a zza drobny ch listków buchnęła chmura sinego dy mu, dziewczy na odezwała się radosny m tonem: – Dobry wieczór, sierżancie! Patry k już wcześniej zauważy ł, że Agnieszka z każdy m dniem staje się weselsza, co nie wróży ło najlepiej jego planom. – Coś nie tak? – zapy tała teraz, zaniepokojona jego nagły m milczeniem, a może kwaśną miną. – Nie. Skąd. Upał daje się we znaki. – Zdjął czapkę, by obetrzeć rękawem czoło. – Burza idzie – pocieszy ła go. – Nie czujecie, jak powietrze się elektry zuje? Fakty cznie, niebo na zachodzie pociemniało. Ława ołowiany ch chmur lada moment pochłonie opadające ku hory zontowi słońce. Agnieszka podeszła bliżej ogrodzenia. Teraz widział ją wy raźniej. Jasna grzy wka wy my kała się spod czepka, przesłaniając niemal całe czoło. Niebieskie oczy lśniły figlarnie i jeszcze radośniej niż wczoraj. Uśmiech też miała szerszy. – Za chwilę zrobi się zimno i będziecie marzy li ty lko o ty m, aby jakoś się rozgrzać – rzuciła lekko kokietery jnie. Patry k przy łapał się na ty m, że znów bezwiednie oblizuje spierzchnięte wargi. Choć bardzo mu zależało na utrzy maniu tej znajomości, by ł świadom, że przełożeni nie dadzą mu nawet jednego dnia wolnego i nie pozwolą wy rwać się z tego zadupia, dopóki zaraza nie zostanie pokonana. Walka z ospą mogła potrwać jeszcze wiele miesięcy, a w ty m czasie Agnieszka zamieszka w inny m mieście, otoczona wieloma ludźmi… wieloma mężczy znami, który m będzie mogła wy płakiwać się w rękaw, opowiadając o swoim strachu i ty m okropny m miejscu odosobnienia. Zacisnął palce obu dłoni na pasku, czując, że znów zaczy nają mu drżeć. Nie ty lko z nerwów. Stres rozbudzał w nim pragnienie sięgnięcia po coś mocniejszego. Jest więcej niż pewne, że po zmroku – jak co dzień – wokół izolatorium pojawi się kolejna fala przemytników. Jeśli zostanę sam w pomieszczeniu pełnym wódki lub co gorsza, jeśli złamię się przy rejestrowaniu łupu… Pot na jego czole zgęstniał, mimo że z każdą chwilą robiło się zauważalnie chłodniej. – Ja… – bąknął, jak zwy kle nie wiedząc, od czego zacząć. – Tak? – Agnieszka przy sunęła się jeszcze bliżej do dzielącego ich drutu kolczastego. Zanim Patry k zdąży ł ponownie otworzy ć usta, gdzieś nad nimi rozległ się brzęk tłuczonej szy by. Moment później oboje insty nktownie wtulili głowy w ramiona, sły sząc głuchy łomot. Wy legujący się przed sąsiednimi blokami pacjenci spoglądali z zaciekawieniem w kierunku

piątki. Nie zwracając na nich uwagi, Mielech cofnął się na środek alejki i zadarł głowę do góry. Lewe skrzy dło okna na piętrze wisiało na jedny m zawiasie, chwiejąc się leniwie. Na kłach stłuczonej szy by widział poły skujące, ciemne plamy. Agnieszka zdąży ła się odwrócić i podbiec do postaci spoczy wającej w trawie u podstawy ściany. Przy klęknęła przy ciele odziany m w biały, choć teraz już mocno przesiąknięty krwią kitel. Chwy ciła za szczupłą dłoń, by zbadać puls, potem przy łoży ła palce do szy i i dopiero na sam koniec pociągnęła leżącą za ramię, by spojrzeć na jej twarz. – Boże mój… – wy szeptała, rozpoznając pełniącą tego dnia dy żur koleżankę. – Toż to Ina… – Zerwała się na równe nogi i zawołała w stronę gapiów: – Niech ktoś zawoła doktora Skornowicza! Szy bko! Patry k obserwował oba okna na piętrze. Coś tam się działo. Sły szał stłumione krzy ki, widział cienie przesuwające się szy bko po suficie. Sięgnął do kabury przy pasie. Dranie, którzy wypchnęli przez okno pielęgniarkę, gorzko pożałują, że nie zdechli wcześniej na czarną ospę!… Ale zanim zdąży ł wy jąć broń, kolejne okno rozpry sło się w drobny mak i w dół poleciało nie jedno, lecz dwa splecione w morderczy m uścisku ciała. Walczący rąbnęli z głuchy m łomotem na trawę tuż za plecami struchlałej Agnieszki i tam znieruchomieli. W ty m samy m momencie Mielech zobaczy ł coś jeszcze… Coś, w co nie potrafił uwierzy ć. Siostra Młocicka, ta, która wy padła przez okno pierwsza, wstawała powoli z ziemi. Dziwnie szty wno i ociężale, jakby by ła półprzy tomna. Nie to jednak go zdziwiło. Napatrzy ł się w ży ciu na wy starczająco wiele tragedii, by wiedzieć, że człowiek w szoku potrafi stanąć nawet na połamany ch nogach. Tak jak ta pielęgniarka teraz. Z prawego podudzia, tuż pod kolanem, sterczała jej przecież pęknięta blada kość. Patry ka zaszokowała głowa kobiety. Zwisała pod dziwny m kątem i chwiała się przy każdy m ruchu, jakby nie podtrzy my wał jej już kręgosłup. Sierżant przełknął ciężko ślinę, nie spuszczając oka ze zjawy sunącej ku odwróconej plecami Agnieszce, która z dłonią przy ciśniętą do ust zamarła o krok od spleciony ch ofiar. Sierżant rejestrował każdy obraz, zapach i dźwięk, ale nie mógł się poruszy ć, zupełnie jakby jego ciało zasty gło nagle w słup soli albo bry łę betonu. Nie zdołał nawet wy doby ć z siebie głosu, podobnie zresztą jak pozostali ludzie, którzy stali na trawnikach przed sąsiednimi pawilonami. Siostra Ina sunęła ku Agnieszce w kompletnej ciszy, wy ciągając zakrwawione ręce, jakby błagała o pomoc. Nagle potknęła się i wy chy liła mocniej. Najpierw do przodu, a potem do ty łu, przez co jej głowa wy konała szeroki zamach, lądując na plecach. Z przodu musiała wy glądać, jakby ją zdekapitowano, a mimo to szła dalej przed siebie. W ty m momencie niewidzialne pęta opadły. Z wielu gardeł naraz wy rwał się dziki skowy t. Pacjenci rzucili się do panicznej ucieczki – jedni w kierunku prowizory czny ch furtek, drudzy prosto na ogrodzenie, nie zważając na to, że mają przed sobą drut kolczasty. – Uważaj! – wrzasnął Mielech. Więcej nie zdąży ł powiedzieć. Dłonie Młocickiej zaciskały się już na ramieniu i karku Agnieszki. Ta szarpnęła się, zaskoczona niespodziewany m atakiem, lecz nie zdołała oswobodzić barku z morderczego chwy tu, zwłaszcza że czy jeś palce wpiły się właśnie w jej ły dki. Runęła jak długa, wrzeszcząc wniebogłosy, i bły skawicznie zniknęła nie pod jedny m, ale trzema zdeformowany mi ciałami. Siostra Ina, jakiś lekarz i ktoś trzeci, kogo sierżant nie poznawał z wy glądu, rozry wali brzuch

Agnieszki goły mi rękami. Widział wijące się jak węże szkliste szaroróżowe jelita w ich dłoniach, czuł odrażający fetor uwolniony ch gazów. Patry k stał jak wmurowany, przy glądając się koszmarowi rozgry wającemu się znienacka na jego oczach. Wokół niego panował chaos. Spanikowani pacjenci szturmowali prowizory czne ogrodzenia, nie bacząc na odnoszone przy ty m rany. Tratowali się wzajemnie w próbie ucieczki. Robili wszy stko, by znaleźć się jak najdalej od tej rzeźni. Dochodzące ze wszy stkich stron krzy ki sugerowały, że w dalszy ch blokach dzieją się równie niesamowite rzeczy. Na trawniku przy szóstce siłowało się kilkunastu mężczy zn. Zza węgła czwórki dobiegało potępieńcze wy cie. Mielech przy glądał się temu wszy stkiemu w osłupieniu, trzy mając pistolet w dłoni i nie spuszczając wzroku z trojga martwy ch jego zdaniem ludzi, którzy rozszarpy wali drgające wciąż konwulsy jnie ciało Agnieszki. Jego Agnieszki… Tej, z którą… Ze stuporu wy rwało go dopiero czy jeś wołanie. – Towarzy szu sierżancie! – Zasłaniający się zakrwawiony m sty liskiem Kłos miał taką minę, jakby ujrzał śmierć we własnej osobie. – Co tu się wy rabia, do kurwy nędzy ? Patry k rozejrzał się szy bko. Większość pacjentów znajdowała się już w połowie drogi do bramy, której pilnował w tej chwili dy żurny, siedmiu odpoczy wający ch po służbie milicjantów i ekipa dezy nfekująca, o ile sanitariusze nie zrobili sobie zasłużonej przerwy. Niedobrze, pomy ślał sierżant, przenosząc wzrok na trawnik pod ścianą, gdzie nadal wiły się okaleczone ciała. Jeden rzut oka i już wiedział, co robić. – Musimy ich powstrzy mać – rzucił w odpowiedzi, nie patrząc nawet na podwładnego. – Za wszelką cenę. Kłos skrzy wił się paskudnie. – Jak? Przecież to kilkaset osób – wskazał końcem sty liska oddalający się tłum. – Nie ich… – Mielech ruszy ł w stronę przerwanego ogrodzenia, przeładowując służbową tetetkę. Latarnik omiótł spojrzeniem najbliższe pawilony, potem doskoczy ł do przełożonego i złapał go za ramię. Sierżant odwrócił się, wy krzy wiając gniewnie wargi. – Nie mam czasu na gadanie! – krzy knął. – Muszę ich powstrzy mać… – Czy m? Ty m? – przerwał mu bezceremonialnie Kłos, wskazując pistolet. – To nic nie da. Uwierzcie mi, próbowałem. – Zamachał zakrwawiony m drągiem przed nosem sierżanta. – Te skurwy sy ny są odporniejsze niż zalani w trupa sy bery jscy drwale. Poza ty m wszy stkich i tak nie zdąży cie wy strzelać. – Skinął głową w stronę szóstki, spod której szła w ich kierunku grupka dziwnie zachowujący ch się mężczy zn. Ty ch samy ch, którzy jeszcze przed chwilą siłowali się na trawniku. Przed ich pawilonem zostało ty lko kilka zmasakrowany ch ciał. Jakby tego by ło mało, zza węgła czwórki wy łaniali się właśnie kolejni szaleńcy. Mielech wy szarpnął się Latarnikowi, zaklął pod nosem, po czy m przeniósł wzrok na kłębowisko ciał pod ścianą. Młocicka znów stała, chwiejąc się na nogach. Mężczy zna w biały m kitlu odry wał właśnie umazaną krwią twarz od brzucha Agnieszki, a raczej od wy pły wający ch z niego splątany ch wnętrzności. Nie miał jednego oka, drugie trzy mało się ty lko dzięki okularom wbity m grubą oprawką w nasadę nosa. Jego twarz wy dała się Patry kowi znajoma. To chyba doktor Skornowicz…, zdąży ł pomy śleć, zanim poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. – Ruchy, sierżancie, ruchy ! – Kłos potrząsnął nim jak snopkiem. – Te dranie za moment zablokują całą aleję i odetną nam drogę ucieczki.

Mielech wy mierzy ł w znajdującą się najbliżej niego Młocicką. Nacisnął spust czterokrotnie, ale ona nadal stała, chwiejąc się ty lko mocniej, ilekroć pocisk przeszy wał jej wątłe ciało. Latarnik miał rację: walka z ty mi… bestiami nie miała najmniejszego sensu. Mężczy źni spod szóstki dotarli w ty m czasie do ogrodzenia i naparli na nie z taką obojętnością, jakby nie czuli wbijającego się w ich ciała drutu kolczastego. Żaden nawet nie jęknął, kiedy na ich torsach i kończy nach otwierały się głębokie rany. Z przeciwnej strony, od trójki, sunęło przez trawnik kilka inny ch zakrwawiony ch postaci w podarty ch piżamach. Mielech znał ten zakątek izolatorium. Czekając na Agnieszkę, nieraz spacerował wzdłuż muru za ostatnimi pawilonami. Wiedział więc, że w rogu zewnętrznego ogrodzenia, za parterowy m barakiem szkolnego laboratorium, leży sterta dłuży c i desek zwalony ch tam na wy padek konieczności naprawy prowizory czny ch płotów. – Za mną! – warknął, chowając pistolet do kabury. Kiedy moment później dotarli na miejsce, Patry k – nie oglądając się na Kłosa – chwy cił za pierwszą z brzegu deskę, wbił jej koniec w murawę i przy stawił pod kątem do betonowego ogrodzenia. By ła za krótka, nie sięgała szczy tu, ale odbijając się od niej, dałby radę przeskoczy ć nad drutami. Zwłaszcza gdy by zakry ł je… choćby bluzą od munduru. Złapał oburącz za nieheblowane krawędzie i spróbował wdrapać się na stromiznę. Nie poszło mu to jednak tak łatwo, jak się spodziewał. – Jezusie… – jęknął Latarnik, gdy klnący jak szewc sierżant zeskoczy ł na ziemię. – Ja nie dam rady, jak bonie dy dy … Patry k zerknął przez ramię, oceniając, ile zostało im czasu. Pierwsi szaleńcy wy łaniali się właśnie zza rogu budy nku. Nie by li zby t szy bcy, ale parli przed siebie nieprzerwanie, nie zwalniając nawet na moment. Mamy jeszcze minutę, może dwie, pomy ślał, po czy m zmierzy ł uważny m spojrzeniem stos desek. Gdy znalazł to, czego szukał, zaczął odrzucać leżące na wierzchu kawałki drewna, a potem z głośny m sapnięciem podniósł długą na prawie trzy metry tarcicę. Jeden jej koniec oparł o szczy t muru, przy gniatając drut kolczasty, a drugi postawił na ziemi. – Ta będzie lepsza – oświadczy ł i nie czekając na reakcję Kłosa, cofnął się o dwa kroki, by nabrać rozpędu. – Ejże! – Latarnik przełknął głośno ślinę, przy glądając się, jak przełożony zwinnie pokonuje mocno spręży nującą deskę. – Ja się pisałem do milicji, nie do cy rku. Znikający za murem Mielech nie usły szał jego skargi. Moment później, zry wając się z grządek rachity cznego agrestu, zawołał: – Na co czekasz, człowieku! Kłos zebrał się w sobie, rzucił sty lisko, jedy ną broń, jaka mu została, potem spojrzał przez ramię na bardzo już bliskich obłąkańców i przeżegnawszy się zamaszy sty m ruchem, pognał w stronę deski. Albo rzeczy wiście nie nadawał się do cy rku, albo poniosły go nerwy – w każdy m razie szeroka na trzy dzieści centy metrów decha okazała się dla niego zby t spręży sta i zby t wąska. Przy trzecim kroku nie trafił stopą gdzie trzeba i zwalił się jak worek ziemniaków prosto w gęste pokrzy wy. Zawy ł jak potępiony, czując setki ukąszeń na rękach i twarzy. Nie to jednak by ło najgorsze. Bardzo szy bko uświadomił sobie, że podczas upadku skręcił lub co jeszcze gorsze, złamał nogę w kostce. Zobaczy ł przed oczami wszy stkie gwiazdy, kiedy wstając, spróbował się oprzeć na

lewej stopie. Z drugiej strony muru dobiegały cichnące szy bko ponaglenia i zachęty sierżanta, który pędził już w kierunku odległej ulicy, bramy i portierni. – By ło ojca słuchać i latarnikiem zostać – mruknął Kłos, oparłszy się plecami o porowatą powierzchnię betonowy ch pły t. Zakrwawieni szaleńcy nadchodzili ławą, zmierzając wprost na niego. Zaklął pod nosem. Ze zwichniętą kostką nie miał najmniejszy ch szans na pokonanie przeszkody. Ani my ślał się jednak poddawać. Zwłaszcza że na własne oczy widział, do czego są zdolne te bestie w ludzkiej skórze. Zrobił dwa kroki, by sprawdzić, w jakim stopniu ból ogranicza mu ruchy. Na szczęście strach i adrenalina zaczy nały powoli brać górę. Dokuśty kał pośpiesznie do porzuconego sty liska, a potem, podpierając się nim jak laską, ruszy ł ku przeciwległemu krańcowi laboratorium. Okulawiony nie by ł może wiele szy bszy od prześladowców, ale też nie wy dawał się specjalnie wolniejszy od nich. Jeśli zdoła ich wy manewrować i przedostanie się z powrotem do piątki, a następnie przelezie jakoś przez płot… *** Mielech skręcił w Kiełcowską, zgarnął patrol pilnujący tego narożnika muru i zawoławszy raz jeszcze Kłosa, pognał dalej. Przed sobą miał zupełnie pustą ulicę – warszawa i ny ska z eskorty konwoju odjechały już w kierunku miasta. To dobry znak, pomy ślał, izolowani nie zdołali się wydostać za ogrodzenie. Moi chłopcy spisali się na medal. Zaraz jednak stracił dobry humor. Potencjalni nosiciele wirusa ospy nie rozpierzchli się po okoliczny ch polach i nie stanowili zagrożenia publicznego, za to sami stali się możliwy m celem ty ch… ty ch potworów czy bestii, bo na pewno nie mogło tu by ć mowy o normalny ch ludziach. Patry k wzdry gnął się na wspomnienie Młocickiej kroczącej z bezwładnie zwisającą głową ku Agnieszce i wy ciągającej do niej rozczapierzone ręce. Choć trafił ją z tetetki cztery razy prosto w pierś, zachowy wała się tak, jakby obrzucił ją żołędziami. Na tę my śl zatrzy mał się jak wry ty. Jeśli każe otworzy ć bramę, do miasta uciekną setki potencjalny ch nosicieli wirusa ospy. Jeśli izolatorium pozostanie zamknięte, wewnątrz zacznie się rzeź. Niespełna dwudziestu milicjantów nie zdoła powstrzy mać ty ch potworów. Odmieńcy zamordują każdego, kto znajdzie się na ich drodze… Zerknął przez ramię, sprawdzając, czy biegnie za nim Latarnik. Nigdzie go jednak nie widział – ani na ulicy, ani za zasiekami. Zaklął pod nosem i popędził w kierunku nieodległego już zjazdu. Gdy wy padł zza parterowej stołówki, od razu zrozumiał, dlaczego kilkusetosobowy tłum nie sforsował jeszcze zwy kłej siatkowej bramy. Odkażany właśnie ogórek blokował przejazd między portiernią a znajdujący mi się naprzeciw zabudowaniami. Widząc, że ta droga ucieczki jest zagrodzona nie ty lko przez wielki autobus, ale i ty ralierę mundurowy ch wspomagany ch w dodatku przez personel medy czny, uciekinierzy zawrócili, by szukać schronienia w budy nku szkoły. Drzwi portierni by ły zamknięte od środka. Patry k zaczął walić w nie pięścią, a gdy nie wy wołało to żadnej reakcji, wy jął z kieszeni bluzy gwizdek i zadął w niego, jakby się paliło. W końcu, kiedy prawie już ogłuchł, drzwi drgnęły, a potem ustąpiły. Wy jrzał zza nich wy lękniony

kapral Bartnik. – Konrad!… – Zasapany sierżant chwy cił swego zastępcę za ramiona. – Musisz otworzy ć bramę! Naty chmiast! – Jak to: otworzy ć?… Pouciekają nam przecież… – Wiem – odparł Mielech, popy chając kaprala w kierunku drugiego wy jścia z portierni. – Mimo to zrób, o co proszę. Uwierz mi, tak będzie lepiej… Bartnik posłał mu zdziwione spojrzenie, ale nie wahał się długo. Gdy wy biegł na zewnątrz, aby odszukać szofera, sierżant wy mierzy ł palcem w wy straszonego dy żurnego, który siedział wciąż przed telefonami i radiostacją. – Biedroń, wezwij mi tu pozostałe patrole. Ale migiem! – Chudy okularnik zerwał się ze stołka, sięgając po czapkę. – Gdzie leziesz, patafianie?! – wy darł się na niego Patry k. – Za… zawołać ich kazaliście – wy jąkał zdezorientowany dy żurny. – Radia uży j, głąbie jeden! – Tak jest! Mielech wy padł za kapralem na plac. Przerażeni pacjenci kłębili się teraz przy drugim krańcu zamknięty ch na cztery spusty budy nków LZN-u. Niektórzy próbowali forsować betonowe ogrodzenie, ale bez narzędzi nie by li w stanie pokonać zasieków. Patry k wiedział, że lada moment dotrze do nich, iż utknęli w pułapce bez wy jścia, i wtedy wpadną w jeszcze większą panikę. Miał dwie, może trzy minuty na opanowanie sy tuacji i odblokowanie bramy. O ile nie wy darzy się coś nieprzewidzianego… Pobiegł za uciekający mi pacjentami, ale ty lko do miejsca, z którego rozciągał się widok na oświetloną latarniami aleję. W jej głębi zobaczy ł kilkadziesiąt widmowy ch postaci. Obdarci, zakrwawieni szaleńcy szli wolno niczy m wy cieńczeni wędrówką uchodźcy. Choć minęło ty le lat, Patry k wciąż miał w pamięci niekończące się potoki obszarpańców sunący ch przez jego wieś dniem i nocą. Znów by ł tamty m dziesięciolatkiem, stał przy płocie, słuchając nieustannego grzmotu dział za hory zontem i uważnie obserwując mijający ch go ludzi o zasty gły ch szary ch twarzach i pusty ch oczach, którzy ciągnęli za sobą bądź nieśli na plecach cały ocalony doby tek. Jedy na różnica polegała na ty m, że ci, na który ch patrzy ł dzisiaj, nie uciekali przed nikim. To oni siali śmierć i zniszczenie. Mielech ocenił, że zdąży wy prowadzić pacjentów, o ile ci nie spanikują na widok nadciągający ch bestii. Jest tylko jeden sposób, by temu zaradzić… Z odrętwienia wy rwał go warkot odpalanego silnika. Jelcz zaczął się cofać, odsłaniając przejście. Kapral Bartnik stał tuż obok, rozmawiając z duchem i ży wo przy ty m gesty kulując. – Co jest? – zapy tał sierżant, podbiegłszy do zastępcy. – Dlaczego nie otwieracie bramy ? Sanitariusz rozłoży ł bezradnie ręce. Mielech domy ślił się, jaka będzie odpowiedź, zanim padły pierwsze słowa. – Kajetan, znaczy Wójcik, mój kolega, zabrał nasz klucz – wy jaśniał zdenerwowany duch. – Gdzie on jest? – Poszedł zobaczy ć, co się dzieje, i jakiś suczy sy n… – Sanitariusz umilkł na widok uniesionej ręki sierżanta. – Kto ma zapasowe klucze? Kapral, do którego py tanie by ło kierowane, zastanawiał się ty lko chwilę. – Kłos – odparł, spoglądając w stronę czekający ch obok portierni zdezorientowany ch

milicjantów. – Kurwa mać! – wrzasnął Mielech, ściągając na siebie spojrzenia wszy stkich obecny ch. Sy tuacja zaczy nała się wy my kać spod kontroli, jakby to by ł jakiś cholerny koszmar. Tłum kłębi się między ósemką i dziewiątką, dokąd odmieńcy mają jeszcze kawałek… Jelcz terkotał głośno za plecami sierżanta, nie pozwalając mu się skupić. Autobus! Patry k doskoczy ł do przednich drzwi ogórka, otworzy ł je na oścież i ry knął: – Rozwalaj bramę, ale już! – Chwila, moment – obruszy ł się siedzący za kierownicą w ząbek czesany chudzielec w okularach z gruby mi szkłami. – To nowiusieńka maszy na. Prosto z montowni. Kierownik wy leje mnie na zbity py sk, jeśli choćby zary suję lakier. – A ja zastrzelę cię jak psa, jeśli nie wy łamiesz naty chmiast bramy i nie wy jedziesz na Kiełcowską! – ry knął Mielech, sięgając prawą dłonią do kabury, a lewą wskazując ulicę. – Tam masz na nas czekać! Zrozumiano?! Przerażony szofer odruchowo nacisnął pedał gazu. Ciężki wóz szarpnął się jak ży we zwierzę, odtrącając stojącego przy wciąż otwarty ch drzwiach sierżanta, a potem ruszy ł do przodu powoli, ociężale, jak Tuwimowska lokomoty wa, lecz i to wy starczy ło, by ważący prawie dziewięć ton pojazd przebił się gładko przez dwuczęściową bramę ze wzmacnianej teownikami stalowej siatki. Towarzy szy ł temu straszliwy zgrzy t oraz ry k dławiącego się na pełny ch obrotach niedotartego silnika. Patry k zerknął w kierunku podkomendny ch, którzy przy glądali się temu wszy stkiemu ze zdumieniem. – Zablokujcie wy lot pierwszej alei! – wskazał na nieodległe rozwidlenie. Widząc brak reakcji z ich strony, zaczął gorączkowo szukać logicznego wy tłumaczenia. Jeśli powiem im prawdę, zwieją razem z pacjentami, a ktoś przecież musi opanować ten bajzel… – Mamy do czy nienia z masowy m zarażeniem wścieklizną – skłamał, zanim zrobiło się naprawdę niezręcznie. – Kilkudziesięciu izolowany ch wpadło w szał, stąd ogólna panika. Trzeba ich koniecznie powstrzy mać, żeby uratować resztę pacjentów. – Jego spojrzenie padło na porzucone wózki akumulatorowe, pełne czekający ch na odkażenie ram łóżek i sienników. – Ustawcie z tego złomu bary kadę od ogrodzenia jedy nki do ściany stołówki. – Zerknął przez ramię, sprawdzając, czy kierowca ogórka posłuchał wcześniejszego rozkazu. Niebieski autobus stał już na szczęście w poprzek ulicy, blokując ją całkowicie od strony Kiełczowa. – Konrad, dopilnuj, żeby nikt z naszy ch nie uciekł! – Mielech poklepał kaprala po ramieniu. – Zaraz zorganizuję wam wsparcie… Wiedział, że co mądrzejsi funkcjonariusze bardzo szy bko zrozumieją, iż wcale nie chodzi o wściekliznę. Miał jednak nadzieję, że zanim się połapią, zdążą postawić zaporę, która powstrzy ma napastników do czasu, aż siedmiuset normalny ch izolowany ch opuści teren LZN-u, co z kolei pozwoli zablokować ponownie bramę i uwięzić szalejący ch odmieńców za murem i zasiekami. Przy najmniej do nadejścia pomocy. Na jego szczęście z portierni wy biegło właśnie ostatnich trzech zdy szany ch milicjantów. Zaraz za nimi pojawił się Biedroń. – Chłopaki! – zwrócił się do nich sierżant. – Pomóżcie przy bary kadzie. A ty, Andrzejek… – spojrzał na paty kowatego dy żurnego – …ty też idź z nimi. – Tak jest! – wy sapał czerwony na twarzy chudzielec.

Patry k włoży ł gwizdek do ust, dmuchnął w niego z cały ch sił i zaczął machać obiema rękami, aby zwrócić na siebie uwagę ludzi tłoczący ch się po drugiej stronie kompleksu. Parę osób naty chmiast spostrzegło otwartą na oścież bramę i gesty kulującego ży wo milicjanta. Moment później tłum rzucił się do wy jścia stanowiącego jedy ną drogę ucieczki z tego piekła. W ty m samy m czasie piętnastu milicjantów oraz kilku sanitariuszy kończy ło przenosić do wy lotu alei metalowe łóżka i sienniki, aby ustawić z nich prowizory czną bary kadę. Mielech, który wiedział doskonale, że odmieńców nie zdołają powstrzy mać nawet kule, zaczy nał przeczuwać, że to próżny trud. Nie miał jednak pod ręką niczego innego, liczy ł więc, że grube sienniki ochronią stojący ch za bary kadą funkcjonariuszy. Choćby przez minutę albo dwie, ponieważ ty le czasu potrzebował na wy prowadzenie reszty izolowany ch. Pierwsi pacjenci, którzy wy dostali się już na ulicę, albo skręcali od razu w stronę Psiego Pola, albo gnali prosto przed siebie, w kierunku znajdującej się naprzeciw oczy szczalni ścieków. Przejście pomiędzy portiernią a stołówką zostało jednak szy bko zablokowane przez tłum, nad który m nikt nie mógł zapanować. Patry k w ostatniej chwili zdąży ł się schronić na portierni i naty chmiast sięgnął po telefon. Nadszedł czas, by powiadomić o wszy stkim przełożony ch.

2 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:10 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 W gabinecie zastępcy komendanta, którą to funkcję sprawował obecnie kapitan Łukasz Brandy s, panował przy jemny półmrok. Nad centrum miasta nadciągnęły pod wieczór gęste chmury, zerwał się też mocniejszy wiatr, pierwszy zwiastun nadchodzącej burzy. By ła to bardzo miła odmiana po cały m ty godniu nieznośny ch upałów, co cieszy ło na równi gospodarza nieformalnego spotkania, jak i jego trzech gości – podobny ch jemu młody ch i ambitny ch akty wistów. Krzy sztof Niesy to by ł pewny m siebie, wiecznie uśmiechnięty m mężczy zną o lekko pociągłej twarzy, szary ch oczach, które z rzadka kry ł za okularami, i krótkich rudawy ch włosach okalający ch wy sokie jak na jego wiek czoło. My liłby się jednak ten, kto brałby go za lekkoducha. Jeszcze nie skończy ł studiów, a już pracował w Prezy dium Wojewódzkiej Rady Narodowej jako zastępca przewodniczącego i z jego ramienia uczestniczy ł w pracach Rady Epidemiologicznej. Obok niego siedział gładko ogolony major Bartosz Biedrzy cki, w ty m gronie najwy ższy nie ty lko stopniem. Sy n znanego warszawskiego ortopedy i ojciec dwojga dzieci. Większość współpracowników postrzegała go jako człowieka aroganckiego, a nawet opry skliwego, potrafił by ć bowiem wy niosły i nie kry ł niechęci do ludzi, którzy jego zdaniem nie zasługiwali na inne traktowanie. Brandy s miewał czasem wrażenie – zwłaszcza gdy spoglądał w piwne oczy majora – że sam jest przez niego ledwie tolerowany. Nie zmieniało to faktu, że Biedrzy cki dobrze wpasował się w ten zespół i znakomicie go uzupełniał. Znalazł się w wąskim gronie sojuszników Łukasza, gdy ż od kilku ty godni dowodził powołaną na osobistą prośbę towarzy sza Piłatowskiego grupą specjalną, której zadaniem by ła ochrona w trakcie kry zy su najważniejszy ch urzędów, komitetów partii i kompleksu Rady Narodowej. By ł to jedy ny wy jątek od zastosowanej przez władze reguły – członkowie KC przy glądali się uważnie rozwojowi sy tuacji na Dolny m Śląsku, nie angażując MON-u w bezpośrednie działania zapobiegawcze, aczkolwiek wszy stkie jednostki wojskowe stacjonujące w okolicach Wrocławia zostały już dawno postawione w stan podwy ższonej gotowości bojowej. „Na wszelki słuczaj”, jak stwierdził dowódca okręgu, towarzy sz generał Wary szak, podczas pierwszego nieformalnego spotkania z lekarzami należący mi do ROBu. Trzecim z gości by ł brodaty szaty n o pucołowatej twarzy, Jeremiasz Bremer, młody protegowany pierwszego sekretarza KW. Noszący wielkie okulary autor udany ch fraszek i człowiek do specjalny ch poruczeń, obecnie dbający o to, by Komitet Wojewódzki miał dla władz centralny ch jak najaktualniejsze informacje o postępach na froncie walki z epidemią. By ł kimś w rodzaju cy wilnego odpowiednika Brandy sa, z tą ty lko różnicą, że korzy stający z ty ch samy ch źródeł kapitan gromadził nieco inną wiedzę na potrzeby szefów pionów SB i MO. – Nasze nieustające zdrowie. – Gospodarz uniósł kieliszek wy pełniony z meniskiem wy pukły m.

Stuknęli się z nim nad blatem wielkiego poniemieckiego biurka, które niejedno już widziało. Kilka kropel skapnęło na mebel, ale reszta alkoholu szy bko trafiła w gardła młody ch wilków. Skrzy wili się jak jeden mąż, a najmocniej major, który wolał piwo od wódki. Wszy scy o ty m wiedzieli, gdy ż przy każdej okazji mawiał, że czy stą zwy kł pijać ty lko na weselach. – Jak tak dalej pójdzie – zagaił rozanielony Brandy s, gdy ty lko przekąsił chlebem ze smalcem i kiszony m ogórkiem – czarna ospa otworzy przed nami perspekty wy piękny ch awansów. – Na co ci awans, Łukaszu… – Niesy to dopił to, czego nie przełknął za pierwszy m razem, i dopiero wtedy odstawił kieliszek obok pustej flaszki po wy borowej. Jednej z trzech stojący ch w kącie blatu. Tak luksusowo się bawili, nie gorzej od elit Berlina, Pary ża i Nowego Jorku. Eksportowa wódka by ła o niebo lepsza od ży tniej, krakusa i inny ch berbeluch, które przeciętny oby watel tego kraju naby wał w sklepach i na melinach. – Masz gabinet, jakiego nie powsty dziłby się żaden z moich przełożony ch, a ta twoja sekretarka, wiesz, ta z włosami jak miedź… Podobno na koniku lubi… pojeździć? – Podoba ci się moja Ania, stary lubieżniku. – Łukasz pogroził mu palcem. Krzy sztof poprawił ty lko okulary, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Za wy sokie progi jak na was, towarzy szu młodszy asy stencie… – zasmucił go zaraz kapitan, sięgając po kolejną butelkę. Zanim zdąży ł ją otworzy ć, ktoś zapukał do drzwi. Najpierw delikatnie, potem bardziej zdecy dowanie. Brandy s spojrzał przepraszająco na gości, ale nie zareagował. – To może by ć coś ważnego – zauważy ł trzeźwo Biedrzy cki. Natręt nie przestawał się dobijać. Zrezy gnowany kapitan odstawił więc butelkę, po czy m wy prostowawszy się na krześle, zawołał: – Wejść! W progu stanęła sekretarka, o której przed momentem rozmawiali. Szczupła młoda kobieta o pociągłej twarzy i długich falisty ch włosach, które w blasku słaby ch żarówek wy glądały jak ży we płomienie. W półmroku nie widzieli dobrze jej twarzy, ale jedno nie budziło wątpliwości: minę miała niewy raźną. – Coś się stało? Komendant dzwoni? – zainteresował się Brandy s, zaniepokojony wizją niespodziewanej kontroli. Gdy na oba py tania otrzy mał niemą przeczącą odpowiedź, warknął gniewnie: – Towarzy szko Głuszczy ńska, czy nie wy raziłem się wy starczająco jasno? Nie ma mnie dla nikogo oprócz towarzy sza komendanta. A wy wy jdziecie z pracy, dopiero jak skończy my obrady, czy li nieprędko – dodał, uświadomiwszy sobie po fakcie, co może by ć prawdziwą przy czy ną kwaśnej miny sekretarki. – Wiem, towarzy szu kapitanie – bąknęła Ania. – Ale… – Nie ma żadnego ale – wpadł jej w słowo. – Nie widzicie? My tu z towarzy szami – wskazał ręką na gości – sztab kry zy sowy mamy. Radzimy, jak miasto ratować. Wszy stko inne musi poczekać. – Ale… – Kobieta nie dawała za wy graną. – Nie ma żadnego ale – powtórzy ł Brandy s, sięgając po flaszkę. – Odmaszerować! Głuszczy ńska nie wróciła jednak do sekretariatu. Ku zaskoczeniu obecny ch mężczy zn pokręciła zdecy dowanie głową i zrobiła krok do przodu. Zdziwiony jej zachowaniem kapitan z wrażenia nie trafił do podstawiony ch kieliszków. – Czy ja seplenię? A może po niemiecku gadam? – dopy ty wał z przekąsem, zerkając na kałużę zdobiącą wy polerowany na wy soki poły sk mahoń. Sekretarka nadal stała przed nim jak

wmurowana. – Niech wam będzie – skapitulował w końcu, wiedząc, że dalsze zby wanie tej służbistki nie ma sensu. – Mówcie, o co chodzi, i znikajcie. – Dzwoni sierżant Mielech. – Kto? – Dowódca posterunku przy izolatorium na Psim Polu. Ten z problemem alko… – Głuszczy ńska przełknęła nerwowo ślinę, ruchem głowy wskazując baterię flaszek. – Melduje, że doszło tam do incy dentu. Są ofiary śmiertelne. Zgłasza też próbę ucieczki… Brandy s zbladł; ledwie napoczęta butelka naty chmiast powędrowała w kąt blatu. Ofiary śmiertelne? Próba ucieczki? A wieczór tak miło się zaczął… – Łączcie tutaj, towarzy szko, i znajdźcie mi jego teczkę – rzucił oficjalny m tonem. Gdy sekretarka wy szła, zamy kając za sobą drzwi, odchrząknął i zaraz po pierwszy m dzwonku podniósł słuchawkę. – Kapitan Brandy s przy telefonie. Co tam się dzieje? – Słuchał uważnie przez dłuższą chwilę, od czasu do czasu rzucając „rozumiem” albo zdawkowe „aha”. Głuszczy ńska w ty m czasie przy niosła mu cieniutką teczkę osobową, którą przejrzał pobieżnie w trakcie rozmowy. Nagle uśmiechnął się szeroko, czy m wzbudził zdumienie obserwujący ch go mężczy zn. Potem poprosił sierżanta o cierpliwość i przesłoniwszy mikrofon dłonią, szepnął rozbawiony : – Musicie tego posłuchać. Zachęceni przez niego sięgnęli po „szpiegówki”, jak nazy wano dodatkowe słuchawki umieszczone w ebonitowy ch krążkach podłączony ch niezby t długimi przewodami do korpusu ciężkiego aparatu telefonicznego. Niestety by ły ty lko dwie na ich trójkę, Niesy to z Bremerem zawiśli więc ucho w ucho nad zmoczony m blatem. – Wy baczcie, towarzy szu sierżancie – podjął Brandy s, gdy grono słuchaczy się poszerzy ło. – Mogliby ście powtórzy ć, co przed chwilką powiedzieliście? – Nie ma czasu na czcze gadki, towarzy szu kapitanie. Sy tuacja jest poważna. Potrzebujemy naty chmiastowego wsparcia. – Mielech mówił bełkotliwie, ury wanie, jak człowiek bardzo zdenerwowany, wy czerpany skrajny m wy siłkiem albo… – Pozwolicie, towarzy szu sierżancie, że ja to ocenię – skarcił go Brandy s, z trudem kry jąc wesołość. – Referujcie od początku, ale ty m razem spokojnie i po kolei, żeby m mógł notować. – Ale… – Nie ma żadnego ale. Referujcie! – Tak jest! Chwilę po dwudziestej doszło w izolatorium do poważnego incy dentu. Podczas obchodu zauważy łem podejrzane zachowanie na jedny m z bloków. Po udaniu się na miejsce by łem świadkiem wy pchnięcia przez okno pielęgniarki, towarzy szki Iny Młocickiej. Zaatakowano ją w ambulatorium pawilonu numer pięć, na piętrze. W podobny sposób zginął chwilę później lekarz, towarzy sz Grzegorz Skornowicz. – Rozumiem… – Brandy s pokiwał głową, puszczając oko do gości. Widząc malujące się na ich twarzach coraz większe zaskoczenie, uniósł dłoń, jakby chciał im powiedzieć: ty lko spokojnie, poczekajcie. – No i wtedy … – Głos w słuchawce zadrżał. – Wiem, że trudno wam w to uwierzy ć, towarzy szu kapitanie, ale daję słowo, na własne oczy widziałem, jak towarzy szka Młocicka wstaje z ziemi mimo skręconego karku. Bo wiecie, głowa zwisała jej jak popsutej lalce… – Mielech zamilkł na moment. – A potem rozpętało się piekło. Wspólnie z towarzy szem Skornowiczem wzięli i zabili…

– Zaraz, czekajcie! – przerwał mu kapitan. – Mówiliście przecież, że Skornowicz zginął. – Tak jest. Wy padł przez okno na piętrze, tak samo jak towarzy szka Młocicka, ty le że razem z atakujący m go napastnikiem – relacjonował pośpiesznie sierżant. – Widziałem wszy stko jak na dłoni, spadli na ziemię kilka metrów ode mnie, głowami w dół. – Jesteście pewni, że doktor Skornowicz zginął? – Absolutnie, towarzy szu kapitanie. Żaden człowiek nie przeży łby takiego upadku. – Chcecie zatem powiedzieć, że zginął, a potem oży ł? – Tak jest. – I razem z tą Młocicką zabili kogoś jeszcze? – Tak, Agnieszkę… To znaczy siostrę Krokowicz. Normalnie rozerwali ją goły mi rękami. – Rozumiem. – Wiem, co sobie my ślicie, towarzy szu kapitanie, ale to nie tak. Tu dzieje się coś niewy tłumaczalnego. Na inny ch blokach też doszło do podobny ch ataków. Nie wiem, ilu izolowany ch zginęło, ale odmieńców… – Odmieńców? – Tak roboczo nazwałem napastników – wy jaśnił sierżant. – Może niezby t trafnie, ale niczego lepszego nie umiałem wy my ślić. Naliczy łem ich ze dwudziestu, może trzy dziestu, ty lu przy najmniej widzieliśmy naraz, kiedy dołączy ł do mnie Latarnik. – Latarnik? Jaki znowu latarnik? – Ten z Jastarni. – Zdenerwowany Mielech plątał się coraz bardziej. – Co tam, do kurwy nędzy, robił jakiś latarnik? – Przy słaliście go w zeszły m ty godniu. – My ? – zdębiał Brandy s. – A kto niby ?… Ale to akurat najmniej ważne. Jego też dopadli. Tak mi się wy daje. Ja zdąży łem wspiąć się na deskę, a on chy ba z niej spadł. – Rozumiem, rozumiem… Latarnik spadł z deski. Konty nuujcie. – Przed chwilą musieliśmy rozwalić ogórkiem bramę… – Co takiego?! – Wszy scy czterej zasłonili usta dłońmi. – Jakim znowu ogórkiem? Takim zielony m? – Nie. Niebieskim. – Macie tam niebieskie ogórki? – A skąd. Ten przy jechał z miasta o dwudziestej… – Czy m do was przy jechał? – Konwojem… – Słuchajcie no, zostawcie tego ogórka w spokoju i skupcie się na temacie. Co z tą bramą? – Musieliśmy ją rozwalić, towarzy szu kapitanie, nie by ło innego wy jścia. Duch zgubił klucz, a zapasowy miał przy sobie Latarnik. – Twierdzicie, że jakiś duch zgubił wasz klucz? – Nie nasz, swój. – Możecie mi wy tłumaczy ć, po co duchowi klucz do bramy ? W ty m momencie Niesy to nie zdołał się opanować i parsknął głośno. Sierżant naty chmiast zamilkł. Brandy s zgromił wzrokiem rozbawionego gościa, choć sam z najwy ższy m trudem powstrzy my wał się od śmiechu.

– Drzwi zaskrzy piały. Przeciąg tu mamy, bo burza idzie – wy jaśnił pośpiesznie. – Mówcie, sierżancie, mówcie – zachęcił Mielecha. – Moi ludzie robią właśnie bary kadę z sienników, żeby opóźnić ty ch… odmieńców. – Rozumiem. Robicie bary kadę z sienników, żeby chronić pacjentów przed krwiożerczy mi odmieńcami, którzy rozry wają ludzi goły mi rękami… – Tak jest. – A co z resztą izolowany ch? – Zdecy dowana większość jest już poza izolatorium. – Jak to: poza izolatorium? – Czy wy mnie w ogóle słuchacie, towarzy szu kapitanie?! – wy darł się nagle sierżant. – Tu ludzie giną, a wy sobie podśmiechujki urządzacie! Przełączcie mnie naty chmiast do kogoś kompetentnego! – Nie podniecajcie się jak Malinowski pralką, sierżancie. Nikt was nigdzie nie przełączy. Ja tu jestem szczy tem kompetencji. – Towarzy szu kapitanie, wy nic nie rozumiecie… – I tu was, Mielech, zaskoczę. – Brandy s rozparł się wy godniej. – Doskonale wiem, co jest grane. Cztery ty godnie temu wy szliście z odwy ku, po ty m jak… – sięgnął po teczkę, żeby zacy tować: – …jak biegaliście nocą po Ry nku, strzelając na oślep, ponieważ ścigaliście krasnoludka w mundurze majora i pomarańczowej czapeczce, rzekomo wy krzy kującego hasła godzące w przewodnią siłę narodu. – Ze słuchawki dobiegał już ty lko chrapliwy oddech Mielecha, dzięki czemu w tle dało się wy chwy cić stłumione wrzaski. – Trzeba mieć nieźle nasrane pod berecikiem, żeby wy my ślić coś tak absurdalnego. – Ale ja… – bąknął zaskoczony Patry k. Ty mczasem Brandy s dopiero się rozkręcał. – My ślicie, że z kim macie do czy nienia? – zagrzmiał. – Milicja Oby watelska to oczy i uszy narodu, a my tu, na komendzie, wiemy wszy stko. Módlcie się, żeby to by ło zwy kłe delirium tremens, bo jeśli dowiem się rano, że wy chlaliście skonfiskowaną gorzałę i wy puściliście w pijany m widzie choć jednego izolowanego… – zawiesił znacząco głos, żeby jego słowa zapadły rozmówcy w pamięć. – Kurwa mać… – ty le zdąży ł wy dukać sierżant, zanim połączenie zostało nagle przerwane. Brandy s odłoży ł słuchawkę, śmiejąc się w głos. Pozostali wtórowali mu zgodny m chórem. – Kto wpadł na pomy sł, żeby powierzy ć tak ważne zadanie jakiemuś alkoholikowi? – zapy tał Biedrzy cki, gdy cała czwórka przestała się śmiać. – W pierwszy ch dniach epidemii ludzie bali się izolatoriów jak przy słowiowy diabeł święconej wody – wy jaśnił kapitan. – Chcieliśmy wy słać tam ochotników, ale mimo wielu apeli nikt się nie zgłosił. Wtedy komendant kazał wy znaczy ć podpadnięty ch. Nie by ło czasu na przemy ślaną selekcję. Poza ty m Psie Pole to jedno wielkie zadupie. Wokół same nieuży tki i łąki. Nikt nie przy puszczał, że meliniarzom będzie się chciało przemy cać gorzałę na teren izolatoriów… – Racja! – wy rwał się Niesy to, osobiście zaangażowany we wstępne prace nad ty m projektem. – Mimo wszy stko… Nie sprawdzisz tego, Łukaszu? – zapy tał major Biedrzy cki, sięgając po nadgry zioną pajdę chleba ze smalcem.

Brandy s zaprzeczy ł zdecy dowanie. – Ludzie z poukręcany mi głowami, odmieńcy rozry wający inny ch goły mi rękami, bramy wy łamy wane ogórkiem, duchy gubiące klucze, bary kady z sienników… Latarnik z Jastarni – wy buchnął śmiechem. – Chy ba nie sądzisz, że warto tracić czas na coś takiego? Biedrzy cki zastanawiał się przez chwilę. – Wiem, że to wy gląda na ty powe pijackie urojenia, ale wy słałby m tam paru ludzi z najbliższego komisariatu. Tak na wszelki wy padek. Jeśli wszy scy wartownicy się pochlali, mogli narobić niezłego burdelu. – Bartek ma rację – poparł go Bremer. – Zadzwoń do waszy ch na Psie Pole, niech podeślą patrol na Kiełcowską. Dla świętego spokoju. Kapitan sięgnął po słuchawkę. Zanim jednak zdąży ł przy łoży ć ją do ucha, drzwi gabinetu otworzy ły się z trzaskiem. W progu stanęła wy straszona sekretarka. By ła blada, oczy miała okrągłe jak spodki. – Właśnie dzwonili z Labiry ntu… – wy mamrotała. – Proszą o pomoc. W izolatorium wy buchła panika. Podobno ludzie wy skakują tam z okien! – dokończy ła, wpadając w histery czny ton. Z sekretariatu dobiegł przenikliwy odgłos dzwonka telefonicznego. Wszy scy spojrzeli w tamty m kierunku. – Odbierzcie, do cholery ! – wrzasnął Brandy s, nerwowo przeczesując krótkie włosy. Ania obróciła się na pięcie. Zniknęła za ścianą, zostawiając otwarte drzwi. Sły szeli, jak podnosi słuchawkę, przedstawia się – i milknie w pół słowa. Moment później wy jrzała zza węgła jeszcze bledsza i spocona jak ruda my sz. – To by ły Pracze Odrzańskie… Niewiele zrozumiałam z wrzasków doktora Wolańskiego, ale wy gląda na to, że tam też coś się dzieje… – Zostawcie nas! – polecił jej kapitan. Gdy za kobietą zamknęły się drzwi, sięgnął po nową flaszkę, odbił ją, otworzy ł i pociągnął spory ły k prosto z gwinta. – Co radzicie? – zapy tał kolegów. – Bartek, może by tak wojsko… Nie musiał kończy ć, major już kręcił głową. – Wy prowadzenie żołnierzy na ulice miasta bez zgody ministra obrony narodowej nie wchodzi w grę, a jej uzy skanie będzie możliwe dopiero jutro rano. Spy chalski sam nie podejmie takiej decy zji, musi mieć poparcie egzekuty wy, a że pora jest już późna… – Kurwa, kurwa, kurwa… – Brandy s podniósł butelkę do ust po raz drugi, ale zreflektował się i odłoży ł ją z hukiem na blat. – Trzeba obstawić wszy stkie izolatoria. Gdzie ja znajdę po nocy ty lu wolny ch funkcjonariuszy ? – A ZOMO? – ocknął się Bremer. Kapitan naty chmiast sięgnął po słuchawkę. Głuszczy ńska odebrała dopiero po dłuższej chwili. – Dajcie spokój – uciszy ł bezceremonialnie jej lamenty. – Łączcie mnie z Zahorskim. – Odczekał chwilę, bębniąc palcami o blat. – Rafał, tak, to ja. Słuchaj, zarządzam alarm najwy ższego stopnia. Podziel swoją kompanię na plutony. Trzy udadzą się w try bie pilny m do istniejący ch izolatoriów, a ostatni będzie czekał na dalsze rozkazy. Ty lko pamiętaj, chcę funkcjonariuszy w pełny m ry nsztunku. Niech biorą wszy stko, co mają na stanie. Nawet broń palną i granaty z gazem łzawiący m. Armatki wodne? A na cholerę im armatki wodne? Dobra,

dobra… jak wszy stko, to wszy stko. – Brandy s odłoży ł słuchawkę, znów sięgnął po wy borową i raz jeszcze zrezy gnował. – Panowie! – Niezręczną ciszę przerwał spanikowany Niesy to. – Czas otworzy ć dupochrony. Dzwonimy do zwierzchników. Nie czekając na reakcję kolegów, rzucił się do telefonu. – Chwila! – powstrzy mał go Biedrzy cki. – Najpierw ustalmy wspólną wersję zdarzeń. W izolatoriach doszło do niespodziewany ch incy dentów. Dowiedzieliśmy się o ty m podczas roboczej narady na komendzie, po wieczorny m spotkaniu Rady Epidemiologicznej, i od razu podjęliśmy stosowne działania. Wszy stkie dostępne jednostki ZOMO już są w terenie, ale do rozwiązania pozostaje wciąż problem uciekinierów. Gdy wszy scy obecni pokiwali zgodnie głowami, major przeszedł do omówienia planu. – Ty – wskazał Bremera – zadzwonisz do Rady Epidemiologicznej, niech dy żurni z Zespołu Kwarantanny przy gotują listy izolowany ch. Powiedz, że do godziny ktoś się po nie zgłosi. – Co nam po ty ch listach? – zainteresował się Brandy s. – Roześlemy po mieście patrole, które zwiną wszy stkich jeszcze tej nocy. Jak my ślicie, dokąd zbiegowie teraz idą? Dokąd sami by ście poszli? – Do domu. – Właśnie. – Ale to w sumie ponad ty siąc osób – wy mamrotał Niesy to. – Skąd wziąć ty le patroli? Biedrzy cki pokręcił z politowaniem głową. – W izolatoriach siedziało prawie dwa ty siące osób – poprawił kolegę. – Ale nie zapominajcie, że zazwy czaj obejmowaliśmy kwarantanną mieszkańców cały ch domów czy kamienic. To znacznie zmniejszy liczbę miejsc do sprawdzenia. Nie mówiąc już o ty m, że sporą część uciekinierów z LZN-u możemy zatrzy mać, zanim dotrą do centrum. – Jak? – zapy tali unisono pozostali. – Na mostach – odparł spokojnie major, podchodząc do wiszącego naprzeciw okien wielkiego planu miasta. – Wy starczy wzmocnić posterunki na Końcowy m i Warszawskim. – Wskazał palcem obie przeprawy. – Na wszelki wy padek zablokujmy też Trzebnicki i Osobowicki – zaproponował milczący od pewnego czasu Bremer. – Bez przesady – zaoponował Niesy to. – Dziady gi z KW wezmą nas za sensatów i panikarzy. Brandy s posłał mu lekceważące spojrzenie. – Krzy siu, przy jacielu, jeśli dobrze to rozegramy, jutro wszy scy będziemy bohaterami. Dlatego roześlę ludzi na wszy stkie mosty, nawet na Swojecki i Bartkowski. Ty m sposobem odetniemy Psie Pole od reszty miasta. – Psie Pole to najmniejszy z naszy ch problemów – wy palił Niesy to, spoglądając na zegarek. – Dwie trzecie izolowany ch znajduje się po tej stronie Odry, a to znaczy, że mamy najwy żej osiem godzin na przeczesanie całego centrum i wy łapanie ponad ty siąca uciekinierów. – Dlaczego ty lko osiem? – zapy tał Bremer. – O piątej zaczy na się szczy t komunikacy jny. Ludzie wy chodzą z domów, by dojechać do zakładów pracy. Jeśli nie wy łapiemy izolowany ch przed tą godziną, rozpły ną się w tłumie. Wy obrażacie sobie panikę, jaka wy buchnie, gdy ktoś zauważy, że w zatłoczony ch autobusach i tramwajach roi się od potencjalny ch nosicieli wirusa ospy ?

Ten argument przemówił do nich wszy stkich. – Ile patroli możesz rzucić na miasto? – zapy tał Niesy to, spoglądając w kierunku ocierającego czoło kapitana. – Niech sprawdzę… – Brandy s złapał za słuchawkę. – Towarzy szko Głuszczy ńska, ustalcie mi, kogo możemy ściągnąć na służbę w ciągu najbliższej godziny. Moment później sekretarka zajrzała do gabinetu przez uchy lone drzwi. – Oficer dy żurny mówi, że jest w stanie zorganizować stu funkcjonariuszy. Ale na pewno nie w godzinę. Potrzebuje co najmniej dwa razy więcej czasu. – No to mamy przesrane – jęknął Niesy to. – Niekoniecznie – rzucił Biedrzy cki, wciąż przy glądając się mapie. – Bądź poważny, człowieku – obruszy ł się protegowany pierwszego sekretarza. – Jeśli nawet dodasz do tej liczby wszy stkich będący ch teraz na służbie, to i tak nie wy starczy nam ludzi do obstawienia choćby główny ch ulic. Nie mówiąc już o ty m, że dy sponujemy co najwy żej trzy dziestoma samochodami. Nie zlikwidujemy przecież blokad wokół Wrocławia… Bremer rzucił py tające spojrzenie kapitanowi, a ten prędko skinął głową. Sprzęt by ł największą bolączką milicji, a konieczność rozstawienia zmotory zowany ch posterunków na każdej drodze wy lotowej wy magała zaangażowania sporej części parku samochodowego. – Wszy stko prawda – potaknął major – ale patrolowanie centrum akurat możemy sobie darować. – O czy m ty mówisz? – Pomy ślcie sami. Uciekinierzy wy dostali się z izolatoriów, w który ch doszło do… serii bliżej niesprecy zowany ch ataków. Są przerażeni i za wszelką cenę chcą dotrzeć w bezpieczne miejsce. A to znaczy, że naszy ch patroli będą unikać jak ognia. Brandy s przy znał mu rację. Zdaniem zbiegów milicja ty lko czy hała, by odstawić ich w to samo miejsce, z którego uciekli. – Co zatem proponujesz? – zapy tał Bartka. – Pozwólmy im spokojnie wrócić do domów. Jak znam ży cie, zamkną się na cztery spusty i nie wy stawią nosa, dopóki po nich nie przy jdziemy. – Tak, to dość prawdopodobne. – Choć nie stuprocentowo pewne. – Krzy sztof pozostawał scepty czny. – Człowieku… – Bremer położy ł mu rękę na ramieniu. – Nie jesteśmy w stanie zorganizować wy starczającej ilości sprzętu i ludzi, by ich wszy stkich wy łapać. Jeśli rozstawimy na mieście posterunki, ty lko ich niepotrzebnie spowolnimy. Dlatego najlepiej im nie przeszkadzać, niech znikną z ulic, zanim rozpocznie się poranny szczy t. A od jutra zaczniemy ich wy ciągać z nor, spokojnie i sy stematy cznie. Dobrze mówię? Obaj mundurowi przy taknęli z przekonaniem. – Reasumując – podjął Biedrzy cki. – Informujemy przełożony ch o sy tuacji w izolatoriach, sugerujemy dy skretnie, żeby nie wkraczać do akcji i pozwolić zbiegom na jak najszy bsze dotarcie do miejsc zamieszkania. Jest noc, zatem nikogo niczy m nie zarażą, nawet jeśli są chorzy. Łukasz powiadamia pułkownika o wy słaniu na miejsce zdarzeń zmotory zowany ch odwodów i prosi o autory zację tego rozkazu. Jeremiasz, Komitet Wojewódzki musi zażądać od wojska udostępnienia dodatkowego sprzętu: ciężarówek, autobusów, wszy stkiego, co ma koła i może nam pomóc w szy bszy m wy łapaniu zbiegów. Ja postaram się przekonać do tego pomy słu generała

Wary szaka. Jeśli uzna, że to ty lko uży czenie na potrzeby bieżącej sy tuacji, nie będzie musiał konsultować decy zji z Warszawą. Krzy sztof, dzwoń do profesora Iwaszkiewicza i lekarzy z ROBu. Trzeba naty chmiast uruchomić oba rezerwowe izolatoria, to przy Stadionie Olimpijskim i w internacie Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej. Zasugeruj mu też, że przy dałoby się wy ty pować kolejne lokalizacje. Ty lko pamiętajcie, prowadźcie rozmowy tak, aby zwierzchnicy mieli wrażenie, że to oni podjęli ostateczne decy zje. To by ło pierwsze prawo ich własnego kodeksu szy bkiej ścieżki kariery : nie brać za nic odpowiedzialności. Niesy to poprawił nerwowo okulary. – Kujmy żelazo, póki gorące, panowie.

3 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:20 izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a – Kurwa mać… – Mielech rzucił słuchawkę na widełki. Nie dlatego, że wkurzy ł go ten przemądrzały dupek z komendy. Fakty czny powód by ł bardziej skomplikowany. Sierżant spojrzał w okno portierni i zobaczy ł, że prowizory czna bary kada z sienników zaczy na się rozpadać. Wspierający mundurowy ch sanitariusze musieli uciec, gdy ty lko przy bramie zrobiło się luźniej. (Mielech nie dziwił im się zby tnio. W końcu to oni pierwsi zrozumieli, z kim naprawdę mają do czy nienia). Kilku najbardziej spanikowany ch milicjantów najwy raźniej poszło w ich ślady. Za stertą sienników przy kry wający ch rzucone na stos metalowe ramy stało teraz ty lko ośmiu ludzi w stalowoszary ch bluzach. Obrońcy próbowali powstrzy mać napór znacznie liczniejszego i silniejszego przeciwnika, nic więc dziwnego, że wy nik tego starcia by ł łatwy do przewidzenia i z góry przesądzony. Na szczęście bary kada spełniła już swoją rolę. Pacjenci zdąży li wy dostać się poza zwieńczone drutem kolczasty m ogrodzenie Lotniczy ch Zakładów Naukowy ch. Teraz czas na nas, pomy ślał Mielech, opuszczając portiernię zewnętrzny mi drzwiami. Podbiegł do blokującego ulicę autobusu i postukał pięścią w jego burtę. Gdy kierowca wy jrzał z kabiny, Patry k zawołał: – Wy cofaj tak, żeby zablokować bramę. Chudzielec obejrzał się, żeby zlustrować wzrokiem wskazane miejsce. Jego oczy, widziane przez grube szkła okularów, wy dawały się większe od aluminiowy ch pięciozłotówek z ry bakiem. – Nie da rady – obwieścił grobowy m głosem po dokładny ch oględzinach bramy. – Dlaczego? – zdziwił się Mielech. Jego zdaniem manewr wcale nie by ł trudny. – Musiałby m zaparkować na sty k. A po takim ćmaku uszkodzę cały bok. – Won! – wrzasnął sierżant, sięgając po broń. – Co? – Chudzielec próbował zatrzasnąć drzwiczki. – W ży ciu! Chciał depnąć na gaz, ale widząc wy mierzoną w siebie lufę tetetki, zdjął szy bko rękę z dźwigni zmiany biegów i sięgnął po kluczy k. – Zostaw! – warknął Mielech. Kierowca potulnie skinął głową, po czy m zeskoczy ł na asfalt. – A teraz spierdalaj. Liczę do trzech. Raz… Kierowca, klnąc pod nosem po rusku, puścił się chwiejny m truchtem w kierunku oczy szczalni ścieków. Prowadzenie ogórka nie może być trudniejsze od jazdy służbowym GAZ-em, pomy ślał Patry k, lecz już po chwili zrozumiał, jak bardzo się my li. Łatwiej by ło okiełznać znarowione konie przy folwarcznej bry czce, niż zmusić tego potwora do całkowitego posłuszeństwa. Cofając, Mielech przy walił prawy m końcem zderzaka w ścianę portierni. Uderzenie by ło tak mocne, że nieomal zrzuciło go ze spręży nującego fotela. Potem, gdy udało mu się wreszcie ustawić ogórka

równolegle do ściany, zobaczy ł, że burta autobusu znajduje się w odległości mniej więcej pół metra od ceglany ch słupków. Musiał ponownie cofnąć i zaparkować bliżej, żeby nie zostawić żadny ch prześwitów. Nie mając bocznego lusterka, kierował na wy czucie. Głośny zgrzy t zgniatanej blachy i trzask pękający ch szy b uświadomiły mu szy bko, że ty m razem nie będzie nawet musiał sprawdzać efektu. Przekręcił kluczy k w stacy jce, wy skoczy ł z kabiny kierowcy i pognał na portiernię. Przebiegł na koniec drugiego pomieszczenia i pośpiesznie otworzy ł drzwi prowadzące na plac. – Chłopaki, do mnie! Biegiem! Darł się najgłośniej, jak potrafił, a mimo to żaden go nie usły szał. Sięgnął więc do kieszeni po gwizdek, ale zamiast niego znalazł zerwaną tasiemkę. W tej sy tuacji mógł zrobić już ty lko jedno. Wy jął pistolet, uniósł rękę nad głowę i wy strzelił trzy krotnie. To poskutkowało. Podwładni zauważy li go w końcu, obejrzeli się, a potem odskoczy li równocześnie od bary kady, która niemal naty chmiast runęła pod naporem dziesiątek ciał. Te kilka sekund wy starczy ło jednak, by milicjanci uciekli. Sierżant klepał kolejny ch, gdy go mijali: spoceni, zdy szani, zgięci niemal wpół. By ło ich pięciu. Zaledwie pięciu. Mielech zerknął w stronę wy lotu alejki, gdzie kłębili się odmieńcy niezdarnie forsujący stos metalowy ch łóżek. W blasku latarni nie dostrzegł żadny ch maruderów. Wy cofał się na portiernię, zamy kając za sobą starannie drzwi. Okna by ły zakratowane, nie musiał się więc o nie martwić. – Kim oni są? – wy dy szał drżący z wy czerpania szeregowy Mateusz Ży ła. – Nie wiem – odparł Patry k zgodnie z prawdą. – Jedno jest pewne – dodał ktoś z głębi pomieszczenia. – To na pewno nie ludzie. – Gdzie Bartnik? – zapy tał ostro sierżant, próbując zmienić temat. Dotarło właśnie do niego, że wśród niedobitków nie ma jego zastępcy. Siedzący najbliżej funkcjonariusz podniósł głowę. Kasprzy k mu chy ba by ło. – Mikołaj, mów, co z Bartnikiem! – Przeciągli go, dranie… Na tamtą stronę… Chwilę temu… Odwrócił się, zaraz jak zaczęliście strzelać… – tłumaczy ł zdy szany nieludzko Kasprzy k, przery wając co kilka słów, żeby złapać oddech. – Nawet nie zdąży ł pisnąć… – A co z pozostały mi? Mikołaj zastanawiał się chwilę. – Zalewskiego też chy ba zabili – wy mamrotał. – Tak by ło – potwierdził szeregowy Ży ła. – Sebastian stał obok mnie. Spojrzał, jakby chciał coś powiedzieć, a wtedy jakaś franca z rozpruty m brzuchem capnęła go za kark. – Mielech zeszty wniał, sły sząc ten obrazowy opis. Czyżby to była…? – Złamała go jak zapałkę… – opowiadał ty mczasem szeregowiec, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Jak zapałkę. A potem wzięła i przeciągła na tamtą stronę. Ktoś dorzucił: – Chwilę później widziałem go między nimi, nie miał połowy twarzy, rękę, o tutaj – milicjant wskazał na własne przedramię – wy gry źli mu do kości, a mimo to próbował mnie jeszcze ucapić. Dacie wiarę? Odpowiedział mu cichy pomruk. Naoglądali się w ciągu ostatnich kilku minut dość okropieństw, żeby uwierzy ć we wszy stko. Słuchając ich zdawkowy ch relacji, Patry k zliczał w my ślach poległy ch. Olka Wietrzy ńskiego

dwaj odmieńcy chwy cili niemal równocześnie za ręce. Stojący obok „bracia” Kamińscy, wesołek Jakub i ponurak Adam, próbowali go przy trzy mać, ale jedno szarpnięcie wy starczy ło, by wszy scy trzej wy lądowali po drugiej stronie bary kady. Dało to pozostały m obrońcom chwilę wy tchnienia, lecz niestety niezby t długą. Potem padł Dominik Deluga, zniknął w szparze pomiędzy ramami, jakby go pająk za obraz wciągnął. Filip Kurpiel dotrzy mał ponoć prawie do końca, tak samo jak Konrad. Ledwie dy szał, gdy padły strzały. Pewnie by ł już wy czerpany i nie zdąży ł… Wy szło na to, że Mielech w kilka minut stracił aż jedenastu chłopaków. Nie licząc dwóch sanitariuszy. My lił się wcześniej, sądząc, że wszy scy uciekli. Co gorsza, dwóch milicjantów z ocalałej piątki odniosło rany. Ży ła został ugry ziony w nasadę dłoni, na szczęście niegroźnie. Młody by ł, miał też niezły refleks. Zdąży ł wy szarpnąć rękę, zanim odmieniec zacisnął na niej porządnie zęby. Kasprzy kowi, jak się okazało, czy jeś pazury rozorały całą pierś. Głęboko, stracił już sporo krwi. – Co z pomocą, towarzy szu sierżancie? – zapy tał słabnący m głosem ciężko ranny Mikołaj, gdy Mielech, korzy stając z autobusowej apteczki, opatry wał go w pomieszczeniu od ulicy. – Wsparcie już tu jedzie – zapewnił go Patry k, na wszelki wy padek spuszczając wzrok. Nie chciał okłamy wać ludzi, którzy narażali ży cie, wy konując jego rozkazy. – Już jedzie… – powtórzy ł, chwy tając się nadziei, że może jeszcze nie wszy stko stracone. Fala uciekinierów dotarła już z pewnością do centrum Psiego Pola. Ktoś to musiał zauważyć. A meldunków z tamtejszego komisariatu komenda nie będzie mogła zlekceważyć. Sierżant Patry k Mielech trzy mał kciuki mocno zaciśnięte. Wiedział, że z kilkoma ledwie ży wy mi funkcjonariuszami nie zdoła nic zdziałać.

4 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:27 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 – Nie uwierzy sz – ty le ty lko powiedział Krzy sztof, gdy wrócił z sekretariatu. – Uwierzę – zapewnił go Brandy s. Niesy to nie kry ł zaskoczenia. – Ciebie też wy stawili? Kapitan pokiwał głową. Biedrzy cki pojawił się moment później z równie nietęgą miną. – I co powiedział generał? – zapy tał gospodarz, sięgając po flaszkę. – Nic. Właśnie jest w drodze na lotnisko – odparł Bartek. – Połowa sztabu okręgu dostała tego wieczoru pilne wezwanie do MON-u. – A to ciekawe… – mruknął Brandy s, napełniając kieliszki. – Dlaczego? – zdziwił się Biedrzy cki. – Moi przełożeni też wy parowali, wszy scy jak jeden mąż. Wezwano ich w try bie pilny m do stolicy. Tak przy najmniej brzmi oficjalna wersja. – Połowa Rady Narodowej, ta ważniejsza, też jest nieuchwy tna – wtrącił zniesmaczony Krzy sztof. – Serio? – Serio. – Nie ma się co okłamy wać. Szy chy nas uprzedziły – podsumował Brandy s, rozsuwając napełnione szkło. – Nasi szefowie są lepsi od nas w te klocki. – Albo wiedzą więcej niż my – dodał Biedrzy cki, opadając na fotel. – Skąd ta my śl? – zainteresował się kapitan. – Nie dziwi cię, że wszy scy spakowali nagle manatki i wy jechali do stolicy dosłownie chwilę po ty m, jak w izolatoriach doszło do krwawy ch incy dentów? – Nie wierzy sz chy ba w te brednie Mielecha o oży wający ch trupach? – zakpił Brandy s. – Nie wierzę – odparł ze spokojem major. – Ale coś tam musiało się stać. I to na ty le poważnego, że nasi przełożeni zaczęli spieprzać, gdy ty lko o ty m usły szeli. Zamilkli, gdy w drzwiach pojawił się Jeremiasz. O dziwo, uśmiechnięty. – Co cię tak cieszy, przy jacielu? – zagadnął Bartek. Protegowany sekretarza rozsiadł się wy godnie. – Węszę awanse, panowie – rzucił radosny m tonem. – Niech zgadnę. Towarzy sz pierwszy sekretarz został pilnie wezwany do KC? – domy ślił się Brandy s. – Lepiej, Piłatowski zabiera ze sobą całą świtę – oznajmił z dumą Bremer. – Władza ludu przeszła ty mczasowo w ręce członka egzekuty wy, towarzy sza Zaty lnego, i… – wskazał obiema rękami na siebie – tu obecnego. – I to cię cieszy ?

– Jasne. Zaty lny to gnida i tchórz. Poza ty m mam na niego haka. Wiem, z kim zdradza ukochaną małżonkę. Zrobi, co mu każemy. Biedrzy cki, Brandy s i Niesy to wy buchnęli nerwowy m śmiechem. – Co jest grane, panowie? – Jeremiasz spojrzał na nich, nadal niczego nie rozumiejąc. – Stare szczury uciekają z tonącego okrętu, bracie – stwierdził Łukasz, po czy m wskazał stojące na blacie napełnione szkło. – Wy pijmy ostatnią kolejkę i bierzmy się do roboty, jeśli nie chcemy trafić na śmietnik historii.

5 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:42 izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a Mielech zatrzy mał się pośrodku pola, żeby rozpiąć przepocony mundur. Dy szał zgięty wpół, opierając dłonie o kolana. Płuca paliły go tak, jakby nały kał się płonący ch węgli – zabiłby za ły k wódy, tfu, wody. Zerknął przez ramię w kierunku Kiełcowskiej i ledwie widoczny ch zabudowań LZN-u. Wiedział, gdzie są, ty lko dzięki latarniom rozstawiony m wokół betonowego ogrodzenia. Reszta okolicy tonęła w złowieszczy m mroku – nie by ło jeszcze późno, ale gruba warstwa burzowy ch chmur odcięła dostęp promieniom zachodzącego właśnie słońca. Szeregowy Biedroń dogonił go dopiero po chwili. Mimo znacznie młodszego wieku nie miał za grosz kondy cji. Sama skóra i kości, pomy ślał Patry k, patrząc, jak ostatni z jego podwładny ch pada na kolana, łapczy wie walcząc o każdy oddech. A przebiegli przecież nie więcej niż pół kilometra. – Głowa do góry, Andrzejek – wy sapał Mielech, prostując wolno plecy. – Już jesteśmy bezpieczni. Do Szewczenki jest ty lko kilka kroków. Biedroń pokiwał głową tak mocno, że musiał poprawić zsuwające się z nosa okulary. Zaraz też zdjął czapkę, by otrzeć pot z wy sokiego czoła. Gdy ją ponownie nakładał, szerokie wargi pod rzadkim wąsikiem wy krzy wiły się w parodii uśmiechu. Sierżant chciał dodać coś jeszcze, ale z jego na wpół otwarty ch ust nie wy doby ł się żaden dźwięk. Zamarł jak pies gończy, odwróciwszy głowę w kierunku Psiego Pola. Z oddali dobiegał stłumiony hałas; narastający z wolna znajomy warkot pracujący ch silników. – Sły szy sz coś, Andrzejek? – zapy tał szeregowego. – Ty lko łomot krwi w uszach i wasz głos, towarzy szu sierżancie – odparł młody milicjant, siadając ciężko na trawie. – Chy ba ktoś jedzie od strony miasta… Mielech spoglądał teraz prosto na odległe o pół kilometra centrum podmiejskiej dzielnicy. Nie my lił się: ściany poniemieckich kamienic pojaśniały od snopów światła bijący ch z reflektorów samochodowy ch. Zwarta kolumna sześciu wozów jechała Kiełcowską w stronę izolatorium. Ktoś w końcu dostrzegł, że mamy tu poważny problem, pomy ślał uradowany sierżant. Nieważne, czy po jego telefonie czy po alarmie podniesiony m na widok uciekający ch pacjentów. Liczy ło się ty lko jedno: komenda przy słała posiłki. – Musimy wracać – stwierdził, gdy chwilę później samochody zwolniły. Konwój prowadził terenowy odkry ty GAZ-69M, za nim jechały trzy ny ski, jakaś ciężarówka i… PSG-5. – Na cholerę im armatka wodna? – mruknął Biedroń, gramoląc się na nogi. – Mnie py tasz? – odparł Mielech, czując nerwowe mrowienie w krzy żu. Obecność takiego sprzętu oznacza, że ci chłopcy nie mają pojęcia, w co się pakują… – Dasz radę, Andrzejek? – zapy tał, spoglądając na dy szącego wciąż jak pies chłopaka. Biedroń pokręcił głową. Od bramy LZN-u dzieliło ich około sześciuset metrów. Niby niedużo, ale w takim stanie… – No dobra. Zostań

tutaj, odpocznij… – Za nic – przerwał mu bezceremonialnie Biedroń. – Wolę paść na zawał, niż zostać tu sam. *** Porucznik Przemy sław Mawet wy skoczy ł z gazika, zanim ten zatrzy mał się kilkanaście metrów od szerokiego zjazdu z ulicy, zablokowanego teraz całkowicie przez niebieski autobus. Reszta wozów grupy reakcy jnej stanęła na samy m środku Kiełcowskiej, blokując oba wąskie pasy ruchu, który o tej porze i tak by ł zerowy. Porucznik sięgnął na ty lne siedzenie terenówki po hełm z goglami przeciwgazowy mi. Nałoży ł go na głowę, potem podniósł z siedzenia pas, z którego zwisała kabura służbowego pistoletu i długa pałka. Jego podwładni wy sy py wali się już z wozów, formując równiutki dwuszereg. – Sierżancie Hawry luk! – Mawet przy wołał zastępcę, stając na szeroko rozstawiony ch nogach. Nawet w tak niedbałej pozy cji górował nad wy prężony m podwładny m o całą głowę. – Weźcie pierwszą druży nę i sprawdźcie teren wokół bramy. Migiem. – Tak jest! – Brunon strzelił obcasami, skinął na czwórkę stojący ch najbliżej zomowców i szy bko rozesłał ich na wszy stkie strony. Sam zajął się sprawdzeniem wnętrza autobusu. Porucznik zapalił papierosa. Nie jakiegoś tam prostackiego sporta, ty lko rasowego junaka. Prawdziwi faceci palą mocny ty toń, a pod ty m względem junaki nie miały sobie równy ch. Zaciągnął się raz, drugi, splunął na jezdnię zassany mi drobinkami ty toniu, a gdy ponownie podniósł wzrok, miał już przed sobą stojącego na baczność sierżanta. Pozostała czwórka zomowców wracała właśnie na swoje miejsca w dwuszeregu. – Towarzy szu poruczniku – Hawry luk zasalutował, przy ty kając dwa palce do hełmu w kolorze stali – melduję posłusznie, że ogrodzenie od frontu i mur za zabudowaniami wy glądają na nienaruszone. Drzwi portierni zary glowano. Za to autobus blokujący wjazd jest otwarty. Widziałem kluczy ki w stacy jce. Mawet zaciągnął się po raz trzeci, udając, że nie widzi złakniony ch spojrzeń podwładny ch, potem rozgniótł spory jeszcze niedopałek obcasem. Zrobił to bardzo starannie, żeby któremuś z obszczy murów nie wpadło do głowy sięgać po kiepa. – Idziemy – rzucił do zastępcy, ruszając prosto w stronę jelcza. Wcisnęli się obaj do wnętrza przez kabinę kierowcy. Hawry luk odetchnął głęboko. W oknach od strony bramy nie została ani jedna szy ba, dzięki czemu w pojeździe nie panował tak wielki zaduch jak w ny skach. Zgarbieni przy klęknęli przy siedzeniach zaraz za otwierający mi się na bramę przednimi drzwiami autobusu. Mawet podniósł ostrożnie głowę, by zlustrować teren. W odległości niespełna pięćdziesięciu metrów zobaczy ł grupki kręcący ch się po placu ludzi. Przeliczy ł ich szy bko – by ło tam nie więcej niż czterdzieści osób. Część miała na sobie białe fartuchy, a co poniektórzy szare milicy jne bluzy. Coś tu jest nie tak, pomy ślał porucznik zdziwiony faktem, że warcholstwo nie rozstawiło czujek i nadal nie reaguje na pojawienie się za bramą hałaśliwego konwoju. Zby t długo służy ł w ZOMO, żeby nie zauważać takich detali. – Co o ty m sądzicie, Hawry luk? – zapy tał podwładnego; raczej by go sprawdzić, niż wy słuchać rad. – Na moje oko wszy scy są pijani w trupa, towarzy szu poruczniku. Spójrzcie ty lko, jak się

zataczają. – Nie o to py tałem – warknął Mawet, poiry towany, że sam o ty m wcześniej nie pomy ślał. Na niedawnej odprawie usły szał, że pilnujący izolatorium funkcjonariusze konfiskowali codziennie po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt butelek przemy canego alkoholu. Teraz przekonał się naocznie, dokąd trafiła cała zarekwirowana dzisiaj wódka. Tym lepiej dla nas, uznał. – Musimy wy korzy stać element zaskoczenia – poprawił się ty mczasem sierżant. – Hm… – mruknął porucznik, nie opuszczając głowy. – To jak: urządzimy im tutaj drugi Toruń czy raczej Nową Hutę? Ty m razem Brunon dobrze się zastanowił, zanim odpowiedział. – Jest plac, jest tłum… Wariant nowohucki bardziej mi pasuje. Sierżant dobrze kombinował. Mawet przy taknął więc i przeszedł do planowania akcji. – Hawry luk, wprowadźcie ludzi przez kabinę kierowcy. Ty lko cichaczem. Rozstawcie ich po równo z ty łu i z przodu. Druży nę wsparcia z miotaczami granatów rozmieśćcie na siedzeniach pośrodku. Chcę mieć gaz od strony ty ch wy sokich zabudowań po prawej – zaczął pokazy wać ręką – tej alejki po lewej i tamtej, w głębi placu. Żeby nam żaden gnój nie uciekł z miejsca akcji. Nie mamy czasu na ganianie za nimi po tak rozległy m terenie. Od strony bramy postawicie dodatkowo zasłonę dy mną. Wiatr jest teraz niezby t silny i wieje z dobrego kierunku… Dwie świece na dwudziesty m metrze powinny wy starczy ć. Wy jdziemy na nich prosto z dy mu. Pięć pierwszy ch druży n formuje zwartą linię i napierdala każdego warchoła, jaki nawinie się pod banana. Przekażcie ludziom, że ty m razem nie muszą się hamować. Niech te ścierwa poczują, jak bije serce partii. Reszta idzie za nimi dwójkami i skuwa każdego gnoja, jakiego znajdzie na ziemi. Na krzy ż, wiecie, lewy nadgarstek do prawej kostki albo odwrotnie, zależy, które kończy ny będą bardziej uszkodzone. Formacja czołowa nie zatrzy muje się, dopóki nie załatwi ostatniego z ty ch pijany ch wy wrotowców. Pozbieramy ich na ziła na spokojnie, po robocie. – Tak jest. – Hawry luk zniknął za plecami porucznika. Chwilę później na siedzeniach w środkowej części autobusu przy cupnęli czterej zomowcy z miotaczami granatów w dłoniach. Mawet założy ł gogle, gdy ty lko poczuł szczy panie oczu i gry zący smród. Wy produkowane w Związku Radzieckim kartonowe kartridże nie by ły tak szczelne, jak powinny. Porucznik miał ty lko nadzieję, że żaden z nich nie puści przed czasem. Pozostali zomowcy zajmowali wy znaczone pozy cje w całkowity m milczeniu, nawet nie patrząc w stronę obserwującego miejsce akcji dowódcy. Czterdziestu funkcjonariuszy w pełny m ry nsztunku wgramoliło się do jelcza w niespełna trzy minuty. Wchodzili w ustalony m szy ku, oby ło się więc bez zamieszania i przepy chanek. Zaraz po dotarciu na wy znaczoną pozy cję każdy zomowiec zakładał zakry wające nos i oczy gogle. Powrót Hawry luka by ł sy gnałem do rozpoczęcia operacji. Granatniki szczeknęły, posy łając za okna autobusu cztery pociski z gazem. Mawet z uwagą obserwował nierówny lot kartonowy ch cy lindrów. Wszy stkie wy lądowały tam gdzie trzeba, naty chmiast rozpy lając chmury gry zącego jak szlag środka chemicznego. Po nich na beton poleciały wojskowe świece dy mne i plac izolatorium zniknął z pola widzenia porucznika. W momencie oddawania drugiej salwy przednie i ty lne drzwi jelcza otworzy ły się na oścież, wy puszczając na zewnątrz podzielony na dwie równe części pluton specjalny. Gdy idąca do ataku formacja rozpły nęła się w bladoszary m tumanie, Mawet odetchnął, przesunął gogle na hełm i sięgnął do kieszeni po kolejnego papierosa. Teraz mógł ty lko czekać.

Bardzo szy bko jednak zamarł ze zmiętą paczką junaków w dłoni, ponieważ za jego plecami rozległo się głośne sapanie, a zaraz potem skrzy pnięcie fotela kierowcy. Fajki poleciały na ziemię, a porucznik, obracając się na podwójny m siedzeniu, już wy ciągał z kabury ciężkiego makarowa. – Nie strzelajcie – wy mamrotał mężczy zna gramolący się do jelcza. – Ja swój jestem. Przy szedłem was ostrzec. – Ani się rusz! – wy sy czał porucznik. – Ręce do góry ! – No co wy – obruszy ł się tamten, ale posłusznie znieruchomiał, pokazując zomowcowi obie dłonie. – Mówię przecież, że swój jestem. Sierżant Mielech. To ja dzwoniłem na komendę. Nie możecie wejść na teren izolatorium. – Już weszliśmy. Przy by ły jęknął, jakby ktoś go zdzielił w głowę młotkiem. – Wy cofajcie swoich ludzi, towarzy szu poruczniku, może nie jest jeszcze za późno. Nie wiecie, z czy m macie do czy nienia. Ci tam, na placu, z daleka wy glądają niewinnie, ale tak naprawdę są potwornie groźni. Wy bili wszy stkich moich podwładny ch. To nie ludzie, ty lko krwiożercze bestie. – O nas też tak mówią – burknął Mawet i przeniósł spojrzenie za okno, w biały tuman, skąd dobiegały stłumione wrzaski. Po chwili namy słu skinął lufą pistoletu, pozwalając Mielechowi wgramolić się do wnętrza autobusu, choć nadal nie spuszczał go z oka. – Obawiam się, sierżancie, że w tej chwili niewiele już mogę zrobić… – dodał. Niepewność, którą poczuł po przy jeździe na miejsce akcji, wróciła – i to po wielekroć silniejsza. Coś tu by ło nie tak, a słowa tego podoficera ty lko potwierdziły jego wcześniejsze przeczucie. Czyżbyśmy dali się wciągnąć w pułapkę?… Powęszy ł w powietrzu. – Piliście na służbie? Patry k przy taknął. – Z musu, towarzy szu poruczniku. Wy też by ście… – Możecie mi powiedzieć, co tu się właściwie stało? – przerwał mu Mawet, nie tając iry tacji. Mielech przy siadł na kopulastej osłonie silnika, zdjął czapkę, by obetrzeć pot z czoła, i zreferował pokrótce wy darzenia ostatnich kilkudziesięciu minut. Zastanawiał się, czy nie pominąć najmniej wiary godny ch fragmentów, ale uznał, że to nie miałoby teraz większego sensu. Za chwilę prawda i tak wy jdzie na jaw. Porucznik na własne oczy zobaczy, przeciw komu wy słał swoich ludzi, i zrozumie, jak wielki popełnił błąd. W trakcie opowieści Patry k dostrzegł na kanciastej twarzy zomowca najpierw zdumienie, a potem niedowierzanie, lecz nie przejął się ty m zupełnie, podobnie jak wcześniej lufą wy mierzonego w niego pistoletu. – Bierzecie mnie pewnie za wariata – zakończy ł spokojnie – ale już za moment zmienicie zdanie. Mawet zerknął w kierunku rozwiewającej się z wolna zasłony dy mnej. Nie uwierzy ł w ani jedno słowo pijanego milicjanta. To chy ba oczy wiste. W ży ciu nie sły szał o ty m, żeby zabici wstawali z martwy ch i rozry wali ludzi goły mi rękami. Zwłaszcza ci, który m wcześniej poury wano łby albo wy pruto flaki. Żaden trup nie miał prawa stać o własny ch siłach, a co dopiero walczy ć i mordować. Mimo to porucznik wy słuchał Mielecha do samego końca, dowiadując się także, co spotkało obu ranny ch funkcjonariuszy, gdy reszta obrońców bary kady wy cofała się na portiernię. Sierżant opowiedział mu o ty ch wy darzeniach ze szczegółami. Ciężej rannego Kasprzy ka

kazał ułoży ć na biurku w kantorku od ulicy, na wy padek gdy by musieli się szy bko ewakuować. Miał go pilnować ukąszony w dłoń Ży ła. Pozostali milicjanci zebrali się w drugim pomieszczeniu przy oknach od strony placu i dy skutowali zawzięcie, czy m mogą by ć te krwiożercze stwory i co jeszcze można zrobić, żeby się ich pozby ć. Patry k nie oponował, kiedy odbili kilka butelek wódki – mając za sobą taki koszmar, musieli przecież jakoś odreagować. Zresztą nie to ich zgubiło. Na pewno nie to… W pewny m momencie Mateusz przy szedł do nich, mówiąc, że kręci mu się w głowie, ale wy gonili go i kazali pilnować ciężej rannego Mikołaja. Kilka minut później usły szeli, że chłopak znowu wy chodzi z kantorka. Ty m razem nie marudził, uznali więc, że poczuł pragnienie i lezie do kranu. Zaabsorbowani obserwacją kręcący ch się wokół portierni odmieńców nawet na niego nie spojrzeli. I to by ł błąd, ogromny błąd, który kosztował ży cie dwie kolejne osoby. Albowiem to nie Ży ła wy lazł z kantorka, ty lko odmieniony już Kasprzy k. Aż do tamtej chwili Mielech nie zdawał sobie sprawy z tego, że zdrowy i zaszczepiony przeciw ospie człowiek może zarazić się ty m… ty m czy mś przez sam kontakt z odmieńcami. A może raczej przez kontakt odmieńców z jego krwią. Tak czy inaczej, Mikołaj zmarł na biurku portierni i bły skawicznie zamienił się w jedną z ty ch bestii. Zakradł się do nich bezgłośnie od ty łu, po czy m wpił się obiema dłońmi w szy ję starszego szeregowego Białeckiego. Paweł, choć silniejszy i lepiej wy sportowany, padł jak kawka. Kasprzy k powalił go na podłogę i zaczął wić się na nim, zupełnie jak Młocicka i Skornowicz na Agnieszce. Pozostali milicjanci, Mielecha nie wy łączając, przy glądali się temu w osłupieniu. Otrzeźwieli dopiero wtedy, gdy zobaczy li w drzwiach kantorka zakrwawionego Ży łę. On też nie by ł już sobą: szklany wzrok, pozbawiona mimiki sina twarz – niby trup, a jednak ży wy. Wpadli w panikę. Gdy by zachowali przy tomność umy słu, może wy szliby cało wszy scy. Ale nie, Biedroń zaczął piszczeć jak baba, Sala zdębiał z kozikiem w jednej ręce, w drugiej zaś z prawie gotowy m drewniany m konikiem dla mającego mu się urodzić dziecka, Grabowy zaczął się modlić i ty lko Patry k miał dość oleju w głowie, by pociągnąć jednego z nich za sobą, kiedy rzucał się ku ścianie, próbując zejść z drogi kroczącemu chwiejnie potworowi. Tak się złoży ło, że najbliżej miał Andrzeja Biedronia. Gdy zatrzasnął za sobą drzwi do kantorka, z braku laku obwiązał klamkę własny m pasem, mocując jego sprzączkę do kraty w oknie. Potem wy padł na zewnątrz, ciągnąc za sobą kwilącego wciąż szeregowca. Rafał Sala i Mateusz Grabowy nie mieli najmniejszy ch szans. Zamknięto ich z dwoma odmieńcami i trupem kolegi, który lada moment też pewnie oży je… – Nie by ło innego wy jścia, towarzy szu poruczniku. Ty ch sukinsy nów nie imają się nawet kule! Mawet z każdy m słowem coraz bardziej tracił pewność siebie. Sierżant cuchnął wódą na odległość, ale mówił całkiem składnie, choć sama opowieść zaliczała się raczej do kategorii ty ch najmniej nieprawdopodobny ch. Jeśli to wszystko prawda, pomy ślał w pewny m momencie porucznik, wysłałem na pewną śmierć ludzi, których z takim poświęceniem szkoliłem przez prawie dwa lata. Jeśli nawet nie polegną w walce, to obrócą się w odmieńców czy jak ich tam zwać. Wystarczy przecież jedna ranka, jedno draśnięcie, jedna kropla krwi, a może nawet mniej… Mielech skończy ł mówić chwilę przed ty m, nim wiatr rozwiał resztki dy mu z dopalający ch się świec. Porucznik zerknął przez ramię w kierunku placu, a potem zerwał się na równe nogi. Sierżant także wstał z osłony silnika. Szczęka mu opadła, wy bałuszy ł oczy.

Pluton ZOMO stał w równiutkim dwuszeregu pośrodku placu, a wokół leżały dziesiątki wijący ch się po bruku skuty ch postaci. *** – Towarzy szu poruczniku, sierżant Hawry luk melduje pluton specjalny po wy konaniu zadania! – Wy prężony jak struna Brunon musiał zadrzeć głowę, by spojrzeć przełożonemu w ciemne bły szczące oczy. Wiedział, że Mawet jest zadowolony, gdy ż pod czarny m wąsem okalający m usta i sięgający m aż do linii brody zauważy ł gry mas przy pominający uśmiech. Zaskoczy ło go to. Porucznik Śmierć, jak nazy wali dowódcę w koszarach – który ś z szeregowców wiadomego pochodzenia wy jawił im kiedy ś, że słowo „mawet” w języ ku hebrajskim oznacza kostuchę – by ł najtwardszy m sukinsy nem, jakiego znali. I najbardziej ponury m z całej kadry. Potrafił opierdalać ich cały mi godzinami, nie powtarzając żadnego z piętrowy ch przekleństw, ale gdy przy szło kogoś pochwalić… Wtedy wy dawać się mogło, że każde słowo pły nące z jego ust ma kolce i rani mu krtań. Przy tej okazji zachował się jednak zupełnie inaczej. – Spocznij! – rzucił zwięźle. – Raport! – Wszy stkie zadania zostały wy konane zgodnie z planem. W trakcie pacy fikacji zatrzy maliśmy trzy dzieści siedem osób, w ty m dwudziestu ośmiu mężczy zn i dziewięć kobiet. Straty własne: zero. – Zauważy liście coś dziwnego? – W sumie tak, towarzy szu poruczniku. Całkowity brak oporu ze strony większości pacy fikowany ch. No i ta cisza… Fakty cznie, wokół sły chać by ło ty lko natrętne cy kanie pasikoników. Żaden z zatrzy many ch nie wy dał z siebie najcichszego jęku, choć paru miało paskudne, otwarte złamania kończy n. – Nikt z naszy ch nie został nawet ranny ? – upewnił się Mawet, zerkając z ukosa na stojącego obok niego mężczy znę w rozchełstany m mundurze milicy jny m. – Nic mi o ty m nie wiadomo, towarzy szu poruczniku – odparł służbiście sierżant, zdziwiony pojawieniem się obcego. – Sprawdźcie to. – Tak jest! Patry k skulił się pod twardy m spojrzeniem zomowca. Mawet mierzy ł go przez chwilę wzrokiem, jakby oceniał, na ile może mu ufać. Coś tu by ło zdecy dowanie nie tak, ale jak dotąd nie zobaczy ł nic, co by uprawdopodobniło relację cuchnącego potem i gorzałą sierżanta. – Nadal mi nie wierzy cie – żachnął się Patry k, rozszy frowawszy w końcu spojrzenie zomowca. – W takim razie sami się przekonajcie. Pokażę wam Młocicką, to zmienicie zdanie. Mawet odsunął się o krok. Mielech minął go i ruszy ł wolno przez plac, wy patrując postaci w biały ch fartuchach. Siostra Ina leżała nieopodal rozbebeszonej bary kady. Skuta jak wszy scy inni wiła się po sześciokątny ch betonowy ch pły tach, który mi wy łożono alejkę biegnącą między budy nkami internatu a stołówką. Patry k zawahał się, mając wciąż w pamięci odrażające sceny spod pawilonu numer pięć, wy starczy ł mu jednak rzut oka na idącego za nim jak cień porucznika, by przezwy cięży ć wszy stkie obawy. Musiał ty lko podnieść tę nieszczęsną kobietę, by zomowiec

zobaczy ł, jak nienaturalnie zwisa jej głowa. Chwy cił więc obiema dłońmi za kołnierz kitla, przy mknął oczy i stękając z wy siłku, pociągnął tułów Młocickiej w górę. – I co? – wy sapał, czując dziwną słabość. Porucznik nadal milczał. Mielech rozwarł zaciśnięte kurczowo powieki i… odskoczy ł od Iny jak oparzony. Pielęgniarka walnęła głową o bruk z głuchy m łomotem, ale nawet nie jęknęła. Wiła się nadal jakby nigdy nic, próbując oswobodzić rękę z metalowej obręczy. Jej kręgosłup i podstawa czaszki stanowiły na powrót zwartą całość. – Nic nie rozumiem… – wy szeptał Patry k. – Jesteście pewni, że to ta wasza Młocicka? – zapy tał go porucznik. – Stuprocentowo. – Ta z ukręconą głową? – Tak. – No to mamy pełną jasność. – Mawet odwrócił się i ruszy ł do swoich ludzi. – Towarzy szu poruczniku, zaczekajcie! – Mielech by ł tak skołowany, że sam zaczy nał wierzy ć, iż tego popołudnia doznał nawrotu delirium. – Zaczekajcie! To jeszcze nie wszy stko… Porucznik zatrzy mał się w pół kroku. – Naprawdę? – Może przesadziłem w opisie stanu Młocickiej – przekony wał Patry k – ale na pewno nie wy my śliłem sobie tego, co zrobiła z Agnieszką… – Rozglądał się gorączkowo w poszukiwaniu postawnej blondy nki, także ubranej w biały kitel. Dostrzegł ją po przeciwnej stronie placu, w pobliżu obu iłów. – Tam jest! Pobiegł przodem, oglądając się co rusz, aby sprawdzić, czy zomowiec idzie za nim. Kilka kroków od Agnieszki zatrzy mał się, nerwowo przeły kając ślinę. Tym razem będzie trudniej. Muszę ją przewrócić, co przez kajdanki spinające lewą rękę i prawą nogę może nie być takie proste… Nie miał jednak innego wy jścia. To by ła ostatnia szansa na przekonanie porucznika. Zaszedł kobietę tak, by nie mogła dosięgnąć go wolną ręką, i szy bkim szarpnięciem przewrócił na bok. – Kurwa mać! – zaklął, widząc rozerwany na strzępy fartuch, zakrwawioną bluzkę i siną, pomarszczoną, ciastowatą, ale całą skórę. Raz jeszcze stanął mu przed oczami tamten widok. Siostra Ina stojąca nad wy patroszoną Agnieszką, poły skujące jelita zwisające z jej dłoni, doktor Skornowicz unoszący okaleczoną twarz z dy miącego kłębowiska flaków… Wzdry gnął się, czując lodowaty dreszcz sunący w górę kręgosłupa. Czy żby oszalał? Przeżegnał się mimowolnie, zanim zrozumiał, co robi. – Co to by ło? – warknął zomowiec. – To… – Mielech opuścił prawą rękę, jakby właśnie mu uschła. – Odruch taki. Ja nie… Mawet spojrzał na niego z nieukry waną pogardą. – Nie dość, że alkoholik, to jeszcze wierzący. Dno! – Nic nie rozumiem – mamrotał pod nosem Patry k, patrząc na kręcącego wolno głową porucznika. – Przecież widziałem na własne oczy, jak ją rozszarpy wali… – Nie wiem, co widzieliście naprawdę, a co wam się ubzdurało w pijany m widzie, ale mam już dość słuchania ty ch bredni! – Mawet splunął kolejny m okruszkiem ty toniu, który zaplątał się pomiędzy jego dziąsłem a policzkiem. Na my śl, że nic z tego, co mówił sierżant, nie znajduje

pokry cia w faktach, poczuł wielką ulgę. Moment później zalała go krew. – Hawry luk! – wrzasnął, uciszając wszy stkie koniki polne. – Słucham, towarzy szu poruczniku! – odkrzy knął stojący kawałek dalej sierżant. – Dajcie sobie spokój z ty m sprawdzaniem. Wracamy do koszar! – Nie możecie… – Mielech uczy nił ruch w stronę porucznika. – Zamknij py sk, moczy mordo! – wrzasnął zomowiec, osadzając go w miejscu. – Cuchniesz wódą na kilometr, wy glądasz, jakby cię krowa wy srała. Nie wiem, co dolega ty m ludziom – wskazał na leżący ch wokół odmieńców. – Nie zachowują się normalnie, to fakt, ale jedno jest pewne: nikt tu nikogo ży wcem nie pożerał. Nikt tu nie wstawał z martwy ch. Zabierzemy ich do szpitala MSW, tam doktorzy ustalą, o co w ty m wszy stkim chodzi, a wy … Dla takich jak wy, religijny ch popaprańców i alkoholików, nie powinno by ć miejsca w szeregach Milicji Oby watelskiej. Już ja zadbam o to, by wasi przełożeni dowiedzieli się, jaki z was gagatek! *** Mielech spoglądał spode łba na wsiadający ch do ny sek zomowców. Porucznik Mawet zignorował jego prośby o dokładne przeczesanie całego kompleksu. Ty le dobrego, że zgodził się zgarnąć zamknięty ch na portierni milicjantów. Zanim otwarto ty lne wejście, dziesięciu zomowców utworzy ło na placu ścieżkę zdrowia. Przez moment nic się nie działo, aż wreszcie na zewnątrz wy toczy ł się Rafał Sala. Odmieniony, rzecz jasna. Wy ciągnął ręce do stojącego najbliżej funkcjonariusza, ale nie zdąży ł zrobić nawet jednego kroku. Znajdujący się za jego plecami zomowiec wziął szeroki zamach. Celny, wy prowadzony poziomo cios banana podciął Rafała i posłał go na pły ty chodnika. Mimo że bardzo się rzucał, został skuty w parę sekund. Ku rozpaczy Mielecha pozostali odmieńcy okazali się potulni jak baranki – chwilę później wszy scy leżeli na chodniku obok Sali. Patry k obserwował tę akcję z daleka, zza kordonu zomowców, dokąd przegnał go ratlerek porucznika, sierżant Hawry luk. Gdy Mawet kazał swoim ludziom załadować skuty ch odmieńców na pakę ciężarowego ziła, Mielech podjął ostatnią próbę przemówienia mu do rozsądku. Porucznik opieprzy ł go jednak jak burą sukę, nie pozwalając skończy ć nawet pierwszego zdania. Patry k zamilkł zrezy gnowany. Niech jadą do tego szpitala. Doktorzy z pewnością okażą się mniejszymi ślepcami niż te tłuki. O ile konwój w ogóle zdoła dotrzeć na Ołbińską albo Piwną… Co do tego Mielech miał poważne wątpliwości, chociaż wy darzenia ostatnich minut kazały mu się dobrze zastanowić nad własną poczy talnością. Kiedy po dwudziestej zaczy nał obchód, by ł całkowicie trzeźwy, a mimo to widział tamte koszmarne sceny. Wy starczy ło, że przy mknął oczy, i już wracał pod piątkę do koły szącej się bezwładnie głowy Młocickiej, wbity ch w nasadę nosa okularów Skornowicza, wy piętrzający ch się w ranie wnętrzności Agnieszki. Czy to wszy stko by ło snem na jawie? Kolejną delirką? Takim samy m urojeniem jak ten pokurczowaty skurwiel w pomarańczowej czapeczce, ten zapluty karzeł reakcji, którego ganiał wokół ratusza? Nikomu nie miał za złe, że po pamiętny m nocny m rajdzie potraktowano go tak surowo. Chlanie na umór musiało się kiepsko skończy ć. Prędzej czy później. Ale teraz? Wódki skosztował – po raz pierwszy od miesiąca – dopiero po fakcie, gdy stres dopadł wszy stkich ocalały ch

milicjantów. Przechy lił butelkę, którą podał mu Sala, nie zastanawiając się nawet nad konsekwencjami. Cieszy ł się, jak pozostali, że ma tę rzeźnię za sobą. Nie przy puszczał, że to dopiero początek prawdziwej gehenny. Szlag by to wszystko! Żeby tak całe miasto wyzdychało!, my ślał rozgory czony. I wy też… Niewy powiedziane na głos złorzeczenie pomknęło za pogruchotany m jelczem odwożący m właśnie w siną dal ty ch zomowców, którzy musieli ustąpić miejsca zatrzy many m odmieńcom. Charkot silników cichł z wolna w oddali. Mielech tkwił niczy m słup obok smukły ch my śliwców, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Został sam. Nie, wróć, nie sam. Biedroń powinien już tu być… Spojrzał na zegarek. Odkąd Andrzejek został w ty le, minęło już ponad dwadzieścia minut. Co ten szczy l wy prawia? Gdy by nie spuchł w połowie dy stansu, by łoby ich na placu boju dwóch. Porucznik musiałby im uwierzy ć, zwłaszcza że obaj mówiliby to samo… Biedroń widział Agnieszkę. Po ty m jak ukry li się na portierni, powiedział: „a wtedy ta franca z rozpruty m brzuchem capnęła go za kark” czy jakoś podobnie. Nie, zaraz, to nie on powiedział, tylko Żyła. Zresztą nieważne!… Jakim cudem zrósł się jej ten pieprzony brzuch? I gdzie jest ten smarkacz?! My śli kłębiły mu się w głowie, ale zniknęły w jednej chwili jak zdmuchnięte, gdy usły szał brzęk tłuczonego szkła. Spojrzał na oświetlone nieliczny mi latarniami pawilony. Ktoś tam by ł. Na pewno nie Biedroń, ponieważ ten – gdy by nawet zdołał jakimś cudem przeskoczy ć przez mur – znalazłby się po przeciwnej stronie izolatorium, za budy nkiem szkoły. Mielech sięgnął po broń i ruszy ł środkiem alei w kierunku, z którego doleciał niepokojący dźwięk. *** Kłos obudził się nagle, w pełni przy tomny. Pamiętał, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Wokół by ło ciemno jak w murzy ńskiej chacie. Czuł ucisk na przeponę, ledwie mógł oddy chać. Spróbował się podnieść, lecz naty chmiast walnął czołem w coś zimnego, twardego, a jednocześnie spręży stego. Szarpnął się; zabolało, zapiekło, jakby coś rozorało mu skórę. Moment później rąbnął poty licą o twarde deski i znów poczuł ból. Zby t silny jak na jego gust. Omal się nie porzy gał. Gdzie ja jestem?, zastanawiał się gorączkowo. Gdzieś w głębi umy słu rodził się powoli strach. Pochowano mnie żywcem! Ta konstatacja wstrzy knęła do jego ży ł potężną dawkę adrenaliny. Naparł obiema dłońmi na wy ściełane wieko, błagając w my ślach, by ustąpiło. I tak też się stało. Spręży nująca powierzchnia pomknęła wy soko w górę – i niemal od razu opadła z hukiem i brzękiem w asy ście tumanów kurzu. Ten ułamek sekundy wy starczy ł jednak, by Kłos zobaczy ł oślepiający blask. Nie zastanawiał się, co może by ć jego źródłem. Ucieszy ł się jak szalony, że nie spoczy wa w zasy pany m grobie. Obmacał palcami wiszącą tuż nad twarzą przeszkodę i odetchnął z ulgą. Spręży ny, siennik. Leżał pod czy imś łóżkiem. Ale jak tu trafił? Tego na razie nie wiedział. Przesunął się ostrożnie w lewo, wy macał kraniec narzuty, odchy lił ją i zmruży wszy powieki, poczekał, aż wzrok przy zwy czai się do światła. Trochę to trwało, ale usiadł w końcu na posłaniu. Miał na sobie ty lko podarte spodnie i przepocony podkoszulek. Skręcona w kostce noga bolała jak cholera, krew z rozciętego czoła zalewała oczy, a co najgorsze, nadal nie miał pojęcia, jak znalazł się pod łóżkiem. Nie poznawał

tego miejsca. By ł pewien, że nigdy wcześniej go nie widział. A zdąży ł przy jrzeć się uważnie całemu pokojowi… W kącie stała zdezelowana szafa, jedno skrzy dło jej drzwi by ło zamknięte, drugie zwisało smętnie, wy rwane z górnego zawiasu. Przed sobą miał stół, na blacie leżały resztki jedzenia, a na podłodze obok, wśród pomięty ch części garderoby, zobaczy ł poprzewracane krzesła. Oprócz pry czy, na której siedział, w polu widzenia znajdowały się jeszcze dwa identy czne szpitalne łóżka. Pościel na nich by ła skotłowana, jakby pacjenci zostali zmuszeni do nagłej ewakuacji. Gdzieś w dali zawarczały uruchamiane silniki samochodowe. Wkrótce ich pomruk zaczął z wolna cichnąć. Zdziwiony Kłos spojrzał w kierunku okna, za który m znajdowała się latarnia – jedy ne źródło światła w ty m pomieszczeniu. Na zakurzonej szy bie zauważy ł wy raźny ciemny odcisk dłoni. Popchnął palcem uchy loną drewnianą ramę. Pod inny m kątem plama nabrała brązowawej, miejscami rubinowej barwy. Krew?… Ten widok – albo wy raz – przełamał w końcu barierę amnezji. Kłos zachwiał się pod naporem kaskady wspomnień. Izolatorium, sierżant, pielęgniarka z ukręconą głową, odmieńcy, deska, ucieczka przez druty kolczaste… Teraz pamiętał każdy szczegół niedawnego koszmaru. *** Mając na karku kilkanaście oszalały ch z żądzy krwi potworów, wy brał jedy ną drogę ucieczki. Kuśty kając, okrąży ł budy nek laboratorium, rozepchnął druty ty m samy m sty liskiem, który m wcześniej utorował sobie drogę do dowódcy, i nie bacząc na ból w skręconej kostce, rzucił się klasy czny m ty gry skiem na drugą stronę zasieków broniący ch od tej strony pawilonu numer pięć. Prawie mu się udało. Głowa, tors i ramiona przeszły jak trzeba, ale nie miał pełnej kontroli nad obolałą i szty wniejącą już kończy ną. Zaczepił nią o jeden z drutów. Nawet nie ty le nogą, ile spodniami, lecz i to wy starczy ło, by go zatrzy mać na dobre. Utknął w takiej pozy cji, że przy każdy m ruchu widział pod zaciśnięty mi powiekami wszy stkie gwiazdy. Zerknął za siebie, by sprawdzić, gdzie są odmieńcy. Wy szli właśnie zza parterowego laboratorium. Widział ich wy raźnie. Posuwali się tak jak przedtem, nieśpieszny m, mocno chwiejny m krokiem, zmierzając prosto na niego. Na uwolnienie się z pułapki miał minutę, może nawet niecałą. Zebrał my śli, potem siły. Wy ciągnął ręce przed siebie, paznokcie wbił głęboko w murawę, a potem cofnął się lekko i szarpnął do przodu, wy korzy stując dodatkowe punkty oparcia. Poskutkowało. Materiał rozdarł się, kolce rozorały skórę na ły dce, ale noga opadła w końcu na ziemię. Kłos powitał paroksy zm nieludzkiego bólu z uśmiechem na ustach. Jeszcze nie teraz, pomy ślał, odczołgując się od zasieków. Jeszcze nie teraz, szmaciarze. Przy bramie ktoś zadął w gwizdek. Odmieńcy naparli na ogrodzenie własny mi ciałami. Kłos widział, jak drut kolczasty wbija się w ich twarze, ręce, torsy i nogi. Nic sobie jednak z tego nie robili, jakby w ogóle nie czuli strachu ani bólu. Kolejni naciskali na ty ch w pierwszy m szeregu, by ło więc ty lko kwestią czasu, kiedy pokonają przeszkodę. Napięte do granic możliwości druty dźwięczały jak struny, gdy milicjant docierał do narożnika pawilonu, znikając prześladowcom z oczu. Nie zwolnił nawet na moment, mimo że noga dawała mu się coraz bardziej we znaki.

Ogrodzenie po przeciwnej stronie najwy raźniej staranowali uciekający pacjenci, tak więc na kolejną przeszkodę natrafił dopiero przy płocie szóstki. Nauczony doświadczeniem zastosował tam inną takty kę. Znalazł miejsce, gdzie najniższe pasmo drutu tkwiło dwadzieścia centy metrów nad ziemią. Naciągnął je i podparł sty liskiem, tworząc prześwit, który m mógł się spokojnie przeczołgać. Ścigający go odmieńcy nie dotarli jeszcze do narożnika piątki, w każdy m razie nie widział ich, gdy pokony wał zasieki okalające pawilon numer sześć. Kiedy chwilę później oparł się o chłodną ścianę, usły szał warkot silnika, a potem głośny huk dobiegający od strony bramy. Chyba nie ma po co tam iść, stwierdził w duchu i zaczął gorączkowo szukać innego rozwiązania. Rozglądając się za najlepszą drogą ucieczki, kątem oka zauważy ł, że w gęstniejący m mroku coś się poruszy ło. Ty mczasem zza załomu ściany sąsiedniego pawilonu wy łonił się pierwszy odmieniec. Wy glądał odrażająco. Z jego piersi zwisał spory kawał drutu kolczastego. Wolny koniec ciągnął się po ziemi razem z ułomkiem słupka, do którego wcześniej by ły przy mocowane zasieki. Gdy drepcząca za nim kobieta w podartej na strzępy piżamie nastąpiła na tralkę, mężczy zna wy winął mły nka. Szarpnięcie by ło tak mocne, że wy rwało drut z ciała, rozorawszy je wcześniej aż do kości. Odmieniec stracił równowagę i wy łoży ł się jak długi, pociągając za sobą kobietę. Kolejni poty kali się o nich jak ślepcy, padając jedni na drugich. Nie by ło czasu do stracenia. Kłos dostrzegł obok swojego lewego ramienia uchy lone okno. Otworzy ł je szy bkim pchnięciem i wsunął się do dusznego ciemnego wnętrza, zanosząc w duchu modły, by nie by ło tam żadny ch potworów. Leżał przez dłuższą chwilę na linoleum przy żeliwny m kalory ferze, czekając, aż minie największy ból, i nasłuchując. Otaczała go jednak kompletna cisza. Drewniana podłoga w głębi budy nku nie zaskrzy piała nawet raz, nie rozległ się żaden trzask ani huk. Karol zebrał siły i podniósł się, zaciskając zęby. Wsparł się na chropowaty ch żeberkach i wy jrzał na zewnątrz. Ścigający go odmieńcy gramolili się wciąż jeden przez drugiego, wy walając co rusz jak stróże prawa w slapstickowy ch komediach. Kłos uwielbiał Flipa i Flapa – po raz pierwszy zobaczy ł ty ch śmieszny ch facetów w starej kronice filmowej, chy ba latem czterdziestego ósmego. O czym ty myślisz, stary durniu, zganił się naty chmiast, ostrożnie domy kając okno. Przy odrobinie szczęścia tutaj zgubią jego trop. Ruszy ł wolno kory tarzem, podpierając się co chwilę o ściany. Dopiero w środkowej części budy nku, przy klatce schodowej, zorientował się, że zostawił sty lisko pod kalory ferem. Szlag by to trafił, pomy ślał rozeźlony. Na podśmiechujki ci się zebrało, stary durniu. Na miłe wspomnienia. Przez moment rozważał, czy warto wracać po jedy ną broń, jaka mu została, czy lepiej szukać kry jówki, póki jest na to czas. Wy jście z budy nku miał na wy ciągnięcie ręki. Wy starczy ło zrobić kilka kroków, by dotrzeć do drzwi. Moment później wy glądał nieufnie na zewnątrz. Odmieńcy zdąży li się już pozbierać i właśnie pokony wali szeroki pas zieleni, zmierzając do miejsca, w który m sforsował ostatnie ogrodzenie. Zerknął w przeciwną stronę. Na sąsiedniej alei też ktoś stał. Zakrwawiony, rozchy botany mężczy zna w piżamie odwracał przekrzy wioną dziwnie głowę… Kłos cofnął się bły skawicznie, odruchowo zamy kając drzwi. W ostatniej chwili spowolnił ruch skrzy dła, zanim zetknęło się z futry ną. Sklął się pod nosem: głośniejszy m trzaskiem mógłby zwrócić na siebie uwagę. Zasunął pordzewiały skobel, blokując wejście, po czy m jeszcze raz się zastanowił, czy nie powinien mimo wszy stko wrócić po broń. Już prawie podjął decy zję, gdy

dostrzegł za oknem jakiś ruch. Ścigająca go horda pokonała kolejne zasieki i zatrzy mała się przy ścianie pawilonu. W takiej sy tuacji zostały mu ty lko schody. Wciągnął się na nie ostatkiem sił. Na górze zamknął za sobą drzwi prowadzące z klatki na kory tarz po prawej. Potem dokuśty kał aż na jego koniec i zaszy ł się w jedny m z najdalszy ch pokoików. Zdezelowana szafa by ła zby t ciężka, by mógł nią zatarasować wejście. Zresztą narobiłby za dużo hałasu, przesuwając ją lub przewracając. Nie widząc innego rozwiązania, postanowił przy gotować sobie kry jówkę. Jego wy bór padł na jedno z łóżek. By ł trochę za gruby, by wcisnąć się pod metalową ramę nawet po zdjęciu podartej bluzy mundurowej. Podniósł więc jeden koniec pry czy, a potem oparł jej nogę na przy sunięty m krześle. Kombinował tak: położę się na podłodze, przytrzymam krawędź ramy jedną ręką, a drugą wysunę krzesło. Siatka sprężyn jest elastyczna, odkształci się na moim brzuchu i tak zniknę prześladowcom z oczu. Pomy sł wy dawał się dobry, zawiodło jednak wy konanie. Kłos by ł na skraju wy czerpania. Z niesprawną nogą poruszał się jak słoń w składzie porcelany. Gramoląc się na miejsce, potrącił krzesło łokciem. Pry cza opadła z hukiem. Może nie stałaby mu się krzy wda, gdy by nie spanikował i w ostatniej chwili nie próbował zrobić uniku. Metalowy teownik trafił go w skroń, pozbawiając w okamgnieniu przy tomności… *** To wszy stko przy pomniało mu się w jednej chwili. Mimo panującej w pokoju duchoty poczuł na karku i plecach lodowaty pot. Wokół panowała idealna cisza, ale czy zagrożenie minęło? Noga spuchła mu do tej pory jak balon, z trudem mógł nią poruszy ć. W takim stanie raczej nie miał szans daleko zajść, a przecież to izolatorium celowo zlokalizowano na odludziu, skąd wszędzie by ło daleko. Zarzuciwszy pomy sł eskapady, postanowił sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Wstał, trzy mając się ramy łóżka, przeniósł drżącą rękę na skrzy dło okna i spróbował się o nie oprzeć. Stare zawiasy nie wy trzy mały jednak jego ciężaru. Karol Kłos runął jak długi wśród brzęku tłuczonego szkła. *** Mielech dotarł do szóstki. Rumor dobiegł albo z tego pawilonu, albo z następnego – by ł tego niemal pewien. Ściskając kolbę tetetki śliskimi od potu palcami, zerknął w kierunku placu. Gdzie się podziewa ten gówniarz? Przydałby mi się teraz jak nigdy. Biedronia jednak nadal nie by ło. Pewnie dawno dał nogę. Tak, bez wątpienia. Nie może przecież odpoczywać aż tak długo. Tę zagadkę sierżant musiał rozwiązać sam. Wiedział, jak groźni są odmieńcy i że wciąż może by ć ich tu jeszcze kilku. Pieprzeni zomowcy nie raczy li przeczesać terenu izolatorium, tak im się śpieszy ło. Ha, pomy ślał, gdyby zostali, przekonaliby się na własnej skórze, że mam rację… Zdaniem Patry ka lekko ranni funkcjonariusze zaczęliby się przemieniać jak jego ludzie – po upły wie kwadransa, może nawet wcześniej – a wtedy pajacowaty porucznik zrozumiałby w końcu, że nie został oszukany. Taa, gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem… Skrzy wił się na wspomnienie znanego porzekadła. Jego pomarszczona babka mogła iść w zawody z niejedny m

facetem, jeśli chodzi o zarost. Nacisnął ostrożnie klamkę drzwi wejściowy ch. Jak wszy stkie na terenie izolatorium by ła owinięta gazą i cuchnęła środkami dezy nfekujący mi. Zamknięte! Nie na zamek, drzwi ewidentnie miały nadal trochę luzu, wy glądało więc raczej na to, że ktoś zasunął ry giel. Mielech cofnął się o krok, lustrując uważnie kolejne okna. W żadny m nie zauważy ł niczego podejrzanego. Obszedł więc pawilon i przy jrzał mu się z drugiej strony. Tutaj także kilka okien by ło otwarty ch, ale ty lko w jedny m brakowało całego skrzy dła. Postanowił to sprawdzić. Wspiął się na parapet otwartego pokoju na parterze i znieruchomiał, nasłuchując. Z wnętrza pomieszczenia nie dolaty wał najlżejszy nawet szmer. Odczekał, aż jego wzrok przy wy knie do panującej w środku ciemności, po czy m zsunął się na podłogę. W dalszy m ciągu nic. Deski pod jego butami skrzy piały niemal przy każdy m kroku, ale na to nie mógł nic poradzić. Przy stawał więc co chwilę, sprawdzając dokładnie każdy zakamarek parteru, by nie dać się zaskoczy ć. Wiedział, że wy starczy jeden moment nieuwagi. Zby t wielu ludzi stracił tego wieczoru, by lekceważy ć odmieńców. Oczami wy obraźni znowu ujrzał Młocicką. Otrząsnął się z tej wizji jak pies z wody. Tylko się tu nie rozklejaj, Patryk, tylko się nie rozklejaj, powtarzał sobie, wchodząc po schodach. *** Kłosa ostrzegło głośne skrzy pienie. Idą po mnie!… Nienaturalne milczenie uświadomiło mu, że musi mieć do czy nienia z potworami. Długo to trwało, ale w końcu go wy węszy ły. Wy ciągnął rękę, próbując wy macać sty lisko, jednakże jego palce nie natrafiły na znajomy kształt. Szlag by to!, zaklął bezdźwięcznie. Zakrwawiony kawał drewna leżał pod kalory ferem na dole. Karol rozejrzał się po pokoju. Czuł, że nie da rady wpełznąć ponownie pod łóżko. By ł zby t wy czerpany, a zresztą hałas, jakiego by przy ty m narobił, z pewnością zwabiłby te bestie. Pokuśty kał niezdarnie do okna. Od ziemi dzieliło go kilka metrów. Dużo, ale gdy by opuścił się na rękach i zawisł… Akurat. Zwy kłego łóżka nie utrzy mał, a teraz miałby zawierzy ć ty m samy m dłoniom prawie sto kilogramów? Pokonał raz jeszcze odległość dzielącą go od drzwi. Nie wy chy lił się na kory tarz, nasłuchiwał ty lko przez szparę między futry ną a skrzy dłem. Chwila ciszy, później przeciągły pisk zawiasów. Skrzy p, skrzy p. Chwiejne kroki. I to milczenie. Złowieszcze i absolutne. Chcąc nie chcąc, znów przemieścił się w kierunku okna. Ryzyk-fizyk, pomy ślał. Nie mam innego wyjścia… Usiadł na parapecie i zaciskając zęby na trzonku zabranej ze stołu ły żki, przełoży ł nogę ze zwichniętą kostką na zewnątrz, a potem chwy cił się firanki, by utrzy mać równowagę przy manewrowaniu drugą kończy ną. To by ł naprawdę głupi pomy sł. Gdy przechy lił się nieco, żabki puściły z cichy m staccato i Latarnik poleciał na trawę, odbijając się od muru jak kłąb szmat. By ł tak zaskoczony, że nie zdąży ł nawet krzy knąć. Walnął o ziemię plecami, tracąc bły skawicznie dech. Coś chrupnęło, poczuł potworny ból, gorszy nawet od tego w nodze. Jeśli stracił przy tomność, to ty lko na moment. *** Mielech zamarł w pół kroku. Usły szał najpierw jakiś szmer, później stłumiony łomot. Hałas

dochodził gdzieś z zewnątrz. Nacisnął klamkę najbliższy ch drzwi, także owiniętą gazą. Dłoń zaczy nała mu już cuchnąć od środków dezy nfekujący ch. Zlustrował wzrokiem pusty pokój, sprawdzając, czy nie ma w nim ukry tego odmieńca, po czy m podszedł szy bko do okna. W dole na trawniku zobaczy ł jakąś postać. Pokry ta krzepnącą krwią twarz i nieskoordy nowane ruchy powiedziały mu wszy stko. Dopadł drania. By ć może ostatniego, jaki kry ł się w ty m izolatorium. Przeładował broń i wy mierzy ł. Nie. Zrobi to jak trzeba. Z bliska. Odwrócił się i pobiegł w stronę schodów. *** Karol próbował się poruszy ć. Kręgosłup miał na szczęście cały, czego nie można by ło jednak powiedzieć o żebrach. Przetoczenie się na bok, a potem na brzuch zajęło mu dłuższą chwilę, lecz nie ustawał w wy siłkach, ignorując ból na ty le, na ile to by ło możliwe. Wijąc się jak piskorz, zauważy ł kępę gęsty ch krzewów znajdującą się zaledwie kilka metrów od miejsca, w który m leżał. Może tam mnie nie dosięgną, pod warunkiem że zdążę się doczołgać, zanim… Każdy ruch by ł torturą, ale parł przed siebie, licząc na łut szczęścia, wierząc, że dzięki temu ma szanse przetrwać. Niestety nie zdołał pokonać nawet połowy dy stansu, gdy zza węgła wy padł jego prześladowca. Brudny, rozchełstany, szedł pewny m i szy bkim krokiem. Zaraz, pewnym i szybkim? Kłos zamarł, odwrócił głowę w kierunku zbliżającego się człowieka. W świetle latarni rozpoznał jego twarz. Podźwignął się, wy szczerzy ł zęby w uśmiechu. Jestem uratowany. To już koniec… *** Mielech nie spuszczał oka z pełznącego odmieńca. Ten w pewny m momencie zatrzy mał się, a potem wolno odwrócił zakrwawioną głowę, szczerząc groźnie kły. Niedoczekanie twoje, pomy ślał Patry k, unosząc broń. To już koniec… Strzelił z marszu trzy krotnie, nawet nie mierząc. Dwa pociski trafiły bestię w tors, trzeci utkwił w jej ramieniu. *** Karol zrobił wielkie oczy, widząc, że sierżant celuje do niego z tetetki. Chciał krzy knąć, lecz z jego ust nie wy doby ł się żaden dźwięk. Przejmujący ból przeszy ł mu płuca, zanim rozległ się huk pierwszego wy strzału. Opadł na ziemię. Nie by ł w stanie zaprotestować, gdy przełożony obracał go nogą na plecy. Widział już ty lko rozmazane cienie. Sił wy starczy ło mu ledwie na jęk. – Nieee… ***

Mielech pochy lił się nad odmieńcem, by posłać ostatnią kulę prosto w pokry ty posklejany mi włosami czerep. Naciskał już spust, gdy nagle do jego uszu dotarł przeciągły jęk układający się w czy telne słowo: „nie”. Pochy lił się mocniej. – Latarnik? – wy szeptał zdezorientowany, rozpoznając twarz leżącego. Odskoczy ł jak oparzony od umierającego funkcjonariusza. Chwy cił się obiema rękami za głowę, nie bacząc na to, że w prawej dłoni nadal trzy ma pistolet. Dobił rannego, który zdołał przetrwać tę masakrę. Podwładnego. Towarzy sza broni. Zagry zając wargę, patrzy ł, jak Karol Kłos kona. Gdy ciało Latarnika przeszy ł ostatni dreszcz, uciekł. Pognał prosto do bramy, nie oglądając się na nic. Wy biegł na Kiełcowską i dopiero tam się zatrzy mał. Rzucił pistolet daleko w krzaki porastające drugą stronę ulicy, a potem osunął się na kolana i zaczął płakać jak dziecko. Kilkadziesiąt minut wy starczy ło, by jego ży cie straciło sens. Spieprzy ł wszy stko, koncertowo i nieodwołalnie, przy pieczętowując swój upadek absurdalny m zabójstwem. Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo tam klęczał. Nie zwracał uwagi na pory wisty wiatr, który rozkoły sał korony pobliskich drzew. Równie obojętnie przy jął ulewę, gdy niebo rozstąpiło się chwilę – bądź wieczność – później. W oddali mignęła bły skawica, nad opustoszały m izolatorium przetoczy ł się pomruk gromu. Sierżant drgnął dopiero wtedy, gdy usły szał plusk rozchlapy wanej stopami wody. – Andrzejek, chłopaku… – szepnął, rozpoznając chudzielca. – Gdzieś ty się podziewał ty le czasu? Biedroń nie odpowiedział. Zrobił ostatni krok w kierunku klęczącego pośrodku ulicy sierżanta i wy ciągnął rozczapierzone ręce. Blask kolejnej bły skawicy odbił się w jego szklisty ch, niewidzący ch oczach.

6 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 21:18 Psie Pole oraz ul. Brücknera Burza dopadła ich, zanim minęli centrum Psiego Pola. Mawet zaklął pod nosem, gdy ciężkie krople deszczu zaczęły bębnić o przednią szy bę gazika. W dzień by ło tak duszno, że kazał Brunonowi zwinąć brezentowy dach, a tu lada moment mogła rozpętać się nielicha nawałnica. Pierwszy rozbły sk podświetlił właśnie mury okoliczny ch poniemieckich kamienic. Skwaszony porucznik sięgnął po słuchawki przenośnej radiostacji. – Tu jedy nka, jak mnie sły szy cie, odbiór – rzucił w eter. Zgłaszali się kolejno. Najpierw dy żurni z ny sek, potem kierowca ziła i wreszcie operator armatki wodnej. Funkcjonariusz prowadzący ogórka nie miał radiostacji, ale Mawet by ł pewien, że jadąc między ciężarówką a polewaczką, na pewno nie wy łamie się z konwoju, nawet gdy zobaczy zjeżdżającego na pobocze gazika. – Opuszczamy czoło kolumny – poinformował załogi pozostały ch wozów. – Zaraz was dogonimy, bez odbioru. Hawry luk nie potrzebował dodatkowego rozkazu. Wy starczy ło to, co usły szał przed chwilą, i kwaśna mina przełożonego. Odbił na ry neczku Psiego Pola w lewo, skręcając na zamkniętą o tej porze stację benzy nową. Pod zadaszeniem łatwiej będzie rozpiąć brezent, rozumował. Mawet pomógł mu przy mocowaniu kolejny ch zaczepów. Zazwy czaj siedział bezczy nnie na fotelu pasażera, czekając, aż podwładny zrobi, co do niego należy, ale tego wieczoru nie miał na to czasu. Mimo coraz silniejszy ch podmuchów wiatru uporali się z gruby m płótnem w niecałe dwie minuty. W ty m czasie kolumna, która przy śpieszy ła zaraz po wy jechaniu na niezabudowany odcinek ulicy Bolesława Krzy woustego, zdąży ła oddalić się od gazika na ponad kilometr. Hawry luk musiał wcisnąć gaz do dechy, żeby dogonić resztę konwoju przed punktem kontrolny m ustawiony m na moście Końcowy m. Gazik nie wy ciągał wprawdzie obiecy wanej przez producenta setki, ale i dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę wy starczy ło, by sierżant zobaczy ł w oddali światła pozy cy jne zamy kającej kolumnę IFY, zanim ta zdąży ła skręcić w ulicę Brücknera. Brunon nie zwolnił, gdy zaczęli wy przedzać kolejne wozy, mimo że gładki bruk by ł śliski jak cholera, a try skająca spod kół ciężkich aut woda zasłaniała momentami całą widoczność. Boczne płócienne osłony z celuloidowy mi okienkami nie by ły zby t szczelne nawet w nowy ch egzemplarzach GAZ-ów, a co dopiero w ty m kilka razy wy klepy wany m złomie, który przetrwał już sześć pełny ch lat służby i ponad dwadzieścia wy padów na dolnośląskie poligony. Wiedząc o ty m, porucznik zawczasu sięgnął po leżący na ty lny m siedzeniu plecak, w który m trzy mał resztę oporządzenia. Wy jął z niego grubą pałatkę i rozłoży ł ją, by osłonić prawy bok i głowę. Zdąży ł się zabezpieczy ć, zanim terenówka dogoniła polewaczkę. Trzy ciężkie wozy jadące na końcu kolumny chlapały najbardziej. Hawry luk odetchnął, dopiero gdy minął ziła. Nareszcie widział coś więcej niż ty lko rozmy te światła pozy cy jne wy przedzanego pojazdu. Na odcinku następny ch kilkuset metrów jezdnia by ła idealnie prosta

i całkowicie pusta, a bry zgi spod kół lekkich… Ty lko świetny refleks Brunona uchronił porucznika od naty chmiastowej śmierci. Ny ska numer dwa odbiła nagle w lewo, zajeżdżając drogę gazikowi. Sierżant skontrował bły skawicznie, dzięki czemu uniknął zderzenia, ale przy tej prędkości i w takich warunkach jego wóz naty chmiast stracił przy czepność. Na szczęście stało się to na wy sokości szerokiego zjazdu prowadzącego do pośrednictwa sprzedaży samochodów i motocy kli, jednego z niewielu geszeftów, jakie znajdowały się przy tej podmiejskiej ulicy. Siedzący w ciasnej kabinie gazika dwaj zomowcy nie mieli wielkiego wpły wu na to, co działo się dalej. Wóz pokonał drugi pas jezdni, przemknął przez szerokie ubite pobocze, odbił się bokiem od krańca betonowego ogrodzenia i ry jąc bruzdy w rozmokłej ziemi, wpadł między kilka gruchotów stojący ch na porośnięty m wy soką trawą placu. Zatrzy mał się dopiero na ty lny m kole pordzewiałego bociana. Długi poślizg i siła odśrodkowa spowolniły pęd, ale uderzenie w traktor i tak by ło bardzo mocne. Wrzeszczący Hawry luk zaparł się obiema rękami o kierownicę, lecz nawet to nie mogło go ochronić. Walnął klatką piersiową o kolumnę z taką siłą, że uruchomił na moment klakson. Jego twarz odbiła się od koła kierownicy. Coś trzasnęło głośno, na popękaną szy bę bluznęła krew. Mawet miał więcej szczęścia: od poważniejszej kontuzji uratował go trzy many na kolanach plecak. Zwinięta kurtka i parę inny ch rzeczy, które woził ze sobą na wszelki wy padek – nie wy padało przecież składać przełożony m meldunku w ubłocony m albo zakrwawiony m mundurze – zamorty zowało impet uderzenia o deskę rozdzielczą. Jednakże porucznik i tak poczuł wszy stkie żebra z lewej strony. Nie by ł też do końca pewien, czy któreś nie pękło. Silnik zadławił się i zgasł, podobnie jak reflektory. Świat zamarł niczy m w kadrze zatrzy manego filmu. Ty lko deszcz bębnił nieprzerwanie o napięty brezent rozkładanego dachu. Mawet poruszy ł ostrożnie rękami, potem przesunął kolejno nogi. Chy ba niczego nie połamał, choć czuł wciąż ostre kłucie w dolnej części klatki piersiowej. Rzut oka na sierżanta wy starczy ł, by naty chmiast zapomniał o bólu. Hawry luk leżał bezwładnie na kierownicy, a na jego kolana kapała gęsta, zmieszana ze śliną krew. Porucznik odrzucił plecak na ty lne siedzenie, po czy m szarpnął za klamkę, ale drzwiczki nawet nie drgnęły. Sięgnął więc do pasa, gdzie jego palce szy bko namacały rękojeść noża. Płócienna osłona boczna poddała się dopiero po kilku cięciach. Świeże powietrze i zacinający przez otwór deszcz otrzeźwiły Maweta do reszty. Nieznośne dzwonienie w uszach też już ustępowało. Sły szał wy raźnie nie ty lko szum ulewy, ale i ujadanie psów. Wy sunął się zwinnie na zewnątrz, przeskoczy ł nad maską wbitego w traktor GAZ-a i dopadł drzwiczek od strony kierowcy. Na szczęście nie by ły zablokowane. Schował nóż, ostrożnie odchy lił Hawry luka na oparcie fotela i przy łoży ł mu palce do szy i, próbując wy badać puls. Serce wciąż biło. Uspokojony ty m porucznik przy jrzał się zakrwawionej twarzy swego zastępcy. Brunon miał rozcięte czoło, złamany nos i napuchnięte obie wargi. Jucha lała się z nich cieniutkimi strumy czkami. Ty le dobrego, że nie stracił zębów. Mawet wy ciągnął go z wozu, oglądając się co rusz na szeroką bramę i widoczną za nią ulicę. Dlaczego te barany jeszcze tu nie przybiegły?, wściekał się w my ślach, usadzając nieprzy tomnego zastępcę na trawie przy ty lny m kole gazika. Grube krople deszczu spadały na głowę i twarz nieprzy tomnego sierżanta, obmy wając ją szy bko z krwi. Porucznik wy prostował się i wpatrzy ł w półmrok za betonowy m ogrodzeniem, dociekając,

dlaczego jego podwładni nadal nie przy chodzą mu z pomocą. Przecież te kołki musiały widzieć, co stało się z terenówką!, denerwował się coraz bardziej. Gdy by nie stan Hawry luka, już by tam by ł, już darłby z nich pasy … Zerknął w dół. Sierżant właśnie się poruszy ł, spróbował też otworzy ć oczy. Przetoczy ł wolno głowę z boku na bok i nagle rzucił się jak wy jęta z wody ry ba. – Nie! – wrzasnął, plując krwią i zasłaniając twarz obiema rękami. – Spokojnie… – Mawet przy klęknął obok niego, przy trzy mał go, ratując przed upadkiem. – Już po wszy stkim. – Gdzie ja jestem?… – Brunon rozglądał się półprzy tomnie po stojący ch wokół samochodach i ciągnikach. – W bezpieczny m miejscu – odparł porucznik, zry wając się na równe nogi. Usły szał głośniejsze ujadanie psów i mlaśnięcia zbliżający ch się kroków. Moment później zza zetora wy łonił się postawny mężczy zna okry ty długim, lśniący m od deszczu ortalionem. Z szerokiego ronda jego filcowego kapelusza spły wały strumy czki wody. Człowiek ten, zapewne emery t pilnujący nocą geszeftu, w jednej ręce trzy mał smy cze powarkujący ch wilczurów, w drugiej zaś dzierży ł widły. Zanim zdąży ł coś powiedzieć, w prześwicie bramy pojawiło się wreszcie kilku funkcjonariuszy. Biegli w głąb placu, nawołując głośno i oświetlając drogę służbowy mi latarkami. – Tu jesteśmy ! – wrzasnął Mawet, nie spuszczając oczu z ciecia, a może właściciela tego przy by tku. Trzy mał dłoń na kolbie makarowa, ale nie wy ciągnął go jeszcze z kabury, nie chcąc prowokować tamtego do spuszczenia psów ze smy czy. O siebie się nie bał, szkolił inny ch do walki z agresy wny mi zwierzętami, wiedział więc, jak się zachować, martwił go jednak stan sierżanta. Oszołomiony Hawry luk na pewno by się nie obronił. – A wy co się tak gapicie jak sroka w gnat? – rzucił w kierunku kapelusznika. – Wy padek by ł. – Widzę… – Jak się nazy wacie? – Drożdzowski. – Słuchajcie, Drożdżowski… – Drożdzowski, powiedziałem – warknął kapelusznik z taką agresją w głosie, że psy znów się rozszczekały. – Niech wam będzie. Rano przy jedzie ktoś z komendy, oszacuje straty i dostaniecie odszkodowanie. Macie tu telefon? – Nie. – To spierdalajcie z miejsca wy padku. Mężczy zna obrzucił wściekły m spojrzeniem uszkodzony traktor, potem przeniósł wzrok na nadbiegający ch mundurowy ch i wy cofał się bez słowa, zabierając poszczekujące wciąż psy. Mawet zapiął kaburę, spojrzał na kręcącego głową sierżanta, a następnie wy szedł zza wraku gazika i machnął ręką, gdy padł na niego snop światła jednej z latarek. – A wy co?! – wy darł się, gdy funkcjonariusze dotarli w końcu między samochody. – W mary narza graliście, który ma po nas przy jść? Zomowcy popatrzy li na siebie z zakłopotaniem, jakby nie wiedzieli, co powiedzieć. – To nie tak, towarzy szu poruczniku… – zaczął Nawrot, jeden z najstarszy ch i najpotężniej zbudowany ch funkcjonariuszy w plutonie. Dłonie miał jak bochny chleba, chwy t niedźwiedzia

i nigdy się nie zawahał podczas akcji, ale teraz głos drżał mu jak panience, której ktoś właśnie zerwał wianek. – Tadek dobrze gada, towarzy szu poruczniku. Porobiło się… – poparł kolegę Ratajczy k, by ły listonosz z najbardziej szemrany ch rejonów warszawskiej Pragi. Mawet znał ich od lat. Wiedział, że są twardzi, i nie przy pominał sobie, by kiedy kolwiek widział ich tak zmieszany ch. Nieco ty m zaskoczony uciął ich wy jaśnienia, rzucając rozkaz: – Pomóżcie Hawry lukowi! Sam zaś, nie czekając, ruszy ł w stronę ulicy. Zanim przeszedł pod szy ldem, zaczęło do niego docierać, dlaczego starzy wy jadacze mieli takie miny. Manewr ny ski – ten, po który m gazik wpadł w poślizg – zapoczątkował cały ciąg niefortunny ch zdarzeń prowadzący ch do tragicznego w skutkach karambolu. Za kółkiem feralnego wozu siedział Kubica, jeden z najbardziej doświadczony ch kierowców plutonu. Najtrudniejsze testy z jazdy zaliczał od pierwszego strzału, miał refleks pilota my śliwca i oczy dookoła głowy. Co by ło powodem jego dziwnego zachowania sprzed chwili, porucznik nie wiedział. Widział za to opłakane skutki ostatniego manewru Krzy sztofa. Na chodniku obok posczepiany ch wraków leżało czternaście ciał przy kry ty ch szarpany mi wiatrem, przemoczony mi pałatkami. A to nie by ł jeszcze pełen bilans ofiar tego karambolu. – Co tu się stało, do kurwy nędzy ? – wy cedził przez zaciśnięte zęby. Odpowiedział mu starszy szeregowy Jacek Białołęcki, kolejny z weteranów tej jednostki. Wielkolud z Pomorza o jowialnej twarzy i zadbany m, zawsze krótko przy cięty m wąsie. Podczas akcji nie miał żadny ch hamulców, za to w koszarach zmieniał się w dobrego wujka. Zaopiekował się nawet rudy m kotkiem przy błędą, z którego zrobił maskotkę plutonu. Tego wieczoru porucznik zlecił mu prowadzenie ziła. – Zaraz po ty m, jak mnie wy przedziliście – referował łamiący m się głosem Białołęcki – zauważy łem, że dwójka zajeżdża wam drogę. Wy wpadliście w poślizg, a Kubica odbił w tej samej chwili w prawo, wduszając gaz do dechy. Walnął w lewy ty lny błotnik jedy nki, aż ją postawiło bokiem. Przy tej prędkości nie by ło szans, musiała przekoziołkować. Chłopaki oknami wy laty wali, a Jachacego… Jachacego rozerwało na strzępy, słowo daję. Część tułowia i prawą rękę tam znaleźliśmy – wskazał na ty lne koła ostatniej ny ski. – A w kabinie, jak do niej zajrzałem – przeniósł wzrok na pierwszy wrak – zostały ty lko nogi. Gdzie jest reszta, pojęcia nie mam. Ale bebechy Łukasza walają się po całej ulicy. Towarzy sz porucznik uważa, żeby przy padkiem nie wdepnąć. – Skupcie się na temacie, Białołęcki! – zganił go poiry towany i obolały Mawet. – Tak jest. Małek nie próbował nawet hamować… – Białołęcki pokręcił głową. – Trójka wbiła się z impetem w prawy bok hamującej dwójki, wlekąc ją na zderzaku aż do przewróconej jedy nki. Biedny Mariusz. Zginął na miejscu. Nie miał najmniejszy ch szans. Samo suche z niego zostało. Oba wozy złoży ły się jak harmonijka. Ja hamowałem. Przy sięgam, towarzy szu poruczniku. Jak ty lko zobaczy łem, co się święci, wcisnąłem pedał w podłogę. Ale ten złom – wskazał głową na ziła – ma jednak znacznie większą masę, a bruk jest dzisiaj śliski jak brzuch zdechłej flądry. – Streszczajcie się! – Tak jest. Ja w nich nie przy pieprzy łem. Daję słowo, na milimetry od wraków, ale się zatrzy małem. Ty le że jelcz wjechał mi w dupę, znaczy się uderzy ł w ty ł ziła. Wtedy zacząłem

się naprawdę bać. Rozumiecie, towarzy szu poruczniku, polewaczka. To enerdowskie by dlę samo waży trzy naście ton, a dzisiaj jeszcze cy sternę ma zalaną aż pod korek. Skuliłem się za kierownicą, zamknąłem oczy … – Konkrety, Białołęcki! – Tak jest. – Jacek oblizał spierzchnięte wargi. – Zby szek, znaczy Krukowski, to jednak prawdziwy gieroj. Nie wiem, jak mu się to udało, ale w ostatniej chwili zdąży ł odbić w prawo. Zmiótł z jezdni ogórka, a potem przy walił w drzewo. Centralnie. Zmiażdży ł środkową część autobusu, jakby to by ł model z kartonu, a nie prawdziwy wóz. Ale wiecie… gdy by nie skręcił, wbiłby go we mnie i wepchnął ziła na ny ski. Nie rozmawialiby śmy teraz. – Czy ktoś już wie, ilu naszy ch zginęło? – zapy tał Mawet, zniżając głos. – Cały czas wy doby wamy kolejne ciała. – Białołęcki wskazał głową na wraki. – Ranny ch też mamy od cholery. – Skinął w stronę ziła, obok którego siedzieli bądź leżeli czekający na opatrzenie funkcjonariusze. Kapral Urmanowicz bandażował właśnie głowę Hawry lukowi. – Jelcza zostawiliśmy na sam koniec, towarzy szu poruczniku… Ale tam nie ma już nikogo ży wego. Miazga, powiadam wam. Trzy naście ton… Porucznik zerknął w niebo. Na szczęście przestawało padać, wiatr też zelżał. Wokół rozbity ch samochodów kręciło się dziesięć osób, wliczając w to jego samego, Nawrota, Ratajczy ka i Białołęckiego. Kolejne siedem znajdowało się w prowizory czny m lazarecie obok ziła. To znaczy ło, że reszta albo by ła martwa, albo właśnie konała. Mawet zabrał na akcję czterdziestu sześciu funkcjonariuszy, bo ty lu ich by ło z dokooptowaną do plutonu załogą armatki wodnej. Załatwiliśmy degeneratów z LZN-u z palcem w dupie, pomy ślał. Oddziały wy słane do pozostały ch izolatoriów nie miały ty le szczęścia, o czy m dowiedział się podczas niedawnego składania raportu przełożonemu. Zahorski pochwalił go. Obiecał nagrodę. A tu co? Gówno. Jeszcze kwadrans i dotarłby do szpitala ospowego na Piwnej, gdzie kazano mu dostarczy ć zatrzy many ch. Po drodze zostawiłby ludzi na moście Szczy tnickim, żeby udzielili wsparcia oddziałom usiłujący m opanować sy tuację wokół Labiry ntu. Jeden głupi błąd Kubicy pokrzy żował te plany i co gorsza, doprowadził do zdziesiątkowania takiego dobrego plutonu. Całe szczęście tego gnoja, że zginął na miejscu… Chętnie rozerwałbym go własnymi rękami. Wyrwałbym mu jeszcze bijące serce i wsadził do tej tłustej dupy… Otrząsnął się, sły sząc czy jś krzy k. Jeden z funkcjonariuszy pracujący ch przy wraku dwójki odskoczy ł nagle od burty, chwy tając się za dłoń. – Co robisz, durniu! – wrzeszczał. – Chcę ci pomóc! – Co się tam dzieje? – Mawet ruszy ł w kierunku ny sek, naty chmiast zapominając o mamroczący m Białołęckim. – Ugry zł mnie debil jeden – zameldował kapral Mazurkiewicz, stając na baczność. – Kto? – Starszy szeregowy Niedźwiecki – wskazał głową wrak. – Zakleszczy ło go jak dwuteownik w imadle. To cud, że jeszcze dy cha. Chciałem mu podać wody, a on mnie capnął! – Michał pokręcił głową i zaczął ssać zakrwawiony palec. Porucznik przełknął nerwowo ślinę. Oczami wy obraźni ujrzał znów tamtego pijanego sierżanta i przy pomniał sobie jego opowieść o oży wający ch trupach, które… Co ty wyprawiasz?, zganił się w my ślach. Chyba nie wierzysz w te religijne bujdy. Ludzie

zgarnięci z LZN-u wyglądali jak kupa gówna i zachowywali się bardzo dziwnie, ale to pewnie jakieś pieprzone powikłanie po ospie albo całkiem nowa zaraza. Kto wie, może kupili od przemytników skażony bimber… Minął pomstującego wciąż Mazurkiewicza i podszedł do pogiętej burty ny ski. Wsunął głowę przez wy łamane drzwiczki kierowcy, by z bezpiecznej odległości przy jrzeć się twarzy zakleszczonego funkcjonariusza, który przed wy padkiem siedział dokładnie za plecami Kubicy. W środku wozu cuchnęło śmiercią. Panowała tu też idealna cisza. Mawet nie sły szał ani ciężkiego dy szenia, ani charaktery sty czny ch jęków, jakie powinien wy dawać śmiertelnie ranny człowiek, zwłaszcza gdy pozostał przy tomny. – Mazurkiewicz! – zawołał przez ramię. – Dajcie mi latarkę! Michał wy konał rozkaz w okamgnieniu. Porucznik oświetlił twarz Niedźwieckiego – by ła całkowicie sina i pozbawiona wy razu. Szkliste oczy wy glądały równie martwo jak u… spacy fikowany ch niedawno odmieńców. Porucznik zganił się po raz kolejny, ale nawet to nie odpędziło natrętnego przeczucia, że tamten sierżant… jakże mu by ło… Mielech, jednak nie kłamał. – Hawry luk! – ry knął, zanim uświadomił sobie, że jego zastępca jest ranny. – Nie, wy – wskazał ssącego palec kaprala. – Pilnujcie, żeby nikt nie podchodził do Niedźwieckiego. – Towarzy szu poruczniku! – zaprotestował Mazurkiewicz. – Piotrek może potrzebować… – Powiedziałem: nikt! – krzy knął porucznik, rzucając podwładnemu włączoną latarkę. – Tak jest – mruknął Michał, próbując złapać wirujące w deszczu źródło światła. Mawet podszedł szy bkim krokiem do ty lny ch kół ziła, gdzie siedział Brunon z obandażowaną głową. – Możecie chodzić? – zapy tał, kucając obok niego. – Z czy jąś pomocą… – odparł Hawry luk całkiem przy tomny m, choć nosowy m głosem. Mawet wy ciągnął dłoń, a gdy sierżant stanął chwiejnie na nogach, odprowadził go na drugą stronę ulicy, by mogli porozmawiać na osobności. Tam stanęli w siąpiący m wciąż deszczu pod koły szącą się na wietrze latarnią. – Kazałem wam sprawdzić, kto został ranny podczas akcji w LZN-ie – rzucił porucznik, przechodząc od razu do rzeczy. Hawry luk sięgnął do kieszeni po notesik, w który m zapisy wał wszy stko ołówkiem. Zawahał się jednak, zanim go wy jął, spoglądając w niebo. Z góry wciąż leciały tłuste krople deszczu. – W sumie to całkiem dobrze pamiętam… – zaczął. – Niedźwiecki – przerwał mu Mawet. Brunon skinął głową. – Jeden z pierwszy ch zatrzy many ch go podrapał. Tutaj, tuż nad cholewą – wskazał ty lną część podudzia. – Ale to by ło ty lko draśnięcie. – Do krwi? – Taka tam krew, parę kropli może pociekło. Porucznik skrzy wił się, jakby popił piołunu. – Kto jeszcze odniósł jakieś rany ? – Nie zdąży łem sprawdzić wszy stkich, kazaliście mi przerwać… – Kto! – warknął Mawet. – Dwunastu z trzy dziestu czterech sprawdzony ch przeze mnie funkcjonariuszy zostało

podrapany ch albo ugry ziony ch, towarzy szu poruczniku, ale to wszy stko by ły pierdoły nie rany, do wesela się zagoją. – Hawry luk zakończy ł wy świechtany m zwrotem. – Nazwiska! Brunon wy mieniał z pamięci. Powoli, z przerwami, ale żadnego nie pominął. Mawet pochmurniał z chwili na chwilę z niezrozumiałego dla sierżanta powodu. Przy dziesiąty m nazwisku zaklął pod nosem, zerkając nerwowo ku porozbijany m ny skom. Jeśli ten tam, Mielech, nie kłamał, niemal wszyscy z trzymających się jeszcze na nogach funkcjonariuszy weszli w bezpośredni kontakt z pazurami albo zębami odmieńców. Ty m razem nie zamierzał się łajać za uży cie określenia stosowanego przez zapijaczonego sierżanta. – Słuchajcie, Hawry luk… – Mawet spojrzał zastępcy prosto w oczy. – Podejrzewam, że tamten sierżant z LZN-u nie do końca mijał się z prawdą. – Brunon otworzy ł usta, ale naty chmiast został uciszony. – Wiem, co mówię. Nadal nie wierzę w te gadki o oży waniu i kanibalach, ale to może by ć jakaś inna zaraza, coś znacznie niebezpieczniejszego od czarnej ospy. Jeśli mam rację, za chwilę rozpęta się tutaj piekło. Starszy szeregowy Niedźwiecki już wy gląda jak tamci odmieńcy. – Obejrzał się, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Gdy Urmanowicz skończy opatry wać Nawrockiego, zbierzecie ty ch spośród ranny ch, którzy nie zostali wcześniej pogry zieni ani podrapani. Gdy by ktoś py tał, powiecie, że kazałem ich odprowadzić na punkt kontrolny przy moście. Sierżant zawahał się. – A co z ty mi, który ch nie zdąży łem przepy tać? Jedny m z nich jest Daniel, to znaczy Nawrocki. Mawet podrapał się po brodzie. – Sprawdźcie ich teraz. Ty lko szy bko. Jeśli który ś nie będzie pamiętał albo zacznie kręcić, to go zostawcie. Hawry luk zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku ziła, ale widać by ło, że coś go trapi. – Towarzy szu poruczniku – odezwał się niepewnie, przy stając. – Karbowiak i Szy macha daleko nie zajdą w ty m stanie, a ja nie dam rady ich targać. – Załatwię wam eskortę. – Mawet odwrócił się na pięcie w stronę wraków. – Białołęcki! Pomorzanin podbiegł do niego ociężale. – Melduję się, towarzy szu poruczniku! – Zawołajcie mi tu tego… – zapomniał, jak brzmiało nazwisko kapelusznika – tego ciecia z komisu samochodowego. Ty lko migiem. Jak go zastaniecie bez portek, ma tu przy biec z gołą dupą. Zrozumiano? – Tak jest. – Po powrocie pomożecie sierżantowi Hawry lukowi odprowadzić ranny ch na punkt kontrolny. – Tak jest! – Białołęcki ruszy ł w stronę bramy, ale zaraz wy hamował. – Szy bciej będzie, jak pobiegnę na most i sprowadzę pomoc – zaproponował. – Po co męczy ć ranny ch chłopaków? – Wy konać! – Ton głosu dowódcy sprawił, że nawet pracujący przy wrakowisku znieruchomieli na moment. Zawsty dzony Białołęcki spuścił głowę i potruchtał ku oświetlony m pojedy nczą latarnią barakom. Mawet otarł twarz. Znowu zerwał się mocniejszy wiatr, przy nosząc kolejną falę ulewy. Pogoda by ła tego wieczoru bardziej zmienna niż sy tuacja.

Hawry luk uporał się szy bko z wy dany m mu rozkazem i wkrótce poprowadził ulicą sy czącego przy każdy m kroku Szy machę. Siwiejący weteran należał do dokooptowanej na tę akcję załogi armatki wodnej, nie brał więc bezpośredniego udziału w akcji pacy fikacy jnej. Stąd pewność, że by ł czy sty. Idący tuż za nimi Adrian Karbowiak zaliczał się natomiast do najmłodszy ch w oddziale. Miał chłopak łeb i szczęście. Do tej pory zawsze udawało mu się wy chodzić z opresji bez szwanku, dzisiaj zaś… Dość powiedzieć, że ty lko on przeży ł wy wrotkę i staranowanie jedy nki. Można to nazwać szczęściem, pomy ślał Mawet, ale jego dni w ZOMO i tak są policzone. Po paskudny m, wielokrotny m złamaniu ręki nigdy już nie odzy ska pełnej sprawności, a inwalidy w doborowy ch oddziałach milicji nikt nie będzie hołubił. To by ł definity wny koniec jego krótkiej i niezby t owocnej kariery w służbach mundurowy ch. Porucznik zerknął w kierunku ziła. Nawrot i Ratajczy k przenosili właśnie kolejne zwłoki. Urmanowicz stał przy otwartej kabinie ciężarówki, oparty obiema rękami o fotel kierowcy. Nogi ugięły się pod nim nagle, bez ostrzeżenia. By łby upadł, gdy by nie zdąży ł chwy cić się drzwiczek. – Co z resztą? – zapy tał porucznik, przenosząc wzrok na przechodzącego obok niego Hawry luka. Sierżant pokręcił wy mownie głową. – Białołęcki przy prowadzi zaraz tego gościa z komisu. Obaj pomogą wam dotrzeć na most… Zerknąwszy przez ramię na barak, wy patrzy ł jakiś ruch pod latarnią. To go uspokoiło. Przeniósł ponownie spojrzenie na ziła. Urmanowicz siedział teraz na bruku, trzy mając się za głowę. Nieco dalej jeden z ranny ch pochy lał się nad leżący m bezwładnie sąsiadem, szarpiąc go za ramię. – Ruszajcie już – wy sy czał Mawet, gromiąc wzrokiem swojego zastępcę. Nie mógł mieć pewności, ale czuł, że kończy im się czas. Brunon skinął głową. Jednakże to ślimacze tempo by ło wszy stkim, co potrafił wy cisnąć z Szy machy. Człowiek ze zmiażdżoną stopą, nawet naszpikowany morfiną, nie by ł w stanie zrobić normalnego kroku. Wlekli się więc w kierunku mostu, dopóki Białołęcki nie wrócił na ulicę i nie wziął rannego funkcjonariusza na plecy. Kapelusznik, jak można się by ło spodziewać, podszedł najpierw do porucznika. – Panie Drożdżowski… – Mawet próbował uprzedzić atak. – Drożdzowski – warknął tamten, znów zbijając go z tropu. – Słucham? – Nazy wam się Drożdzowski – burknął rozeźlony kapelusznik. – A co ja powiedziałem? – Drożdżowski. – I gdzie tu różnica? – Cieć iry tował przemokniętego do suchej nitki zomowca od momentu, gdy na siebie spojrzeli tam, obok traktora. – Słuchajcie… jak tam się nazy wacie… jeśli chcecie mieć jutro u siebie na placu rzeczoznawcę z Komendy Wojewódzkiej, przestaniecie mi tu pieprzy ć i pomożecie odprowadzić ranny ch na most Końcowy. – Odprowadzić? Na most? To przecież prawie kilometr stąd. – Brak mi czasu… Kapelusznik zaśmiał się pogardliwie. – Skoro brak wam czasu, mogę ich tam zawieźć. Mam na placu… – Posłuchaj mnie, człowieku! Jeśli nie ruszy sz zaraz dupy i nie pomożesz tamtemu rannemu – Mawet wskazał zostającego w ty le Karbowiaka – zastrzelę cię na miejscu jak psa.

Drożdzowski przestał się nagle kpiąco uśmiechać. Jego wzrok spoczął na prawej dłoni porucznika, która obejmowała właśnie kolbę wy suwanego z kabury makarowa. – Barbarzy ńcy – skwitował, ruszając za wskazany mi mężczy znami. – Nawet swoich ranny ch nie szanujecie. Bóg was za to pokarze. – Jeszcze jedno słowo, a dostaniesz kulkę prosto w łeb… – rzucił ostrzegawczo porucznik, zanim tknięty nagły m przeczuciem zerknął przez ramię. Urmanowicz leżał obok kabiny ziła w przedziwnej pozy cji. Opodal, przy ty lny ch osiach ciężarówki, Mawet dostrzegł trzy kolejne nieruchome obandażowane ciała. Ty lko dwaj spośród ranny ch wy kazy wali jeszcze oznaki ży cia. Gdy porucznik przeniósł spojrzenie na wraki, zauważy ł, że pracujący przy nich funkcjonariusze zamarli. Wszy scy spoglądali w kierunku chodnika. Nie by ło czasu na dalsze gadanie. Biegnąc do ny sek, Mawet obejrzał się, by sprawdzić, czy kapelusznik robi, co mu kazano. Czwórka mężczy zn oddalała się już od miejsca karambolu, choć tempo ich marszu nadal nie by ło zadowalające. Porucznik uśmiechnął się pod nosem. Cieć nie rozumiał, dlaczego okrutny zomowiec każe swoim ranny m iść w deszczu, zamiast pozwolić ich odwieźć wy godny m samochodem. Jednakże w jego szaleństwie by ła metoda. Jadąc, trafiliby na punkt kontrolny w niespełna minutę, a moment później zaroiłoby się tutaj od nie podejrzewający ch niczego żołnierzy, którzy wpadliby prosto w szpony zarażony ch odmieńców. – Na co się tak gapicie? – wrzasnął do funkcjonariuszy stojący ch przy wy wróconej jedy nce. – Towarzy szu poruczniku… – wy szeptał blady jak kreda szeregowy Łojek. – Tam… to… to Szy … Szy mon jest – wy ciągnął rękę w kierunku chodnika. Mawet naty chmiast przeniósł tam spojrzenie – trzy z pałatek, który mi przy kry to ciała, poruszały się, jakby leżące pod nimi zwłoki dostały drgawek. Przełknął nerwowo ślinę. Choć spodziewał się przemiany ranny ch, jego przesiąknięty marksizmem umy sł z uporem odrzucał możliwość powstania z martwy ch. Boga przecież nie by ło, a skoro tak, człowiek nie mógł posiadać duszy, a co za ty m idzie, liczy ć na ży cie pozagrobowe. Ty mczasem spoglądał na widomy dowód, że wszy stko, co przełożeni i komisarze wpajali mu przez ostatnie lata, by ło wierutny m kłamstwem. Na jego oczach jedna z pałatek wy brzuszy ła się mocno, jakby spoczy wający pod nią człowiek usiadł, a potem osunęła się, odsłaniając zmasakrowane zwłoki starszego szeregowego Karpierza. Ten człowiek nie miał prawa się ruszy ć! Porucznik widział to nawet z tej odległości. Wszy stko z nim by ło nie tak. Przemieszczony bark, zmiażdżona z lewej strony klatka piersiowa, ułomki żeber wy stające przez dziury w zakrwawiony m mundurze, a przede wszy stkim rozłupana na dwoje czaszka, z której po ziemistej skórze twarzy ściekała strużka śluzowatej, szaroróżowej masy. Gdy odmieniec zaczął się gramolić w ich kierunku, stojący tuż obok Nawrot i Ratajczy k upuścili z wrażenia zwłoki kaprala Bakalarskiego. Odskoczy li jednocześnie, wpadając na siebie. Równie masy wni, nie mogli zmieścić się razem w wąskiej przestrzeni między wgnieciony m ty łem trzeciej ny ski a pogięty m zderzakiem ziła. Zanim zdołali się pozbierać, przejście od drugiej strony zagrodził im Urmanowicz. Także odmieniony. – Daruś, chłopie, uciekaj! – Nawrot, który przed momentem wy grał starcie na brzuchy, chwy cił sanitariusza za ramię, ale zamiast porwać go za sobą, sam poleciał do ty łu szarpnięty z mocą, jakiej nie spodziewałby się po koledze, który by ł od niego niższy i lżejszy o ponad trzy dzieści kilogramów.

Ratajczy k zdębiał, widząc, że Urmanowicz wy kręca rękę najsilniejszego człowieka w plutonie, a potem… wy ry wa ją ze stawu, jakby to by ło skrzy dełko rozgotowanego kurczaka. Nawrot zawy ł tak przenikliwie, że nawet Mawet wzdry gnął się mimowolnie. Ratajczy k cofnął się, nadal nie wierząc własny m oczom, i nagle zniknął z wrzaskiem za wrakiem. Dwaj cisi jak sama śmierć zmartwy chwstali chwy cili go za nogi i powalili na chodnik. Właśnie wpełzali na niego, a Ratajczy k, choć też przy kości, przestał się szarpać w mgnieniu oka, jakby ktoś wy ssał z niego całą chęć do walki. Wszy stko to wy darzy ło się w ciągu zaledwie kilkunastu sekund, mrożąc krew w ży łach wszy stkich funkcjonariuszy, choć ty lko Mawet wiedział, że ma przed oczami preludium prawdziwego koszmaru. Zaczęły się poruszać kolejne pałatki – najpierw ta z brzegu, potem dwie w środku, wreszcie przedostatnia. Z czternastu zabity ch w wy padku dziewięciu przechodziło już przemianę. To samo działo się z dwoma zmarły mi ranny mi. Obandażowany jak mumia Bakalarski stał już chwiejnie na chodniku. Po drugiej stronie ziła Nawrocki próbował odpełznąć od zmartwy chwstałego kaprala Krzy sztofa Umińskiego, który brocząc krwią z ran na kikutach zmiażdżony ch nóg i jednego ramienia, ścigał go, rzucając się po bruku jak wy jęta z wody ry ba. Mawet otrząsnął się z osłupienia. Najpierw wy szarpnął z kabury makarowa, potem spojrzał na Łojka i Charlikowskiego, ostatnich członków plutonu specjalnego, na który ch mógł w tej chwili liczy ć. Pierwszy z nich by ł wciąż blady jak kreda, nogi się pod nim uginały jak przedtem pod Urmanowiczem. Za to drugi trzy mał się wciąż całkiem dobrze. – Charlikowski! – wrzasnął porucznik. – Do mnie! – Tak je… Rafał spróbował stanąć na baczność, ale coś przeszkodziło mu w strzeleniu obcasami. Spojrzał zdezorientowany pod nogi i wrzasnął jak oparzony. Mawet, biegnący już w kierunku Nawrockiego, zerknął przez ramię i też zatrzy mał się jak wry ty. Wokół cholewki lewego buta Rafała wił się opalizujący śliski wąż. By ł tak ciasno owinięty, że podskakujący na jednej nodze zomowiec nie mógł się go pozby ć. Skąd wziął się tu ten… padalec? Porucznik zdębiał, gdy zdał sobie sprawę, na co naprawdę patrzy. Drugi koniec wijącego się wściekle gada znikał pod wrakiem jedy nki, przy kabinie kierowcy … Łojek, który przed momentem osunął się na kolana, zaczął wy miotować. Najwy raźniej do niego też dotarła ta trudna do wy obrażenia prawda. Mawet zdołał utrzy mać treść w żołądku ty lko dlatego, że po powrocie z frontu pracował przez kilka lat w przemy słowej ubojni by dła. Napatrzy ł się tam na wy pruwane flaki i przy wy kł do najgorszego fetoru. Wierzgający Charlikowski padł na bruk. Miotając się i drąc wniebogłosy, rozpaczliwie szukał palcami rękojeści noża. Mawet stał pomiędzy nim a równie spanikowany m Nawrockim, nie mogąc zdecy dować, który z nich bardziej potrzebuje jego pomocy. W końcu wy brał. Rafał by ł wciąż w pełni sprawny, mógł mu się przy dać bardziej niż ranny Daniel. Porucznik doskoczy ł do leżącego na plecach Charlikowskiego, nastąpił na cuchnące kiszki, po czy m przeciął je jedny m szy bkim pociągnięciem noża. Wielkie ostrze skrzesało iskry, ry sując czubkiem mokry koci łeb. To jednak nie rozwiązało sprawy. Odcięty koniec jelita Jachacego owinął się jeszcze ciaśniej wokół kostki Rafała, jakby by ł niezależny m ży wy m organizmem. Ofiara zawy ła – z bólu bądź czy stego strachu. Mawet zaklął pod nosem. To by ło zby t wiele nawet jak dla niego.

– Przestańcie tak skakać! – wrzasnął, przy klękając obok spanikowanego podwładnego. Widząc, że jego słowa nie przy niosły żadnego efektu, przy dusił nogę Rafała kolanem, po czy m przeciągnął ostrzem po cholewce, rozcinając wszy stkie sploty jelita i pozostawiając głęboką szramę na wy polerowanej skórze. Gdy wstawał, zauważy ł, że Łojek leży twarzą do ziemi w kałuży własny ch rzy gowin. Wijące się po bruku jelito omijało go, jakby w ogóle nie istniał. Mawet splunął, a następnie ruszy ł szy bko w stronę ziła. Mamroczący coś pod nosem Charlikowski został za jego plecami. By ł w zby t wielkim szoku, aby się na coś przy dać, zanim i jego dopadnie ta infekcja, choroba czy z czy m tam mieli fakty cznie do czy nienia. Mijając wraki, porucznik zobaczy ł, że Nawrocki nadal usiłuje się uwolnić z chwy tu jedy nej dłoni Umińskiego. Zawzięty zmartwy chwstaniec piął się po jego nodze, nie bacząc na kolejne, choć słabnące z każdą chwilą ciosy zadawane ciężkim podkuty m buciorem. Mawet zaatakował go z boku. Celny m kopniakiem przewrócił okaleczonego kaprala na plecy i postawiwszy stopę na jego brzuchu, wy palił cztery razy prosto w zabandażowany korpus. Kule wchodziły w okaleczone ciało jak w masło, a potem – ry koszetując od bruku – pruły je po raz kolejny, ulatując z wizgiem gdzieś w mrok. Nie zrobiło to jednak na oży wieńcu żadnego wrażenia. Jego wy kręcona dłoń wciąż wpijała się w ły dkę Nawrockiego. Nogawka munduru wokół siny ch paluchów zaczy nała nasiąkać krwią… Porucznik zaklął pod nosem, przenosząc wzrok na wijące się pod nim zwłoki. Przy klęknął, przy gniatając własny m ciężarem miednicę zmartwy chwstańca, później pochy lił się i chwy cił za bandaże w miejscach, gdzie nie by ło krwi. Ty lko tak mógł go odciągnąć od… Nagle zakręciło mu się w głowie. Poczuł ogromne zmęczenie, jakby nie spał od kilku dni. Powieki zrobiły się ciężkie i szty wne, jakby ktoś odlał je z ołowiu. Odskoczy ł naty chmiast, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zupełnie jak wcześniej Urmanowiczowi i Łojkowi. Zachwiał się tak mocno, że musiał zrobić aż trzy kroki do ty łu, by znów złapać równowagę. Co to było, u licha? Potrząsnął głową, zaskoczony niespodziewany m atakiem słabości. Ja też jestem zakażony? Poczuł na plecach zimny pot. Jak to możliwe? Przecież nie miałem żadnego kontaktu z odmieńcami. Nie, to musi być coś innego. Nerwy? Stres? Tak, to możliwe. Chociaż… Otępienie ustępowało z wolna, podobnie jak zawroty głowy. Mawet rozejrzał się szy bko wokół. Tutaj nie miał już nic do roboty. Wszy stkie pałatki leżały odrzucone przy krawężniku, a tłum zmartwy chwstańców kłębił się za wrakami przy powalony m Ratajczy ku. Urmanowicz wił się jak wąż po ciele Nawrota. Umiński wpełzał właśnie na znieruchomiałego Nawrockiego. Łojek wstawał z bruku, Charlikowski leżał kilka kroków od niego z szeroko rozłożony mi rękami. Z czterdziestu sześciu funkcjonariuszy zostało przy ży ciu już ty lko pięciu. Mawet, Białołęcki i trójka ewakuowany ch ranny ch. Porucznik podbiegł do otwartej kabiny ziła, wspiął się bły skawicznie na fotel kierowcy i zatrzasnął za sobą drzwiczki. Tu by ł bezpieczny. Przy najmniej chwilowo. Wy dawało się, że teraz, gdy na miejscu karambolu nie pozostał już nikt ży wy, wszy scy odmieńcy ruszą na niego… Moment później stali już przed maską, obchodzili ciężarówkę z obu stron i młócili blachę goły mi rękami. Łomot narastał z każdą chwilą. Mawet, nie spuszczając ich z oka, wy macał stacy jkę, ale okazała się pusta. Ten stary służbista Białołęcki, opuszczając wóz, nie zostawiłby kluczy ków. Aż dziw, że nie zamknął za sobą kabiny. Trzeba improwizować! Z tą my ślą porucznik zaczął szukać kabli prowadzący ch do rozrusznika.

Wy służony ził nie mógł pamiętać frontowy ch czasów w przeciwieństwie do sprzętu, który m dy sponowała milicja, gdy Mawet wstępował w jej szeregi. Ten wóz miał najwy żej pięć lat. Mimo to odwiedzał warsztaty częściej niż niejeden huzar burdele. A mechanicy, jak to fachowcy, pousuwali z niego wszy stko, co przeszkadzało im w szy bkim dotarciu do uszkodzony ch elementów, a przy okazji nadawało się na sprzedaż. Porucznik nie miał więc problemu ze znalezieniem przewodów, które go interesowały. W półmroku niewiele widział, przez łomotanie oblegający ch go rozwścieczony ch odmieńców nie mógł się też należy cie skupić, ale już po kilku nieudany ch próbach usły szał rzężenie rozrusznika. Miał szczęście, że ZOMO dy sponowało najlepszy m dostępny m sprzętem. Starsze modele ciężarówek odpalano za pomocą korby, a przy ty m tłumie kłębiący m się przed maską… i na niej!… Podnosząc głowę, Mawet zauważy ł, że pozbawiony nosa i kawałka policzka Ratajczy k jest już połową ciała na nadkolu i pełznie wolno, ale nieprzerwanie ku przedniej szy bie, czepiając się kolejny ch otworów wenty lacy jny ch na osłonie komory silnika. To by ł ostatni moment. Pięcioipółlitrowy silnik zawy ł, gdy porucznik wrzucił wsteczny bieg i z cały ch sił wcisnął pedał gazu. Koła zabuksowały na mokry m bruku, lecz wóz ani drgnął, choć miał napęd na wszy stkie trzy osie. Stojące za nim wraki ogórka i polewaczki stanowiły zby t trudną przeszkodę nawet dla ogromnej mocy stu dziewięciu koni mechaniczny ch. Zatem pozostawała ty lko droga w przód i przebicie się przez sczepione wraki trzech ny sek. Wajcha dźwigni zmiany biegów powędrowała do ty łu, pedał gazu znów został wbity w podłogę. Ził-157 szarpnął się jak smagnięty biczem koń. Szeroki zderzak zagarnął połowę oży wieńców, miażdżąc kilku z nich o ty ł wraku trójki. Ratajczy k także zniknął przed maską, w długich szczelinach osłony zostały ty lko jego poury wane palce. Mawet nie zwracał jednak uwagi na te makabry czne szczegóły. W chwili gdy ciężarówka się zatrzy mała, wrzucił szy bko wsteczny, po czy m zakręcił kierownicą w prawo, do oporu. Zdołał cofnąć o niespełna półtora metra. Znów namachał się, przekręcając kierownicę do końca, ale w przeciwny m kierunku. I gaz do dechy. Zgrzy t gniecionej blachy zjeży ł mu włoski na karku. Kolejni zmartwy chwstańcy polecieli na bruk. Trójka, uderzona pod nieco inny m kątem, przesunęła się, krzesząc podwoziem snopy iskier. Ty m razem ził mógł cofnąć się o ponad dwa metry, zanim uderzy ł w kabinę autobusu. Przy trzeciej próbie porucznik zdołał wy prowadzić wóz na otwartą przestrzeń. Niemal sześciotonowa ciężarówka pomknęła z ry kiem ku blokującej jezdnię jedy nce, miażdżąc sześcioma kołami leżące na bruku ciała. Mawet przeży ł kolejny wstrząs, zanim minął ostatni z wraków. Dostrzegł kątem oka coś, co sprawiło, że poczuł nieprzy jemny ucisk na dnie żołądka. My lił się, sądząc, że wszy scy oży wieńcy zaatakowali ciężarówkę. Jachacy – a raczej jego nogi i dolny kawałek tułowia ze sterczący m z miednicy fragmentem kręgosłupa – stał obok kabiny ny ski, w której nie tak dawno temu zginął. Wokół niego na jezdni wiły się kłęby wnętrzności. Te same bebechy, które zaatakowały przed chwilą nogę Charlikowskiego, oplatały teraz nogawki zakrwawiony ch spodni Łukasza. Zupełnie jakby chciały wrócić na swoje miejsce. Porucznik oglądał tę scenę przez ułamki sekundy, ale to wy starczy ło, by wry ła mu się w pamięć na zawsze. By ł pewien, że nie zapomni tego widoku aż do śmierci. Choćby przy szło mu ży ć i sto lat. Jeszcze ostatnie, mocne uderzenie rzuciło Mawetem na kolumnę kierownicy i w snopie światła jedy nego ocalałego reflektora pojawiła się perspekty wa prostej, lśniącej od deszczu ulicy. Ranny ch zobaczy ł moment później.

Przeoczy łby leżące na poboczu ciało Szy machy, gdy by nie wijący się po chodniku przemoczony, poszarpany bandaż. Porucznik odruchowo wcisnął hamulec. Z cały ch sił, aż zarzuciło wozem. Wy skoczy ł z kabiny, oglądając się nerwowo za siebie. Od miejsca karambolu dzieliło go osiemdziesiąt, może sto metrów. Nie dostrzegł jednak przy najbliższy m wraku żadnego z oży wieńców. I bardzo dobrze. Nie zdążyli się jeszcze pozbierać i nie ruszyli w pościg. Przy klęknął przy zabity m operatorze armatki wodnej. Szy macha leżał na boku lekko skulony, oparty o wy prostowaną rękę. Wy glądał, jakby zasnął, lecz gdy porucznik przewrócił go na brzuch, zobaczy ł rozdarty na plecach mundur i ogromną krwawą ranę. Ktoś wy darł z pleców tego człowieka wielki płat skóry. Ale kto? W grupce ewakuowany ch wszy scy powinni by ć przecież czy ści. Mawet zerwał się na równe nogi. Znów zerknął w kierunku wraków, a gdy nie dostrzegł tam żadnego ruchu, rozejrzał się pośpiesznie wokół. Na jezdni przed ziłem nie by ło nikogo, za to w zaroślach nieco dalej od ulicy zauważy ł kolejną jasną plamę. Z bronią w ręku ruszy ł w tamty m kierunku, zaglądając za każdy krzew. Wiedział już, czego może się spodziewać po odmieniony ch. Wzrok go nie zmy lił. Hawry luk leżał obok Białołęckiego, obaj mieli poszarpane twarze i torsy, jakby dopadł ich jakiś wściekły zwierz. Czyżby cieć?… Nie, to niemożliwe. Siedział w tej swojej budzie z dala od zarazy. Wodząc spojrzeniem po poboczu, porucznik zastanawiał się, jak zginęli jego ostatni ludzie. Czyżby to było dzieło Karbowiaka? Ale jak…? Hawryluk mówił przecież, że młody był jednym z tych funkcjonariuszy, którzy wyszli cało z pacyfikacji LZN-u… Gdzie więc został zainfekowany? Mawet obrócił się dookoła własnej osi, ale wokół panowała kompletna cisza i bezruch. Ty mczasem zza jedy nki wy łoniło się kilka chwiejny ch postaci. Intruzi by li niezdarni, powolni. Przy ty m tempie marszu będą potrzebowali co najmniej kilku minut na pokonanie tak dużego dy stansu. Znacznie większy m zagrożeniem wy dawało się porucznikowi zmartwy chwstanie ewakuowany ch. Mawet skupił uwagę na otaczający ch go zaroślach. Jeszcze dalej zaczy nały się wy sokie, smagane wiatrem chaszcze. Ani my ślał wchodzić w ten mroczny gąszcz. Ruszy ł więc równolegle do ściany litej czerni, przeczesując wzrokiem szerokie pobocze. Zdecy dował, że przejdzie pięćdziesiąt kroków, nie więcej. Dotarł szy bko do wy znaczonej granicy i właśnie zamierzał zawrócić, gdy chwiejąca się na wietrze latarnia oświetliła coś lśniącego. Bły sk pojawił się w kępie trawy o metr od pogrążony ch w mroku zarośli. Mawet obejrzał się jeszcze raz, sprawdzając, czy nadchodzący od strony wraków oży wieńcy nie przy śpieszy li, a potem uspokojony ruszy ł ostrożnie w kierunku znaleziska. Kapelusznik. To jego mokry ortalion odbijał światło nieodległej latarni. Zatem wszy stko jasne. Winny musiał by ć Karbowiak. Albo gnój zataił przed sierżantem ranę, albo… No tak. Podczas karambolu siedział w jedynce razem z kilkoma zarażonymi. Nie mógł wyjść z tego wypadku, nie mając kontaktu z krwią ginących wokół niego kolegów. Mawet podskoczy ł, sły sząc głośne plaśnięcie za plecami. Szy macha próbował wstać, ale ręce rozjechały mu się w śliskim błocie i padł jak długi. Czas się zbierać, uznał porucznik. Cofając rękę, by wsunąć makarowa do kabury, uderzy ł łokciem w coś miękkiego. Zareagował insty nktownie, odskakując i robiąc klasy czny przewrót. Przy klęknąwszy, wsparł się dłonią o rozmokłą ziemię i z tej pozy cji zmierzy ł wzrokiem Karbowiaka. Szeregowiec wy szedł z zarośli, lecz nie

zachowy wał się agresy wnie jak zmartwy chwstańcy przy wozach. Stał ty lko niepewnie niczy m człowiek, który za dużo wy pił. Wy glądał identy cznie jak odmieńcy, który ch pluton spacy fikował na terenie izolatorium. Jednakże nie to zaniepokoiło porucznika najbardziej. Coś by ło nie tak… Mawet nie potrafił początkowo sprecy zować, co mu nie pasuje. Wy prostował się powoli i podszedł bliżej Karbowiaka, sprawdzając po raz enty, czy na pewno nic mu nie grozi ze strony pozostały ch oży wieńców. Zbliży ł się do zainfekowanego szeregowca od strony złamanej ręki… która teraz wy glądała normalnie. Łupki założone przez Urmanowicza na przedramię ewidentnie poszły w drzazgi, zapewne podczas walki z pozostały mi ranny mi i eskortujący mi ich ludźmi, a mimo to Karbowiak mógł poruszać ręką zarówno w barku, jak i w łokciu. Zaciskał nawet i rozprostowy wał wszy stkie palce. Przecież to niemożliwe, pomy ślał Mawet, cofając się ku jezdni, by jak największy m łukiem ominąć trzech podnoszący ch się właśnie z ziemi oży wieńców.

7 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 21:33 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 Gabinet Brandy sa zamieniono w ty mczasowe centrum dowodzenia. Tak by ło najwy godniej. Teraz, gdy wszy scy przełożeni ewakuowali się z miasta, pozostawiając walkę z zarazą swoim młody m protegowany m, nie by ło już potrzeby konsultowania się na każdy m kroku. Odpadła też konieczność ustawicznego przekony wania wierchuszki o słuszności nawet najmniej ważny ch decy zji. Swoboda działania miała jednak wy soką cenę – jeśli coś pójdzie nie tak, polecą głowy ty ch, na który ch nieoczekiwanie spoczęła odpowiedzialność za miasto. Żaden dupochron ich nie ocali. Nowi decy denci zdawali sobie z tego sprawę i robili co w ich mocy, by nie dopuścić do najgorszego. Brandy s oblizy wał spierzchnięte wargi, zerkając łakomie w kierunku szuflady, w której spoczy wała na wpół opróżniona flaszka wy borowej i kilka jej zapieczętowany ch towarzy szek. Z każdą my ślą o niewesołej sy tuacji, w którą został wmanewrowany, rosło w nim pragnienie, by sięgnąć po alkohol. Żeby ich wszystkich szlag trafił, tam gdzie teraz siedzą, złorzeczy ł przełożony m, czując gory cz ry chłej porażki. Będąc fatalistą, uważał, że szanse na wy brnięcie z opresji są znikome. Z drugiej strony nie zamierzał się poddawać. Dlatego tkwił wciąż na posterunku, powstrzy mując się od sięgnięcia po wódkę, i próbował skoordy nować pracę kilkudziesięciu ludzi, który ch udało mu się ściągnąć do komendy. Otarł wy sokie czoło lepiącą się od potu jedwabną chustką. W wielkim poniemieckim gmachu zrobiło się nieznośnie duszno, gdy ty lko zamknięto wszy stkie okna. Nawet najpotężniejsza burza nie by ła w stanie schłodzić gruby ch ceglany ch murów, które słoneczny żar rozgrzewał przez wiele ty godni wy jątkowo upalnego lata. A może by ło to ty lko subiekty wne odczucie kapitana. Łukasz nienawidził się pocić, wolał jednak niewy godę niż totalny chaos. Wy starczy łby mocniejszy pory w wiatru i katastrofa murowana. Na jego biurku i na naprędce rozstawiony ch stołach piętrzy ły się bowiem stosy dokumentów. Jakby tego by ło mało, sekretarki co parę minut przy nosiły mu kolejne pliki meldunków i raportów napły wający ch nieprzerwany m strumieniem z terenu całego miasta. Mimo późnej pory całe piętro frontowego skrzy dła komendy tętniło ży ciem. Brandy s ściągnął, kogo mógł. W piątkowy wieczór trudno by ło znaleźć choćby jednego trzeźwego oficera SB, a na radach esbeków zależało mu dzisiaj najbardziej. Szarża, jak w każdy letni weekend, bawiła się na dancingach w najlepszy ch lokalach miasta, mając w dupie zarazę. Wiedząc o ty m, Łukasz nie próbował wy ciągać swoich zalany ch kolegów ze Wzgórza Party zantów, Piwnicy Świdnickiej i inny ch modny ch lokali, ty lko od razu sięgnął po podwładny ch: podporuczników, chorąży ch, w kilku wy padkach zwy kły ch sierżantów. Kazał też przy wieźć z domów paręnaście najlepszy ch maszy nistek i sekretarek. Wszy stkich rozlokował po sąsiedzku, na trzecim piętrze komendy w pomieszczeniach należący ch do jego departamentu. Nie przejmował się reakcją doty chczasowy ch lokatorów. Komendant dał mu wolną rękę, a on podjął

właśnie taką decy zję. Koniec, kropka. Mogą mu naskoczy ć. Od tej chwili w ośmiu sąsiadujący ch ze sobą pokojach pracowały zespoły zadaniowe składające się z trzech lub czterech funkcjonariuszy, przy dzielonego do nich łącznika KBW i co najmniej dwu pracownic biurowy ch. To musiało wy starczy ć – przy najmniej tej nocy – do zapanowania nad sy tuacją. Na szczęście posiłki by ły już w drodze. Brandy s liczy ł, że do północy uda mu się podwoić liczbę ludzi pracujący ch w zaimprowizowany m centrum dowodzenia. Potoczy ł wzrokiem po zebrany ch w jego gabinecie funkcjonariuszach. Od telefonu Mielecha minęła ponad godzina, nadszedł więc czas na pierwsze podsumowanie. Z młody ch wilków w komendzie został ty lko Biedrzy cki, nadzorujący komunikację z podległy mi mu jednostkami. Krzy sztof i Jeremiasz udali się na miasto, by ustalić, kto z włodarzy jeszcze nie uciekł i na ile sprawnie może jutro zadziałać uszczuplona administracja. Łukasz zerknął na zegarek. Obaj powinni już by ć z powrotem. Spodziewał się też ry chłego przy by cia dowódcy ZOMO. – Towarzy sze – zagaił, ściągając na siebie uwagę podoficerów. – Czas podsumować doty chczasowe działania. Zacznijmy od… – Zamarł z podniesiony m dokumentem w dłoni. Wy sokie drzwi gabinetu otworzy ły się z hukiem przed wy sokim mężczy zną o ciemny ch, krótko ostrzy żony ch włosach. Przy by sz miał na sobie przemoczony mundur polowy z dy sty nkcjami kapitana. – Towarzy szu Zahorski, co wy … – Wy jść! – warknął zomowiec do zerkający ch na niego podoficerów. Brandy s zjeży ł się jak zapędzony w ślepy zaułek kot. Nie przy wy kł do takich zachowań na swoim terenie. Jednakże zaraz dotarło do niego, że obcesowe zachowanie szefa ZOMO musi mieć ważną przy czy nę. Uznał szy bko, że najlepiej będzie załatwić tę sprawę w cztery oczy. Właściwie trochę się obawiał otwartej konfrontacji z człowiekiem, który od kilku lat dowodził chłopcami z Golędzinowa, dlatego na wszelki wy padek wolał pozby ć się świadków ewentualnej porażki w ty m starciu. – Dokończy my odprawę za chwilę – rzucił jakby od niechcenia, próbując zachować twarz, po czy m, gdy drzwi zamknęły się za ostatnim z wy chodzący ch, zmierzy ł zomowca wściekły m wzrokiem. – Miarkujcie się, towarzy szu Zahorski – wy sy czał. – Zapominacie się… – Gdy by m się zapomniał – zgasił go w pół słowa przy by ły – już by ście srali własny mi zębami, towarzy szu Brandy s. – Ja wam… – Łukasza zatchnęło. – Tak, tak, wy nam… – Niezrażony jego wy buchem kapitan zajął miejsce po drugiej stronie biurka. – Problem jest – dodał zwięźle, ale takim tonem, że gospodarza naty chmiast zmroziło. – Jaki problem? Zahorski pochy lił się nad blatem. – Dwadzieścia minut temu straciłem kontakt z Praczami. Moi ludzie zostali zaatakowani przez rozszalały motłoch zaraz po wkroczeniu na teren szkoły rolniczej. Zanim wy cofali się za ogrodzenie, ponad dwudziestu z nich odniosło rany. Wy obrażacie to sobie? Dwie trzecie plutonu specjalnego! W okamgnieniu…! – Potrzebował kilku sekund, by zapanować nad nerwami. – Parunastu zostało pokąsany ch albo podrapany ch do krwi. Siedmiu czeka wciąż na odwiezienie do szpitala. Kazałem Albertowi, to znaczy porucznikowi Pogorzelskiemu, dokonać szy bkiego rekonesansu celem nakreślenia sy tuacji w izolatorium. Powinien by ł złoży ć meldunek po kwadransie. Nie odezwał się jednak. Nikt też nie odebrał naszy ch późniejszy ch wezwań. A nie mam jak sprawdzić, co tam zaszło, ponieważ wy słałem wszy stkich ludzi w teren. Dobrze by by ło,

gdy by ście powiadomili komisariat w Praczach i kazali posłać patrol na Stabłowicką. – A co z ty m plutonem, który miał pozostać w rezerwie? – zainteresował się Brandy s. – Przy Labiry ncie rozpętało się piekło. Musiałem skierować tam wszy stkie odwody. Powiedzcie mi, kto wpadł na pomy sł, żeby przeprowadzać kwarantannę w samy m środku gęsto zaludnionej dzielnicy ? Na dodatek w pobliżu wielkiego parku? – Brandy s mógłby odpowiedzieć na to py tanie, ale zmilczał. Ta informacja rozjuszy łaby rozmówcę do białości, a on, mając w pamięci jego niedawną uwagę, wolał zachować wszy stkie zęby w górnej połowie ciała. – Reasumując, albo dacie nam naty chmiast wsparcie w sile ży wej, i to spore – dodał zomowiec – albo wy cofuję moich chłopców do koszar. Mówię serio. Brandy s sięgnął po telefon. Głuszczy ńska odebrała w sekretariacie po dwóch stuknięciach w widełki. – Zapy tajcie Nowaczy ka, tak, tego tu obok, z trzy sta osiemdziesiątki trójki, jak stoimy z wy dawaniem sprzętu ludziom z NOMO. – Siedział ze słuchawką przy uchu, zagry zając dolną wargę. Zahorski nawet na moment nie spuścił go z oka. – Dziękuję – rzucił po dłuższej chwili i przeniósł wzrok na zomowca. – Mogę oddelegować do was czterdziestu dwóch w pełni wy posażony ch funkcjonariuszy. – To za mało – stwierdził bez namy słu Zahorski. – O wiele za mało. – Ty lu zdołaliśmy ściągnąć do tej pory. Zrozumcie, jest piątek, prakty cznie noc – wskazał głową na stojący w kącie zaby tkowy zegar. Zahorski popatrzy ł na niego by kiem. – Za godzinę będę miał jeszcze trzy dziestu, może czterdziestu nomowców. Jeśli ogołocimy mniej ważne komisariaty, mogę dać wam w sumie dwa albo trzy razy więcej ludzi, ale… na pewno nie będą się nadawali do pacy fikacji tłumu. Zahorski pokiwał głową, jakby ten argument wreszcie do niego przemówił. – Czterdziestu dwóch nomowców, powiadacie. I co ja miałby m z nimi zrobić? Czy wy nie rozumiecie, że to nie wy starczy nawet do opanowania sy tuacji przy Labiry ncie? A tak na marginesie, z kim my tam w ogóle mamy do czy nienia? Porucznik Niedźwiedź twierdzi, że wy słaliście nas do pacy fikowania jakichś… deflorantów czy jakoś tak… – zmarszczy ł brwi, próbując przy pomnieć sobie uży te przez sierżanta nieznane mu słowo. – Wiemy ty le samo co i wy, towarzy szu kapitanie – odparł Łukasz, mężnie znosząc kolejne miażdżące spojrzenie gościa. – Mówił też – konty nuował Zahorski – że napierdalał jednego takiego, aż mu pot po dupie ściekał strumieniem, a tamten nic… – Przerwał na moment, pokręcił z niedowierzaniem głową. – Chłopcy musieli mu giczoły połamać, żeby w końcu upadł. Wiecie, że ci dewianci… tak, to właśnie słowo, którego szukałem… drapią i kąsają zupełnie jak zwierzęta? Ty ch waszy ch nomowców rozszarpią na strzępy w pięć minut… – zamilkł, wbijając wzrok w Brandy sa. – Dajcie nam pozwolenie na uży cie broni. – Pojebało was?! – wrzasnął Łukasz. – Komendant wy dał kategory czny zakaz… Z KC do niego dzwonili. Podobno sam towarzy sz Cy rankiewicz… – zniży ł konfidencjonalnie głos. – To chorzy cy wile. Wiecie, jakie uży wanie miały by imperialisty czne media, gdy by ktoś im doniósł, że ZOMO biega wokół izolatoriów i strzela do każdego, kto się napatoczy ? – Wolna Europa i Londy n nie takie rzeczy o nas wy gadują – zby ł go Zahorski. – Ode mnie na pewno nie dostaniecie pozwolenia na uży cie broni palnej – zastrzegł się Łukasz. – Nie zamierzam skończy ć na szubienicy.

– Powiedzcie mi zatem, towarzy szu kapitanie, jak mamy powstrzy mać atakujący ch nas… chory ch cy wili? Może w ogóle odłoży my broń i wy jdziemy do nich z dobry m słowem? Albo pójdziemy sobie w pizdu, żeby przy padkiem komuś nie stała się krzy wda. – Porucznik Mawet dał sobie jakoś radę – zauważy ł Brandy s, stukając palcem w leżący na wierzchu raport. Jedy ny pomy ślny do tej pory. – No właśnie, Mawet. O nim też musimy pogadać. Jedzie tutaj… – Po ch… – Po chuj to jest wody przy brzegach Bajkału. Mawet skontaktował się ze mną przez wojskową radiostację… – Dlaczego nie przez własną? – Też mnie to zdziwiło, ale nie chciał mówić przy żołnierzach. Kazałem mu więc przy jechać tutaj. – Z którego punktu kontrolnego dzwonił? – Z mostu Końcowego. – Kiedy ? – Kwadrans temu. Łukasz poszperał na blacie biurka, przekładając kolejne zadrukowane kartki. – Dostaliśmy stamtąd ciekawy meldunek. Wartownicy usły szeli strzały. Około dwudziestej pierwszej trzy dzieści. Tuż przed pojawieniem się plutonu Maweta. Czy to by ła robota waszy ch chłopaków? – Nic mi o ty m nie wiadomo… – Zahorski zgarbił się, stracił pewność siebie. Zapachniało złamaniem kategory cznego zakazu komendanta. – Sami go o to zapy tacie. Zaraz się tutaj pojawi. Telefon stojący przed Brandy sem zaterkotał cicho. – Czego? – burknął Łukasz, przy łoży wszy słuchawkę do ucha, i zaraz dodał: – Dawaj ich tutaj. Głuszczy ńska otworzy ła drzwi, wpuszczając do gabinetu pozostały ch członków sztabu kry zy sowego. Zahorski zerwał się z fotela, gdy zobaczy ł pagony Bartka. – Poznajcie kapitana Zahorskiego – rzucił Brandy s, zapraszając kolegów do zajęcia miejsc za biurkiem. Biedrzy cki pozdrowił gościa machnięciem ręki. – Dowodzicie zmotory zowany mi odwodami? – Dowodzę – odparł zwięźle Zahorski, unosząc lekko dłoń. W ty ch dniach nikt nikomu nie podawał ręki, jeśli nie musiał. – Macie jakiś problem? – Niewielki. – Możemy jakoś pomóc? – Jeśli znacie na pamięć Biblię. – Słucham? – Szukam odpowiedniego cy tatu, który m moi ludzie mogliby walczy ć z… chory mi cy wilami. Bartek spojrzał py tająco na Brandy sa, ale ten rozłoży ł ty lko ręce, a potem schy lił się, by sięgnąć do szuflady. Miał już tego wszy stkiego po dziurki w nosie. Jeśli ma polec, to na pewno nie na trzeźwo. – O czy m wy pieprzy cie, towarzy szu Zahorski? – Biedrzy cki przeniósł wzrok na dowódcę ZOMO.

– O czy m ja pieprzę? O ty m, że większość moich ludzi przy Labiry ncie odniosła rany, pluton wy słany do Pracz Odrzańskich wy parował, tak samo jak ten, który zajmował się pacy fikacją izolatorium na Psim Polu… – Zaraz! – Łukasz zamarł z butelką wy borowej w dłoni. – Mówiliście przed chwilą, że Mawet kontaktował się z wami i że ma przy jechać na komendę. – Owszem, mówiłem – przy znał Zahorski. – Ale nie przy pominam sobie, żeby m wspomniał choć słowem o jego plutonie. – Chcecie powiedzieć… – zaczął Bremer. – Tak, kurwa, chcę powiedzieć, że Mawet jedzie tu w pojedy nkę. Na py tanie, co z jego ludźmi, usły szałem, że dowiem się wszy stkiego, kiedy porozmawiamy w cztery oczy ! – Jest aż tak źle? – jęknął Niesy to. Zomowiec pokiwał głową. – Nie wpadajmy w panikę – poprosił Biedrzy cki. – To dopiero pierwsze godziny kry zy su. Jestem pewien, że wspólny m wy siłkiem opanujemy sy tuację. – Wspólny m wy siłkiem? – zadrwił Zahorski. – Wy ślecie na ulicę żołnierzy ? – Jeśli to będzie konieczne, mogę się zastanowić nad skierowaniem do miasta kompanii KBW – odparł ostrożnie Bartek. – Kompanii? – Zomowiec wy glądał na rozbawionego. – Jeśli chcecie mieć spokój na ulicach, i to do piątej rano, musicie wesprzeć moich ludzi co najmniej dwoma batalionami. – Obawiam się, że to niemożliwe… – Nie macie aż ty lu pałkarzy ? – wpadł mu w słowo Zahorski. – Naprawdę? A co z Jedenasty m Pułkiem KBW? Bartek zaśmiał się. – Nie jestem samobójcą – stwierdził. – W takim razie przestańmy się oszukiwać… – zanim Zahorski zdąży ł dodać coś jeszcze, za jego plecami rozległo się znaczące chrząknięcie. – Nie chcę was martwić – rzucił Bremer – ale to nie jest nasz największy problem w tej chwili… – Protegowany pierwszego sekretarza, mimo wbity ch w niego oczu, rozwinął my śl dopiero po dłuższej chwili. Wy glądało na to, że szuka odpowiednich słów. – Towarzy sz Zaty lny nie jest takim lewusem i głupkiem, za jakiego go brałem. Nie ty lko wy śmiał mnie, gdy zagroziłem ujawnieniem kochanki, ale zaczął też czepiać się szczegółów. Co więcej, zażądał, aby śmy konsultowali z nim każdy ruch. Na piśmie, rozumiecie? A to oznacza… – …że już po nas – dokończy ł Brandy s, otwierając flaszkę i podnosząc ją do ust. Pozostali spojrzeli na niego karcąco. – A, tak – bąknął zawsty dzony i sięgnął po kieliszki. Zrezy gnował jednak w pół ruchu i otworzy ł wy ższą szufladę, aby wy jąć stojące w niej literatki. Rozlewał na trzy palce, a gdy zabrakło wódki, odbił drugą butelkę. Wy pili bez toastu, otarli usta i zakąsili ogórkami z głębokiego talerza, który śladem szkła wrócił na blat. Zaangażowanie w proces decy zy jny członka egzekuty wy mogło zniweczy ć ich plany. Tej nocy liczy ła się każda minuta, a ta stara menda pójdzie zaraz spać i każe im czekać ze wszy stkim aż do rana. – Mam pomy sł, panowie – odezwał się Biedrzy cki, wy ry wając kolegów z ponurego zamy ślenia.

– Oby by ł dobry – mruknął Zahorski. – On inny ch nie miewa – zapewnił zomowca Bremer. Major uśmiechnął się pod nosem. – Jeremiaszu, czy dy żurny na dole wpisał cię do rejestru wejść? Protegowany pierwszego sekretarza KW pokręcił głową. – Ma tam taki burdel z nomowcami, że przepuścił mnie bez sprawdzania dokumentów. – Łeb mu upierdolę u samej dupy – warknął Brandy s, sięgając po telefon. Miał szczery zamiar wy ładować się na kimś. Najlepiej na człowieku, który nie waży się odpy skować. – Zaczekaj… – Bartek pochy lił się, by osłonić dłonią widełki aparatu. – Zaczekaj – powtórzy ł, odbierając Łukaszowi słuchawkę. – Zaty lny wy dał polecenie, to fakt, ale my o ty m na razie nie wiemy. I nie dowiemy się, dopóki ktoś nam nie powie. Łapiecie? – zapy tał, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. Na twarzach obecny ch zaczęły pojawiać się uśmiechy, gdy kolejno przy takiwali. – Jeremiasz, bierz kapelusik z sekretariatu i spieprzaj z komendy, ty lko nie daj się spisać na wy jściu. Wrócisz tutaj za… Ile czasu możesz nam dać? Bremer sięgnął po notesik, w który m spisy wał fraszki i wszy stko skrzętnie notował. – My ślę, że mogę dać wam godzinę, nawet półtorej, zanim się tu oficjalnie pojawię. Pokiwali głowami raz jeszcze. – To powinno wy starczy ć – podsumował Biedrzy cki, zacierając ręce. – Jeśli weźmiemy się naty chmiast do roboty, zdąży my uruchomić całą machinę, zanim dotrze do nas polecenie towarzy sza Zaty lnego. – Geniusz w mundurze. – Niesy to poklepał majora po plecach, po czy m skinął na Bremera i razem ruszy li do wy jścia. Zamarli jednak w pół kroku, sły sząc paniczny wrzask pracujący ch w sekretariacie kobiet. Wszy scy obecni w gabinecie Brandy sa zerwali się na równe nogi. Gdy minął pierwszy szok, obaj cy wile cofnęli się pośpiesznie za mundurowy ch kolegów, a zomowiec i major równocześnie sięgnęli do kabur. Brandy s natomiast rzucił się w kierunku wieszaka, na który m zostawił jakiś czas temu czapkę i pas. Kilka sekund później ktoś załomotał pięścią w drzwi i nie czekając na zaproszenie, nacisnął owiniętą gazą klamkę. W progu pojawił się wy soki mężczy zna w kompletnie przemoknięty m mundurze polowy m, ciągnący za sobą na sznurze wierzgającą kobietę w niegdy ś biały m, a teraz mocno zakrwawiony m fartuchu. Na widok wy mierzony ch prosto w niego luf zatrzy mał się – raczej rozzłoszczony niż wy straszony. – Mawet? – Zahorski opuścił broń. – Co wy wy prawiacie? Kto to jest? – wskazał na wijącą się po podłodze pielęgniarkę. – Oby watelka Ina Młocicka – odparł zwięźle porucznik. – Aktualnie dowód w sprawie. Nagle decy denci zauważy li, że przy wleczona przez niego więźniarka ma połamane ręce i nogi. Dotarło też do nich coś innego: aż do tej chwili nie wy dała z siebie żadnego dźwięku. – Mogliby ście nam to wy tłumaczy ć…? – zaczął Zahorski. – Chętnie! – Mawet przerwał mu bezceremonialnie, jakby nie zauważy ł, że rozmawia z przełożony m. – Przy prowadziłem ją tutaj, ponieważ przewidziałem, że inaczej zostanę przez was wy kpiony, jak wcześniej niejaki Mielech. – Co ten alkoholik ma wspólnego z…? – zaczął Łukasz, ale i jemu porucznik nie pozwolił dokończy ć.

– Sierżant Mielech mówił prawdę – odparł zomowiec, zakładając grube skórzane rękawice. – Co zaraz wam udowodnię. Stanął okrakiem nad Młocicką, chwy cił obiema dłońmi za jej głowę, potoczy ł wzrokiem po zebrany ch w gabinecie mężczy znach i skręcił kark więźniarki jedny m szy bkim ruchem. Za jego plecami rozległ się przeraźliwy pisk, a potem głuchy łomot. Stojąca w otwarty ch na oścież drzwiach Głuszczy ńska zemdlała, padając bezwładnie na parkiet. Mawet zachwiał się, jakby go coś oszołomiło, zaraz jednak odzy skał rezon i cofając się o krok, pchnął obcasem obite skórą skrzy dło, aby odciąć zgromadzony ch w sekretariacie podoficerów od makabry cznego przedstawienia. – Całkiem was popierdoliło?! – wy darł się Zahorski, wy prowadzony z równowagi nie mniej niż pozostali. – Dlaczego ukręciliście łeb tej babie? – Żeby ście zobaczy li na własne oczy, z kim, a raczej z czy m mamy do czy nienia. – Cofnął się, wskazując Młocicką palcem. Zatkało ich. Wszy stkich, jak tutaj stali. Pielęgniarka wcale nie by ła martwa. Nadal wiła się po podłodze, ty le że teraz jej głowa zwisała pod bardzo dziwny m kątem, łomocząc przy każdy m ruchu o parkiet. Mawet wy szarpnął długi na kilkadziesiąt centy metrów nóż i wbił go z szerokiego zamachu w sam środek pleców leżącej, przy szpilając ją do parkietu. – No. Teraz możemy porozmawiać o ty m, co naprawdę dzieje się w izolatoriach – dodał, ściągając rękawice. *** Jakiś czas potem, gdy porucznik skończy ł mówić, w gabinecie zapanowała grobowa cisza. Mundurowi spoglądali na cy wili i vice versa. W oczach wszy stkich czaił się strach i… zdumienie. Gdy by Mawet przy szedł bez Młocickiej i na sucho zreferował wy darzenia ostatniej godziny, nie uwierzy liby w ani jedno jego słowo. Ty mczasem mieli przed sobą widomy dowód – kobieta pomimo skręconego karku wciąż próbowała się pozby ć tkwiącego w jej plecach noża. Pierwszy ochłonął Zahorski. – Jesteście pewni, poruczniku, że każdy, kogo ci… ci odmieńcy ranili, został zarażony ? Mawet potaknął. W drodze na komendę poukładał sobie wszy stko w głowie. Może brakowało mu wy kształcenia i ogłady, ale na pewno nie którejś klepki. Poza ty m doskonale kojarzy ł. Kilka lat służby w zwiadzie, ponad dwadzieścia misji za liniami wroga – te doświadczenia nauczy ły go szy bkiego, logicznego rozumowania. Nie potrzebował więc wiele czasu, by połączy ć fakty. Jego skromny m zdaniem każdy bliższy kontakt z chory mi – bo to musiał by ć rodzaj jakiejś zarazy – prowadził nieuchronnie do infekcji. Przekonał się o ty m naocznie, patrząc na przemianę własny ch ludzi. – Jezus Maria… – wy szeptał jego przełożony, budząc wielkie zdziwienie porucznika. Religia to opium ludu, jak napisał Marks, a powtarzał przy każdej okazji Lenin. Mawet w pełni podzielał ich zdanie, dlatego każdorazowo przeży wał szok, kiedy ktoś z jego otoczenia żegnał się znakiem krzy ża albo modlił. A dzisiaj by ł tego świadkiem już po raz drugi. I to w szeregach milicji! O dziwo, pozostali oficerowie nie wy dawali się poruszeni zachowaniem dowódcy ZOMO. Zby tnio by li oszołomieni najnowszy mi rewelacjami, żeby zwracać uwagę na takie

duperele. Zahorski ocknął się nagle i zerwał się z krzesła. – Muszę ostrzec moich ludzi. – Dzwońcie! – Brandy s podsunął mu aparat. – Chy ba zębami, raz o ry nnę i dwa razy o parapet – zdenerwował się zomowiec. – Radiostacji mi trzeba. – W pokoju trzy sta osiemdziesiąt trzy znajdziecie ty mczasowe centrum łączności z naszy mi patrolami – podpowiedział mu Bartek, do którego zadań należała między inny mi koordy nacja pracy jednostek w terenie. Kapitan Zahorski nie odpowiedział, przeskoczy ł ty lko nad Młocicką i zniknął za drzwiami. Mawet chciał iść za przełożony m, ale zatrzy mali go, żądając dokładniejszy ch wy jaśnień. Teraz, kiedy minął już pierwszy szok, każdy z członków sztabu miał do niego setki py tań. Odpowiadał najspokojniej, jak umiał, podając szczegóły i opisując, co widział. Wy tłumaczy ł też, dlaczego dotarcie na komendę zabrało mu ty le czasu – próbował zneutralizować zagrożenie, jakim stali się jego podwładni. Zrozumiawszy, że pozostawienie ich w pobliżu bram stoczni to zły pomy sł, kręcił się w pobliżu miejsca karambolu tak długo, aż ściągnął na siebie uwagę wszy stkich agresy wny ch odmieniony ch. Poszli za nim na plac komisu samochodowego, gdzie wy czuwszy psy, zebrali się wokół klatek ze spotulniały mi nagle wilczurami. On w ty m czasie przeskoczy ł przez płot i okrężną drogą wy dostał się ponownie na ulicę Brücknera. Miał nadzieję, że jego podstęp ochroni okoliczny ch mieszkańców przed odmieńcami. Przy najmniej do czasu pojawienia się tam przy gotowanego do walki z nimi oddziału. W pewny m momencie kapitan Brandy s przerwał mu i sięgnął po słuchawkę. – Połączcie mnie ze szpitalem MSW – rzucił. – Konkretnie z Bogdanem. Co znaczy : z jakim Bogdanem? Z Arendzikowskim. Tak, wiem, że ma na imię Bogumił. A dlaczego na towarzy sza Gomułkę mówią Wiesław, chociaż ma na imię Włady sław? Czekając, bębnił nerwowo palcami o blat. – Bogdan? Musisz tutaj przy jechać. Naty chmiast. Co? Tak, wiem, że jesteś zajęty, ale uwierz mi, mamy tu coś, co zmieni twoje spojrzenie na nową zarazę… Ty lko się pośpiesz. – Odłoży ł słuchawkę i skinął na Maweta. – To by ł nasz najlepszy epidemiolog – wy jaśnił. – Konty nuujcie, towarzy szu, konty nuujcie. Porucznik podjął opowieść. Zamilkł dopiero wtedy, gdy w drzwiach pojawił się blady jak kreda Zahorski, który nic nie mówiąc, podszedł do mahoniowego biurka Brandy sa i nalał sobie pełną literatkę wy borowej. Wy pił ją jedny m haustem, ale nie zakąsił. Spoglądali na niego z niepokojem, czekając, aż się odezwie, ale zomowiec uparcie milczał. – Powiecie coś czy będziecie tak stali jak ten przy słowiowy słup soli? – nie wy trzy mał Łukasz. Oho, kolejny towarzysz cytuje Biblię, pomy ślał rozgory czony Mawet, nie spuszczając wzroku z przełożonego. Zahorski oblizał wargi i znów sięgnął po prawie już pustą flaszkę. Gospodarz ubiegł go jednak ty m razem, przy suwając alkohol do siebie. – Wy duście to z siebie wreszcie – poprosił. Zomowiec odetchnął ciężko. – Rozmawiałem z naszy m łącznościowcem. Stracił kontakt z ostatnim plutonem dosłownie pięć minut temu. Na mieście trwa regularna rzeź. – Spojrzał z wy rzutem na Bartka. – Jeśli w tej

chwili nie wy ślecie wojska… – Wy raziłem się chy ba wy starczająco jasno! – wtrącił Brandy s z gniewem. – Nie mamy pozwolenia na uży cie broni. Dopóki Warszawa … – Pozwolenie? Na Grunwaldzkim nikt się teraz nie zastanawia, czy wolno strzelać. Możecie mi wierzy ć. – Zahorski wy ciągnął palec, mierząc nim w ścianę, za którą gdzieś daleko znajdował się wspomniany plac. – Ci z moich chłopców, którzy jeszcze ży ją, bronią się w każdy dostępny im sposób. Otwórzcie okno, a usły szy cie echa wy strzałów. Ruszy ł w kierunku zaciągnięty ch szczelnie kotar, ale Łukasz naty chmiast zastąpił mu drogę. – Jeśli to prawda – wy sy czał – wszy scy skończy my na szubienicy. Zomowiec zaśmiał się chrapliwie. – Lepsze to niż… – wskazał głową na odmienioną. – Kapitan Zahorski ma rację – poparł go Bartek. – To jedy ne wy jście. Jeśli nie wy ślę do akcji wojska, zaraza rozleje się po cały m mieście. – Nie możesz tego zrobić – oponował wy straszony Brandy s. – Dlaczego? – zapy tał Biedrzy cki. – Spójrz na tę, jak jej tam, Młocicką. Nie mamy do czy nienia z chory mi oby watelami, to raczej jakieś monstra… W dodatku trudne do zabicia. – Prędzej nie… nie do zabicia – poprawił go Mawet, w ostatniej chwili unikając słowa „nieśmiertelne”. – Nie ma istoty, której nie dałoby się zabić – zgasił go major. – Chy ba że już jest martwa – nie ustępował porucznik. – Jak coś jest martwe, to nie ży je – wściekł się Biedrzy cki. – A jak nie ży je, to się nie rusza. – Zamknijcie się! Brandy s zaczy nał panikować. Nie uśmiechała mu się śmierć na stry czku, a nic innego go nie czekało, jeśli zomowcy fakty cznie otworzy li ogień do tłumu. Choć z drugiej strony – co mieli zrobić? Na podłodze tuż przed nim wciąż podry giwała kobieta, która nie miała prawa ży ć ani ty m bardziej się ruszać. – Łukasz ma rację. – Niesy to poparł kolegę. – Musimy działać, nie gadać. Może nie wszy stko jeszcze stracone… Gdy wszy scy przy taknęli skwapliwie, zwrócił się do Biedrzy ckiego. – Bartek, ty zawsze my ślisz najtrzeźwiej. Mów, co mamy robić. Major opadł na krzesło, gestem odmawiając przy jęcia flaszki. Nie cierpiał czy stej, a dzisiaj wy pił jej więcej niż na niejedny m suto zakrapiany m weselu. W dodatku teraz musiał się skupić. Cisza trwała minutę, dwie. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na Maweta. – Poruczniku, pojedziecie z kapitanem Zahorskim i Bremerem do domu towarzy sza Zaty lnego. Powiecie mu prawdę. Całą prawdę, jak nam ją tutaj przedstawiliście. – Zaty lny to zatwardziały marksista – wy raził obiekcję Niesy to – nie uwierzy w żadne zmartwy chwstania… – Uwierzy we wszy stko, jeśli pokażą mu towarzy szkę Młocicką. To zamknęło usta Krzy sztofowi. Fakt, skoro nawet na nas tak podziałała… – Ja w ty m czasie zarządzę alarm w koszarach – konty nuował Biedrzy cki. – Wy prowadzę na ulice ty le piechoty, ile się da, i dam jej wsparcie jednostek zmechanizowany ch. Utworzy my szczelne kordony w promieniu kilometra od wszy stkich izolatoriów i będziemy je stopniowo zacieśniać. Każę strzelać do każdego odmieńca, który pojawi się w polu widzenia. Jeśli nie da się

ich zabić, przerobimy drani na miazgę, a potem… – Zastanawiał się przez chwilę. – Potem spalimy ich szczątki, żeby zapobiec potencjalnej regeneracji. – To może się udać – przy znał Mawet, przy pominając sobie nogi Jachacego i jego pełzające wnętrzności. Z prochów tak łatwo nie powstaną, pomy ślał i zaraz zaklął pod nosem: własne stwierdzenie wy dało mu się podejrzanie bliskie narracji biblijnej. – Aha, i jeszcze jedno. Zamy kamy w try bie naty chmiastowy m całą komunikację miejską. Wszy stkie tramwaje i autobusy mają naty chmiast zjechać do zajezdni albo na najbliższą pętlę… – Potoczy ł wzrokiem po zebrany ch. – Zapomniałem o czy mś? – O Warszawie – podpowiedział Niesy to. – Co z nią? – Ktoś powinien powiadomić KC. – Racja. – Biedrzy cki zasępił się, ale już po sekundzie na jego usta wpełzł szelmowski uśmiech. – Zaty lny chce decy dować, to niech sam powiadomi Cy rankiewicza. Ale… – Zerknął na roztrzęsionego Bremera. Beniaminek towarzy sza Piłatowskiego wy raźnie obawiał się czekającej go rozmowy. – Ale dopiero po ty m, jak przy klepie akcję. Na piśmie. Zrozumiano? Przy taknęli zgodnie jak rzadko. Zaraz jednak Brandy s wy palił nerwowo: – Wszy stko pięknie, ty lko oni nie mogą stąd zabrać tej… tej tam… towarzy szki Młocickiej. Za chwilę przy jedzie po nią doktor Arendzikowski. – Bez obaw, towarzy szu kapitanie – uspokoił go Mawet. – Mam na dole w ciężarówce jeszcze ze czterdziestu takich popaprańców. Wasz doktor może zabrać sobie ich wszy stkich, jeśli najdzie go ochota. Gdy obaj zomowcy i towarzy szący im Bremer opuścili gabinet, zabierając ze sobą odmienioną, została po niej na parkiecie wielka cuchnąca brązowa plama. Łukasz skrzy wił się, kiedy to zobaczy ł. Podszedł ostrożnie do drzwi, zajrzał do sekretariatu i nie zważając na skargi pochlipującej wciąż Głuszczy ńskiej, kazał wezwać pracujące na nocną zmianę sprzątaczki. – Marnie to widzę – rzucił chwilę później, opadając ciężko na fotel. – Nie jest tak źle – pocieszy ł go Biedrzy cki. – Daliśmy radę na Psim Polu, zaprowadzimy porządek i w reszcie miasta. – Taa… – mruknął Brandy s. – Całe szczęście, że na wschodnim brzegu nie ma już ani jednego odmieńca.

Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl

8 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 21:35 Psie Pole, ul. Kiełcowska Magdalena Ży gadłowa zerknęła na ulicę zza lekko odchy lonej firanki. Milicy jny konwój odjechał w stronę miasta ponad pół godziny temu. Parę minut później usły szała od strony technikum głośne trzaski, jakby strzały. Od tamtej pory co rusz podchodziła do okna, by lustrować wzrokiem pogrążoną w mroku ulicę. – Dałaby pokój – opieprzy ł ją ślubny z głębi izby. – Lakować towar trzeba. Umówili się z Maciejem od Więcków na wpół do jedenastej, została im więc niecała godzina, a nie rozlali jeszcze połowy zamówionego samogonu. – Powiadam ci, stary, u zakaźników coś się porobiło – powtórzy ła chy ba po raz pięćdziesiąty. – Sły szałam, jak psie krwie strzelały. – Pewnie gaźnik w jakim ichnim gracie pry chał – zakpił Adam, wkładając lejek do kolejnej litrówki. – No, nie ślipi tak, ty lko pomoże, bo pełną kankę trza dźwignąć. Odeszła niechętnie od okna. Tutaj, na krańcu Psiego Pola, niewiele się działo. To znaczy do chwili, gdy w Lotniczy ch Zakładach Naukowy ch urządzono izolatorium. Miejscowi nigdy wcześniej nie widzieli ty lu samochodów. A teraz jeździły tam i z powrotem. Czasem nie by ło godziny, żeby jakieś auto nie przemknęło za oknami chałupy Ży gadłów. Magdzie bardzo imponowały te lśniące maszy ny. Raz ty lko taką jechała, w pięćdziesiąty m siódmy m, jak ją milicja zwinęła z knajpy na Sy cowskiej, tej naprzeciw cmentarza. Niewiele jednak zapamiętała z tamtej podróży, bo by ła zalana w trupa. Pomogła Adamowi przechy lić ciężką kankę. Musiała uważać, bo na samy m początku łatwo się ulewało, a stary strat nie lubił i wściekał się strasznie, jucha jedna, bo bimber zlizy wany z politury smakował jak szczy ny. A szkoda mu by ło patrzeć, jak dobry towar się marnuje. Magda zerknęła na męża, gdy odstawiali kankę. Adam utalentowany by ł, dlatego go sobie upatrzy ła. Umiał pędzić jak nikt inny na Psim Polu, a może i w cały m Wrocławiu. Nawet z miasta przy jeżdżały do niego różne takie paniska. Jeden drugiemu go zachwalał, ale staremu nie w smak sława. Zawsze powtarzał, że z tego rozgłosu ty lko kłopoty będą. Jak ludzie języ kami mielą, to prędzej czy później władza się dowie. A partia zjednoczona nie lubiła, gdy ktoś zarabiał za jej plecami. Oj, nie lubiła. Ży gadło dostawił nową partię flaszek. Napełnili jeszcze dziesięć litrówek, potem przy szła kolej na korkowanie i lakowanie. Na koniec stary miał naklejki lepić. Z kolegą w pracy na sicie je robili. Adam mówił, że dzięki nim bimber będzie godniej wy glądał. A napis zmy li tego, kto by przy flaszkach węszy ł. „Najlepszy Swojczy cki”, tak stało na każdej nalepce, żeby władza w razie czego po sąsiedniej wiosce szukała. Taki jest mądry i sprytny, pomy ślała Magda, przy glądając się czule mężowi. Jakby poliklinikę albo inne uniwersytaty pokończył. Po lakowaniu znowu podeszła do okna. Lekko ty lko odciągnęła palcem firankę, żeby nikt jej

z ulicy nie zauważy ł, i zerknęła ostrożnie na skąpaną w deszczu Kiełcowską. – Jezusie Nazareński! – Odskoczy ła od szy by jak oparzona, rozglądając się po izbie w poszukiwaniu kiecki. Po domu zawsze w samej halce chodziła, czy to lato, czy zima. Bimber w ciepły m lepszy wy chodził, nie oszczędzali więc na grzaniu. – I co się tak ciska? – warknął rozeźlony Adam, bo go ty m wrzaskiem wy straszy ła i krzy wo nalepkę do szkła przy łoży ł. A on strat nie lubił, i to bardzo. – Przy szły po nas w końcu! – zaskamlała, biegając wokół stołu. – Kto przy szedł? – Ży gadło naty chmiast odstawił flaszkę. – Blacharze, a kto miałby przy jść? – odparła z kąta, przerzucając leżące na kupie rzeczy. Adam poczuł ukłucie niepokoju. Milicja? O tej porze? Podszedł do bliższego okna i sam wy jrzał, równie ostrożnie jak ona przedtem. Zbladł w jedny m momencie. Magda prawdę gadała. Przed chałupą stało dwóch mundurowy ch. Już po nas, pomy ślał. W izbie pięćdziesiąt flaszek napełnionych, a pod ścianą dwie pełne kanki bimbru czekają na rozlanie. Nie pozbędę się tego wszystkiego nawet w kwadrans, a władza zaraz mi tu wlezie… Oblizał spierzchnięte wargi i wy jrzał raz jeszcze. Ty m razem przy patrzy ł się intruzom nieco uważniej. Dostrzegł w ich zachowaniu coś dziwnego i znajomego zarazem. Chwiali się na nogach, jeden miał rozchełstany mundur, brakowało mu też czapki. Adam uśmiechnął się pod nosem. Popili i szukają więcej, uznał. Ci z konwoju, o który m ty le gadała Magda, przy jechali pewnie po zarekwirowaną gorzałę. Na izolatorium szło jej sporo, mimo że milicjanci urządzali łapanki, a ostatnio porozstawiali nawet patrole przy każdy m narożniku muru. Ży gadłowie nie sprzedawali zakaźnikom, ale wiedzieli, że kilku podrostków z sąsiedztwa kupuje u nich nie ty lko na własne potrzeby, ale też na handel, żeby mieć za co pić. Jak nic któregoś złapali, dostał po dupie i wszystko wyśpiewał. A skoro tak… – No, nie płacze już, głupia. Ja to załatwię. – Wsunął brudny podkoszulek w spodnie, przy czesał włosy palcami i włoży wszy pod pachę dwie litrówki, ruszy ł w stronę drzwi, klnąc cicho po nosem. Strat nie lubił, ale co zrobić. Mus to mus. – Zgłupiał ty do reszty ?! – zawołała za nim. – Zamkną cię, psie juchy ! – Zawrze gębę, powiedziałem. I nie pokazuje się, jak będę gadał – rzucił jeszcze na nią, znikając za drzwiami. Magda usły szała szczęknięcie zamka w sieni. Zanim drzwi wy jściowe zamknęły się z trzaskiem, z dworu dobiegło wesołe pokrzy kiwanie męża. – Niby taki mądry, a czasami głupi głupek z niego wy łazi – zrzędziła, dopinając guziki sukienki. Przy cupnęła przy stole, ale nie potrafiła usiedzieć na jedny m miejscu. Korciło ją, żeby podejść do okna, choć Adam zabronił. Ale jak mnie tam przyuważy, to znowu da po gębie i trza mi będzie ze śliwką pod okiem się obnosić. Ostatnio przez cały ty dzień zaczesy wała włosy na pół twarzy. Jeszcze ją policzek bolał, gdy się po samogonie krzy wiła. Właśnie, samogon,… Zanurzy ła kubek w niemal opróżnionej kance, pły tko, ty lko do połowy. Zamieszała i pociągnęła tęgi ły k, aż w nosie ją zakręciło. Dobry bimber robimy. Najlepszy po tej stronie Odry. Tak powiedział sam pan profesor, ten wymuskany, perfumą pachnący. Stały klient. Już od trzech lat kupuje. Leguralnie. Cztery flaszki co miesiąc. Zawsze dziesiątego, zaraz po wypłacie. Kulturalny człowiek, szklaneczkę dziennie wali i szlus. A nie jak ta moja moczymorda…

Podchmielona nabrała animuszu. A niech jej ślubny przy pieprzy, co tam, trochę ją poboli, a potem i tak się zagoi. Podkradła się do okna. Zerknęła. Milicjantów nigdzie nie by ło. Na ulicy pusto. Dziwne. Odchy liła pożółkłą od dy mu firankę jeszcze bardziej, żeby lepiej widzieć. Wciąż nic. Zabrały go!, pomy ślała spanikowana. Zamknęły mi chłopa! Jak się umawialim na wypadek wpadki? Myśl, babo, myśl. Słoiki z pieniędzmi zakopane w ogródku, daleko od drogi i ciekawskich oczu. Tam ich na pewno nie znajdą. W domu jest tylko puszka z ostatnim utargiem i te flaszki. Jak go wzięli na komisariat, wrócą tu jeszcze. Uciekać trzeba. Wsadziła kilka wy mięty ch rzeczy pod pachę, wzuła rozczłapane buty, narzuciła ortalion i pobiegła do sieni. Spocone palce ślizgały się po gałce, ale w końcu zdołała otworzy ć drzwi i wy padła na podwórze. Gdzie teraz, my ślała gorączkowo, gdzie? Bardzo się bała przedzierania nocą przez chaszcze, ale jeśli wy jdzie na ulicę, mogą ją zwinąć jak Adama. Kto wie, czy się gdzieś tam nie przy czaili… Głupia ty, na kogo mieliby się czaić? Na ciebie? Ulica pewniejsza. Masz kuzynkę niedaleko, na Farnej. Nikt cię tam nie będzie szukał, na co ci się pchać po ćmaku w krzaczory? Wy jrzała zza węgła. Cisza i spokój. Przebiegła wzdłuż ceglanej ściany i nagle zamarła. Rzeczy wy leciały jej z drżący ch dłoni. – Adam? – wy szeptała. Tak, to by ł on. Leżał pośrodku mokrego trawnika, podkoszulek miał poszarpany na piersi i zakrwawiony. Podeszła do niego, przy klęknęła. – Adaśko, co one ci zrobiły ? Przy łoży ła ucho do jego serca, ale jej własne waliło tak szy bko i mocno, że nie mogła usły szeć cudzego pulsu. Deszcz, który zelżał przed chwilą, znów przy brał na sile. Nie zważała jednak na zimne strumy czki ściekające pod wy strzępiony kołnierz ortalionu. Teraz liczy ło się ty lko to, że jej ukochany mąż leży bez czucia na ziemi, a ona nie może mu pomóc. Załkała, podnosząc głowę do mrocznego nieba. Łzy na jej policzkach zmieszały się z kroplami deszczu. Ściskała bezwładną dłoń Adama, tuląc ją do piersi. Modliła się w duchu, choć nie robiła tego od dobry ch kilkunastu lat, może nawet od zakończenia wojny. Nie zabieraj mi go, Panie. Nie teraz, kiedy klient zaraz przyjeżdża. Takie duże zamówienie. Tyle pieniądzorów! Nie zwróciła uwagi na to, że poruszy ł palcami. Zareagowała dopiero wtedy, gdy uścisnął mocniej jej dłoń. Dzięki Ci, Boże. Świeczkę zapalę w niedzielę, obiecała w duchu, na przemian śmiejąc się i płacząc z radości, gdy Adam zaczy nał wstawać. Musiał by ć wciąż w szoku, bo nie zaklął ani razu. Milczał jak grób, co w jego wy padku by ło dziwne, ale Magda miała to gdzieś. Upojona szczęściem, że znów będą razem, obcałowy wała drżące ręce męża, gdy te sięgały do jej gardła…

9 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 21:55 internat szkoły dla pielęgniarek, ul. Krakowska 28 Tunel. Długi, mroczny, wilgotny tunel. Chropowaty beton na ścianach, jakieś mchy czy porosty zwisające ze sklepienia. Ciągi goły ch żarówek umieszczony ch nisko nad pordzewiały mi torami. Tu i ówdzie nieco zatarte litery układające się w pisane cy ry licą słowa. Na uchy lonej grodzi niewy raźne cy fry, pierwszej nie da się odczy tać, drugą jest zero albo osiem – przez środkową część stalowej pły ty biegnie szrama, jakby przejechał po niej pazur giganty cznej bestii – dwie ostatnie to na pewno trójki. Gdzieś w oddali sły chać niepokojący łoskot, ledwie dający się wy chwy cić pośród odgłosów kapiącej wody. Dominika odwraca się, kuląc jednocześnie ramiona. Cień, dałaby głowę, że zauważy ła przesuwający się po szarzy źnie betonu cień. Kolejny stukot, ty m razem z przeciwnej strony. Ry tmiczny, coraz głośniejszy. Zbliża się, narasta… Usiadła raptownie na łóżku, dy sząc głośno i zaciskając dłonie na szorstkiej lnianej pościeli. Otaczał ją mrok. Wciąż czuła też chłód i wilgoć. Gdzieś za jej plecami sły chać by ło cichuteńkie kapanie. Co to ma znaczyć? Czy ja nadal jestem w… metrze? Przecież to niemożliwe. Łomoczące w jej piersi serce zwolniło, gdy wy macała dłonią znajomą ramę i stojącą obok szafkę nocną z ty kający m kojąco bulwiasty m radzieckim budzikiem. Wzdy chając, opadła z powrotem na przepoconą poduszkę, ale zanim jej krótko obcięte czarne włosy dotknęły mokrego wciąż materiału, usły szała kolejny znajomy dźwięk, zrazu cichy, jednakże z każdą chwilą nabierający mocy. To wy starczy ło, by wy zwolić ją do reszty z objęć Morfeusza. – Pani kierowniczko! – usły szała, gdy stukanie do drzwi umilkło na chwilę. – Pani kierowniczko! – Kogo licho po nocy niesie? – burknęła, wróciwszy do internatowej rzeczy wistości. Głośniej zaś powiedziała: – Cicho tam. Zaraz otworzę. Wy macała bosy mi stopami kapcie. Od okna ciągnęło chłodem, choć kiedy kładła się po ósmej, na zewnątrz panował nieznośny upał. To stamtąd, zza grubej zasłony, dobiegało ry tmiczne kapanie. Parszy we okno. Kazała wy mienić stare, poniemieckie, zamiast dać je do opalenia, i to by ł jej największy błąd. Nowe wy paczy ło się już po jednej zimie. Jeśli deszcz zacinał od strony Oławy, na parapecie tworzy ła się kałuża, która po pewny m czasie docierała do krawędzi i rozpoczy nała nieprzerwane bombardowanie klepek parkietu kroplami. Jeszcze dwie, trzy takie ulewy i stara podłoga zniszczy się do reszty. A szkoda, bo położony przed wojną parkiet by ł solidny, piękny nawet. Kładzione teraz dechy się do niego nie umy wały. Choć z drugiej strony, pomy ślała Dominika Tarczoń, zawiązując pas szlafroka, dzięki ich skrzypieniu żadna podopieczna nie wymknie się drzemiącej dyżurnej… Doczłapała do drzwi, odciągnęła zasuwkę i mrużąc oczy, wy jrzała na oświetlony rzęsiście kory tarz. – Pani kierowniczko – wy szeptała stojąca za progiem szczupła wiewióra, nerwowo

poprawiając zjeżdżające z wąskiego nosa okulary – z Małgosią, ten tego, jest coś nie tak. – Jakby m nie wiedziała – mruknęła Dominika, której nie uśmiechały się odwiedziny u chorej. Zwłaszcza o tej porze. Wzdry gnęła się, zamy kając drzwi służbówki na klucz. Klatkę schodową miała o krok, ale wspinaczka na trzecie piętro w ty m chłodzie by ła wątpliwą przy jemnością. Skoro jednak Ola Radziejewska uznała, że trzeba zbudzić kierowniczkę internatu, sy tuacja musiała by ć naprawdę poważna. Kwarantannę w internacie szkoły pielęgniarskiej zakończono już kilka dni temu, lecz milicjanci w dalszy m ciągu nie rozebrali płotu odgradzającego budy nek internatu wraz z przy legający m doń domem dziecka. Ty le dobrego, że podczas trzy ty godniowej izolacji żadna z kilkudziesięciu uczennic nie zachorowała. Potem także obeszło się bez większy ch niespodzianek, gdy ż podopieczne Dominiki umiały zachować ostrożność i bardzo dbały o higienę. Zwłaszcza te, które zaliczały spóźnione prakty ki na mieście. Niestety minionego dnia zaraz po śniadaniu jedna ze starszy ch dziewcząt, Małgorzata Bry ćko, zaczęła się skarży ć na silne bóle brzucha. Dostała też wy sokiej gorączki. Wezwany lekarz, choć nie potrafił postawić dokładnej diagnozy, ospę z góry wy kluczy ł. To by dopiero było. Cały ten cyrk od nowa, Tarczoń pokręciła głową. Przesiedziała w odizolowany m internacie prawie miesiąc, mając na głowie hordę spanikowany ch uczennic. Koszmar, po prostu koszmar. Wspinając się na pierwsze stopnie, zerknęła na Radziejewską. Ta szczuplutka – ktoś mógłby nawet powiedzieć: wy chudzona – chorzowianka w trakcie kwarantanny spisała się nadzwy czaj dzielnie. Zawsze schludna i gotowa do niesienia pomocy. Dobra w nauce i wiecznie zaczy tana. Ty powa kujonka. Może właśnie dlatego nie układało jej się z pozostały mi dziewczętami. Wredny rudzielec – tak ją nazy wały za plecami. Dominika nie znała przy czy n tej niechęci i nie zamierzała ich zgłębiać. Zadowalała ją wiedza, że Radziejewska nie cierpi przesadnie. Co więcej, potrafiła odpłacić piękny m za nadobne i robiła to przy każdej okazji. Aż dziw, Tarczoń pokręciła głową. Niby taki mól książkowy, a jak zasunie komuś fangę w nos… – No więc, co jest nie tak z Bry ćko? – zapy tała, przy stając na podeście między piętrami. – Ten tego, dy żurna mówi, że Małgosia przespała pół dnia. Kiedy obudziła się koło drugiej, Natalka nakarmiła ją kleikiem, jak kazał doktor. Potem dała jej tabletki, wszy stko zgodnie z zaleceniami. Te na sen też. Jakąś godzinę temu Małgosia znów się obudziła. Dały śmy jej szklankę wody i pigułki, te wieczorne. Powinna po nich szy bko zasnąć, ale ten tego, ty m razem coś nie poskutkowały. Natalka siedzi z nią cały czas, zagaduje. Po mojemu, trzeba by chy ba doktora wezwać, bo Małgosia blada się zrobiła, jakby jej ktoś twarz kredą posmarował. Marnie wy gląda, pani kierowniczko. Trzy ćwierci do śmierci…. Dominika zerknęła boleśnie w górę klatki schodowej. By ły dopiero w pół drogi na trzecie piętro. Zaczerpnęła tchu i ruszy ła dalej, stąpając po kolejny ch skrzy piący ch stopniach. Martwiła się o Małgosię. Dziewczy na przy jechała na Dolny Śląsk aż z Gdańska. Nie miała tutaj żadny ch krewny ch ani znajomy ch, jeśli nie liczy ć paru koleżanek ze szkoły. Zaliczała się do nich doglądająca jej teraz Natalia Ostańska, problem polegał jednak na ty m, że koło południa wróciła z sześciogodzinnej prakty ki, więc ledwie stała na nogach. A inny ch kandy datek na opiekunki nie by ło, mimo że lekarz zdecy dowanie wy kluczy ł ospę. Trzeba będzie wyznaczyć którąś łajzę z trzeciego piętra, przy czym najpewniej nie obejdzie się bez awantury, pomy ślała Tarczoń, gdy dotarła w końcu do celu. Na ostatniej kondy gnacji internatu mieszkały najstarsze i najcwańsze ze

wszy stkich uczennic. Zgodnie z jej przewidy waniami na kory tarzu nie by ło ży wej duszy oprócz dy żurnej stającej właśnie na baczność przy nakry ty m zielony m suknem stoliku umieszczony m tuż pod portretem towarzy sza Gomułki. – Uczennica Aleksandra Czapla melduje… – wy piszczała cienkim głoskiem ruda okularnica o pociągłej twarzy, wy datny m nosie i niebieskich oczach. – Nie jesteś już u gwizdków – zgasiła ją od razu Dominika. Choć ceniła dy scy plinę, w ty m momencie nie miała ochoty wy słuchiwać raportu o stanie piętra. Zdąży ła zrobić dwa kroki, ty lko dwa, w kierunku przeszklony ch drzwi dzielący ch klatkę schodową od skrzy dła z sy pialniami, gdy nagle na drugim końcu kory tarza rozległ się przeraźliwy skowy t. Ktoś darł się tam, jakby obdzierano go ży wcem ze skóry. – Małgosia…? – wy mamrotała Radziejewska, blednąc w jednej chwili, co po wspięciu się na trzecie piętro by ło nie lada wy czy nem, przy najmniej dla Dominiki. Dzikie wy cie nie ustawało. Zaskoczona kierowniczka internatu i trzy mające się pół kroku za nią dziewczęta stały jak wmurowane. Dopiero po dłuższej chwili ochłonęły i przy pomniały sobie o chorej. Gdy w końcu ruszy ły, mijając kolejne uchy lane drzwi, wrzask ucichł jak nożem uciął. Tarczoń zaklęła pod nosem, nie bacząc, że nieletnie uczennice mogą to usły szeć. Oby dla Małgosi nie było za późno… Na kory tarz tłumnie wy legły rozespane dziewczęta, wszy stkie w pasiasty ch piżamach albo długich koszulach nocny ch. Robiąc wielkie oczy, spoglądały w stronę zamkniętej izolatki. – Z drogi! – wrzasnęła Dominika, przetaczając się przez nie jak T-34 przez młodnik. Kilka uczennic zdąży ło uskoczy ć, inne, bardziej oszołomione, trzeba by ło roztrącać. – Radziejewska, biegnijże na portiernię! Niech pani Jadwiga dzwoni po doktora! – Już lecę, pani kierowniczko, już lecę! – Ola zawróciła na pięcie. Klucząc jak slalomowiec, przepy chała się przez coraz gęstszy tłum obudzony ch uczennic. Tarczoń dopadła drzwi, nacisnęła mocno klamkę owiniętą bandażem ze środkami dezy nfekujący mi. Wy sokie skrzy dło uchy liło się z głośny m skrzy pieniem. W pokoju panował półmrok: górne światło by ło zgaszone, rozbita lampka z jedy nej szafki nocnej toczy ła się wolno po podłodze, ale blask bijący z kory tarza rozjaśniał wnętrze dostatecznie, by kierowniczka ogarnęła wzrokiem rozpościerającą się przed nią scenę. To nie Małgosia krzy czała. Natalia Ostańska stała na środku pokoju, wy ciągając w kierunku drzwi ręce, a właściwie jedną rękę, gdy ż z drugiej został ty lko kikut. Poszarpane ciało kończy ło się tuż za stawem łokciowy m. Krew z przerwany ch arterii try skała w ry tm przy śpieszonego pulsu, zabarwiając czerwienią wszy stko wokół. Tłoczące się za Dominiką uczennice oniemiały na ten widok, choć żadna nie zemdlała. By ły przecież pielęgniarkami. Miały za sobą prakty ki w szpitalach i przy chodniach. Przy wy kły do ludzkiego cierpienia, krwi, a nawet śmierci. Ty le że teraz patrzy ły na konającą koleżankę, z którą rozmawiały zaledwie kilka godzin wcześniej. Kierowniczka internatu zdawała się nie mniej zszokowana niż oddane pod jej opiekę uczennice. Zasty gła tuż za progiem, niezdolna do wy konania jakiegokolwiek ruchu. By ła przerażona. Zestrachana jak nigdy dotąd. Nie z powodu urwanej kończy ny – która sama w sobie mogła doprowadzić przeciętnego człowieka do wy wrócenia żołądka na nice – lecz na widok tego, co kry ło się za blednącą w bły skawiczny m tempie Natalką. Okaleczona dziewczy na stała wciąż

pośrodku pokoju, mimo sporego upły wu krwi, podtrzy my wana przez kogoś, kto przy warł do jej pleców. Sine ramiona oplatały brzuch ofiary, nie pozwalając jej upaść ani uciec. Gdy krew przestała wreszcie try skać, ciało Natalki zwiotczało jak dętka, z której uszło całe powietrze. Głowa zwisła na pierś, nogi ugięły się w kolanach. Mimo to napastnik nadal ją trzy mał. Widmowe dłonie przesuwały się po torsie martwej dziewczy ny pieszczotliwy m ruchem, jakby oprawcy żal by ło rozstawać się z ofiarą. W końcu jednak smukłe przedramiona rozwarły się i martwa uczennica zawisła na koszulce zaplątanej w palce szponiastej dłoni, a chwilę później, po ty m jak szwy puściły z trzaskiem, upadła z głuchy m łomotem prosto w wielką kałużę własnej krwi. Tarczoń zrobiła wielkie oczy. Wszy stkiego się spodziewała, ale nie tego, że właścicielką upiorny ch rąk okaże się… Małgosia. Ty mczasem to właśnie Bry ćko stała za Ostańską, koły sząc się niepewnie na nogach, jakby sama miała za moment upaść. Co tu się dzieje?, pomy ślała spanikowana Dominika, usiłując zrozumieć zastaną scenę. Wszy stko wskazy wało na to, że Bry ćko do ostatniej chwili próbowała podtrzy mać ranną przy jaciółkę – to jednak niczego nie wy jaśniało. Kto dokonał tego bestialskiego czynu? I gdzie teraz jest? Szy bki rzut oka na uchy lone, zbry zgane krwią okna izolatki uświadomił kierowniczce internatu, którędy mógł umknąć złoczy ńca. Dominika przebiegła pod ścianą, omijając Bry ćko i uważając, by nie wdepnąć w kałużę krwi. – Niech która pomoże Małgosi! Trzeba ją położy ć do łóżka! – zawołała przez ramię do wciąż oniemiały ch uczennic. Sama wy chy liła się za okno, próbując przebić wzrokiem mrok i przesłonięte kurty ną rzęsistego deszczu zarośla. Nic. Ani śladu ży wej duszy. Za parapetem nie by ło liny, a piorunochron – piekielny wy nalazek i zmora wszy stkich wy chowawców – biegł po murze, owszem, ale kilka okien dalej. Napastnik musiałby by ć zwinny jak małpa albo cy rkowiec, żeby się do niego dostać. Za plecami Tarczoń rozległy się nerwowe szepty. Przerażone dziewczęta nie kwapiły się do wy konania ostatniego polecenia. Po dłuższej deliberacji dwie uczennice przemogły się jednak i przekroczy ły próg. Olga Sienkiewicz i Iza Troińska ominęły szerokim łukiem martwą koleżankę, starając się nie wdepnąć w lśniący krąg krzepnącej krwi, której charaktery sty czny, żelazisty zapach wy pełniał już całe pomieszczenie. Chwy ciły Małgosię za blade ręce i pociągnęły w stronę łóżka. – Pani kierowniczko! – zawołała pierwsza z nich moment później. – Z Bry ćko jest coś nie tak. Dominika cofnęła głowę do izolatki. – Strasznie spostrzegawcza jesteś, Olga, wiesz? – fuknęła. – Ale ona… – W szoku jest! – Tarczoń zbliży ła się do kałuży otaczającej ciało zamordowanej uczennicy. Tyle krwi. Tyle krwi… – Drapie nas, jędza – poskarży ła się Sienkiewicz. – I… i pulsu chy ba nie ma. Kierowniczka spojrzała na nią z politowaniem. – Pulsu nie ma, ale drapie, tak? – zapy tała. Już miała swoim zwy czajem dodać jakąś kąśliwą uwagę, gdy dotarło do niej, że z pewnością nie ty lko Małgosia jest w szoku. Brutalne zabójstwo koleżanki musiało by ć dla ty ch młody ch dziewcząt straszliwy m doświadczeniem. Wy ży wanie się na nich nie miało więc większego sensu.

Poza tym trzeba zadbać o Natalkę. I poszukać jej ręki… Odwracając się, Dominika zauważy ła kątem oka jakiś ruch na podłodze. – O, matko! – Któraś ze stojący ch za progiem dziewczy n przeżegnała się pośpiesznie. Reszta cofnęła się zaraz o krok. Tarczoń nie widziała, która z uczennic krzy czy, ponieważ oślepiał ją blask bijący zza ich pleców. Zobaczy ła za to bardzo wy raźnie, że leżąca u jej stóp Natalka porusza się, i nie by ły to by najmniej pośmiertne podry gi sty gnącego ciała. Ta dziewczy na próbowała się podźwignąć z podłogi! Olga i Iza zapiszczały przeraźliwie. Odepchnąwszy Małgosię, rzuciły się do panicznej ucieczki. Nie tak jak trzeba, naokoło, ty lko prosto przed siebie, przez kałużę, rozbry zgując stopami gęstniejącą krew. Troińska, potrącona przez masy wniejszą koleżankę, wy wróciła się jak długa. Machając rozpaczliwie rękami, złapała rąbek koszuli Sienkiewicz i obie padły jak ścięte sosny tuż obok gramolącej się niezdarnie Ostańskiej. Natalka klęczała już, próbując podeprzeć się na lewej dłoni i kikucie. Stercząca z zakrwawionej rany poły skująca upiorną bielą kość by ła jednak zby t śliska. Dziewczy na straciła równowagę i plasnęła twarzą w środek kałuży, rozbry zgując ją jeszcze bardziej. Leżące przed nią uczennice, zamiast uciekać, zaczęły histery cznie piszczeć, co naty chmiast udzieliło się reszcie. Tarczoń, widząc, co się święci, obiegła kałużę i pociągnęła za nogi obie sparaliżowane strachem dziewczy ny. Nie by ło sensu do nich gadać. Wy wlekła je na kory tarz, a potem stanęła w progu, nie spuszczając oka z podnoszącej się po raz kolejny Natalii. To niemożliwe, my ślała, obserwując okaleczoną uczennicę. Na własne oczy widziałam, jak się wykrwawia na śmierć. Gdybym nie była dyplomowaną pielęgniarką, mogłabym sądzić, że się myliłam, ale nie. Nie. To niemożliwe. Człowiek jej postury może mieć w żyłach… oszacowała szy bko wagę Ostańskiej, potem przemnoży ła ją przez odpowiedni współczy nnik, biorąc od razu maksy malne wartości, najwyżej cztery i pół litra… Śmierć następuje już po utracie połowy krwi, a na podłodze by ło jej znacznie więcej niż dwa litry. Ponadto Dominika widziała, jak puls Natalki słabł z każdą chwilą, aby w końcu zaniknąć do reszty. Nie, tu nie może być mowy o żadnej pomyłce. Kierowniczka internatu przeżegnała się insty nktownie, nie my śląc o ty m, co powiedzą patrzące na nią uczennice, o ile jakieś jeszcze zostały na kory tarzu. Od dłuższej chwili bowiem sły szała za plecami łomot zatrzaskiwany ch kolejno drzwi. Moment później od strony klatki schodowej dobiegł głośny tupot. – Pani kierowniczko! – Zdy szana Radziejewska oparła się o framugę, zerknęła do izolatki… i naty chmiast zaczęła piszczeć. – Uspokój się! – Dominika potrząsnęła nią jak kukłą, ale nie na wiele się to zdało. Jeden rzut oka przez ramię powiedział jej, że nie ma czasu na ceregiele. Zamachnęła się więc i spoliczkowała uczennicę, aż zleciały jej okulary. Pisk ucichł jak nożem ucięty. – Uciekaj, głupia – sy knęła Tarczoń, odpy chając Olę od siebie. Radziejewska odbiła się bezwładnie od framugi i padła na linoleum. Zaraz się jednak pozbierała i na czworakach zaczęła szukać okularów. Tarczoń w ty m czasie omiotła wzrokiem pokój. Natalia stała; jej nagi, sinawy tors ociekał na wpół skrzepniętą krwią. Twarz miała bielszą od kredy, oczy wy wrócone jak u trupa, bły skające złowrogo białkami. Postąpiła ku Dominice, wy ciągając ręce i otwierając usta, lecz dzieliła je wciąż zdradliwa kałuża. Bose stopy rozjechały się, ty lko jedno zdrowe ramię nie pozwoliło utrzy mać równowagi i Natalka padła na plecy,

przewracając przy okazji Małgosię. Kierowniczka skrzy wiła się mimowolnie, widząc, jak Bry ćko leci bezwładnie do ty łu, prosto na kalory fer. Kości jej czaszki nie mogły wy trzy mać tego zderzenia i nie wy trzy mały, ale Małgosia nawet nie jęknęła. Zsunęła się po żeliwny ch żeberkach, zostawiając na nich krwawośluzowaty ślad, i naty chmiast zaczęła się podnosić, jakby upadła na miękkie łóżko, jakby to nie jej krew i mózg zostały na chropowaty m żeliwie. To przeważy ło szalę. Tarczoń wy cofała się na kory tarz, starannie zamy kając za sobą drzwi. Spojrzała w kierunku stolika dy żurnej, ale jak podejrzewała, nie by ło przy nim nikogo. Aleksandra uciekła do swojej sy pialni i zamknęła się w niej, tak samo jak wszy stkie pozostałe dziewczęta. Wszy stkie oprócz Radziejewskiej, która nadal klęczała przy ścianie, próbując wy macać okulary. Dominika podniosła je i podała spanikowanej uczennicy. Potem chwy ciła ją za rękę i powlekła za sobą w stronę schodów. Zatrzy mała się dopiero na górny m podeście. Nie potrafiła uwierzy ć w to, czego świadkiem by ła w izolatce. Ki diabeł?, rozmy ślała gorączkowo. Obie dziewczyny zginęły. Natalka wykrwawiła się na śmierć, a Małgosia roztrzaskała sobie głowę o kaloryfer. Dwa trupy na miejscu. Ręka, noga, mózg na ścianie… Ale zupełnie im to nie przeszkadzało żyć dalej. Przecież to niemożliwe, takie rzeczy się nie zdarzają, chyba że… Tak! Już wiem! To nie dzieje się naprawdę. Najpierw był tamten tunel, a teraz to… Skąd mi się biorą takie durnowate sny?! Radziejewska pociągnęła ją za połę szlafroka. Długie rude włosy miała zmierzwione, wy glądała jak siedem wredny ch nieszczęść. Potłuczone okulary trafiły już na jej nos. – Widziała pani? – zapy tała roztrzęsiony m głosem. – Nie – odburknęła Tarczoń. – Sprawdzałam, czy farba nie złazi z okien. – Naprawdę? – zaskoczona Ola zrobiła wielkie oczy. – Dziecko drogie… – Kierowniczka spojrzała na nią protekcjonalnie. – Wstań lepiej. To ty lko zły sen. – Sen? – Dziewczy na popatrzy ła na nią dziwnie. – Tak, sen. Zwy kły koszmar. Jak się obudzimy, będziemy boki zry wać… – W ty m momencie zrozumiała, że Ola nie może pamiętać jej snu, ale nie przejęła się ty m zby tnio. Z westchnieniem opadła na krzesło dy żurnej, ciesząc się, że nareszcie rozwikłała zagadkę oży wający ch zwłok. Nocne mary, nic więcej. – Ja nie śnię – zapewniła ją uczennica. – Wiem, wiem – potaknęła Tarczoń. – Nie śnisz, bo wy stępujesz w moim śnie. – To nie jest żaden sen! – wy darła się Ola. Dominika spojrzała na nią kpiąco. – Jasne. W dzisiejszy ch czasach co druga panna chodzi po mieście z urwaną ręką albo nogą. Moda taka, jak rozumiem, by ło nie by ło mamy lata sześćdziesiąte, trzeba by ć nowoczesny m. I na co człowiekowi krew? Ty lko się wy lewa przy by le skaleczeniu i wszy stko brudzi. Ech wy, bździągwy … – oparła się wy godniej. – Co pani opowiada?! – nie odpuszczała Radziejewska. – Ale z ciebie uparta zmora – mruknęła rozzłoszczona kierowniczka internatu. – Nic dziwnego, że koleżanki cię nie lubią, ty wredna ry ża małpo. Tak, tak na ciebie mówią, kiedy nie sły szy sz… Radziejewska zaniemówiła. Stała obok stolika z szeroko otwarty mi ustami, jakby jej zabrakło powietrza w płucach.

Dominika założy ła ręce pod głowę, po czy m dodała rozbawiony m tonem: – W twarz by m ci tego nigdy nie powiedziała, ale co mi szkodzi, skoro jesteśmy w moim śnie. *** Siedziały tak kilka minut, może kwadrans. Obrażona uczennica nawet nie spojrzała na kierowniczkę, która tkwiąc na miejscu dy żurnej, paliła spokojnie carmena. Na trzecim piętrze panowała niczy m nie zmącona cisza. Uczennice zaszy ły się w swoich sy pialniach i nie wy chy lały z nich nosa. Po jakimś czasie zaczęło to by ć nużące. Niech się w końcu coś stanie, pomy ślała Dominika. Na klatce schodowej pokazała się głowa woźnej, pani Skrzy pacz-Kopaszewskiej, dawnej nauczy cielki. Kobiecina przy stanęła na półpiętrze mocno zdy szana, trzy mając się kurczowo poręczy. No proszę, pomy ślała Tarczoń. Mówisz, masz. – Co panią tutaj sprowadza, pani Jadziu? – zapy tała przy jaźnie. Ten sen zaczy nał się jej podobać. By ł niesamowity, a jednocześnie taki realny. I o wiele ciekawszy od mroczny ch tuneli metra. Nikomu by się do tego nie przy znała, ale uwielbiała historie z dreszczy kiem. Zwłaszcza te o duchach. W czasach gdy sama uczęszczała do szkół, tuż po wojnie, zaczy ty wała się Grabińskim. A kilka lat temu odkry ła Edgara Allana Poe i od razu się w nim zadurzy ła. W jego utworach także oży wały trupy – do dzisiaj czuła palpitacje serca, wspominając scenę finałową Ligei. – Pani kierowniczko, Sodomia i Gomoria… – wy sapała w końcu zmęczona wspinaczką woźna. – Zatelefonowałam po doktora, jak pani kazała. I wie pani co? W kamasze go wzięli. Wszy stkich lekarzy mobilizują. Podobno kwarantanna nic nie dała. Zaraza wy lazła na miasto. Wojsko nawet wezwali, bo milicja nie dawała sobie rady. Strzelają na placu Grunwaldzkim jak na najprawdziwszej wojnie. – Co też pani mówi, pani Jadziu. – Dominika uśmiechnęła się miło. – Kto strzela? Do kogo? – Wojsko. Do zarażony ch. Pielęgniarka z kliniki powiedziała mi w zaufaniu, że to już nie czarna ospa, ty lko jakaś jej groźniejsza mutancja… W głębi kory tarza coś huknęło. Ktoś walił od środka w zamknięte drzwi jednego z pokojów. Mocno, coraz mocniej. Chwilę później rozległ się suchy trzask pękającego drewna i kawał pły ty pilśniowej wy lądował na linoleum na wprost izolatki. Radziejewska podskoczy ła, jakby ją ktoś w ty łek uszczy pnął. Woźna przeżegnała się z bojaźnią. – Co tam się wy rabia? – wy mamrotała, wdrapując się na ostatnie stopnie. Ola wodziła półprzy tomny m ze strachu wzrokiem, spoglądając to na kierowniczkę, to na kory tarz. Wreszcie zebrała się w sobie i podbiegła do pierwszy ch drzwi. Zaczęła w nie walić mikry mi piąstkami, krzy cząc: – Wera, otwórz! Szy bko! Musicie uciekać! W odpowiedzi usły szała zduszony histery czny pisk. Za zamknięty mi na klucz drzwiami zakotłowało się, coś walnęło w nie od wewnątrz. Futry na aż zadrżała, ale zawiasy wy trzy mały. Wy straszona Ola odskoczy ła na środek kory tarza. Ktoś gmerał nerwowo przy zamku, szarpiąc za klamkę i wrzeszcząc przeraźliwie. Zgrzy tanie klucza ustało w pewny m momencie, za to rozległ się

brzęk tłuczonego szkła. Radziejewska omiotła wzrokiem pozostałe drzwi. Zza drugich po lewej też dobiegały krzy ki, jeszcze bardziej przeraźliwe. Panika szerzy ła się bły skawicznie. Ola zaczerpnęła głęboko tchu, zacisnęła dłonie w piąstki i odchy liwszy głowę do ty łu, wrzasnęła ile sił w płucach: – Pożar! Ratuj się, kto może! Dominika zobaczy ła uchy lające się drzwi. Na kory tarzu znów zaroiło się od uczennic. Potrącając się nawzajem, biegły w stronę woźnej. Pani Jadwiga próbowała je spowolnić, blokując ciałem drzwi prowadzące na klatkę schodową i pilnując, by ewakuacja odby wała się bezpiecznie i pły nnie. Dwie z siedmiu sal tego piętra opustoszały bły skawicznie, przez co przy schodach zrobił się mały korek. Ola zdąży ła już przebiec w głąb kory tarza i teraz waliła w drzwi następny ch sy pialni. Wtem puścił zamek pokoju znajdującego się najbliżej schodów, tego, do którego dobijała się na samy m początku. Kawałki wy łamanej futry ny wy lądowały aż pod przeciwną ścianą. Moment później z jasno oświetlonego wnętrza wy biegły cztery zakrwawione uczennice. Radziejewska zamarła z uniesioną nad głowę pięścią. To by ły jej koleżanki. Dzieliła sy pialnię w sumie z siedmioma dziewczy nami, który ch w większości nie lubiła, ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Wszy stkie uczennice stały po tej samej stronie bary kady. Tak przy najmniej widziała to ona… Krótkie wahanie drogo ją kosztowało. Uczennice z pokoju, do którego właśnie się dobijała, podjęły w ty m momencie decy zję. Któraś przekręciła znienacka klucz i napierając cały m ciałem na masy wne skrzy dło, otworzy ła je z rozmachem, trafiając stojącą za nim kruchą dziewczy nę. Uderzenie by ło tak mocne, że odrzuciło Olę pod na wpół wy łamane drzwi izolatki. Wiewióra wy rżnęła ty łkiem o pokry te linoleum deski podłogi, przekoziołkowała po nich dwa razy, gubiąc przy okazji okulary, i walnęła poty licą w dolną część skrzy dła. Rąbnęła z taką siłą, że wszy stkie gwiazdy zawirowały jej przed oczami. Oszołomiona niespodziewany m atakiem nie ruszała się przez chwilę, próbując dojść do siebie. Zanim jednak zdąży ła zrozumieć, co jej grozi, poczuła zimny doty k na włosach, a zaraz potem na twarzy. Natalia i Małgosia przy warły do wy bitego otworu, wy suwając na kory tarz sine ręce. Pierwsza zacisnęła palce jedy nej dłoni na rudy ch włosach Oli, druga sięgnęła dalej, aż do jej brody. Długie pazury wbiły się w skórę pod linią delikatnie zary sowanej szczęki, głęboko, do krwi. Radziejewska szarpała się mimo potwornego bólu, jaki sprawiał jej każdy ruch, ale martwe uczennice by ły zby t silne, aby mogła im się wy rwać. Bry ćko zaciskała wolno paluchy, rozszarpując skórę i ukry te pod nią delikatne tkanki. Zduszony krótki pisk Radziejewskiej utonął w harmiderze, który zapanował ty mczasem na kory tarzu. Moment później Ola zamilkła i zwiotczała. Kiedy sina ręka Małgosi cofała się, z jej zaciśnięty ch kurczowo palców zwisał kawał miękkiego ciała. Natalka, mając teraz więcej miejsca, pociągnęła ofiarę za włosy, podnosząc nieprzy tomną dziewczy nę, jakby ta by ła szmacianą marzanną, którą topiono co roku w rzece za internatem, aby uczcić nadejście wiosny. Zanim Radziejewska zniknęła w dziurze, przy glądająca się tej scenie Dominika dostrzegła jeszcze jej twarz – a właściwie fragment twarzy, gdy ż usta, część nosa i cały lewy policzek aż do oka zniknęły. W ich miejscu ziała otwarta, krwawiąca obficie rana, w której widać by ło strzępki pozry wany ch mięśni, zęby i kości czaszki. W bliższej części kory tarza nie by ło wcale spokojniej. Zanim piszczące dziewczy ny zdąży ły dobiec do schodów, z innej sy pialni wy łoniła się trójka lokatorek. By ły zakrwawione jak ich

koleżanki, ale nie wrzeszczały i nie panikowały. Nie musiały też biegać, by dopaść tłoczące się przy schodach uczennice. Ten niespodziewany atak z ty łu jeszcze wzmógł panikę. Stojące w środku tłumu dziewczęta, widząc, że koleżanki za ich plecami wpadają w łapy szalony ch morderczy ń, zaczęły napierać na te, które znajdowały się z przodu, obok próbującej zapanować nad bałaganem woźnej. Na efekty nie trzeba by ło długo czekać. Staruszka została odepchnięta, a gdy ostatnia przeszkoda zniknęła, wrzeszczące dziewczy ny pognały na oślep, by le dalej od tego koszmaru. Któraś z nich, pchnięta zby t mocno, potknęła się na najwy ższy m stopniu, a kolejne, spy chane na nią przez tłum, zaczęły się wy wracać jak kostki domina. W ciągu kilku wy pełniony ch wrzaskiem sekund kłębowisko ciał zablokowało ciąg schodów aż do półpiętra. Tarczoń podniosła się z krzesła, by mieć lepszy widok. Z plątaniny rąk i nóg dobiegały krzy ki, płacz i błagania o pomoc. Ty mczasem Olga Sienkiewicz, Julita Sobolewska i Weronika Chodorowska sy stematy cznie masakrowały leżące przy przeszklony ch drzwiach koleżanki. Te, które udało im się dopaść, zanim doszło do wy padku na schodach. Zajęte zabijaniem ofiar zupełnie straciły zainteresowanie ty m, co działo się tuż obok, jakby nie dostrzegały kłębowiska ciał i nie sły szały przeraźliwy ch wrzasków. Nagle w głębi kory tarza rozległ się głośniejszy huk. Grube drzwi izolatki poddały się wreszcie pod naporem trzech wątły ch dziewcząt. Pozbawiona ręki Natalka, oskórowana częściowo Ola i wlekąca się za nimi Małgosia ruszy ły chwiejnie w kierunku klatki schodowej, nie zwracając uwagi na łomot dobiegający z ostatniej zamkniętej wciąż sy pialni. Drzwi drżały nieustannie, jakby uderzał w nie taran. I w końcu one także ustąpiły, łamiąc się ze złowrogim trzaskiem. To, co wy darzy ło się za nimi, na zawsze pozostanie tajemnicą. Wiadome by ło ty lko jedno: cała ósemka dziewcząt, które tam się schroniły – w ty m Iza Troińska – dołączy ła do armii potworów. Dominika przy glądała się temu wszy stkiemu z niezdrową fascy nacją. Trochę się sobie dziwiła, że jest zdolna do wy my ślenia aż takich okropieństw. W jej ulubiony ch opowiadaniach grozy działy się rzeczy straszne, jeżące włoski nie ty lko na karku, ale zarazem… stery lnie czy ste, uładzone. Ona natomiast miała przed oczami makabrę godną obrazów Boscha albo Bruegla, które oglądała nie tak dawno w poniemieckich albumach. Iry tował ją zapach toczonej krwi, drażnił smród odchodów, dławił odór uwalniany ch z trzewi gazów. To wszy stko wy glądało tak surrealisty cznie, a zarazem tak prawdziwie… Ręce Beaty Smółkowskiej wbite do połowy przedramion w brzuch jej najlepszej przy jaciółki, dławiącej się teraz własną krwią poznanianki, Joasi Paty k. Oskalpowana przez którąś ze zmartwy chwstały ch dziewcząt i rozwrzeszczana Anna Walczak. Klęcząca na jedny m ze stopni Edy ta Niemiec, trzy mająca w dłoniach własną dolną szczękę, zwisającą teraz na długim paśmie skóry wy dartej z jej szy i i piersi. Pozbawiona ty ch piękny ch błękitny ch oczu Iwonka Gruszecka, próbująca odczołgać się od kłębowiska masakrowany ch ciał mimo otwarty ch złamań obu nóg. Rozry wana na dwoje Zuzanka Czerwoniak i pławiąca się w jej perlisty ch wnętrznościach Ula Janiszy n, której biały niegdy ś, a teraz szkarłatny pielęgniarski fartuch poprzebijały w wielu miejscach połamane żebra. Dwie Agnieszki, Szrubkowska i Andrzejewska, podobne do siebie jak siostry, wgry zione zgodnie w zmasakrowane nogi wy jącej przeraźliwie Aleksandry Czuby. Siedząca pod ścianą na półpiętrze rozedrgana Julitka Sobolewska, wy glądająca wciąż na nietkniętą, choć przy każdy m ruchu z jej ust i nosa bucha gęsta, niemal czarna krew, obry zgująca stos wijący ch się wnętrzności Marceli Pomper, która mimo potworny ch obrażeń zdziera skórę

z pleców wiszącej na poręczy Weroniki Broy. Pani Anna Iwaniuk, internatowa kucharka, którą na schody musiały zwabić wrzaski, osłaniała głowę durszlakiem, choć bardziej przy dałby się jej do przy trzy mania wy pły wający ch przez rozszarpany bok wnętrzności. Zbry zgana krwią ściana, po której osuwa się spocona jak my sz Joanna Widomska. Rozmazany tusz do rzęs barwi blednące szy bko policzki. Z szeroko rozwarty ch ust i nosa ciekną strużki gęstej krwi, skapującej na odsłonięty dekolt i czarny jak krótkie włosy dziewczy ny biustonosz. Na do niedawna białej, poszarpanej halce widać kilka duży ch dziur otoczony ch liszajami czerniejącej szy bko mazi. W głębi pogry zionego ciała drgają włókna rozerwany ch mięśni i ścięgien. Wy krzy wiona złością twarz pani Jadwigi… Dominika wzdry gnęła się, widząc tuż przed sobą rozwścieczoną woźną. – Zrób coś, kobieto! – wrzasnęła Skrzy pacz-Kopaczewska, wskazując oskarży cielsko na schody. – Przecież to ty lko sen – odparła Tarczoń, strzepując popiół z na wpół wy palonego papierosa. – Ja ci dam sen! – Woźna chwy ciła ją za dłoń, wy rwała niedopałek i krzy wiąc się jeszcze okrutniej, przy tknęła żarzący się ty toń do policzka kierowniczki. Swąd przy palanej skóry, potworny ból, skowy t. Mgnienie oka wy starczy ło, by Dominika zamieniła się z biernej obserwatorki w kolejną ofiarę rzezi. Nie koszmaru, nawet nie snu na jawie, ty lko otaczającego ją stuprocentowego Armagedonu. – Co ty wy prawiasz, stara jędzo?! – odskoczy ła z wrzaskiem. Mimowolnie klapnęła na krzesło, które miała wciąż za plecami. I to właśnie uratowało ją przed naty chmiastową śmiercią. Nie zauważy ła nawet, która z martwy ch uczennic przy puściła na nią atak. Gdy wy cisnęła powiekami ostatnie łzy, dostrzegła jedy nie drewniaki woźnej i bose stopy napastniczki znikające za wy łamaną poręczą odgradzającą podest od gardzieli klatki schodowej. Głośniejszy od krzy ków łomot uzmy słowił jej, że lot nie by ł długi. W ty m samy m momencie dotarło do niej, że z dołu dobiegają nie mniej rozpaczliwe wrzaski. Tam także działo się coś strasznego. A jedyne drzwi prowadzące na zewnątrz są oczywiście zamknięte na głucho… Tarczoń dotknęła oparzenia opuszką palca i aż sy knęła z bólu. Czyli to nie sen, uznała, nie spuszczając oka ze zbliżający ch się do niej, siny ch jak martwe ry by uczennic. By ła dla nich jak matka. Spędziły razem pod ty m dachem trzy jesienie, trzy zimy i trzy wiosny. A teraz… Czując narastającą panikę, rozejrzała się wokół siebie. Zejście po schodach odpadało, trwała na nich najgorsza jatka. Od kory tarza z sy pialniami odcinały ją cztery idące chwiejny m krokiem zmory i tłum kłębiący się za przeszklony mi drzwiami. Mogła wspiąć się wy żej, na ostatnią kondy gnację klatki schodowej, ale stamtąd nie by ło drogi ucieczki. Same ściany. I ty lko jedne drzwi: chronione kratą, zamknięte na kłódkę wejście na stry ch. Pokonała stopnie kilkoma susami. Jak się okazało, nie by ła pierwszą, która wpadła na pomy sł, by tu się schronić. Przy kracie kuliła się przerażona Agatka Wiśniewska. Na strychu mnie nie dopadną, my ślała gorączkowo Dominika, o ile znajdę w porę klucz… Jeden z dwudziestu noszony ch na kółku w kieszeni szlafroka. Nie pamiętała ty lko który. Zby t rzadko go uży wała. Jak zyskać na czasie? Jak się ratować? Potrzebna mi jakaś broń albo osłona! Wy jrzała przez poręcz. Jej wzrok spoczął na krześle, z którego przed momentem się zerwała. Trzeba zejść na dół. Nie ma innej rady. Pognała po schodach. Zmory by ły tuż-tuż. Podniosła krzesło. To musi wystarczyć. Nie, to za mało, stanowczo za mało… Chwy ciła stolik dy żurnej za metalowe nogi i osłaniając się nim jak – nomen omen – tarczą, natarła na wlekącą swoje

wnętrzności po linoleum Małgosię Gwarę, najniższą z potencjalny ch napastniczek. Zderzenie z szerokim blatem zwaliło z nóg nie ty lko cel ataku, ale i idącą obok Joasię Grann. Tak jak my ślała, dziewczy ny po śmierci by ły niewiary godnie silne, a przy ty m bardziej niezdarne od świeżo urodzony ch źrebiąt. Natarła raz jeszcze, kładąc pokotem resztę uczennic. Zy skała trochę czasu, by zająć się otwarciem kraty, a potem drzwi. Wbiegła znów na ostatnią kondy gnację, odstawiła stolik i przestępując nad kwilącą cichutko Agatą, sięgnęła po pęk kluczy. Zdąży ła wy próbować siedem z nich, zanim atakujące ją zołzy pojawiły się u szczy tu schodów. Wtedy przerwała pracę. Widząc, że się podnoszą, raz jeszcze na nie natarła, zepchnęła je piętro niżej, a następnie wy cofała się pod kratę. Przy dziesiąty m kluczu zerknęła przez ramię i struchlała. Dwie z przewrócony ch napastniczek nawet nie próbowały wstać. Czołgały się już po stopniach, zostawiając za sobą krwawe ślady. To komplikowało sprawę. Dominika rozejrzała się nerwowo. My śli w jej głowie kotłowały się jak stado wy głodzony ch mew. Może ominę je, zbiegnę znowu na trzecie piętro i tam spróbuję przejść przez poręcz. Zwieszę się na rękach i zeskoczę. Spadnę co najwyżej z trzech metrów… Przed oczami stanęła jej nieszczęsna woźna. Taka próba mogła się skończy ć ty lko w jeden, niezby t miły sposób. Rzucenie Agaty na żer dałoby mi dodatkową chwilę… Zadrżała na samą my śl o takim okrucieństwie. Toż to byłoby zabójstwo! Zwykłe bestialstwo! Nie, nie mogę… Z drugiej strony, Agata i tak zaraz zginie. Chwilę przede mną albo chwilę po mnie. Dla niej to żadna różnica. A tak przynajmniej odwróciłaby uwagę tych zimnokrwistych morderczyń i dała mi wystarczającą ilość czasu, by… Dominika skrzy wiła się, gdy coś lodowatego skapnęło jej na twarz. Cofnęła się o krok, zadzierając głowę. Oczami wy obraźni widziała już bestię, pozbawioną skóry pokrakę z mózgiem na wierzchu, która porusza się po ścianach zwinnie jak jaszczurka, wy suwając długi jęzor ku potencjalny m ofiarom. O dziwo pokry ty liszajami wilgoci sufit by ł pusty. Kry ł jednak ciasny, dwumetrowy szy b prowadzący do wy łazu, z którego kominiarze korzy stali raz w roku, sprawdzając drożność kominów. Koniec metalowej drabinki wisiał nad głową Dominiki – niestety tak wy soko, że nie zdołałaby go sięgnąć palcami, nawet gdy by by ła dużo wy ższa. Zerknęła na pełznące w jej kierunku zmory. Czasu nie zostało wiele, chyba że kupię sobie dodatkową minutę albo dwie, poświęcając życie Agaty. Pochy liła się, chwy ciła dziewczy nę za pulchne ramiona, lecz nie dała rady oderwać jej od kraty. Wiśniewska wpiła się w metalowe pręty nie gorzej niż rdza. Kurza twarz. Jak dostać się do tej cholernej drabinki? Gdybym użyła stolika… nie, to za mało. Nie jestem wysportowana, nie doskoczę do ostatniego szczebla, a nawet jeśli jakimś cudem zdołam to zrobić, nie podciągnę się wyżej. Ogryzą mnie, jędze, jak sikorki wywieszony na balkonie połeć słoniny. Coraz bardziej spanikowana potoczy ła wokół wzrokiem. Krzesło! Tak! Radość szy bko ustąpiła złości. Krzesło zostało na dole. Chcąc je zdoby ć, musiałaby ominąć pełznące po stopniach zmory. Raz kozie śmierć, zdecy dowała. W końcu jestem szybsza od tych pokrak. Pochy liła się jak zawodowy rugby sta i zatupała głośno, by ściągnąć wszy stkie napastniczki pod balustradę. Larwy zareagowały, skręciły, a wtedy ona pognała w kierunku ściany. Skacząc nad tnący mi powietrze pazurami Gwary, zbiegła na trzecie piętro. Powrót by ł nieco łatwiejszy. Osłaniając się krzesłem jak tarczą, ruszy ła niezgrabnie w górę. Zdoby ła ostatni element układanki, ale też zwróciła na siebie uwagę kolejny ch potworów. Zanim przepchnęła się ponownie obok Gwary, kilkanaście inny ch uczennic zdąży ło dotrzeć do podstawy schodów. Ustawienie stolika, a potem krzesła trwało sekundy. Wspinając się na tę chwiejną konstrukcję,

my ślała ty lko o jedny m: żeby te sakramenckie stołówkowe meble nie rozpadły się pod jej ciężarem. Stanęła na siedzisku krzesła, balansując jak cy rkówka na linie. Wy prostowany mi rękami mogła dosięgnąć trzeciego szczebla. To wciąż za mało, ale jeśli podskoczę… Usły szała przeraźliwy pisk. Spojrzała w dół. Jedna z pełznący ch zmór chwy ciła Agatę za nogę. Stojąca obok Joasia Grann właśnie pochy lała się, jakby zamierzała upaść na rozhistery zowaną Wiśniewską. Pozostałe upiory kierowały się jednak prosto na piramidę z mebli. Nie interesowała ich schwy tana przez koleżanki ofiara. Tarczoń przeżegnała się, ugięła nogi w kolanach i podskoczy ła, wkładając w ten ruch wszy stkie siły. Na szczęście adrenalina zrobiła już swoje. Dłonie kierowniczki internatu zacisnęły się na piąty m szczeblu w ty m samy m momencie, gdy potrącony przez martwe uczennice stolik przesunął się ze zgrzy tem, posy łając krzesło w kąt podestu. Nie by ło już odwrotu. Dominika zgięła ręce, jęcząc, jakby ktoś zarzucił jej na ramiona worek ziemniaków. Majtając w powietrzu podkurczony mi nogami, usiłowała dosięgnąć kolanem najniższego szczebla. Nie zdołała zrobić tego za pierwszy m razem, druga próba także zakończy ła się niepowodzeniem. Dłonie zaczy nały jej powoli omdlewać, nieprzy wy kłe do takiego wy siłku ramiona drżały i piekły. Zdawała sobie sprawę, że ty lko sekundy dzielą ją od upadku i okrutnej śmierci. Bała się spojrzeć w dół, bała się widoku, który niechy bnie zobaczy. Mimo to musiała opuścić głowę i rozewrzeć powieki. Tak jak się spodziewała, podest pełen by ł trupio blady ch twarzy i wy ciągający ch się ku niej siny ch rąk. Podkuliła kolana jeszcze bardziej, zginając plecy w pałąk, choć ruch ten przy niósł potworny palący ból w okolicy lędźwi i barków. Opłaciło się jednak: dosięgnęła lewy m kolanem najniższego szczebla i mogła się w końcu oprzeć. Jeszcze ty lko niewielki zry w – i stanęła na drabince z głową tuż pod stalową klapą wy łazu. Zgrabiały mi palcami odsunęła skobelek, odepchnęła klapę i chwilę później przetoczy ła się na płaski dach. Leżała na szorstkiej papie, pozwalając, by coraz silniejszy deszcz moczy ł jej szlafrok. Gdy krew wreszcie przestała jej bębnić w uszach, usły szała znajomy, ale niepokojący dźwięk. Od strony rzeki i znajdującego się za nią Śródmieścia dobiegał charaktery sty czny klekot broni palnej.

10 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 22:45 Psie Pole, okolice ul. Sycowskiej „U Konofola”. Prosty, czy telny z daleka szy ld. Białe tło; czarne, nakreślone nieco koślawo litery. Jedy ny przy by tek na ty m odcinku Sy cowskiej, który nie kojarzy ł się ze śmiercią. A w każdy m razie nie bezpośrednio. Szy nk znajdował się niemal na wprost żeliwnej bramy ewangelickiego cmentarza, jednego z dwóch likwidowany ch właśnie poniemieckich miejsc wiecznego spoczy nku. Tego drugiego, nieco ty lko mniejszego i starszego, nie by ło widać z okien knajpy, choć leżał zaledwie sto metrów dalej u zbiegu Głogczy ckiej i Zakrzowskiej. Przed wojną w tej części Psiego Pola wszy stko kojarzy ło się ze sztuką sepulkralną. Poza ceglany mi murami cmentarzy człowiek trafiał wy łącznie na warsztaty kamieniarskie i zakłady pogrzebowe. Odkąd nastała władza ludowa, charakter całej dzielnicy zmieniał się powoli, acz nieustannie. Nową nekropolię otwarto w szczery m polu, pod samy m Kiełczowem. Kilometry stąd. Tutaj natomiast, według planów, miało stanąć w najbliższej przy szłości duże nowoczesne osiedle. Za parę miesięcy znikną oba zaby tkowe cmentarze i otaczające je przedwojenne kamieniczki. Spy chacze zrównają z ziemią omszałe mury i otaczające je zieleńce. A za kilka lat pogrążone w letargu boczne uliczki najbardziej ponurej części Psiego Pola zapełnią się gwarem rozmów i śmiechem dzieci. Mikołaj Konofol, właściciel jedy nego szy nku w tej okolicy, nie widział powodów do radości. Urodzony w ty m domu, w izbie na piętrze, wy chowy wał się, słuchając ry tmiczny ch uderzeń młotków, stukotu podków o kocie łby, skrzy pienia kół karawanów oraz towarzy szący ch im nieodmiennie zawodzeń wdów i sierot. A teraz na jego oczach znikało wszy stko, co znał, szanował i cenił. Jak wszy scy mieszkańcy Sy cowskiej bał się kreślonej w magistracie świetlanej przy szłości, mimo że przed laty jako jedy ny z tutejszy ch zdecy dował się na wielką odmianę. Otworzy ł knajpę, zamiast pójść w kamień śladami ojca i dziada. Zaraz po wojnie, kiedy nastała nowa władza, załatwił sobie przy dział lokalu i pozwolenie na wy szy nk i przy dział z monopolu spiry tusowego, a potem odremontował cały parter kamienicy należącej niegdy ś do rodziny niemieckiego grabarza. Lokal stał się z czasem ulubiony m miejscem spotkań okoliczny ch rzemieślników. Z roku na rok by ło jednak gorzej. Likwidacja stary ch cmentarzy oznaczała konieczność przeniesienia warsztatów na drugi kraniec dzielnicy. Młodzi, pragnąc zachować przede wszy stkim źródło dochodów, udali się za robotą do Kiełczowa, aczkolwiek nieliczni starsi i bardziej senty mentalni majstrowie pozostawili zakłady na Sy cowskiej, otwierając ty lko przy nowy m cmentarzu kantorki, w który ch oferowali klientom swoje usługi. Szy nk podupadał razem z okolicą. Staczał się w nieby t powoli, jak ponurzy mieszkańcy Przy torza. Nic już nie mogło go uratować, o czy m stary Konofol dobrze wiedział. Knajpa to nie warsztat. Nie da się jej przenieść pod bramy nowego cmentarza, gdzie klient na nagrobek zawsze

się znajdzie. W szczery m polu miał wódkę sprzedawać? W miejscu, z którego wszy scy wy noszą się w diabły, zanim na dobre zapadnie zmrok? Gdy na Sy cowskiej pojawią się spy chacze, trzeba będzie zacisnąć zęby i pójść na poniewierkę, o ile ta buda wcześniej się nie zawali albo nie spłonie. Tak my ślał Mikołaj, leciwy szy nkarz o ospowatej twarzy, wodząc smętny m spojrzeniem po ciemny ch kątach pustawej sali. Kiedy ś przy piątku o tej porze cały lokal wy pełniał szmer toczony ch przy stolikach rozmów, kapela grała do białego rana i nawet o świcie brzęczało pełne szkło. A dzisiaj? Cisza jak makiem zasiał. Tu i ówdzie ponura, zgarbiona nad kuflem albo kieliszkiem postać. I pustki w kasie. Konofol zliczy ł w pamięci klientów. Trzech ich by ło. Pod ścianą, przy osuszonej lornecie i niedojedzonej meduzie, drzemał pan Raczkiewicz: postawny, wiecznie niedogolony i ścięty na krótko kierownik jedy nego w tej okolicy skupu butelek. Ten to miał przed sobą świetlane perspekty wy ! Nowe osiedle oznaczało setki dodatkowy ch klientów, ty siące wy pity ch w czterech ścianach flaszek. Ży ć nie umierać, panie Radosławie… Mikołaj westchnął, przenosząc wzrok na Michała Rejmana, brodatego kamieniarza o włosach czarny ch jak smoła i wiecznie zmierzwiony ch, jednego z ty ch, co nadal pracowali w stary ch warsztatach. Kiedy ś by ł z niego wesołek, lubił się też zakładać. O cokolwiek. Zawsze i wszędzie. Mikołaj zapamiętał szczególnie jeden taki moment. Lata temu to by ło, na koniec miesiąca zaraz po wy płacie. Cała bry gada Rejmana zwaliła mu się do lokalu. Pili, jakby nie miało by ć rana. A jak już sobie podchmielili, zaczęli się przekomarzać i zakładać, kto nogę za głowę założy. Michał wy grał, ale czterech chłopa trzeba by ło, żeby go potem odplątać. Ty dzień kulał, lecz wciąż suszy ł zęby, jakby mu kto uśmiech brzy twą poszerzy ł. Wreszcie w samiusieńkim kącie izby plecami do kamieniarza siedział podenerwowany czy mś Jędrzej, wnuk starego Szukalskiego, dawnego policmajstra. W sumie już nietutejszy. Do Poznania wiosną wy jechał i w branży żelaznej teraz robił, cokolwiek to znaczy. Wpadł tuż po dziesiątej, ciemny na twarzy niczy m chmura gradowa, otrzepał się z wody, zamówił pół litra, pęto kaszanki i od tej pory nie wstał od stolika. Pewnie znowu powadził się z rodziną. U nich to normalne by ło. Za kwadrans jedenasta wy biła. Głośne kuknięcie obudziło pana Radosława, ale chy ba nie do końca. Kierownik skupu podniósł głowę, potoczy ł mętny m spojrzeniem po prawie pustej sali i spuścił wy sokie czoło na złożone przedramiona, aż podskoczy ła opróżniona szklanka. Ledwie tknięta galaretka na stojący m przed nim talerzu zadrżała, gdy powiało zimnem i próg przekroczy ł kolejny przemoczony klient. Mikołaj odwrócił się naty chmiast, rozciągając wargi w powitalny m uśmiechu. Nie spodziewał się już zobaczy ć nikogo więcej, a tu proszę, może wpadnie dodatkowy grosz… Radość zniknęła z jego twarzy tak szy bko, jak się pojawiła. W progu stał wściekły bry laty Maciej od Więcków. A ten co tu robi?, zdziwił się Mikołaj, wy cierając dłonie w cuchnącą piwem szmatę. Miał o wpół do jedenastej odebrać towar od Ży gadłów. O tej porze powinien ładować samogon na swoją furmankę. Więcek nawet nie otrzepał kapoty z deszczówki, ty lko ruszy ł od razu w kierunku szy nkwasu. Wściekłość biła z jego zarośniętej szczeciną twarzy na kilometr. – Chy ba wiecie, Konofolu – wy cedził, opierając przedramiona o wy soki kontuar – że nie lubię, kiedy ktoś mnie w konia robi. Mikołaj pokiwał głową. Jeszcze jako dzieciak się nauczy ł, że Więcków lepiej nie denerwować. Wy ry wni by li nad miarę. I rękę mieli ciężką. – A o co konkretnie wam chodzi? – zapy tał ostrożnie, zerkając w kierunku klientów. By walcy

na razie nie zwracali na nich uwagi. – Ano o to, Konofolu, żeście mnie wy stawili – warknął młody Więcek. – Ja? – zdziwił się szy nkarz. – Niby jak? – A tak, żeście mnie posłali do jakiegoś wszarza, którego nawet w chałupie nie ma – wy jaśnił przy by ły. – Nie może by ć. U Ży gadły słowo droższe pieniędzy. Zawsze tak by ło. – Wy tłumaczcie mi więc, Konofolu… – Maciej przerwał, sięgając za kontuar po flaszkę siwuchy. Nalał sobie szklaneczkę do pełna, a resztę gorzałki odstawił obok. – Wy tłumaczcie mi, dlaczego nie by ło go w domu, skoroście nas umówili. Na wpół do jedenastej. Dzisiaj. Kwadrans na koźle kwitłem. W taką ulewę. I nic. Dom na głucho zamknięty. Po trawniku przy wejściu walają się brudne babskie szmaty. Co wy mi tu, Konofolu, odpierdalacie? – Wy chy lił szklaneczkę duszkiem i nawet się nie skrzy wił. Mikołaj wy słuchał go cierpliwie do końca. Nie miał pojęcia, dlaczego Adam wy stawił ich obu do wiatru. Nigdy wcześniej nie zrobił czegoś podobnego. By ł jedny m z najlepszy ch i najsolidniejszy ch bimbrowników po tej stronie Widawy. Z miasta nawet do niego przy jeżdżali. I to nie by le kto. Profesorowie nawet. – Poręczy łem za człowieka, bo znam go od lat… – zaczął niepewnie szy nkarz. – Gdzie mój towar?! – Szmugler nie pozwolił mu dokończy ć. Nie dość, że wrzasnął na całe gardło, to jeszcze walnął pięścią w blat, aż się siwucha zachwiała. Teraz już wszy scy na nich patrzy li, nawet rozespany pan Raczkiewicz. – A skąd mnie to wiedzieć! – Konofol próbował się bronić. – W dowodzie go nie mam… – Aleście za niego ręczy li. – Ano ręczy łem. – W takim razie – Więcek pochy lił się nad ladą, stając na palcach – zapłacicie mi za to, że tam niepotrzebnie mokłem. Zabieram całą gorzałę, jaką macie na zapleczu, a wy się rozliczajcie z ty m waszy m… Zarzy gadłem. Mikołaj zbladł. Mam w kantorku dwie pełne skrzynki wódki. Do tego kilka flaszek luzem. Czy to zadowoli tego drania? Ty lko tego się bał. O stratach nie my ślał, bo strat żadny ch nie będzie. Rano zajrzy na Kiełcowską i odbierze co jego. Z nawiązką. Nawet jak Adama na oczy nie zobaczy. Wiedział, w której ziemiance stoją kanki z zacierem. Sam pomagał je tam chować. – Jak tam sobie chcecie – burknął, sięgając po klucz. Młody Więcek sprawdził dokładnie całe zaplecze. Oprócz gorzałki zabrał też ostatnie pęto suszonej kiełbasy – dar od koła my śliwy ch – który m zagry zł drugą szklaneczkę nalanej na wy chodny m siwuchy. Potem stęknął głośno, podnosząc ze stolika dwie drewniane skrzy nki, warknął coś na pożegnanie i odchy lony mocno do ty łu ruszy ł w kierunku wy jścia. Zanim zdąży ł zrobić trzy kroki, drzwi otworzy ły się z hukiem. – Właź, psia jucho! – Mężczy zna w przy duży m kaszkiecie i za długiej jesionce wepchnął do izby długowłosego pucołowatego chłopaka. Prosto na dźwigającego skrzy nki Więcka. Maciej okręcił się na pięcie, w ostatniej chwili unikając zderzenia z padający m jak kloc drewna podrostkiem. Piruet uchronił go od wy puszczenia z rąk zarekwirowanej gorzałki, ale przy tak gwałtowny m ruchu jedna z leżący ch luzem flaszek zaczęła się zsuwać ze skrzy nki. Szmugler zauważy ł ją, a że refleks miał dobry, spróbował zaradzić katastrofie. Jak to by wa w takich razach, raptowne przechy lenie skrzy nek w przeciwną stronę uwolniło dwie następne butelki. Z trzema

lecący mi na ziemię gorzałkami nie miał już najmniejszy ch szans. Co gorsza, potknął się o leżącego na podłodze chłopaka i bezwiednie wy rzucił ręce w górę. Wszy scy, nie wy łączając Konofola i podrostka, przy glądali się krótkiemu, lecz dramaty cznemu lotowi wy pełniony ch mętną cieczą obły ch pocisków. Trzask, trzask, brzdęk. Rozbijały się kolejno o deski albo o siebie nawzajem. Więcek zdołał jakimś cudem utrzy mać równowagę. Poczerwieniał jednak, a potem posiniał na gębie. Konofol zamarł. W takim stanie przemy tnik mógł zrobić wszy stko… a nawet więcej. – Co… to… kurwa… by ło…? – wy cedził Maciej, obracając się powoli do drzwi i stojącego cały czas w progu dozorcy cmentarza. Struchlały cieć nie wiedział, czy powinien uciekać czy raczej paść na kolana i przepraszać. On też sły szał o mołojeckiej sławie Więcków. – Najpierw ta gnida Ży gadło… – wy rzekał szmugler – a teraz to… – Spuścił głowę, by przy jrzeć się stłuczkom. Ani jedna z trzy dziestu pięciu flaszek nie ocalała. Kałuża siwej cieczy rozlewała się po podłodze, sięgając już prawie ty łka przerażonego młokosa. – Ty … cy gański… pomiocie… – Szmugler zapomniał o cieciu, widząc bliższą ofiarę. – Nie jestem Cy ganem! – zaprotestował chłopak ży wo. Zaskoczy ł tą reakcją rozwścieczonego napastnika. Więcek zamarł. Wlepił oczy w smagłą pucołowatą twarz podrostka, zmierzy ł szy derczy m spojrzeniem jego czarne lekko kręcone i długie jak u dziewczy ny włosy, lepiące się teraz do ospowatego czoła. – Nie dość, że Cy gan, to jeszcze kłamca – wy sy czał Maciej. – A do tego złodziej. Podrostek w końcu zrozumiał, że to nie przelewki. Chciał odpełznąć od górującego nad nim mężczy zny, lecz wszędzie wokół pełno by ło szkła. Jeden nieopatrzny ruch ręki – i polała się krew. Przerażony chłopak nawet nie poczuł ukłucia. Nie zdawał sobie też sprawy, że z dłoni sterczy mu wielki kawał stłuczonej butelki. Zasłonił odruchowo twarz, widząc, że nieznajomy unosi pięść, a wtedy … – Dziecko chcecie bić? Szmugler zbaraniał. Potoczy ł wzrokiem po nieliczny ch klientach. Ty lko jeden spoglądał na niego wy zy wająco. Rejman, kamieniarz. Człowiek, który potrafił walić młotkiem przez długie godziny. A jak przy pieprzy ł… Więcek, choć nielichy kozak, nie miał najmniejszy ch szans. Mimo to swoim zwy czajem nie zamierzał odpuścić. Konofol widział to wy raźnie w lśniący ch jak lód oczach. – Powiadają, że Cy ganki rzucają klątwy, jak im kto bachora ruszy – wy pluł pierwsze łgarstwo, jakie przy szło mu do głowy. Szmugler spojrzał na niego spode łba, ale chwy cił się koła ratunkowego. – Niech ktoś opatrzy tego obszczy mura, zanim wy krwawi się na śmierć – rzucił lekceważący m tonem. Z głębokiego skaleczenia jucha lała się strumieniem, ściekając po nadgarstku chłopaka na odsłonięte przedramię i mankiet mokrej, brudnej koszuli. Gęste krople kapały też prosto w kałużę gorzały, rozpły wając się w niej jak brazy lina w politurze. Konofol złapał cuchnącą ścierkę, którą wy cierał kufle, jednakże zanim zdąży ł wy jść zza kontuaru, dzieciaka pozbierał z podłogi Rejman. Odprowadził go do najbliższego stolika i tam zajął się opatrzeniem rany. W wy służony m wojskowy m plecaku zawsze nosił trochę gazy, plaster i bandaże. Przy kamieniu łatwo przecież o stłuczenia albo skaleczenia, a w warsztacie sam musiał zadbać o siebie i inny ch. Odkaził

rozcięcie odrobiną siwuchy, która ostała się w szy jce jednej ze stłuczony ch flaszek. Chłopak zawy ł, gdy alkohol dostał się głęboko pod skórę, ale żelazny chwy t kamieniarza nie pozwolił mu drgnąć, dopóki rana nie by ła czy sta. – Do wesela się zagoi – mruknął Rejman po założeniu opatrunku. – O ile wy, parchy, wiecie, co to porządne wesele. – Nie jestem Cy ganem… – wy mamrotał oszołomiony podrostek. Kamieniarz zaśmiał się, wy cierając ręce o spodnie robocze. Pośród wielu plam by ła już na nich zaschnięta krew. Jego własna i paru terminatorów. – Ty lko wy glądasz jak jeden z nich, co? – Usiadł obok. – Jak się nazy wasz? – C… Csa… Csakar – wy dukał dzieciak. W jego oczach pojawił się pierwszy cień strachu. Adrenalina przestawała powoli działać. – Csakar – powtórzy ł Rejman. – Wy glądasz jak Cy gan, nawet nazy wasz się jak Cy gan, ale nie jesteś Cy ganem… Ciekawe. Chłopak pokręcił głową niezby t przy tomnie, jakby zaczy nał mdleć. Wy szeptał coś, lecz by ł to raczej niearty kułowany jęk niż słowa. – Gdzieście go przy uważy li, Łukaszu? – zapy tał ciecia Konofol. Stojąc nad rozbity mi skrzy nkami, spoglądał by kiem na starego Sty pułkowskiego, który wciąż bał się przestąpić próg. – A gdzie mogłem go znaleźć – odpowiedział w końcu cieć, trzęsąc ry żą kozią bródką. Okrągłe bry le zachodziły mu parą, taki by ł zdy szany. – Na cmentarzu, psia jego mać. – Tam przecież nie ma już co kraść – zauważy ł Rejman. – Obcy jest, pewnie nie wiedział, że inni wszy stko rozszabrowali – wzruszy ł ramionami cieć. – Przy łapałem go przy kapliczce, akurat się z łańcuchem mocował. Wy glądało na to, że chce wleźć do środka. – Może noclegu szukał? – podpowiedział Więcek. Złość całkiem już z niego uszła. Podniósł z podłogi upuszczone pęto kiełbasy, otrzepał je o kant lady, potem wy tarł dokładniej lnianą chusteczką i zaczął podjadać, krzy wiąc się za każdy m razem, gdy jego wzrok spoczął na zbierany ch właśnie przez szy nkarza rozbity ch flaszkach. – Na cmentarzu? – obruszy ł się Sty pułkowski. – Dla Cy ganów nie ma świętości – stwierdził szmugler z pełny mi ustami. – Nie jestem Cy ganem – rzucił pewniejszy m tonem podrostek. – Tak, tak, już to sły szeliśmy. – Słowo harcerza! – Chłopak oblizał spierzchnięte wargi. – Dajcie mu wody, Konofolu – poprosił Rejman. Następnie patrząc dzieciakowi w oczy, zapy tał: – Jak masz na imię? – Mateusz. Kamieniarz pokiwał głową. – Dobre polskie imię. Ale nazwisko nosisz cy gańskie. – Nie cy gańskie – upierał się blady wciąż chłopak. – Tureckie. – Tureckie? – Więcek zarechotał, jakby mu ktoś opowiedział przedni żart. – Turków tośmy już za Sobieskiego pognali… – Daliby ście dziecku spokój – poprosił Konofol, stawiając na stoliku szklankę z wodą. – Spry tnie to sobie obszczy mur wy my ślił. – Szmugler nie zamierzał spasować. – Turka udaje.

Bardzo spry tnie… – Ja nie udaję. Mój ojciec… – Dobra, dobra. – Więcek uniósł obie ręce. – Gówno mnie to obchodzi. Bądź sobie, sy nek, Turkiem, Cy ganem, a choćby i Chińczy kiem. Jedenasta dochodzi, sprawdzę, czy ten gnój Ży gadło wrócił, a potem… – Adama szukacie? – oży wił się nagle Sty pułkowski. – Moja sprawa, kogo szukam – ofuknął go przemy tnik. – Wam nic do tego. Parku szty wny ch lepiej pilnujcie, bo wam jeszcze nieboszczy ki przed przeprowadzką nogę dadzą. – Zarechotał, choć nikt inny nawet się nie uśmiechnął. Dozorca cmentarza, którego kawały o umrzy kach bawiły najmniej, przeżegnał się na wszelki wy padek. – Prawda, że nic mi do tego – odparł – ale was może zainteresować, żem go widział przed chwilą. – Gdzieście go widzieli? – Szmugler doskoczy ł do Sty pułkowskiego, jakby mu kto w obcasy spręży n nawbijał. – Gadajcie! – A tam, na rogu… – Łukasz pokazał na zbieg Sy cowskiej i Głogczy ckiej. – Przeszedł obok i nawet „pocałujcie mnie w dupę” nie powiedział. Chwiał się, jakby mu kto chodnik spod stóp usuwał. Musi schlał się w trupa. Szmugler zapiął kurtkę, nasunął czapkę głęboko na czoło, poprawił okulary i wy padł za drzwi, prosto w deszcz. Konofol aż odstawił miotłę i za kamieniarzem podszedł do wy jścia. Stanęli we trzech w progu, zerkając ciekawie na zewnątrz. – Sły szy cie? – zapy tał nagle Sty pułkowski. – Co niby ? Dozorca cmentarza podniósł palec. Zamilkli, nadstawiając uszu. Od strony miasta, przez szum deszczu, przebijały się jakieś dźwięki. Klekot przeplatany głośniejszy mi hukami. – Strzelają? – mruknął Rejman. Pozostali nie okazali zdziwienia; do Golewa by ło blisko. Kamieniarz wy szedł na ulicę, żeby lepiej sły szeć. – Strzelają – powtórzy ł po chwili – ale nie na poligonie. – A gdzie? – Konofol postukał się palcem w czoło. – W mieście? – Tak jakby. – Pieprzenie. Poiry towany szy nkarz wrócił do izby. Ten wieczór rozwinął się nie tak, jak można by przy puszczać. Najpierw Ży gadło wy stawił klienta do wiatru, potem pojawił się ten Cy gan i narobił bałaganu, a teraz jeszcze zaczęli strzelać za Odrą. Koniec świata, pomy ślał, wchodząc za kontuar. Tam czuł się najbezpieczniej. Stamtąd wszy stkim zawiady wał. Zasiadł na zy delku, odwiesił szmatę i wrócił do kontemplowania sufitu. Najchętniej zamknąłby budę na cztery spusty. Nawet gdy by musiał wy walić ty ch opojów na zbity py sk. I tak nie miał im już co sprzedać. Westchnął, przy pomniawszy sobie, ile gorzałki poszło na zmarnowanie. – Te, Cy gan… – rzucił. – Nie jes… – Wiem – wpadł chłopakowi w słowo. – Tam za tobą, w kącie, stoi miotła z szufelką. Wy zbieraj mi tu zaraz wszy stko szkło. Podrostek posłusznie zerwał się z miejsca.

– Czekaj no… – Konofol uniósł rękę. Coś go tknęło. – Skądeś się wziął na cmentarzu? – zapy tał. – Z izolatorium uciekłem – odparł Mateusz po dłuższej chwili. – No pięknie – jęknął szy nkarz. Ty lko tego mu brakowało. Milicja jak nic zacznie rano przeszukiwać okolicę… Pokręcił głową. Trza gnojka odprowadzić, zanim pojawi się tu pierwszy patrol. Tak, to jedyne rozwiązanie. – Źle ci by ło w izolatorium? – burknął. – Trzy ty godnie leniuchowania na koszt ojczy zny ludowej. – Wszy scy uciekali, to i ja dałem dy la. Konofol zdziwił się jeszcze bardziej. Wszyscy uciekali? Jakże to? – Co ty bredzisz, mały ? – Wieczorem, zaraz po kolacji, dorośli zaczęli się bić. Do krwi. Zabijali jeden drugiego. W kilku pawilonach. Inni pacjenci, jak to zobaczy li, poprzewracali ogrodzenia i zaczęli wiać. Tłum pociągnął mnie za sobą. Ale brama by ła zamknięta. Milicjanci musieli ją wy waży ć autobusem. – Dzieciak z każdą chwilą podniecał się bardziej. Policzki aż mu poróżowiały. – Bwum! Trach! – Zamachał rękami, pokazując, jak to by ło. – Większość ludzi pognała na pola. Sły szałem, jak niektórzy krzy czą, żeby nie iść tam, gdzie są domy, ty lko na skróty uciekać. Konofol słuchał tego wszy stkiego z rozdziawiony mi ustami. Ocknął się dopiero wtedy, gdy usły szał rechot pana Raczkiewicza. – A to ci łgarz! – Kierownik skupu butelek musiał otrzeć załzawione oczy. – Dobry jest we wciskaniu kitu, jak każdy Cy gan. – Ja nie… ja nie kłamię – obruszy ł się chłopak. – Słowo harcerza. – Prawdę gada – wy chry piał z kąta milczący do tej pory Szukalski. Tak spokojnie tam siedział, że wszy scy o nim zapomnieli. – A wy skąd to wiecie? – Tuż po dziewiątej konwój widziałem. Milicy jny. Trzy suki, ciężarówka, polewaczka. Pojechały na Kiełczów, a pół godziny później wróciły. By ł między nimi poharatany autobus. – A nie mówiłem? – Mateuszowi głos zadrżał z wrażenia. – A gdzie twoja rodzina? – zapy tał nagle szy nkarz. Chłopak posmutniał. – Mama u ciotki by ła, jak nas karetki brały – wy bąkał. – Sąsiad zachorował, to całą klatkę wy izolowali. Ponad dwa ty godnie temu to by ło. Ale raz mnie odwiedziła – dodał płaczliwie. Konofol chciał go dalej wy py ty wać, lecz przeszkodzili mu wracający klienci. Przemoknięty do suchej nitki Rejman i dozorca cmentarza. – Polejcie… piwa – poprosił kamieniarz, rzucając na kontuar zmięty banknot. – Coraz bardziej strzelają – zauważy ł Sty pułkowski, oblizując się łakomie. – Na borg nie daję – zgasił go Mikołaj. – Polejcie mu za resztę – okazał gest Rejman, wracając do swojego stolika. Banknot zniknął w kasie, a chwilę później na kontuarze stanęły dwa pękate kufle. Jeden napełniony po brzegi, drugi do połowy. – Ży dujecie, Konofolu – mruknął urażony dozorca cmentarza. – I kto to mówi – odburknął szy nkarz. – Ciekawe, co się tam dzieje? – zagadnął Sty pułkowski, zanosząc piwo kamieniarzowi.

Do rozmowy włączy ł się rozbawiony wciąż pan Raczkiewicz. – Gówniarz dopiero co opowiadał – poinformował zebrany ch – że wszy stkie zakaźniki nogę dały. Może ich tam teraz – wskazał głową w kierunku miasta – na dobre izolują. – Pieprzenie – skwitowali zgodnie. – Słowo harcerza! – Chłopak przy łoży ł lewą rękę do serca i podniósł dwa palce jak do ślubowania. – Na własne oczy widziałem. Ten pan może to potwierdzić – wskazał brodą Szukalskiego. Jędrzej nie odezwał się słowem, kiwnął ty lko głową i wy chy lił duszkiem zawartość trzy manego w dłoni kieliszka. – Gówniarz mówi, że uciekł z izolatorium – dorzucił kierownik skupu. Kamieniarz i cieć popatrzy li wy czekująco na Mateusza, a ten z wy piekami na policzkach zaczerpnął tchu, by raz jeszcze opowiedzieć o ataku szaleńców, panicznej ucieczce i rozbiciu bramy. Niestety nie by ło mu to dane. Zanim zdąży ł się znów odezwać, drzwi otworzy ły się na całą szerokość i stanął w nich Więcek, który wciągnął do izby zakrwawionego Ży gadłę. Bimbrownik nie zdołał ustać o własny ch siłach, po kilku chwiejny ch krokach padł jak kłoda na mokre deski, prosto w resztki rozbitego szkła. Podchmieleni by walcy zarechotali na widok zapitego w trupa znajomka. Śmiech jednak uwiązł im w gardłach, gdy dostrzegli minę Mateusza. Chłopak trząsł się jak osika, twarz miał białą, jakby ją kto wapnem wy smarował. Usta mu drżały, a oczy chciały wy jść z orbit. Drżącą ręką wskazy wał dźwigającego się niezdarnie Adama. W knajpie zrobiło się cicho jak makiem zasiał. – Co jest? – warknął Więcek, ssąc skaleczoną dłoń. On jeden nie widział stojącego w kącie izby chłopaka. – Otrzeźwijcie tego gada, mam z nim do pomówienia… – Dopiero po chwili zrozumiał, że wszy scy patrzą nie na Ży gadłę, ty lko gdzieś w bok. Obrócił się szy bko. – A ty co, Cy ganie? – To… to… – bełkotał chłopak, przesuwając się wzdłuż ściany w kierunku drzwi. – To jeden z nich. – Z nich? Z jakich nich? – zdziwił się Więcek. – Z ty ch, co zabijali! – wrzasnął Mateusz, zry wając się do biegu. Szmugler chwy cił go w locie i odepchnął z powrotem w kąt. Niski i o wiele lżejszy od niego młokos poleciał do ty łu, roztrącając stoły, i wy lądował na podłodze daleko od wy jścia. Więcek w ty m czasie zary glował drzwi. Rejman podszedł do chłopaka. – Przestań się mazać! Coś ci się pokiełbasiło, to nasz sąsiad. Nigdy nawet nie by ł w izolatorium. – Ale on… on… on wy gląda zupełnie jak tamci. Adam zdąży ł się już podnieść, stał teraz przy kończący m kontuar drewniany m filarze, chwiejąc się tak mocno, jakby obalił jedną z ty ch swoich litrówek. Siny by ł jak ry bi brzuch, podkoszulek miał poplamiony czy mś ciemny m i odkąd się pojawił, nie wy dał z siebie żadnego dźwięku, nawet wtedy, gdy padał na py sk. Kamieniarz zbliży ł się do Ży gadły, spojrzał mu w twarz, a potem odskoczy ł, żegnając się z trwogą. – Jego oczy … – wy szeptał.

– Co z jego oczami? – zainteresował się gospodarz. – Wy wrócone jak u trupa… Gdy Mateusz znowu ruszy ł w stronę drzwi, ty m razem na czworakach, Więcek zastąpił mu naty chmiast drogę. – Nikt stąd nie wy jdzie, dopóki nie dowiem się, co jest grane – zapowiedział. – Te, obrońca uciśniony ch – machnął skaleczoną ręką na Michała. – Opatrzy łby ś krajana… W dalszy m ciągu nie ruszał go wy gląd bimbrownika. Może dlatego, że nie sły szał wcześniejszej opowieści chłopaka. Po chwili – widząc, że żaden z by walców nie kwapi się z pomocą – rzucił gniewnie: – Co się tak gapicie jak sroka w gnat? – Pchnął Adama na stojące obok krzesło. – Mowę wam odjęło? – To nie jest normalne… – mamrotał Rejman, cofając się rakiem do stolika, przy który m siedział dozorca cmentarza. – Co nie jest normalne? – Szmugler obrócił się do Ży gadły i chwy cił go pod brodę, żeby lepiej przy jrzeć się twarzy. Wy starczy ł jeden rzut oka. Odskoczy ł jak oparzony, wy cierając dłoń o kapotę. Na kurtce została czarna plama jego własnej krwi. – Ki diabeł? Konofol wy chy lił się zza kontuaru. – Co z nim? – Wy gląda jak trup – szepnął Więcek. – Trupy nie chodzą – oświadczy ł pan Raczkiewicz. Podniósł się ciężko, a że miał ostro w czubie, potrzebował chwili, by odzy skać równowagę. Idąc w stronę kontuaru, poruszał się równie niezdarnie jak wcześniej bimbrownik. Dwa razy by łby upadł, gdy by nie stoliki. W końcu stanął nad blady m Adamem. – Sprawdźmy puls – powiedział, łapiąc Ży gadłę za rękę. – Zimna – dodał, chwiejąc się niebezpiecznie. Stojący dwa kroki dalej Więcek przy wrócił go do pionu. – Dupa – zawy rokował po chwili mocno pobladły kierownik skupu, puszczając nadgarstek badanego. – Dupa, czy li co? – dopy ty wał szmugler. – Czy li trup jak ta lala – odparł pan Raczkiewicz, odwracając się niepewnie. – Albo człowiek bez serca. – Zaśmiał się rechotliwie. W tym stanie kpiłby pewnie z samego Lucyfera, gdyby trafił do piekła, pomy ślał Konofol. – Trupy nie chodzą – powtórzy ł sentencjonalnie Rejman. – Ani nie gry zą – dorzucił Więcek. – Same mądrale się zebrały – pry chnął ze swojego kąta Szukalski. – Dochtory z bożej łaski. – Te, nietutejszy – szmugler przeciągnął pogardliwie drugie słowo – nie bądź taki do przodu, bo cię z ty łu zabraknie. – Walcie się na ry j. – Jędrzej nalał sobie kolejnego kielicha, wy pił jedny m haustem, a potem napchał do ust kaszanki. – Dobrze gada. – Konofol wy sunął się zza lady. – Cioły z nas, nie dochtory. – Ja tam puls wy czuć umiem – uniósł się honorem pan Raczkiewicz, grożąc palcem filarowi. – W czasie wojny … – Tak, tak. – Rejman odprowadził go do stolika. – Zagry źcie sobie Konofolową meduzą, w czasie wojny takiej py sznej nie podawali. Kierownik skupu spojrzał na talerz z wy raźny m zainteresowaniem. Kamieniarz poklepał go

twardą dłonią po plecach. – Co to mówiliście? – odwrócił się do Mikołaja. – Trzeba by zawołać prawdziwego lekarza. – Gospodarz pochy lił się nad Adamem. – Kiepsko coś wy gląda. I jakiś taki dziwnie oniemiały się zrobił. – To katatonia – wtrącił Sty pułkowski. – Samiście są kalafonia – obruszy ł się Więcek. – Skąd my tu lekarza o tej porze weźmiemy ? – To może go do izolatorium odstawimy ? – zaproponował Rejman. – Tam ponoć nikogo nie ma – przy pomniał mu szy nkarz. – Mały mówił, że wszy scy uciekli. – Który ś musiał go zarazić… – wy mamrotał pan Raczkiewicz, próbując po raz szósty podnieść do ust kawałek rozedrganej galaretki. Zmroziła ich ta krótka uwaga. Odsunęli się szy bko. Jeśli tą dżumą można się zarazić… Więcek spoglądał z przerażeniem na dłoń i ślady po zębach, z który ch wciąż ciekła krew. – A co z Ptakami? – zapy tał zwięźle Szukalski. – W gniazdach teraz siedzą i pod siebie srają – warknął szmugler. W obliczu strachu zwy kł reagować przesadną agresją. – Skoro tak mówicie… – Jędrzej wrócił do pałaszowania wy ziębłej kaszanki. – O braci Ptaków ci chodzi? – Rejman załapał pierwszy. – Jakie tam z nich dochtory ? Toć to wetry niarze. – Macie lepszy pomy sł, zapomnijcie o moim – obraził się Szukalski. Spojrzeli po sobie. Jak się nie ma, co się lubi… – Michał, ty ich znasz najlepiej. – Konofol położy ł kamieniarzowi dłoń na ramieniu i pchnął go lekko ku drzwiom. – Poproś, niech tu który wpadnie. Ale migiem. – Widząc, że Ży gadło właśnie się oży wił i próbuje wstać, dodał jeszcze: – A jego chy ba trza czy mś związać, żeby nie narobił większego szajsu. Na zapleczu mam sznur, wieszamy na nim ozdoby podczas wesel, powinno wy starczy ć. – Pobiegł za ladę. Skrępowanie Adama okazało się trudniejsze, niż my ślał. Po pierwsze nikt nie chciał dotknąć chorego bimbrownika. Po drugie ten zrobił się jakby energiczniejszy. W końcu Więcek wpadł na pomy sł. Popy chając Ży gadłę kijem od szczotki, doprowadzili go na sam środek sali, gdzie owinęli go sznurem jak baleron, nie podchodząc bliżej niż trzeba. Chwilę później bimbrownik wy rżnął znowu na deski – bez rozczapierzony ch rąk nie umiał utrzy mać równowagi. Stali nad nim, patrząc, jak się rzuca. Teraz nawet Mateusz podpełzł bliżej, choć nadal nie podniósł się z czworaków. On jeden widział, do czego są zdolne te bestie, i nie pojmował, czemu ta tutaj jest taka potulna. Dokonawszy oględzin, przez ostrożność odczołgał się pod stolik. Rejman wrócił po kilku minutach, prowadząc za sobą dwóch zaspany ch mężczy zn. Bracia Ptakowie by li podobni do siebie ty lko umiarkowanie, jak to by wa przy większej różnicy wieku. Starszy Wojciech miał wąsy i krótko przy strzy żoną brodę i nosił okulary. Owalna twarz Jacka wciąż by ła gładka jak pupa niemowlaka. Obaj przewy ższali Rejmana o głowę, zdawali się też bardziej barczy ści od niego, choć kamieniarz, gdy by ty lko zechciał, dałby gładko radę nawet oby dwóm naraz. – Gdzie pacjent? – zapy tał Wojtek. Konofol odsłonił wijącego się po podłodze, skrępowanego sznurkiem bimbrownika. Wetery narz przy klęknął, wy jął z kieszeni lnianą chusteczkę i uży ł jej przy badaniu, żeby nie mieć sty czności ze skórą chorego. Ży gadło zareagował na doty k, szty wniejąc na cały m ciele.

Naprężony sznurek zatrzeszczał tu i ówdzie, ale wy trzy mał. – Dziwne, nie? – mruknął Jacek, zaglądając bratu przez ramię. Starszy Ptak otworzy ł przy niesioną torbę, pogrzebał w niej przez chwilę, a potem wy jął podniszczony stetoskop i małe, nie lepiej wy glądające okrągłe lusterko. Niewiele brakowało, by próba przy sunięcia tego drugiego do ust Adama zakończy ła się tragedią. Bimbrownik szarpnął się nagle, podry wając głowę, i by łby capnął Wojtka, gdy by nie bły skawiczna reakcja jego brata. Zęby kłapnęły z trzaskiem, chwy tając powietrze zamiast dłoni wetery narza. – Niegrzeczny chłopczy k – mruknął starszy Ptak, wrzucając lusterko do torby. Osłuchanie Ży gadły przebiegło w spokojniejszej atmosferze, choć mina rzedła Wojtkowi z każdą chwilą. W końcu wy jął oliwki z uszu i podał je Jackowi, który przez kolejną minutę przy kładał głowicę przy rządu do klatki piersiowej leżącego przed nim bimbrownika. Gdy skończy ł, spojrzał w oczy brata, a potem razem pokręcili głowami. – Coś tu jest bardzo nie tak – powiedział młodszy Ptak, wstając. Ręce drżały mu lekko, by ł też bledszy niż jeszcze przed momentem. Przeszli wszy scy pod kontuar. Ty lko Szukalski nie ruszy ł się ze swojego kąta, jakby pilnował ostatniej flaszki. No i Mateusz tkwił nadal pod stołem. – Wy gląda jak własne zwłoki – stwierdził starszy z braci. – Nie da się wy czuć pulsu, oddechu ani bicia serca… – Zamilkł na chwilę. – Ale rusza się, co znaczy, że nadal ży je. – Czy tałem ostatnio, że człowiek w letargu… – bąknął jego brat. – Człowiek w letargu leży, a nie łazi, i na pewno nie próbuje gry źć. – Próbuje?! – oburzy ł się Więcek. – Ten zapity w trupa gnój capnął mnie, o! – Pokazał im zakrwawioną i lekko już opuchniętą dłoń. Bracia obejrzeli ją wspólnie. W rankach zaczy nała się zbierać żółtawa ropa. Kolor skóry wokół wgłębień też nie wy glądał za ciekawie, no i mięśnie na kancie stwardniały, jakby by ły przy kurczone. – Kiedy to się stało? – zapy tał starszy wetery narz. – Nie dalej jak kwadrans temu. – Paskudnie to wy gląda – ocenił Jacek, spoglądając spoconemu szmuglerowi w oczy. – Trzeba będzie ciąć, żeby oczy ścić ranę – zawy rokował Wojtek. – A nie wy starczy łoby … – pisnął Więcek, który nagle przestał zgry wać twardziela. – Nie wy starczy łoby. Infekcja już się wdała. Chcecie całą rękę stracić? Maciej pokręcił zdecy dowanie głową. W jego fachu trzeba by ło mieć sprawne obie dłonie. – Siądźcie tam! – Jacek wskazał blat, nad który m wisiała lampa z najmocniejszą żarówką. – Nic nawet nie poczujecie. Golniecie sobie setę albo dwie i… – Urwał, widząc minę szy nkarza. – Nie mam już ani kropli gorzały. – A tamta flaszka? – Wetery narz wskazał stolik w kącie. – Moja jest. – Szukalski otoczy ł butelkę ochronny m gestem. – Wara od niej. – Ty wredny gnoju! – wy darł się Więcek. – Sąsiadowi nie pomożesz? – Sąsiadowi? – Jędrzej rozejrzał się teatralnie. – Nie widzę tu żadnego sąsiada. Nietutejszy jestem! Szmugler obnaży ł zęby. – Pożałujesz tego, py rlandzka franco. Jutro cię dopadniemy … – Całuj mnie w dupę, patafianie! – zarżał wnuk policmajstra. – Jutro będę daleko stąd.

– Twoi… – Ich mam jeszcze głębiej niż ciebie. – Szukalski ostentacy jnie odkorkował flaszkę i przechy lił ją, wy pijając z gwinta ostatnią setkę albo półtorej. Sapnął głośno, otarł usta wierzchem dłoni i wstał od stolika. Sięgnął po prochowiec, podniósł leżącą pod ścianą tekturową walizkę i rzuciwszy ostatnie pogardliwe spojrzenie w kierunku kontuaru, ruszy ł do drzwi. Maciej spurpurowiał na twarzy. Pocił się jak my sz, dostał też dreszczy. Wszy scy my śleli, że krew go zalewa, miał święte prawo tak się wściekać, choć po prawdzie, sam sobie by ł winien. Gdy by nie traktował Jędrzeja z wy ższością, mógłby się teraz pewnie znieczulić. – Przy jedziesz tu jeszcze, a wtedy … – sy knął Więcek złowróżbnie. – Chy ba w twoich snach – odparł Szukalski, odwracając się w progu. – Mam was wszy … Nie dokończy ł. Zobaczy li, jak zza jego ramienia wy suwa się smukła dłoń, bez wątpienia damska. Moment później rozczapierzone palce wpiły się w twarz zaskoczonego Jędrzeja. Szczerzący się wciąż sy n policmajstra zawy ł, gdy długie pazury rozorały mu skórę, zostawiając głębokie bruzdy. Szarpnął się, lecz nic to nie dało. Ktokolwiek go dopadł, trzy mał mocno. Szukalski w okamgnieniu zniknął za drzwiami, jakby porwała go siła nieczy sta. Na ten widok osłupieli. Wpatry wali się w otwarte szeroko drzwi, nie wy konując żadnego ruchu. Zareagowali dopiero wtedy, gdy Więcek wy łoży ł się jak długi, waląc przy okazji głową o kontuar. Głuchy łomot padającego ciała wy rwał wszy stkich z odrętwienia. Wetery narze pochy lili się naty chmiast nad nieprzy tomny m szmuglerem, pozostali spojrzeli bezradnie po sobie. – Niech ktoś zamknie te sakramenckie drzwi! – wy darł się Konofol. – U siebie jesteście – mruknął pobladły Rejman. Choć by ł z niego wielki kozak zawsze i wszędzie, dzisiaj spietrał się jak pozostali. – Te, Cy gan. Drzwi trzeba… – Szy nkarz zaczął się rozglądać wokół siebie. Usły szał piskliwy głos dobiegający spod stołu. – Nie jestem Cy ganem! – Mateuszku… – Konofol bezzwłocznie zmienił ton. – Najbliżej drzwi jesteś, sy nku. Zamknij je, a nikt już nie powie na ciebie, żeś Cy gan. Pozostali pokiwali głowami, przy takując gorliwie. – Ale oni tam są – odparł drżący m głosem chłopak. – Nikogo stąd nie widać, na pewno już sobie poszli – przy milał się Sty pułkowski. – No, lećże, sy neczku, zanim wrócą. Mateusz ani my ślał opuszczać kry jówki. Sy tuacja by ła patowa. – Kupą, panowie, kupą – zaproponował w końcu kamieniarz. – Ale nie goły mi rękami! – przy tomnie ostrzegł dozorca cmentarza. Zaczęli się rozglądać za jakąś bronią. Rejman miał w plecaku tępe, ale za to szerokie dłuto. Sty pułkowski wy jął spod pazuchy drewnianą pałkę, z którą się nie rozstawał na nocnej zmianie. Konofol sięgnął za kontuar po rzeźnicki nóż. Pan Raczkiewicz obszukiwał nerwowo kieszenie, a kiedy spojrzeli na niego, zobaczy li, że trzy ma w wy ciągniętej dłoni agrafkę. Tak dużą, krawiecką. Kierownik skupu wzruszy ł ramionami, widząc ich kpiące spojrzenia. – Zostańcie tutaj – poprosił Rejman, przesuwając go ostrożnie pod kontuar. – Nie chciałby m, żeby ście zadźgali nas ty m szpikulcem, jak już wpadniecie w morderczy szał. Pan Raczkiewicz protestował, ale został szy bko spacy fikowany – wy tłumaczy li mu, że ktoś

musi bronić obu wetery narzy. Pozostali ruszy li w stronę drzwi. Szli wolno, ramię w ramię, jak żołnierze wy patrujący zasadzki. Mateusz obserwował ich spod stołu wielkimi jak spodki oczami. Mieli do przejścia dziesięć kroków, nie więcej, lecz zajęło im to wieczność, a jeśli liczy ć według wskazań ściennego zegara, równe dwie minuty. W progu trafili na kolejną przeszkodę. Drzwi by ły zby t wąskie, żeby zmieścili się w nich wszy scy naraz. A chętnego do złapania klamki jak nie by ło, tak nie by ło. Spoglądali więc na siebie znacząco, posy kując pod nosami i kiwając gniewnie głowami. Pewnie doszłoby do rękoczy nów, gdy by nie nagłe poruszenie w głębi knajpy. Cała trójka zamarła, sły sząc za plecami wrzaski wetery narzy. Ani jeden nie odważy ł się odwrócić. Lęk przed ludźmi, którzy porwali Szukalskiego, by ł silniejszy od ciekawości. – Co tam się dzieje, chłopcze? – zapy tał szeptem Konofol, stojący najbliżej kry jówki Mateusza. – Nie widzę – pisnął Csakar. – To wy leź stamtąd, dziecko – poprosił płaczliwy m tonem dozorca cmentarza, próbując patrzeć w obu kierunkach naraz. Chłopak wy sunął głowę spod blatu. Na moment ty lko, po czy m naty chmiast zniknął z powrotem w kry jówce, która chy ba wy łącznie jemu wy dawała się bezpieczna. – Leją się – zameldował skulony. – Z ty m ugry ziony m panem. – Pogłupieli do reszty ? – ziry tował się kamieniarz, nadal próbując przebić wzrokiem ścianę deszczu za drzwiami. – Ściągną nam na głowy tamty ch… Wrzaski nie cichły – gorzej, nasilały się z każdą sekundą. Co więcej, od miejsca, w który m leżał skrępowany bimbrownik, też dobiegały coraz głośniejsze łomoty. – Raz kozie śmierć! – Konofol przeżegnał się zamaszy ście, machając przed oczami pozostały ch trzy many m w dłoni nożem, i jedny m susem znalazł się za progiem. Sięgnął do klamki, chcąc zamknąć drzwi jak najszy bciej, ale przesiąknięta chemikaliami i deszczem gaza ześlizgnęła się z mosiężnej rączki i szy nkarz poleciał w ty ł, prosto na kompanów. – Ty kurwo gładka… – zaklął, gdy wy lądował w objęciach kamieniarza, omal nie nadziewając się na dłuto. W ty m samy m momencie wy darzy ło się kilka rzeczy równocześnie. Sznury krępujące Ży gadłę zaczęły pękać z głośny m trzaskiem. Pan Raczkiewicz, przy glądający się z osłupieniem zmaganiom wetery narzy, zapiszczał jak baba, a następnie ruszy ł chwiejny m truchtem w kierunku drzwi, porzucając mocujący ch się ze szmuglerem braci Ptaków. Rejman próbował go zatrzy mać. Wy ciągnął przed siebie rękę… i zawy ł jak zraniony pies, chowając ją szy bko pod pachę. Kierownik skupu roztrącił ich w pełny m biegu, jakby by li nie ludźmi, ty lko kręglami, i wy padł na zewnątrz, nie przestając przeraźliwie piszczeć. – Zabiję wszarza! – Kamieniarz wy szarpnął z dłoni zakrwawioną agrafkę. – Zatłukę jak parszy wego kundla! – Ja też… Ja też go zabiję… – sapał potrącony przez pana Raczkiewicza cieć, podnosząc się niezgrabnie z klęczek. – Ale po panu – dodał zaraz, żeby nie urazić uczuć fundatora. Jego pałka potoczy ła się po podłodze aż pod ścianę. Sty pułkowski nie mógł się zdecy dować, czy wracać do miejsca w szy ku czy gonić za utraconą bronią. Dy lemat rozwiązał się sam. Wetery narze uwolnili się w końcu z uścisku Więcka, aby wzorem kierownika skupu butelek pognać na łeb na szy ję w kierunku drzwi, zapominając o torbie lekarskiej i przechowy wany m w niej

cenny m sprzęcie. Konofol, widząc ich zakrwawione ręce, także podjął decy zję. Ruszy ł z kopy ta przed siebie, wy machując w panice nożem. Nie dbał o to, że może kogoś trafić. Zabiłby każdego, kto stanąłby mu teraz na drodze. Cieć i kamieniarz nie mieli wy jścia – poszli w jego ślady, wy przedzając uciekający ch braci dosłownie o jeden krok. Zimny deszcz szy bko ostudził rozgorączkowane głowy całej trójki. Zdy szani mężczy źni zatrzy mali się po drugiej stronie ulicy, pod latarnią przy omszały m cmentarny m murze. Pan Raczkiewicz znikał właśnie w oddali – pędził jak wariat w stronę Głogczy ckiej, nie zwracając uwagi na wielkie kałuże. Szukalski leżał na chodniku kilka kroków od drzwi. Na nim siedziała okrakiem… Magdalena Ży gadłowa. Szy nkarz nawet po ćmaku rozpoznał jej leciwy prochowiec. Chy ba reanimowała nieboraka. Tak to przy najmniej wy glądało… Oprócz niej na Sy cowskiej nie by ło nikogo. Ktokolwiek napadł na Jędrzeja, zdąży ł już uciec. Zgięty wpół Konofol oparł się o wilgotne cegły. Sty pułkowski – siny na twarzy, jakby go kto dusił – klapnął ciężko na mokry chodnik. Ty lko Rejman, który miał siły za trzech, nie zmęczy ł się ty m krótkim biegiem. Dy szał głośno, ty le że z żądzy zemsty. Wetery narze przy stanęli tuż obok niego. Starszy trzy mał się za poszarpane przedramię, młodszy ścierał z twarzy krew. Rzęsisty deszcz szy bko dokończy ł dzieła, wy glądało więc na to, że nie należała do niego. Kilka sekund wy starczy ło, by wszy scy ochłonęli do reszty. – A gdzie dzieciak? – zapy tał kamieniarz, rozglądając się nerwowo wokół. – Pewnie został pod stołem – burknął jeden z braci. – Trzeba go stamtąd zabrać… – Rejman ruszy ł do drzwi, ale zaraz się zatrzy mał, spostrzegłszy, że nikt za nim nie idzie. – Jeszcze mi ży cie miłe – warknął Konofol. I widząc, że oczy kamieniarza ciskają bły skawice, dodał: – Ży gadło sznury poprzery wał… – A ten wasz… ten tam… – dorzucił Jacek Ptak, zerkając na otwarte drzwi knajpy – szału jakiegoś dostał. Brata mi pogry zł. Mnie ty lko podrapał… – pokazał czerwone pręgi na karku, znikające pod podartą flanelową koszulą. Szy nkarz chciał coś powiedzieć, ale zamarł z otwarty mi ustami, wsłuchując się w dobiegający z wnętrza lokalu przejmujący wrzask, który utonął w jeszcze głośniejszy m rumorze, jakby ktoś tam suwał najcięższy mi stołami. – Co oni…? – mruknął Sty pułkowski, gramoląc się z chodnika. W jasny m prostokącie wejścia coś mignęło. Z budy nku wy padła mikra postać. Mateusz wiał na czworakach, jakby ze strachu zapomniał, że ma nogi. Ucieczka nie miała prawa się udać. Człowiek nie zwierz. Dzieciak po kilku ruchach zmy lił ry tm i wy walił się jak długi na bruk. By ł już jednak na jezdni, z dala od ścigający ch go bestii. Rejman podbiegł i podniósł go za kołnierz. Dla takiego mocarza nieletni Cy gan by ł lekki jak piórko. Moment później razem wrócili pod mur. Konofol wbił spojrzenie w półmrok między latarniami, gdzie przed chwilą widział Magdę Ży gadłową. By ła tam nadal, ty le że teraz stała, chwiejąc się tak samo jak jej mąż, gdy go Więcek do knajpy sprowadził. – Jezusie… – Sty pułkowski chwy cił szy nkarza za rękaw. – Widzicie to co ja? Mikołaj przy taknął ruchem głowy ; słowa nie chciały mu przejść przez ściśniętą krtań. Szukalski, cały w rozmy tej deszczówką krwi, gramolił się niedołężnie z chodnika. Wy glądał jak upiór albo zarżnięta świnia. Prochowiec, niegdy ś jasnobeżowy, miał teraz wy mazany juchą,

podobnie jak kraciaste bawełniane spodnie. Przemoknięta na wskroś koszula też by ła pokry ta czerniejący mi plamami – caluteńka, od kołnierzy ka po wy stającą zza paska rozchełstaną połę. – Jak to możliwe?… – Dozorca cmentarza przeżegnał się. Popatrzy ł na widmo Jędrzeja, przeniósł wzrok na siną Ży gadłową, potem zerknął w kierunku drzwi, za który mi poruszały się widoczne w świetle lamp sy lwetki jej męża i Macieja Więcka. – Spieprzajmy stąd, chłopy – wy mamrotał przez szczękające coraz głośniej zęby. – Ale dokąd? – Konofol rozejrzał się bezradnie. – Do mnie. – Łukasz spojrzał mu w oczy. – Znaczy na cmentarz! – Dobra my śl – podchwy cił stojący za ich plecami kamieniarz. – Mur gruby, brama solidna i będzie się gdzie schować. *** Pan Raczkiewicz otrzeźwiał. Nie wiedział jak, nie wiedział kiedy. Stojąc przy kontuarze u Konofola, z trudem utrzy my wał się na nogach, a my śli miał równie postrzępione i mgliste jak te chmury, z który ch lał się deszcz. A chwilę później, gdy biegł po skąpanej nawałnicą ulicy, by ł już trzeźwy jak świnia. Puf i prawie sześć setek mocnej gorzałki wy parowało z jego steranego organizmu. Ot, tak. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie my ślał jednak o ty m, choć by ł to niekwestionowany cud nad cudami, coś, o czy m w ży ciu nawet nie sły szał. Przed oczami wciąż miał wy szczerzoną gębę Więcka. Jego pożółkłe zęby wpijające się w przedramię wetery narza. Jego pazury rozry wające flanelową koszulę i skórę na karku drugiego z braci. Bestia. Bestia nie człowiek. Potwór! Musiał uciekać. Musiał znaleźć się jak najdalej od tej cuchnącej spelunki i wy pełniający ch ją kreatur. Co go podkusiło, żeby tam dzisiaj pić? Mógłby już smacznie spać, niczy m się nie przejmując. A tu… siny jak trup Ży gadło, znikający za drzwiami Szukalski, mały Cy gan opowiadający o szaleńcach w izolatorium… Zgroza! Skręcił z Zakrzowskiej w Dobroszy cką automaty cznie, jak zawsze, gdy wracał do domu. Mieszkał tuż za dworcem w lekko zagrzy bionej, ale całkiem jeszcze porządnej chałupie. Sam na dwu izbach. Jak panisko. Wiedział, że sąsiedzi zazdroszczą mu tego lokum i kupionego wiosną komara. On pierwszy w okolicy miał nowy motorower. On pierwszy dostał propozy cję roboty w skupie butelek. To ostatnie przepełniło czarę gory czy zazdrośników. Tego już tutejsze szpetoty nie mogły mu darować. Koledzy przestali się do niego odzy wać. Panny odwracały głowy, gdy przejeżdżał na swoim karmazy nowy m rumaku, choć wcześniej oczu nie mogły od niego oderwać. Gady nie bogobojne ludzie… Niektórzy za jego plecami opowiadali, że zlewa resztki z każdej butelki, a co zbierze, to wieczorem wy chleje, sam, zamknięty na cztery spusty w swojej ruderze. Tylko dlatego chadzam do Konofola. Tylko dlatego. Żeby wszyscy widzieli, że nie muszę wysączać ostatnich kropelek z każdej przyniesionej do skupu flaszki. Oni pewnie tak by robili. Nie ma to tamto… Zwolnił, widząc przed sobą jakiegoś człowieka. Milicjant! Dobra Boziu, dzięki Ci za te okruchy łaski. – Panie władzo! – zawołał, ale mundurowy nie reagował. Ruszy ł więc dalej, przy śpieszając kroku. – Kochanieńki. Tam. Tam, przy cmentarzu – wskazał odległy wy lot ulicy. – Poszalały

ochlapusy od samogonu! Leją się, aż krew cieknie… – Zdy szany przy stanął tuż za plecami milicjanta, a ten wreszcie zaczął się odwracać. – Powiadam wam, Sodomia i Gomoria z ty … – Głos uwiązł mu w gardle, kiedy poczuł piekielny ból w okolicy żołądka. Jakby mu ktoś rękę w bebechy wsadził i zaczął je paluchami ściskać. Zanim zwalił się bez czucia na ziemię, dostrzegł jak przez mgłę ziemistoszarą twarz sierżanta i jego całkiem białe, martwe oczy. *** Przy cupnęli przy zrujnowanej kapliczce i ukry ci w jej cieniu przy glądali się uważnie odległej o trzy dzieści metrów bramie. – Chy ba poszli – mruknął po dłuższej chwili Konofol, odwracając się do kompanów. Od kilku minut za gruby mi kuty mi prętami widać by ło wy łącznie zalaną deszczem ulicę. Ży gadłowa, jej mąż, Więcek i Szukalski zniknęli gdzieś za murem. – Czają się tam – wy szeptał Rejman, kurczowo ściskając dłuto i oniemiałego chłopaka. – Brama mocna, łańcuch też. – Dozorca cmentarza powiódł po nich wzrokiem. – Nie dali rady, choć próbowali – przy pomniał. Fakty cznie, upiory szarpały za kratę, ale nic im to nie dało. Poniemiecka brama by ła solidna nawet po ty lu latach. – Chy ba możemy odetchnąć – dodał. – Przy dałoby się – rzucił Jacek Ptak, czuwający przy pogry ziony m bracie. Sam także oberwał od Więcka, ale nie tak mocno. Zadrapania okazały się wprawdzie bardzo długie, lecz na szczęście niezby t głębokie. Pociekło z nich niedużo krwi. Z Wojtkiem by ła zupełnie inna sprawa. Szmugler, ledwie ty lko się ocknął, zaczął szaleć. Wbił zęby w rękę uspokajającego go wetery narza i za nic nie chciał puścić. Żeby mu rozewrzeć szczęki, musieli uży ć dutki nosowej – którą fartownie mieli w podręczny m zestawie narzędzi. Jednakże uciekając w popłochu, zostawili torbę ze sprzętem odziedziczony m po ojcu, czego teraz bardzo żałowali. Nawet nie mieli czy m opatrzy ć rany Wojtka. Ty le dobrego, że cieć wy ciągnął zza pobliskiego nagrobka flaszkę samogonu, który w sam raz nadał się jako środek dezy nfekujący. Jacek polał bimbrem rękę brata, nie bacząc na jego protesty, potem udarł pas materiału z własnej koszuli i obwiązał nim prowizory czny, choć porządny opatrunek z czy stej chustki. Dopiero gdy skończy ł, zajął się sobą. Nie miał więcej chustek, dlatego wy lał odrobinę gorzałki na dłoń i przetarł nią dokładnie wszy stkie zadrapania. Zapiekło, w nozdrzach poczuł ostry, karbidowy zapach. Popatrzy ł na flaszkę pod światło bijące od chy botliwej latarni. Lekko żółtawa, mętna ciecz wy pełniała ją wciąż do połowy. Sty pułkowski rzucił kompanom krzy we spojrzenie. – Ostatnia – poinformował skwaszony, ale oni zlekceważy li tę niedopowiedzianą skargę. Po takiej rozróbie mieli ochotę na porządnego kielicha. Jacek obwąchał ostrożnie szy jkę. Ze środka cuchnęło wszy stkim, ty lko nie alkoholem. – Co to za zajzajer? – zapy tał. – Własnej roboty – odburknął urażony cieć. Po czy m tonem usprawiedliwienia dodał: – Pędzę, z czego mogę…. – Ja tam wielbłądem nie jestem. – Młodszy Ptak przy łoży ł butelkę do ust. – Wszy stkiego

mogę się napić. – Pociągnął ły k, nieduży, bo oczy wy szły mu zaraz z orbit. – Albo i nie… – wy charczał, wy walając na wierzch pobielały jęzor. Konofol i Rejman nie mieli aż tak wielkich problemów z przełknięciem wy robu ciecia, lecz i oni krzy wili się po każdy m ły ku. Sty pułkowski z radością przy jął ich niechęć do drugiej kolejki. Zakorkował flaszkę i wsunął ją pośpiesznie do wewnętrznej kieszeni jesionki. – Co teraz? – zapy tał. Wszy scy spojrzeli na bramę i widoczną za nią pustą ulicę. – Posiedzimy, poczekamy – odparł zrezy gnowany m tonem kamieniarz. – Tutaj przy najmniej jesteśmy bezpieczni. – Odpocznijmy – poparł go Konofol. – O świcie spróbujemy wy jść od wschodniej strony. Albo przeskoczy my przez płot na tory. Cichy mi pomrukami wy razili swoją aprobatę i rozsiedli się wy godniej, opierając plecy o omszałą ścianę. Rannego Ptaka usadzili pośrodku, jego brat zajął miejsce po prawej, Rejman z Mateuszem ulokowali się po lewej. Konofol przy kucnął za dzieciakiem, natomiast cieć klapnął obok Jacka. Po tej stronie kapliczki, dzięki Bogu, deszcz nie zacinał, musieli więc ty lko pogodzić się z kroplami, które od czasu do czasu skapy wały z krawędzi zapadniętego dachu. Milczenie i gorzałka odpręży ły ich nieco, jednakże żaden na razie nie waży ł się zamknąć oczu. Wojtek mamrotał coś pod nosem, trząsł się też z zimna, ale nie mieli czy m go okry ć. Przy sunęli się więc bliżej siebie, żeby tracić jak najmniej ciepła. Nadal drżeli na każdą my śl o ty m, czego świadkami by li niedawno. Czas wlekł się niemiłosiernie wolno, lecz każda upły wająca minuta obciążała powieki znużony ch do granic mężczy zn. Choć siedzący na samy m skraju Sty pułkowski najbardziej odczuwał chłód, przez wrodzone skąpstwo powstrzy my wał się przed ponowny m sięgnięciem po flaszkę. Wiedział, że pozostali nie odmówią sobie teraz drugiej kolejki, a to by oznaczało utratę całego zapasu bimbru. Marzł więc, trzęsąc się jak osika, aż w końcu nie zdzierży ł. Od kamienia ciągnęło po nerkach. Nawet przez grubą jesionkę. Lepiej stracić te parę łyków samogonu, niż przeziębić się albo wilka dostać, uznał. Sięgnął pod pazuchę. Ledwie szkło znalazło się na zewnątrz, zobaczy ł nad sobą rozczapierzoną rękę Jacka. – Te, wielbłąd – ofuknął go – poczekaj na swoją kolej. Młodszy Ptak nie zamierzał jednak czekać, jego palce zacisnęły się na flaszce, a potem niespodziewanie zmiażdży ły ją, jakby by ła z papieru, a nie grubego szkła. Głośny chrzęst zlał się z charkotem duszonego ciecia. Jacek przy warł do niego cały m ciałem, wijąc się przy ty m jak piskorz. – Co jest? – Rejman próbował się podnieść, ale naty chmiast opadł z powrotem na ty łek, uderzając boleśnie poty licą o ścianę. Drugi z braci już trzy mał go za kapotę. By ł tak blisko… Kamieniarz próbował go z siebie strząsnąć, ale wy starczy ł moment, by całkiem opadł z sił. Nawet nie jęknął, gdy starszy wetery narz skręcał mu kark. Przy sy piający Mateusz zerwał się z wrzaskiem, potrącając Konofola. Na wpół śpiący szy nkarz gibnął się na bok, gubiąc ściskany w dłoniach nóż. Zaraz jednak wy macał go pod najbliższy m rozbity m nagrobkiem. Za stary by ł i za gruby, żeby tak od razu skoczy ć na równe nogi, i ty lko to go ocaliło. Wy chwy cił kątem oka jakiś ruch i podniósł wzrok w samą porę, by zobaczy ć, jak widmowa postać wy łania się zza pochy lonego granitowego krzy ża i wy ciągając szponiaste łapska, chwy ta

za ramię sparaliżowanego ze strachu chłopaka. Obok niej pojawił się zaraz drugi upiór. Ży gadło i Więcek. Jak się tu dostali? Przecież nie przez główną bramę… Nagle Mikołaja oświeciło. A to menda, sklął w my ślach ciecia. Pijaczyna nie zamknął za sobą bocznej furtki, gdy przylazł do pracy. Ty le zdąży ł pomy śleć, zanim Mateusz znalazł się w morderczy m uścisku obu bestii. Podrostek zaskowy czał ty m swoim falsetem. Tak przeraźliwie, że Konofolowi ciarki przeszły od krzy ża aż po stające na karku siwe włoski. Sekundę później ponownie zapadła cisza, a potem szy nkarz usły szał głośny, przy pominający prucie płótna dźwięk i poczuł straszny odór. Coś chlusnęło na żwirową ścieżkę przed nim. Twarz spry skały mu ciepłe, lepkie kropelki, a nozdrza wy pełnił okropny smród. Wszarze rozerwały dzieciaka na dwoje! Jak szmacianą lalkę! Wypruły z niego wszystkie flaki! Tego by ło Konofolowi za wiele. Zerwał się do biegu z dzikim wrzaskiem, dotarł do muru, wspiął się pośpiesznie na powalony krzy ż i przerzuciwszy nogi na drugą stronę, zeskoczy ł ciężko na ulicę. Uchy lone drzwi po przeciwnej stronie ulicy kusiły go przy tulny m blaskiem. Wahał się, ale ty lko przez moment. O, nie. Wchodząc tam, mógłby wpaść w jeszcze gorszą pułapkę. Zamarł na zalany m deszczem bruku i nadstawił ucha. W końcu usły szał ledwie uchwy tne wy strzały dobiegające gdzieś z dala, od strony miasta. Tam musi iść. Tam znajdzie kogoś, kto zdoła zwalczy ć tę zarazę.

11 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 22:46 internat szkoły dla pielęgniarek, ul. Krakowska 28 Dominika owinęła się szczelniej przemoczony m szlafrokiem. Od pół godziny tkwiła na krawędzi dachu, wy patrując w dole kogoś, kto mógłby jej pomóc. Odmienione uczennice warowały wciąż pod drabiną, jakby czuły, że w pobliżu znajduje się kolejna ofiara. Sprawdziła to kilkakrotnie, zerkając ostrożnie w głąb szy bu. Za każdy m razem widmowe sine ręce unosiły się ku niej, a zakrwawione palce chwy tały ry tmicznie powietrze. O tej drodze ucieczki mogła więc zapomnieć, a innej jak na razie nie widziała. Pociągnęła nosem. Burza przy niosła ochłodzenie, gęsty deszcz zacinał nieustannie, a wiejący od Tarnogaju wiatr przy prawiał ją o gęsią skórkę. By ła zahartowana jak każdy z wojennego pokolenia, nieraz my ła się w śniegu, ale zdawała sobie sprawę, że takie parogodzinne moknięcie na odkry ty m dachu może skończy ć się poważny m przeziębieniem. Co jednak innego mogła zrobić, jak nie czekać bezczy nnie na pomoc? Przecież ani nie zeskoczę z kilku pięter, ani nie zejdę po… Pacnęła się dłonią w mokre czoło. Piorunochron. Że też wcześniej o nim nie pomy ślała. Odszukała miejsce, w który m gruby drut znikał za krawędzią dachu. Uklęknęła najpierw na jedno, później na drugie kolano, a następnie położy ła się na brzuchu i tak podpełzła wolno, by spojrzeć w dół. Nie cierpiała na lęk wy sokości – albo przy najmniej tak do tej pory sądziła – ale gdy spojrzała w mroczną otchłań, aż ją w dołku ścisnęło. Potu na dłoniach i stopach nie poczuła, takie już by ły mokre. Za wy soko. Nie da rady zleźć ty le po piorunochronie. Ręce osłabną jej, zanim dotrze do ziemi – i czeka ją bolesny upadek, pewna śmierć albo kalectwo. Wzdry gnęła się na my śl o ty m, że leży na ziemi sparaliżowana i bezradnie patrzy, jak ze wszy stkich stron podchodzą do niej te… Brr. Zerknęła na sąsiednią, niższą o jedną kondy gnację część budy nku. Dach by ł tam wprawdzie stromy, a dachówki śliskie, ale… Kawałek dalej, od północnej strony, by ło najniżej. Stamtąd mogłaby zejść na taras przy budówki, co skróciłoby drogę do ziemi o dalsze dwa, może nawet trzy metry. Zerknęła ponownie ku wy marłej ulicy Krakowskiej. Od ponad pół godziny nie zobaczy ła na niej ży wej duszy. Raz ty lko dostrzegła w oddali karetkę albo radiowóz. Niebieskie światło zapulsowało na liszajowaty ch murach kamienic Trójkąta Bermudzkiego, lecz pędzący na sy renie samochód skręcił w kierunku pobliskiego mostu i Niskich Łąk. Raz kozie śmierć, pomy ślała. Samo zejście na stromą część dachu nie wy magało od niej nadmiernej ekwilibry sty ki. Kilkustopniowa drabinka prowadziła na wąski pomost dla kominiarzy – choć „pomost” by ło może w ty m wy padku zby t szumny m określeniem. Tarczoń musiała przejść paręnaście kroków po zwy kłej desce. Ostatecznie zdecy dowała się pokonać tę odległość na czworakach i tak dotarła do

biegnącego w dół, lśniącego i grubego na palec drutu. Przełknąwszy głośno ślinę, chwy ciła go i zsunęła się aż na krawędź dachu. Tutaj odpoczęła, a gdy odzy skała w pełni oddech, spuściła nogi i wolno, szorując brzuchem po dachówkach, zaczęła… Nie. W ostatniej chwili zrozumiała, że goły mi i w dodatku mokry mi rękami nie utrzy ma długo śliskiego metalu. Sinawy bły sk i towarzy szący mu łoskot przy pomniały kierowniczce internatu także o inny m zagrożeniu. Jeśli który ś piorun trafi w budy nek, kiedy ona będzie wisieć niczy m szy mpans na brzy twie… Nawet tak nie myśl, głupia, zganiła się naty chmiast, lecz mimo to nie by ła w stanie zapomnieć wizji, w której jej rażone gromem ciało spada na ziemię, dy miące i poczerniałe. Brr, otrząsnęła się raz jeszcze i szy bko wciągnęła nogi na dach. Odsunęła się od piorunochronu, tak na wszelki wy padek, a potem zaczęła oglądać przemoknięty szlafrok. Gdy by oderwała dwa paski grubego materiału, mogłaby owinąć nimi i wzmocnić dłonie. Niestety czechosłowackie szwaczki spod Braty sławy zadbały o to, by ich dzieła nie dało się rozpruć bez odpowiednich narzędzi. Dominika nie miała więc wy boru. Musiała podrzeć koszulę nocną. Z tą poszło jej łatwiej. Wy starczy ło znaleźć jedno z liczny ch przetarć przy szwie i pociągnąć. Potem chwila pracy zębami i miała już ochraniacze na obie dłonie. Poczekała, aż kolejny grom przetoczy się po niebie – ten wy dał się odleglejszy niż poprzedni – i ponownie spuściła nogi za krawędź dachu. Modląc się w duchu, wy macała obuty mi w kapcie stopami powierzchnię cegieł. Zaparła się mocno, po czy m przesunęła najpierw lewą rękę, a później prawą – i w końcu zobaczy ła przed sobą ścianę. Najgorsze za mną, pomy ślała z saty sfakcją. Uśmiech zniknął jednak z jej twarzy, gdy okolicę rozświetliła kolejna bły skawica. Ty m razem grzmot by ł znacznie bliższy. Czy żby burza wracała? Dominika zerknęła w dół, co okazało się błędem. Nie na darmo piszą w mądry ch książkach przy godowy ch, żeby tego nie robić. Dłonie i stopy naty chmiast jej się spociły. O ile pasy bawełny wy prute z koszuli nocnej poradziły sobie z ty m problemem bez większego trudu, o ty le skórzane, znoszone laczki zaczęły się nagle zsuwać. Wy starczy ł mocniejszy ruch nogą, by pierwszy poleciał w dół i chwilę później plasnął na pokry te warstwą deszczówki pły tki tarasu. Dominika zacisnęła powieki. W ty m momencie jasno do niej dotarło, że wy brała najpewniejszy sposób, by nie wy jść cało z tej opresji. Napięła wszy stkie mięśnie, by wrócić na dach, ale nie zdołała się podciągnąć nawet na kilkanaście centy metrów. W takiej sy tuacji musiała zejść na taras – i to szy bko, zanim ramiona całkiem jej omdleją i… To tylko trzy piętra, powtarzała sobie w my ślach, walcząc ze strachem i dreszczami. Im bardziej cierpiała, ty m silniej zaciskała powieki. W końcu wy cieńczenie wzięło górę nad wolą. Palenie w okolicy barków stało się nie do wy trzy mania. Zdrętwiałe palce prostowały się jeden po drugim. Odpadając od ściany, jęknęła cicho. Wtuliła głowę w ramiona, czekając na uderzenie, które nastąpiło mgnienie oka później, ale… Otworzy ła najpierw jedno oko, później drugie. Rozejrzała się wokół zdumiona. Stała na tarasie, zlana po równo chłodny m deszczem i zimny m potem. Opuszkami palców prawej dłoni wciąż doty kała piorunochronu. Ki diabeł? Postąpiła parę kroczków do ty łu, przeły kając nerwowo ślinę. A to ci dopiero! Poddała się tuż przed końcem. Kilka centy metrów od tarasu. Zupełnie jak te dzieci w górach z czy tanki do pierwszej klasy. Znalazła kapeć, a następnie podbiegła do barierki. Wy chy liła się, szukając miejsca, w który m dałoby się najbezpieczniej opuścić na ziemię. Po prawej stał dostawczy żuk, mogłaby zeskoczy ć na plandekę, a potem zejść po kabinie albo… Rozglądając się, wy patrzy ła sporą pry zmę piasku.

To by ło o niebo lepsze rozwiązanie. Podkasała ciężki od wilgoci szlafrok, przełoży ła nogę na drugą stronę barierki, a gdy już stała na krawędzi tarasu, szy kując się do skoku, ostatni raz omiotła wzrokiem budy nek internatu. Zamarła, dostrzegłszy za oświetlony m oknem na parterze kilka widmowy ch postaci w biały ch koszulach. Bestie dotarły aż tutaj, ale i tak jej nie dopadną. By ła już poza zasięgiem ich łap. Mogą sobie nimi machać do upojenia… Zaraz, zaraz, machać? Przy jrzała się uważniej. Stojące za oknem dziewczy ny poruszały się znacznie sprawniej niż tamte sine pokraki. I zachowy wały się tak, jakby chciały zwrócić na siebie uwagę. Jedna zerknęła właśnie przez ramię, jakby się czegoś obawiała. Ktoś przeżył tę jatkę? Jakim cudem? Uczennice zachowy wały się coraz bardziej nerwowo. Jedna z nich – by ła to Mary sia Kijowska, krótko obcięta czarnulka z pierwszej klasy – zaczęła nawet podskakiwać. Dominika skojarzy ła ją od razu, bo nikt inny nie parodiował Hitlera tak dobrze jak ta osiemnastolatka z Malcanowa, którą koleżanki nazy wały Enią, cokolwiek to znaczy ło. Wahała się ty lko przez moment. Dobrze wiedziała, że jeśli ucieknie, a te dziewczy ny zdołają przetrwać atak zmartwy chwstały ch potworów, będzie miała przechlapane. Na takie ry zy ko nie mogła sobie pozwolić. By ła wprawdzie pewna, że na trzecim piętrze nie został już nikt, kto mógłby ją oskarży ć o dopuszczenie do tej rzezi, ale wolała dmuchać na zimne. Lada godzina władza ludowa zainteresuje się tą sy tuacją, opanuje zagrożenie, a potem jak zawsze zacznie szukać kozłów ofiarny ch. Dominika Tarczoń ani my ślała by ć chłopcem, czy raczej dziewczy nką, do bicia. Przelazła raz jeszcze przez barierkę i poprawiwszy na sobie szlafrok, podeszła do okna. Dziewczęta zgasiły prędko światło, jakby się bały, że przy wabi polujące na nie potwory. – Otwórzcie… – szepnęła, widząc, że wszy stkie uczennice są na skraju załamania nerwowego. Gdy nie zareagowały, pokazała im na migi, co mają zrobić. Enia rozłoży ła ręce w geście bezradności. Nie mogą otworzyć okna? Tarczoń stanęła na palcach. Przy łoży ła czoło do szy by, osłaniając oczy z obu stron, by lepiej widzieć. W głębi pomieszczenia dostrzegła szereg boksów. No tak, łazienka. Sama kazała zabić to okno gwoździami, żeby nieletnie nie paliły ukradkiem. Nagle pożałowała swojej decy zji, chociaż do wczoraj uważała ją za jeden z największy ch sukcesów wy chowawczy ch. Uspokoiła dziewczy ny gestem dłoni, po czy m cofnęła się o krok, próbując ocenić sy tuację. Woźny przy łoży ł się do tej roboty. Łatwiej będzie rozwalić okno, niż je otworzy ć. Tak, zbicie szyb jest jedynym sensownym rozwiązaniem. Chociaż… Jeśli bestie wciąż by ły w pobliżu, a na to właśnie wskazy wało zachowanie uczennic, w każdej chwili mogło się zrobić nieciekawie. Gdy by miała pod ręką coś naprawdę ciężkiego i dużego, coś, czy m zdołałaby rozwalić nie ty lko szkło, ale i szprosy, kilkoma ruchami oczy ściłaby wewnętrzną część ramy, a potem rzuciła szlafrok na parapet i powy ciągała dziewczy ny na zewnątrz, zanim tamte pokraki zdąży ły by wy łamać drzwi. Niestety pustka na tarasie udaremniała ten śmiały plan. Myśl, babo, myśl, ponagliła się Dominika, czując narastającą iry tację. Musi być jakiś inny sposób… Przy glądając się oknu, przejechała palcem po zamalowanej warstwie kitu. Tak, to powinno się udać! Jednak da się usunąć szybę bez robienia zbędnego hałasu. Pokazała Mary si na migi, że chce, aby dziewczy ny wy skubały cały kit z najniższej szy by, zaczy nając od góry przy szprosie. Naty chmiast zabrały się do pracy, rozdrapując paznokciami

stwardniałą mieszaninę pokostu i kredy. Chwilę to trwało, ale w końcu szy ba drgnęła. Kaja Olbry cht, py zata okularnica z drugiej klasy, ujęła ją ostrożnie i odstawiła pod ścianę. Połowa roboty za nami, ucieszy ła się w duchu Dominika, popędzając uczennice nerwowy mi gestami. Z drugą szy bą poszło im nawet łatwiej dzięki temu, że kit by ł starszy i sam się kruszy ł. Jeszcze chwila i w ramie okiennej pojawił się spory otwór. – Macie tam jakiś ręcznik albo coś z wierzchnich ubrań? – zapy tała Tarczoń, spoglądając z nadzieją na dziewczy ny. Pokręciły zgodnie głowami. Wy biegły ze swoich sy pialni tak, jak stały. Dominika westchnęła ciężko, ale rozsupłała pasek i zdjęła szlafrok. Wy ścieliła dolną część otworu podwójną warstwą frotté, żeby żadna z ocalały ch uczennic nie skaleczy ła się o wy stające z ramy papiaki, resztki kitu i drzazgi. – Wy chodźcie kolejno – zakomenderowała – od najtęższej zaczy nając. Okna w sanitariatach umieszczono stosunkowo wy soko, przez co wspięcie się na parapet by ło nie lada sztuką. Dopóki koleżanki pomagały niezgrabom od ty łu, sprawa wy dawała się względnie prosta, lecz ostatnią uczennicę będzie można ciągnąć ty lko z jednej strony, zupełnie jak rzepkę Tuwima. Wolała więc, żeby to by ła najmniejsza i najlżejsza z dziewcząt. Zaczęły od ewakuacji Kai. Oczy wiście dziewczy na bardzo szy bko utknęła. Głowa i ramiona wy stawały na zewnątrz, ale na ty m się skończy ło. Dominika próbowała ją przeciągnąć, lecz nie dała rady mimo solidarnego wsparcia reszty uczennic. Może gdy by by ły już na zewnątrz i zabrały się do tego razem… Wskazała palcem sąsiednie skrzy dło. – No dalej – szepnęła, pokazując Mary si i jej koleżance, Dominice Pikule, by zaczęły demontować drugą szy bę. Sama stała przed zaklinowaną Kają, trzy mając ją za ręką i pocieszając. – Wszy stko będzie dobrze, zobaczy sz – mówiła. – Wy dostaną się na taras i raz-dwa ci pomogą… Kijowska i Pikuła wzięły się ostro do roboty, choć palce już im krwawiły. Tempo miały mordercze, bo i sy tuacja stawała się coraz bardziej napięta. Nawet stojąca na zewnątrz Tarczoń sły szała wy raźnie, że ktoś dobija się do drzwi. Łoskot narastał z każdą chwilą, jakby na kory tarzu przy by wało chętny ch do wdarcia się do łazienki. Dziewczęta podskakiwały przestraszone, ilekroć za ich plecami rozległ się głośniejszy huk. Mimo to pierwsza szy ba zawędrowała pod ścianę już po trzech minutach, a druga zaczęła drżeć ty lko chwilę później. – Brawo, dziewczy ny – mruknęła Tarczoń, uśmiechając się do pracujący ch mozolnie uczennic. Uwięzioną zaś poinformowała: – Już prawie wy jęły drugą szy bę. Zaraz się tobą… Złowrogi trzask uciszy ł Dominikę. Natomiast nagły paniczny pisk uczennic uświadomił jej, że zamek w drzwiach toalety w końcu ustąpił. Chciała odsunąć się od Kai, ale ta wpiła się jej w dłoń i za nic nie puszczała. Zmieniła więc zdanie, zaparła się stopą o ścianę i z cały ch sił zaczęła ciągnąć zaklinowaną uczennicę. Widziała przed sobą ty lko jej wielkie ciemne oczy ukry te za szkłami masy wny ch okularów. Wpatry wała się w nie jak zauroczona, dopóki nie usły szała brzęku tłuczonego szkła i jeszcze donośniejszego pisku. Coś łomotnęło głucho tuż za jej plecami. Odwracała właśnie głowę, gdy poczuła mocne szarpnięcie. Kaja zawy ła, jakby ją ktoś obdzierał ze skóry, wy bałuszy ła oczy i moment później zniknęła we wnętrzu łazienki, pociągając za sobą zdezorientowaną kierowniczkę internatu. Dominika Tarczoń, nie mogąc oswobodzić dłoni z zaciśnięty ch kurczowo palców uczennicy, rozkrzy czała się z bólu i strachu przed czekający m ją

niechy bnie pożarciem. W mroczny m pomieszczeniu roiło się od zakrwawiony ch postaci, a ona tkwiła w oknie całkowicie bezbronna, ucapiona przez Kaję, na wpół przewieszona przez parapet. Zaraz ją… Szarpnęła się, ale kwicząca przeraźliwie uczennica nadal nie puszczała. Tuż obok Pikuła próbowała odepchnąć od siebie atakującą ją makabry cznie zniekształconą poczwarę. Ksenia Olkusz – tak, to musiała by ć ona – została rozerwana przez bestie jeszcze tam, na schodach. Wy glądała teraz tak, jakby jej nogi kończy ły się w okolicy mostka. Wijące się wnętrzności ciągnęła za sobą po podłodze; poskręcane jelita niknęły pod kłębowiskiem inny ch ciał, lecz ona nic sobie z tego nie robiła, choć właśnie przy depnęła własną wątrobę. O wiele mniejsza od niej przeciwniczka nie miała żadny ch szans, słabła w oczach, ale wciąż próbowała wy swobodzić się z morderczego chwy tu. Kiedy wsunęła kciuki do wy szczerzony ch ust Kseni, ta naty chmiast zwarła szczęki. Na ten widok Tarczoń zebrała wszy stkie siły i szarpnęła się raz jeszcze. Udało jej się oswobodzić z uścisku wiotczejący ch palców Kai, poleciała z impetem do ty łu i z pluskiem wy lądowała na pły tkach tarasu. Nawet stąd widziała wy ciągające się w jej kierunku dłonie bez kciuków. Zaraz jednak zniknęły w mroku, a na ich miejscu pojawiło się mrowie inny ch łap: siny ch i poraniony ch jeszcze potworniej. Tarczoń nie czekała, aż któraś z ty ch bestii wy dostanie się na taras. Zapominając o szlafroku, rzuciła się do barierki, lecz gdy ty lko chwy ciła ją obiema rękami gotowa do skoku na oślep, usły szała zza pleców ciche wołanie. – Pani kierowniczko! – Mary sia? – Obejrzała się przez ramię. Kijowska leżała na tarasie. Z jej twarzy i przedramienia sterczały kawałki stłuczonej szy by. Spanikowała do tego stopnia, że wy skoczy ła przez okno, nie zwracając uwagi na ostatnią, nie wy jętą jeszcze szy bę. – Niech mnie pani nie zostawia! – błagała ranna uczennica. Tarczoń zaklęła pod nosem. Zerknęła ku oknu, by sprawdzić, czy którejś z maszkar udało się wy dostać na zewnątrz, i z ulgą stwierdziła, że nadal ty lko wy ciągają ręce w kierunku niedoszły ch ofiar. Wszy stko wskazy wało na to, że wy soki, sięgający prawie do piersi parapet okazał się przeszkodą, której zmartwy chwstałe tak łatwo nie pokonają. Nieco ty m uspokojona Dominika zapy tała: – Możesz wstać? – Nie wiem… – Co znaczy : nie wiem?! Wstawaj, a ży wo! Zapłakana dziewczy na oparła się na dłoniach, podźwignęła tułów. Chwilę później już klęczała, wy ciągając rękę do Dominiki. Ta, nie namy ślając się wiele, postawiła ją jedny m szarpnięciem na nogi. Kolana momentalnie ugięły się pod Mary sią, ale Tarczoń na to nie zważała. Zawlekła uczennicę pod barierkę i dopiero tam – mając pewność, że zdążą zeskoczy ć, zanim któraś z bestii pokona taras – obejrzała ranną. – Nie ruszaj się – poprosiła, sięgając po pierwszy z kilkunastu odłamków szkła tkwiący ch w twarzy Kijowskiej. Wy szedł przy wtórze przeraźliwego pisku, podobnie jak wszy stkie następne. Deszcz zmy wał krew ściekającą z ran, ale i tak wy glądało to okropnie. – Do wesela się zagoi – pocieszy ła ją Dominika, dla odmiany zajmując się przedramieniem. Skończy wszy, wskazała

uczennicy kupę piachu i popchnęła ją lekko. – Skacz! – rozkazała. Widząc, że Mary sia wy lądowała bezpiecznie na szczy cie pry zmy, zaczęła sama przełazić przez barierkę. W ostatniej chwili odwróciła się jeszcze do okna i splunęła z obrzy dzeniem. Skok nie by ł taki straszny, jak się obawiała – rozmiękły piasek niemal naty chmiast ustąpił pod jej ciężarem. Nie spodziewała się tego zupełnie i poleciała na twarz, staczając się aż na trawę. Ty m razem to Kijowska pomogła jej wstać. – Musimy uciekać, Mary siu – wy mamrotała Tarczoń, próbując doprowadzić się do porządku. – Nie możemy, pani kierowniczko! – zapiszczała uczennica. – Dlaczego? Kijowska wskazała internat. – Przecież tam zostały dziewczy ny … – Dziecko drogie! – Tarczoń chwy ciła ją za ramiona. – One wszy stkie nie ży ją, rozumiesz? Te… te bestie je zabiły. – Nie, pani kierowniczko. – Mary sia potrząsnęła zdecy dowanie głową. – My li się pani. – My liłam się w wielu sprawach, to fakt, ale tego jednego akurat jestem pewna, możesz mi wierzy ć – przekony wała ją kierowniczka. – Kaja i… – Ale ja nie o nich mówię! – przerwała jej uczennica. – Niech pani sama zobaczy ! – Wy celowała palcem w okno na drugim piętrze. Dominika podniosła głowę. Światła paliły się w kilku sy pialniach, ale ty lko w jednej z nich widać by ło za szy bami dziewczęce sy lwetki. – A niech mnie… – jęknęła Tarczoń. – Wy szłam na kory tarz, żeby sprawdzić, co to za hałasy, a one zamknęły się na klucz i zabary kadowały. Obiecałam, że wrócę, jak ty lko się dowiem, o co chodzi, ale jak zobaczy łam te… te… – Potwory – podpowiedziała jej Dominika. – Tak, te potwory, spanikowałam i uciekłam z trzema inny mi dziewczy nami na parter. – Z trzema? – Tak. By ła z nami jeszcze Małgosia Zaremba. Zamknęły śmy się w łazience, a po jakimś czasie usły szały śmy, że ktoś zaczy na walić w drzwi. My ślały śmy, że to pani Jadwiga, że przy szła nas wy prowadzić, ale kiedy Małgo… – nie dokończy ła. – Spokojnie, dziecko, spokojnie…– Tarczoń przy tuliła ją do siebie. – Na szczęście nie by ło ich dużo – mamrotała roztrzęsiona uczennica. – Chwy ciły Małgosię i wy ciągnęły ją na kory tarz, ty lko dlatego zdąży ły śmy znowu zamknąć drzwi. A potem zobaczy łam panią na tarasie. – Rozpłakała się. – Najważniejsze, że przeży ły śmy ten koszmar, rozumiesz? – Dominika ujęła twarz dziewczy ny w obie ręce. – Tak. – Dobrze. A teraz chodź, musimy uciekać, dostać się do miasta. – Ale… – Nie ma żadnego ale. – Stanowczo pociągnęła uczennicę za rękę. – Tutaj nie jesteśmy bezpieczne. – Tam chy ba też nie będziemy … – Kijowska wskazała głową w stronę rzeki, znad której niosły się echa coraz intensy wniejszej strzelaniny.

Dominika przełknęła ślinę. Zdawała sobie sprawę z tego, że sy tuacja w mieście może by ć niewesoła, ale chciała znaleźć się jak najdalej od internatu. Nie zamierzała zgry wać bohaterki – zwłaszcza że niespecjalnie jej to wy chodziło. – Posłuchaj mnie, Mary siu – próbowała przemówić dziewczy nie do rozsądku. – To sprawa dla milicji albo wojska. Dotrzemy na najbliższy komisariat, powiadomimy kogo trzeba… Przerwał jej dobiegający z góry wrzask. Równocześnie popatrzy ły na drugie piętro, ale to nie tam rozegrał się kolejny akt tego dramatu. Na ich oczach ktoś rozbił szy bę kondy gnację niżej, trzy pokoje na prawo od sy pialni Kijowskiej. Wrzask stał się jeszcze głośniejszy, po czy m nagle ucichł. Kierowniczka i uczennica spojrzały znowu na siebie. W internacie przetrwały nie ty lko koleżanki Kijowskiej. A bestie nadal miały uży wanie. – Zanim sprowadzimy tu z miasta pomoc, będzie dawno po nich! – lamentowała Mary sia. – Znasz jakiś inny sposób, żeby je uratować? – ziry towana się Tarczoń. – Jak chcesz się dostać na piętro? Wejdziesz po ścianie? I co? Zniesiesz je stamtąd na własny ch plecach? – Ja nie, ale strażacy mogliby to zrobić. – Skąd ja ci wezmę… – Tarczoń plasnęła się dłonią w czoło. Strażacy! Siedząc na dachu, widziała w mroku zary s wieży obserwacy jnej tuż przy remizie. Tę ostatnią od internatu dzieliły ty lko baraki wy twórni kwasu węglowego. Mogły tam dobiec w niecałe dwie minuty. – Dziewczy no, ty masz łeb – powiedziała z uznaniem, ciągnąc Mary się w kierunku najbliższego narożnika. *** Nie tego się spodziewały, otwierając drzwi remizy. Już wcześniej, na placu przed budy nkiem, Dominikę coś tknęło na widok trzech lśniący ch czerwony ch wozów bojowy ch. Wiedziała, że strażacy dbają o nie bardziej niż o własne żony, takie porzucenie pieszczochów na pastwę deszczu i chłodu wy dało jej się więc mocno podejrzane. Truchtając ku wejściu, pomy ślała, że władza postawiła tę jednostkę w stan gotowości i nie ma się tu czemu dziwić. Trudno powiedzieć, czy je zdumienie by ło większe, gdy niewielka furtka w bramie garażu otwarła się z hukiem i w progu stanęły dwie przemoknięte do suchej nitki kobiety. Starsza miała na sobie potarganą u dołu brudną koszulę nocną, która lepiąc się do ciała, podkreślała obfite kształty. Młodsza, właściwie dziecko jeszcze, kuliła się za jej plecami, robiąc wielkie oczy. I nic dziwnego. Przestronne pomieszczenie, starannie opróżnione ze wszy stkich pojazdów, ziało pustką. Jedy nie pod dwiema przeciwległy mi ścianami siedziało kilkunastu mężczy zn w podkoszulkach i rozchełstany ch mundurach. Na środku zaś… To właśnie by ło najdziwniejsze. Pomiędzy dwiema oponami Dominika i Mary sia zobaczy ły grupkę rozebrany ch do pasa, spocony ch i okropnie umorusany ch mężczy zn. Wy glądali, jakby walczy li ze sobą albo grali w coś bardzo skomplikowanego i dość brutalnego. Tak, to musiał by ć jakiś mało znany męski sport, coś, o czy m nie pisano na co dzień w gazetach i nie mówiono w radio. Zawodnicy – Tarczoń niemal naty chmiast zauważy ła zdobiące ich ramiona wstążki i zrozumiała, że dzielą się na dwie pięcioosobowe druży ny – trzy mali w rękach dziwne przedmioty. Najwy żsi dzierży li długie kije, owinięte na jedny m końcu grubą gąbką wy prutą ze stary ch siedzeń samochodowy ch i przy twierdzone do rękojeści zwy kłą taśmą izolacy jną. Niżsi

trzy mali po dwa podobne bady le, ty le że krótsze. Jeszcze inni mieli na wy posażeniu tarcze i pałki, natomiast ostatni wy wijali kulami na długich powrozach – i to właśnie jedna z takich kul opadła z cichy m plaśnięciem na podłogę, gdy kręcący nią zawodnik znieruchomiał na widok wchodzący ch kobiet. Mary sia ścisnęła ramię kierowniczki, pokazując palcem na najniższego i najsmuklejszego z graczy, który klęczał przed mężczy zną trzy mający m największą pałkę. Obie naraz dostrzegły w jego rękach… odrutowaną gęsto czaszkę jakiegoś zwierzęcia. W ciszy, jaka zapanowała w remizie, sły chać by ło ty lko szum deszczu, który po chwili utonął w klekocie odległej serii kałasznikowa. Ten złowrogi dźwięk sprawił, że czar bły skawicznie pry sł. Zawodnicy poruszy li się, przy bierając wy godniejsze pozy, a widzowie zaczęli wstawać z rozkładany ch krzeseł i zeskakiwać ze stołów warsztatowy ch. – Czy m możemy paniom służy ć? – To py tanie zadał wy soki, ostrzy żony na zero mężczy zna z krótko przy ciętą kozią bródką, po drodze do drzwi zapinający pośpiesznie bluzę mundurową. Zdąży ł też skinąć na graczy, każąc im opuścić wy ty czoną kredą arenę. Usłuchali, choć niechętnie. Czaszka trafiła na ścianę, a większość zawodników chwilę później zniknęła za drzwiami w rogu. – Starszy ogniomistrz Marek Rauchfleisch – przedstawił się strażak. Uniesiona w wy ćwiczony m geście ręka zatrzy mała się na wy sokości piersi, gdy przy pomniał sobie, że nie ma na głowie czapki. – Pod nieobecność dowódcy tej jednostki odpowiadam za… – Jestem kierowniczką internatu przy szkole dla pielęgniarek – przerwała mu Tarczoń, trącana w biodro przez zdenerwowaną Mary się. – Tej tu tam… – Starszy ogniomistrz wskazał ruchem głowy w prawo. – Tak, tej, pod którą strażacy przy chodzą wieczorami bałamucić dziewczęta. – Dzisiaj żaden z moich podwładny ch nie opuścił tego miejsca – zapewnił ją naty chmiast, my lnie wy ciągając wnioski. – To musiał by ć ktoś… Kierowniczka znów wpadła mu w słowo. – Wiem, wiem. Nie przy szłam do remizy na skargę. Stojący za przełożony m strażacy popatrzy li po sobie. Kilku mruknęło coś, czego Dominika nie zrozumiała. Rauchfleisch zmierzy ł ją groźny m spojrzeniem. – W remizie to wsioki po mszy sztachetami się czeszą, szanowna pani. Tu jest siedziba zawodowej jednostki ratowniczo-gaśniczej. Jego kompani zarechotali po złośliwej, ale celnej ripoście. – Człowieku! – wy buchnęła Mary sia, wy suwając się zza pleców kierowniczki internatu. – Tam ludzie giną, a ty nam bajdurzy sz o jakichś sztafetach! – Trzeba by ło tak od razu. – Starszy ogniomistrz naty chmiast spoważniał. Miał niemal całkowitą pewność, że nie chodzi o pożar: dy żurny z wieży dałby znać, gdy by zauważy ł dy m albo płomienie. Chyba że dureń jeden znowu zasnął na służbie. – Co się dzieje? – Moje koleżanki zostały uwięzione w sy pialni na drugim piętrze – rozpaplała się Kijowska. – Musicie wziąć drabinę i uwolnić je, zanim… – Jak to: uwięzione? – zdziwił się Rauchfleisch. – Drzwi się zatrzasnęły ? Klucz złamał się w zamku? To nie żaden nagły wy padek. Po ślusarza musicie posłać. My nie zajmujemy się takimi błahostkami. – Proszę pana… – zaczęła znów Mary sia, ale zaraz umilkła uciszona przez kierowniczkę. Dominika od samego początku przewidy wała, że wy znanie strażakom prawdy skończy się

wy śmianiem i wy waleniem ich obu na zbity py sk. Sama sobie by nie uwierzy ła, a co dopiero mówić o trzeźwo my ślący ch facetach. Wy kombinowała więc, że strażaków pod internat trzeba zwabić jakimś wiary godny m kłamstwem. A gdy już znajdą się na miejscu… Cóż, by ć może zdążą ewakuować dziewczęta, zanim na własne oczy zobaczą, z czy m fakty cznie mają do czy nienia. – Ktoś rozlał na klatce schodowej chemikalia – powiedziała najspokojniej, jak umiała, ściskając Mary się za ramię. – Nie wiem, czy to głupi kawał któregoś z wy chowanków sąsiedniego domu dziecka czy najzwy klejszy wy padek, ale tak tam teraz cuchnie, że nie da się zejść schodami. Parę dziewczy n próbowało i straciło przy tomność. – Jakie to chemikalia? – zapy tał rzeczowy m tonem Rauchfleisch, odesławszy podwładny ch na zaplecze. Pech chciał, że Trzecia JRG specjalizowała się w ratownictwie chemiczny m, o czy m Dominika nie miała bladego pojęcia. – Skąd mnie takie rzeczy wiedzieć? – wy buchnęła, czując, że traci grunt pod nogami. – Chemikalia jak chemikalia. Śmierdzące i… i trujące! – Jeśli mamy je zneutralizować – upierał się strażak – musimy wiedzieć wię… – Najpierw ewakuujcie uczennice, a potem możecie neutralizować, co tam sobie chcecie! – Znowu nie dała mu dokończy ć, a zanim otworzy ł ponownie usta, odwróciła się na pięcie i zniknęła za progiem, ciągnąc za sobą dziewczy nę. – Ej! – Starszy ogniomistrz wy biegł za nimi na deszcz. – Proszę zaczekać, damy wam… suche ubrania – dokończy ł, zniżając głos. Za jego plecami pojawili się pierwsi strażacy. Stanęli w dwuszeregu, w pełny m oporządzeniu i z hełmami na głowach. Pierwszy z prawej, niższy od pozostały ch, trzy mał na ramieniu spory topór. – Odłóż to, Siekier – poprosił Rauchfleisch, odwracając się twarzą do podwładny ch. – Dwa zastępy. Jedy nka bierze wóz, czwórka pobiera zestawy przeciwchemiczne i zapy la z buta. – Tą decy zją wy łączy ł z akcji graczy. – Reszta czeka w pełnej gotowości. Jak ty lko sprawdzę, co to za skażenie, zdecy duję, czy będziecie mi potrzebni. *** – Tam! – pokazała Dominika i zaraz opatuliła się szczelniej poży czoną przez strażaków kurtką. Za oknem na drugim piętrze widać by ło sy lwetki rozradowany ch uczennic, ściskający ch się wzajemnie i machający ch do strażaków, którzy uwijali się przy wozie. Tarczoń musiała się nieźle nagimnasty kować, żeby odwieść starszego ogniomistrza od pomy słu wy ważenia drzwi i wejścia do internatu przez klatkę schodową. Rauchfleisch uległ dopiero wtedy, gdy zaczęła histery zować i rwać włosy z głowy. Mary sia – której kierowniczka podczas drogi powrotnej wy jaśniła swój plan – poszła naty chmiast w jej ślady. Nie musiała nawet udawać, tak by ła wciąż roztrzęsiona i przerażona. Na szczęście to małe przedstawienie wy starczy ło, by mężczy źni w szary ch mundurach polowy ch przeszli na drugą stronę budy nku i zajęli się ratowaniem dziewczy n. Ustawienie wozu i wy sunięcie drabiny zabrało im ty lko chwilę. Ewakuacja uczennic potrwała

jednak znacznie dłużej. Sprawa zaczęła się dodatkowo komplikować, gdy dwaj strażacy, którzy wspięli się do sy pialni, by asekurować uciekające przez okno dziewczęta, usły szeli głośne walenie do drzwi. Jeden z nich, nie zastanawiając się wiele, ruszy ł w stronę wejścia. By ł przekonany, że znajdujące się na zasnuty m trujący mi wy ziewami kory tarzu uczennice zauważy ły przy by cie samochodu pożarniczego i teraz dobijają się do sy pialni, chcąc jak najszy bciej dołączy ć do ratowany ch koleżanek. W ty m czasie w pokoju tkwiło jeszcze pięć dziewczy n. Uczepiły się go wszy stkie, piszcząc tak przeraźliwie, że wy straszy ły nawet ty ch strażaków, którzy znajdowali się na dole. – Co się tam wy rabia? – Rauchfleisch zadarł głowę. – Klimas! – zawołał. – Każ Musiałkowi trzy mać łapy przy sobie, bo jak ja tam wejdę…! – To nie ja! – Oskarżony o niecne zachowanie ratownik wy chy lił się naty chmiast przez okno. – One tu całkiem powariowały ! Ktoś dobija się do drzwi, ale nie pozwalają nam otworzy ć! Nie uwierzy sz… – obejrzał się przez ramię. – Jedna właśnie Rejtana odstawiła. – Co zrobiła? – zdziwił się Rauchfleisch, przenosząc wzrok na Dominikę. – W co wy się tu bawicie? – zapy tał oskarży cielskim tonem. – Proszę dać mi chwilę – odparła pośpiesznie kierowniczka internatu. – Zaraz wszy stko wy jaśnię. – Po drabinie schodziły właśnie pierwsze dwie uczennice, które wy słani na górę ratownicy zdąży li ewakuować z sy pialni. Dopóki nie znajdą się na ziemi, żaden strażak nie wejdzie na górę. I dobrze, pomy ślała Tarczoń, uznając, że już najwy ższy czas wy jawić kolejną cząstkę prawdy. – Pan pozwoli – dodała, ciągnąc starszego ogniomistrza za rękaw. – Coś panu pokażę. – By le szy bko… – To potrwa ty lko chwilę, ale będziemy potrzebowali krótkiej drabiny – wskazała taras, z którego niedawno uciekła. – Boboń! – Jeden gest i najbliższy strażak przy biegł z konieczny m sprzętem. Pokonawszy barierkę, Dominika podprowadziła obu mężczy zn pod wy bite okno. W łazience panowała kompletna cisza. By ło tam też ciemno jak w grobie. – I co? – zapy tał gniewnie Rauchfleisch, mijając kierowniczkę internatu, by zajrzeć do środka. Powstrzy mała go przed włożeniem głowy w otwór po szy bie. Spojrzał na nią zdziwiony, ale zaraz odskoczy ł, dostrzegając kątem oka wy suwające się z mroku ręce. – Jezusie – jęknął stojący krok za nim Boboń. Sine, poranione palce zacisnęły się kilka centy metrów od twarzy skamieniałego Rauchfleischa. – Okłamałam was. – Dominika próbowała odciągnąć obu strażaków od okna. – To nie chemikalia, ty lko jakaś zaraza. Nie uwierzy liby ście mi, gdy by m tak powiedziała w re… To znaczy tam, u was. One nie… – ugry zła się w języ k. Żeby nie wy jść na wariatkę, wolała na razie nie wspominać o zmartwy chwstawaniu. – Nie mam pojęcia, co im się stało, ale wiem, że są piekielnie niebezpieczne. Ta choroba jest jak… jak wścieklizna, ty lko znacznie gorsza. Zarażeni wpadają w amok i rzucają się na każdego, kto jest w pobliżu. Widziałam to na własne oczy. Chore uczennice w parę minut zabiły ponad trzy dzieści koleżanek z najwy ższego piętra. – Strażacy patrzy li na nią z rosnący m przerażeniem, dlatego wskazując głową w stronę rzeki, dodała szy bko:

– Ognisko zarazy wy buchło chy ba nie ty lko tutaj. Odgłosy strzałów dobiegające od placu Grunwaldzkiego nie milkły od prawie godziny. – To znaczy, że do drzwi na drugim piętrze dobijają się… – wy szeptał starszy ogniomistrz, nie kończąc zdania. – Tak. Te same bestie – potwierdziła rzeczowo Tarczoń. Dowódca strażaków wziął się w garść. – Czy oprócz tej siódemki przeży ł ktoś jeszcze? – Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą Dominika. – Ale to bardzo prawdopodobne. Gdy uciekały śmy spod internatu, te bestie wtargnęły właśnie do innej sy pialni… – Odszukała wzrokiem wy bite okno na pierwszy m piętrze i pokazała je palcem. Obaj strażacy zlustrowali poniemiecką kamienicę. – Marek! – z oddali dobiegło wołanie Klimasa. – Te pannice z kory tarza coraz bardziej panikują! Co mamy robić?! Rauchfleisch rzucił okiem na drabinę. Obie ewakuowane wcześniej uczennice dotarły już na ziemię, za to ku oknu pięło się właśnie trzech kolejny ch strażaków. – Wojteczek! – wrzasnął, mierząc palcem do tego, który szedł pierwszy. – Ty nie bądź taki orzeł! Złaź mi stamtąd, i to zaraz! Poborczy k i Bierczy ński, was też to doty czy ! Musiałek, dawaj tu naty chmiast resztę panienek, a ty, Klimas, nie waż się nawet tknąć ty ch drzwi! Zrozumiano?! Łeb ci u samej dupy urwę, jeśli mnie nie posłuchasz! Ruchy, panowie! Wrócił spojrzeniem do okna łazienki, po czy m zbliży ł się parę kroków, przy stając jednak poza zasięgiem wy ciągnięty ch okaleczony ch rąk. Przy glądał im się przez chwilę uważnie, potem wy jął z kieszeni latarkę i skierował ją do wnętrza pomieszczenia. Zaklął pod nosem, gdy w snopie silnego światła pojawiły się upiorne zmasakrowane ciała i twarze o ślepy ch oczach. Stojący wciąż krok za przełożony m Boboń przeżegnał się pośpiesznie. – Jezusie Nazareński. Co to jest? – wy szeptał. – Nie wiem, Paweł – odparł starszy ogniomistrz. – Ale na pewno nie chciałby ś trafić w ich łapy. Zgasił latarkę i ruszy ł szy bkim krokiem do drabiny. Dominika zeszła tuż za nim, Boboń zaś opuścił taras ostatni, spluwając przez ramię i trzy krotnie się żegnając, zanim postawił stopę na najwy ższy m szczeblu. Rauchfleisch przemaszerował pod kabinę stara 20, mocny m szarpnięciem otworzy ł drzwi i wdrapał się na fotel pasażera. Dopiero tam trzęsący mi się rękami wy jął z kieszeni paczkę skonfiskowany ch dzień wcześniej sportów. Nie udało mu się jednak zapalić. Zapałki łamały się na drasce jedna po drugiej. W końcu cisnął pomiętego papierosa na trawę – zresztą i tak by ł wrogiem palenia ty toniu. – Błażej, jak przedstawia się sy tuacja? – zapy tał obserwującego go spod oka Bierczy ńskiego. – Ostatnia uczennica już schodzi – zameldował tamten, zerknąwszy w górę. – Zaraz będzie na ziemi. – Świetnie. Zbierz wszy stkich chłopaków, musimy pogadać. – A co z ty mi panienkami na kory tarzu? – zapy tał ostrożnie sekcy jny. – Właśnie o nie chodzi – zapewnił go zniecierpliwiony m tonem Rauchfleisch, zezując w stronę tarasu. Postanowił wziąć przy kład z kierowniczki internatu. Zamiast gadać po próżnicy,

zaprowadzi tam wszy stkich i pokaże im, z czy m mają do czy nienia. Dzięki temu oszczędzi sobie i podwładny m idioty czny ch wy jaśnień. – Gdzie są te matoły ? – mruknął, wy skakując z wozu, by spojrzeć na drabinę. Nie by ło na niej ani Oskara, ani Pawła. – Klimas! – wrzasnął najgłośniej, jak mógł, przy kładając dłonie do ust. – Złaź naty chmiast! – Już! Ja ty lko… To by ł ostatni zrozumiały dźwięk, jaki dobiegł z góry. Coś huknęło, Paweł Musiałek zaczął krzy czeć, a moment później wszy scy stojący w dole strażacy usły szeli głos drugiego kolegi. W jego skowy cie pobrzmiewały ślady każdego znanego człowiekowi cierpienia. Zanim Oskar Klimas umilkł na zawsze, w oknie pojawiła się męska sy lwetka. To Paweł wskoczy ł na parapet, próbując uciec z sy pialni. Gdy się odwracał, by zacząć schodzić po drabinie, coś uderzy ło go w skroń. Z daleka przy pominało młot. Ten sportowy, do rzucania. Dziwnie lekka kula odbiła się od głowy zaskoczonego strażaka i poszy bowała w mrok. Sekundę później wy lądowała z chrzęstem w trawie za plecami reszty ratowników. Ty mczasem Musiałek zachwiał się, rozłoży ł szeroko ręce i runął w dół, wrzeszcząc wniebogłosy. Na wy sokości pierwszego piętra odbił się od lewej poręczy drabiny. Łomot, z jakim jego tors walnął o metal, by ł głośniejszy od krzy ku. Nienaturalnie wy krzy wione ciało ry koszetowało, po czy m wirując jak uniesiona pory wem wiatru szmaciana lalka, poleciało prosto na grupę okry ty ch pledami uczennic, które w całkowity m osłupieniu przy glądały się spadającemu na nie mężczy źnie. Odgłos ciała uderzającego o ziemię jest na ty le charaktery sty czny, że nawet stojący po przeciwnej stronie wozu bojowego od razu zrozumieli, co się stało. Mgnienie oka później pod ścianą internatu rozpętało się prawdziwe pandemonium. Uczennice rozbiegły się z piskiem na wszy stkie strony, porzucając koce i trzy mane w dłoniach kubki herbaty. Uciekały, nie oglądając się za siebie i nie reagując na wołania kierowniczki internatu. Dominika przestała w końcu krzy czeć. – Łapcie je – poprosiła struchlałego Rauchfleischa. Starszy ogniomistrz nie odpowiedział, nie patrzy ł nawet w jej kierunku. – Obudź się wreszcie, człowieku! – warknęła, szarpiąc go za ramię. Kiedy i to nie poskutkowało, zostawiła go w spokoju i ruszy ła za inny mi strażakami na miejsce tragedii. Zatrzy mała się już po kilku krokach, ujrzawszy na ziemi powy kręcane ciało w szary m mundurze polowy m i wy stające spod niego blade stopy, a między nimi… dłonie. – Och, nie… – Zaczęła okrążać łukiem obie ofiary tego straszliwego wy padku. Ratownicy by li już na miejscu. Bierczy ński sprawdzał właśnie puls Musiałka, a gdy pokręcił ze smutkiem głową, Wojteczek i Boboń zdjęli martwego kolegę ze zmiażdżonej dziewczy ny. Ułoży li go na płócienny ch noszach, przy kry li kocem i odnieśli w stronę wozu. Dominika przy glądała się temu kątem oka. Znacznie bardziej interesowała ją druga ofiara. Mary sia Kijowska – ponieważ to musiała by ć ona, żadna inna z ocalały ch dziewcząt nie miała tak drobnej budowy – została złożona jak scy zory k. Głowa i dziwnie spłaszczony, złamany wpół tułów leżały teraz na miednicy i udach, a wy ciągnięte ręce, który mi usiłowała się zasłonić w ostatniej chwili, spoczęły pomiędzy nogami. W prawej dłoni trzy mała wciąż pogięty cy nowy kubek. By ło w nim teraz więcej krwi niż herbaty. Tarczoń stała nieruchomo, nie mogąc oderwać spojrzenia od tego okropnego widoku. Z zakamarków jej podświadomości znowu wy pełzło wspomnienie jatki na schodach. Wzdry gnęła się, gdy poczuła na ramieniu czy jąś dłoń. Krzy knęła w przekonaniu, że ktoś – a może już coś –

ciągnie ją brutalnie w ty ł. Chciała się wy rwać, ale miała do czy nienia ze znacznie silniejszy m od siebie przeciwnikiem. Miotnął nią jak piórkiem. Niemal naty chmiast straciła równowagę. Strach uwolnił adrenalinę. Czas zwolnił, jakby litościwy Bóg przestał nagle kręcić karuzelą rzeczy wistości. Przewracając się na trawę, ujrzała nad sobą posępne chmury, sunące wolno w dół krople deszczu, ciemniejszą od nieba ścianę internatu, przy stawioną do niej drabinę i anioły opadające ku ziemi w łopoczący ch biały ch szatach. Starszy ogniomistrz pociągnął siedzącą na trawniku Dominikę za kołnierz kurtki. Puścił ją, dopiero gdy dotarli przed obłą maskę stara. Stamtąd oboje patrzy li, jak odmienione uczennice wy latują kolejno przez otwarte okno. A te sy pały się z góry jak ulęgałki. Po niespełna minucie ciało Mary si zniknęło pod wielką stertą zmasakrowany ch zwłok. – I po sprawie – mruknął Rauchfleisch, spuszczając wzrok. – Niezupełnie. – Tarczoń pokręciła zdecy dowanie głową. – Zapewniam pana, że to dopiero początek prawdziwego koszmaru. – Słucham? – Patrz pan tam – rzuciła zwięźle. Na trawniku coś się poruszy ło. Najpierw w jedny m miejscu, potem w drugim i następny m. Zarażone uczennice próbowały wstawać bądź pełzły niezdarnie po ciałach inny ch, jeśli upadek z drugiego piętra spowodował u nich zby t poważne obrażenia. Strażak jęknął, gdy zobaczy ł, jak na dźwigającą się właśnie blondy nkę bez dolnej szczęki spada kolejna odmieniona, wprasowując ją w drgające konwulsy jnie, pozbawione wnętrzności zwłoki. W pewny m momencie coś grzmotnęło o drabinę nad ich głowami. Rauchfleisch odskoczy ł, a Dominika z wrażenia aż klapnęła na ty łek. Coś skapnęło na trawę pomiędzy jej ły dkami, coś ciemnego, gęstego i cuchnącego. Spojrzała w górę. Z drabiny zwisało zmasakrowane ciało jednej z odmieniony ch uczennic. Nie spadło na ziemię ty lko dlatego, że złamana w wielu miejscach noga uwięzła między szczeblami. Zmartwy chwstała bestia koły sała się nad kierowniczką internatu, wy ciągając rozczapierzone ręce, a jej długie ciemne włosy, zwieszające się z niemal oskalpowanej głowy, sięgały dużo dalej niż palce. Ktoś zdarł tej nieszczęśnicy skórę z twarzy, ale Dominika i tak ją rozpoznała po pięknej kościanej spince, będącej prezentem, który m z lubością chwaliła się za ży cia. Ola Brożek-Sala by ła bardzo pogodną dziewczy ną, a najbardziej ze wszy stkiego na świecie kochała konie i męża rzeźbiarza, który – jako wzorowy milicjant – bez wątpienia walczy ł gdzieś teraz z zarazą. Z zamy ślenia wy rwał kierowniczkę internatu dudniący łomot. Po drabinie toczy ła się jeszcze jedna odmieniona uczennica. Minęła wiszącą Olę i odbiwszy się nagle jak piłka, zniknęła w zaroślach za wozem. Tarczoń rozejrzała się dokoła. Nigdzie nie widziała Rauchfleischa ani żadnego innego strażaka. Została sama. Klnąc pod nosem, obróciła się, uniosła na czworaki i naty chmiast zamarła. Tuż przed nią w trawie poruszało się coś bladego. Ręka! Urwana w łokciu ręka! Dominika zerwała się na równe nogi, zapominając o wiszącej tuż za jej plecami Oli. Zapiszczała, czując na poty licy smagnięcie czegoś mokrego, i znów przy padła do ziemi. Blada dłoń, przebierając palcami, sunęła ku niej powoli, lecz nieubłaganie. Jest za blisko!… Tarczoń przy mknęła oczy i odetchnęła głęboko, postępując zgodnie z własną radą udzielaną wy straszony m pacjentom. Grunt to nie wpaść w panikę. Gdy uniosła ponownie powieki, by ła już odrobinę spokojniejsza. Z każdej sytuacji znajdzie się wyjście, pomy ślała, przesuwając się wolno w bok. Moment później mogła wreszcie

wstać. Z bezpiecznej odległości przy jrzała się odrażającej ręce raz jeszcze. To musiała by ć kończy na którejś z jej podopieczny ch. Smukła, delikatna, z nadgarstkiem ozdobiony m rzemy kiem z nanizany mi koralikami. Dominika widziała taki sam całkiem niedawno u… Natalki! Omijając szerokim łukiem utracone przedramię jednej z pierwszy ch ofiar tej zarazy, dostała się za wóz strażacki. Stamtąd na wszelki wy padek obrzuciła wzrokiem drabinę, sprawdzając, czy nie spada po niej kolejna odmieniona, po czy m ledwie spuściła oczy na ziemię, dostrzegła to, co wcześniej musiał zobaczy ć starszy ogniomistrz: okrągły przedmiot, który trafił Musiałka. Zaciekawiona postąpiła dwa kroki w jego stronę i nagle zapomniała o otaczający m ją Armagedonie. Przedmiot, ha! To, co z daleka przy pominało kulę do miotania, by ło w rzeczy wistości głową Klimasa wy rwaną z ciała razem ze spory m odcinkiem kręgosłupa. Jej jedy ne oko, choć też już zaczęło wy pły wać, ły pało morderczo na stojącą opodal kobietę. Wy łamana w zawiasach dolna szczęka nie mogła się poruszy ć, większość mięśni by ła pozry wana, ale ten wzrok mówił wszy stko. Dominika skuliła się, sły sząc łomot spadającego z drabiny kolejnego ciała. Uskoczy ła niemal w ostatniej chwili i odzy skawszy nareszcie zdolność ruchu, zaczęła się oddalać od stosu rozpełzający ch się oży wieńców. Ani na moment nie odry wała spojrzenia od wy deptanej ścieżki prowadzącej wzdłuż ściany na dziedziniec, za który m by ła stróżówka i brama wy chodząca na ulicę Krakowską. Mijając parterową przy budówkę, zauważy ła stojący obok niej rower, wy służoną damkę, którą pani Jadwiga przy jeżdżała od lat do pracy. Chociaż mąż woźnej jeździł piękny m przedwojenny m mercedesem, ona trzy mała się uparcie tego starego rupiecia. Tarczoń z rozpędu zrobiła jeszcze kilka kroków, ale zaraz za ogrodzeniem zawróciła. Dość już miała tego koszmaru. Napatrzy ła się wy starczająco na ginący ch wokół niej ludzi. Postanowiła, że nie wróci do remizy … czy jak tam nazy wali swoją siedzibę strażacy. Wy prowadzając rower za bramę, zastanawiała się jeszcze, jaki kierunek obrać: pojechać na Księże Małe i jak najprędzej uciec z tego przeklętego miasta czy raczej udać się w przeciwną stronę. Niedaleko Browaru Piastowskiego mieszkała jej dobra przy jaciółka, u której mogłaby się zamelinować na parę dni, dopóki władza nie upora się z nową epidemią. Ta my śl, choć kusząca, nie przebiła pierwszej możliwości. Dominika Tarczoń miała serdecznie dość Wrocławia, całej tej cholernej zarazy i ludzi, którzy masowo ginęli na jej oczach. Lęk przed nieznany m wy dawał jej się w ty m momencie mniejszy m złem niż konieczność patrzenia na odmawiające śmierci ludzkie ochłapy … Wskoczy ła na siodełko i skręcając w lewo, nacisnęła mocno pedały. Ty lko cudem uniknęła najechania na połamane nosze i zaplątanego w nie strażaka. Nie zapanowała jednak do końca nad kierownicą i skręciwszy na trawnik, uderzy ła przednim kołem w jakąś przeszkodę. Naty chmiast straciła równowagę, po czy m wy łoży ła się jak długa, padając na brukowaną jezdnię. Gruba kurtka uchroniła ją przed poważniejszy mi obrażeniami, ale i tak sy knęła głośno, czując pieczenie otartej dłoni. Mimo to bardzo szy bko zapomniała o ranie. Ktoś zbliżał się do niej. Szedł środkiem Krakowskiej, wolno, chwiejnie… Tarczoń otrzeźwiała w okamgnieniu. Zerwała się z ziemi, odwracając rower w kierunku centrum. Momentalnie oceniła sy tuację. Miała przed sobą pięciu odmieniony ch strażaków. Musiałek szedł ku niej w zakrwawiony m mundurze, jakby jeszcze przed chwilą nie miał połamany ch rąk i nóg. Zaplątany w podarte nosze Wojteczek taplał się we własny ch trzewiach. Bierczy ński przebity na wy lot ułomkiem nosidła zachodził ją od strony torów tramwajowy ch. Pozbawiony nogi Poborczy k, o którego oderwaną kończy nę się potknęła, czołgał się przez trawnik jakby nigdy nic, nie zważając, że nieopodal spomiędzy gęsty ch chwastów wy staje jego wy pastowany na

wy soki poły sk but. Ty lko Boboń nie próbował jej dopaść. Nie by ł w stanie. Tamci rozszarpali go na strzępy i rozwłóczy li po niemal cały m pasie ruchu. Rozglądając się po pobojowisku, dostrzegła w oddali, za biały m murem wy twórni kwasu węglowego, jakiś ruch. Ktoś znikał właśnie na podjeździe remizy. Miała szczerą nadzieję, że to starszy ogniomistrz – jego jednego ze znany ch Dominice strażaków brakowało na ulicy. Splunęła na kocie łby, wprost pod nogi nadchodzącego odmieńca. W my ślach przeklinała swój sen, krwiożercze uczennice, mało pomocny ch strażaków i całą tę niezrozumiałą zarazę. Zanim który kolwiek z potworów zdąży ł ją dopaść, wsiadła na rower i popedałowała w kierunku zbiegu Traugutta i Kościuszki.

12 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 23:07 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium Sierżant Kot zeskoczy ł z paki pierwszy i naty chmiast zaczął poganiać chłopaków z podległego mu plutonu. Dwudziestu czterech szeregowców i sześciu kaprali stanęło w równy m dwuszeregu obok burty ciężarówki. Po lewej i prawej mieli podobne oddziały opuszczające sąsiednie pojazdy kolumny. Ile ich by ło, Radek mógł się ty lko domy ślać. Przód i ty ł konwoju niknęły w gęsty m jak smoła mroku i rzęsisty m deszczu. Wiedział ty lko to, co usły szał od przełożonego zaraz po ogłoszeniu alarmu. Na pewno nie by ły to ćwiczenia. Wy słano ich w teren na prawdziwą akcję. Władze cy wilne przestały panować nad epidemią. Wszy stkie izolatoria zostały splądrowane i zdemolowane. Większość przeby wający ch w nich pacjentów zbiegła. Na miejscu zostali ty lko zarażeni szaleńcy … Tutaj zaczy nała się najdziwniejsza część relacji porucznika Sawickiego. Doktorzy z triumwiratu my lili się, sądząc, że mają do czy nienia z czarną ospą. Tego wieczoru zanotowano wy sy p przy padków po stokroć gorszej choroby. Moru, na który nauka nie znała na razie lekarstwa. Chorzy przechodzili dziwną metamorfozę. Przestawali odczuwać ból, zy skiwali nieby wałą odporność, a zabicie ich graniczy ło z cudem. Zarazić się ty m świństwem można by ło piekielnie łatwo. Wy starczy ł bezpośredni kontakt z nosicielem. Jedno zadrapanie, jeden uraz, jedna kropla krwi albo innej wy dzieliny. – Ty mczasowy sztab kry zy sowy wy dał jasne dy rekty wy – referował niecałe pół godziny temu porucznik, stojąc naprzeciw zdziwiony ch i wy straszony ch żołnierzy. – Ale wy, panienki, macie jak zwy kle szczęście. Nasz baon otrzy mał zadanie okrążenia i odizolowania ośrodka w Praczach Odrzańskich. To odludzie, robota będzie więc o wiele łatwiejsza niż przy pacy fikacji izolatorium na placu Grunwaldzkim. Nie musicie nawet wchodzić do środka. Nasz baon utworzy kordon od południa i wschodu, dwieście drugi obstawi pozostałe odcinki pery metru. Pierwsza i druga kompania zajmie teren od zbiegu Brodzkiej i Piwowarskiej do linii kolejowej… – Zamilkł na moment, by sierżanci i kaprale mogli pokazać podwładny m na mapach wy znaczone stanowiska. – Trzecia i czwarta blokuje Towarową aż do Stabłowickiej… – Znowu zrobił krótką przerwę. – Waszy m zadaniem będzie powstrzy manie każdego zarażonego, który spróbuje się wy dostać z lasku leżącego na południe od izolatorium. Procedura jest prosta. Co sto metrów zostaną wy ty czone kory tarze ewakuacy jne. Na ich końcu znajdą się medy czne punkty kontrolne. Każdy, kogo zauważy cie na przedpolu, ma się zatrzy mać poza wy znaczoną strefą bezpieczeństwa liczącą w ty m wy padku nie mniej niż dwadzieścia metrów. Jeśli zareaguje prawidłowo na wy dawane przez was rozkazy, skierujecie go do najbliższego przejścia, gdzie zostanie przejęty przez towarzy szące wam jednostki KBW i służby medy czne. Jeśli nie zareaguje na polecenia zgodnie z oczekiwaniami i przekroczy granicę strefy bezpieczeństwa, musicie go unieruchomić, zanim zbliży się bardziej do waszy ch pozy cji. Bezwarunkowo. Powtarzam, bezwarunkowo… – Tu przerwał, by instrukcja wry ła im się głęboko w pamięć. – Każdy izolowany stanowi potencjalne

zagrożenie. W razie konieczności strzelać macie przede wszy stkim w nogi. Nie mierzcie pod żadny m pozorem w tułów ani w głowę. Jak już wspomniałem, zarażeni są bardzo ży wotni. Jeżeli harmonogram operacji nie ulegnie zmianie, zostaniecie zluzowani o szóstej zero zero przez dwieście trzeci baon. To wszy stko. Wy ruszamy naty chmiast po pobraniu amunicji. Ty le usły szeli w koszarach na placu apelowy m tuż przed udaniem się do bunkrów kwatermistrzostwa. Kot zdziwił się, kwitując chwilę później odbiór chlebaka i sześciu pełny ch magazy nków. Takiego mnóstwa amunicji nie widział nawet podczas największy ch manewrów, gdy ćwiczy li z całą dy wizją w Zielonogórskiem. Jego zdumienie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy porucznik powiedział mu w zaufaniu, że na miejscu będą mogli pobrać więcej naboi, jeśli sy tuacja ulegnie dalszemu zaognieniu. – Słuchaj, Radek… – szepnął do niego przełożony podczas przy gotowań do rozlokowania żołnierzy na pakach ciężarówek konwoju. – To naprawdę poważna sprawa. Nie możemy spieprzy ć tej akcji. Pułkownik poukręca nam łby, jeśli choć jeden z ty ch szaleńców przedrze się przez kordon. Oni są… – przy gry zł wargę, jakby wahał się, czy dokończy ć zdanie. – Rzecz w ty m, że nie da się ich zabić. – Widząc zaskoczenie na twarzy podwładnego, a zarazem kuzy na, uśmiechnął się krzy wo. – Nie żartuję, stary. Gdy by nie to, kazaliby nam wleźć do lasu po nocy. Nie powtarzaj tego swoim chłopakom. Nie możemy pozwolić, żeby w szeregach wy buchła panika. Ale pamiętaj, jeśli który ś nie będzie chciał strzelać, zmuś go w każdy dostępny sposób. Niewy konanie rozkazu to pewna czapa. Będziemy mieli na karku cały pluton KBW. Sierżant do tej pory nie mógł uwierzy ć w to, co usły szał. Jednakże Andrzej nie należał do żartownisiów ani nie by ł panikarzem. Do tej pory nigdy nie wciskał kitu – nawet po pijaku, a wzorem większości kadry nie wy lewał za kołnierz. Sy tuacja musiała by ć naprawdę trudna, skoro góra zdecy dowała się wy słać w teren wojsko, wy dając w dodatku ostrą amunicję i każąc strzelać do każdego, kto nie podporządkuje się rozkazom. Jak dotąd politrucy mendzili na każdej nasiadówce, że imperialiści i sy joniści ty lko czekają na nieuzasadnione uży cie siły przeciw ludności cy wilnej. Ostatni raz Radek sły szał o ty m zaledwie przedwczoraj. Zapewniano go jednocześnie, iż partia i MO radzą sobie doskonale, a sy tuacja została opanowana do tego stopnia, że Wojewódzka Rada Narodowa i współpracująca z nią Rada Epidemiologiczna zastanawiają się nad cofnięciem niektóry ch restry kcy jny ch rozporządzeń. Dwa dni wy starczy ły, by ży cie zrewidowało te banialuki. Jeśli porucznik Sawicki nie kłamał – a nie miał powodu, by oszukiwać dowódców własny ch pododdziałów – do akcji pacy fikacy jnej w izolatorium przy placu Grunwaldzkim skierowano dwa pełne bataliony osławionego 11. Pułku KBW. Do Pracz Odrzańskich trafiły ty lko dwa plutony tej budzącej strach formacji i kilka pododdziałów pałkarzy z WSW, co rzeczy wiście mogło sugerować, że dowództwo nie spodziewa się większego oporu. Po szy bkim przeliczeniu stanu osobowego jednostka porucznika Sawickiego ruszy ła szy bkim marszem wzdłuż krawężnika, a na najbliższy m zakręcie zeszła na nieuży tki i pola. Brukowana, oświetlona latarniami ulica została daleko za plecami Radka i jego ludzi. Pierwszy pluton miał najdłuższy dy stans do pokonania, przy padła mu bowiem w udziale obrona odcinka łąki przy samy m torowisku. Mimo panujący ch tej nocy egipskich ciemności Kot nie miał problemu ze znalezieniem drogi. Wy starczy ło iść wzdłuż głębokich kolein wy żłobiony ch w miękkiej ziemi przez ciężarówki jednostki inży niery jnej, która zadbała wcześniej o rozciągnięcie pasa zasieków

oddzielający ch stanowiska żołnierzy od ściany lasu. Co sto metrów, zgodnie z informacjami otrzy many mi od porucznika, wy ty czono wąskie kory tarze także zabezpieczone z obu stron drutem kolczasty m. To by ły jedy ne przejścia, który mi dało się opuścić otoczony kordonem teren. U ich wy lotów stawiano właśnie namioty : duże, ozdobione emblematami Czerwonego Krzy ża. Za nimi stały po dwa ciężarowe ziły, a w połowie dzielącego je stumetrowego odcinka zasieków transportery opancerzone BTR-60, mierzące z karabinów maszy nowy ch w czarną jak smoła ścianę lasu. – Po cholerę im te sześćdziesiątki? – zapy tał idący tuż za Radkiem kapral. – Spodziewają się szarży bojowy ch wózków inwalidzkich? – Zamknijcie się, Jakubowski – odparował bez namy słu sierżant – albo wy ślę was na przedpole, żeby szprotki z ty ch puszek mogły sprawdzić, czy ich broń jest dobrze skalibrowana. Potem sami będziecie mogli wy stąpić o przeniesienie do kawalerii ręczno-kołowej. Żołnierze zarechotali głośno, sły sząc tę wy mianę niezby t lotny ch żartów. W takim stresie rżeliby nawet z przemówienia towarzysza Wiesława, pomy ślał Kot i mimowolnie zaśmiał się pod nosem, wspominając niedawne krasomówcze popisy przy wódcy narodu. „Odkąd krowa została zapłodniona przez człowieka, znacznie wzrosło pogłowie by dła” – takimi mądrościami sy pał z try buny towarzy sz pierwszy sekretarz. „Każda taczka gnoju jest ciosem dla zachodniego imperializmu”. Tak, i to z pewnością zabójczym dla wysublimowanego powonienia milionerów. Che, che… Dajże spokój, zganił się naty chmiast, choć wiedział, że sam też musi jakoś odreagować. Lepiej myśl o tym, co cię czeka tej nocy. Bo to na pewno nie będzie bułka z masłem.

13 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 23:09 okolice pl. Grunwaldzkiego Wy sadzono ich w połowie drogi między politechniką a mostem Szczy tnickim, przy ulicy Bujwida, na wprost betonowego szkieletu przedwojennego słupa ogłoszeniowego. Za plecami mieli akademiki, przed sobą kawał porośniętej chwastami ziemi rozciągający się pomiędzy dawny m pasem startowy m poniemieckiego lotniska a ulicą Grunwaldzką. Sto pięćdziesiąt metrów dalej zaczy nał się kordon sanitarny, który z ich perspekty wy wy dawał się linią frontu. Nieco bliżej znajdował się cel ich misji. Teraz, gdy ry k silnika wielkiej ciężarówki umilkł w oddali, sły szeli już ty lko nieprzerwaną palbę. Odbijający się wielokrotny m echem klekot kałasznikowów, kaszlnięcia miotaczy granatów gazowy ch, ogłuszający huk salw z mosinów – wszy stko to zlewało się w nie cichnącą nawet na moment kakofonię. Wy rwany z łóżka Tomasz Duszy ński nie wierzy ł własny m oczom i uszom. Osiemnaście lat po wojnie, o której wciąż pragnął zapomnieć, w samy m środku Wrocławia trwała regularna bitwa. Setki żołnierzy zacieśniały krąg wokół jednego z trzech główny ch izolatoriów, aby zapobiec rozprzestrzenieniu się epidemii. Zarazy, w której istnienie jeszcze wczoraj nikt by nie uwierzy ł. A zwłaszcza on, lekarz z piętnastoletnim stażem. Wy starczy ł jednak kwadrans, by Tomasz diametralnie zmienił podejście do zawodu i ży cia jako takiego. W szpitalu MSW, do którego zawieźli go ponurzy, milczący funkcjonariusze bezpieki, zobaczy ł coś, co przeczy ło nie ty lko wiedzy medy cznej, ale i zdrowemu rozsądkowi. Więcej nawet – stawiało na głowie kilka inny ch dziedzin nauki z ich niepodważalny mi teoriami i twierdzeniami. Pokazano mu kobietę, która poruszała się o własny ch siłach, mimo że miała przetrącony kark, upuszczoną krew i przebite serce, oraz mężczy znę, któremu strzelono dwukrotnie w głowę. Normalny człowiek nie przeży łby czegoś takiego, ale ten… ten potwór nadal próbował dopaść każdego, kto znalazł się w zasięgu jego rozczapierzony ch paluchów. Towarzy szący temu pokazowi wy kład doktora Arendzikowskiego okazał się zaledwie przy gry wką do jeszcze większego koszmaru. Koszmaru, w który m słuchacze – wzięci w kamasze lekarze – mieli odegrać niebagatelną rolę. Bardzo szy bko trafili w sam środek piekła. Po odprawie w szpitalu MSW otrzy mali białe wy krochmalone kitle, gumowane fartuchy, grube rękawice, gogle, maski i czepki. Załadowano ich na wojskową ciężarówkę i po chwili szaleńczej jazdy opustoszały mi ulicami wy sadzono tuż za zacieśniany m sukcesy wnie kordonem, obok szeregu wojskowy ch sanitarek i rozstawiony ch naprędce prostokątny ch namiotów. Wartownicy w charaktery sty czny ch mundurach KBW odebrali od towarzy szącego im sierżanta jakieś papiery, następnie podzielili przy by ły ch na trzy pięcioosobowe grupy i skierowali w różne strony. Duszy ński trafił do największego, środkowego namiotu. Wewnątrz by ło bardzo jasno: terkoczący za ścianą agregat dostarczał wy starczającą ilość prądu, by obsługa mogła korzy stać

z liczny ch lamp. A dobre oświetlenie by ło niezbędne pracujący m tu ludziom, noszący m podobne stroje jak Tomasz i stojący za nim zdezorientowani koledzy. Centralną część namiotu przedzielono rzędem pięciu ciasny ch boksów, odgrodzony ch od siebie zwy kły mi szpitalny mi stojakami. Nad każdy m wisiała migająca od czasu do czasu lampa oświetlająca prosty stół, przy który m pracowało po dwóch lekarzy i pielęgniarka. Pacjenci by li doprowadzani do nich wąskimi kory tarzy kami wy ty czony mi za pomocą metalowy ch barierek. Po oględzinach – na czy mkolwiek one polegały – odziani w kombinezony ochronne żołnierze odbierali przebadany ch i wy prowadzali jedny m z boczny ch wy jść. Zupełnie jak w rzeźni, pomy ślał Duszy ński, dostrzegając liczne podobieństwa do ubojni by dła, w który ch by wał jeszcze w czasach, gdy studiował wetery narię. O ty m, że miejsce to naprawdę bliższe jest ubojni niż lazaretowi, dowiedzieli się moment później od ły sawego oficera o pociągłej twarzy, wy datny m nosie i szeroko rozstawiony ch oczach, który podszedł do nich, salutując niedbale. – Nazy wam się towarzy sz kapitan Podlewski – przedstawił się zwięźle. – Od tej chwili przechodzicie pod moje rozkazy. – Co mamy robić? – zapy tał Duszy ński, zerkając ku boksom, w który ch lekarze poddawali oględzinom kolejne osoby. – Robota jest prosta – odparł kapitan, spoglądając w ty m samy m kierunku. – Polega na selekcji… – Selekcji? – podchwy cił niepewnie jeden z mężczy zn stojący ch za Tomaszem. – Nikt wam nie powiedział, co tu się dzieje? – Podlewski obrzucił ich uważny m spojrzeniem. Widząc, że kręcą zgodnie głowami, uśmiechnął się pod nosem. – No tak… – mruknął. Splótł dłonie za plecami, jakby przemawiał do rekrutów, i rozpoczął wy jaśnienia. – Gdy odsłonicie wejście do boksu, moi ludzie przy prowadzą wam delikwenta. Każecie mu się rozebrać do naga i dokonacie uważny ch oględzin całego ciała. Mam na my śli szy bkie, lecz skrupulatne obejrzenie całej powierzchni skóry. Jeśli wy patrzy cie najmniejsze otarcie, zadrapanie albo ślad ugry zienia, nie marnujecie więcej czasu, ty lko kończy cie oględziny, ordy nujecie szczepionkę, a na wy jściu oznaczacie pacjenta niebieską kartką. Jeśli przebadany człowiek jest czy sty, dostaje żółtą kartkę. Jedne i drugie leżą tam w rogu, przy kontenerze ze strzy kawkami. Wszy stko jasne? – Przy taknęli w odpowiedzi na jego py tające spojrzenie. – Zmieniacie się rotacy jnie. Po dwu godzinach pracy każdy dostanie godzinę na odpoczy nek. Przy da wam się każda chwila snu, towarzy sze, bo to będzie naprawdę długa i wy czerpująca noc, a podczas dy żuru musicie zachować najwy ższą czujność. Ty lko od waszej postawy zależy, czy uda nam się zdusić w zarodku tę epidemię. To chy ba wszy stko. – Zerknął na przekazaną mu rozpiskę. – Towarzy sze Tomasz Duszy ński i Łukasz Rzadkowski zaczy nają zmianę za… – rzucił okiem na zegarek – …sześć minut. Towarzy sze Adam Witasiak, Bartosz Adamiak i Dominik Jakubiak mogą jeszcze chwilę odpocząć. – Wskazał rozkładane krzesła w kącie namiotu. – Wezwiemy was, gdy będziecie potrzebni. Odwrócił się na pięcie i odszedł, jakby by li wy stawiony mi na straganie warzy wami, które przestały go interesować. – Przepraszam, towarzy szu kapitanie! – zawołał za nim Rzadkowski. – Co oznaczają kolory ty ch kart? – Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, towarzy szu doktorze – zadrwił Podlewski. – Jesteście pewni, że chcecie poznać odpowiedź na to py tanie?

– Wolałby m wiedzieć, co robię. – Dobrze, powiem wam. Delikwenci oznaczeni żółty mi kartkami trafią do akademików po drugiej stronie ulicy. Tam poddamy ich dalszej obserwacji na wy padek, gdy by ście coś przeoczy li, co przecież może się zdarzy ć każdemu. – Omiótł ich ostry m spojrzeniem, jakby to by ł pewnik. – Niebieskich zapakujemy bezzwłocznie do sanitarek i odwieziemy na plac Grunwaldzki. Popatrzy li po sobie niepewnie. – Tam, gdzie palą się te ogniska? – zapy tał Tomasz w imieniu wszy stkich. Jadąc tutaj, nie mogli przegapić tego miejsca. Tuż za gmachem politechniki, naprzeciw Domu Naukowca, gdzie plac by ł najszerszy, a co niedziela tętnił ży ciem bazar, widzieli płomienie. Duszy ński początkowo my ślał nawet, że wy buchł tam pożar, ale teraz dotarło do niego, że w okolicy nie by ło ani jednego wozu strażackiego. – Nie ogniska, ty lko krematoria – poprawił Duszy ńskiego kapitan, zanim po raz drugi pokazał im plecy.

14 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 23:20 jednostka PSP, ul. Krakowska 40–42 – Nie. To niemożliwe – pokręcili głowami, gdy blady i spocony Rauchfleisch w końcu zamilkł. – Słowo daję! – Starszy ogniomistrz walnął się pięścią w pierś. – Znacie mnie przecież. Ja nie wciskam kitu. – No ale jak to tak… – dziwił się nadal Sindera, wiążąc ostatni węzeł na bandażu, który m opatrzy ł zadrapania na przedramieniu przełożonego. – Sama głowa, wy rwana z płucami i wciąż ży wa? – Chłopaki, mówię wam, jak by ło, niczego nie zmy ślam. – Rauchfleisch poruszy ł obandażowaną ciasno ręką, zacisnął zęby z bólu i naty chmiast sięgnął po kubek. Bimber, choć przedni, wy krzy wił mu usta jeszcze bardziej. – Żeby m tak padł trupem, tutaj, przed wami – dodał, otarłszy usta wierzchem drżącej dłoni. Spojrzał podejrzliwie na trzęsące się palce. Nigdy wcześniej nie by ł tak zdenerwowany, a brał udział w naprawdę trudny ch akcjach. I wiele widział. Śmierć także nie by ła mu obca. Czad, dy m i ogień zbierały bogate żniwo podczas pożarów. A spalone zwłoki nie należały do najprzy jemniejszy ch widoków. To jednak, co Rauchfleisch zobaczy ł pod internatem, wy kraczało daleko poza sferę doznań estety czny ch. Nie dziwił się więc, że jego podwładni z tak głęboką niewiarą przy jmują każdą informację o niety powej zarazie. A zrelacjonował im ostatnią akcję wiernie, nie dodając niczego od siebie ani nie kolory zując. Nie musiał tego robić. Prawda by ła barwniejsza i bardziej niesamowita niż przechwałki niejednego wędkarza. Otaczający go strażacy milczeli, w ciszy trawiąc zasły szane rewelacje. Marek wpadł do garażu kilka minut temu – sam jeden, a do tego mocno zakrwawiony – i naty chmiast zagonił wszy stkich do roboty. Kazał uruchomić resztę wozów i zastawić nimi wjazd na teren jednostki. Zablokowali bramę starem, dwa inne wozy bojowe odcięły dostęp do głównego budy nku. Zaparkowali je na skos między murem oddzielający m bazę od wy twórni kwasu węglowego a wolno stojącą willą administracji, po czy m nawpy chali pod samochody stary ch opon, węży i innego śmiecia, żeby nic nie zdołało przepełznąć pod spodem. Ratownicy nie mieli bladego pojęcia, o co chodzi, ale jak to w służbach mundurowy ch by wa, nie py tali, nie marudzili, ty lko wy kony wali wy dawane im rozkazy. Gdy wszy stko by ło gotowe, starszy ogniomistrz zebrał ich w garażu i dopiero tam, gdy Siekier opatry wał mu rany, opowiedział ze szczegółami, co wy darzy ło się pod internatem. Z początku nie by li pewni, jak traktować jego słowa. Widzieli, że jest przerażony, widzieli rozcięcia ciągnące się od łokcia aż po nadgarstek, ale i tak nie mogli uwierzy ć w to, co im mówił. A poinformował bez ogródek, że zarażeni oży wali po śmierci, że nie dało się ich ponownie zabić, że głowa Klimasa – wy rwana z kawałkiem kręgosłupa – ły pała na niego, jakby wciąż tliło się w niej ży cie, że zmasakrowany okrutnie i uznany za martwego Musiałek rzucił się w morderczy m

szale na kolegów, którzy go nieśli podczas ewakuacji. Czegoś tak niesamowitego nawet w kinie nie można by ło obejrzeć, a ich kapitan, kinomaniak pierwszej wody, często organizował darmowe projekcje, by li więc na bieżąco z krajowy m i radzieckim repertuarem. – A co z Cesarzową? – zapy tał Kamil Brelski, jeden z dwóch dy żurny ch. Marek kazał mu zostać w biurze i próbować się dodzwonić do komendy albo na milicję, ale by ł tak skołowany, że zupełnie o ty m zapomniał i zamiast opieprzy ć go za opuszczenie posterunku, wrócił my ślami pod internat, do kierowniczki, którą jego chłopcy nie bez złośliwości przezy wali Cesarzową. – Nie wiem – przy znał po chwili, zwieszając głowę. – Nie poszła za nami, kiedy wy cofaliśmy się na ulicę, a potem… – Zamilkł i pociągnął solidny ły k z butelki opatrzonej nalepką „Najlepszy Swojczy cki”, jakby chciał zmy ć ostatnie wspomnienia. – Pewnie ją dopadły, bestie popieprzone… – dodał, zniżając głos. – No to mamy pecha – mruknął Kamil. – Dlaczego? – Starszy ogniomistrz opuścił kubek. Cy nowe naczy nie zagrzechotało o blat. – Antonowicz zameldował przed chwilą z wieży, że do bramy, tej od strony rzeki, dobijają się jakieś trzy zjawy. Rauchfleisch zeszty wniał. – Już tu są – wy szeptał, po czy m pobladł jeszcze bardziej. Brelski, opacznie odczy tując reakcję przełożonego, skinął głową. – Tak. Wpuściłem je. Są w garażu obok. – Czy ś ty oszalał?! Ściągnąłeś tu te potwory ?! One nas wszy stkich… – Marek zerwał się ze stołu, na który m Siekier kazał mu wcześniej usiąść. – Trzeba je za… zarąbać. A ciała wy rzucić… – Zatoczy ł się i by łby upadł, gdy by nie pomocne dłonie podwładny ch. – Spokojnie… – Kamil pomógł Sinderze posadzić rannego na blacie. – To ty lko te uczennice, które wam pouciekały spod internatu. Są tak samo wy straszone jak ty, ale na pewno ży we – zapewnił Rauchfleischa, szczerząc zęby. – Wy gadują niestworzone rzeczy. – One mówią? – Starszy ogniomistrz przełknął z trudem ślinę. Ręce drżały mu coraz mocniej, czuł też taką suchość w gardle, jakby trawiła go wy soka gorączka. – One mówią… – powtórzy ł z ulgą. – Bez przerwy jazgoczą – potwierdził zdezorientowany Brelski, którego ominęła wątpliwa przy jemność wy słuchania relacji Marka. – I w kółko py tają o Cesarzową. Co mam im… – Urwał zaniepokojony, widząc, że ranny przewraca dziwnie przekrwiony mi oczami. Rauchfleisch nie odpowiedział. Oparł się plecami o ścianę, potem przy mknął powieki, jakby morzy ł go sen. Siekier przesunął dłonią po spocony m czole przełożonego i aż się skrzy wił. – Zimny jak trup – wy mamrotał. – Chy ba stracił za dużo krwi. Niech mi który pomoże, trzeba go przenieść do wy ra i dobrze okry ć. Przy da mu się trochę snu. Rafał, Miłosz, ruszcie dupy – kiwnął głową na stojący ch najbliżej strażaków. – Ja zajrzę do panienek. Sprawdzę, czy nie potrzebują pomocy medy cznej – dodał, zamy kając torbę i ruszając w stronę schodów. Kamil poszedł za nim. – Moment! Chwila! – zatrzy mał go Chmielewski. – Tak? – Dodzwoniłeś się do kapitana? – Nie. – Brelski pokręcił głową. – Na komendzie nikt nie odbiera, choć ze sto razy tam

kręciłem, a u blacharzy jest wiecznie zajęte. Beznadziejna sprawa. Stał jeszcze przez chwilę, czekając na kolejne py tania, a gdy te nie padły, obrócił się na pięcie i minąwszy taszczący ch rannego kolegów, zniknął za drzwiami. Rauchfleisch do najlżejszy ch nie należał, dlatego Orkan i Szy mański wlekli go w kierunku schodów z największy m trudem. Pozostali strażacy spoglądali na siebie z niepokojem, nie bardzo wiedząc co dalej. Wciąż by li oszołomieni opowieścią o niewiary godny ch wy darzeniach, które strzelanina dolatująca zza okna, obecność uciekinierek i słowa Brelskiego zdawały się potwierdzać. Ciszę przerwał dopiero młodszy ogniomistrz. – Dopóki Marek nie stanie na nogi – rzucił zdecy dowany m tonem Niespodziewany – dowodzenie powinien przejąć Pawełek. Wskazany palcem ogniomistrz Chmielewski, w tej chwili najstarszy stopniem, wzdry gnął się, jakby wy rwano go z głębokiego zamy ślenia. Wciąż dźwięczały mu w uszach słowa Kamila. Na komendzie by ła centrala telefoniczna na wiele stanowisk, zatem skoro nikt nie odbierał… – Co? – zapy tał niezby t przy tomnie. – Ty tu teraz rządzisz. – Michał poklepał go po ramieniu. – Dopóki nie pojawi się kapitan albo Marek nie stanie na nogi. – A, tak, tak… – Chmielewski pokiwał głową. Milczenie, które potem zapadło, przerwał dopiero głośny łomot dobiegający z pierwszego piętra. Huk by ł taki, jakby ktoś tam przewracał meble. Niemal w tej samej chwili w sąsiednim garażu rozległy się przeraźliwe piski dziewczy n. – Grabkowski, leć na górę, zobacz, co tam się dzieje. – Chmielewski otrząsnął się w jednej chwili. – Reszta za mną. Dopadli do drzwi razem, rozdzielili się dopiero na klatce schodowej. Jakub ruszy ł na piętro, a pozostali strażacy zniknęli za drzwiami prowadzący mi do drugiego garażu, z którego wciąż dobiegały piski. – Siekier! – zagrzmiał ogniomistrz, wparowując do wielkiego pustego pomieszczenia, w który m wcześniej rozgry wali zawody. Sindera stał w rogu z szeroko rozłożony mi rękami. Brelski by ł tuż za nim. Wy glądało to tak, jakby zagonili do kąta zapłakane dziewczy ny, które na widok wbiegający ch strażaków zaczęły się drzeć jeszcze głośniej. – Co tu się dzieje, do kurwy nędzy ? – warknął Chmielewski, podchodząc bliżej. – Jakub! Kamil! – Usły szały łomot i spanikowały – wy jaśnił Sindera, nie opuszczając rąk. Zerknął ty lko przez ramię. – Chciały wiać, ale im na to nie pozwoliliśmy. Brelski pokiwał naty chmiast głową, potwierdzając wersję kolegi. – Uciszcie te wariatki! – Ogniomistrz machnął ręką na pozostały ch. Wspólny mi siłami, łagodnością i perswazją, udało im się zmity gować roztrzęsione dziewczy ny i usadzić je ponownie na krzesłach pod ścianą. – Spokojnie, ty lko spokojnie – przemawiał do nich Siekier. – Wszy stko będzie dobrze, ale nie panikujcie i nie uciekajcie. Tutaj jesteście bezpieczne. Wiemy już, co tam się stało. – Gdzie jest pani Dominika? – zapy tała najniższa i najtęższa z uczennic. Miała krótko ścięte ciemne włosy, lekko oliwkową cerę i piwne oczy ukry te za okularami. – Nie wiem. – Paweł podał jej swoją chusteczkę. Wy siąkała w nią nos, potem przetarła załzawione oczy. – Pewnie uciekła jak wy, kiedy … Kamil przecisnął się obok niego, by podać uczennicom koce, które porzuciły podczas próby ucieczki. Otuliły się nimi szczelnie. Mimo to drżały nieprzerwanie, raczej jednak ze strachu niż

z wy ziębienia. – Jak się nazy wasz? – Ogniomistrz przy kucnął przed czarnulą. – Ela – wy mamrotała, zanim znów wy siąkała nos. – Ela Graf. – Posłuchaj mnie, Elu – zaczął takim tonem, jakby namawiał dziecko do zjedzenia niesmacznej kaszki. – Zaraz znajdziemy wam jakieś suche ubrania. Na piętrze – spojrzały po sobie niepewnie, gdy wskazał palcem sufit – są pomieszczenia socjalne. Możecie zająć jedno z nich. Zamknijcie się na klucz, jeśli chcecie. Tutaj nic wam nie grozi. Zaraz powiadomimy o wszy stkim milicję – obiecał na wy rost. Nie zamierzał informować przerażony ch uczennic, że nie mają z nikim kontaktu. – Władze przy ślą kogoś, kto zajmie się wami, zrobi porządek w internacie. Bardzo możliwe, że pani Dominika jest już na najbliższy m posterunku. – Pozostali strażacy kiwali głowami po każdy m zdaniu, jakby chcieli dodać dziewczętom otuchy. – Tak, pani kierowniczka na pewno pobiegła do miasta po pomoc, jak ty lko zobaczy ła, co się dzieje… Dziewczęta uspokajały się powoli. Najszczuplejsza z nich, blondy nka o pociągłej twarzy, przestała nawet płakać, choć koniec nosa i oczy nadal miała mocno zaczerwienione. – Jakub, Kamil, zaprowadźcie je do czwórki. – By ł to numer sy pialni należącej do chłopaków, którzy zginęli pod internatem. – Dajcie im czy ste ręczniki i my dło i poszukajcie w magazy nie jak najmniejszy ch sortów, żeby nam się do reszty nie zaziębiły. – Tak jest. Uczennice udały się posłusznie za Siekierem i Brelskim. Autorytet stanowczego mężczyzny w mundurze zawsze działa, pomy ślał z zadowoleniem Paweł, widząc, jak cała piątka zmierza w kierunku wy jścia. Kamil otworzy ł drzwi na klatkę schodową, potem uśmiechnął się i odsunął szarmancko na bok, aby przepuścić dziewczęta przodem. On najczęściej gościł pod internatem. Dość dobrze poznał kilka pielęgniarek, choć z żadną z ty ch trzech nie miał doty chczas przy jemności. Czarnulka wy szła pierwsza i szy bko zniknęła Pawłowi z pola widzenia, następnie blondy nka odwróciła się do Kamila, jakby chciała coś powiedzieć… Kolejny wrzask osadził wszy stkich w miejscu. By ł głośny i tak przenikliwy, że aż wwiercał się w mózg. Obie dziewczy ny cofnęły się odruchowo, po czy m struchlały. Siekier otrząsnął się z zaskoczenia, wy jrzał na klatkę schodową i zanim zapadła cisza, zatrzasnął pośpiesznie drzwi, przekręcając jedy ny zamek do oporu. – Co jest!? – Paweł spojrzał na niego, marszcząc brwi. Sindera zerknął przez ramię, nie puszczając klamki. By ł blady, jakby mu ktoś twarz bielą cy nkową pociągnął – i to co najmniej dwukrotnie. – Grab… Grab… – bełkotał. – Grabkowski? – Ogniomistrz ruszy ł w jego stronę. – Co Grabkowski? – On… on ją… – Siekier zamilkł, gdy drzwi zadrżały, jakby coś w nie uderzy ło. – Puść tę klamkę, człowieku! – Paweł by ł już o dwa kroki od uczennic. Moment później ujął blondy nkę za ramiona. Nawet przez koc czuł, jaka jest roztrzęsiona. Przekazał ją naty chmiast w ręce Kamila. – Przy trzy maj lepiej tę drugą, zanim znowu zacznie uciekać – poradził Jakubowi. Sindera odprowadził zaszokowaną uczennicę pod ścianę i usadził na jedny m z krzeseł. Kamil zrobił to samo z blondy nką. Oby dwie szły potulnie jak owieczki na rzeź. Strach sparaliżował je do reszty. – Co dokładnie widziałeś? – Chmielewski odciągnął Siekiera na bok.

– Grabkowski stał na schodach, siny na twarzy i jakoś tak dziwnie pokrzy wiony. Trzy mał tę małą za głowę, o tak – pokazał, unosząc obie ręce. – Mundur miał zakrwawiony jak zezowaty wieśniak po pierwszy m świniobiciu. A ona darła się, jakby ją ze skóry obdzierał. Potem… Ogniomistrz przy gry zł wargę. – Co by ło potem? – zapy tał, choć przeczuwał, że wcale nie chce tego wiedzieć. – Chy ba… Chy ba zmiażdży ł jej głowę. – Chy ba czy na pewno? – Chy ba na pewno. Chmielewski przeczesał palcami spocone włosy. To nie mogło dziać się naprawdę. Jak zaraza przedostała się za te mury ? Czy żby Rauchfleisch miał rację, kiedy mówił, że trzeba zabić te dziewczy ny, bo to one roznoszą chorobę? Nie, wróć, przecież Grabkowski nie miał z nimi żadnej sty czności. Poszedł na piętro sprawdzić te hałasy … Paweł spojrzał badawczo w górę. – Kamil! Brelski podbiegł do niego. – Tak? – Co one ci wcześniej mówiły ? – zapy tał ogniomistrz. – Sporo tego by ło. Cały czas trajkotały jak nakręcone. – Chodzi mi o zarazę. Czy wspominały coś na temat tego, jak się rozprzestrzenia? Kamil zamy ślił się głębiej. – Joanna, ta z ciemniejszy mi włosami – wskazał na szczupłą brunetkę – mówiła, że widziała, jak dwie zarażone zabiły jej najlepszą przy jaciółkę. Ponoć wy patroszy ły ją jak… – Możesz się streszczać? – przerwał mu ogniomistrz. – Jasne. – Brelski oblizał wargi. – Tamta ponoć wstała po chwili i dołączy ła do pozostały ch. Mimo że by ła wy patroszona jak ry ba. – Dość. To mi wy starczy. Możesz wracać. Kamil strzelił obcasami i odbiegł. Chmielewski pogładził się po zarośniętej jednodniową szczeciną brodzie. Wy starczy ła chwila, by wszy stko sobie poukładał. Rauchfleisch przy wlekł tutaj to choróbsko. Został zainfekowany podczas ucieczki, który ś z zarażony ch strażaków musiał go haratnąć, stąd jego rany. Drań zmarł, kiedy go chłopcy wy nosili. Przemienił się i zaatakował ich na piętrze. Walczy li, ale nie dali mu rady – stąd ten rumor. A potem na górę trafił Grabkowski. Jego też załatwili. Chy ba wspólnie i z zaskoczenia, bo niczego więcej nie by ło sły chać… Tak, wszy stko ułoży ło się w mniej więcej logiczną, choć bardzo niewesołą całość. Oszacował w my ślach szanse. Zostało ich ośmiu, razem z dy żurny m siedzący m na wieży. Dziewczy n nie liczy ł, w nadchodzącej walce będą bardziej przeszkadzać, niż pomagać. A do pokonania mieli czterech, nie, wróć, pięciu oży wieńców. Tę tam, Elę, też musiał liczy ć, jeśli dobrze zrozumiał mechanizmy rządzące zarazą. Na razie ży wi dy sponowali niemal dwukrotną przewagą nad odmieńcami. Jeśli zechcą odbić budy nek i dobrze przy gotują się do tej rozgry wki, powinni pokonać wroga. Rzucił okiem w róg garażu, gdzie stały szafki z wy posażeniem. Sprzęt mieli odpowiedni. A nawet lepszy, dodał w my ślach, przenosząc wzrok na ukry ty pod plandeką ekwipunek zawodników. Mogli też zwy czajnie otworzy ć ty lne drzwi garażu i pobiec nad rzekę, by tam szukać bezpieczniejszego schronienia, albo nawet całkiem uciec z miasta. Choć by ła to bardzo kusząca my śl, porzucił ją, gdy ty lko usły szał stłumiony odległością charaktery sty czny klekot długiej serii

z kałasznikowa. Strzelanina nad Śródmieściem przy bierała na sile. To już nie by ły pojedy ncze strzały, lecz nieustanna palba. Coraz częściej uży wano tam też broni maszy nowej. A to mogło oznaczać wy łącznie jedno – zaraza rozprzestrzeniała się lotem bły skawicy. Jej ognisk, takich jak to w pobliskim internacie, zapewne by ły już setki. Skoro tak, na zewnątrz wcale nie będziemy bezpieczniejsi… Wy bór wy dawał się więc prosty. – Panowie – obejrzał się na stojący ch za nim strażaków. – Rozegramy dzisiaj jeszcze jeden meczy k. *** Chmielewski wy jaśnił im dokładnie, co mają robić. Wcześniej grali dla rozgrzewki bez ry nsztunku, teraz mieli na sobie kaski hokejowe i pełne pancerze, które zrobili z pasków blachy połączony ch kawałkami bieżnika wy ciętego z najbardziej ły sy ch opon. Przy gotowali je na jutrzejszy mecz z kolegami ze Śląska, którzy stali teraz ramię w ramię z nimi, dzierżąc w spocony ch dłoniach podrasowaną na szy bko broń. Wy starczy ł kwadrans, by miękką gąbkę na długich kijach zastąpiły metalowe okucia. Zamiast krótkiej broni i kuli na łańcuchu pozostali zawodnicy dostali służbowe topory i kosy, który mi co jakiś czas ścinali trawę na placu za budy nkiem. Brutalna gra dla prawdziwy ch facetów, której zasady ustalili kilka lat temu podczas wspólny ch ćwiczeń najlepszy ch zastępów Państwowej Straży Pożarnej, miała im dzisiaj pomóc w pokonaniu znacznie niebezpieczniejszego przeciwnika. By li gotowi, czekali ty lko na znak. Dziewczętom dali klucze i kazali przejść aż pod ty lną bramę. Czekały tam ze ściągnięty m z wieży Antonowiczem, by mieć jak największe szanse na ucieczkę, jeśli coś pójdzie nie tak. Chmielewski stanął przy drzwiach, w które ktoś walił od dłuższej chwili. Jego plan by ł prosty : otworzy je, wpuści jednego z zarażony ch, ewentualnie dwoje, jeżeli nie będzie innej rady – spodziewał się obecności na klatce schodowej Grabkowskiego i zabitej przez niego uczennicy – a potem zatrzaśnie je ponownie, żeby rozgry wający mogli podciąć kosami wy stawiony ch odmieńców. Powalony ch pałkarze przy szpilą kijami do posadzki, a wtedy Siekier i drugi topornik pozbawią ich szy bko wszy stkich kończy n, następnie zaś głów. Truchła zapakuje się na koniec w worki i wy wali za mur na teren wy twórni kwasu węglowego. Choć jeszcze chwilę wcześniej Chmielewski nie ży wił co do swego planu żadny ch wątpliwości, ledwie stanął przy drzwiach, poczuł, że dłonie ma śliskie od potu, jakby ktoś polał je oliwą, a jego serce próbuje wy łamać żebra i wy rwać się na wolność. Zerknął na przy szy kowany ch strażaków. Jeśli i oni mają takiego pietra, ta walka może się skończyć naszą przegraną, pomy ślał, przy my kając na moment oczy. Przekręcił powoli zamek i nacisnął klamkę. Napierający na drzwi odmieńcy wpadli do garażu. By ło ich dwoje, tak jak przy puszczał. Zakrwawiony po same oczy Jakub i dziewczy na ze zmiażdżoną głową. On poruszał się jak w zwolniony m tempie, ona parła naprzód z impetem rozpędzonej lokomoty wy, już wy ciągając ręce w kierunku prawego bliższego kosiarza. Na ten widok Szade kompletnie zbaraniał, podobnie jak reszta chłopaków. Odmieniona Ela dopadła go, zanim ogniomistrz zdąży ł zamknąć drzwi. Jej palce wpiły się w grubą na centy metr gumę

pancerza i zacisnęły z taką siłą, że zmięła oba napierśniki, jakby miała do czy nienia ze zwy kłą gąbką. Adrian zawy ł z bólu. Jego wrzask podziałał na wszy stkich otrzeźwiająco. Michał Niespodziewany opuścił uniesioną zawczasu kosę, ścinając tuż poniżej kolan nogi słaniającego się Grabkowskiego, który padł jak długi na posadzkę, nie wy dawszy z siebie nawet jęku. Dy rek przy cisnął go okuty m końcem kija do betonu, robiąc jednocześnie miejsce Sinderze. Siekier zawahał się ty lko przy pierwszy m uderzeniu. Musiał je powtórzy ć, by odrąbać prawą rękę dawnego kolegi, ale z lewą poszło mu już gładko, tak samo jak z głową. Drugiej ekipie poszło znacznie gorzej. Szade przewalił się na plecy, przy gnieciony przez odmienioną dziewczy nę, która wpiła się w jego pancerz jak rusałka w usta topielca. Rutkowski okładał ją pałką, lecz niewiele to dawało. Widząc to, Paweł wy szarpnął kosę oniemiałemu Dy rkowi i odepchnąwszy Siekiera, podbiegł do walczący ch. Wsunął końcówkę trzonka pomiędzy zarażoną a pancerz, po czy m naparł mocno od dołu. Dzięki zastosowaniu dźwigni napastniczka odsunęła się nieco od słabnącego w oczach Adriana. – Tnij – wy sapał ogniomistrz, zerkając przez ramię na Niespodziewanego. Michał ustawił się, wziął zamach, przy mierzy ł i… Rozległ się cichy zgrzy t i jedna z rąk została odcięta równo w połowie. Dziewczy na zdawała się tego nie zauważać. Paweł wsunął kij głębiej, naparł na niego raz jeszcze, znów od dołu. Po kilku próbach udało mu się odwrócić atakującą nieumarłą najpierw na bok, a potem na plecy. Siekier naty chmiast doskoczy ł do niej i dziabnął toporem tuż pod pachą, przepoławiając staw barkowy. Dy rek i Rutkowski chwy cili okaleczoną uczennicę za buty i odciągnęli pod ścianę. Tam pałkarz przy szpilił ją do posadzki, pozwalając Sinderze i Brelskiemu dokończy ć dzieła. Szade nie przestawał jednak wrzeszczeć. Dłonie wpite w jego pancerz zaciskały się wciąż z nieludzką siłą. Tego nie przewidzieli. Co gorsza, ogarnęła ich panika, gdy zobaczy li, że zarażeni nawet po rozczłonkowaniu nadal są groźni. Paweł zaklął pod nosem, kiedy do niego dotarło, że jeśli nie wy my śli czegoś sensownego, jego ludzie już za moment dadzą nogę jak Rauchfleisch spod internatu. Na szczęście nie by ł w ciemię bity. Wy jął z kieszeni kozik, otworzy ł go śliskimi wciąż od potu palcami, po czy m przy depnął jedną z odcięty ch rąk i poprzecinał w niej wszy stkie ścięgna. Ciął głęboko i szeroko. Następnie powtórzy ł tę samą operację z drugą ręką. Adrian przestał w końcu wrzeszczeć. Gdy przetoczy ł się niezdarnie na brzuch, koledzy chwy cili go pod ramiona i postawili na nogi. Ręce odmienionej spadły z głośny m plaskiem na posadzkę i tam zostały. Choć palce zaciskały się nadal, nie miały już ty le siły, by zgnieść grubą, spręży nującą gumę, i w końcu się rozwarły. – Dlaczego stałeś tam jak kołek? – wy sapał Chmielewski, odrzucając w kąt zakrwawiony kozik. – Ja… Ja… – jąkał się oszołomiony Szade. – Jesteś ranny ? – Nie… Nie wiem. Wy łuskali go z pancerza, nie bacząc na niemrawe protesty. Skórę na klatce piersiowej miał sinofioletową, popękaną w kilku miejscach. Ogniomistrz obejrzał uważnie gumowe ochraniacze. Nie uległy rozerwaniu ani przedziurawieniu, jednakże on, będąc doświadczony m strażakiem, wolał dmuchać na zimne, niż się sparzy ć. – Siekier, Brelski! – rzucił, prostując plecy i odwracając się do pozostały ch. – Przy wiążcie go

do filara – rozkazał. – Musimy się upewnić, czy nie jest zakażony. To nie potrwa długo… – dodał, widząc ich wahanie. – A co z ty mi glutami? – Niespodziewany popchnął drzewcem kosy pełznącą obok jego buta rękę Grabkowskiego. – Jak to co? Do worów i za mur. Potem zajmiemy się ty mi na górze.

15 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 23:57 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium Pierwszy człowiek pojawił się na skraju lasu dopiero około północy. Wy soki mężczy zna w mundurze milicjanta wy szedł chwiejny m krokiem spomiędzy drzew w miejscu, gdzie nieuży tki porośnięte by ły niskimi krzewami. Szary mundur zlewał się z otoczeniem, zatem przy sy piający z nudów chłopcy z trzeciej kompanii dostrzegli go dopiero wtedy, gdy znalazł się przy torach, w strefie bezpieczeństwa. Moment później blacharz został oświetlony szperaczem zamontowany m na stojącej najbliższej sześćdziesiątce. Nie zrobiło to jednak na nim większego wrażenia. Brodził niezdarnie w zaroślach, powłócząc nogami jak człowiek wy chodzący z wody. Nie reagował też na powtarzane co rusz wezwania. Radek znajdował się zby t daleko, by widzieć dokładnie przebieg całego zdarzenia. Za to bardzo dobrze wszy stko sły szał. Krótka seria z kałasznikowa, potem dwa strzały z pistoletu i głuche dudnienie ciężkiego karabinu maszy nowego. Pięć sekund strzelaniny i znów zapadła cisza. Zapalono resztę reflektorów, omiatając nimi ścianę lasu. Sierżant zaklął pod nosem, kiedy jasne światło wy doby ło z mroku wiele takich samy ch widmowy ch postaci. Na odcinku zajmowany m przez jego pluton by ło ich kilka, nie więcej niż dziesięć. Na czele szli trzej milicjanci w poszarpany ch mundurach. Na głowie wciąż mieli hełmy z pleksiglasowy mi osłonami, dwaj trzy mali tarcze, choć raczej powłóczy li nimi, niż uży wali do obrony. Dalej zauważy ł grupkę pacjentów w podarty ch i zakrwawiony ch piżamach. W większości by li to mężczy źni, aczkolwiek po chwili dostrzegł też kobietę i małą, zaledwie kilkuletnią dziewczy nkę. – Przy gotować się! – zawołał do spoglądający ch na niego niepewnie żołnierzy. – Nie na mnie się gapcie, pacany, ty lko na przedpole! Kto ma megafon? – Kapral z pierwszej druży ny wskazał na stojącego za szy kiem szeregowca. – Krawczy k! Tak, do ciebie mówię. Śpisz na stojąco czy co? Nadawaj, chłopie, nadawaj! Szy mon wy szedł powoli przed szereg, oblizał wargi i przy łoży ł megafon do ust. – Oby watele i oby watelki. To ostatnie ostrzeżenie. Każdy, kto nie zastosuje się do naszy ch rozkazów, zostanie zastrzelony. Powtarzam, otworzy my ogień do każdego, kto naty chmiast się nie zatrzy ma i nie posłucha naszy ch poleceń. – Opuścił megafon, spojrzał na przedpole, potem na sierżanta i wzruszy ł ramionami. Zarażeni szli przed siebie, jakby nie usły szeli nawet jednego zdania z tego przy długiego komunikatu. To samo doty czy ło reszty wezwań, powtarzany ch teraz przez żołnierzy pilnujący ch pozostały ch odcinków kordonu. Moment później zza drzew od strony ulicy Stabłowickiej dobiegły echa pojedy nczy ch wy strzałów. We wciąż wilgotny m powietrzu pukanina wy dawała się o wiele bliższa niż w rzeczy wistości. Gdzieś za lasem, po prawej, zaterkotał erkaem. Krótkim seriom zawtórował klekot karabinów szturmowy ch. Zarażeni próbowali uciekać w kilku kierunkach naraz. – Przy gotować broń! – rozkazał sierżant. Zgrzy t odciągany ch zamków zlał się w jeden dźwięk.

– Pozy cja! Żołnierze przy klęknęli. – Cel! Lufy uniosły się na wy sokość oczu. – Pal! Porucznik Sawicki uprzedził wszy stkich, że mają strzelać ogniem pojedy nczy m i dokładnie mierzy ć. Przeciwnik znajdował się trzy dzieści metrów od szeregu przemoknięty ch żołnierzy, ale przy tej pogodzie, biorąc pod uwagę zdenerwowanie i zmęczenie ludzi oraz bardzo słabą widoczność, trudno będzie osiągnąć wy maganą celność. Zwłaszcza że PPS-y nie należały do najprecy zy jniejszej broni. A egzemplarze, który mi dy sponował dwieście pierwszy, by ły już bardzo leciwe i przeszły przez wiele rąk. O kałasznikowach, uży wany ch właśnie na północny m odcinku kordonu, żołnierze tego oddziału mogli ty lko pomarzy ć. Radek skrzy wił się, widząc, że większość pocisków pierwszej salwy przeszła bokiem. Patrząc na klęczący ch obok niego szeregowców, zauważy ł też, że coraz mocniej trzęsą im się ręce, i to by najmniej nie z wy ziębienia, chociaż sam musiał przy znać, że tej burzliwej nocy nie by ło za ciepło. Nerwy zaczy nały brać górę. Gros jego podwładny ch pochodziło ze wsi i mały ch miasteczek. By li to zabobonni chłopcy, w dużej części wierzący. Niejednego przy łapał na ukradkowej modlitwie albo odruchowy m żegnaniu się przed snem. Nie donosił na nich jednak – daleko mu by ło do gorliwości bezmózgich politruków, a poza ty m sam nie do końca wiedział, jak to jest z ty m Bogiem. W każdy m razie rozumiał reakcję otaczający ch go szczy li, do który ch powoli zaczy nało docierać, że mają przed sobą nie chory ch ludzi, ale odmieńców – takich, co to nie padną trupem po wpakowaniu im pierwszej kulki w pierś. – Strzelać bez rozkazu! – zawołał, podnosząc głos, by wszy scy go usły szeli. – Nie pozwólcie im dojść do zasieków! Otworzy li ogień, nie czekając na dalsze zachęty. Grad kul znów pomknął w ciemność. To nie by ły już zgrane salwy, każdy żołnierz naciskał spust w inny m tempie. Ci spokojniejsi opróżnili magazy nek w niespełna dwie minuty, ich spanikowani koledzy musieli przeładować broń o wiele wcześniej. Druga nawała ogniowa, choć równie niecelna, okazała się skuteczniejsza. Zarażeni znajdowali się teraz znacznie bliżej, podchodzili już do kłębów drutu kolczastego, które rozpięto dziesięć metrów od stanowisk strzeleckich. Sierżant przeszedł za plecy podwładny ch. Maszerując tam i z powrotem pouczał, opieprzał, moty wował. Nie spuszczał też oka z przedpola i milicjantów nadciągający ch wolny m, chwiejny m krokiem. Zanim żołnierze pozby li się połowy amunicji, za zasiekami poruszało się już ty lko kilka widmowy ch sy lwetek. Ogień zaczął słabnąć. W końcu pomiędzy lasem a czwarty m plutonem została już ty lko jedna postać w pasiastej piżamie. Mała dziewczy nka, którą Kot przedtem wy patrzy ł. Ocalała ty lko dlatego, że potknęła się na początku strzelaniny i potrzebowała dłuższej chwili na wy plątanie się z gęstwiny kłujący ch gałązek. Wstała parę sekund po umilknięciu strzelaniny. Nie zawróciła jednak, ty lko szła nadal w stronę zasieków i wojska, zataczając się, jakby … jakby by ła pijana. Radek zdąży ł w ty m czasie wrócić na prawą flankę i stamtąd obserwował rozglądający ch się nerwowo żołnierzy. Krawczy k, który strzelał wcześniej razem z resztą, odkładał właśnie broń, by chwy cić za megafon. – A ty, dzióbku, co robisz? – Może zawróci, jak ją ostrzegę drugi raz.

– Krawczy k… – Sierżant nie musiał kończy ć zdania. Szy mon chwy cił posłusznie za broń, nie wy celował jednak w dziewczy nkę, która zdąży ła w ty m czasie dotrzeć na odległość trzech kroków od zasieków. – Zaproszenie na piśmie mam wam wy słać? – huknął Kot, kiedy okazało się, że żaden z szeregowy ch nadal nie zamierza strzelać. – Przecież to ty lko dziecko – bąknął ktoś z drugiej albo trzeciej druży ny. W takich ciemnościach, przy szumie deszczu, trudno by ło rozpoznać mówiącego. Radek otworzy ł usta, by powtórzy ć rozkaz, lecz nie zdąży ł tego zrobić. Krótki terkot kaemu z sześćdziesiątki zakończy ł tę kłopotliwą sprawę. Dziewczy nka zniknęła z przedpola, jakby by ła pasiastą szmatką, którą zdmuchnął silniejszy powiew wiatru.

16 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 23:58 okolice pl. Grunwaldzkiego W półtorej godziny Duszy ński i doktor Misztal, z który m przy szło mu pracować na pierwszej zmianie, dokonali oględzin dwudziestu pięciu osób, głównie mieszkańców kamienic przy legający ch do Labiry ntu. Siedemnastu pacjentów otrzy mało niebieskie kartki. Ośmiu wy puścili z żółty mi. Dwudziesty m szósty m by ł brudny jak nieboskie stworzenie nastolatek. Zaczęli jak zwy kle od kwestionariusza. Zadali dziesięć prosty ch py tań, które miały im ułatwić robotę. Jeden py tał, a drugi badał, żeby nie marnować czasu. – Imię i nazwisko? – rzucił Duszy ński. – Jędrzej. Jędrzej Habicht – odparł chłopak łamiący m się głosem. – Wiek? – W maju skończy łem siedemnaście lat, panie doktorze. – Wiek! – powtórzy ł dobitniej Tomasz, wskazując głową na pielęgniarkę, która wy jmowała właśnie strzy kawki z autoklawu. Dzieciak przełknął głośno ślinę. – Piętnaście lat. Skończę. Za miesiąc. – Adres? – Liskiego szesnaście przez trzy dzieści trzy. – Masz jakieś zadrapania, ugry zienia albo otarcia? Chłopak milczał. Misztal, który zaczął oględziny od jego głowy, odsunął się, zlustrował go całego wzrokiem, po czy m chwy cił za prawy łokieć, pokazując Tomaszowi pokry te maleńkimi kropelkami krwi charaktery sty czne ślady. Następnie cofnął się szy bko, dając znak pielęgniarce, by zaaplikowała chłopakowi „szczepionkę”. – Gdzie się zraniłeś? – Duszy ński nie przerwał przesłuchania, ściągając na siebie zdziwione spojrzenie kolegi. – Mów! – Wy biegłem z domu, żeby zobaczy ć, dlaczego żołnierze strzelają. Zapomniałem o studzience, takiej ściekowej, z której ktoś ukradł w zeszły m ty godniu kratkę. Potknąłem się i upadłem. – Gdzie jest ta studzienka? – W jezdni tuż przed moją bramą, panie doktorze. – Szesnastka jest na początku czy na końcu ulicy Liskiego? – Przy samej Sopockiej, panie doktorze. – Kiedy to by ło? – Nie wiem… zaraz jak zaczęli strzelać… Na pewno ponad godzinę temu. Tomasz spojrzał w szeroko otwarte oczy chłopaka, potem przeniósł wzrok na Misztala i mijającą go właśnie pielęgniarkę. – Siostra poczeka momencik – poprosił.

– Co kolega wy prawia? – sy knął Michał, gdy Duszy ński wziął go pod łokieć i odciągnął aż pod prowizory czne przepierzenie. – Nie możemy skazać tego dziecka na śmierć – powiedział Tomasz szeptem. – Widział kolega otarcie na łokciu. Widział kolega krew. Towarzy sz kapitan wy raził się jasno… – Od zranienia minęła dobra godzina, a on nadal… – To on twierdzi, że minęła godzina. Mnie ta krew wy gląda na całkiem świeżą. – Mógł rozdrapać swędzącą rankę. To przecież dzieciak. Dlaczego w ogóle miałby kłamać? – ziry tował się Duszy ński. – A dlaczego mówił, że ma siedemnaście lat? – Misztal nie odpuszczał. – Oni powiedzą wszy stko, by le się ratować, proszę kolegi. Procedury są jasne. – Ale… Kolego doktorze, chy ba nie chce pan wy słać tego dziecka na pewną śmierć? Misztal zerknął na stojącą przy pacjencie pielęgniarkę. – Nie, nie mogę podjąć takiego ry zy ka. Widział kolega, co to za potwory. Starczy przeoczy ć jednego, zaraza się rozprzestrzeni i znów zginą setki niewinny ch ludzi. Nie wolno nam… – Przecież wojskowi nie wy puszczą go na ulicę, ty lko zamkną na obserwacji w akademiku – upierał się Tomasz. – Owszem, to prawda, ale wie kolega, ilu ich tam już siedzi? Chłopak nie trafi do izolatki. Jeśli zarazi współlokatorów, trzeba będzie zabić ich wszy stkich… pięć, a może nawet dziesięć osób. Chce kolega ży ć z takim wrzodem na sumieniu? Bo ja nie. Duszy ński przy gry zł wargę. Jego zdaniem ry zy ko by ło znikome. Wszy stko wskazy wało na to, że Jędrzej Habicht zranił się ponad godzinę temu, w dodatku z dala od izolatorium, i nie miał żadnego, nawet pośredniego kontaktu z zarażony mi… – Jakiś problem? – Sły sząc za sobą głos kapitana, Tomasz drgnął. – Nie – odparł, odwracając się na pięcie. – Omawiamy właśnie przy … – Chłopak ma otarty łokieć – wpadł mu w słowo Misztal. Duszy ński posłał koledze miażdżące spojrzenie. – Zranił się ponad godzinę temu na ulicy, z dala od Labiry ntu. A z tego, co wiemy … – Gówno wiemy – przerwał mu Podlewski. – Na razie opieramy się wy łącznie na domy słach i teoriach Arendzikowskiego, które w każdej chwili mogą ulec zmianie. Znacie procedurę, towarzy sze. Skinęli obaj głowami. Misztal naty chmiast, Duszy ński dopiero po chwili. Kapitan przed opuszczeniem boksu dał znak pielęgniarce. – Nie bój się, dziecko, to ty lko szczepionka. – Kobieta ruszy ła w kierunku chłopca, sunąc w nakrochmalony ch szatach jak biała dama albo sama śmierć. – Pojedziesz teraz autem do szpitala, tam doktorzy dokładniej cię zbadają, sprawdzą, czy nie wdało się zakażenie – czarowała go, przecierając wacikiem umorusane ramię. Habicht wy czuł, że coś jest nie tak. Może wy czy tał to z postawy Tomasza. Chciał się wy rwać, ale Misztal pomógł go przy trzy mać, a potem, gdy chłopak się ubrał, przy piął mu do kieszonki na piersi niebieski kartonik. Prowadząc Jędrzeja do wy jścia, poklepał go jeszcze przy jaźnie po plecach.

17 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 00:21 Ołbin, ul. Damrota Dominika skręciła w przedostatnią przecznicę ulicy Wieczorka, tam gdzie zaczy nały się działki. Spły wała potem. Pół godziny ostrego pedałowania, po ogromny m wy siłku, jakim by ła ucieczka z zadżumionego internatu, pozbawiło ją resztek sił. A do tego to skrzy pienie! Przy każdy m obrocie kół rower wy dawał przenikliwe dźwięki, zdolne wy wabić na brzeg wielory ba. Albo zmartwy chwstańców z grobu. Na szczęście by ła już u celu tej wy czerpującej podróży. Jeszcze kilka metrów i znajdzie się przed znajomą bramą, gdzie wreszcie porzuci ten rozklekotany poniemiecki złom i pokonawszy na koniec dwa piętra, padnie jak kawka na mięciutką kanapę, na której zaśnie bły skawicznie, zapominając o ty m koszmarze i hordach krwiożerczy ch trupów… Zahamowała przed oty nkowaną na niegdy ś jasny, a teraz niemal czarny kolor kamienicą. Jak większość okoliczny ch domów, także ta nosiła ślady ostatniej wojny. Tu i ówdzie w murze widać by ło dziury po kulach, zaś po obu stronach masy wny ch drzwi bieliły się rozdwojone strzałki. Tak za Niemca oznaczano piwnice, w który ch wrocławianie mogli się schronić podczas częsty ch bombardowań. Ta uliczka, przed wojną łącząca pobliskie Fajanse z szeroką aleją prowadzącą aż w pobliże Ostrowa Tumskiego, miała sporo szczęścia. Ty lko niewielka jej część została zniszczona w wy niku działań wojenny ch – dzisiaj w miejscu wy burzony ch kamienic stała nowiusieńka ty siąclatka. Z boiskiem, salą gimnasty czną i prawdziwy m schronem, do którego uczniowie mieli zejść w razie ataku atomowego. Dominika sporo się nasłuchała o tej okolicy. Kobieta, u której zamierzała przenocować, by ła jej serdeczną przy jaciółką, nauczy cielką plasty ki w pobliskiej Siedemdziesiątceósemce. Znały się od lat, wiele razem przeży ły i – jak to się mówi – z niejednego pieca chleb piły, aczkolwiek niemało je też różniło. Joasia urodziła się i wy chowała w dalekim Krakowie, a jej największą pasją – prócz ry sowania – by ło grzebanie w historii poznany ch miejsc. Wrocław jak rzadko które polskie miasto idealnie się nadawał do rozwijania obu zainteresowań. Gdy w czterdziesty m ósmy m roku trafiła z ojcem na Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, dała się oczarować ukry temu w morzu ruin pięknu stolicy Dolnego Śląska. W połowie lat pięćdziesiąty ch, zaraz po ukończeniu studiów, wróciła do Wrocławia, by pomóc w jego odbudowie. Wtedy właśnie poznały się z Dominiką, którą przy wiało z kolei z Warszawy. Przy dzielono im ten sam pokój na stancji i skierowano do tej samej bry gady, a później – już po opuszczeniu hufca – mimo że ich drogi się rozeszły, nie straciły ze sobą kontaktu. Pchnięty mocno rower wy lądował przy krawężniku, dzwonek zabrzęczał oskarży cielsko, choć zdecy dowanie zby t słabo, by przebić się przez odgłos wy strzałów. – Taki dobry welocy ped, a panienka go traktuje jak zuży te walonki. Dominika zatrzy mała się w pół kroku. Znajomy głos dobiegał zza uchy lony ch drzwi dawnego

przejazdu na podwórze, zaanektowanego teraz przez administrację na pomieszczenie gospodarcze. Minęła wielką bramę, nie zwracając na nią uwagi by ć może dlatego, że nie paliło się tam światło. – To pan, panie Macieju? – zatrzy mała się przez ostrożność na skraju chodnika. – A któż by inny ? – odparł Pitała, dozorca doglądający tej i sąsiednich kamienic. Kiedy wy szedł z mroku, rozpoznała jego kufajkę, kozią bródkę i figlarne oczy. W jednej ręce trzy mał wielką miotłę, w drugiej dwa puste cy nkowe wiadra. – Pracuje pan o tak późnej porze? – zapy tała zdziwiona. – Właśnie skończy łem – poinformował ją, odstawiając z hukiem narzędzia. – O dziewiętnastej konsultantów mieliśmy – wy jaśnił, szukając kluczy. – Pod piętnastką. Wszy stkich z bramy zabrali, jak leci. I do tego trzy zaznajomione z nimi rodziny z sąsiedztwa. – Niedobrze… – Dominika zerknęła na okna drugiego piętra. – Panienki Lipińskiej nie zabrali – dodał pośpiesznie Pitała, jakby odgadł jej my śli. – Ty lko ty ch andrusów z przeciwka. Podziękowała mu skinieniem głowy. Czasami lubiła pociągnąć go za języ k, ponieważ wiele wiedział i chętnie dzielił się spostrzeżeniami – choć nie zawsze miał rację, i tak by ł pewniejszy m źródłem niż niejeden magiel w okolicy, a w bramach pod jego kuratelą ciekawi ludzie mieszkali. Ale dziś Tarczoń by ła zby t zmęczona i skołowana, by wdawać się w pogaduszki. Dozorca jednak na to nie zważał. Dziwił go jej cudaczny, mocno niekompletny strój, bose stopy i kołtun na głowie. Z tego, co pamiętał, by ła zawsze zadbana i wy muskana. Normalnie dama z wy ższy ch sfer. – Panienka z miasta przy jechała? – zagaił niby od niechcenia, blokując wejście do bramy. – Tak. – A co one tak tam strzelają? Zastanawiała się przez moment, co mu powiedzieć. Nie zamierzała wy jawiać całej prawdy – wy śmiałby ją przecież, gdy by usły szał o zmartwy chwstający ch uczennicach i poury wany ch, ale wciąż poruszający ch się kończy nach. – Zaraza – odparła najzwięźlej, jak umiała. – Zaraza – powtórzy ł, kiwając głową. – Znaczy się, chory ch rozstrzeliwują? – Podobno. – Zbliży ła się do niego, dając ty m samy m do zrozumienia, że chce wejść do budy nku. – Tak sły szałam. – Niesamowite! – Cofnął się w końcu, robiąc jej przejście. – A co z welocy pedem?! – zawołał za nią, gdy docierała na półpiętro. – Może go pan sobie wziąć – odparła. – Mnie już nie będzie potrzebny. – No jakże tak, wziąć? – Ruszy ł za nią, nie mogąc uwierzy ć w to, co usły szał. W jego świecie wszy stko miało swoją cenę. Nikt nikomu niczego za darmo nie oddał, jeśli nie musiał. – Zwy czajnie, panie Macieju. Ktoś dał go mnie, a ja panu przekazuję. Dobranoc. Przy śpieszy ła, choć by ła już cała spocona i zdy szana. Pitała dziwował się wciąż swojemu szczęściu i jej szczodrości, ale został na parterze. Rozklekotany rower okazał się wy starczająco silny m magnesem. Zaciągnął zdoby cz do swojego schowka z prędkością światła. Dominika odsapnęła pod drzwiami i poprawiła włosy, żałując, że nie ma przy sobie lusterka ani kosmety czki. Nacisnęła ebonitowy guzik, odczekała dłuższą chwilę, ale nie zobaczy ła światła w szy bkach nad drzwiami. Dopiero po trzecim, znacznie bardziej natarczy wy m dzwonku coś

zaszemrało po drugiej stronie. – Kogo tam licho po nocy niesie? – usły szała zachry pniętą przy jaciółkę. – To ja! – odpowiedziała, podnosząc nieco głos. – Dominika? Zaszurał zdejmowany łańcuch, zatrzeszczały otwierane kolejno zamki. W szparze pomiędzy drzwiami i futry ną pojawiła się filigranowa sy lwetka Joasi. – Jezus Maria, jak ty, dziewczy no, wy glądasz! – Jej wielkie oczy zrobiły się jeszcze okrąglejsze. Na py zatej twarzy pojawił się też cień współczucia. – Zgwałcili cię… – Mnie? Jeszcze się taki nie urodził. – Tarczoń pokręciła głową, wpy chając się do przedpokoju. – Przeży łam koszmar, to prawda, ale nie taki. – Dzięki Bogu. – Lipińska stała nadal przy drzwiach, jakby przy kuto ją do framugi łańcuchem. Dominika przeszła od razu do rzeczy. – Musisz mnie przenocować. – Trudno będzie – jęknęła Lipińska. – Dlaczego?… – Teraz to kierowniczka internatu zrobiła wielkie oczy. – Masz kogoś? Joasia zaprzeczy ła szy bko, zby t szy bko, jak na gust koleżanki. – To nie tak, Cesarzowo. – W nerwach uży ła przezwiska nadanego Dominice przez strażaków przy łażący ch w konkury do uczennic. – Nie tak, Spłonka? – Tarczoń zrewanżowała się jej ty m samy m. – A jak? – Nagle dotarło do niej inne wy jaśnienie. Zapy tała domy ślnie: – Szpila przy jechała? – Nie. – Joasia zniży ła głos i pociągnęła koleżankę do kuchni. – To bardziej skomplikowane… Usiadły od razu przy stole. Rozpalenie w wielkim piecu o tej porze nie wchodziło w rachubę, a innego sposobu na zagotowanie wody nie by ło. Przy wieziona z NRD grzałka Joasi zepsuła się kilka dni temu. Odpuściły więc sobie herbatę, choć Dominika mogłaby zabić za szklaneczkę gruzińskiej. Na ceracie pojawiła się za to karafka wy pełniona do połowy nalewką. Mocną, słodką, wiśniową. Coś takiego też potrafiło rozgrzać człowieka. – Opowiadaj – poprosiła Tarczoń, gdy pierwszy kieliszek rozpły nął się w jej trzewiach. – Ty pierwsza. – W oczach Joasi płonęła ciekawość. – Nie ma mowy. Ja po tobie. Zaklepane. – Niech ci będzie. Pamiętasz tego profesora z parteru? – Pamiętam. Janeczek mu chy ba jest. – Janicki, ale mniejsza z ty m. Wieczorem zajrzał do mnie i zapy tał, czy nie przenocowałaby m jego kuzy na z Niemiec. Zdziwiłam się, no bo jak, profesor sam mieszka na takim samy m metrażu, a mi chce gościa sprzedać? Wy garnęłam mu, jak ty lko ja potrafię, a wtedy on melodię zmienił. – Uśmiechnęła się markotnie na niezamierzoną grę słów. – Tamten to jakiś muzy k bigbitowy, którego przez pomy łkę zaproszono na festiwal muzy ki poważnej. No wiesz, ten organizowany z okazji rocznicy czy czegoś tam. Zbieżność nazwisk, rozumiesz? Jak sprawa się ry pła, nie mieli jak go odesłać, bo on, rozumiesz, jest z RMF-u. – Chy ba RFN-u – poprawiła ją mimowolnie Dominika. – No tak. W każdy m razie z Zachodu, łapiesz? – Ale jaja. Komedię można by o ty m nakręcić. Bigbitowiec z Zachodu zaproszony przez pomy łkę za żelazną kurty nę. – Tarczoń w momencie spoważniała. – No dobrze, ale jaka jest w ty m twoja rola? I tego twojego profesora?

Joasia rozlała jeszcze po kapce wiśniówki. – Nie chcieli go wy puścić z miasta przez tę kwarantannę, narobił bagna w hotelu. – Jak to bigbitowiec. – Stuknęły się kieliszkami. – Ktoś z obsługi zadzwonił do profesora, bo to on miał pieczę nad gośćmi festiwalu, i poprosił, żeby zabrać stamtąd Eckara… tak ma na imię bigbitowiec. Eckar Geiger, jak ten licznik, wiesz. Ktoś nawet na milicję na niego doniósł, jak to u nas. Starsi ludzie nie rozumieją potrzeb młodzieży … – Dominika przy pomniała sobie, że z mieszkania na parterze często dobiegały głosy śpiewaków operowy ch, a nawet ry tmiczne dźwięki jazzu. Nic dziwnego, że pan Janicki załapał się do grona organizatorów tak poważnej imprezy. – Profesor zabrał go, ale żaden znajomy nie chciał przechować pijanego w sztok muzy ka, zwłaszcza Niemca, i to z Zachodu. Ukry ł go więc u siebie, mając przez cały czas świadomość, że szukająca rozrabiaki milicja najpierw przy jedzie tutaj. Wy kombinował zatem, że podrzuci mi Eckara po cichu, skoro sąsiadów z naprzeciwka izolowano na Psim Polu, a doktora Duszy ńskiego wzięli właśnie w kamasze. Nikt w bramie nawet nie zauważy, że mam gościa, tłumaczy ł… Oczy wiście nigdy by m się nie zgodziła, gdy by m wiedziała, że i ty do mnie wpadniesz – dodała na sam koniec, przy kładając obie dłonie do piersi. Dominika pokręciła głową z rezy gnacją. – I gdzie ja się teraz podzieję? – Nie możesz wrócić do internatu? – zapy tała z niepokojem w głosie Joasia. Tarczoń spojrzała na nią z wy rzutem. – Widzisz, jak ja wy glądam? – zapy tała, po czy m wy rzuciła z siebie prędko, na jedny m tchu: – Nie ma już internatu. Nie ma moich uczennic. Zaraza wy miotła je szy bciej niż… Pitała chodnik – posłuży ła się przy kładem zaciętego dozorcy, który robił swoje, mróz czy słota. – Wy strzelali je? – szepnęła pobladła Lipińska. – To ty nic nie wiesz! – Dominika spojrzała jej prosto w oczy. – Ta strzelanina… Nie do ludzi tam strzelają. Dziewczy no, nie uwierzy sz, co ci zaraz powiem…

18 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 00:44 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium Cisza. Napawali się każdy m jej momentem, licząc minuty, pogry zając wy dane im racje, sącząc rozcieńczoną deszczówką kawę zbożową. Kolejna burza nadciągała znad miasta; w oddali nad hory zontem widzieli liczne upiorne bły ski. Kot zerknął na zegarek. By ło po północy – dokładnie czterdzieści cztery minuty i osiemnaście sekund po północy. Nie minęło nawet pół minuty od chwili, gdy po raz ostatni sprawdzał ustawienie flourescency jny ch wskazówek nowego poljota. Nerwy zjadały go nie mniej niż pozostały ch. Choć porucznik go uprzedził, i tak poczuł gwałtowną suchość w gardle, gdy za zasiekami pojawili się odziani w kombinezony ochronne ludzie. Nie zarażeni, lecz medy cy i chłopcy z KBW, którzy mieli zebrać z przedpola wszy stkie ciała i po przewiezieniu ich japonkami daleko za kordon spalić je zgodnie z planem. Sierżant zadrżał mimowolnie. Sawicki nie kłamał, mówiąc, że ty ch potworów nie da się zabić. Zmasakrowani milicjanci i pacjenci mimo śmiertelny ch ran nadal się poruszali. Ekipy sanitarne ćwiartowały ich kolejno, odcinając poprzestrzelane kończy ny, i pakowały szczątki bosakami albo łopatami do gruby ch jutowy ch worów, rzucany ch następnie na dwukołowe wózki. Spektakl ten trwał ponad pół godziny, a gdy ostatni czy ściciele zniknęli w mroku, nad stanowiskami batalionu zapanowała grobowa cisza. Nikt już nie rozmawiał półgłosem, nikt nie pogwizdy wał dla dodania sobie kurażu. Gdyby teraz pojawiła się druga fala tych nieśmiertelnych stworów, pomy ślał Radek, zauważając przerażenie swoich podwładny ch, nie mielibyśmy żadnych szans. Trzeba coś z tym zrobić, postanowił i zdecy dowany m ruchem odłoży ł menażkę z wy sty głą kawą. Będąc dobry m dowódcą, zadał sobie trud i poznał bliżej każdego ze służący ch pod nim chłopaków. Dzięki temu wiedział doskonale, kto stanowi najsłabsze ogniwo w jego pododdziale. – Wiśniewski, Kietzman, Birkowski! Do mnie! – przy wołał najbardziej problematy czną trójkę, przechodząc na udeptaną ziemię za stanowiskami plutonu. – Tajest! – zerwali się i stanęli w szeregu przed przełożony m. Tak jak przy puszczał, by li bladzi i roztrzęsieni. Dłonie zaciśnięte na paskach przewieszony ch przez ramię pistoletów maszy nowy ch drżały im bardziej, niż powinny na ty m chłodzie. – Zajmiecie się zaopatrzeniem – rzucił Radek, spoglądając im prosto w wy bałuszone oczy. – Przy nieście ze składu batalionowego skrzy nię amunicji. Zbierzcie od ludzi puste i opróżnione częściowo magazy nki. Napełnijcie je ponownie. Ty lko ruchy, panienki, ruchy ! Zasalutowali i pobiegli w kierunku ulicy, na której stały niewidoczne z tak dużej odległości ciężarówki z zaopatrzeniem. Wy konanie zadania powinno im zająć co najmniej pół godziny. Radek przeczuwał jednak, że nie będą się śpieszy li. I dobrze. Na to właśnie liczy ł. Trzy lufy mniej niewiele zmienią w ogólny m rozrachunku, za to udało mu się wy eliminować ry zy ko wy buchu paniki, która w takich momentach by wała bardzo zaraźliwa. Do utraty kontroli nad przerażony mi

podwładny mi wy starczy jeden żołnierz, który porzuciwszy broń, zacznie uciekać. Sierżant widział coś takiego na froncie niejeden raz i doskonale zdawał sobie sprawę z możliwy ch konsekwencji. Reflektor omiatający ścianę lasu naprzeciw ich stanowisk zatrzy mał się nagle, a potem cofnął, wy doby wając z mroku sy lwetkę zakrwawionego człowieka. – Mamy kontakt! – zawołał kapral obsługujący stanowisko obserwacy jne. Wzdłuż kordonu rozbrzmiały gwizdki dowódców druży n. Zapalano kolejne szperacze, szczękała przy gotowy wana w pośpiechu broń. – Spokojnie… – Radek przy łoży ł lornetkę do oczu. Młody mężczy zna w rozdartej piżamie szedł takim samy m chwiejny m krokiem jak jego poprzednicy, odwożeni teraz w kierunku wielkiego, podsy canego benzy ną ogniska, którego łuna rozjaśniła właśnie niebo, tłumiąc nawet bły ski wy ładowań atmosfery czny ch. Uchwy cony w snop jasnego światła odmieniec wy glądał jak upiór: skórę miał niebieskawą, krew na policzkach lśniąco czarną. Sierżant przesunął lornetkę nieco w prawo, by omieść spojrzeniem pobliskie zarośla. Zaraz. Coś się w nich poruszało. Tak. By ło tam znacznie więcej ludzi… nie, nie ludzi, ty lko bestii. Radek czekał, nie odry wając lornetki od oczu. Spomiędzy drzew wy chodziła kolejna grupa zarażony ch – znacznie tłumniejsza niż poprzednia. Doliczy ł się już ponad trzy dziestu powy kręcany ch postaci, a z mroku wy łaniały się wciąż następne. – Ożeż ty !… – mruknął, przeczesując lornetką inne oświetlone odcinki lasu. Banda szła prosto na nich nie ławą, jak poprzednio, ty lko zwartą grupą. Próbował przeliczy ć odmieńców raz jeszcze, ale szy bko zrezy gnował. Może ich tam być nawet setka, uznał. Zerknął przez ramię na linię obrony i zobaczy ł, że wielu żołnierzy stoi, rozglądając się niezdecy dowanie. – Na pozy cje! – wrzasnął. Nie mógł dopuścić do dalszego rozprzężenia. Jeszcze moment, a ci durnie rzucą broń i zaczną uciekać. – Na pozy cje, powiedziałem! Nie otwierać ognia! – dodał pośpiesznie, widząc, że Jakubowski przy kłada kolbę PPS-a do ramienia. – Nie marnować amunicji! Obejrzał się za siebie. Kietzman, Birkowski i Wiśniewski jeszcze nie dotarli do punktu zaopatrzenia. Może to i dobrze. Jedno zmartwienie z głowy. Chociaż z drugiej strony przy dały by się dodatkowe naboje… Pierwsi z zarażony ch znaleźli się już na skraju strefy bezpieczeństwa. Szli przed siebie obojętnie, w całkowity m milczeniu. Ramię w ramię. – Ognia! – Radek machnął dłonią, dając znak swojemu pododdziałowi. Kaprale powtórzy li go chłopcom klęczący m nieco dalej. Ogłuszający huk przetoczy ł się nad linią kordonu, zaśmierdziało kwaśno spalony m prochem. – Mierzy ć uważniej! – Sierżant ujął mokrą kolbę i także wy celował w nogi nadchodzący ch. Kosili tamty ch, jednakże nie tak szy bko, jak by chcieli. Nie pomogło nawet to, że Sawicki przerzucił na ich odcinek cały pluton, dzięki czemu żołnierze mogli stworzy ć gęsty dwuszereg. Zarażony ch by ło zby t wielu. Na pewno ponad setka, a może i dwie. W dodatku poruszali się nieco sprawniej od pierwszej fali, jakby bardziej im się śpieszy ło. Albo jakby by li bardziej wy głodniali… Pierwsi dotarli właśnie do zasieków i weszli na nie z marszu, jakby nie czuli bólu w rozszarpy wany ch przez druty kolczaste tkankach. Padali kolejno, koszeni nie słabnący m nawet na moment gradem kul. Ich ciała zgniatały zasieki i tworzy ły wy łomy, a następne szeregi upiorny ch bestii przetaczały się po nich, nie wy dając żadnego dźwięku, jakby nie by ł to pochód

istot z krwi i kości, lecz bezduszna lawina niosąca na swy m czele porwane skądś manekiny. Kaemy stojącego najbliżej transportera opancerzonego terkotały już od dłuższej chwili. Drugi wóz bojowy, wezwany przez porucznika, przejeżdżał właśnie ty łami, kierując się na nie pilnowane przez nikogo torowisko. Choć nie by ła to zby tnio uczęszczana linia kolejowa, dowództwo uprzedzało, że nocą przejedzie tędy kilka pociągów towarowy ch, lepiej więc nie rozstawiać ludzi na szy nach. Pozostawili zatem około trzy dziestometrowy wy łom, który w razie problemów miał zostać zablokowany dwiema sześćdziesiątkami. Pierwsza z nich jechała już za plecami ludzi Sawickiego, druga dopiero ruszała z ulicy biegnącej równolegle do torów. Takie wsparcie powinno wy starczy ć, gdy by wszy stko poszło po my śli obrońców. Niestety pierwsza zasada pola walki, zwana przez kapitalistów prawem Murphy ’ego, mówiła jasno: jeśli coś może się spieprzy ć, to się spieprzy. Radek zaklął pod nosem, gdy zobaczy ł za widoczną w oddali stacy jką dwa jasne reflektory. Moment później rozległ się przeciągły gwizd. Akurat w ty m momencie nadjechał pierwszy z zapowiadany ch pociągów. Załoga blokującej tory sześćdziesiątki nie widziała jeszcze zagrożenia. Wóz zjeżdżający z ulicy po drugiej stronie został na szczęście zatrzy many przez rozmieszczoną tam piechotę. Spierdalaj stąd, dobry człowieku, pomy ślał Kot, przeładowując broń. Sięgał po trzeci magazy nek. Jego podwładni zuży li podobną ilość naboi, by ł więc niemal pewien, że jeszcze chwila i zostaną bez amunicji. Kątem oka widział, jak kolejni żołnierze obracają się pomiędzy seriami, wy patrując zaopatrzenia. Nawet się nie trudził spoglądaniem za ramię, przewidując, że Kietzman i jego pomagierzy – jeśli nie spietrali się do reszty – dopiero zaczy nają pobierać amunicję. Porucznik Sawicki chy ba też już zauważy ł, na czy m polega problem. Organizował właśnie przerzut kolejny ch druży n z dalszego odcinka kordonu, co niestety nie miało większy ch szans powodzenia. Przerwanie ostrzału, gdy zarażeni by li zaledwie kilka metrów od stanowisk czwartego plutonu, mogło zakończy ć się prawdziwą katastrofą. Chy ba że… Od torów doleciał przeraźliwy zgrzy t hamulców piaskowy ch. Maszy nista dostrzegł manewrujący na torowisku transporter opancerzony i zareagował tak, jak go uczono. Załoga sześćdziesiątki – co by ło do przewidzenia – spanikowała. Kierowca odbił w prawo, przy śpieszając i próbując uciec z torowiska, zanim rozpędzony moloch zmiecie jego wóz z powierzchni ziemi. Wrzeszczenie na ludzi nie miało najmniejszego sensu. Pisk hamulców pociągu, ry k pracującego na pełny ch obrotach silnika sześćdziesiątki, palba z prawie stu luf. Nikt nie usły szałby w ty m harmiderze głosu sierżanta. Nawet gdy by miał megafon. Kot zrobił więc jedy ną rzecz, jaką mógł zrobić. Opuszczając broń, podbiegł dwa kroki do przodu, by strzelający go zobaczy li, i zamachał rękami. Ty lko kilku żołnierzy zwróciło na niego uwagę, ale to powinno wy starczy ć. Zerkając bojaźliwie przez ramię na znajdującą się tuż za nim masę poszatkowany ch ciał, pokazał podwładny m na migi, że mają się wy cofać. Dla pewności powtórzy ł gest, ponaglając ich do ucieczki, i sam odskoczy ł, w ostatniej chwili uchy lając się przed rozczapierzony mi rękami zarażonego mężczy zny w biały m kitlu. Jego plan się powiódł. Wy starczy ło, że kilku strzelców podało ty ły, a cała reszta naty chmiast poszła w ich ślady. Żołnierze gnali przed siebie, nie zwracając uwagi na nic. Szy bko wy sforowali się przed nieruchawy ch prześladowców, który ch teraz można by ło przy szpilić od flanki. Sawicki chwy cił w lot, do czego zmierza dowódca pierwszej druży ny czwartego plutonu. Zdąży ł ustawić ludzi i jął razić odmieńców pociskami z boku. Moment później sześćdziesiątka wspierająca ten

odcinek pery metru podjechała bliżej, domy kając wy łom. Jej kaemy, strzelające ogniem ciągły m z odległości kilku metrów, pomogły zatrzy mać ostatnią falę napastników. Mijając wóz pancerny, Radek włoży ł gwizdek do ust. Teraz, gdy pociąg już wy hamował, miał szansę na ponowne zebranie swoich ludzi do kupy. Na razie stali daleko przed nim, podświetlani giganty czną łuną bijącą od stosu, na który m płonęły szczątki obezwładniony ch wcześniej potworów. Już niedługo trafią tam kolejne ciała. Ty m razem jednak będzie ich znacznie więcej.

19 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 01:15 okolice pl. Grunwaldzkiego Duszy ński opadł ciężko na składane krzesło. Przy jął też z wdzięcznością kubek kawy, choć skrzy wił się, ledwie podstawił go pod nos. Zbożowa i do tego zimna, a już miał nadzieję, że władza ludowa wy sili się choć odrobinę i poczęstuje swoich bohaterów czy mś prawdziwy m. Upił ły k, by zwilży ć gardło, potem sięgnął po chleb ze smalcem. Siedzący przy prowizory czny m biurku Podlewski sprawdzał jakieś dokumenty. Nie przeszkadzały mu odgłosy palby na zewnątrz. Zachowy wał się, jakby nic nie sły szał. – Towarzy szu kapitanie – zagadnął go Tomasz, przeżuwszy pierwszy kęs grubej pajdy. Po czy m, gdy nie by ło żadnej reakcji, powtórzy ł, podnosząc głos: – Towarzy szu Podlewski! Oficer drgnął i odwrócił się, wiodąc dookoła zdziwiony m spojrzeniem. Lekarze po dy żurze maszerowali zazwy czaj prosto do sanitarki, aby się przespać. – Słucham – burknął, sięgając do uszu. Duszy ński dopiero wtedy zauważy ł, że z małżowin kapitana wy staje coś białego. – Wosk – wy jaśnił Podlewski. – Muszę się skupić nad raportem, a przy ty m… – wy konał znaczący ruch głową. – Ta strzelanina fakty cznie jest nie do wy trzy mania – przy znał Tomasz. – Jaka strzelanina? – Trep spojrzał na niego zdziwiony. – Szum deszczu mnie iry tuje. Nie cierpię, kiedy pada. – Zaskoczony taką odpowiedzią Duszy ński zamilkł naty chmiast i znów zapchał usta chlebem. – Chcieliście czegoś? – zapy tał Podlewski, ujmując kubek z zimną zbożówką. – F szumie fak – odpowiedział Tomasz z pełny mi ustami i zaraz poczerwieniał, uzmy sławiając sobie, jak to zabrzmiało. – Popijcie, bo się zadławicie. – Kapitan podsunął mu własny kubek. Duszy ński przełknął chleb i popił, zanim dotarło do niego, co robi. Oczy wy szły mu momentalnie z orbit. Ktoś tu robił sobie kawę z prądem. – Już mi lepiej – zapewnił po chwili, gdy przestało go palić w przeły ku. – Nadal dręczy was sprawa tamtego chłopaka? – Podlewski rozparł się wy godniej na krześle, nie zauważając wody cieknącej ze szwu w dachowej części namiotu i kapiącej mu teraz prosto na czapkę. Za chwilę ją poczuje… I dobrze mu tak, pomy ślał Tomasz mściwie. – Owszem. Uważam, że niepotrzebnie posłaliśmy go na… – chciał powiedzieć „śmierć”, ale słowo to nie chciało mu przejść przez gardło – …plac. Kapitan mierzy ł go wzrokiem, jakby się zastanawiał, w jaki sposób poprowadzić tę rozmowę. Czy zmiażdży ć interlokutora od razu, czy podręczy ć go przed nieuchronny m finałem? Tomasz szczerze wątpił, aby człowiek jego pokroju by ł zdolny do inny ch zachowań. Zanim jednak Podlewski zdąży ł otworzy ć usta, na zewnątrz dały się sły szeć krzy ki, a potem ktoś zaczął nagle strzelać. Zaskoczony Duszy ński zerwał się z krzesła, potrącając stolik i rozlewając resztę podrasowanej kawy. Kapitan siedział dalej, jakby nic się nie stało.

– Klapnijcie sobie, doktorze – rzucił chwilę później, zupełnie jakby zwracał się do znajomego, którego spotkał na spacerze w parku. – My ślicie pewnie, że jestem tępy m skurwy sy nem, którego partia wy słała na ten odcinek, ponieważ nigdy nie odmówił wy konania rozkazu… – Zamilkł na moment, jakby liczy ł na odpowiedź. Nie doczekał się jej, aczkolwiek lekarz rozłoży ł ponownie krzesło i opadł na nie ciężko. Wtedy Podlewski podjął: – To nie do końca prawda. Wy konuję rozkazy bez szemrania, zgadza się, nie dlatego jednak, że jestem pozbawiony m sumienia draniem. Podobnie jak wy mam za sobą akademię medy czną. I dziesięć lat pracy w szpitalach wojskowy ch, w ty m prawie siedem na froncie. – Widząc, że rozmówca marszczy z niedowierzaniem brwi, uniósł rękę w uspokajający m geście. – Nie o tamtej wojnie mówię. Kuba, Korea. Naoglądałem się więcej cierpienia niż wy wszy scy razem wzięci. Nie powinno więc nikogo dziwić, że ten incy dent – wskazał głową boksy – nie robi na mnie wrażenia. – Widzieliście kiedy ś takie… wy naturzenie? Kapitan upił ły k doprawionej spiry tusem kawy. – Nie. Z czy mś takim nigdy się nie spotkałem. To znaczy oko w oko, bo podczas poby tu w Hawanie sły szałem różne opowieści… – urwał, wracając wspomnieniami do tamty ch chwil. – W pięćdziesiąty m ósmy m, kilka ty godni po fiasku operacji Verano, pojechaliśmy do Santiago. Sukces party zantów sprawił, że przy łączali się do nas ludzie z wielu krajów. El Comandante miał wokół siebie przy jaciół z całej Amery ki Łacińskiej. Wtedy właśnie poznałem towarzy szy z Haiti… to taka wy spa na Karaibach, leżąca opodal Kuby. Ta, na którą Napoleon wy słał kiedy ś nasze legiony. – Dostrzegając konsternację Duszy ńskiego, pośpieszy ł z wy jaśnieniami. – Dlaczego o ty m mówię? Z bardzo prostej przy czy ny, towarzy szu doktorze. Otóż rdzenni Haitańczy cy wierzą, że ich kapłani, wy baczcie, wy leciało mi z głowy, jak się nazy wają, potrafią oży wiać zmarły ch. I robią z nich zombie, to znaczy takie właśnie krwiożercze bestie – wskazał na północny wschód, skąd dobiegały strzały. – Dokładnie takie… – zanurzy ł się ponownie we wspomnieniach. – My ślicie, że to ich sprawka? – zapy tał ostrożnie Duszy ński. Kapitan otrząsnął się, po czy m spojrzał na niego z politowaniem. – Szaleju żeście się objedli? – Sami mówiliście… – Powiedziałem ty lko ty le, że Haitańczy cy opowiadali mi o takich istotach. Sprawdzałem potem w hawańskich bibliotekach, co na ten temat wiadomo, i niewiele znalazłem. Uznałem więc, że zwy czajnie bajdurzy li, tak samo jak nasi chłopi o Rokicie i rusałkach. – Doświadczenie uczy, że nie do końca – zauważy ł sentencjonalnie Duszy ński. Podlewski uśmiechnął się pod nosem. – Sto lat temu nikomu nie śniło się o atomach. A dzisiaj Związek Radziecki ma bomby, które mogą zmieść z powierzchni ziemi całe kraje. – Tomasz chciał wtrącić, że bronią atomową dy sponuje więcej państw i że Sowieci wcale nie by li pierwsi, ale widząc uduchowione spojrzenie oficera, zmilczał. – Może więc te haitańskie zombie to nie żadne magiczne hokus-pokus, ty lko zwy kła choroba, której do tej pory nie znaliśmy. – Wirus zamieniający ludzi w nieśmiertelne monstra? – zakpił Tomasz. – Coś takiego przeczy łoby obowiązującej wiedzy medy cznej. – Racja – przy znał kapitan. – Problem jednak w ty m, że my, ludzie, wciąż gówno wiemy o otaczający m nas świecie. – Wskazał palcem w niebo, a właściwie w dach namiotu, odchy lając

się do ty łu tak mocno, że kropla deszczówki skapnęła mu prosto w oko. – Kurwa mać! – zerwał się z krzesła i energiczny m ruchem ściągnął z głowy przemoczoną czapkę. – W ty ch warunkach nie da się pracować! – Nagła cisza, jaka zapadła w pobliskich boksach, sprowadziła go na ziemię. – Wracajcie do swoich zajęć, towarzy sze – rzucił zniżony m głosem w stronę płócienny ch przepierzeń. – Nic się nie dzieje. Nic a nic. – Przesunął krzesło bliżej Duszy ńskiego, otrzepał czapkę i siadając ponownie, sięgnął po poobijany cy nowy kubek. – O czy m to ja…? – O ty m, że gówno wiemy – podpowiedział mu lekarz. – A tak, tak. – Podlewski przełknął spory ły k, a uczy nił to z taką łatwością, jakby pił wodę źródlaną, nie siedemdziesięcioprocentowy roztwór alkoholu. Od razu by ło widać, że musiał przestawać z Ruskimi. I to od dawna. – Mówicie: obowiązująca wiedza, a czy mże ona jest? Zbieraniną nie sprawdzony ch do końca domy słów i teorii. Mało co się w ogóle kupy trzy ma. Odpowiecie mi na fundamentalne py tanie, czy wszechświat jest skończony czy też nie? Nie odpowiecie. Nikt nie odpowie. Bo nikt nawet nie rozumie py tania. Jakże to: jeśli jest koniec, to coś za nim musi by ć. A jeśli końca nie ma… uuu, widzieliście coś, co nie ma końca? – Pociągnął kolejny solidny ły k. Policzki zaróżowiły mu się do tej pory nieznacznie, oczy zaszkliły, a języ k lekko zeszty wniał. Nie miał aż tak mocnej głowy, jak się na pozór wy dawało. – Taka wstęga Möbiusa na przy kład… – rzekł Duszy ński cicho, bojąc się bardziej ziry tować przełożonego. – Nieźli jesteście w te klocki – pochwalił go kapitan. – Ale lepiej nie schodźmy na kota tego, jak mu tam by ło, Sztaudy ngera. Przeformułuję zatem py tanie: znacie coś nieskończonego oprócz wstęgi Möbiusa? O, zaczęły się schody, nieprawdaż, towarzy szu doktorze? I o ty m właśnie mówię. My, ludzie, wy pełzamy dopiero z ciemnoty jak te dżdz… dzdż… jak te glisty z rozmokłej ziemi. Co my wiemy o wszechświecie albo o ży ciu? Gówno wiemy. Te tam… zombie – wskazał głową w kierunku pacy fikowanego izolatorium – pozwolicie, że tak je będę nazy wał dla uproszczenia sprawy, nie muszą by ć niczy m niezwy kły m ani nadprzy rodzony m. Może matka natura uczy niła właśnie kolejny krok na drodze ewolucji? – Moim zdaniem to… – Waszy m zdaniem, ha! A kto wy jesteście? – obruszy ł się Podlewski. – Drugi Eisenstein? Albo ten od kota, w dupę kopany Sztaudy nger? Dlaczego oni wszy scy muszą mieć takie trudne do zapamiętania nazwiska? Marks, Engels, Lenin, Stalin, Castro, wszy stkiego kilka liter i człowiek nawet po kielichu się nie pomy li. – Lenin i Stalin to nie nazwiska, ty lko pseudonimy – sprostował Tomasz. – Wy mi się tutaj nie wy mądrzajcie, wiecie, o co mi chodzi. Duszy ński zaczy nał żałować, że w ogóle rozpoczął tę rozmowę. Kapitan chy ba wy czy tał to z jego miny, bo zamilkł nagle, wy prostował się na krześle i otarł usta wierzchem dłoni. – Pójdę już – stwierdził Tomasz, odstawiając kubek. – Zaczekajcie. – Podlewski spojrzał mu prosto w oczy. – Przy szliście tutaj w sprawie tego chłopca. Ciężko wam, wiem, bo i mnie też nielekko. Ale to by ła moja decy zja, nie wasza. Zgadza się? – Duszy ński przy taknął po chwili wahania. – Rozumiecie już teraz, dlaczego mnie tutaj przy dzielono? Zostałem waszy m zwierzchnikiem, żeby ście mogli wrócić do domów z czy sty mi sumieniami, żeby ście mogli spojrzeć w lustro, kiedy obudzicie się jutro rano i każdego następnego dnia. Żeby ście mieli na kogo zrzucić całą winę za to, coście dzisiaj tutaj zrobili. Tak to działa, mówiąc w skrócie.

Lekarz zmierzy ł go uważniejszy m spojrzeniem. Czy żby aż tak się pomy lił co do tego człowieka? Naprawdę nie miał przed sobą bezdusznej maszy ny, wy konującej bez szemrania każdy rozkaz przełożony ch? – Pamiętacie te strzały sprzed chwili? – zapy tał ni stąd, ni zowąd kapitan. – Te, po który ch rozlaliście mi woltowaną kawę? – Tomasz skinął głową. – Wiecie, co to by ło? – Teraz Duszy ński zaprzeczy ł, wciąż bez słowa. – Ktoś naprawiał wasz błąd. Wasz, znaczy lekarzy pracujący ch w ty m namiocie. Przepuściliście zarażonego, a on tam w akademiku zmienił się w zombie. Ilu niewinny ch przez niego zginęło? Na razie tego nie wiem, ale pewnie niedługo dostanę raport ze szczegółami zdarzenia. Do kompletu – postukał palcem w stosik kartek przy ciśnięty ch zwy kły m kamieniem. – Tak, to wszy stko raporty z tej nocy, doty czące podobny ch przy padków. Siedemnaście osób, które mogły by wrócić jutro do domu, trafiło na stos. Ty lko dlatego, że ktoś coś przeoczy ł. Jeszcze nie skończy łem – uciszy ł Duszy ńskiego, unosząc ostrzegawczo palec. – Przez zaniedbania straciłem już czterech ludzi. Mowa o stratach w kompanii wartowniczej, bo z ranny mi żołnierzami i milicjantami nikt się tu nie cacka. Stanowiący zagrożenie funkcjonariusze trafiają bezzwłocznie do tego mniejszego namiotu po prawej. Tam każdy dostaje „szczepionkę”, dzięki której zasy pia spokojnie w sanitarce odwożącej go na plac Grunwaldzki, gdzie naty chmiast trafia do dołu i polany benzy ną płonie jak pochodnia. Jeśli wy daje wam się, że postąpiłem nieludzko wobec tego dzieciaka, pomy ślcie o ofiarach, które ponoszą moi ludzie w imię przy szłości tego miasta. Chłopak musiał umrzeć, aby ty siące inny ch dzieciaków mogło przeży ć. Zrozumiano? Ty m razem Duszy ński przy taknął naty chmiast i z większy m przekonaniem. Usaty sfakcjonowany kapitan pokiwał głową. – I bardzo dobrze. A teraz zmiatajcie spać, towarzy szu doktorze. Może dzięki temu nie popełnicie błędu na następnej zmianie.

20 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 01:17 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium Sąd polowy miał by ć szy bki. KBW otoczy ł druży nę Kota moment po ty m, jak sierżant sprowadził swoich ludzi w pobliże dawny ch stanowisk, gdzie wciąż wiły się ciała zmasakrowany ch zarażony ch. Dwaj oficerowie korpusu, kapitanowie Deska i Kołecki, stanęli przed zbity mi w grupkę przemoknięty mi żołnierzami, mierząc ich ponury m wzrokiem. – Co to miało by ć, do kurwy nędzy ? – warknął pierwszy z oficerów, strasznie wy soki i przeraźliwie chudy. Radek stanął na baczność, zasalutował spręży ście, po czy m spoglądając gdzieś w mrok, odpowiedział beznamiętny m tonem: – Wy cofałem się, żeby oddziały sprowadzone przez porucznika Sawickiego miały czy ste przedpole. Kończy ła nam się amunicja… – Wy cofaliście się?! – rozdarł się niższy oficer, przery wając sierżantowi w pół słowa. – Tak wy gląda manewr wy cofania żołnierzy z pierwszej linii?! Spierdalaliście, towarzy szu! W podskokach spierdalaliście! – Nie przestając wrzeszczeć, zbliżał się do Kota. Zatrzy mał się tuż przed nim. Z gęby jechało mu wędzoną ry bą i czy mś jeszcze bardziej cuchnący m. – To by ł akt dezercji! – My licie się, towarzy szu kapitanie – oponował Radek, usiłując zachować spokój. Bezpieczniak miał rację. Do pewnego stopnia, rzecz jasna. To by ła ucieczka z pierwszej linii, jednakże podjęta nie na własną rękę, ty lko na wy dany rozkaz. – Ja się my lę! – Kołecki spurpurowiał na twarzy. – Ja się my lę?! – Melduję, że sy tuacja by ła kry ty czna. Gdy by m nie podjął naty chmiastowej decy zji, czwarty pluton musiałby strzelać do moich ludzi. Do swoich towarzy szy broni. Coś takiego miałoby znacznie bardziej demoralizujące skutki dla pozostały ch jednostek niż szy bki… odwrót z pierwszej linii. By ć może manewr wy glądał na ucieczkę, ale chciałby m zauważy ć, że… żaden z moich podwładny ch nie ruszy ł się z miejsca, dopóki nie otrzy mał rozkazu. Który wy dałem, będąc w stały m kontakcie wzrokowy m z przełożony m. – Wskazał głową stojącego opodal porucznika. Kurdupel odwrócił się tak gwałtownie, że deszczówka z jego pałatki opry skała wszy stkich wokół. – Towarzy szu kapitanie, melduję, że sierżant mówi prawdę – potwierdził bez entuzjazmu Sawicki. Aż za dobrze wiedział, czy m może się zakończy ć ta rozmowa. – W mojej ocenie by ła to najrozsądniejsza decy zja. Zwłaszcza że sy tuacja uległa nagłemu pogorszeniu, gdy pociąg odciął nas od transporterów i jednostek pilnujący ch drugiej strony torowiska. – Skład towarowy został już odesłany do miasta. Znikał właśnie w oddali, mijając krwawą łunę bijącą od stosów. – Szy bki odwrót umożliwił nam otwarcie zmasowanego ognia i zlikwidowanie zagrożenia, zanim doszło do fakty cznego przerwania kordonu.

Kurdupel poczłapał przez błoto do porucznika, któremu jak się okazało, nie sięgał nawet do brody. Wy raźnie by ło widać, że bardzo go to depry muje. – Uważacie, że to by ł klasy czny manewr wy cofania pododdziału? – zapy tał jadowity m tonem, zadzierając głowę mimo zacinającego deszczu. Sawicki oblizał wargi, zanim odpowiedział. Chciał by ć w porządku wobec swoich ludzi, ale nie mógł się posunąć w tej lojalności za daleko. KBW nie paty czkował się w takich sy tuacjach, a ci dwaj oficerowie mieli szczerą chęć udowodnić, że reputacja, jaką cieszy się ich formacja, jest w pełni zasłużona. – Uważam, że w tamty ch warunkach nie mogli… – zaczął niepewnie. – Czego nie mogli?! – naskoczy ł na niego Kołecki. – Zatrzy mać się, dopóki nie stracili tchu?! – Nie o ty m mówiłem – mruknął Sawicki. – Sprawa jest jasna – odezwał się Deska. Mówił dziwnie twardo. Musiał by ć z Pomorza albo z Mazur. – Mamy do czy nienia z klasy czny m aktem tchórzostwa. Nie z dezercją, ponieważ żołnierze opuścili stanowiska dopiero po otrzy maniu rozkazu. To zmienia nieco postać rzeczy, ale fakt pozostaje faktem. Planowy odwrót zamienił się w paniczną ucieczkę. Gdy by pododdziały zgromadzone przez porucznika na flance nie opanowały sy tuacji, doszłoby do przerwania kordonu sanitarnego. Winni towarzy sze – wskazał na druży nę Kota i wspierający ch ją kolegów – muszą ponieść zasłużoną karę. Kołecki zostawił porucznika w spokoju i wrócił do trzy many ch na muszce żołnierzy. Znów stanął przed Kotem, zionąc mu w twarz cuchnącą ry bą. – Tak – mruknął z saty sfakcją, dostrzegając strach w oczach podoficera. – Tak – powtórzy ł, napawając się ty m momentem triumfu i upodlenia drugiego człowieka. – Kara musi by ć. I to taka, żeby wszy scy inni zapamiętali raz na zawsze, że w warunkach bojowy ch nie ma miejsca na niesubordy nację. Drągal stanął za plecami swojego kompana. – Sierżancie – powiedział, uśmiechając się przy jaźnie. – Wskażcie pięciu ludzi, którzy znaleźli się na miejscu zbiórki ostatni. Kot znieruchomiał. Chcieli załatwić sprawę jego rękami. Wiedział, którzy żołnierze spanikowali najbardziej, lecz wy danie ich w łapy ty ch oprawców by ło tak niegodne, że… – Ciemno by ło, nie jestem pewien… – Ujmę to tak… – przerwał mu kurdupel – albo usły szy my ich nazwiska, albo ukarzemy wszy stkich. Deska i Kołecki ewidentnie znali się na swojej robocie. Pozbawiony pola manewru Kot zerknął na stłoczony ch podwładny ch. Zdąży ł zrozumieć, że podanie pięciu nazwisk będzie w tej sy tuacji mniejszy m złem, lecz nadal miał opory i czuł dławiący ucisk w krtani. Zupełnie jakbym połknął kłębek drapiącego włosia… Co za idiotyczne skojarzenie, zbeształ się zaraz, przenosząc wzrok na obu oficerów. Zanim jednak zdąży ł otworzy ć usta, usły szał dobiegający zza pleców drżący głos. – Towarzy szu kapitanie, melduje się szeregowy Piotr Jakubowski. To ja przy szedłem na miejsce zbiórki ostatni. Oficerowie KBW odwrócili się równocześnie. – Towarzy szu kapitanie, melduje się szeregowy Kamil Wnęk, ja też przy szedłem ostatni. Radek zerknął przez ramię. Zza pleców kolegów wy chodzili następni żołnierze. By ło ich już

więcej niż pięciu. W ciemnościach i zamieszaniu, które wtedy panowało, trudno by ło ustalić dokładnie, kto po kim dotarł na miejsce zbiórki. Deska i Kołecki przy glądali się temu pokazowi żołnierskiej solidarności z obojętny mi minami. Potem jeden z nich, ten wy soki, skinął głową, dając znak żandarmom, by ustawili zgłaszający ch się ludzi w równy m szeregu. By ło ich w sumie ośmiu. Oprócz Jakubowskiego i Wnęka sierżant dostrzegł jeszcze jednego chłopaka ze swojej druży ny, małomównego szczecinianina, kaprala Mateusza Jany szka. Pozostała piątka należała do grupy wsparcia przy słanej przez porucznika w czasie strzelaniny. Kurdupel uśmiechnął się z saty sfakcją, spoglądając sierżantowi prosto w oczy. – Nie wskazaliście winny ch, więc pójdziecie z nimi – rzucił pozbawiony m emocji tonem, przy wołując stojący ch za plecami Radka żandarmów. – Pozwólcie towarzy szowi sierżantowi dołączy ć do pozostały ch tchórzy. Sawicki poruszy ł się nerwowo. Chciał przedrzeć się przez kordon pałkarzy, ale funkcjonariusze KBW mu na to nie pozwolili. – Co zamierzacie zrobić z moimi podwładny mi? – zawołał zza ramienia rosłego żandarma. Kołecki spojrzał na niego z politowaniem. – A jak my ślicie? – zapy tał. – Jestem od wy kony wania rozkazów, nie od my ślenia – wy palił zdenerwowany Andrzej. – Otóż to, towarzy szu poruczniku! – podchwy cił Deska. – Otóż to! Jesteście od wy kony wania rozkazów. Zatem morda w kubeł! – Otarł ślinę z ust, po czy m odwrócił się twarzą do szeregu, mierząc wy lękniony ch żołnierzy ostry m spojrzeniem. – Od tchórzostwa na polu walki gorsza jest ty lko zdrada! – zagrzmiał. – A wy stchórzy liście. Uciekaliście jak baby ! – kpił, przechadzając się wolno przed dziewięcioma struchlały mi w mniejszy m lub większy m stopniu mężczy znami. – Trzeba by ło was zaganiać na pierwszą linię jak kozy albo kury ! – rozłoży ł kościste ręce, imitując pasterzy. Kilku szeregowców, zaskoczony ch jego nagły m gestem, cofnęło się o krok. Zauważy ł to i wy szczerzy ł się jeszcze bardziej, szczerze ubawiony osiągnięty m efektem. Stojący nieco dalej kurdupel obserwował tę scenę w wy mowny m milczeniu. Żuł coś pracowicie, z pogardą spoglądając na gnębiony ch młody ch żołnierzy. Ty mczasem dry blas uspokoił się w końcu, przestał wrzeszczeć, zrobił krok do ty łu i zająwszy miejsce obok kolegi, dodał: – Nie puścimy wam tego płazem! Kara musi by ć! Surowa… – znowu zadrżeli jak jeden mąż – najsurowsza, żeby nikt więcej nie waży ł się uciekać z pierwszej linii. – Nie możecie… – zaczął porucznik, ale został naty chmiast uciszony. – Możemy – zapewnił go rozbawiony Deska. – My wszy stko możemy. – Kołecki przy taknął raz, ale zdecy dowanie, wy krzy wiając usta w kwaśny m uśmiechu. – Zabrać ich! Żandarmi popędzili całą dziewiątkę prosto na jaśniejącą w oddali łunę.

21 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 01:50 okolice pl. Grunwaldzkiego Duszy ński nie podniósł nawet głowy, gdy do namiotu wtoczy ł się kaszlący głośno Dominik Jakubiak, jeden z lekarzy, którzy zaczęli pracę równo z nim i o tej samej porze zostali zluzowani przez wy poczęty ch kolegów. Twarz i fartuch miał umorusane sadzą, a tego kaszlu mógłby mu pozazdrościć niejeden gruźlik. Wszy scy poza Tomaszem przy glądali się koledze lekarzowi ze zdziwieniem. – Żeby to wszy stko… – wy charczał, przery wając na moment wy pluwanie płuc, i zaraz sięgnął trzęsący mi się dłońmi stojący na wy gasły m dawno piecy ku czajnik z resztkami kawy. Nie zawracał sobie głowy kubkiem. Przechy liwszy dziubek, wlał gorzki napar prosto do ust. Pił łapczy wie, dopóki nie chwy cił go kolejny spazm. Ten atak by ł jednak o wiele mniej gwałtowny niż poprzedni. – Co wy jaracie? – burknął ze swojego kąta Podlewski, pozby wszy się uprzednio woskowy ch zaty czek. – Co jaram? – wy charczał Jakubiak, ocierając usta wierzchem dłoni. – Raczej czy m wy tam palicie na placu? Jak pociągnęło dy mem i sadzą… – Spróbował otrzepać kitel, ale ty lko pogorszy ł sprawę, robiąc na materiale długie czarne smugi. – Wiatr się zmienił? – Kapitan zniknął w boczny m przejściu. Kiedy moment później wrócił, miał na wy sokim czole płat tłustej sadzy. – To pewnie ty lko chwilowe – dodał, sły sząc dobiegające z drugiej strony charkoty, wcale nie mniej efektowne niż w wy konaniu Jakubiaka, a do tego chóralne. Dwaj wepchnięci do środka mężczy źni w piżamach zginali się wpół, próbując oczy ścić płuca. Podobnie jak eskortujący ich funkcjonariusz. Tomasz zerknął w celuloidowe okienko zdobiące środek płóciennej ściany. Nie dostrzegł za nim nieprzeniknionej czerni. Zastąpiła ją kipiąca szarość. Coś na kształt mgły. Tutaj, we wnętrzu namiotu szpitalnego, czuł jedy nie delikatny swąd bijący głównie od miotającego się bezładnie Jakubiaka. Zabezpieczone ciężkimi klapami śluzy spełniły swoje zadanie, odcinając pracujący ch przy selekcji lekarzy od gęstego i cuchnącego nieludzko dy mu z krematoriów. Podlewski, nieświadom zdobiącego go znamienia, sięgnął do kieszeni po chustkę, przemaszerował przez pusty boks – jakiś czas temu przestano doprowadzać nowy ch pacjentów na oględziny – i minąwszy kaszlący ch wciąż delikwentów, wy szedł na zewnątrz. Ty m razem nie by ło go nieco dłużej. Po trzech albo czterech minutach wy łonił się z bocznego przejścia, tego samego, w który m sprawdzał zady mienie na samy m początku. Oczy miał zaczerwienione, mundur i głowę upstrzone sadzą, ale nie kaszlał. – Już po kłopocie. – Wy tarł twarz chustką i zaraz zaklął, widząc, że materiał zrobił się momentalnie czarny. – Teraz wieje od południa.

– Ciekawe, kiedy znowu… – zaczął Jakubiak, ale umilkł w pół słowa na widok miny oficera. – Żołnierze mają znacznie gorzej, muszą walczy ć w ty m sy fie. – Podlewski opadł na krzesło i naty chmiast sięgnął po woltowaną kawę. – Was, lekarzy, dotknęło to ty lko dlatego, że zapragnęliście papieroska. – Nerwy, towarzy szu kapitanie, nerwy trzeba rozładować – odparł spokojnie Jakubiak. – A nic tak człowieka nie uspokaja jak dobry dy mek. Podlewski nie odpowiedział, pociągnął z kubka spory ły k, przepłukał usta jak po poranny m szczotkowaniu zębów, a na koniec z lubością przełknął procenty. Tomasz zerknął na zegarek. Już prawie druga, do końca przerwy został mu niecały kwadrans.

22 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 01:51 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium Od rowu, w który m palono szczątki odmieńców, bił taki żar, jakby wy tapiano tam surówkę. Radek znów sięgnął do czoła, by obetrzeć pot. Zrobił to odruchowo, jak sto razy wcześniej, i naty chmiast zaklął pod nosem, zatrzy mując rękę w pół ruchu, zanim dotknął gumową rękawicą szkieł maski przeciwgazowej. Gdy prowadzono go na czele krótkiej kolumny więźniów w kierunku bijącej w niebo łuny, by ł pewien, że idzie na śmierć. Eskortujący ich żandarmi robili wszy stko, by zatrzy mani odnieśli właśnie takie wrażenie. Kiedy stanęli pod wałem, za który m szalał podsy cany benzy ną ogień, Kołecki kazał ustawić skazańców w szeregu twarzą do nasy pu. Zaraz też padł rozkaz zdjęcia pasów i bluz mundurowy ch. Radek rozpinał guziki drżący mi rękami, zerkając na otaczający ch go podwładny ch. Wszy scy trzęśli się jak osiki. Niektórzy płakali. Nie dziwił im się. By li młodzi, pełni ży cia, które wkrótce mieli stracić. Sły sząc komendę „w ty ł zwrot”, Radek by ł gotów postawić wszy stkie pieniądze, jakie kiedy kolwiek zarobił, na to, że ujrzy lufę karabinu wy mierzonego w swoją pierś. Zamiast tego zobaczy ł stojącego w szerokim rozkroku kurdupla, który przy glądał się im z sady sty czny m uśmiechem na świńskiej mordzie. – Pif-paf! – powiedział, naciskając wy imaginowany spust. Dostrzegłszy nadzieję w oczach niektóry ch więźniów, pokręcił głową. – Nie, towarzy sze. To nie tak, jak my ślicie. By łem skłonny wy konać wy rok naty chmiast, ale mój dobroduszny przy jaciel – wskazał ręką Deskę – wpadł na lepszy pomy sł. Nasi ludzie urabiają sobie ręce po samą dupę, żeby posprzątać ten bajzel, a wy mieliby ście ot tak po prostu wy migać się od obowiązków wobec ojczy zny ludowej? Nie, towarzy sze. Najpierw praca, potem przy jemność. Egzekucja odbędzie się na oczach wszy stkich żołnierzy waszej jednostki zaraz po spaleniu ostatniego zarażonego. – Machnął ręką, przy wołując obwieszonego chlebakami żandarma. Pod stopami każdego skazańca spoczęła torba zawierająca maskę przeciwgazową i kombinezon OP-1. Kurdupel spełnił swoją groźbę. Harówka w dwustronnie gumowany m, nieprzepuszczalny m kombinezonie przeciwchemiczny m by ła wy my ślną torturą, nawet biorąc pod uwagę znaczne ochłodzenie po burzy. Pracowali podzieleni na trzy zespoły obsługujące przenośne taśmociągi ustawione u podnóża wału ziemnego. Jeden ze skazany ch zagarniał ruchliwe worki z fragmentami zwłok do metalowego kosza, który dwaj inni przenosili i rzucali na sunącą nieustannie w górę czarną taśmę. Po niej zwłoki wędrowały na szczy t wału, by następnie zjechać po przeciwległy m, ty lko nieco mniej stromy m zboczu prosto w ry czące płomienie. Zadanie nie by ło łatwe, nic więc dziwnego, że już po pierwszej godzinie harówki niektórzy więźniowie zaczęli skry cie marzy ć, by ktoś położy ł kres ich mękom. Zaplanowana egzekucja zaczęła im się jawić czy mś w rodzaju ułaskawienia. Pierwszy nie wy trzy mał Paweł Kwiatek, będzinianin, który w poszukiwaniu lepszego ży cia postanowił wy jechać z Zagłębia. W pewnej chwili zerwał z twarzy maskę, cisnął bosak i jakby

nigdy nic ruszy ł w stronę pobliskich torów. Daleko nie zaszedł. Pilnujący więźniów żandarmi krzy knęli ostrzegawczo ty lko raz, czego nawet w ry ku płomieni nie usły szał. Moment później dwóch oprawców przy łoży ło karabiny do ramienia i strzeliło niemal równocześnie. Paweł nie zdąży ł zrobić dziesięciu kroków, nim sięgnęła go kula. Ty lko jeden z bezpieczniaków trafił, ale za to bardzo celnie. Na szary m kapturze kombinezonu pojawiła się czarna dziura, a kapral padł na ziemię bezwładnie jak upuszczona przez dziecko szmaciana lalka. Radek spojrzał na oniemiały ch podwładny ch. Choć nie widział ich twarzy, wy raz oczu stojący ch tuż obok szeregowego Jakubowskiego i kaprala Falkiewicza powiedział mu wszy stko. – Piotr, Michał… – zaczął mówić, lecz szy bko zrozumiał, że w ty m hałasie przez maskę nie zdoła się z nimi porozumieć. Uniósł więc obie ręce i powtórzy ł uniwersalny gest. Spokojnie, panowie, spokojnie… Zwrócili na niego uwagę dopiero po chwili, ale kiedy już my ślał, że ma wszy stko pod kontrolą, rozegrał się drugi akt tego dramatu. Patrząc na swoich ludzi, stracił z oczu obsady pozostały ch taśmociągów. Chłopcy z zespołu Kwiatka by li zby t wstrząśnięci, by cokolwiek zrobić, jednakże pracujący po jego prawej Marcin Paszkowski, Jakub Boży ch i Karol Mitka spanikowali. Zry wając maski, pognali w mrok. Może i by zdołali uciec, ponieważ cała piątka żandarmów spoglądała teraz na zabitego więźnia, a noc by ła ciemna, ale pech chciał, że w ty m właśnie momencie zadziałała aparatura dolewająca benzy ny do płomieni. Długie języ ki ognia rozświetliły okolicę, wy ry wając bezpieczniaków z zamy ślenia i wy ławiając z mroku sy lwetki pochy lony ch uciekinierów. Znowu zaświstały kule. Ty m razem ogień otworzy li czterej żandarmi, piąty przy klęknął i zaczął wy woły wać przez radio centralę. Gdy w końcu się podniósł i dołączy ł do reszty, w oddali za jego plecami zapłonęły reflektory gazików. Dwa wozy z pełny mi obsadami ruszy ły śladem uciekinierów. Jakub zginął pierwszy. Najpierw kula trafiła go w udo. Kiedy wy prostował się z bólu, dwie kolejne przeszy ły mu plecy. Wy konał piruet i zwalił się jak kłoda w trawę. Mitka nie dobiegł wiele dalej. Pocisk strzaskał mu bark. Leżał gdzieś tam w mroku między gęsty mi zaroślami, wrzeszcząc przeraźliwie, dopóki jeden z jadący ch pełny m gazem wozów nie zmiażdży ł mu głowy. Radek nie wiedział, czy kierowca zrobił to celowo czy też by ł to zwy kły przy padek. Usły szał jedy nie, że skowy t Karola milknie jak nożem uciął, ledwie gaziki minęły miejsce, gdzie leżał ranny. Nagle huk buzujący ch za wałem płomieni przy tłumił wszy stkie inne odgłosy. Świadkowie widzieli ty lko bły ski – naliczy li ich ponad dwadzieścia, zanim nad nieuży tkami zapadły ponownie egipskie ciemności. Gaziki zawróciły chwilę później. Jeden zatrzy mał się dopiero przy pasach transmisy jny ch, drugi miał dwa dodatkowe postoje po drodze. Jak się szy bko okazało, pościgiem dowodził kurdupel. Wy skoczy ł z pierwszego wozu, jak ty lko ten wy hamował, i obiegając maskę, stanął naprzeciw pozostałej piątki skazany ch. – Tak mi odpłacacie?! – wrzasnął, cały siny na twarzy z wściekłości. – Za to, że dałem wam odroczenie wy roku?! – Zby tek łaski! – odkrzy knął Jakubowski, ściągając maskę na czoło, zanim sierżant zdąży ł zareagować. – Coś ty powiedział, gnoju? – Kołecki zdębiał. – Lepiej zdechnąć, niż tak się męczy ć… – odparł buńczucznie Piotr, któremu też już by ło

wszy stko jedno. Kot wiedział, że młody potrafi wiele znieść, ale cholernie nie lubi brudu. Wściekał się jak baba, kiedy przez kogoś upieprzy ł sobie mundur. Tak długo łaził za chłopakami z kompanii, aż wy cy ganił od nich najnowsze i najmniej zuży te wy posażenie. Chciał by ć żołnierzem jak się patrzy, więc ten sy f iry tował go znacznie bardziej niż pozostały ch. – A, towarzy sz bohater. – Kurdupel zidenty fikował go po krótkiej chwili zastanowienia. – Pierwszy do spierdalania i pierwszy do py skowania… – Te, karaczan, mów wy żej, moje jajca nie rozumieją twojego mamlania – zakpił z niego Jakubowski, ściągając całkiem maskę. By ł wy ższy od kny powatego kapitana o ponad dwie głowy. Kołecki spuchł. Zatrząsł się, jakby go piorun raził. Sierżant miał przez moment nadzieję, że bezpieczniaka fakty cznie trafił szlag. Niestety by ł to ty lko napad szału. Drżąca dłoń oficera KBW spoczęła na kaburze. Przez chwilę mocował się z zapięciem, wreszcie wy szarpnął broń, unosząc ją na wy sokość twarzy. Zanim wy mierzy ł, obok wału pojawił się jego paty kowaty towarzy sz. Z natury spokojniejszy skurwiel. – Łukasz – warknął i położy ł dłoń na ramieniu niskiego imiennika. – Zabiję! – ry knął tamten, próbując się oswobodzić. – Zabijesz, ale najpierw daj mi coś powiedzieć – poprosił go Deska, dając równocześnie znak załogom obu gazików i otaczający m ich żandarmom, by także opuścili broń. Gdy atmosfera się rozluźniła, potoczy ł wzrokiem po pozostałej przy ży ciu piątce więźniów. – Grożenie śmiercią ludziom, którzy chcą umrzeć, nie jest chy ba najrozsądniejszy m rozwiązaniem – zauważy ł z kpiący m uśmieszkiem na twarzy. – Nieprawdaż, towarzy sze? – Spojrzał na Jakubowskiego i Kota. Nie odpowiedzieli, choć sierżant widział, że Piotra korci, by rzucić kolejną kąśliwą uwagę. Jedną z ty ch, z który ch sły nął. – Tak my ślałem – podjął kapitan, stając przed nimi na szeroko rozstawiony ch nogach i zakładając ręce za plecy. – Powiem krótko. Ta robota musi by ć wy konana. I moja w ty m głowa, by ście spalili szczątki zarażony ch, zanim zostaniecie rozstrzelani. – Zmuś nas, pajacu! – warknął Jakubowski, spluwając pod nogi. – Z miłą chęcią – odparł Deska, ponownie uspokajając szarpiącego się w jego uścisku kurdupla. – Mam dla was następującą propozy cję. Za każdego, kto ucieknie w objęcia śmierci, sprowadzimy tutaj dalszy ch tchórzy z waszej jednostki. – Przy glądał im się z przy milny m uśmiechem, lekko przekrzy wiając głowę. – Rozumiemy się? Piotr spurpurowiał na twarzy, zerknął najpierw na sierżanta, potem na Falkiewicza. Skurwy sy ny z KBW wiedziały, jak skomplikować ludziom ży cie. I umiały jedny m zdaniem zażegnać bunt… – Tak – odpowiedział za podwładny ch Kot, także ściągając maskę na czoło. – Rozumiemy się. – Świetnie. W takim razie idę po pięciu waszy ch, żeby stan się… – Jak to pięciu, towarzy szu kapitanie?… – przerwał mu zaskoczony Radek. – Przecież zastrzeliliście ty lko czterech ludzi. – Łukasz, możesz już sobie zastrzelić tego podżegacza – rzucił paty kowaty bezpieczniak, odwracając się na pięcie, jakby nie usły szał słów sierżanta. Wszy scy więźniowie wzdry gnęli się na odgłos następnego strzału. Kurdupel wpakował Jakubowskiemu kulkę w sam środek brzucha. Chłopak zgiął się wpół, potem padł na kolana, przy ciskając obie dłonie do rany. Twarz mu stężała. Wszy stkie ży ły na karku i skroniach napręży ły skórę, jakby chciały się spod niej wy rwać. Z wy krzy wiony ch ust pociekła ślina i krew.

Widać by ło, że chce coś powiedzieć, ale ból okazał się silniejszy. Zacisnął mu szczęki jak imadło. Żołnierze z drugiego gazika rzucili ciała zastrzelony ch uciekinierów obok taśmociągu Radka. Wartownicy popędzili Falkiewicza i Jany szka po Kwiatka. Kurdupel stał nadal w ty m samy m miejscu, bawiąc się pistoletem i czekając, aż więźniowie podejmą przerwaną pracę. Nie potrzebowali dodatkowej zachęty. Zwłoki ich kolegów trafiły kolejno na pas transmisy jny i powędrowały za szczy t nasy pu, by dołączy ć do spopielony ch szczątków ty ch, który ch przy jechali spacy fikować. Gdy w swoją ostatnią drogę ruszy ł Kwiatek, czwórka więźniów stanęła niezdecy dowanie przy zwijający m się z bólu Jakubowskim. – Czekacie na specjalne zaproszenie? – zapy tał kurdupel. – Przecież on jeszcze ży je… – Kot spojrzał na oficera KBW z przerażeniem w oczach. Kołecki pochy lił się, jakby chciał sprawdzić stan rannego. – Nie, towarzy sze. Moim zdaniem to zimny trup – zapewnił struchlały ch żołnierzy. – Rusza się jeszcze… – Sierżant nie dawał za wy graną, choć domy ślał się, do czego zmierzał ten sady sta. – To nic nie znaczy – odparł spokojnie kapitan. – Wszy scy zarażeni ruszają się po śmierci – wskazał stos worków czekający ch na kremację, a potem odwiódł kurek teatralny m gestem i powiódł lufą pistoletu, biorąc każdego z więźniów na cel. – Tchórzy w waszej jednostce nie brakuje, który ś na pewno was wy ręczy … Radek nawet nie drgnął. Nie chciał ginąć, żeby ktoś inny musiał zająć jego miejsce. Miał inny plan. Widział, że rana Jakubowskiego jest poważna – jeśli uda mu się przeciągnąć tę rozmowę o minutę czy dwie, Piotr straci przy tomność, zanim… Kula świsnęła koło jego ucha, nim usły szał odgłos wy strzału. Na policzku poczuł smagnięcie gorąca. Zatoczy ł się raczej z zaskoczenia niż z bólu. Skurwiel dopiął swego. Falkiewicz i Jany szek chwy cili rannego kolegę i na nic nie zważając, jedny m szarpnięciem rzucili go na pas transmisy jny. Sunął wolno w górę, jęcząc już teraz nie ty lko z cierpienia, ale i z powodu niewy obrażalnego żaru. Gdy znalazł się mniej więcej w połowie nasy pu, zaczął wy ć. Z ust wy rwał mu się nieludzki skowy t, jakby obdzierano go ży wcem ze skóry. Zamilkł dopiero na kilka sekund przed ty m, zanim jego ciało stoczy ło się prosto w ry czące za wałem płomienie.

23 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 02:27 okolice pl. Grunwaldzkiego Ta zmiana zaczęła się o wiele spokojniej. W ciągu pierwszego kwadransa Duszy ński dokonał oględzin zaledwie pary pacjentów, który ch badanie zakończy ło się w obu przy padkach wy nikiem pozy ty wny m. Zarówno wy ciągnięta z Labiry ntu kobieta w pobrudzonej sadzą koszuli nocnej, jak i zdezorientowany staruszek znaleziony na wałach za akademikiem otrzy mali niebieskie karty i po zaszczepieniu zostali wy prowadzeni do sanitarki. Po nich w namiocie pojawiły się jeszcze trzy osoby, ale wszy stkie trafiły do sąsiednich boksów. Cichnąca z wolna palba zwiastowała ry chłe zakończenie pacy fikacji izolatorium, co Tomasz powitał z niekłamaną radością. Wy sy łanie ludzi na śmierć – nawet dla ocalenia ży cia wielu inny m – by ło dla niego prawdziwą torturą. Ty le dobrego, że dzięki rotacji nie musiał już pracować z ty m służbistą Misztalem. Ty m razem dołączy ł do doktora Ry bickiego, którego poznał jeszcze podczas dy żurów w szpitalu na Kamieńskiego. – Wy gląda na to, panie kolego – zagadnął drugiego lekarza, siadając na zy delku w kącie boksu – że się nie przepracujemy. – Oby, oby. – Ry bicki ściągnął gumowe rękawice i zajął miejsce obok Tomasza. – Najgorsze chy ba za nami – wy raził przy puszczenie Duszy ński, zanim poczęstował się kawą. Kiwając głową w stronę placu Grunwaldzkiego, dodał: – I wiatr na szczęście znowu się zmienił… Pod koniec ostatniej przerwy dy m ze stosów zasnuł okolicę na ponad kwadrans, ograniczając widoczność i dławiąc każdego, kto miał pecha znaleźć się na jego drodze. Niesiony wiatrem odór palonego tłuszczu by ł tak straszny, że wszy scy obecni w selektorium z własnej woli włoży li maski – nawet konwojenci i odpoczy wający lekarze. Większość zrezy gnowała też z wy skoczenia na dy mka, choć nałóg przy zy wał. – Najwy ższa pora! – Maciej upił ły k letniej kawy. – Wy dawało mi się, że jestem zaprawiony, nieraz dokonuję oględzin zwłok delikwentów znaleziony ch kilka albo nawet kilkanaście dni po śmierci. Ale to… – wzdry gnął się, jakby owiał go podmuch lodowatego wiatru. – Ten smród wy wraca człowiekowi wnętrzności na nice. Duszy ński przy taknął w milczeniu; również by ł pewien, że odór palony ch zwłok będzie ich jeszcze długo prześladował w snach. Tak samo jak ten namiot i niebieskie kartoniki przy pinane do ubrań pacjentów. – Trójka! – usły szeli głos wartownika stojącego przy wejściu. Oznaczało to koniec nadprogramowego odpoczy nku: strażnik wy słał do ich boksu kolejnego pacjenta. Zajęli miejsca przy stole – Duszy ński z formularzami, Ry bicki w naciągnięty ch pośpiesznie rękawicach. Moment później dwaj usmoleni żołnierze wprowadzili do boksu młodego chłopaka w obszarpanej koszuli i wciąż oszołomionego usadzili na stole. Kiwał się na nim jak wańkawstańka, tocząc wokół mętny m wzrokiem. – Daliście mu po łbie, bo się stawiał? – zapy tał odchodzący ch Maciej.

– Aha – mruknął jeden z konwojentów i już ich nie by ło. – No to do dzieła. – Tomasz stanął przed pacjentem, ale musiał popstry kać palcami, by ten skupił na nim wzrok. – Imię i nazwisko? – zaczął ruty nowe przesłuchanie. Żadnej reakcji. – Imię i nazwisko?! – powtórzy ł dobitniej, z takim samy m skutkiem. – Sły szy sz mnie, chłopcze?! Ry bickiemu udało się – przy pomocy pielęgniarki – rozebrać młodzika do pasa. Na ty m jednak skończy ły się oględziny. – Może pan sobie darować, panie kolego. – Maciej wy jrzał zza pleców pacjenta, kręcąc znacząco głową. – Niebieski bez dwóch zdań. Na plecach ma świeżutkie zadrapania, jakby jakaś panna przeciągnęła mu po nich pazurami w miłosny m uniesieniu. – Szczepienie to jedno – odparł Duszy ński, zapisując w formularzu charakter wy kry ty ch obrażeń – a dane osobowe do raportu to drugie. – NN i sprawa załatwiona. – Ry bicki obszedł stół, by sięgnąć po niebieską karteczkę. – By ć może dla nas – burknął Tomasz – ale nie dla jego rodziny. Kiedy ten burdel się skończy, ktoś na pewno będzie go szukał. – Musi mieć przy sobie jakieś dokumenty … – Maciej wsunął kartkę do kieszonki fartucha i fachowo obmacał leżącą na stole koszulę. Gdy nie przy niosło to efektu, podszedł znowu do chłopaka i jedny m ruchem postawił go na nogi, po czy m schy lił się, żeby sprawdzić kieszenie spodni. – Aha! – uśmiechnął się, wsunąwszy dłoń do jednej z nich. – Proszę. Legity macja szkolna na nazwisko Brzozowski. – Odczy tał równe pismo, odwracając się plecami do pacjenta. – Ciekawe ma imię, Alan, takie zagraniczne. Pewnie jego matka albo ojciec… Nie dokończy ł. Tomasz nie by łby w stanie powiedzieć, co spowodowało atak szału. Może widok zbliżającej się pielęgniarki ze strzy kawką w ręku lub nagły przebły sk pamięci, jakieś wspomnienie niedawny ch dramaty czny ch wy darzeń. W każdy m razie zanim ktokolwiek zdąży ł zareagować, Alan Brzozowski skoczy ł na stojącego przed nim lekarza i odepchnąwszy mężczy znę na bok, rzucił się w kierunku wy jścia. Wy padł za kotarę, ale momentalnie zawrócił, ujrzawszy tam konwojentów – ty ch samy ch, którzy go przy prowadzili. Ty mczasem Ry bicki zdąży ł się już pozbierać. – Ty gówniarzu… – warknął wściekle i zaszarżował na chłopaka z szeroko rozłożony mi rękami. By ł to poważny błąd. Zapędzony w kozi róg nastolatek, sły sząc za plecami nawoły wania żołnierzy, zary zy kował konfrontację ze znacznie masy wniejszy m, ale i mniej zwinny m lekarzem. Rzucił się na niego z dzikim wrzaskiem i choć zaraz został złapany wpół, szy bko uwolnił się z uścisku, drapiąc i gry ząc na oślep. Maciej odskoczy ł jak oparzony, zdawszy sobie sprawę z tego, że w głupi sposób naraził się na infekcję. Uciekinier zdąży ł do tej pory minąć piszczącą przeraźliwie pielęgniarkę i roztrąciwszy zasłony przy wy jściu, wy biegł do ty lnej części namiotu. Niemal równocześnie rozległ się huk wy strzału, a na białe, koły szące się wciąż płótno bry znęło coś ciemnego. Konwojenci wpadli do boksu z pistoletami w dłoniach i zorientowawszy się, że dzieciaka już nie ma, zniknęli za zakrwawioną kotarą, skąd dobiegały gniewne krzy ki Podlewskiego. – Czy … czy ja… – jąkał się Ry bicki, spoglądając na pobladłego Tomasza. Na twarzy miał kilka czerwony ch pręg i rozcięć, z który ch zaczy nała spły wać jasna krew. Pierwsza rubinowa kropla skapnęła właśnie na niebieską kartę wy stającą z kieszonki lekarskiego kitla.

24 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 02:29 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium KBW uzupełnił grupkę skazańców w ciągu kwadransa. Pod nasy p trafiła trójka żołnierzy wy słany ch przez Kota po amunicję – nie pomogły im żadne tłumaczenia; kurdupel uznał ich za dezerterów, ponieważ zostali zatrzy mani na polach z dala od punktu zaopatrzenia i nikt w jednostce nie potwierdził przedstawionej przez nich wersji zdarzeń. Radek pozby ł się ich wcześniej niezwy kle dy skretnie, czego teraz bardzo żałował. Razem z nimi sprowadzono jeszcze dwóch żołnierzy. Zapłakany Szy mon Krawczy k wzbudził ty lko ogólne zażenowanie, za to pojawienie się ostatniego jeńca wy wołało prawdziwy szok. Politrucy poszli na całość i kazali aresztować… porucznika. Piątka nowo przy by ły ch przebrała się w całkowity m milczeniu, po czy m – pod lufami karabinów – została doprowadzona na stanowiska przy taśmociągach. Sprawę postawiono jasno – w razie niesubordy nacji na zwolnione przez zabity ch miejsce trafią ich koledzy, a co więcej, wszy scy się dowiedzą, że to efekt denuncjacji próbujący ch ratować ży cie za wszelką cenę skazańców. Nie by ło wy jścia. Zaciskali zęby ze złości, metody cznie zmniejszając otaczające ich sterty worków. Transporty z przedpola przestały docierać tuż po pierwszej, tak więc Kot oceniał, że – o ile nie dojdzie do kolejny ch masakr – za mniej więcej pół godziny skończą tę mordęgę i sami trafią w płomienie. Oby tylko nie tak jak Piotr, modlił się w my ślach. Burza wy szalała się nad przedmieściami, deszcz przestał prawie padać, a wiatr znowu zmienił kierunek. Gęsty dy m snuł się nad szczy tem wału i ścielił po ziemi, jakby niebo nie chciało go wchłonąć. Wkrótce całą okolicę spowiła cuchnąca szara zawiesina. Sadza sy pała się na głowy ludzi gęsto jak bożonarodzeniowy śnieg. Ty lko kolor miała inny. Kaszlący coraz głośniej i częściej strażnicy podeszli bliżej taśmociągów, aby nie tracić więźniów z oczu. Stali teraz niespełna dwadzieścia kroków od ludzi, który ch pilnowali, ale i tak ledwie by ło ich widać. Skazańcy po raz pierwszy poczuli ulgę na my śl, że noszą maski przeciwgazowe i nie muszą wdy chać śmierdzący ch wy ziewów. Radek nie wiedział, która jest godzina – na zegarek nie mógł spojrzeć, a monotonna praca zabijała poczucie czasu. Jedy ny m wy znacznikiem jego upły wu wy dawały się malejące zwały worków. Kiedy sterty stopniały niemal do zera, w oddali dało się sły szeć dźwięki gwizdków oznaczające kolejne odroczenie wy roku i… przedłużenie tej męki. Porucznik Sawicki opuścił bosak, który m właśnie miał przerzucić kolejne zwłoki na taśmę podajnika. Pozostali także przerwali pracę, próbując przebić wzrokiem gęstą zawiesinę. Pałkarze również zerkali przez ramię w stronę niewidocznego kordonu. Zaraz jednak wzięli się w garść. Gdy swoim zwy czajem zaczęli poganiać obsadę taśmociągów, na ich twarzach pojawił się wy raz mściwej saty sfakcji.

25 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 02:57 okolice pl. Grunwaldzkiego Selektorium zakończy ło pracę kwadrans przed trzecią. Gdy biorący udział w akcji wojskowi i milicjanci zaczęli zbierać się przy moście, by po krótkiej odprawie wrócić do koszar, kapitan Podlewski kazał dy żurujący m lekarzom opuścić boksy, dał im kilka minut na umy cie się i zgromadził wszy stkich w ty lnej części namiotu. – Dziękuję wam, towarzy sze, w imieniu partii i narodu – zaczął poważny m tonem, jakby przemawiał na wiecu, ale zaraz zmienił podejście, widząc przed sobą nieprzy tomne spojrzenia i ziemiste twarze. – Et cetera, vice versa i tak dalej – dodał dla rozluźnienia atmosfery. – Odwaliliście kawał dobrej roboty. Ocaliliście ży cie setkom, jeśli nie ty siącom ludzi. – Jeden z lekarzy zakaszlał głośno. Po chwili zawtórował mu inny palacz: zby t dużo czasu spędzili na zewnątrz, gdzie nawdy chali się nie ty lko papierosowego dy mu. – Niedługo zostaniecie odwiezieni do domów – obiecał kapitan, kiedy znów zapadła cisza. – Sanitarka już na was czeka – wskazał ręką na boczne wy jście. To, w który m znikali pacjenci oznaczeni niebieskimi kartkami. To, który m nie dalej niż pół godziny temu wy niesiono „zaszczepionego” na siłę doktora Ry bickiego… Podlewski uśmiechnął się, dostrzegłszy w ich oczach nieufność i wahanie. – Bez obaw, towarzy sze. To nie jest podstęp. Naprawdę jedziecie do domów. Zabiorę się nawet z wami. Opuścili namiot, dopiero gdy zabrał aktówkę i poszedł przodem. Wojskowa sanitarka, do której ich zaprowadzono, w środku wciąż cuchnęła dy mem i czy mś znacznie jeszcze bardziej odrażający m: w przestronny m, surowy m wnętrzu unosił się duszący odór palony ch ciał. Tej nocy załoga ambulansu zrobiła kilkanaście kursów na teren szaberplacu, gdzie jednostki inży niery jne wy kopały sześć głębokich dołów, w który ch spopielano szczątki zarażony ch pacjentów izolatorium. Kierowca kaszlał najgorzej ze wszy stkich. Nic dziwnego – nawdy chał się znacznie więcej tego sy fu niż ludzie pracujący pod dachem czy noszący na twarzach maski. Duszy ński ani na moment nie pozby ł się swojej w przeciwieństwie do paru kolegów, którzy teraz, sądząc po minach, bardzo żałowali nieroztropnej decy zji. Wolał wy glądać i czuć się dziwnie, niż oddy chać prochami ludzi, który ch sam wy sy łał na miejsce kaźni. Wy starczy ło kilka chwil, by towarzy szący mu lekarze pozasłaniali twarze czy m się dało. Nawet kapitan, doświadczony ponoć frontowiec, wy jął w końcu z kieszeni chusteczkę i przy tknął ją do fioletowego nosa. Jechali w milczeniu, chwiejąc się na każdy m wy boju i słuchając zawodzenia silnika. Ominęli plac, zjeżdżając z Sienkiewicza w Nowowiejską. Pierwszy przy stanek zrobili przy skwerku Obrońców Westerplatte. Kiedy sanitarka zatrzy mała się i otwarto ty lne drzwi, zobaczy li w perspekty wie ulicy migoczącą łunę. Odetchnęli wszy scy z ulgą, gdy szofer, kapral Dominik Kory cki, zatrzasnął je z powrotem, odprowadziwszy do pobliskiej bramy dwie pielęgniarki. By li przekonani, że to ostatni akt tego dramatu. Moment później usły szeli dolatujący z zewnątrz głośny kaszel. Szofer zatrzy mał się przy

burcie, potem chy ba uderzy ł w nią pięścią – tak to przy najmniej zabrzmiało w uszach lekarzy – a charczał przy ty m, jakby miał zaraz wy pluć płuca. W końcu zapadła cisza. Tomasz odczekał parę sekund, a gdy nadal nic się nie działo, spojrzał na drzemiącego obok Podlewskiego. Nachy lił się, by szarpnąć go za ramię. – Co? Już? – Kapitan wzdry gnął się, nie rozumiejąc, gdzie jest ani o co chodzi. – Meldujcie… – wy mamrotał jeszcze i dopiero wtedy zamilkł, trzeźwiejąc w jednej chwili. – Co się stało? – Kierowca dostał silnego ataku duszności – wy jaśnił Duszy ński. – Chy ba zemdlał. Może potrzebować pomocy, a ja nie bardzo wiem, jak stąd wy jść. – Niech zobaczę – mruknął Podlewski, gramoląc się na nogi. W świetle jedy nej lampki niewiele widział, ale wy starczy ło mu przesunąć kilka razy dłonią po drzwiach, by zy skał pewność. – Dupa – jęknął. – Przed akcją kazałem zdemontować wewnętrzne klamki, wiecie, na wszelki wy padek, a potem… – Rozłoży ł ręce. – No zapomniałem po prostu. Każdemu mogło się zdarzy ć. Odpowiedział mu pomruk niezadowolenia. – Jak się stąd teraz wy dostaniemy ? – zapy tał Tomasz, kiedy siedzący naprzeciw niego doktor Witasiak przestał wreszcie kaszleć. Podlewski rozejrzał się po mroczny m wnętrzu. Sanitarka miała ty lko jedne drzwi, te bez klamek. Poza ty m na zewnątrz prowadził kwadratowy wy wietrznik w suficie – zby t mały, by zmieścił się w nim dorosły mężczy zna – i okienko łączące szoferkę z ty lną częścią wozu. Kapitan wskazał je palcem. – Trzeba będzie wy bić szy bkę – rzucił bez przekonania. – O ile nasz szofer nie dojdzie zaraz do siebie i nas nie wy puści – dodał, a następnie postukał pięścią w burtę. – Kapralu! Co z wami?! Sły szy cie mnie?! Na zewnątrz panowała niczy m nie zmącona cisza. Duszy ński przeszedł na przód sanitarki, żeby obejrzeć uważnie okienko: rozsuwaną szy bę osadzoną w podłużny m otworze. Spróbował ocenić, czy dałby radę przeleźć, gdy by usunąć grube szkło i gumową uszczelkę. Z zamy ślenia wy rwał go kolejny atak chrapliwego kaszlu – ty m razem jednak dźwięk nie dobiegał z zewnątrz, lecz z sanitarki. Witasiak zgiął się wpół, jakby miał za chwilę zwy miotować. Ziry towany Podlewski znów zaczął walić pięścią w burtę, z podobny m skutkiem jak poprzednio. Szofer musiał do tej pory stracić przy tomność. Tomasz ściągnął fartuch i owinął nim dłoń. Uderzy ł w szy bę i aż sy knął z bólu. Szkło hartowane okazało się wy trzy malsze od jego ręki. – Żeby cię… – jęknął, chowając obolałą dłoń pod pachę. – Odsuńcie się, towarzy szu doktorze – poczuł na ramieniu czy jś doty k. Podlewski przepchnął się do przegrody, wy ciągając z kabury pistolet. Nie strzelił, jak przy puszczał Tomasz, ty lko ujął broń za lufę i uderzy ł kolbą w szkło. Zrobił to tak szy bko, że większość zaspany ch lekarzy nic nawet nie zauważy ła w panujący m półmroku. Charaktery sty cznego brzęknięcia, z jakim szy ba rozpry sła się na dziesiątki ostry ch jak brzy twa kawałków, nie sposób by ło jednak przeoczy ć. Jeszcze ty lko kilka uderzeń i w rękach oficera znalazła się wy ciągnięta z rowka gruba gumowa uszczelka. – Teraz wasza kolej – mruknął i odsunął się pod wiszące na ściance wozu przepisowo zwinięte płócienne nosze, po czy m chowając pistolet, tonem usprawiedliwienia dodał: – Ja za masy wny jestem…

Duszy ński przy mierzy ł się ostrożnie do otworu. Jak przejdzie głowa, reszta też powinna się zmieścić, pomy ślał, wspominając durną z pozoru zasadę. Sprawdziła się nieraz za młodu, kiedy … Nie, nie zamierzał wracać pamięcią do czasów, gdy jako nastolatek włamy wał się na rzeczne barki. Bulaje mogły wy dawać się małe, ale wy starczy ło, że który ś pozostał niedomknięty … Kilkanaście lat później nie poszło mu już tak dobrze. Brak wprawy zrobił swoje. No i wiek oraz waga. Ktoś mu teraz na szczęście pomógł, przy trzy mując nogi. Pełznąc do szoferki wolniutko, centy metr po centy metrze, żeby nie poranić odsłoniętego ciała – aby dokonać tego wy czy nu, musiał zdjąć nie ty lko fartuch, ale też koszulę – wsłuchiwał się w coraz częstsze i intensy wniejsze ataki kaszlu. Jak tak dalej pójdzie, pomy ślał, nie tylko kapral Korycki będzie potrzebował pomocy. W końcu jego mocno wciągnięty brzuch minął okienko, po czy m trzeba by ło już ty lko chwili na zwleczenie obu nóg na drugą stronę. Dy sząc ciężko, Tomasz opadł na szerokie siedzisko. Leżał tam, trzy mając jedną ręką kierownicę, a drugą ocierając pot z czoła. Kiedyś łatwiej mi to szło… zdąży ł pomy śleć, zanim rozległo się walenie w drzwi szoferki. – Ry chło w czas – jęknął, przy bierając wy godniejszą pozy cję. – Jakby ście się nie mogli, kapralu, wcześniej ocknąć… – zrzędził, sięgając do klamki. – Nie musieliby śmy wtedy wy bijać szy by, a mnie omi… – Otwierane z impetem drzwiczki odepchnęły Dominika. Zatoczy ł się jak pijany i nieomal wy rżnął na bruk. – Cholera jasna! – zaklął Duszy ński, widząc, że kierowca nadal niedomaga. – Zaraz wam pomogę! – dodał i… zamarł. Kory cki zbliżał się niezdarnie w absolutny m milczeniu, jakby sam by ł zombie. Tomasz przy jrzał mu się uważniej. W blasku latarni bły snęły wy wrócone oczy, z na wpół otwarty ch ust pociekła ciemna wy dzielina. W ty m samy m momencie ktoś krzy knął. Sanitarka zakoły sała się lekko na resorach, kiedy znajdujący się w środku ludzie zaczęli ze sobą walczy ć. Znowu rozległ się czy jś wrzask, ktoś inny zakaszlał przeraźliwie i wtem rozpętało się piekło. Duszy ński klęczał na fotelu kierowcy, nie wiedząc, co robić. Przed sobą miał odmienionego nie wiadomo dlaczego kierowcę, na pace też co najmniej jedna osoba musiała się przeistoczy ć w zombie. Ale jak? Na litość boską, przecież wszyscy zostali przebadani. Nikt nie miał bezpośredniego kontaktu z zarażonymi. To niemożli… Nagle go olśniło. Dym. Kaszel. Tak, to jedyne wytłumaczenie. Tylko że odmieńcy płonęli na stosie w temperaturze, jakiej żadna forma opartego na białku życia nie miała prawa wytrzymać nawet przez ułamek sekundy! Jak więc…? Czyżby ta zaraza miała inny wymiar? Tomasz otrzeźwiał na odgłos wy strzału. Teraz już wszy scy wrzeszczeli jak opętani, auto koły sało się, jakby Wrocław nawiedziło trzęsienie ziemi. Kapral Kory cki by ł już o dwa kroki od szoferki, właśnie wy ciągał łapy w kierunku fotela. Duszy ński wy chy lił się i zatrzasnął drzwiczki. Musiał jeszcze przedostać się na drugą stronę. Ty lko tak zdoła opuścić szoferkę i przebiec na ty ł, by uwolnić kapitana Podlewskiego i lekarzy walczący ch z odmieniony m albo odmieniony mi. Gdy się odwrócił, aby wcielić swój plan w ży cie, ktoś złapał go za włosy, równocześnie zaciskając mu na szy i palce drugiej dłoni. – Co… – wy charczał, próbując wy rwać się z mocnego chwy tu. Spojrzał w otwór po szy bce, z którego wy stawało już kilka przedramion w biały ch rękawach. Pomiędzy nimi znajdowała się sina twarz Misztala. – Ratuj… – pisnął Michał, zanim ktoś wciągnął go głębiej w plątaninę ciał. Duszy ński wy łamał oplatające mu krtań palce, po czy m wy kręcił rękę trzy mającą go za

włosy. Wreszcie mógł odskoczy ć i zrobił to, rozpłaszczając się na przedniej szy bie. Oddy chał szy bko, próbując dojść do siebie. Jeszcze nie wszystko stracone, pomy ślał. Jeśli zmienił się ty lko Witasiak, a tak najwy raźniej by ło, sądząc po dopadający ch wy łącznie jego atakach kaszlu, z kilkunastu uwięziony ch w ambulansie lekarzy większość miała szanse przeży ć. Nacisnął klamkę i wy skoczy ł na chodnik. Ledwie się wy prostował, znów padły strzały. Ty m razem Podlewski – lub też ten, kto zabrał mu broń – nie przestał naciskać spustu, zanim nie opróżnił całego magazy nka. Tomasz nie drgnął nawet, dopóki palba nie umilkła. Pierwsza kula rozpruła burtę wozu i przeleciawszy mu z wizgiem tuż przed twarzą, wbiła się w ścianę kamienicy, odłupując z niej kolejny kawałek poczerniałego ty nku. Gdy by nie jaśniejsze krawędzie, lej po pocisku z tetetki nie różniłby się niczy m od dziesiątek podobny ch blizn z czasów ostatniej wojny. Duszy ński przeżegnał się, gdy znów zapadła cisza. Śmierć jeszcze nigdy nie zajrzała mu w oczy z tak bliska. Obrzucił spojrzeniem gładką blachę burty, odnajdując na niej w sumie trzy przestrzeliny. Ze środkowej ciekła krew. Koły sanie ustało, krzy ki także. Ruszy ł ostrożnie ku ty łowi wozu. Nie by ło mu jednak dane dotrzeć do klamki. Nie kłaniający się kulom kapral dotarł tam prędzej, mimo że w jego piersi ziała spora dziura. Tomasz cofnął się, a następnie załomotał pięścią w burtę sanitarki. – Sły szy cie mnie?! – zawołał. – Ży je tam ktoś?! Żadnej reakcji. Walnął ręką jeszcze kilka razy. Znowu zaczął krzy czeć. Cisza. A potem coś jakby drapanie. Jak gdy by ktoś chciał paznokciami rozedrzeć grubą blachę. Lekarz oblizał spierzchnięte wargi. Ty mczasem Dominik Kory cki wy łonił się zza sanitarki. Nie zauważy ł krawężnika, potknął się i padł bezwładnie na twarz. Nie próbował się zasłonić rękami ani w żaden inny sposób zamorty zować zderzenia. Coś chrupnęło. Gdy wstawał – a podniósł się niemal naty chmiast – na zakrwawionej pły cie chodnikowej zostawił kilka zębów. Z zombie na karku Duszy ński nie miał najmniejszy ch szans na uwolnienie ty ch kolegów, którzy mogli jeszcze ży ć. Postanowił więc, że najpierw pozbędzie się nieumarłego szofera, a potem… Potem się zobaczy. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Jak bowiem unieszkodliwić chwilowo kogoś, kogo nawet kule się nie imają? Co tam chwilowo! Jak pozby ć się go z ulicy na stałe, aby nie zagroził mieszkańcom, gdy ci wy jdą w końcu z pobliskich kamienic? Wzrok lekarza spoczął na studzience ściekowej. Tej najbliższej nie zdążę otworzyć, zombie mnie wcześniej dopadnie, uznał, oceniając odległość dzielącą go od człapiącego wzdłuż burty kierowcy. Poza tym i tak jest za mała, by do niej wpadł. Skoro więc nie studzienka, to właz do kanałów, zdecy dował. Duża okrągła żeliwna pokry wa znajdowała się pośrodku jezdni, około piętnastu metrów dalej. No tak, tylko czym ją podważyć? Gołymi rękami się nie da. Trzeba by mieć łom albo specjalny hak, jakich używają kanalarze. Tomasz cofnął się na wy sokość szoferki. Na pierwszy rzut oka nie by ło w niej nic, czy m mógłby się posłuży ć. Gdzie kierowcy sanitarek trzymają narzędzia? Na pace albo… pod fotelem? Wspiął się szy bko na stopnie i zatrzasnął za sobą drzwiczki. Zanim podniósł siedzisko, Kory cki zaczął łomotać kułakami w burtę. Między brudny mi szmatami, od który ch cuchnęło ropą i rozpuszczalnikiem, leżało mnóstwo bezuży tecznego śmiecia i kilka pusty ch flaszek. Dopiero na samy m dnie Tomasz znalazł krótki łom. Nie by ł pewien, czy to narzędzie się nada, ale niczy m inny m nie dy sponował. Coś musnęło mu włosy na czubku głowy. Odskoczy ł, jakby go poraził prąd. Rozorana od

nadgarstka po łokieć ręka, z której zwisały poszarpane tkanki, sięgała ku jego twarzy. Pokry te krwią palce zaciskały się kurczowo zaledwie kilkanaście centy metrów od oczu. W dziurawej przegrodzie zamajaczy ło znajome, lecz przy ty m obco wy glądające oblicze. Misztal. Brakowało mu jednego oka, usta miał poszerzone z jednej strony aż do ucha, ale to na pewno by ł on. Dwa uderzenia łomem wy starczy ły, by łapa potwora zwisła bezwładnie. Tomasz zbliży ł się do okienka ostrożnie, nie chcąc niepotrzebnie ry zy kować, i zaraz pochwalił się w duchu za przezorność, bo z mroku w kompletnej ciszy wy strzeliły ku niemu jeszcze trzy ręce. Cofnął się tak gwałtownie, że aż przy siadł na kierownicy, wduszając klakson. Przenikliwy dźwięk zabrzmiał ogłuszająco, jakby ktoś pod maską tego samochodu ukry ł trąby, które kiedy ś doprowadziły do zburzenia murów Jery cha. Sanitarka znów się zakoły sała, kolejna łapa wy chy nęła z paki, nie zdobił jej jednak biały kitel, ty lko mundur. Kapitan Podlewski dołączy ł do druży ny przeciwnej… Duszy ński zerknął za okno. Kierowca obszedł już maskę i właśnie sunął po błotniku w kierunku drzwi. Jeszcze chwila… Jeszcze moment… Gdy zombie zaczął drapać blachę, próbując dostać się do szoferki, Tomasz zanurkował pod lasem rąk i otworzy wszy szy bko drugie drzwi, wy lądował na chodniku. Przebiegnięcie na środek ulicy zajęło mu ty lko kilka sekund. Podważenie ciężkiej żeliwnej pokry wy trwało znacznie dłużej, ale udało mu się ją odsunąć, zanim Kory cki do niego doczłapał. Lekarz cofnął się o krok, zerkając co chwilę przez ramię – miał przemożne wrażenie, że za nim znajduje się tłum cichy ch jak sama śmierć nieumarły ch. Ulica by ła jednak pusta. Jeśli nawet wrocławianie usły szeli strzelaninę, woleli posłuchać komunikatów i pozostać w zaciszu swoich mieszkań. Tu i ówdzie widać by ło odsuwane ostrożnie firanki. Tomasz przełknął głośno ślinę. Kierowca by ł już ty lko o dwa kroki od wlotu kanału. Szedł przed siebie, nie zwracając uwagi na nic, jakby zafiksował się całkowicie na czekający m na niego w bezruchu człowieku. Już wy ciągał ręce, już rozwierał szczęki. Już… go nie by ło. Głośny rumor i późniejszy plusk zakończy ły to starcie. Duszy ński przesunął pokry wę na miejsce i starannie ją ułoży ł, po czy m wreszcie podszedł do ty lny ch drzwi sanitarki. Stał tam przez dłuższą chwilę, zastanawiając się co dalej. By ł pewien, że wszy scy jego koledzy są martwi. Nie wiedział, jaka mogła by ć tego przy czy na w tak krótkim czasie, ale znajdował dwa wy jaśnienia: albo kilku zarażony ch dy mem uległo przemianie w ty m samy m czasie i rozprawiło się z resztą, albo Podlewski spanikował i wy strzelał pasażerów, którzy zmartwy chwstawszy parę chwil później, odpłacili mu piękny m za nadobne… Jakkolwiek by ło naprawdę, nie powinien otwierać tej sanitarki. Musiał też koniecznie ostrzec inny ch, aby nie zrobili tego po jego odejściu. Ty lko jak?… Główkował, aż znalazł sposób. Nie na darmo ukończy ł z wy różnieniem dwa niełatwe fakultety, wetery narię i medy cy nę.

26 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:00 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 Brandy s spojrzał na zegar, aby sprawdzić czas. Punkt trzecia. W tej właśnie chwili otrzy mał najświeższy meldunek z placu Grunwaldzkiego. Dowodzący akcją oficer KBW napisał krótko: „Teren wokół Labiry ntu został oczy szczony. Operację Grunwald II uważam za zakończoną”. Świetnie! Łukasz odłoży ł dokument na najniższy stosik, a następnie, zacierając z radości ręce, podszedł do wiszącego na ścianie planu miasta. Może nie będzie tak źle, pomy ślał, przy glądając się rozmieszczeniu liczny ch chorągiewek. Meldunki z Pracz Odrzańskich także wskazy wały na odzy skanie kontroli nad okolicą tamtejszego izolatorium. Dwieście pierwszy i dwieście drugi batalion udaremniły wszy stkie próby przerwania kordonu sanitarnego wokół osiedla, na który m znajdował się objęty kwarantanną poniemiecki ośrodek. Zginęło… – kapitan musiał się skupić, by przy wołać z pamięci dokładną liczbę – …trzystu szesnastu zarażonych. Straty wojska by ły ponad dwudziestokrotnie niższe – w dodatku ty ch kilkunastu żołnierzy poległo nie w akcji, lecz w wy niku działań jednostek KBW, które z ty pową dla siebie skuteczną bezwzględnością zajęły się dezerterami. Wielka szkoda, że na placu Grunwaldzkim nie poszło nam tak łatwo. Raporty z pacy fikacji Labiry ntu nie wy glądały bowiem za różowo. Jednostki KBW i WSW, zluzowawszy mocno przetrzebiony pluton ZOMO, w trakcie działań operacy jny ch zlikwidowały ponad trzy stu pięćdziesięciu zarażony ch, tracąc przy ty m aż osiemdziesięciu trzech żołnierzy i podoficerów. Do tego należało dodać trzy dziestu ośmiu zomowców z plutonu porucznika Janusza Niedźwiedzia, który także poległ, zanim zdołano zorganizować odsiecz, i sześćdziesięciu trzech funkcjonariuszy NOMO. Jak słusznie przewidział Zahorski, wy słanie zwy kły ch milicjantów na pierwszą linię okazało się błędem. Słabo przeszkoleni i wy posażeni, padali jak muchy w starciu z niemożliwy m do zabicia wrogiem. Większość odniosła rany i wy padła z gry, zanim na miejscu pojawiły się oddziały regularnego wojska. Nomowcy nie uciekli w popłochu ty lko dlatego, że nie mieli pojęcia, jak fatalne skutki pociągnie za sobą każde najlżejsze nawet zadrapanie. Dokonujący odprawy dowódca ZOMO wy kazał się dalekowzrocznością i nie zdradził im wszy stkich szczegółów, KBW zaś zajął się szy bkim „wy cofy waniem” z pierwszej linii pogry ziony ch i podrapany ch, dzięki czemu żaden milicjant nie zdąży ł się zorientować, że potraktowany ch „szczepionką” kolegów pakowano na ciężarówki razem ze spętany mi odmieńcami i wy wożono w kierunku dołów wy pełniony ch płonącą benzy ną. Z akcji wróciło ty lko czterdziestu dziewięciu funkcjonariuszy NOMO, głównie spośród ty ch, którzy dotarli na miejsce w ostatniej godzinie pacy fikacji. Niespełna kwadrans temu szczęśliwcy zostali w końcu przy wiezieni na Podwale. Z braku lepszego pomy słu rozlokowano ich na kory tarzach parteru komendy, gdzie mogli odpocząć, zjeść coś i ogarnąć się choć trochę w dostępny ch pomieszczeniach sanitarny ch. A wy glądali jak nieboskie stworzenia. Dy m z płonący ch niemal kilometr od miejsca walk stosów dał im się nieźle we znaki. Gęste kłęby spowiły całą okolicę; gnane zmienny mi wiatrami docierały aż do Śródmieścia, Zalesia, a nawet

Szczy tnik i Rakowca. Cuchnąca zawiesina zasnuła też bezpośrednie okolice mostu Szczy tnickiego i znajdujący się za nim park. Trudno się dziwić, że większość nomowców przy pominała wy ciory do komina… Łukasz otrząsnął się i skupił na ty m, co naprawdę istotne. Dzięki ofiarnej postawie lekarzy z selektorium pod dowództwem kapitana Podlewskiego na stosy trafiło stu sześćdziesięciu siedmiu potencjalny ch zarażony ch. Ściągnięcie na miejsce akcji personelu medy cznego okazało się kolejny m strzałem w dziesiątkę. Brandy s miał świadomość, że nie wszy scy wy selekcjonowani w namiotach ludzie stanowili zagrożenie. Zgadzał się jednak z opinią, że lepiej zabić parę zdrowy ch osób, niż pozwolić, by zaraza rozprzestrzeniła się jeszcze szerzej, co kosztowałoby ży cie nie jednostek, lecz setek, a może nawet ty sięcy Bogu ducha winny ch oby wateli. Aczkolwiek przy stał na takie rozwiązanie dopiero wtedy, gdy go zapewniono, że Służba Bezpieczeństwa wy maże z raportów wszelkie ślady nadgorliwości. Kiedy rano przy jdzie do złożenia wy jaśnień, operacja Grunwald II zostanie przedstawiona przełożony m jako misternie zaplanowany ogromny sukces. Uśmiechając się triumfalnie pod nosem, Łukasz wy jmował z mapy czerwone i zielone chorągiewki otaczające most Szczy tnicki. Ty ch w rejonie Pracz na razie nie ruszał. Operacja przeczesy wania tamtejszego lasu rozpocznie się dopiero o świcie, gdy za trzy godziny do akcji wkroczy świeży dwieście trzeci batalion piechoty. Pierwsze raporty mówiły o likwidacji grupy kilkudziesięciu zarażony ch, potem nadeszła druga fala, trzy krotnie liczniejsza, a przed momentem dotarł jeszcze meldunek o kolejny m starciu i likwidacji trzy dziestu sześciu zarażony ch. Jeśli zsumować wszy stkie te liczby, dodając do nich niemal czterdziestu odmieniony ch zomowców – wy glądało bowiem na to, że z wy słanego tam plutonu nie ocalał ani jeden funkcjonariusz – na terenie szkoły rolniczej ostała się garstka przeciwników. Niedobitki zostaną bez trudu wy miecione przez prawie dwustu wy poczęty ch, gotowy ch na wszy stko żołnierzy, którzy wkroczą do akcji o świcie. Brandy s wrócił my ślami do poległy ch w Praczach Odrzańskich funkcjonariuszy. KBW poinformował go, że podczas prób przełamania kordonu obezwładniono i spalono trzy dziestu trzech zomowców. Jeden z nich miał na sobie mundur porucznika. By ł zanadto zmasakrowany, aby go zidenty fikować – seria kaemu sześćdziesiątki zrobiła miazgę z górnej połowy jego ciała – ale nie ulegało wątpliwości, że chodzi o Alberta Pogorzelskiego, młodego oficera, którego Zahorski zawsze chwalił. Szkoda chłopaka, tak dobrze zapowiadająca się kariera poszła z dymem. W przenośni i dosłownie… Trzecia pięć. W mieście zapanowała na powrót cisza i spokój. Od pół godziny żaden patrol nie zgłosił niczego podejrzanego. Park i przy legające do niego osiedla willowe zostały starannie przeszukane i zabezpieczone. Wszy stkie mosty zablokowano, wzmacniając rozstawione na ich przy czółkach posterunki transporterami opancerzony mi i dodatkowy mi oddziałami piechoty. Odmieniony ch podwładny ch Maweta zgarnięto prosto z komisu samochodowego, do którego porucznik zwabił swoich ludzi jeszcze wczesny m wieczorem. Gdy na miejscu pojawił się pluton WSW, odmieńcy wciąż stali przy klatkach, usiłując się dostać do skamlący ch cicho wilczurów. Oni także poszli z dy mem na placu Grunwaldzkim. Szpital MSW nie potrzebował kolejny ch okazów. Prawie czterdziestu odmieniony ch – czy też zą… zon… zombie, jak zaczął nazy wać ich w ostatnich raportach kapitan Podlewski – powinno wy starczy ć do dalszy ch badań. Resztę zarażony ch bezzwłocznie palono na proch.

Dzięki wczesnej blokadzie mostów żaden uciekinier nie przedostał się na południowy brzeg Odry. Jak dotąd patrole schwy tały na przeprawach ponad stu siedemdziesięciu zbiegów z LZN-u, co oznaczało, że po Psim Polu gania jeszcze kilka setek potencjalny ch nosicieli wirusa. Potencjalny ch, gdy ż nic nie wskazy wało na to, by ci ludzie roznosili czarną ospę albo nową zarazę: przebadani zaraz po schwy taniu wszy scy okazali się całkowicie zdrowi. Na wszelki wy padek trafili jednak na kwarantannę do nowego izolatorium otwartego pośpiesznie w hotelu przy Stadionie Olimpijskim, gdzie posiedzą bezterminowo razem z dziesiątkami mieszkańców kamienic przy legający ch do Labiry ntu. Trzy mano ich tam wszy stkich pod kluczem i nieustanną obserwacją, co rusz przeprowadzając jakieś badania wedle zasady „lepiej dmuchać na zimne”. Drobiazgowy kapitan Podlewski wy łuskał w akademikach pewną liczbę zarażony ch, którzy pomy ślnie przeszli wstępne oględziny. Aż strach pomy śleć, co by się stało, gdy by choć jeden zainfekowany wy dostał się poza kordon sanitarny, a później – już na mieście – zmienił w zombie. Ponieważ lekarze z zespołu doktora Arendzikowskiego nie mogli na ty m etapie badań wy kluczy ć, że kwarantanna przy stadionie zakończy się podobnie, na Polach Marsowy ch przy gotowano zawczasu kilka głębokich dołów i zgromadzono przy nich odpowiednie zapasy benzy ny. Zapobiegliwość Bogdana pozwoliła uniknąć jeszcze jednego poważnego problemu. Epidemiolog – po pierwszy m szoku, jaki widok oży wieńców bez wątpienia u niego wy wołał – opracował szczegółowy plan uty lizacji zwłok przetrzy my wany ch w miejskich i szpitalny ch kostnicach, rozumując logicznie, że problem doty czy zapewne nie ty lko ty ch osób, które miały bezpośredni kontakt z zarażony mi. Czy nnik sprawczy zakażenia oraz późniejszej przemiany pierwszego wrocławianina w zombie mógł się bowiem roznieść po cały m mieście na wiele ty godni przed zamanifestowaniem się objawów. Przewidy wania epidemiologa okazały się trafne. Gdy by rozesłane przez niego i Biedrzy ckiego ekipy spóźniły się choć o godzinę, trzeba by spacy fikować nie trzy ośrodki, lecz kilkanaście, ofiary zaś szły by w ty siące, a nie setki. Nie wspominając o chaosie, jaki wy wołały by szturmy w najgęściej zaludniony ch dzielnicach Wrocławia. Tak, podsumował w my ślach Brandy s, wygraliśmy tę partię szachów z kostuchą. Warto uczcić ten sukces szklaneczką wyborowej.

27 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:04 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium Wiatr znowu zmienił kierunek. Teraz sina zasłona przesunęła się na Maślice i jeszcze bliższe przedmieścia Wrocławia. Dziwnie to wy glądało: jakby płonący w wielkim dole ogień tkał kobierzec z puszy stej gęstej przędzy, aby nakry ć nim zmagające się z zarazą miasto. Takie przy najmniej wrażenie odniósł sierżant Kot, zerkając zza krawędzi wału na oświetlone blaskiem księży ca pola. Kwadrans wcześniej zaczęto zwozić pod taśmociągi kolejne zwłoki do spalenia. Ciał nie by ło ty le co poprzednio, ale żołnierze musieli obrócić japonkami kilkakrotnie, zanim na powrót rozpły nęli się w mroku. Pożyjemy jeszcze z godzinę, ocenił Radek, zliczy wszy poruszające się niemrawo szare kształty. Może trochę dłużej, biorąc pod uwagę ogarniające ludzi zmęczenie. Dranie z KBW nie dali więźniom ani kropli wody, mimo że powietrze wokół drżało już jak na środku pusty ni. Guma pasów transmisy jny ch by ła tak nagrzana, że na jej powierzchni zaczęły się pojawiać niewielkie spęcznienia i bąble. Sierżant zerknął na strażników. Mundurowi oddalili się ponownie na pierwotne stanowiska i stali tam teraz, z dala od żaru, rozmawiając półgłosem. Maska przeciwgazowa tłumiła większość dźwięków, ale więźniowie wy raźnie widzieli, że żołnierze przy kładają co chwilę dłonie do ust i pochy lając się nisko, kaszlą zawzięcie. Dobrze im tak, że nały kali się dy mu! Ostatnio żaden nie zapalił nawet papierosa, choć wcześniej w półmroku za stosami worków bez przerwy żarzy ły się pomarańczowe ogniki. Żebyście tak wszyscy wypluli płuca, pomy ślał nienawistnie Radek, patrząc, jak kolejny m strażnikiem wstrząsa gwałtowny atak duszności. Szkoda, że ten sam dym dał się ostro we znaki chłopakom z kompanii… Na wspomnienie kolegów sierżanta ogarnął żal i smutek. Przede wszy stkim jednak gnębiło go poczucie ogromnej niesprawiedliwości przez to, jak potraktował ich Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wracał do tego w my ślach ze sto razy i zawsze dochodził do takiego samego wniosku – żołnierze nie zasłuży li na karę, winny by ł co najwy żej on. Szeregowcy spanikowali, to fakt, ale żeby od razu mieli dostać czapę? Nagana, nawet z wpisaniem do akt, utrata jednego albo dwóch żołdów, czy szczenie kibli choćby przez cały miesiąc. W gruncie rzeczy i te regulaminowe kary by ły by zby t surowe, jak się porządnie zastanowić. Decy zja ty ch dwóch sady stów pozbawiona by ła jakichkolwiek racjonalny ch podstaw. Co gorsza, nikt się nigdy nie dowie, jak ten skurwiel Kołecki potraktował Jakubowskiego. Ani jak skończą pozostali oskarżeni o tchórzostwo i ucieczkę z wy znaczony ch pozy cji… Od strony kordonu padł strzał. Pogrążony w my ślach Kot pewnie by nie zwrócił na to uwagi, gdy by nie nerwowa reakcja strażników. Dwaj padli na ziemię, a kolejni trzej przy kucnęli, odwracając się twarzami w kierunku kordonu sanitarnego. Moment później więźniowie nawet pomimo masek usły szeli wy raźnie kilka długich serii z PPS-ów. Zobaczy li też ry tmiczne bły ski rozświetlające mrok. Palba narastała z każdą chwilą, ale co ciekawe, nie by ło sły chać gwizdków,

za pomocą który ch dowódcy ogłaszali wcześniej alarm. Porucznik Sawicki przerwał pracę pierwszy, dając przy kład podwładny m. Stali teraz wszy scy przy taśmociągach niczy m gumowe posągi, wpatrując się w miejsce, gdzie została reszta ich oddziału. Na hory zoncie działo się coś niepojętego. Strzały padały gęsto na całej długości pery metru, jakby zarażeni przy puścili frontalny atak. Jakby nadchodzili setkami albo wręcz ty siącami, co zdaniem sierżanta by ło niemożliwe. Radek ściągnął maskę, zostawiając ją na czole na wy padek, gdy by strażnicy kazali im wrócić do roboty. Właśnie, strażnicy… Skupiony na strzelaninie zupełnie o nich zapomniał, ale gdy przeniósł wzrok na piątkę mundurowy ch, zobaczy ł, że dwaj leżą płasko na trawie, a trzej pozostali, odłoży wszy broń, próbują ich reanimować. Czyżby dobry Bóg spełnił życzenie pokornego, aczkolwiek niezbyt gorliwego sługi? Kot uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wam tak, kurwie syny. Zdychajcie, chętnie zapakujemy was do worów i… Mężczy źni reanimujący kolegów nagle zamarli i obejrzeli się w stronę kordonu. Moment później z mroku wy chy nęła biegnąca postać. Za nią pojawił się kolejny człowiek, następny i jeszcze jeden. Wokół w mgnieniu oka zaroiło się od uciekający ch żołnierzy. By ły ich dziesiątki. Niektórzy wciąż mieli w rękach broń, inni spieprzali ile Bozia sił w nogach dała, porzuciwszy cały ekwipunek, nawet hełmy. Wy glądało na to, że operacja Grunwald – z niewiadomy ch jeszcze przy czy n – zakończy ła się totalny m fiaskiem. Fala uciekinierów minęła wy kop, kierując się na tory i okrążając szerokim łukiem ścielący się nisko przy ziemi szary kobierzec. Ty lko kilku najbardziej spanikowany ch wbiegło w siną zawiesinę, ale wszy scy szy bko zawrócili, kaszląc chrapliwie, po ty m jak gry zący dy m dostał im się głęboko do nadwerężony ch płuc. Przy tomni strażnicy popatrzy li w stronę więźniów, później jeden z nich coś warknął i cała trójka chwy ciła za broń. Kot stężał. Czyżby ci dranie chcieli nas załatwić teraz, gdy…? Ale nie, oprawcy pobiegli za znikający mi w mroku żołnierzami. Ulga, którą na ten widok poczuł sierżant, bły skawicznie przeszła w kolejny napad lęku, gdy w oddali zabły sły reflektory samochodu. Warkot silnika narastał z każdą chwilą. Gazik pokonał dy stans dzielący kwaterę KBW od stanowisk taśmociągów w kilkanaście sekund – zanim zaskoczeni więźniowie zdąży li porzucić narzędzia i czmy chnąć za towarzy szami broni. Deska i Kołecki wy skoczy li z wozu i podbiegli do leżący ch w trawie podwładny ch. Drągal zaraz przy łoży ł chustkę do ust i zgiął się wpół w nagły m ataku kaszlu. Pokurcz wy glądał jednak na całkowicie zdrowego, jakby trupi dy m w ogóle się go nie imał. Zerknął ty lko na nieruchome ciała, potem przeniósł wzrok na dziewiątkę więźniów i wy szczerzy ł się, sięgając do kabury. Radek zrozumiał, że każda chwila zwłoki może skazańców drogo kosztować. Jeśli rozbiegną się w różny ch kierunkach, menda wprawdzie nie da rady zastrzelić wszy stkich, ale na pewno dopadnie dwóch albo nawet trzech. Reszta powinna jednak uciec w ty m chaosie. Obrócił głowę, by krzy knąć do współwięźniów, lecz zamarł w pół ruchu. Kątem oka zauważy ł, że kurdupel macha rękami, jakby potknął się o coś, po czy m ledwie odzy skawszy równowagę, zaczął strzelać do… jednego z leżący ch strażników. Paty kowaty oficer KBW nie reagował na paniczne wrzaski kolegi. Klęczał w trawie zgięty w pałąk i wy pluwał płuca w chusteczkę. Sierżant uśmiechnął się. Zaczy nał rozumieć powody tego całego zamieszania. Dy m. Dy m niosący popioły spalony ch odmieńców zainfekował ludzi, którzy nim oddy chali. Radek nie pojmował, jak to możliwe, ale też nie starał się rozgry źć tego problemu. Tak by ło i już. W czasie gdy oni tutaj zasuwali, część żołnierzy musiała się przemienić

i zaatakować kolegów, zupełnie jak ten strażnik kurdupla. Rozpoczęła się bratobójcza walka, którą zdrowi szy bko przegrali – i nie dziwota, skoro zarażony ch nie dało się w żaden sposób zabić. Kołecki wpakował w trzy mającego go za nogę odmieńca cały magazy nek, lecz niewiele to dało. Albo za każdy m razem chy biał, albo kule rzeczy wiście nie by ły w stanie powstrzy mać ty ch bestii. Radek chwy cił bosak i ruszy ł w stronę chwiejącego się oficera, który właśnie próbował przeładować tetetkę. Z bliska przekonał się, że prawdziwszy by ł jego drugi domy sł. Strażnik miał zmasakrowaną głowę, a w jego piersi ziało co najmniej siedem dziur. Kurdupel strzelał celnie, ale w ty m starciu nie miał najmniejszy ch szans. Radek nie zastanawiał się długo. Przebił szpikulcem bosaka dłoń trzy mającą Kołeckiego, potem szarpnął jego samego za ramię, uwalniając z kurczowego chwy tu. Zatoczy li się obaj mocno. Kurdupel by ł blady, jakby stracił większość krwi, ledwie stał na nogach. Pistolet wy leciał mu z mdlejący ch palców. Kot zerknął przez ramię na drugiego oficera, który właśnie padał gębą na trawę. – Kietzman, Wiśniewski! – zawołał w kierunku podwładny ch. – Przy nieście tu tego suchotnika! Nie musiał powtarzać rozkazu. Potruchtali, ściągając w biegu maski, chwy cili półprzy tomnego kapitana pod ramiona i powlekli go w stronę wału. Radek w ty m czasie dociągnął słaniającego się kurdupla do najbliższego taśmociągu. – Jany szek, przy trzy majcie tę gnidę… – rzucił przez ramię, a gdy kapral chwy cił pokurcza, osobiście spętał drania jego własny m pasem, po czy m ustawił twarzą do pasa transmisy jnego. – Widzisz?… Kołecki zaczął odzy skiwać siły. Szarpnął się raz, potem drugi, ale Jany szek, wiejski osiłek, trzy mał go jak w imadle. – Co mamy z nim zrobić? – zapy tał zdy szany Kietzman, puszczając ramię Deski. Radek wskazał najbliższy taśmociąg. – Na ruszt z nim! – rzucił. Szeregowcy mieli opory, jak to porządni ludzie, uwolnił ich więc od brzemienia odpowiedzialności i sam wepchnął nieprzy tomnego oficera na rolki podajnika, skąd pas transmisy jny pociągnął go już ku szczy towi wału i szalejącemu dalej ogniowi. – Nie możecie… – wy chry piał przerażony kurdupel. – Możemy – odparł spokojnie Radek, przy taczając wcześniejszą kwestię bezpieczniaków. – My wszy stko możemy. Pokurcz zbladł jeszcze bardziej. – Ja mam żonę i ośmioro dzieci – piszczał, gdy kładli go na taśmociąg. – Gratuluję – mruknął sierżant, ustawiając najmniejszą prędkość. Nie zamierzał stosować tary fy ulgowej. Nie po ty m, czego by ł dzisiaj świadkiem. Dojeżdżając do szczy tu wału, Deska ocknął się i rozwrzeszczał przeraźliwie, po czy m zamilkł dopiero wtedy, gdy spadł na drugą stronę. Wtedy Radek puścił kurdupla i razem z pozostały mi więźniami patrzy ł, jak kapitan KBW jedzie wolno ku przeznaczeniu, klnąc i błagając na przemian. Gdy żar stał się nie do wy trzy mania, zawy ł, szarpnął się raz, potem drugi, mocniej, w końcu zdołał się przekręcić i… spadł z pasa. Odbijając się od stromej ściany wału, wy lądował z jękiem u stóp więźniów. – Zgnoję was wszy stkich – sapał, wy plątując się z pasa. – Za to, coście zrobili Łukaszowi

i mnie… Miał szczęście – sądząc z energiczności ruchów, niczego sobie nie złamał, choć powinien. Kot nie pozwolił mu jednak wstać. Kilka szy bkich wy machów drzewcem bosaka i kurdupel by ł uziemiony na dobre. Teraz, z poprzetrącany mi rękami i nogami, nie powinien fikać. We trzech umieścili go znowu na podajniku, a następnie cofnęli się o kilka kroków i z tej odległości obserwowali, jak sunie w górę powoli, niezdolny do jednego ruchu, skamląc o zlitowanie. Dopiero gdy zniknął im z oczu, a na moment przed ty m, zanim w niebo wy strzelił snop iskier, odwrócili się wszy scy naraz i pobiegli w mrok, zostawiając za sobą to straszne miejsce i związane z nim koszmary. Chwilę później od strony izolatorium nadciągnęła druga fala widmowy ch postaci. Zarażeni żołnierze szli spokojny m, choć chwiejny m krokiem, kierując się w stronę pobliskich zabudowań.

28 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:05 tory kolejowe na odcinku Psie Pole – most Warszawski Konofol padał z nóg. Od końca wojny ty le się nie nałaził. Przemaszerował po torach kolejowy ch – robiąc ty lko dwie przerwy – z Psiego Pola aż do kory ta Odry. Odpoczął pół godzinki, może trochę dłużej, tuż za miejscem, gdzie łączy ły się dwie linie kolejowe. Usiadł na skrzy nce rozdzielnicy elektry cznej, ustawionej obok semafora, pośrodku ogromny ch łąk, które dzieliły podmiejską dzielnicę od gęściej zabudowany ch terenów Śródmieścia. Gdy odzy skał oddech, z trudem zeskoczy ł na ziemię, klnąc ile wlezie na ból w szty wny ch stawach. Musiał jednak iść dalej. Opustoszałą stację w Sołty sowicach minął bez żadny ch przy gód. Nie niepokojony przez nikogo dowlekł się w pobliże mły nów i zakładów cukrowniczy ch. Tam, wędrując wzdłuż muru odgradzającego wielkie hale i dy miące jakby nigdy nic kominy, zaczął się nawet zastanawiać, czy nie zareagował przesadnie, ale wy starczy ło mu jedno spojrzenie za szerokie skrzy dła bramy kolejowej, by pozby ć się wszy stkich wątpliwości równie szy bko, jak pry ska puszczana na wietrze bańka my dlana. Za trzeszczącą bramą ujrzał tłum milczący ch potworów, takich jak te, które wy mordowały wszy stkich jego dzisiejszy ch klientów. Wy ciągnęły się ku niemu dziesiątki zakrwawiony ch rąk, niektóre bez palców, inne bez cały ch dłoni, dostrzegł nawet kilka poszarpany ch kikutów. Cofał się, ściskając kurczowo rękojeść kuchennego noża, choć doskonale wiedział, że ta marna broń nie uchroni go przed pewną śmiercią, jeśli te bestie zerwą łańcuch albo zdołają wy łamać zawiasy. Na jego szczęście odmieńcy bardzo szy bko przestali napierać na bramę. Opuścili rozczapierzone łapska, zwiesili łby, a potem zaczęli koły sać się jak zahipnoty zowane kobry pobudzane grą fakira. Na ten widok Mikołaj także stanął jak wry ty. Przez dłuższą chwilę obserwował ich, usiłując dociec, dlaczego mu odpuścili. W końcu, tknięty pewną my ślą, zbliży ł się ponownie do bramy. Podchodził wolno, z każdy m krokiem przesuwając stopy ty lko o kilkanaście centy metrów. Zatrzy mał się dopiero wtedy, gdy zarażeni przerwali ten swój taniec potępiony ch i znów zaczęli przez grube, rzadkie pręty chwy tać powietrze zakrwawiony mi rękami. W ramach ekspery mentu Konofol zrobił duży krok do ty łu. Nieumarli naty chmiast przestali się nim interesować. Żeby wy liczy ć to dokładnie, musiałby się zbliży ć do bramy, na co nie miał ochoty, tak więc na oko ocenił, że tamci „wy czuwają” go dopiero z odległości dziesięciu kroków. Zanotował sobie w pamięci te dane. Wiedział, że nawet drobiazg może uratować człowiekowi ży cie. Teraz starczy omijać napotkanych po drodze szwędaczy, zachowując przy tym bezpieczny dystans… wy kombinował sobie, zostawiając daleko w ty le feralną cukrownię i jej niezby t słodki sekret. Po tej przy godzie postanowił odpocząć porządnie. Przy siadł na betonowej pły cie leżącej przy torach, jednej z wielu tajemniczy ch pozostałości po minionej wojnie, ale nie zasnął ani na

chwilę, mimo że strzelanina ucichła już jakiś czas temu, a powieki same mu opadały, jakby ktoś poprzy wiązy wał do każdej z rzęs kilogramowe odważniki. Te potwory by ły zby t ciche jak na jego gust. I już raz go zaskoczy ły podczas snu. Podjął marsz dopiero wpół do trzeciej, gdy zelżał ból mięśni. Udało mu się dość szy bko rozruszać szty wne członki. Na szczęście mimo wczesnej pory nie by ło aż tak chłodno jak z wieczora, tuż po burzy. Gdy dotarł do serca Karłowic, minął kilka opustoszały ch ulic, ale nawet wtedy nie odważy ł się zejść z torów. Ponieważ nie spotkał bezpośrednio na nich żadnego odmieńca, uznał, że to najbezpieczniejszy sposób na dotarcie do Śródmieścia, od którego dzieliła go już naprawdę niewielka odległość. Po przejściu krótkim wiaduktem nad ulicą Boy a-Żeleńskiego przedostał się ty łami Hy dralu na długi most kolejowy. Tuż przed trzecią natknął się na przeszkodę, której obecność wy jaśniała jedną z kilku niepokojący ch go zagadek. Mikołaja od pewnego czasu dziwiło między inny mi to, że choć korzy sta z bardzo uczęszczanej trasy, nie natknął się na żaden pociąg. Ani podmiejski, ani towarowy. Ty mczasem teraz, na wałach pomiędzy kanałem przeciwpowodziowy m a szerokim kory tem Starej Odry, stanął oko w oko z postawiony m w poprzek torów transporterem opancerzony m. Opodal, na przy czółku mostu Warszawskiego, zobaczy ł jeszcze kilka wozów bojowy ch, które blokowały drogę wy lotową na Warszawę, oraz… żołnierzy. Zachowy wali się swobodnie, jakby nie wiedzieli nic o zarazie, z którą przy szło walczy ć wrocławianom. Konofol zaczął się zastanawiać, czy podejść do nich czy raczej ominąć punkt kontrolny i doczłapać wałami do następnej przeprawy, odległej od tego miejsca o niespełna półtora kilometra. Bardzo szy bko jednak uznał, że i tam może trafić na podobny posterunek. Skoro wojsko blokowało drogi wy jazdu z miasta, to wszędzie. A zresztą, czy ż nie zabrnął tutaj w poszukiwaniu schronienia? I kto obroni go lepiej niż uzbrojeni po zęby mundurowi? Podjąwszy wreszcie decy zję, ruszy ł spokojny m krokiem w stronę transporterów. Stojący na warcie szeregowiec dostrzegł go chwilę później i naty chmiast podniósł alarm. Z kabin wozów bojowy ch wy jrzeli mężczy źni w zielony ch mundurach, szczęknął odbezpieczany zamek cekaemu. Oślepiony wielkim reflektorem Mikołaj usły szał: – Stój, kto idzie?! Zatrzy mał się naty chmiast i podniósł ręce, jak kiedy ś, gdy Niemcy przy uważy li go na kopaniu ziemniaków. Miał nadzieję, że swoi w czasie pokoju potraktują go nieco łagodniej. Blizny po batach, które zebrał za okupacji, swędziały do dzisiaj, lecz właściwie by ł za nie wdzięczny. Okupant bowiem obszedł się z nim wy jątkowo łaskawie – wielu jego kolegów złapany ch na kradzieży mienia Ty siącletniej Rzeszy nie doczekało kolejnego świtu. – Mikołaj Konofol jestem! – przedstawił się, podnosząc głos, aby wy raźnie go sły szeli. – Z Psiego Pola idę! – Uciekliście, Mikołaju, z izolatorium? – zapy tał żołnierz. – Nie! – pokręcił zdecy dowanie głową, jeszcze mocniej mrużąc łzawiące oczy. – Nie by łem u zakaźników. Szy nk prowadzę na Sy cowskiej. U Konofola. Może znacie… – dodał bez przekonania. Nie znali, ale to nie miało większego znaczenia. Polecili mu przejść na drugą stronę po zderzaku najbliższego transportera, potem przeszukali dokładnie, zabrali nóż i portfel z dokumentami.

– Niech no tam który powiadomi kapitana Amery kę! – zawołał na koniec przepy tujący go sierżant. Krótko obcięty, z sumiasty mi wąsami. Zostawili go pod strażą obok burty potężnego wozu bojowego. Sterczał tam, wdy chając ulotny zapach sfermentowanego jęczmienia wy doby wający się z wy wietrzników pobliskiego browaru i przy glądając się światłu w oknach otwartej wciąż knajpy po przeciwnej stronie szerokiej ulicy. Gdy by nie obecność wojska, przy padkowy przechodzień nie domy śliłby się nigdy, że w mieście szaleje zaraza zamieniająca ludzi w chodzące trupy. Tuż za przy czółkiem mostu, a dokładnie za latarnią po lewej, stała samotna poniemiecka kamienica. Jedy na, jaka ocalała na ty m odcinku Jedności Narodowej. W mroku nocy trudno by ło wy patrzy ć jej smolistą fasadę, oddzieloną od ulicy szerokim trawnikiem i rozłoży sty mi dębami, takimi samy mi jak te, który mi Niemcy obsadzili szczy ty pobliskich wałów. Konofol zauważy ł ją dopiero wtedy, gdy na klatce schodowej zapalono światło. Moment później usły szał charaktery sty czny pisk otwierany ch drzwi i nagłe trzaśnięcie, po który m zza przy strzy żonego ży wopłotu wy szedł spręży sty m krokiem postawny blondy n w mundurze kapitana. Czekający na chodniku żołnierze gestem pokazali mu zatrzy manego szy nkarza. Przesłuchanie by ło krótkie. Mikołaj usły szał kilka ruty nowy ch py tań, głównie o sy tuację na Psim Polu, po czy m – gdy opisał pokrótce wy darzenia w szy nku, dorzucając też informację o cukrowni i dający m się przewidzieć zachowaniu zarażony ch – zobaczy ł, że uspokojony kapitan kiwa głową. Wkrótce miał z powrotem swoje dokumenty, a także dwa przy działowe koce, i już szedł za jedny m z żołnierzy do przedziału desantowego transportera stojącego pośrodku blokady. Wewnątrz wozu, pod wy sokimi burtami, leżało już kilka osób. Kobieta z dwojgiem dzieci, starszy mężczy zna i jakiś podrostek. Konofol umościł się w kącie jak najdalej od nich, nie mając pewności, czy nie posadzono go przy padkiem ze zbiegły mi zakaźnikami. Postanowił też, że ty m razem nie zmruży oka. Poprzednia drzemka pod kapliczką skończy ła się mało przy jemny m przebudzeniem, wolał więc katować umy sł i oczy, niż dać się znowu zaskoczy ć. Walcząc z sennością w wielkim metalowy m pudle, wsłuchiwał się w chrapanie staruszka i prowadzone półgłosem rozmowy żołnierzy. Z ty ch ostatnich zrozumiał ty le, że oddział czeka na przy by cie ciężarówki, która zabierze kolejny ch zatrzy many ch do organizowanego właśnie izolatorium. Ten, który go przepy ty wał na samy m początku, sierżant Pągowski, jak się okazało, zży mał się bez przerwy na awarię jedy nej radiostacji i klął jak szewc, ilekroć wspomniał idiotę, który przestrzelił ją w trakcie szamotaniny z agresy wny m uciekinierem.

29 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:07 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 Nadal cisza i spokój. Brandy s wrócił za biurko. Jeśli do piątej nie będzie żadnego alarmu… Nie!, przerwał sam sobie w my ślach. Bartek miał rację, mówiąc, że nie powinniśmy ryzykować. Nie możemy wpaść w hurraoptymizm typowy dla towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego, nawet jeśli Zatylny będzie nalegał na propagandowe otwarcie miasta. Łukasz wy chy lił się za drzwi, sprawdzając, czy w sekretariacie nie ma któregoś z podoficerów przez ostatnie kilka godzin pracujący ch dla jego sztabu. Teraz, gdy najgorsze już minęło, większość z nich przy sy piała w przy dzielony ch im pokojach albo siedziała na dole z nomowcami, słuchając krwawy ch opowieści z pola walki. Bremer też poszedł jakiś czas temu na dół, Niesy to został wy słany przez kogoś z WRN na lotnisko, a Biedrzy cki miał właśnie kolejne spotkanie z Zaty lny m. Jeśli wszy stko pójdzie dobrze, za pół godziny zasiądą ponownie w ty m gabinecie, by naszkicować treść raportu podsumowującego kończącą się operację. A skoro tak, mógł spokojnie sięgnąć do wnętrza przepastnej szuflady biurka i wy jąć z niej flaszkę wy borowej. Zasłuży ł na szklaneczkę zapomnienia… Nalał sobie, nie żałując, na trzy palce, po czy m szy bko przechy lił szkło i zakąsił suchy m chlebem. Ogórki niestety już wy szły. Cisza i spokój. Zapowiedź sukcesu. Tchórze, którzy uciekli z miasta na pierwszą wzmiankę o kłopotach, będą się mieli z py szna. Młode wilki pokazały kły. Spy chani na drugi plan zastępcy nie polegli, jak się tego powszechnie spodziewano. Wręcz przeciwnie, doprowadzili do zażegnania najpoważniejszego kry zy su w historii Ziem Odzy skany ch. Krew się polała, zgoda, ale ofiarą padli wy łącznie dzielni milicjanci, bohaterscy żołnierze i zombie… nie, tego określenia lepiej nie uży wać. Zarażeni – to jest właściwe słowo. Niesie odpowiedni ładunek emocjonalny i jest ogólnie zrozumiałe. Za kilka ty godni towarzy sz Gomułka wy głosi sążniste przemówienie, następnie członkowie KC odsłonią pomnik wzniesiony ku czci bohaterów czarnej nocy i odznaczą ty ch, dzięki który m najstraszniejsza epidemia w historii nowoży tnej Europy została zdławiona w zarodku. Wy trzebiono bestie, który ch nie dało się zabić w żaden konwencjonalny sposób. Spalono je na proch, przy walono tonami wapna gaszonego i przy sy pano kilkumetrową warstwą ziemi. Koniec problemu. The end, finito basta. Bartek ma jednak łeb, pomy ślał Brandy s z zazdrością. Sam bym na to nigdy nie wpadł, a on szast-prast i po krzyku. Takiego trzeba się trzymać, bo na pewno daleko zajdzie. Cisza i spokój. Żadny ch telefonów. Nikt nie biega jak kot z pęcherzem. Nikt się nie wy dziera. Może więc… Jeszcze jedna szklaneczka na pewno nie zaszkodzi, uznał Łukasz i przechy lił butelkę. Ty m razem zamierzał sobie nalać do pełna. Należało mu się. Wódka przelała się przez krawędź literatki, ale nie zwrócił na to uwagi. Zamarł z butelką w dłoni, sły sząc z dziedzińca zduszone wrzaski, a potem strzały. Alkohol ściekał z przepełnionej

szklaneczki, rozlewając się coraz szerzej po blacie biurka; dotarł do pierwszej kupki dokumentów, później do drugiej. Papier chłonął procenty szy bciej niż niejeden ochlapus. Wrzawa na parterze nie cichła. – Towarzy szu kapitanie! Brandy s ocknął się dopiero na okrzy k sekretarki. Popatrzy ł na nią nieprzy tomnie, przeniósł wzrok na blat i poderwał opróżnioną niemal do końca flaszkę, klnąc soczy ście pod nosem. Dokumenty. Raporty. Wszystko będzie cuchnęło jak… Nie dokończy ł my śli. Seria z kałasznikowa odbiła się od ścian zwielokrotniony m echem. Po niej rozległy się charaktery sty czne szczeknięcia tetetek. – Co tam się wy rabia, do kurwy nędzy ? – spojrzał na wy straszoną Anię. – Nie wiem – wy szeptała. – To się dowiedzcie! – warknął poiry towany jej mazgajstwem. Sekretarka czy nie, pracowała w Komendzie Wojewódzkiej, a to do czegoś zobowiązy wało. W Milicji Oby watelskiej nie by ło miejsca na łzy. – Ale jak? – pisnęła kobieta, załamując ręce. – Centrala nie odpowiada… Strzały ucichły, ale wciąż by ło sły chać jakieś wrzaski. Łukasz pokręcił głową, piorunując Głuszczy ńską wzrokiem. Baby! Odstawił z hukiem butelkę i podszedł do okna. Rozsunął grube kotary. Tumany kurzu zawirowały w snopach słabego światła. Dotknął klamki, ale po chwili namy słu zrezy gnował z jej przekręcenia. Burza już się skończy ła, lecz wciąż by ło wietrznie, a skoro to jeszcze nie koniec operacji, lepiej nie narobić bałaganu w papierach. Nie teraz, gdy sukces mieli w zasięgu ręki. Przy cisnął policzek do zimnej szy by, aby objąć wzrokiem jak największy wy cinek terenu. W dole coś się działo, nie widział jednak co. Ktoś wy łączy ł latarnie oświetlające dziedziniec, a sam blask padający z okien nie pozwalał dostrzec zby t wielu szczegółów. Drzwi sekretariatu otworzy ły się z hukiem. Bez pukania! Ania podskoczy ła, jakby giez ją w ty łek uciął, Łukasz odsunął się od okna, sięgając po broń. Nie zdołał jednak wy jąć pistoletu z kabury – za bardzo trzęsły mu się ręce. Na szczęście broń nie by ła mu potrzebna. Do gabinetu wszedł ty lko spocony i zziajany starszy sierżant Ścieszek. Wy glądał, jakby przed chwilą zobaczy ł ducha. Zatrzy mał się tuż za progiem w samej koszuli i szortach, co akurat kapitana nie dziwiło, ponieważ chłopcy otrzy mali rozkaz sprowadzenia kogo się dało, i to szy bko. Marka ściągnęli najwy raźniej prosto z działki, na której opijał urodziny. – A wy co tak włazicie jak do obory ? – warknął Brandy s, odwracając się do okna. – Pukania was nie nauczy li? Wy straszony podoficer naty chmiast strzelił obcasami. – Towarzy szu kapitanie, melduję, że nauczy li, ale… – Wiecie, co tam się dzieje? – przerwał mu bezceremonialnie Łukasz, wskazując na dziedziniec. – Melduję, że niektórzy nomowcy powariowali – odparł nadal wy prężony na baczność starszy sierżant. – Co znaczy : powariowali? – Przełożony spojrzał na niego podejrzliwie. – Rzucają się na nas jak zwierzęta – wy jaśnił Marek. – Ilu funkcjonariuszy NOMO przejawia agresję?

– Większość. Zdecy dowana większość. Brandy s poczuł nieprzy jemny ucisk na dnie żołądka. Ten opis brzmiał dziwnie znajomo. Zaraza tutaj? Ale jak? Skąd? Wszy scy funkcjonariusze przeszli selekcję. Jeden mógł się prześlizgnąć przez sito, góra dwóch, ale przecież nie ponad dwudziestu. – Na jakiej podstawie tak twierdzicie? – zainteresował się. – Na własne oczy widziałem. – Opowiadajcie. – Brandy s wrócił za biurko, usuwając po drodze flaszkę. Pełną po brzegi literatkę zostawił na blacie. – Melduję, że razem z chłopakami zszedłem na parter. Chcieliśmy wszy scy porozmawiać z ty mi, którzy wrócili z akcji. Zatrzy maliśmy się na chwilę na pierwszy m piętrze, żeby … – Ścieszek zamilkł, przy gry zając nerwowo wargę. – Pomińcie nieistotne szczegóły – mruknął Łukasz, domy ślając się, po co zajrzeli do swoich biur. Nie on jeden miał chęć na głębszego, o co w tej sy tuacji trudno by ło kogokolwiek winić. – Przejdźcie do sedna. – Tak jest! – Starszy sierżant rozluźnił się w końcu. – Zaraz po ty m, jak wszedłem na salę dalekopisów, usły szałem strzały. Pobiegłem więc w kierunku najbliższy ch schodów, a kiedy spojrzałem w dół, zobaczy łem, że… że… – zaczął się jąkać. – Wy krztuście to z siebie wreszcie! – ry knął rozwścieczony Brandy s. – Oni… Oni mordowali się wzajemnie na moich oczach – dokończy ł Marek. – Nomowcy zdąży li się już rzucić na naszy ch, bo wiecie, paru chłopaków zeszło na parter przede mną. Klaudiusz Jakubowski, Szy mek Łacisz, Marcin Urbaniak, Hubert Mły narczak… – Co wy mi tu za wy liczanki urządzacie?! – przerwał mu bezceremonialnie kapitan. – Ja chcę wiedzieć, jaka jest sy tuacja, a nie kto z waszy ch poszedł przodem! – Ale oni ich wszy stkich… Zagry źli ich… Na moich oczach… – Na waszy ch oczach to zaraz lima będą! – pogroził mu kapitan. – Skupcie się na temacie! Ścieszek przełknął głośno ślinę. – Nomowcy zabili każdego, kto stanął im na drodze, towarzy szu kapitanie. Pełno ich tam by ło. Kilku chłopaków z kompanii wartowniczej próbowało się bronić, ale nawet oni nie mieli szans. Uciekli na dziedziniec, strzelali, ale… – Ale co? – Tamci szli na nich jak czołgi. Jakby kule się ich nie imały. – I co dalej? – Ty le dobrego przy szło z ich akcji, że odwrócili uwagę szaleńców, dzięki czemu udało się nam ewakuować kilkunastu ranny ch kolegów. – Ranny ch?! – Brandy s zerwał się z fotela. – Tak. – Zaskoczony podoficer znów strzelił obcasami. By ł tak skołowany, że nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. – Ja właśnie w tej sprawie… Łukasz zaklął pod nosem. Ścieszek nie należał do funkcjonariuszy, który ch poinformowano o prawdziwy m charakterze zagrożenia. Chy ba nie widział nawet Młocickiej. Zdaje się, że w czasie wizy ty porucznika Maweta przeby wał jeszcze poza komendą. – Gdzie są ci ranni? – Ulokowaliśmy ich w trzy sta dziewięćdziesiątce dwójce, towarzy szu kapitanie. Potrzebujemy apteczek…

Pokój trzy sta dziewięćdziesiąt dwa znajdował się na końcu kory tarza przy samy ch toaletach, przed główny mi schodami. Dostęp do większości wewnętrzny ch klatek schodowy ch ze zrozumiały ch względów by ł zablokowany. Nocą, gdy praca na komendzie zamierała, można by ło korzy stać jedy nie z główny ch ciągów komunikacy jny ch. W normalnej sy tuacji wy starczy ło wezwać dy żurnego i kazać mu otworzy ć odpowiednią kratę, ale teraz by ło to niestety niemożliwe. Wszy stkie klucze znajdowały się na parterze. A niech to!… – Ile czasu zajęło wam dotarcie tutaj? Nieoczekiwane py tanie kompletnie zaskoczy ło starszego sierżanta. – Nie mam pojęcia… – Tak, tośmy już ustalili. A mózg jakiś macie?! – nie wy trzy mał Brandy s. – Ile czasu? – Kilka minut. – Dobrze. Wracajcie teraz do swoich i sprowadźcie mi tutaj wszy stkich, którzy nie odnieśli na dole żadny ch ran. Zamknijcie też trzy sta dziewięćdziesiątkę dwójkę. Na klucz. Zrozumiano? – Tak jest. – Marek odwrócił się na pięcie, ale zamarł w pół ruchu. – A co z apteczkami? – zapy tał niespokojnie. – Wy konać rozkaz! – wrzasnął kapitan, wskazując palcem drzwi. Gdy podoficer zniknął z pola widzenia, zawołał: – Głuszczy ńska! Sekretarka pojawiła się bezzwłocznie w progu. – Słucham, towarzy szu kapitanie. – Czy linia zewnętrzna nadal działa? – zapy tał ją Brandy s. – Tak – potwierdziła skinieniem. – Świetnie, w takim razie połączcie mnie z Bogdanem… Albo nie, czekajcie. Najpierw z majorem Biedrzy ckim. Powinien by ć jeszcze w KW. Ania znów kiwnęła głową i zniknęła w sekretariacie. Łukasz sięgnął po literatkę, przechy lił ją zdecy dowany m ruchem, ty m samy m zaledwie jedny m haustem pochłaniając niemal półtorej setki wy borowej. Otarł usta wierzchem dłoni, potem zagry zł skórką od chleba, mierząc nieprzy chy lny m wzrokiem ślad po kałuży alkoholu. Większość tego, co rozlał, zdąży ła już wsiąknąć w dokumenty. I to te najważniejsze. Trzeba będzie się nagimnastykować, żeby je odtworzyć albo chociaż wysuszyć… Ech, zapach wódki będzie wyczuwalny, żeby nie wiem co. Telefon stojący w rogu biurka zaterkotał. – Bartek? – rzucił py tająco Brandy s, ledwie przy łoży ł słuchawkę do ucha. – Majora Biedrzy ckiego nie by ło już w komitecie – zameldowała Głuszczy ńska. – Jedzie tutaj. Ale nie swoim autem. Gazik nawalił, więc poży czy ł jedną ze służbowy ch czajek. Nie ma w niej niestety radiotelefonu. – Kurwa mać! – Kapitan zamachnął się słuchawką, jakby zamierzał walnąć nią o blat. Uspokoił się jednak w mgnieniu oka i poprosił: – Łączcie mnie z Bogdanem. Ty lko migiem. Rozłączy ła się bez słowa. Zaczy nała powoli wracać do dawnej sprawności. I całe szczęście, bo będę tu potrzebował sekretarki, a nie zapłakanego babsztyla. Ścieszek wrócił, prowadząc za sobą sześciu funkcjonariuszy. Łukasz znał z widzenia ty lko trzech z nich. Kapral Tomasz Starzec obsługiwał radiostację, natomiast sierżant Piotr Płatek i plutonowy Kacper Rodziewicz na co dzień pracowali w pionie A, by li naprawdę świetny mi szy frantami, ale dzisiaj odbierali telefony jak wszy scy. Reszta przy by ły ch musiała należeć do

departamentu pierwszego albo drugiego, nie znał ich bowiem nawet z widzenia. – Macie broń? – zapy tał bez zby teczny ch wstępów. Spojrzeli po sobie niepewnie, zanim pokręcili przecząco głowami. – Rozumiem… To komplikowało sprawę, choć z drugiej strony … Co by zdziałali tymi paroma marnymi tetetkami, skoro przemienieni w zombie funkcjonariusze są niemal nie do zabicia? Myśl, człowieku, myśl. Z tej matni musi być jakieś wyjście. Może nawet łatwiejsze i prostsze, niż ci się wydaje. Gabinet zastępcy komendanta znajdował się w środkowej części budy nku, wy starczy ło dotrzeć do mieszczący ch się na końcu kory tarza główny ch schodów i zejść nimi trzy kondy gnacje, by znaleźć się w holu komendy, skąd można by ło się wy dostać na dziedziniec albo na ulicę. Jednakże parter okupowali zombie, a by ło ich… Łukasz próbował sobie przy pomnieć, ilu milicjantów przeby wało na dole, gdy zaczęło się to zamieszanie. Nomowców by ło niemal czterdziestu, jeśli liczy ć ty lko ty ch, którzy wrócili z akcji. Do tego dochodzili dy żurni, wartownicy i personel pomocniczy. Ogółem mógł mieć zatem do czy nienia z setką zarażony ch, przy czy m liczba ta lada moment miała się powiększy ć o kolejny ch kilkunastu nieumarły ch. Niewy kluczone bowiem, że zainfekowani funkcjonariusze, który ch Ścieszek nieopatrznie ściągnął na trzecie piętro, także zaczęli się już przemieniać. Tyle dobrego, że kazałem ich zamknąć, pomy ślał Brandy s. Mamy tutaj grube drzwi i mocne zamki… Z zamy ślenia wy rwał go dzwonek telefonu. Wstając zza biurka, odprawił całą siódemkę podoficerów do sekretariatu. Wolał, żeby nie sły szeli tego, co miał do powiedzenia Arendzikowskiemu. – Łączy cie wreszcie ze szpitalem? – rzucił w słuchawkę. – Tak, towarzy szu kapitanie. Wy bierak zachrobotał znajomo. – Bogdan? – Nie, Święty Mikołaj. W okamgnieniu rozpoznał nosowy głos doktora. – Bogdan, mamy problem. I to poważny. – Ci… jak im tam… ci zombie przerwali kordony ? – Nie, ale jeśli dobrze rozumuję, popełniliśmy kurewsko głupi błąd. – Mógłby ś skończy ć z ty m biadoleniem? O co chodzi? – O palenie zarażony ch. – To akurat by ł doskonały pomy sł. Biedrzy ckiemu należy się za niego medal. – Tak, ty lko że nie zadziałał. – Co znaczy : nie zadziałał? Sam przecież widziałem. Zarażeni szli z dy mem aż miło. – Szli, ale w miasto. – Łukasz, prosiłem grzecznie, żeby ś skończy ł pieprzy ć. Gadaj do rzeczy, człowieku! Kapitan milczał przez chwilę, dobierając starannie słowa. – Ogień nie zabija tego, co powoduje zarazę. – Bzdura – zaprotestował Arendzikowski. – Ach tak? Powiedz mi w takim razie, co spowodowało przemianę prawie czterdziestu nomowców, którzy niedawno wrócili z akcji na placu Grunwaldzkim? Dla ułatwienia dodam, że żaden nie odniósł ran w trakcie pacy fikacji. Sprawdziliśmy to… – Nic nie rozumiem – z głosu doktora zniknęła doty chczasowa pewność. – Sądzisz, że popioły

unoszące się ze stosów mogą by ć… – Popioły, dy m, cokolwiek. Ci ludzie mieli ty lko taki kontakt z zarazą. – Kurwa mać… – A nawet dwie. – Skontaktuj się jak najszy bciej z dowódcami jednostek pacy fikujący ch Pracze. – Nie mogę. – Jak to nie możesz? Musisz. Trzeba ich przecież ostrzec… – Parter komendy opanowała setka ty ch potworów, a nas jest tu ośmiu. I nie mamy broni. Do tego centrala nie działa. – Centrala nie działa? – zdziwił się Arendzikowski. – Przecież rozmawiamy. – To linia miejska. Mamy taką na wszelki wy padek. – Aha. Zrobię co w mojej mocy, by powiadomić wszy stkich o nowy m zagrożeniu. – Dzięki, ale obawiam się, że na to jest już za późno. Skoro nomowcy zaczęli się przemieniać, to samo stało się z żołnierzami pacy fikujący mi Labiry nt, ty mi, którzy wrócili do koszar. – No tak… – zgodził się lekarz. Brandy s westchnął. – Nawiasem mówiąc, to może by ć najmniejszy z naszy ch problemów. Dy m skaził pół miasta. Wokół placu Grunwaldzkiego mieszkają dziesiątki ty sięcy ludzi. Wolę nie my śleć, ilu z nich… – Spokojnie – przerwał mu Arendzikowski. – Może nie będzie tak źle. Nad Wrocławiem przeszła burza, większość mieszkańców powinna spać przy zamknięty ch oknach. – Strzelanina na pewno powy ciągała ich z łóżek. – Fakt – przy znał Bogdan. – Jednakże ludzie są z natury strachliwi. Może nie wszy scy wy leźli na ulicę. A ci, którzy się na to odważy li, prędko wrócili do mieszkań, jak ty lko poczuli swąd palony ch ciał. Zapach dy mu krematory jnego musiał by ć obezwładniający. – A jeśli wy starczy ł jeden wdech… – Przestań! – Lekarz podniósł głos, najpewniej ze strachu, ponieważ on też by ł na mieście, gdy palono zwłoki. – Ty lko bez czarnowidztwa. Na razie panuje idealny spokój. Kiedy kwadrans temu wracałem ze szpitala na Piwnej, nie zauważy łem niczego podejrzanego. Wrocław wy gląda na wy marły. – Nie strasz… – To akurat dobry omen – przerwał mu znowu Arendzikowski. – Powiedz lepiej, jak mogę wam pomóc. – Spróbuj nawiązać kontakt z jednostkami, które brały udział w pacy fikacji izolatoriów w Praczach i na placu Grunwaldzkim. Ostrzeż dowódców, co grozi żołnierzom mający m kontakt z dy mem. Może nie jest jeszcze za późno i izolacja potencjalnie zarażony ch od reszty oddziału zapobiegnie tragedii. – Dobrze. Coś jeszcze? Brandy s zastanawiał się przez chwilę. – Wy ślij kogoś na Krzy ki do rozgłośni radiowej. Niech nadają komunikat zabraniający ludziom wy chodzenia z domów. Wy my śl jakiś rozsądny powód, żeby nie wy wołać totalnej paniki. – Oczy wiście. Nie martw się. Dam radę.

– Świetnie. Ale na wy padek gdy by nam się jednak nie… – Nie pierdol, Łukasz! – przerwał mu po raz trzeci Arendzikowski. – Wy jdziecie z tego, cała ósemka. Zadekujcie się po prostu i czekajcie na pomoc. Brandy s uśmiechnął się pod nosem. Bogdan miał rację. Ty lko patrzeć, jak na komendzie pojawi się Biedrzy cki – w try miga zorientuje się w sy tuacji i wezwie posiłki. Nie ma się co rozklejać. Odłoży ł słuchawkę na biurko i podszedł do drzwi szy bkim krokiem. Zajrzawszy do sekretariatu, wy dał dwa polecenia. Głuszczy ńskiej kazał zająć się Bogdanem, a zbity ch w grupkę podoficerów wezwał na powrót do swojego gabinetu. Gdy stanęli przed nim w szeregu, dokładnie wy py tał każdego o sy tuację na dole. By ło gorzej, niż przy puszczał. Pierwsze przy padki przemiany miały miejsce przy główny m wejściu, kiedy starano się wy prowadzić ty ch nomowców, którzy zasłabli na kory tarzu. Zaskoczone ofiary próbowały uciekać na piętro, ty m sposobem ściągając w okolice jedy nej czy nnej klatki schodowej większość agresy wny ch zombie. Kapral Starzec opisał ze szczegółami, jak około dwudziestu milicjantów broniło dostępu na półpiętro tłumowi napierający ch z dołu nieumarły ch. Ranni, który ch potem sprowadzono na górną kondy gnację, należeli właśnie do tej grupy. Polegliby na schodach wszy scy, gdy by nie próba ucieczki podjęta przez ich kolegów z kompanii wartowniczej. Desperaci rzucili się w stronę dziedzińca, mając nadzieję na sforsowanie bramy towarowej. Ich szaleńczy wy pad odciągnął znaczną część zombie od schodów, dzięki czemu oszołomieni i poranieni milicjanci mogli podać ty ły, nie ry zy kując rozszarpania na miejscu. Tomek poinformował też, że uciekając, zostawili na półpiętrze kilku najpoważniej ranny ch towarzy szy, który ch nie zdołaliby wprowadzić wy żej. Mówiąc o ty m, miał łzy w oczach. Pozostali również zmarkotnieli na wspomnienie zostawiony ch na pewną śmierć kolegów. Każdy zdrowy podpierał lżej ranny ch, ale ci, którzy zostali na schodach, nie by li w stanie iść o własny ch siłach. A w pełni sprawny ch by ło za mało, aby uratować wszy stkich. – Postąpiliście jak trzeba – zapewnił ich kapitan, mimo że zdawał sobie sprawę z bezsensowności działań podwładny ch. – Uratowaliście ty lu, ilu się dało. – Gdy stali tak przed nim, wbijając wzrok w podłogę, zadał im jeszcze jedno py tanie. – Widzieliście może towarzy sza Bremera? Milicjanci wy mienili zdumione spojrzenia. – Nie znamy nikogo takiego – odpowiedział za wszy stkich Marek. – Z którego wy działu… – To cy wil. Ze sztabu kry zy sowego. Dość wy soki, pucołowaty, nosi jasny garnitur, kapelusz i duże okulary … – wy mieniał. – Ten ze śmieszną brodą? – zapy tał Rodziewicz. – Tak, Jeremiasz ma brodę – oży wił się Brandy s. – Widzieliście go, plutonowy ? Kacper miał taką minę, jakby sam sobie chciał dać w py sk za to, że w ogóle otworzy ł usta. Widząc, że kapitan nie spuszcza z niego wzroku, w końcu skinął wolno głową. – Tak… Łukasz nie miał już wątpliwości, co zaraz usły szy. – Mówcie. Śmiało. Plutonowy Rodziewicz przełknął głośno ślinę. – Wśród atakujący ch widziałem jednego cy wila, trudno go by ło nie zauważy ć… – zerknął na kolegów. – Ktoś potraktował go siekierą. – Skrzy wił się. – Miał ją wbitą w twarz, centralnie… – Kapitan Zahorski tak go zaprawił, zanim nomowcy wy rwali mu ręce – dopowiedział Tomek.

Potem obaj zamilkli na dobre, a Brandy s nie naciskał. To, co usły szał, w zupełności mu wy starczy ło. Wy obraził sobie Jeremiasza, żelazo wy stające z jego twarzy i ten trzonek wiszący jak… Potrząsnął głową, żeby pozby ć się okropnego widoku sprzed oczu. Dostrzegł przy ty m leżącą wciąż na blacie kartkę, na której Bremer pół godziny wcześniej zapisał swoją ostatnią, jakże proroczą fraszkę. Łukasz przy sunął ją palcem do siebie. Ten słoń nazywa się zombie, Ma trąbę, lecz na niej nie trąbi. Dlaczego? Tu puenta fraszki: Bo mózg nią wysysa z czaszki. Wzdry gnął się. Na wspominki przyjdzie czas, teraz muszę zrobić wszystko, by nie dołączyć do grona zainfekowanych. – Starzec – rozkazał – pójdziecie z Płatkiem na klatkę schodową. Miejcie oko na sy tuację na dole. Jeśli zauważy cie, że zombie próbują wejść na nasze piętro, wracajcie tutaj w te pędy. Ścieszek – odwrócił się do starszego sierżanta. – Jesteście pewni, żeście dobrze zamknęli tamte drzwi? – Marek w odpowiedzi skinął głową, szy bko i zdecy dowanie. Brandy s zastanawiał się przez chwilę, wodząc wzrokiem po gabinecie. – Świetnie… Ale przezornego wiecie kto strzeże. – Wiem, towarzy szu kapitanie – odparł z dumą podoficer. – PZU. Brandy s spojrzał na niego dziwnie, lecz nie skomentował tej durnej wy powiedzi. Dopiero później przy pomniał sobie, że jakoś podobnie głosił wielki neon zapalany nocą naprzeciw pedetu. – Zrobicie przy tamty ch drzwiach bary kadę, na wy padek gdy by wasi koledzy okazali się silniejsi od zamka. Weźmiecie ze sobą… – wskazał palcem jednego z nieznany ch mu podoficerów, rudego młokosa. – Jak się nazy wacie? – Plutonowy Radek Markiewicz, towarzy szu kapitanie. – Weźmiecie plutonowego Markiewicza i zastawicie drzwi biurkiem, wiecie, tak w poprzek kory tarza, a jak będzie trzeba, między mebel i ścianę wpakujcie coś jeszcze, żeby skrzy dła nie dało się wy łamać od wewnątrz. – Nie rozumiem… – Starszy sierżant wy dawał się zagubiony. – Oni przecież potrzebują… – Powiedzmy, że który ś z nich może by ć zarażony – przerwał podwładnemu Brandy s. Nie zamierzał im klarować, jak naprawdę wy gląda sy tuacja. Gdy by się dowiedzieli, że najmniejsze nawet zadrapanie skutkuje przemianą w zombie, pry snęliby w diabły, zostawiając go na pastwę ty ch bestii. – I na ty m na razie poprzestańmy. Wracając do planu… – Spojrzał groźnie na pozostałą dwójkę, a kiedy funkcjonariusze przedstawili się regulaminowo, dokończy ł: – …starszy szeregowy Pluta i kapral Rosiek pomogą mi zabary kadować ten gabinet, na wy padek gdy by sy tuacja jakimś cudem wy mknęła się spod kontroli. Lada moment pojawi się tutaj major Biedrzy cki – dodał, widząc ich niezdecy dowanie – który bezzwłocznie sprowadzi oddziały KBW. Musimy ty lko przeczekać do chwili, gdy żołnierze opanują budy nek. Oni już dobrze wiedzą, jak postępować z ty mi potworami. – Po ty ch słowach wszy scy podoficerowie odetchnęli z ulgą. – A teraz ruchy, towarzy sze. Przebiegnijcie się po sąsiednich gabinetach, przy ciągnijcie tutaj szafki, fotele, wszy stko, co dacie radę ruszy ć.

*** Uporaliby się z zadaniem w kilka minut, gdy by nie jeden, ale za to fatalny w skutkach błąd. Brandy s nie znał na pamięć rozkładu pomieszczeń komendy, nie mógł więc wiedzieć, że pokój trzy sta dziewięćdziesiąt dwa jest przejściowy i łączy się z sąsiednim gabinetem. Natomiast podoficerowie by li zby t spanikowani, aby w porę to sobie przy pomnieć. Kiedy więc Ścieszek z Markiewiczem weszli do pokoju trzy sta dziewięćdziesiąt jeden, by wy taszczy ć stamtąd biurko, trafili prosto w łapy zakrwawiony ch monstrów. Sześciu z czternastu ranny ch zdąży ło już przemienić się w zombie i wy kończy ło dogory wający ch kolegów, po czy m już wspólnie, sły sząc krzątaninę w sąsiednim pomieszczeniu, przedostali się przez niedomknięte drzwi i zaatakowali od ty łu niczego się nie spodziewający ch milicjantów. Radek zginął na miejscu, rozczłonkowany jak cielę w rzeźni. Marek miał ty lko trochę więcej szczęścia, wpadł w łapy nieumarły ch, kiedy otwierał już dzielące go od kory tarza ciężkie drzwi. Chwy cony za kołnierz nie zdołał przekroczy ć progu. Jedno szarpnięcie wy starczy ło, by poleciał w ty ł, prosto w kłębowisko zakrwawiony ch ciał. Zaczął wrzeszczeć jak opętany. Jego krzy ki zaalarmowały pozostały ch. Kapral Starzec i towarzy szący mu sierżant Płatek zrozumieli od razu, że trafili między młot a kowadło. Z jednej strony mieli prowadzące niżej schody, na który ch roiło się od nieumarły ch podążający ch z wielką determinacją za ostatnim z ranny ch pozostawiony ch na półpiętrze. Wciąż nieodmieniony sierżant Kieży ński, któremu jeden z zombie poharatał na parterze obie nogi, czołgał się mozolnie po szerokich stopniach, zostawiając za sobą krwawy ślad. Pokonał już większość ciągów schodów i właśnie zbliżał się do ostatniego półpiętra. Parę kroków za nim sunęło kilkudziesięciu wy głodniały ch zombie. Nie dopadli go jeszcze ty lko dlatego, że by li zby t niezdarni i co chwilę się poty kali, przewracając się prosto pod nogi kompanów. – Marcin… – jęknął Starzec, uświadamiając sobie, że ten niewątpliwie bohaterski wy czy n Kieży ńskiego może kosztować ży cie ich wszy stkich. Za plecami mieli zamkniętą kratę odcinającą dostęp do pomieszczeń zajmowany ch przez Służbę Bezpieczeństwa, na drugim piętrze widzieli kolejny ch kilkunastu nieumarły ch, a kory tarz dzielący ich od gabinetu kapitana Brandy sa został właśnie zablokowany przez upiorne postacie. – Musimy wracać – zadecy dował Piotr, pociągając kolegę za sobą. – Którędy ? – stęknął Tomek. Sierżant szy bko przekalkulował szanse. – Przedrzemy się. Łap za gaśnicę! – wskazał czerwony cy linder wiszący opodal kraty. – Przemkniemy się pod samą ścianą! Wal im po oczach! Kapral Starzec otrzeźwiał do reszty, gdy z dołu dobiegł przeraźliwy kwik. Rzut oka na schody wy starczy ł, by stwierdzić, że Marcin Urbaniak – jeden z dawny ch podwładny ch Ścieszka – choć pozbawiony połowy twarzy i jednej ręki, chwy cił właśnie szamoczącego się Kieży ńskiego. Jedy ną szansę na ocalenie upatry wali w powrocie do gabinetu zastępcy komendanta. Ruszy li więc ostrożnie tuż przy ścianie: Starzec przodem, osłaniając się gaśnicą tetrową, Płatek krok za nim, trzy mając dłoń na ramieniu kolegi. Na wy sokości toalet Tomek przekręcił zawór. Strumień czterochlorku węgla try snął w stronę widmowy ch postaci. Kory tarz naty chmiast wy pełniły gry zące w oczy opary. Obaj milicjanci ty lko na to czekali. Zerwali się do biegu, licząc na

dezorientację i tak nieruchawy ch zombie. Mieli jednak pecha. Nieumarli nie korzy stali ze zwy kły ch zmy słów, takich jak wzrok, słuch czy węch. Tetra ich nie dławiła ani nie piekła w oczy jak czmy chający ch wzdłuż ściany ludzi. Nawet w takich warunkach poranione ręce wy ciągały się ku ruchomy m celom z morderczą precy zją. Obłażące z ciała paluchy zaciskały się na częściach garderoby uciekinierów, spowalniając ich bieg. Tomek nie odrzucił pustej gaśnicy, która teraz sprawdziła się jako broń. Walił nią w każdy cień majaczący mu przed załzawiony mi oczami. Głuche stuknięcia świadczy ły o ty m, że uderzenia by ły celne. W pewny m momencie jeden zombie złapał go za lewe ramię. Tak mocno, że Tomek omal nie przewrócił się na plecy. Na całe szczęście to samo szarpnięcie spowodowało silny wy mach prawej ręki. Gaśnica zatoczy ła szeroki łuk, spadając na bark majaczącego w rzednący ch oparach odmieńca. Równocześnie Tomek poleciał do przodu pchnięty przez Piotra, który nie widząc już prawie na oczy, parł przed siebie na oślep jak nosorożec. Sekundę później obaj wy padli z chmury czterochlorku. Od gabinetu dzieliło ich już ty lko kilka kroków. Tomek chwy cił kolegę za ramię i pociągnął za sobą. – Udało się! – sapnął z saty sfakcją. Stojący w drzwiach Pluta cofnął się, wpuszczając ich do środka. – Gdzie Ścieszek i Markiewicz? – zapy tał z niepokojem, patrząc na rozpraszający się wolno opar, z którego kolejno wy łaniały się idące chwiejny m krokiem postacie. Kapral wciągnął go do sekretariatu i zatrzasnął drzwi. – Już po nich – wy dy szał. Sły sząc znajome głosy, Brandy s wy szedł z gabinetu i zmierzy ł zasapany ch milicjantów groźny m spojrzeniem. – Co tam się dzieje? – warknął. – Meldujcie! Nawet z daleka wy czuli dolatującą od niego woń alkoholu. – Odmienieni nomowcy są już na półpiętrze – odpowiedział Tomek. – Przy leźli za Kieży ńskim. Rosiek zaklął pod nosem. Łukasz skrzy wił się, jakby ktoś go poczęstował cy try ną. – Co ze Ścieszkiem? – Załatwili go. – Jak to? Przecież sami mówicie, że doleźli dopiero na półpiętro… – Ranni – wy jaśnił pośpiesznie kapral Starzec. – Nasi ranni ich dopadli. Są już na kory tarzu. Wy szli z trzy sta dziewięćdziesiątki jedy nki. – Jak? – Brandy sowi opadła szczęka. – Nie mam poję… – Kapral umilkł, gdy ktoś załomotał w drzwi. Głuszczy ńska zapiszczała, na co wszy scy jak jeden mąż spojrzeli w kierunku wejścia. – Zastawcie drzwi biurkami, a potem wy cofajcie się do mojego gabinetu! – rzucił rozkaz kapitan, odbezpieczając pistolet. Przeciągnęli pod drżące od uderzeń drzwi wszy stko, co dało się ruszy ć z miejsca. Nawet regały z aktami. Bary kada powinna wy trzy mać dłuższy czas, a musieli go sobie kupić naprawdę dużo, jeśli chcieli przetrwać do nadejścia odsieczy. Również w gabinecie każdy mebel, wielkiego biurka z zalegający mi na jego blacie papierami nie wy łączając, trafił pod obite skórą wewnętrzne drzwi. Skończy wszy pracę, całą siódemką

stanęli w głębi pomieszczenia pod najdalszą ścianą. Pięciu podoficerów, zastępca komendanta i jego sekretarka. – Co teraz? – zapy tał szeptem Płatek, trzy mając się za krwawiące ramię. – Ranili was? – zainteresował się Brandy s. – Nie – mruknął sierżant. – Złapali mnie dwa razy, sucze sy ny, ale im się wy rwałem. – A ta krew? – No niby moja, ale ty lko z zadrapań, tu i… Nie dokończy ł. Tetetka kapitana szczeknęła, uciszając go w pół słowa. Ania, jak to ona, padła z łomotem na parkiet. Podoficerowie odskoczy li od zabitego Piotra, blednąc momentalnie. – Co się tak gapicie? – warknął Brandy s. – By ł zainfekowany … – Z ich min wy czy tał, że nie mają pojęcia, o czy m mówi. – Ranni koledzy ? Ci z pokoju trzy sta dziewięćdziesiąt dwa? Nic wam nie kołacze pod sufitem? Paweł Pluta jęknął przeciągle. – To aż takie zaraźliwe? – Takie, a nawet bardziej – odparł kapitan. – Lepiej otwórzcie okno – dodał, chowając broń do kabury – i pomóżcie mi go podnieść. Nie kwapili się do wy konania rozkazu. Musiał jeszcze dwa razy powtórzy ć, zanim Rodziewicz i Rosiek chwy cili trupa za ręce. Wtedy Łukasz złapał Płatka za nogi i we trójkę zataszczy li go do okna, które Pluta otworzy ł moment wcześniej, wpuszczając do gabinetu trochę świeżego powietrza. Wspólny mi siłami przełoży li zabitego sierżanta przez parapet i zrzucili na dziedziniec. Ciało spadło na beton z głuchy m hukiem, odbiwszy się kilkakrotnie od muru, nie zainteresowało jednak żadnego z kręcący ch się w dole nieumarły ch. Jakby Piotr Płatek w ogóle dla nich nie istniał. Brandy s obejrzał się przez ramię. Podoficerowie znów stali pod ścianą, trzy mając się jak najdalej od niego. Głuszczy ńska leżała tam, gdzie padła. I dobrze, przynajmniej będzie trochę spokoju, pomy ślał, odsuwając się od okna. – Nie jestem szaleńcem – zapewnił podwładny ch. – Zabijając go, uratowałem nam wszy stkim ży cie. Gdy by przemienił się w jednego z tamty ch… – Urwał, podszedł do drzwi, ponasłuchiwał chwilę, a następnie pochy lił się i wy jął z szuflady bary kadującego wejście biurka zapieczętowaną flaszkę wy borowej. – Należy nam się. Bez dwóch zdań. *** Osuszy li szkło w kilka chwil. Nie mieli nic innego do roboty. Pozostało im już ty lko czekanie. Po paru kolejkach młodzi funkcjonariusze przy cupnęli w kącie, powieki zaczęły im opadać, jakby ktoś powty kał w nie ołowiane rzęsy. Alkohol i zmęczenie przezwy cięży ły w końcu tlący się w podświadomości strach. Zasnęli jeden po drugim, ale potem co rusz który ś podry wał się z podłogi, wciągając z sy kiem powietrze do płuc. Ty lko Ania, którą ocucili już po libacji, siedziała na uboczu i podciągnąwszy kolana pod brodę, spoglądała z lękiem na zabary kadowane drzwi. To jej pisk zbudził wszy stkich kilka minut później. Brandy s zerwał się na nogi, upuszczając ściskaną wciąż w dłoni pustą szklankę. Zanim rozbudził się na dobre, Głuszczy ńska go wy przedziła, dopadła okna, otworzy ła je jedny m

szarpnięciem, po czy m wskoczy ła na zakrwawiony parapet, ty lko jej nogi śmignęły w powietrzu. Jeden lakierek poszy bował w górę, odbił się od framugi i spadł z cichy m klapnięciem na podłogę tuż przed ty m, nim przeraźliwy pisk sekretarki umilkł na zawsze po nie mniej przeraźliwy m głuchy m łomocie. Zdumiony jej zachowaniem Łukasz wy jrzał przez okno. Ty m razem nieumarli zebrali się wokół sty gnącego zmasakrowanego ciała. Wpełzali na nie, szarpali połamane kończy ny, nurzali się we krwi i wnętrznościach. Ki diabeł?, pomy ślał kapitan, prostując plecy. Czemu ona… Obrócił się na pięcie. O krok od niego stał Starzec. Siny na twarzy, bły skający białkami oczu. Z jego ust spły wała świeża krew. Brandy s zaklął pod nosem, mierząc w nieumarłego z broni. Strzał z bliska w głowę rozbry zgnął kapralowi mózg po całej podłodze, ale nie powstrzy mał go nawet na moment. Kilka kolejny ch kul również nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. Już wy ciągał rękę w kierunku przełożonego… Nie! Z tą krótką my ślą Łukasz włoży ł gorącą lufę do ust i naty chmiast nacisnął spust. Bał się bólu, bał się tego, co ta bestia z nim zrobi. Wolał skończy ć ze sobą sam. Szy bko, schludnie. Iglica szczęknęła sucho. W komorze nie by ło już naboju. Brandy s obracał się właśnie, by wzorem Głuszczy ńskiej wy skoczy ć przez okno, ale nie zdąży ł zrobić nawet kroku. Kapral wbił mu kościste paluchy w kark i przy ciągnął do siebie. Łukasz poczuł ból, choć nie tak straszny, jak się spodziewał. Zakręciło mu się też w głowie, a przed oczami ściemniało, jakby spadło napięcie w sieci. Odpły wając w nicość, zrozumiał w końcu, dlaczego nieumarli rzucili się na sekretarkę, zignorowawszy wcześniej sierżanta. Trzej podoficerowie spoglądali na siebie z przestrachem w oczach. Rosiek miał zadrapanie na twarzy, z czerwonej pręgi zaczy nała już cieknąć krew. Rodziewicz zaciskał palce na rozorany m przedramieniu. Ty lko Pluta, który drzemał najdalej od Tomka, wy szedł z tego cało. Ale i on, podobnie jak dwaj jego koledzy, miał świadomość, że długo nie poży je. Leżący u stóp kaprala drgnął konwulsy jnie. Opróżniona z naboi tetetka poleciała z łoskotem po parkiecie, znikając pod blokujący m drzwi biurkiem.

30 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:24 pl. Wolności Mężczy zna w mundurze kapitana LWP wy skoczy ł z gazika, ledwie ten zatrzy mał się przed rozstawiany m dopiero namiotem ty mczasowego punktu dowodzenia. By ł postawny, miał owalną gładko ogoloną twarz, prosty wąski nos i błękitne, ży we oczy. Wy sokie czoło niknęło pod daszkiem sfaty gowanej oficerskiej czapki. W ręku trzy mał zwinięty biały kitel. – Gdzie major Biedrzy cki? – zapy tał charaktery sty czny m nosowy m głosem, przekrzy kując łoskot przejeżdżający ch za jego plecami transporterów opancerzony ch. – Słucham, towarzy szu kapitanie? – Porucznik nadzorujący wy ładunek sprzętu z kolejnej ciężarówki przy łoży ł dłoń do ucha. – Gdzie znajdę majora Biedrzy ckiego?! – powtórzy ł przy by sz głośniej. – Na reducie, towarzy szu kapitanie! – odparł podoficer. – Gdzie? – Tam, na kładce. – Żołnierz wskazał pobliskie przejście nad fosą miejską. Lekarz podziękował skinieniem głowy, po czy m zniknął w tumanach kurzu wzniesionego kołami parkujący ch opodal BTR-ów. Długa kolumna ciężkich wozów bojowy ch wjeżdżała właśnie na wielki plac za budy nkiem opery. Transportery opancerzone i towarzy szące im ciężarówki ustawiały się w równy ch rzędach pośrodku placu, na który m jeszcze przed wojną urządzano doroczne wy stawy maszy n rolniczy ch. Wskazana kładka nad fosą znajdowała się kilkadziesiąt metrów od ty mczasowego centrum dowodzenia, ale żeby do niej dotrzeć, trzeba by ło pokonać podwójną linię zasieków i sforsować stromą bary kadę, którą zabezpieczono przeprawę od strony Podwala. Major stał na reducie przy stanowisku jednego z dwóch montowany ch właśnie cekaemów. Żołnierze ustawiali także erkaemy na szczy cie bary kady, jakby szy kowali się do obrony placu przed szturmem obcej armii. Zewsząd dolaty wały pokrzy kiwania ludzi i stukanie młotków. Jednostki inży niery jne umacniały północny brzeg fosy, a od strony pedetu i budy nków sądu przejazd zablokowano rozstawiony mi wozami bojowy mi. Przy komendzie stało kilkanaście ciężarówek i lżejszy ch pojazdów. Pod murami roiło się od żołnierzy i funkcjonariuszy ZOMO, którzy formowali druży ny i znikali kolejno we wszy stkich wejściach do budy nku. Akcja odbijania Komendy Wojewódzkiej MO rozpoczęła się przed kilkoma minutami. – Jak wy gląda sy tuacja? – zapy tał zdy szany kapitan, zeskakując z ostatniego szczebla drabiny. Biedrzy cki drgnął jak człowiek wy rwany z głębokiego zamy ślenia. – Bogdan? – zdziwił się na widok stającego obok niego doktora Arendzikowskiego. – Co ty tutaj robisz? – Dzwonił do mnie Łukasz – wy jaśnił epidemiolog. – Jakieś pół godziny temu – dodał szy bko, dostrzegłszy py tające spojrzenie majora. – Z tobą nie mógł się skontaktować, więc poprosił mnie,

żeby m… – Towarzy szu majorze! – przerwał mu bezceremonialnie podbiegający do reduty porucznik ZOMO. – Melduję posłusznie, że oczy ściliśmy cały parter, ale na dziedzińcu wciąż znajduje się ponad trzy dziestu zombie. – Od drugiej w nocy, idąc za sugestią zaginionego kapitana Podlewskiego, takim właśnie terminem określano wszy stkich zarażony ch. – Mamy ich wy garnąć teraz czy wolicie, żeby śmy najpierw oczy ścili górę? – Z dziedzińca nie uciekną – odparł bez zastanowienia Biedrzy cki. – Zablokujcie dobrze wszy stkie wy jścia i przenieście się na piętra. Musicie jak najszy bciej dotrzeć do gabinetu kapitana Brandy sa. – Tak jest! – Zomowiec zasalutował i obróciwszy się na pięcie, ruszy ł truchtem w kierunku głównego wejścia do budy nku. – Zaczekajcie, Mawet! – powstrzy mał go major. – Jeśli znajdziecie wcześniej Bremera, przy ślijcie go od razu do mnie. Porucznik oblizał spierzchnięte wargi. – Z ty m może by ć problem – powiedział niepewnie. – Czy on…? – Bartkowi zadrżał głos. – Towarzy sz Bremer by ł wśród pierwszy ch zombie, na który ch się natknęliśmy. Ktoś zdąży ł go wcześniej potraktować siekierą ze skrzy nki ppoż. – Mawet przy łoży ł do policzka otwartą dłoń, pionowo, kantem przy samy m nosie. – Zapakowaliśmy go już na ciężarówkę. Pojechał chwilę temu na Grunwaldzki, może już… – Bartek! – Arendzikowski wszedł zomowcowi w słowo, chwy tając majora za ramię. – Ja do ciebie w tej właśnie sprawie. Krematoria już nie działają. Kazałem je zamknąć i naty chmiast zasy pać wszy stkie doły. – Dlaczego? – zdziwił się Biedrzy cki. – Przecież to jeszcze nie koniec akcji. Porucznik także wy glądał na zaintry gowanego, podszedł nawet bliżej dzielący ch ich umocnień. – Spalanie zombie nic nie daje – wy jaśnił lekarz. – Dy m albo popiół, tego jeszcze nie ustaliliśmy, pozostaje wy soce… toksy czny i roznosi zarazę. Brandy s mi to uświadomił. Komendy nikt nie zaatakował, to robota odmieniony ch nomowców. Po powrocie z akcji zaczęli ni stąd, ni zowąd kolejno wpadać w szał. Mimo że żaden nie odniósł ran podczas akcji. Biedrzy cki patrzy ł na niego jak na wariata. – Chcesz powiedzieć, że… – zaczął, lecz nie dokończy ł. Odwrócił się bły skawicznie do zomowca. – Mawet, przekażcie swoim ludziom rozkazy. Musicie jak najszy bciej dotrzeć do gabinetu kapitana. – Gdy porucznik zniknął za najbliższą ciężarówką, Bartek odwrócił się do Arendzikowskiego. – Jeśli to prawda… Szlag, spieprzy łem wszy stko. I to koncertowo. – Nie obwiniaj się… – Bogdan próbował go uspokoić. – Skąd miałeś wiedzieć, że ten… że ta… – szukał odpowiedniego określenia, bo przecież na pewno nie chodziło o wirusa ani o bakterię – że to coś okaże się odporne na spalanie. Mnie też coś takiego nawet przez my śl nie przeszło, a jestem fachowcem w dziedzinie chorób zakaźny ch. Tego po prostu nie dało się przewidzieć. – Mów, co chcesz, ale przez jeden mój błąd zginęło… – Bartek wskazał gmach komendy, ale zaraz opuścił rękę – co ja gadam, zginą jeszcze ty siące niewinny ch ludzi! Walnął pięścią w worek z piaskiem. Twarz mu poczerwieniała, ży ły na skroniach spęczniały, jakby chciały się wy rwać spod skóry. Bogdan szy kował się na eksplozję młodego majora, ale ten

zdołał zapanować nad nerwami, choć wiele go to kosztowało. Spoglądał na pogrążone w mroku mury Komendy Wojewódzkiej, przeżuwając w duchu porażkę, którą zniweczy ł tak dobrze zapowiadającą się karierę, a może nawet zrujnował sobie ży cie. Góra z pewnością nie daruje mu wpadki i uczy ni z niego kozła ofiarnego partii i MON-u, co jednak najmniej go w tej chwili obchodziło. Propozy cja spopielenia nieumarły ch, którą rzucił parę godzin temu na spotkaniu sztabu kry zy sowego, doprowadziła nad ranem do śmierci Jeremiasza i ponad setki funkcjonariuszy przeby wający ch na komendzie. A to ty lko czubek góry lodowej. O ty m, jakich spustoszeń dokonała rozniesiona przez dy my ze stosów zaraza, przekonają się dopiero za kilka godzin lub nawet dni, gdy wojsko zakończy przeczesy wanie zagrożony ch dzielnic. Nie, nie dzielnic, ale całego miasta. A samo wojsko… Jeśli ten dym faktycznie roznosi zarazę, skierowani do akcji żołnierze podzielą los nomowców, uświadomił sobie nagle. Bataliony pacy fikujące izolatorium w Praczach Odrzańskich wciąż znajdowały się na przedmieściach, lecz akcję na placu Grunwaldzkim zakończono już jakiś czas temu, a jej uczestnicy zdąży li wrócić do koszar bądź właśnie do nich docierali. – Szlag by to trafił… – mruknął, po czy m znów zwrócił się do Arendzikowskiego. – Dobrze sły szałem, że wy dałeś rozkaz zamknięcia krematoriów? – Tak. Wy dałem. – Komu? – Mojemu zastępcy – odparł ostrożnie Arendzikowski. – Czy li nie masz pewności, że został wy konany ? – No wiesz! – obruszy ł się lekarz, ale zaraz spokorniał. – To znaczy nie, nie mam… My ślisz, że oni też już… Biedrzy cki pokiwał głową. – Musimy poddać kwarantannie całe miasto – rzucił przez zaciśnięte zęby. – I to naty chmiast. Bogdan westchnął ciężko. – Musimy, fakt, ale to nie takie proste, jak ci się wy daje. Bartek uśmiechnął się pod nosem. – Mam wy starczająco dużo ludzi, by otoczy ć Wrocław kordonem, przez który nawet my sz się nie prześlizgnie. A do świtu ściągnę tu drugie albo i trzecie ty le żołnierzy. Rano przetrząśniemy caluteńki Wrocław, dom po domu, ulicę po uli… – Ocknij się, człowieku! – Arendzikowski przerwał mu tę natchnioną mowę. – Pomy ślałeś może o ty m, czego każesz szukać? – Jak to: czego? – obruszy ł się Biedrzy cki. – Zarażony ch, to znaczy zombie. – I to twoim zdaniem załatwi sprawę? Major spojrzał na niego baczniej. Nie do końca rozumiał, o co chodzi Bogdanowi, skinął jednak głową – wolno, z rozmy słem. – Tak. – Nie. – Epidemiolog zaprzeczy ł stanowczo. – Nie załatwi. – O czy m ty mówisz? – Bartek, chłopie, to, z czy m mamy do czy nienia, wy my ka się wszelkiej logice. – Powiedz mi coś, czego nie wiem – burknął rozeźlony Biedrzy cki. – Ty lko po naszemu. Bez tego waszego medy cznego bełkotu.

– Dobrze. Wy rażę się najzwięźlej i najjaśniej, jak potrafię. Gówno wiesz o ty m, z czy m chcesz walczy ć. – Podniósł znacząco palec, widząc, że major otwiera usta. – Daj mi skończy ć!… Możesz przeczesać miasto i wy łapać wszy stkich plączący ch się po nim nieumarły ch. Wojsko da sobie z ty m radę, nawet jeśli zombie będą ty siące. Ale to, mój przy jacielu, nie załatwi sprawy. Nie pozbędziemy się problemu dopóty, dopóki nie dowiemy się, co naprawdę powoduje przemianę ludzi w zombie, jak długo trwa inkubacja odpowiedzialnego za to pa… czy nnika – poprawił się szy bko, widząc minę rozmówcy. – Zmierzam do tego, że żaden z twoich żołnierzy nie będzie umiał stwierdzić, kto jest zarażony, a kto nie. Osoba uznana za zdrową może w chwilę potem lub na drugi dzień stać się nieumarły m potworem. W miarę słuchania tego wy kładu Bartek robił coraz większe oczy. – Chcesz powiedzieć, że nic z doty chczas podjęty ch działań – rozłoży ł ręce, wskazując na krzątający ch się po placu żołnierzy – nie ma najmniejszego sensu? – Nie – odpowiedział Arendzikowski. – To znaczy tak. Czekaj, bo się pogubiłem… Wasza robota ma sens. I zgadzam się z tobą, musimy zamknąć miasto. W ty m momencie to najlepsze rozwiązanie. Trzeba zarządzić ścisłą kwarantannę, zahamować rozprzestrzenianie się tej zarazy. Nie na ty dzień ani dwa, lecz do czasu, aż ktoś znajdzie pewny sposób na wy kry wanie zarażony ch. W przeciwny m razie sy tuacja będzie się w kółko powtarzać: czy stka, moment spokoju, wy buch kolejnego ogniska epidemii. I tak bez końca, dopóki nie… – Zamilkł, kiedy uderzy ła go zupełnie inna my śl. – Mamy jeszcze jeden problem – poinformował po chwili. – Co począć z zainfekowany mi? Spalić ich nie możemy. Zabić też nie. A jeśli dobrze liczę, w najbliższy ch dniach zgarniecie ich wiele ty sięcy. Biedrzy cki spuścił głowę. Aż do tej pory sprawa by ła dla niego prosta. Wy starczy ło wy łapać zombie, odizolować ich od ży wy ch i po robocie. Nie przy szło mu do głowy, że problem jest znacznie poważniejszy i że próby oczy szczenia miasta będą przy pominać chwy tanie ręką piasku albo wody. Tak, to idealne porównanie. Z tym że każda kropla albo ziarenko, które wymsknie się z zaciskanej dłoni, może stanowić zarzewie kolejnej epidemii. Spojrzał Arendzikowskiemu w oczy. – Jak ty by ś to rozwiązał? – Ja? – Bogdan pogładził się po brodzie. Na jego wy sokim czole pojawiły się głębsze zmarszczki. – Uważam, że na razie powinniśmy się skupić na odcięciu miasta. W następnej kolejności… – Towarzy szu majorze! – Zdy szany Mawet dobiegł do worków z piaskiem, który mi osłonięto redutę. – Znaleźliśmy Zahorskiego – wy sapał, kładąc na przedpiersiu przenośny radiotelefon. – Dzięki Bogu… – Biedrzy cki rozejrzał się po okolicy, przez co nie zauważy ł złego bły sku w oku porucznika. – Czemuście go tu jeszcze nie sprowa… – zamilkł w pół słowa na widok miny zomowca. – Jego też dostali? – Tak. Jak dotąd nie udało nam się trafić na nikogo zdrowego. Moi chłopcy są już na drugim piętrze. Przed chwilą przy puścili szturm na kolejną kondy gnację. Dadzą znać – poklepał radiotelefon – jak ty lko będą coś wiedzieć. – Szturm? – zdziwił się Bartek. – Pełno tam zombie, towarzy szu majorze. – Szlag! – Biedrzy cki zerknął niepewnie na lekarza. – Oby nie by ło za późno. – Poradziłem Łukaszowi – wtrącił pośpiesznie Bogdan – żeby zebrał swoich ludzi i zabary kadował się w gabinecie. Drzwi mają tam solidne. Meble ciężkie, jeszcze poniemieckie.

By łby m raczej dobrej my śli… – Ja też by m by ł – powiedział major – gdy by odbierał moje telefony. – Kiedy do mnie dzwonił, działała już ty lko jedna linia – przy pomniał mu Arendzikowski. – A w takim zamieszaniu i panice jego ludzie mogli łatwo uszkodzić kable albo sam aparat. – Mogli – przy znał Biedrzy cki, choć nie bardzo w to wierzy ł. Nie pozostało im nic innego, jak czekać. Po minucie milczenia major zaczął bębnić palcami w obudowę zamka cekaemu. Po drugiej nie wy trzy mał i sięgnął po radiotelefon. Zanim chwy cił zimny i ciężki aparat, rozległo się ciche terkotanie. Mawet wy korzy stał zaskoczenie Bartka i sam szy bko odebrał. – Tak. Tak, rozumiem. Przekażę. – Rozmowa by ła krótka. – Chłopcy weszli do pokoju trzy sta osiemdziesiąt siedem. Drzwi by ły zabary kadowane od wewnątrz. I te od sekretariatu, i drugie, od gabinetu, dlatego tak długo to trwało… – Urwał, jakby stracił wątek. – Mówże, człowieku, co z Brandy sem?! – wrzasnął zdenerwowany do granic major. – Nie wiadomo. Gabinet by ł pusty. Ślady krwi na podłodze i parapecie wskazują jednak, że kogoś tam zabito, a potem wy rzucono przez okno.

31 Sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:25 okolice Maślic i Lasu Pilczyckiego Biegli przez kilkanaście minut, zatrzy mując się ty lko dwa albo trzy razy dla odzy skania tchu. Najpierw gnali przed siebie na oślep za masą uciekający ch żołnierzy, ale gdy natknęli się na kilku konający ch i odmieniony ch, porucznik Sawicki kazał im skręcić w kierunku Maślic, chociaż wy magało to wejścia w dy m. Zdecy dowana większość uciekinierów robiła wszy stko, by nie mieć więcej sty czności z trującą zawiesiną. Oni jednak mogli sobie na to pozwolić. Wciąż by li ubrani w kombinezony OP-1. Ty lko Falkiewicz zgubił po drodze maskę, ale sierżant szy bko zdoby ł dla niego nową, odbierając ją wy pluwającemu płuca szeregowcowi z innego plutonu, na którego trafili przy torach podczas drugiego postoju. Tamtemu już na nic się nie przyda, a Michałowi może jeszcze ocalić życie. Tak to sobie Radek tłumaczy ł, gdy odpinał chlebak umierającemu chłopakowi, nie zwracając uwagi na jego chrapliwe błagania o pomoc. Chwilę później zanurzy li się w kłęby sinego, miejscami brunatnego dy mu, który wilgotne powietrze przy duszało do ziemi, tworząc tuż nad jej powierzchnią mglisty woal. Widoczność spadła do paru metrów, ale to wy starczało, by mogli biec truchtem, nie obawiając się zderzenia z jakąś przeszkodą albo odmieńcem. Insty nktownie omijali szerokim łukiem wy łaniające się z oparu zabudowania. Po kilku minutach z niekłamaną radością pozby li się masek z twarzy, a po kolejny m kwadransie szy bkiego marszu przecięli wreszcie ulicę Maślicką. Zgodnie z przy puszczeniami porucznika okolica wy glądała na wy marłą. Nie spotkali tam nikogo, nie zauważy li też na ziemi ani jednego ciała. Zwolnili dopiero wtedy, gdy zostawili za sobą mały, leżący przy bocznej uliczce cmentarzy k i pobliskimi łąkami dotarli nad kory to Ślęzy. Nie znali miejscowej topografii, w czy m nie by ło nic dziwnego, ponieważ żaden nie pochodził z Wrocławia – MON prowadziło pod ty m względem klarowną polity kę i kazało przerzucać poborowy ch na drugi koniec kraju, wy chodząc ze słusznego założenia, że Pomorzanin będzie miał znacznie mniejsze opory przed pacy fikowaniem obcy ch mu kulturowo Ślązaków czy górali, niż gdy by musiał pracować wśród swoich. W dodatku zarówno porucznikowi, jak i sierżantowi funkcjonariusze KBW odebrali przy zatrzy maniu mapniki, przez co uciekinierzy nie wiedzieli, gdzie szukać mostka albo chociaż brodu. Kręcili się dłuższą chwilę na skraju Lasu Pilczy ckiego, rozglądając się za jakąkolwiek możliwością przeprawy na drugą stronę rzeki, a gdy jej nie znaleźli, zawrócili ku ulicy Maślickiej. Padali już z nóg, dlatego Radek podpowiedział przełożonemu, że warto by się zamelinować w jednej z pobliskich szop, który ch okoliczni mieszkańcy uży wali jako stodół. Po krótkim zastanowieniu porucznik przy stał na tę propozy cję. Łuna za ich plecami zbladła już mocno, co nie mogło by ć ty lko zasługą zbliżającego się przedświtu. Wszy stko wskazy wało raczej na to, że ogień powoli dogasa. Wiatr zaczął wiać od strony miasta, zmniejszając zagrożenie zatruciem. Przed zatrzy maniem się na odpoczy nek ustalili ty lko jedno – kolejność wart. Wy brali pierwszą szopę z brzegu. By ła bardzo ciasna, a sądząc po rozchwierutany ch deskach,

musiała pamiętać czasy sprzed Festung Breslau. To jednak w niczy m nie przeszkadzało wy kończony m żołnierzom. Zasy piali w locie, zanim dobrze padli na pachnące siano, które jakiś zapobiegliwy gospodarz zgromadził dla ży winy. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, pomy ślał Radek, przy pominając sobie wy kute jeszcze w szkole słowa Szekspira, idealnie pasujące do tej chwili. Sawicki nalegał, żeby to sierżant objął pierwszą wartę. Nie dowierzał szeregowcom – i chy ba całkiem słusznie, skoro zaczęli chrapać, zanim on umościł sobie posłanie.

32 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:54 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 Nowe centrum dowodzenia sztabu kry zy sowego zaczęło działać za piętnaście czwarta, ponad półtorej godziny przed wschodem słońca. Nie w namiocie na placu Wolności, jak zaplanowano, lecz tak jak przedtem w budy nku komendy, chociaż już nie na trzecim piętrze i w zupełnie inny m skrzy dle. Biedrzy cki chciał mieć pewność, że żaden z jego ludzi nie zetknie się z krwią zarażony ch, która zdobiła cały dolny hol i główne schody, a nawet otwarte wcześniej kory tarze. Zmy cie wszy stkiego i zdezy nfekowanie zajęłoby sporo czasu, a tego zaczy nało majorowi brakować. Każda minuta spóźnienia mogła oznaczać kolejne ofiary. Na szczęście dla Bartka wielki poniemiecki kompleks miał kilka boczny ch skrzy deł i to z nich właśnie korzy stali teraz żołnierze, którzy przejęli obowiązki odmieniony ch milicjantów. Sztabowcy rozgościli się na pierwszy m piętrze, nad wejściem na rogu Muzealnej i Druckiego, zajmując gabinety od holu wschodniego skrzy dła aż po bramę wjazdową. To wy starczy ło do rozmieszczenia wszy stkich podoficerów mający ch koordy nować kolejny etap operacji, czy li nałożenie kwarantanny na cały Wrocław. Część rozkazów dla jednostek formujący ch zewnętrzny pierścień blokady Bartek wy dał jeszcze z placu, zanim przy gotowano dla niego narożny gabinet z oknami wy chodzący mi na obie ulice. Pokój przy pominał mu – i to bardzo – miejsce, w który m zaledwie kilka godzin wcześniej spotkał się z Jeremiaszem, Łukaszem i Krzy sztofem, dlatego przeby wał głównie w wiodącej do niego, przechodniej i znacznie przestronniejszej sali odpraw, gdzie na kilku stołach rozłożono przeniesioną z trzeciego piętra mapę miasta. By ła większa i mniej skomplikowana od dwustronny ch sztabówek, który mi dy sponowało wojsko, Biedrzy cki postanowił więc, że to ona posłuży jego współpracownikom do stworzenia planu sy tuacy jnego. A fakty nie przedstawiały się różowo. Przede wszy stkim nie udało się nawiązać kontaktu z Praczami. Jeden z radiotelegrafistów od ponad kwadransa wy woły wał stanowiska dowodzenia obu batalionów, drugi próbował się połączy ć z kwaterą polową KBW. Mimo ich niestrudzony ch wy siłków w słuchawkach rozbrzmiewała wy łącznie złowroga cisza. To mogło oznaczać ty lko jedno – oba bataliony i towarzy szące im jednostki KBW podzieliły los nomowców i pracowników komendy. Zainfekowani wy ziewami niesiony mi z dy mem żołnierze pozamieniali się w zabójcze bestie, które teraz pustoszą północno-zachodnie, na szczęście rzadko zamieszkane, dzielnice miasta. Co gorsza, istniało spore ry zy ko, że – w odróżnieniu od placu Grunwaldzkiego – tamtejsze krematorium nadal płonie w najlepsze, roznosząc zarazę po okoliczny ch wsiach i osiedlach. Bartek szy bko doszedł do wniosku, że ugaszenie ognia i zasy panie dołów z prochami zombie jest w ty m momencie najważniejsze. Zajął się tą sprawą, zanim przeniósł siedzibę sztabu do komendy. Najpierw kazał sporządzić listę żołnierzy, którzy pracowali przy organizacji krematorium na placu Grunwaldzkim, po czy m wspólnie z dowódcą jednostki inży niery jnej

skrócił ją do sześciu nazwisk, kierując się dostępnością. Wszy stkich wy brany ch w ten sposób miał pod ręką, bo pracowali wciąż przy umocnieniach na placu Wolności. Po krótkiej odprawie, na której major osobiście wy jaśnił im, na czy m polega misja, zostali ubrani w OP-1, zapakowani do dwóch BRDM-ów i wy słani na miejsce akcji. Biedrzy cki wolał nie ry zy kować. Nie znał sy tuacji na Praczach, ale zakładał najgorsze. Wozy opancerzone powinny dać wy starczającą osłonę obu druży nom inży niery jny m zarówno podczas transportu, jak i później, gdy by większość zarażony ch znajdowała się nadal w pobliżu krematorium. Na razie wszy stko przebiegało zgodnie z planem. Załogi wozów bojowy ch zgłaszały się co kilka minut, meldując o dotarciu do kolejnego punktu kontrolnego. By ły już w okolicach Pilczy c, mijały właśnie lotnisko i znajdujące się naprzeciw niego cmentarze. Na razie nic nie zwiastowało obecności zombie. To dobry znak… Skrzy pnięcie otwierany ch drzwi wy rwało majora z zamy ślenia. Zerknął w stronę wejścia do gabinetu i zobaczy ł w progu zdezorientowanego zastępcę przewodniczącego WRN. – Czemu ty nie… – zaczął Niesy to, pokazując palcem na sufit, ale umilkł zaraz zgromiony przez Biedrzy ckiego wzrokiem. – Gdzieś ty się podziewał ty le czasu? – warknął major, spoglądając na zegarek. Krzy sztof wy jechał z komendy przed północą i od tamtej pory zgłosił się ty lko raz, tuż po pierwszej, przekazując mało istotne informacje z Wojewódzkiej Rady Narodowej. Potem zamilkł na dobre, jakby wy parował. Łukasz wkurzy ł się do imentu, nie mogąc go namierzy ć pod żadny m znany m numerem telefonu. – Ty lko bez nerwów, Bartek – poprosił Niesy to, unosząc obie ręce w obronny m geście. – Zaraz ci wszy stko wy tłumaczę. Ostapczuk zlecił mi ważną misję. Nie mogłem mu odmówić. Major spojrzał na niego by kiem. – Co może by ć ważniejsze od ratowania tego cholernego miasta? – zapy tał kąśliwie. – Musiałem odwieźć kogoś na lotnisko. – Kogo? – Nie mogę ci powiedzieć… – wił się Niesy to. – Obiecałem Ostapczukowi, że nie puszczę pary z ust. – Wy … polity cy – pry chnął Bartek – i te wasze gówno warte sekrety. – Wiesz, jak jest. – Krzy sztof machnął ręką z rezy gnacją, zanim w końcu zamknął za sobą drzwi. – Ale powiedz… Dlaczego urzędujesz tutaj, a nie w gabinecie Łukasza? Biedrzy cki się zmieszał. – No tak, przecież ty nic nie wiesz… – Czego nie wiem? – Wszy stkiego. – Zaczerpnął głęboko tchu. – Dopiero co odbiliśmy komendę. Łukasz i Jeremiasz nie ży ją. Zahorski też. – Jak to nie ży ją? – Niesy to zbladł. Oparł się o ścianę, potem przeszedł chwiejnie do najbliższego krzesła i osunął się na nie ciężko. – Jak mogli… – Słowa nie chciały mu przejść przez zaciśniętą krtań. – Normalnie. Zginęli, kiedy ty bawiłeś się w chłopca na posy łki. – Ale… dlaczego?… – Dobre py tanie. Wy gląda na to, że palenie zombie przy niosło efekt odwrotny do

zamierzonego. – Co to jest zombie? – Zdziwienie pokonało w końcu niemoc Krzy sztofa. – Wiedziałby ś, gdy by ś by ł tam gdzie trzeba. – Daj spokój, Bartek. Przecież nie urwałem się na żadną pry watę. Kiedy tu dzwoniłem, mieliśmy wszy stko połapane. Łukasz by ł pewien, że do świtu opanujemy sy tuację. Tak powiedział. Skąd mogłem wiedzieć, że… – zamilkł na moment. – Musiałem odwieźć delegację przodowniczek pracy z KRLD. – Niańczy łeś jakieś cizie? – Major zrobił wielkie oczy. – Serio? To jest ten powód, dla którego nas olałeś? – Człowieku, ja się o to nie prosiłem. Kazali mi. By ły naciski z Warszawy. Podobno Rapacki osobiście zażądał ich naty chmiastowej ewakuacji. – Wszy stko się sy pie, zaraza szaleje, ludzie giną setkami, a ty chcesz, żeby m uwierzy ł, że minister spraw zagraniczny ch tego kraju zajmuje się jakimiś pieprzony mi dojarkami i szwaczkami z najgłębszego zadupia Azji?! – wy buchnął Biedrzy cki. – To nie do końca tak… – wy mamrotał Niesy to. – Ja by m na twoim miejscu nie wy rażał się tak pogardliwie o towarzy szach z Korei. Sam jeszcze zobaczy sz, to będzie mocarstwo. I to atomowe. Jeszcze nie teraz, ale za kilkanaście lat… Wspomnisz moje słowa. – Tak, tak. Na pewno – zby ł go Bartek. – I dlatego kazali ci niańczy ć te Azjatki? – Nie – zaprzeczy ł zwięźle Krzy sztof. – W delegacji by ł ktoś z bliskiej rodziny samego Kim Ir Sena. Major zacisnął usta. Ostatnia informacja stanowiła pewne usprawiedliwienie. Chociaż… – Mogłeś nas uprzedzić! – rzucił. – Niby jak? Zaraz po rozmowie z Ostapczukiem zostałem zapakowany do autobusu pełnego delegatek. – Z lotniska też nie mogłeś zatelefonować? Niesy to pokręcił głową. – Nie mogłem. Wiesz, jakiego świra mają Koreańczy cy na punkcie Wielkiego Wodza? – Coś mi się obiło o uszy. – Wierz mi, ta cała delegacja to by ł jeden wielki pic na wodę. Kim przy słał do Polski swoją krewniaczkę, żeby liznęła trochę świata. W totalnej tajemnicy, jak to u nich w zwy czaju. Ale potem dziewczy na utknęła we Wrocławiu, gdy wy buchła ta epidemia. Phenian nalegał, żeby trzy mać ją w bezpieczny m miejscu aż do opanowania zagrożenia. No to siedziała w rządowej willi na Krzy kach. A kiedy w Warszawie zrozumieli, co tu się naprawdę wy rabia, ktoś w ministerstwie spanikował. Mieliby śmy przesrane, gdy by coś się jej przy trafiło. – My ? – Tak, my … to znaczy nie ty i ja, ty lko cała Polska, człowieku. – Jasne, zrzuciliby na nas te bomby – zakpił Biedrzy cki. – Atomowe. Wiem, wiem, nie teraz, ty lko za kilkanaście lat. Bo tacy są pamiętliwi. – Ta rozmowa zaczy nała go iry tować. Rzucił okiem na zegarek. Do kolejnej odprawy zostały dwie minuty : pora zakończy ć ten temat. – Dość ty ch pogaduszek – rzucił, wstając zza biurka. – Robota czeka. – Powiedz mi chociaż, co tu się właściwie stało – poprosił Niesy to. – Jak oni… no wiesz. – Zarażony ch nie da się spalić. Ogień spopiela ich ciała, ale to coś… ten czy nnik, który roznosi zarazę, wcale przy ty m nie ginie. Arendzikowski uważa, że unosi się z dy mem i infekuje

każdego, kto go wdy cha. – Ja pierdolę – jęknął Krzy sztof, blednąc ponownie. – Czy ty też… – zaczął ostrożnie major, nagle przy glądając się koledze uważniej. Mimowolnie położy ł dłoń na zapięciu kabury. – Nie, nie! – zaprzeczy ł ży wo Niesy to, wy ciągając przed siebie ręce. – Bartuś, proszę. By łem w zupełnie innej części miasta… Ale dokończ opowiadać. Co to wszy stko ma wspólnego z komendą? – Już ci mówię… – Biedrzy cki jeszcze raz zerknął na zegarek. Naprawdę musiał kończy ć. Lada moment w sali odpraw pojawią się jego podwładni. – Nomowcy biorący udział w akcji na placu Grunwaldzkim trafili tutaj, bo nikt nie wiedział, co z nimi zrobić. Zwy czajnie o nich zapomnieliśmy w ty m burdelu. A Łukasz chciał ich mieć pod ręką, na wy padek gdy by okazali się jeszcze potrzebni. Wielu od początku strasznie kaszlało, a potem… Potem zaczęli się zmieniać w zombie. – Widząc py tający wzrok Krzy sztofa, dodał: – Tak nazy wamy teraz zarażony ch i ty ch, którzy oży wają po śmierci. Ktoś z terenu podrzucił nam to określenie. Pasuje jak ulał do ty ch potworów. Wracając do tematu… W komendzie rozpętało się prawdziwe piekło. Ludzie nie by li gotowi na coś takiego. Padali jak muchy i zasilali szeregi nieumarły ch. Nikt tej rzeźni nie przeży ł. Jeremiasz zginął na samy m początku, na parterze. – Biedrzy cki postanowił oszczędzić koledze drasty czniejszy ch szczegółów. – Tam też znaleźliśmy Zahorskiego. Łukasz zabary kadował się z kilkoma podoficerami w swoim gabinecie. Miał tam czekać na odsiecz… – zamilkł na moment, zbierając my śli. Jego także bolało każde wspomnienie o zabity ch przy jaciołach. – Podejrzewamy, że który ś z jego podwładny ch został ranny podczas wcześniejszy ch walk i nie przy znał się do tego. Może nawet nie jeden, ty lko kilku. W każdy m razie kiedy odbiliśmy budy nek, w gabinecie na trzecim piętrze nie by ło już nikogo. – Chciałeś powiedzieć: nikogo ży wego – upewnił się Niesy to. – Nie. Gabinet by ł pusty. Uciekając przed zombie, Łukasz i inni powy skakiwali z okien. Znaleźliśmy … – Bartek ugry zł się w języ k. Wciąż wzdry gał się na samą my śl o zmasakrowany ch po upadku, lecz wciąż się ruszający ch zwłokach Brandy sa i jego sekretarki. Gorzko żałował, że Mawet mu je pokazał, skończy wszy oczy szczanie dziedzińca.

33 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 03:59 Pracze Odrzańskie, okolice izolatorium Pierwszy z dwóch wy słany ch do Pracz BRDM-ów skręcił z Maślickiej w Brodzką i tam zatrzy mał się na wy sokości przecznicy. Dowodzący nim sierżant Szy mon Węgrzy cki, białostoczanin z dziada pradziada, obejrzał się na siedzący ch w przedziale desantowy m żołnierzy. Nie widział ich twarzy, zasłonięty ch szczelnie przez maski przeciwgazowe, i nawet nie próbował wy patrzy ć w słaby m oświetleniu oczu ukry ty ch za okrągły mi szkłami. Domy ślał się jednak, że są równie zdenerwowani i wy straszeni jak on. – No to dojechalim – powiedział z charaktery sty czny m wschodnim zaśpiewem. Pomimo osłonięty ch uszu i głośny ch pomruków silnika pasażerowie zrozumieli go bez problemu. Trzy głowy pochy liły się niemal równocześnie zdecy dowany m potakujący m ruchem. – Zaczekajo troszku – dodał pośpiesznie, widząc, że żołnierze z jednostki inży niery jnej zaczy nają się rozglądać za ry glami. – Najsampierw trza nam kontakt nawiązać. Z drugim awtomaszy nom się rozmówić. Odpowiedziało mu kolejne – zgodne i milczące – skinienie głowy. Sierżant westchnął pod nosem, czego jego pasażerowie nie mogli już sły szeć, po czy m raz jeszcze zerknął przez boczny wizjer na nieuży tki. Na zewnątrz by ło bardzo jasno, choć nie za sprawą nieliczny ch latarni. Pobliskie łąki rozświetlała łuna bijąca od strzelający ch wy soko w niebo płomieni. Krematorium działało w najlepsze. Na szczęście wiatr nie niósł już dy mu w kierunku Maślic Wielkich, tak więc Szy mon mógł się przy jrzeć uważnie całej – nomen omen wy marłej – okolicy. Moment później kierujący BRDM-em kapral Tomasz Wiśniewski wy wołał drugą załogę. Wy słany inną trasą wóz sierżanta Ży towieckiego miał do przejechania kilka kilometrów więcej, mógł więc dotrzeć do celu nieco później, ale dowództwo wy magało od obu załóg pełnej koordy nacji działań. Ty le dobrego, że z głośnika niemal naty chmiast dobiegło krótkie trzeszczenie, a potem wy raźne słowa. – Sokół Dwa do Sokoła Jeden, odbiór. – Sokół Jeden do Sokoła Dwa, gdzie jesteście, odbiór – zapy tał pośpiesznie kapral. – Skręcamy ze Stabłowickiej w Główną, za chwilę dotrzemy na wy znaczoną pozy cję, odbiór. – Przy jąłem, dajcie umówiony sy gnał, gdy będziecie gotowi do rozpoczęcia akcji, bez odbioru. – Odłoży ł mikrofon, kiwając głową do przy słuchującego się tej wy mianie zdań Węgrzy ckiego. Sierżant obrócił się na fotelu i znów spojrzał taksująco na pasażerów. – Py tania jakie mają? Wszy scy trzej pokręcili głowami. Otrzy mali bardzo proste i jasne instrukcje, nie by ło więc o czy m dy skutować. Najpierw muszą podpiąć taśmociągi pod BRDM-y i usunąć je spod nasy pu, aby zrobić miejsce dla spy chaczy. W ty m czasie ich koledzy odpalą oba buldożery i na dany znak zaczną zasy py wać dół. Nie wolno im przerwać pracy, dopóki nie zgaśnie ostatni płomień, a ziemia nie przy kry je wszy stkich prochów. Ty lko ty le i aż ty le.

Radiostacja zatrzeszczała trzy krotnie. – Dajesz, Tomaszku, dajesz! – Sierżant poklepał kierowcę po ramieniu. Kapral naty chmiast wrzucił bieg i czterokołowy wóz opancerzony ruszy ł z ry kiem silnika, skręcając najbliższy m zjazdem na łąki. To już nie by ły kocie łby ani asfalt. Rzucało nimi wszy stkimi jak na porządny m poligonie. Inży niory – jak Węgrzy cki nazy wał w my ślach trzech pasażerów – musieli trzy mać się czego popadnie, nawet kolegów, by nie wy lecieć z siedzisk. Na szczęście trwało to ty lko chwilę. Potem Wiśniewski ostro zahamował. Sierżant odwrócił się ponownie, machając ponaglająco ręką. – Ruchy tam na sprzęcie! Ruchy ! Skołowani wciąż żołnierze podnieśli się niepewnie, odry glowali pancerne włazy i jeden po drugim opuścili ciasne wnętrze wozu. Gdy ostatni zeskoczy ł na trawę, sierżant włączy ł ponownie radiostację. – Sokół Jeden do Gniazda, odbiór – rzucił do mikrofonu. – Sokół Jeden, tu Gniazdo, meldujcie, odbiór. – Dy żurny z placu Wolności odezwał się po drugim wy wołaniu. – Sokół Jeden melduje: dotelepalimy się. Inży niory w polu, już zaiwaniajo, odbiór. – Przy jąłem – odpowiedział niezby t pewnie radiotelegrafista z centrum dowodzenia. – Jak wy gląda sy tuacja, odbiór. – Ogień to tu taki, jakby do samiuśkiego piekła się dokopały, ale dy my szczęściem lezą w przeciwpołożną stronę. Żadny swołoczy na polu ni ma, a maszy ny stojają jak stojały, odbiór. – Przy jąłem. Krematorium nadal działa, widoczność macie dobrą, sprzęt jest na miejscu, odbiór. – Nie inaczy, odbiór. – Widzicie kogoś w najbliższej okolicy, odbiór. – Co on taki niekumaty, przecie wy łoży ł mu jak psu do michy, żadny skakiny tu ni ma. Pustota taka jak we łebie u moi stary, odbiór. – Sokół Jeden, powtórzcie, odbiór. Sierżant skrzy wił się. Nie lubił, kiedy zmuszano go do mówienia po tutejszemu. – Sokół Jeden melduje: nie widzimy nikogo, odbiór – wy cedził do mikrofonu. – Przy jąłem, bez odbioru. – No i pogaworzy li, jak bezłeby kurak z prosionciem – mruknął Węgrzy cki, odwieszając mikrofon. Musiał się bardzo pilnować, żeby podczas akcji meldować bez uży wania powiedzeń charaktery sty czny ch dla jego rodzinny ch stron. Te cudaki z zachodu kraju zupełnie go nie rozumiały, jakby po zagranicznemu gadał. Kaprala na szczęście przy uczy ł, ale nie dziwota, już ponad rok spędzili razem w ty m złomie, mieli więc mnóstwo czasu, by się dotrzeć. *** Szli prosto ku otwarty m na oścież bramom piekieł. Tak to przy najmniej wy glądało przez lekko zaparowane szkła maski przeciwgazowej porucznika Gubały. Z wielkiego prostokątnego, od tej strony niczy m nie osłoniętego otworu w ziemi buchały w niebo jęzory pomarańczowożółty ch

płomieni. Ogień ry czał ogłuszająco, żar nie pozwalał zbliży ć się na mniej niż na dwadzieścia kroków. Wszędzie wokół snuł się sinoczarny dy m, którego tłuste, gęste kłęby spowijały usy pany z ziemi wał i znikały po jego drugiej stronie, jakby jakaś niewidzialna siła przy duszała je do ziemi. Przeszli za nasy p, po czy m – przy stanowisku środkowego taśmociągu – Gubała podniósł rękę, dając znak idący m za nim szeregowcom, by się zatrzy mali. Dotarli na wy znaczoną pozy cję, gdzie mieli poczekać na druży nę z drugiego BRDM-a. Porucznik dostrzegł w oddali snopy reflektorów wozu Ży towieckiego i podświetlane nimi sy lwetki pozostały ch trzech żołnierzy, który ch mu przy dzielono do akcji gaśniczej. Osobiście uważał, że z zadaniem uporaliby się też sami jego bezpośredni podwładni, ale major się uparł, aby każdy z nich miał dublera. „Na wszelki wy padek” – jak powiedział. I: – „Żeby nie skrewić”. Z jakichś powodów ta misja by ła bardzo ważna. Na odprawie nie usły szeli zby t wiele. Dowiedzieli się jedy nie, że dy m z krematoriów jest toksy czny, a ludzie, którzy się go nawdy chają w za duży ch ilościach, mogą umrzeć, co obecnie by ło równoznaczne z przemienieniem się w zombie czy jak tam nazy wano te nie dające się zabić potwory grasujące po izolatorium przy moście Szczy tnickim. Jednostka Gubały otrzy mała wieczorem zadanie wy kopania kilku podobny ch dołów na placu Grunwaldzkim. Ten tutaj by ł dziełem innej jednostki inży niery jnej, ale został wy konany według tego samego planu. Zasy panie go powinno by ć więc równie proste. Krematoria na placu Grunwaldzkim zlikwidowali w niespełna kwadrans. Porucznik przewidy wał, że w ty m wy padku uwiną się jeszcze prędzej, bo zamiast sześciu dołów mieli do zakopania ty lko jeden. Nie musiał się też obawiać zatrucia ani wiążącej się z nim przemiany – wszy scy jego ludzie nosili szczelne kombinezony i maski przeciwgazowe. Kiedy druga druży na zameldowała się przepisowo, Gubała rozdzielił zadania. Szeregowcom kazał usunąć taśmociągi, aby spy chacze mogły bez przeszkód podebrać wał i zasy pać płonącą czeluść. Dwa buldożery stały gdzieś na łące, ale z powodu zady mienia by ły niewidoczne. Ich odszukanie i sprowadzenie powierzy ł kapralowi Stonawskiemu i sierżantowi Muzy ce. Sam, zamiast czekać bezczy nnie na rezultaty pracy podwładny ch, postanowił zająć się zabezpieczeniem cy sterny, z której pompowano wcześniej benzy nę podsy cającą ogień. Uznał bowiem, że znajduje się ona zby t blisko dołu. Wiedział, skąd się tam wzięła – z takiej odległości łatwiej wstrzy kiwało się kolejne porcje paliwa – jednakże załoga powinna by ła ją każdorazowo niezwłocznie wy cofać ze strefy zagrożenia. Niestety ktoś najwy raźniej zapomniał to zrobić, względnie panika wy buchła w najgorszej chwili. Porucznik zaczekał, aż wszy scy zabiorą się do powierzony ch im zadań, po czy m przełoży ł mapnik na plecy i ruszy ł dalej, w stronę porzuconej cy sterny. Z każdy m krokiem robiło się goręcej. Dwadzieścia metrów od celu musiał się zatrzy mać. Żar by ł nie do zniesienia. Zwłaszcza gdy człowiek miał na sobie nie ty lko mundur, ale i gumowany kombinezon. Gubała cofnął się więc o kilka kroków, potem zmienił kierunek marszu i oddalając się od dołu, przeszedł za kabinę cy sterny, by wy korzy stać cały wóz jako osłonę termiczną. Znów zrobiło się gorąco, ale nie aż tak jak przed chwilą. Zdołał dotrzeć do maski stara 66, lecz wy jście zza niej przekraczało już jego możliwości. Spróbował raz, potem drugi. W obu wy padkach musiał zrezy gnować po zaledwie kilku sekundach. Zdąży ł jednak stwierdzić, że drzwi do kabiny są zamknięte z obu stron. Myśl, Zbysiu, myśl… Zaczął my szkować w oświetlonej łuną trawie. Grunt w tej okolicy nie należał do najbardziej kamienisty ch, ale wy starczy ła chwila, by

porucznik znalazł to, czego szukał. Wrócił pod kabinę i cisnął połówką cegły w przednią szy bę wozu. Nie poddała się, suka. Podobnie by ło i za drugim rzutem. Gdy wziął zamach po raz trzeci, hartowane szkło rozpry sło się w końcu na miriady lśniący ch okruchów. Po chwili mógł wejść do kabiny, nie narażając się jednocześnie na przy smażenie. Ten skromny sukces nie na wiele się jednak zdał. Szofer nie zostawił zapasowy ch kluczy ków w żadnej ze skry tek znany ch kierowcom. Gubała wtulił głowę w ramiona, sły sząc za plecami złowieszczy trzask. Rozgrzewana od dłuższego czasu blacha zaczy nała się odkształcać, a to znaczy ło, że lada moment może dojść do niewy obrażalnej katastrofy. Przy wybuchu takiej ilości benzyny wtulenie głowy w ramiona niewiele mi pomoże. Nawet wetknięcie jej do własnej dupy nie uchroniłoby mnie przed przerobieniem na skwarki… Mimo że porucznik doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia, nie zdołał powstrzy mać bezsensownego odruchu. Musiał jak najszy bciej zażegnać niebezpieczeństwo, w przeciwny m razie pozostanie mu ty lko przerwanie akcji i wy cofanie ludzi poza promień rażenia ewentualnej eksplozji, co na pewno nie spodobałoby się dowództwu. Według jego oceny cy sterna mogła jeszcze wy trzy mać kilkanaście minut. Nie zastanawiał się więc dłużej, ty lko wy łamał stacy jkę, wy rwał przewody zapłonowe i świecąc sobie trzy maną w zębach latarką, zaczął szukać właściwy ch kabli. Znalazł je bez trudu i przy gry złszy nerwowo wargę, zetknął poskręcane końce. W normalny ch warunkach nigdy nie popełniłby takiego błędu. Tej nocy jednak nie pomy ślał o wielu rzeczach, w ty m o najważniejszej. Nie sprawdził położenia dźwigni zmiany biegów. Udało mu się odpalić stara, ale nie by ł przy gotowany na szarpnięcie, z jakim zostawiona na wsteczny m biegu cy sterna ruszy ła do ty łu. Lecąc z fotela na podłogę szoferki, wy ciągnął rękę. Pech sprawił, że dłonią trafił nie w hamulec ani w sprzęgło, lecz w trzeci pedał. Zrozumiał to, zanim… Noc stała się jaśniejsza od dnia. Ty lko na moment, ale gdy giganty czna kula ognia zgasła, ziemia w promieniu kilkudziesięciu metrów płonęła ży wy m ogniem. Żołnierze pracujący przy dalszy ch taśmociągach znajdowali się po drugiej stronie potężnego nasy pu i to ocaliło ich od naty chmiastowego spopielenia. Szeregowy Radek Teklak miał mniej szczęścia. Fala uderzeniowa rozsmarowała go po boczny m pancerzu BRDM-a. Została po nim długa, skwiercząca, czarna plama. Ta sama fala uderzeniowa zdmuchnęła w jednej chwili sporą część kobierca dy mu i miotnęła uwiązany m do ciężkiego taśmociągu wozem bojowy m, który zamiast polecieć prosto, jak nakazy wały by prawa fizy ki, zaczął koziołkować po łuku wy znaczony m długością trzy mającej go półcalowej stalówki i mknąc przed siebie, niszczy ł wszy stko na swojej drodze. Czekający przy środkowy m taśmociągu szeregowy Dominik Derkacz nawet nie zauważy ł, co go zabiło. Pięć i pół tony pokry tej płonący mi odłamkami stali przetoczy ło się po nim jak kolczasty walec. Mgnienie oka później wrak odbił się od wielkiego podajnika i zary ł burtą w podstawę nasy pu, znacząc ziemię krwawą miazgą, która do niedawna by ła człowiekiem. Niewiele więcej zostało z obu członków załogi Sokoła Dwa. Ten, kto by szukał w ciałach sierżanta Macieja Ży towieckiego i jego kierowcy choć jednej całej kości, bardzo by się zdziwił. Ciasne wnętrze wozu bojowego by ło najeżone ty loma ustrojstwami, że kilka sekund wy starczy ło, aby z obu mężczy zn zostały ty lko krwawe ochłapy. Zanim poobijany wóz znieruchomiał na dobre, rozpoczął się drugi akt tego dramatu. Z nieba

posy pał się na ziemię deszcz płonący ch odłamków. Starszy szeregowy Bartek Czartory ski, sterczący z rozdziawioną gębą przy ty lny m zderzaku Sokoła Jeden, by łby kolejną ofiarą katastrofy, gdy by nie przy tomna reakcja sierżanta. Gdy doszło do eksplozji, Węgrzy cki siedział w przedziale desantowy m swojego wozu, szukając tam klucza, który m dałoby się skręcić obejmę mocującą na haku stalową linę trzy maną przez Czartory skiego. Wy buch zaskoczy ł go równie mocno jak pozostały ch, ale mając bogate frontowe doświadczenie, wy rwał się z osłupienia szy bciej niż otaczający go młokosi. Wy chy lił się z wozu, jedny m pły nny m ruchem chwy cił oniemiałego szeregowca za kołnierz i wciągnął go do środka. Zdąży ł nawet zatrzasnąć właz na sekundę przed ty m, nim o pancerz zaczęły łomotać szczątki cy sterny. – Popy lasz, Tomaszku, popy lasz! – wrzasnął do kierowcy, stojąc nad wy łożony m jak długi Czartory skim. Kierowcy nie trzeba by ło dwa razy powtarzać. Koła BRDM-a zabuksowały na płonącej trawie, gdy silnik wszedł bły skawicznie na najwy ższe obroty. *** Oba spy chacze stały w pewny m oddaleniu od nasy pu. Operatorzy zostawili je na środku nieuży tków, nie przejmując się ty m, że ktoś może ukraść giganty czne stalińce. Gdy by nawet pojawił się taki wariat, nie musieliby się specjalnie wy silać, by odzy skać uprowadzony sprzęt. Dogoniliby go na piechotę, i to na pierwszy ch dwustu metrach. Jedenastotonowe olbrzy my wy ciągały na prostej drodze mniej więcej ty le, ile maszerujący spokojnie człowiek, choć pod ich kanciasty mi maskami kry ły się osiemnastoipółlitrowe silniki diesla żłopiące ropę w ilościach, które zawsty dziły by najcięższy czołg. Sierżant Kamil Muzy ka poznał te maszy ny na wy lot jeszcze w Tarczy nie podczas pracy na roli. Jego młodszy kolega, kapral Michał Stonawski, dopiero uczy ł się ich obsługi, ale miał smy kałkę do ciężkiego sprzętu, mimo że pochodził nie ze wsi, ale z Krakowa, dawnej stolicy, jak mawiał. Zanim doszło do eksplozji cy sterny, obaj przy cupnęli na kanciasty ch obudowach silników spy chaczy, wy patrując i nasłuchując sy gnałów od porucznika. Wiedzieli, że wezwanie nadejdzie lada moment, ale czuli się pewniej, siedząc wy soko nad kobiercem gęstego śmiercionośnego dy mu, w który m nie wiadomo co się kry ło. Ta przesadna ostrożność – przewrotnie – okazała się dla nich zgubna. Od miejsca eksplozji dzieliło ich wprawdzie ponad sto pięćdziesiąt metrów, dzięki czemu nie spłonęli na miejscu jak ich dowódca, lecz brak jakiejkolwiek osłony sprawił, że nie mieli gdzie się schować przed niszczy cielskim działaniem fali uderzeniowej. A ta, w odróżnieniu od filmowy ch i literackich wizji, nie dawała człowiekowi żadny ch szans. Chociaż by ła o wiele wolniejsza od wału sprasowanego powietrza, jaki powstaje przy detonacji troty lu, i tak przemieszczała się szy bciej od dźwięku. Obu operatorom pozostało zatem mniej niż ćwierć sekundy na zrozumienie, co się dzieje, i ewentualną reakcję – nic dziwnego, że nie zdąży li nawet drgnąć, a już zostali zdmuchnięci ze spy chaczy przez ścianę sprężonego, twardego jak beton powietrza, które zmierzając ku nim, zgarniało pokry wający ziemię woal dy mu. Buldożery zachwiały się ty lko, ale obsługujący je ludzie odnieśli poważne obrażenia. Moc fali uderzeniowej by ła tak wielka, że zatrzy mali się dopiero kilkanaście metrów dalej, pośród gęsty ch

krzewów głogu, którego ostre ciernie do reszty poszarpały kombinezony i maski obu podoficerów. Muzy ka miał więcej szczęścia od Stonawskiego. Stracił przy tomność już po pierwszy m zderzeniu z twardą ziemią i nie odzy skał jej do samego końca. Kapral za to ocknął się po kilkunastu sekundach i naty chmiast zaczął wy ć z bólu. Nie my ślał o niczy m inny m, nie przejął się nawet ty m, że za siatką ry s zdobiącą szkła jego maski coś się porusza, z każdą chwilą bardziej przesłaniając krwistą łunę. Nagle poczuł straszliwy, gry zący odór, a jego krzy k przeszedł w charczenie, gdy oskrzela wy pełnił mu gęsty dy m. *** – Ja pierdziu – mamrotał pod nosem Węgrzy cki, wy glądając przez otwarty właz. – Tomaszku, weź ty zadry ndaj do dowodzenia – rzucił, schy lając głowę. Starszy szeregowy Czartory ski otworzy ł sąsiedni właz. Nadal by ł w szoku, trząsł się jak osika, a szczęka mu latała tak, jakby ktoś poluzował w niej oba zawiasy. Zginąłby marnie, gdy by nie bły skawiczna reakcja sierżanta. Ziemia za wałem gorzała. Płomienie paliły się tak gęsto, że z daleka sprawiały wrażenie jednolitej ściany ognia. Tu i ówdzie sterczały z gruntu porozry wane i powy ginane w fantasty czne kształty szczątki cy sterny. Dwa z trzech taśmociągów leżały przewrócone i mocno uszkodzone, trzeci stał na swoim miejscu, ale jego gumowy pas transmisy jny płonął niemal na całej długości. Pancerz BRDM-a także nie wy glądał za ciekawie – mogło się wy dawać, że milion mały ch rączek próbował go przed chwilą oskrobać z farby. Miejscami pełgały po nim dogasające ogniki. Wiśniewski postukał przełożonego w nogę, a gdy ten opuścił dłoń, wetknął mu w palce mikrofon i słuchawki. – Sokół Jeden do Gniazda, odbiór! – Sierżant wy wołał centrum dowodzenia. Odpowiedź przy szła bły skawicznie. – Sokół Jeden, tu Gniazdo, meldujcie, odbiór. – Ty m razem trafił na kobietę. – Pochomtoliło się nam tu wsio w kibini matier, odbiór. – By ł tak podenerwowany, że z wrażenia sy pnął gwarą. W słuchawkach panowała przez moment cisza, potem usły szał perlisty śmiech rozmówczy ni. – Czego się bździągwa szczerzy ?! – burknął rozzłoszczony. – Prawie wszy stkie tu pozakatrupiane na śmierć, odbiór. – Oj, nie handry czy się, ty lko mówi dali – odparła radiotelegrafistka pły nną gwarą, szy bko poważniejąc. Swoja by ła, na szczęście sierżanta. – Ty lko dojdzie tołku bardzi, odbiór – poprosiła na koniec, by by ł bardziej konkretny. – Idzi na to, że ty lko my z Tomaszkiem ostali się przy ży ciu. My i jedy n kny peć od inży niorów. Jak cóś dupło, a fest dupło, to my zdy nksili furt, aż na czy chunkę. Ale zaraz odczmuchali się i wiernuli. Drugi awtomaszy na wy grużał się prosto na inzy niorów, ja sam widział. Ino farfocle, kiendziuk i jucha po nich została. Na polu żady n już nie wiszczy, odbiór. – Brecha mi tu jak bambary ła jedna… – jęknęła z niedowierzaniem radiotelegrafistka. – Zboży ć się mogę – oburzony jej reakcją uniósł dwa palce jak do przy sięgi. – Nie trza… – wpadła mu w słowo. Usły szał, jak kobieta powtarza wszy stko komuś z centrum dowodzenia, już „po polskiemu”. Moment później do rozmowy włączy ł się oficer dy żurny.

– Sokół Jeden, tu Gniazdo, co tam wy buchło, odbiór. – Tego to nie wim, odbiór. – Co znaczy nie wiem, odbiór! – Oficer podniósł głos. – Od tego dupnięcia to my skołowacieli jak szałaputy jakie – zaczął tłumaczy ć się sierżant. – Co to ma znaczy ć?! Po polsku do mnie mówcie, odbiór! – Tak jest! – Węgrzy cki naty chmiast się zreflektował. – Tak po mojemu, to wy buchła ta, psia jej mać, cy sterna, odbiór. – Jaka znowu cy sterna, odbiór. – Ta, którą ogień tutaj podniecały, odbiór. Oficer dy żurny nie odpowiedział, mamrotał ty lko coś niezrozumiale, jakby przesłonił dłonią mikrofon. – Przy jąłem – odezwał się znów po chwili. – Potwierdzacie śmierć wszy stkich pozostały ch uczestników misji, odbiór. – W sumi to tak, choć nie na sto procentów – odparł z wahaniem sierżant. – Słucham?! – Szpurtniemy się… znaczy już biegniemy to sprawdzić, bez odbioru. – Rzucił mikrofon, potem zerwał słuchawki z uszu i posłał je wściekle pod pancerz. Zgromił wzrokiem oszołomionego wciąż Czartory skiego. – Na co jeszcze czeka? – burknął. – Ja? – zdziwił się starszy szeregowy. – A kto, ordy nus Michorowski? – Węgrzy cki skinął głową na dopalający się ogień. – Awtomaszy na nie pieczka. Wy czmuchał się, to tera poszpurta. Trza nam sprawdzić, czy który tam jeszcze nie dy cha! *** Sprawdzenie terenu przy wale przebiegło sprawnie. Bartek zaczął od rozbitego wozu bojowego. Pogięty metal zablokował większość włazów, ale jeden dało się uchy lić na ty le, by włoży ć do środka głowę. – Jest tam kto?! – zawołał Czartory ski w ciemność, nie spodziewając się odpowiedzi. Smród, który poczuł już przy podnoszeniu klapy, powiedział mu więcej niż wszy stkie słowa świata. Ktoś tam został wy bebeszony jak nie przy mierzając, ry ba przez wy głodniałego niedźwiedzia. Bartek zajrzał do wozu ty lko po to, żeby się upewnić, i naty chmiast tego pożałował. W świetle latarki zobaczy ł podłogę BRDM-a pokry tą drgającą, poły skującą masą. Z każdego wy stającego elementu nadwozia, a ty ch by ło wewnątrz niemało, zwisały krwawe ochłapy : tu fragment ciała z jeżący mi się ułomkami kości, tam płat skóry z ciemny mi, lepkimi włosami. Najgorsze jednak by ło to, że poszatkowane zwłoki wy dawały się wciąż ruszać. Z początku Czartory ski sądził, że to omam albo skutek zetknięcia tkanek z gorący m metalem, ale zaraz dotarło do niego, że pancerz wozu jest lodowato zimny. Przy najmniej w ty ch miejscach, który ch on doty kał. Przemógł się i raz jeszcze zajrzał do wnętrza, żeby zlustrować dalsze zakamarki. To także okazało się niefortunny m pomy słem. Między fotelami dostrzegł głowę kaprala Pawluczuka, zatkniętą niczy m trofeum na dźwigni zmiany biegów. I ły piącą na niego jedy ny m niewy bity m

okiem. Spanikowany szarpnął się w ty ł, uderzając poty licą w uchy loną pokry wę włazu. Zakręciło mu się w głowie, mało brakowało, a zwy miotowałby do maski. Wy cofał się na zewnątrz, ty m razem ostrożniej, aby nie uszkodzić kaptura kombinezonu, i opadł ciężko na ziemię obok sflaczałej, popękanej opony. Potrzebował dłuższej chwili, by uspokoić nerwy. I jeszcze całej minuty na zmuszenie się do wstania. Dy m nadal wy doby wał się zza wału, ale teraz – zapewne na skutek cugu ogrzanego pożarem powietrza – opadał ku ziemi dopiero kilkanaście metrów dalej, już za dawny mi stanowiskami taśmociągów. Wcześniej jego ścielące się nisko kłęby skry wały przed wzrokiem żołnierzy stosy worków, w który ch spoczy wały nie spalone jeszcze szczątki zarażony ch. Część z nich została rozrzucona i rozdarta przez koziołkujący wóz bojowy. Wszędzie wokół walały się więc ludzkie członki, nadpalone, połamane, ale wciąż ruchliwe. Czartory ski ominął je szerokim łukiem, tak samo jak przerobione na miazgę, lecz ciągle drgające ciało Dominika. Darował sobie bliższe oględziny leju, który został po cy sternie, rozumując logicznie, że pechowy porucznik zwy czajnie wy parował. Ruszy ł od razu w przeciwny m kierunku, pragnąc sprawdzić, co się stało z podoficerami oddelegowany mi do obsługi spy chaczy. Wszedł w dy m. Z oporami, ale to zrobił. Przez chwilę niewiele widział, potknął się o coś miękkiego, co ustąpiło pod naporem ciężkiego buta. Odskoczy ł naty chmiast, kierując latarkę w tamtą stronę, lecz dy m by ł w ty m miejscu tak gęsty, że Bartek musiał podejść ponownie, zanim zobaczy ł, że ma do czy nienia z fragmentem ludzkiego torsu. W przetarty m rękawie munduru tkwiło całe ramię, do tego ujrzał kawałek barku i klatki piersiowej, z której wy stawało kilka jakby spiłowany ch żeber. Pusty pagon uzmy słowił Czartory skiemu, że ma przed oczami to, co zostało z Radka. Przeżegnał się trwożliwie, mając nadzieję, że nikt go nie widzi. A potem jeszcze raz, już niczy m się nie przejmując, gdy dłoń martwego kolegi zacisnęła się na wy palonej kępce trawy tuż przy jego bucie. Uciekł, choć niedaleko. Dy m wokół niego znów zgęstniał, zwolnił zatem. Strach przed ty m, na co może się natknąć w sinej zawiesinie, by ł znacznie silniejszy od obrzy dzenia powodowanego widokiem zmasakrowany ch ciał. Jeszcze kilka kroków i głowa Bartka znalazła się ponad welonem dy mu. W mroku przed sobą dostrzegł kanciaste sy lwetki spy chaczy. Wokół płonęły wciąż liczne ogniki – i nic dziwnego, skoro w ty m właśnie kierunku pomknęło najwięcej odłamków. Czartory ski podszedł ostrożnie do bliższej maszy ny. Jej silnik pracował miarowo, ale fotel operatora by ł pusty. Z drugim buldożerem sprawa wy glądała podobnie. Obaj podoficerowie zniknęli. Starszy szeregowy zatrzy mał się, by zebrać my śli. Dalszy marsz w głąb tumanu niezby t mu się uśmiechał. I tak odszedł już za daleko od BRDM-a. Nie miałby najmniejszy ch szans, gdy by dopadł go tutaj który ś z zarażony ch. Ale też chciał sprawdzić, co stało się z wszy stkimi kolegami. Ktoś mógł przecież przeży ć. By ć może leżał teraz zaledwie kilka kroków od niego, czekając na nadejście pomocy. W trującym dymie? Ta my śl zmroziła mu krew. Cofnął się insty nktownie. Spojrzał na fotel bliższego stalińca. W wielu miejscach siedzisko by ło poprzebijane ostry mi jak brzy twa kawałkami metalu. Bartek powędrował spojrzeniem w mrok rozciągający się za spy chaczami. Zobaczy ł jedy nie blask ogników. Zmruży ł oczy, potem dla pewności przetarł szkła maski. Dałby słowo, że niektóre się ruszają.

Ale nie tak jak płomienie ogniska… Stał, przy glądając się, jak dziesiątki ogników rosną i jaśnieją, aż w końcu zrozumiał, dlaczego ma wrażenie, że z każdą chwilą są bliżej. *** Węgrzy cki spojrzał na zegarek po raz trzeci. Miał go na kombinezonie, nie pod spodem jak cała reszta, ponieważ nadal my ślał jak frontowiec. Zby t dużo czasu upły nęło od chwili, gdy ten szczun od inży niorów zniknął w dy mie. Duża za dużo. Sierżant nie by ł peniakiem, ale dzisiaj, po ty m wszy stkim, co przeży li – i co usły szał na odprawie – włos jeży ł mu się na karku na każdy dźwięk dobiegający z sinej zawiesiny. Przed momentem znowu musiał zby ć namolniaka z Gniazda, który dopy ty wał się o sy tuację, jakby nie mógł zaczekać, szurganiec, aż sami odpowiedzą. – Wróciłby wreszcie, szpurc jeden – wy mamrotał pod nosem, przeczesując wzrokiem skraj zady mionego terenu, i nagle jego słowo ciałem się stało. Z tumanu wy łoniła się postać w szary m kombinezonie. Nie szła jednak, ty lko biegła w kierunku wozu, wy machując obiema rękami. – Ki czort – mruknął sierżant, nie spuszczając oka ze starszego szeregowca. – Tomaszku! – zawołał – zapalaj ty motora! Ale szparko! – Silnik zawarczał kojąco, gdy sierżant pochy lił się, by sięgnąć do nadbiegającego żołnierza. Podciągnął go jedny m ruchem; Czartory ski padł na pancerz, dy sząc ciężko. – A on co taki wy telepany ? Przy limonił mu kto? – Idą – wy sapał Bartek. – Kto idą? – Sierżant rozejrzał się czujnie, ale nikogo nie zobaczy ł. Usły szał za to kolejne bełkotliwe słowa. – Palą się, ale idą… Węgrzy cki popatrzy ł na skraj zady mionej ziemi. Coś tam pełgało, jakby ogniki, nie by ł jednak w stanie powiedzieć, co to takiego. Wy starczy ła ty lko chwila, by zrozumiał, o czy m mówił starszy szeregowy. Ze ściany szarości wy łaniały się kolejne postacie. Czarne, osmalone, niektóre wciąż płonące. By ły ich dziesiątki. Na pewno więcej niż trzy dzieści. I żadna nie miała na sobie charaktery sty cznego szarego kombinezonu. – W żopu staru… – wy szeptał, ciągnąc Bartka za rękę. Kilka sekund później siedzieli już zamknięci szczelnie wewnątrz BRDM-a. – Tomaszku, łącz ty mnie ze Gniazdem – poprosił kaprala, nie odry wając wzroku od wizjera. Kiedy poczuł w dłoni wetknięte tam słuchawki i mikrofon, od razu zaczął wy woły wać centrum dowodzenia. – Sokół Jeden do Gniazda, odbiór. – Sokół Jeden, tu Gniazdo – usły szał naty chmiast – meldujcie, odbiór. – Jest gorzy, niż my ślelim, odbiór – rzucił do mikrofonu, odsuwając się na moment od wizjera. – Mogliby ście wy rażać się precy zy jniej, odbiór. – Oficer dy żurny nie kry ł iry tacji. – Nasze nie ży ją, a po polu hasa pełno ty ch łony ch, odbiór – zameldował najskładniej, jak umiał. – Co wy mi tu pierdolicie, odbiór. – No ty ch tam, niedoobumarły ch, odbiór. – Ilu ich jest, odbiór. – Oficer dy żurny odezwał się po krótkiej chwili milczenia, jakby musiał

policzy ć do dziesięciu, żeby się uspokoić. – Ze… trzy dzieści ich będzi, odbiór – odparł Węgrzy cki, raz jeszcze przy cisnąwszy nos do grubego szkła. – Trzy dziestu. Przy jąłem. Zostańcie na nasłuchu… – W słuchawkach przez kilkanaście sekund panowała cisza. – Sierżancie, rozkazy są następujące. Nie możecie przerwać misji. Jesteście zdani ty lko na siebie. Nie mam tu już żadny ch odwodów, a ściągnięcie ludzi z innego odcinka potrwa co najmniej pół godziny. Nie ma ty le czasu. Musicie ugasić ogień i zasy pać krematorium. Rozumiecie? Musicie to zrobić za wszelką cenę! Odbiór. – Ale… – jąkał się sierżant – ale… – Nie ma żadnego ale – zgasił go oficer dy żurny. – Wy cofanie się z miejsca akcji zostanie potraktowane jako akt dezercji, zrozumiano, odbiór! – Tajest! Gdy Węgrzy cki zerwał słuchawki z głowy i cisnął je w kąt, Wiśniewski i Czartory ski spojrzeli na niego wy czekująco. – Co tak ślipią jak sroka w gnat! – warknął. – W dupie my utkli – dodał zaraz. – I to po same uszy. *** Narada by ła krótka. Sztab nie pozostawił im żadnego wy boru. Musieli dokończy ć robotę, mimo że większość ich oddziału już poległa. Węgrzy cki nie kombinował długo. – Spy chaczkę obsłuży ć umi? – zapy tał Bartka siedzącego w kącie przedziału desantowego. Starszy szeregowy pokręcił szy bko głową. – Ja też ni. – Przeniósł wzrok na kierowcę. – Ty lko ty nam został, Tomaszku. – W ży ciu nie prowadziłem takiego monstrum – jęknął Wiśniewski. – A bo to ono będzie wiele inne od tego ustrojstwa? – zbagatelizował problem sierżant. – Na moje oko… – zaczął kapral, ale nie zdąży ł skończy ć. – Na oko to chłop w szpitalu umar – przerwał mu Węgrzy cki. – Tak nam trza zrobić: ty ustawisz awtomaszy na w pół drogi, a ja i ten szczun – wskazał starszego szeregowca – na zeksie staniemy. Pozakatrupiamy … – Ich się nie da zabić – zaprotestował Wiśniewski. – Oj tam! – Sierżant machnął ręką. – My ty ch patałachów na farfocle pociopiemy – uniósł wzrok ku stanowisku kaemu – a ty my k, my k, szpurtniesz się na spy chaczkę i robota zrobiona. – Wiśniewski nadal nie wy glądał na przekonanego. – No weź, sam se obejrz, jakie to jełopy pofy rtane! – Węgrzy cki wskazał na wizjer. – Ledwie co kulasami powłóczo. Nazukos śmigniesz i bez naszy pomocy wszy stkich ominiesz. Na ty m stanęło. Kapral ustawił BRDM-a w połowie drogi między spy chaczami a wałem, potem odczekał chwilę, aż Węgrzy cki i Czartory ski zmasakrują znajdujący ch się najbliżej nieumarły ch, i na dany znak wy skoczy ł z wozu. Kaem obsługiwany sprawną ręką i okiem sierżanta kładł zombie pokotem. Zabić ich się nie dało, ale celna seria po nogach spowalniała ich jeszcze bardziej. Zadaniem Bartka by ło przy szpilenie każdego nieumarłego i wskazy wanie

kolejny ch celów sierżantowi. Wiśniewski miał się nie śpieszy ć. Przemy kał zakosami i przy stawał w bezpieczny ch miejscach, z dala od rozproszony ch zombie. Oni likwidowali zagrożenie w bezpośredniej okolicy i wszy stko powtarzało się od nowa. W trzy minuty kapral wy dostał się za ostatni szereg zarażony ch. Tam, w gęstszy m dy mie, by ł już zdany ty lko na siebie. Na jego szczęście w ogonie pozostała zaledwie dwóch najmocniej okaleczony ch i najmniej ruchliwy ch odmieńców, którzy czołgali się po ziemi za resztą hordy. Obaj mieli na sobie wy strzępione szare kombinezony. Kapral potknął się o rękę pierwszego i padł jak długi w trawę. Grzmotnął brzuchem o twardą ziemię, aż kałasznikow wy leciał mu z rąk. Oszołomienie minęło mu w ułamku sekundy, gdy tuż za szkłami maski pojawiła się znajoma, choć na wpół wy jedzona twarz Michała Stonawskiego. Obdarta ze skóry szczęka wisiała na jedny m zawiasie, luźne powieki przesłaniały puste oczodoły. Na ten widok Tomaszek, chłop jak dąb, zapiszczał cieniej od pierwszoklasistki. Zerwał się naty chmiast na równe nogi i nie próbując nawet szukać na ziemi automatu, pognał w kierunku majaczący ch w mroku spy chaczy. Wspiął się na bliższego stalińca, wskoczy ł na fotel i… zaklął. Ta maszy na nie miała kierownicy, ty lko kilka wajch. Potrzebował dłuższej chwili, by zrozumieć, jak się ją prowadzi. Największy problem miał z lemieszem. Aby go podnieść, musiał coś włączy ć albo przełączy ć. Poruszy ł wszy stkim, co widział w zasięgu ręki, i… Nic. Najwy raźniej musiał to by ć jakiś bardziej skomplikowany sy stem. Zerknął za siebie. Z oparów wy łaniały się właśnie kolejne zombie. W którąkolwiek stronę się obrócił, w sinej zawiesinie majaczy ły niezdarne, widmowe sy lwetki. Tamci dwaj ich tu nie sprzątną, chyba że uda mi się podjechać bliżej BRDM-a. Prędko uznał, że nie ma co wy dziwiać, w najgorszy m razie zbierze ziemię sprzed spy chaczy. Wy chy lając największą dźwignię, wrzucił jedy nkę, po chwili dwójkę, a zaraz potem trójkę – i na ty m musiał poprzestać. Jedenastotonowa maszy na toczy ła się majestaty cznie. Brnęła naprzód wolniej niż idące jej śladem ży we trupy. Wszy stko przez opuszczony lemiesz, który m zgarniała przed sobą ziemię. To dodatkowo spowalniało i tak niezby t szy bką jazdę. A przed maską stalińca wciąż by ło widać ty lko siny kobierzec. Spy chacz pokonał w ciągu minuty niespełna dwadzieścia pięć metrów, a ścigający go nieumarli przeszli w ty m samy m czasie dwa razy ty le. To nie wróży ło najlepiej misji kaprala. Jeszcze chwila i pierwsze bestie znajdą się tuż za dawny m ciągnikiem arty lery jskim. Gdybym miał broń…, pomy ślał Wiśniewski i zaklął pod nosem. Dlaczego porzucił ją podczas panicznej ucieczki przed Stonawskim? Dlaczego nie wrócił po kałasznikowa? Coś skrobnęło nagle po obudowie fotela. Przerażony Wiśniewski zerknął przez ramię. Zobaczy ł dwie pary rąk, które zaciskały się nieskładnie, próbując chwy cić gładki metal. Niewiele brakowało, by chwiejący się nieumarli żołnierze sięgnęli jego pleców. Trzeci zombie zbliżał się lewej strony, ale jego Tomaszek bał się najmniej – szeroka gąsienica chroniła go lepiej niż pociski towarzy szy broni. Odmieniec przekonał się o ty m kilka sekund później, gdy wielkie koła przemieliły go na papkę. W końcu przed spy chaczem zamajaczy ła charaktery sty czna sy lwetka wozu bojowego. Jeszcze chwila… Jeszcze chwila… Kapralowi opadła szczęka, gdy widoczność wreszcie się polepszy ła. Zobaczy ł bowiem obraz, którego zupełnie się nie spodziewał. BRDM otaczały setki nieumarły ch. Skąd się wzięli, nie miał pojęcia, ale aż się od nich roiło. Sierżant Węgrzy cki i starszy szeregowy Czartory ski znikali

właśnie wewnątrz wozu, ry glując za sobą włazy. I to by było na tyle, jeśli chodzi o wsparcie, uświadomił sobie kierowca. Na szczęście dopóki siedział na stalińcu, dopóty by ł w miarę bezpieczny. Uśmiechnął się pod nosem. Wy kona zadanie, zasy pie ten pieprzony dół, a później podjedzie do BRDM-a i zawoła do nich, żeby otworzy li na moment właz nad stanowiskiem kierowcy. Te powolne dranie nie zdążą mnie złapać. Nie dam się tak łatwo… *** Czartory ski wy jrzał przez wizjer. – Dał radę, towarzy szu sierżancie – wy chry piał, nie oglądając się. – Jedzie prosto na wał. Lezą na niego dziesiątkami, ale nie dostaną go, za wy soko siedzi. – To… dobrze… – wy szeptał Szy mon. Odrachy jedne zaszły ich cichcem od ty łu, kiedy skupili się na wy patry waniu kaprala. Węgrzy cki oparł się wy godniej, aby dać odpocząć obolały m plecom. Położy ł dłonie na pancerzu i nagle poczuł ból, jakby mu kto palce w śrubstag wsadził. Ciemność zobaczy ł przed oczami, nogi ugięły mu się, jakby je kto watą powy py chał. By łby zleciał, gdy by nie ten piston od inży niorów. Zorientował się w ostatniej chwili, co jest grane, chwy cił go za chabety i wciągnął do przedziału desantowego. Po czy m naty chmiast zatrzasnął oba podłużne włazy. Wewnątrz by li bezpieczni. Sierżant spojrzał na zmiażdżoną dłoń. Krew ciekła mu z trzech głębokich ran, w który ch zagłębiły się palce cholernej skakiny. Tak dał się podejść. Jak dziecko. Ale nic to. Grunt, że ży je. Ty lko dlaczego czuje takie zmęczenie? Zaraz opatrzy ranę. Razem z… z… Nie zasynaj, Szymuś, pomy ślał. Nie zasy… Oczy same mu się zamknęły. *** Wiśniewski zaśmiał się dziko, gdy po kolejny m cofnięciu i zmianie biegów został mu do zasy pania ostatni fragment dołu. Jeszcze chwila i warstwa wilgotnej ziemi zdusi płonący wciąż w ty m miejscu ogień. Uśmiech spełzł mu jednak z ust, gdy poczuł pod ty łkiem mocne szarpnięcie, a silnik zakaszlał złowrogo. Spojrzał na kontrolki. No tak, trzy stulitrowy zbiornik by ł już prawie pusty. Ile pali to cholerstwo? Z tego, co mu się w głowie tliło, dużo więcej niż każdy inny pojazd, jakim zdarzy ło mu się jeździć, a siedział za kółkiem i manetkami wielu wozów bojowy ch. Musiał podjąć decy zję, i to szy bko, czego najczy telniejszy m dowodem by ło jeszcze jedno kaszlnięcie silnika. Jeśli zdecy duje się zasy pać ostatni fragment wy kopu, może potem nie dojechać do BRDM-a, co równało się pewnej śmierci. Z kolei jeśli dotrze do wozu bojowego na oparach paliwa, nie ukończy misji – a dowództwo karało niewy konanie rozkazu i dezercję z całą surowością. Stanął przed niełatwy m wy borem, a w dodatku musiał podjąć decy zję w ciągu paru sekund. Walnął pięścią w udo. Jak odchodzić, to z hukiem. Wrzucił jedy nkę i ruszy ł w kierunku płomieni. Silnik zakaszlał jeszcze trzy razy, zanim ciężki spy chacz zawrócił w stronę BRDM-a. Mijając

poprzewracane taśmociągi, Wiśniewski przy jrzał się uważniej okolicy. Nieumarli nadciągali ze wszy stkich stron, by ło ich już z ty siąc, jeśli nie więcej. Nie zwracali jednak najmniejszej uwagi na wóz bojowy, za cel obrawszy ewidentnie spy chacz. I dobrze, pomy ślał. Podjadę prosto do BRDM-a, a gdy już będę bardzo blisko, przebiegnę po masce, przeskoczę na pancerz i wejdę do środka jednym z włazów, zanim którykolwiek z tych drani zdąży się zorientować. Zdawał sobie sprawę, że jego plan ma jeden słaby punkt, ale by ł dobrej my śli. Skoro udało mu się ty le osiągnąć, szczęście nie powinno go o… Silnik zakrztusił się znowu, stalińcem szarpnęło raz i drugi, a potem silnik zawarczał i zgasł. Dlaczego teraz?! Dlaczego właśnie teraz?! Zaklął siarczy ście, spoglądając na stojący ty lko kilkadziesiąt metrów dalej wóz bojowy. Tłum nieumarły ch napierał ze wszy stkich stron. Jedni zombie deptali po drugich; leźli po sobie, by le ty lko znaleźć się bliżej ofiary, jakby nie umieli się oprzeć jej… zapachowi, ciepłu, widokowi, a może odgłosom, które wy dawała? Tego Wiśniewski nie wiedział. Właściwie nawet się nie zastanawiał, co zwabia do niego odmieńców. Doskonale za to rozumiał: że jeśli naty chmiast nie zrobi czegoś sensownego, zostanie rozszarpany na strzępy. Najwięcej zarażony ch miał po lewej i z przodu, między buldożerem i BRDM-em. Z prawej strony by ło ich mniej, ale i tak o wiele za dużo. Za spy chaczem zaś tłoczy li się ci, który ch po drodze wy przedził. A gdybym wziął porządny rozpęd i skoczył?… Tak, to moja jedyna szansa. Zombie by li niestrudzeni, ale za to powolni, natomiast on na wszy stkich ćwiczeniach czuł się jak ry ba w wodzie. Skakał najdalej, wspinał się najwy żej – nawet po linie – no i w biegach nie miał sobie równy ch w cały m batalionie. Dy plomów potwierdzający ch świetną formę nazbierał już z pół walizki. Nie namy ślając się dłużej, zerwał się z fotela, przeszedł na sam przód wielkiej maszy ny, tam odwrócił się i poczekał w całkowitej ciszy, aż ostatni maruderzy dołączą do tłumu. Gdy zobaczy ł, że wszy scy chodzący nieumarli są przy spy chaczu, przeżegnał się pośpiesznie… i ruszy ł sprintem po obudowie silnika. Odbił się najmocniej, jak umiał, od pły ty, do której przy legało oparcie fotela kierowcy, i śmignął w powietrzu głową do przodu, klasy czny m ty gry skiem. To jednak nie wy starczy ło. Do otwartej przestrzeni zabrakło mu może metra. Wpadł na ostatni szereg nieumarły ch, kuląc się insty nktownie. Uderzy ł w nich z takim impetem, że polecieli na boki jak najzwy klejsze kręgle. Zatrzy mał się po zrobieniu dwóch przewrotów, zerwał na równe nogi i naty chmiast ruszy ł sprintem, omijając szerokim łukiem największe skupisko cuchnący ch śmiercią odmieńców. Gnał przed siebie jak wicher, bijąc wszelkie osobiste rekordy. Nogi z trudem nadążały za jego my ślami, ale nie zmy lił ry tmu. Udało się, dotarł do przeciwnej burty BRDM-a, zanim większość nieumarły ch zdołała zawrócić i zrobić kilka kroków. Wspiął się na pancerz i załomotał w najbliższy właz. – Sierżancie, to ja! – zawołał. – Wpuśćcie mnie! Cisza. Jakby wewnątrz nikogo nie by ło. Zerknął przez ramię. Masa zombie sunęła w jego kierunku wolno i nieubłaganie niczy m fala śmiercionośnego przy pły wu. – Co jest, jak pragnę zdrowia! – Załomotał ponownie, aż go ręka zabolała. Znów odpowiedziała mu cisza. – Ej, wy tam!… Szarpnął za pokry wę włazu. Ani drgnęła, zary glowana. Zrobił to samo z drugą, potem trzecią. Najbliżsi nieumarli by li już ty lko o kilka kroków od ty łu BRDM-a. Wiśniewski zaklął pod nosem,

sięgając w panice do ostatniej stalowej pokry wy, tej nad stanowiskiem kierowcy. Wsunął palce pod kry zę i pociągnął z cały ch sił. Odskoczy ła z trzaskiem. Bez zastanowienia wskoczy ł do mrocznego wnętrza. – Bardzo zabawne – mruknął, sadowiąc się na własny m fotelu i sięgając po kluczy ki. – Dlaczego mi to… – Dalsze słowa uwięzły mu w gardle, gdy poczuł zaciskające mu się na szy i zimne palce i zrozumiał, co jest źródłem odrażającego odoru, który poczuł kilka sekund wcześniej.

34 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 04:11 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 Biedrzy cki zamknął drzwi za Arendzikowskim. Oprócz nich w narożny m gabinecie przeby wali ty lko Niesy to i Mawet, awansowany przed momentem na dowódcę dolnośląskiego konty ngentu ZOMO. Zebrali się tutaj, by omówić ważną sprawę. – Przejdźmy od razu do rzeczy – zaproponował Biedrzy cki, siadając za biurkiem. – Udało nam się ściągnąć do Wrocławia ponad sześć ty sięcy żołnierzy i około ty siąca milicjantów. Dalsze dwadzieścia pięć ty sięcy żołnierzy formuje właśnie kordon sanitarny, który m odetniemy miasto od reszty kraju. Do siódmej stworzy my blokadę, przez którą nawet my sz się nie prześlizgnie, ale… – zamilkł na moment, wodząc wzrokiem po twarzach zebrany ch – …ale to wszy stko będzie gówno warte, jeśli nie wy my ślimy skutecznego sposobu… – znów zamilkł, ty m razem z braku odpowiednich słów – …sposobu na unieszkodliwienie zarażony ch. Jeśli nasze szacunki są trafne choćby w połowie, możemy mieć obecnie do czy nienia z kilkoma, a nawet kilkunastoma ty siącami zombie. Mawet poruszy ł się niespokojnie. On jeden z tego grona nie uczestniczy ł we wcześniejszej naradzie i dlatego nie sły szał o wy nikach prac zespołu doktora Arendzikowskiego. – We Wrocławiu grasuje kilkanaście ty sięcy ty ch stworów? – powtórzy ł z niedowierzaniem. Biedrzy cki przy taknął z powagą. – Czarny scenariusz specjalistów ze szpitala MSW zakłada wręcz… – Nie ulegajmy panice – przerwał mu Bogdan. – Czarne scenariusze rzadko się ziszczają. Parę osób z Rady Epidemiologicznej na moją prośbę nakreśliło najgorszy wariant rozwoju wy darzeń, ale na razie nic nie wskazuje, aby miał on wiele wspólnego z rzeczy wistością. Będzie źle, to prawda, lecz dy sponując takimi siłami, jakie zgromadziliśmy w najbardziej newralgiczny ch punktach miasta, powinniśmy opanować epidemię. Trzy majmy się zatem wersji o kilkunastu ty siącach potencjalny ch zarażony ch. – Dobrze – podjął Bartek. – Moi sztabowcy oceniają, że do rana możemy zneutralizować sześć, nawet osiem ty sięcy zombie. Drugie ty le schwy tamy w ciągu dnia. Skoro jednak nie da się ich skutecznie spalić ani zabić, mamy ogromny problem. Co z nimi zrobić? W miarę słuchania Niesy to krzy wił się coraz bardziej. – Ile jest więzień na terenie Wrocławia? – zapy tał. Major spojrzał znacząco na Maweta. – Na mnie nie patrzcie – mruknął zomowiec. – Ja jestem z Lublina. Przeniesiono mnie do was trzy miesiące temu. Nie mam bladego pojęcia, ile kiciów macie w ty m swoim zadżumiony m mieście. Arendzikowski też rozłoży ł bezradnie ręce. By ł w stanie powiedzieć, ile łóżek szpitalny ch ma do dy spozy cji, ale o to akurat nikt nie py tał. – Tak do niczego nie dojdziemy. Trzeba nam kogoś obeznanego… – Biedrzy cki sięgnął po

telefon. – Znajdzie się tam ktoś, kto zna dobrze miasto? – rzucił do słuchawki kilka sekund później, potem zamilkł na dłuższą chwilę, a na koniec pokręcił głową. – Chodziło mi raczej o kogoś, kto orientuje się w infrastrukturze. Tak. Właśnie tak. Świetnie. Dawajcie mi go tutaj. Tak, naty chmiast! – Słuchawka wy lądowała z powrotem na widełkach. – Załatwione. Moment później ktoś zapukał nieśmiało do drzwi. – Wejść! W progu stanął wy soki, ostrzy żony na jeża blondy n o owalnej twarzy i klasy czny ch słowiańskich ry sach. Strzelił obcasami na widok Bartka. – Podporucznik Sławomir Nizner melduje się na rozkaz – wy palił, prostując regulaminowo plecy. – Wy jmijcie ten kij z dupy i nie róbcie przeciągu – wy burczał major, świadom uciekającego czasu. – Siadajcie, będziemy mieli do was kilka konkretny ch py tań. – Tak jest! – Nizner zajął ostrożnie wskazane miejsce. – Żeby nie by ło nieporozumień. Wszy stko, co usły szy cie w ty m gabinecie, jest ściśle tajne. Jeśli piśniecie komuś choć słowo… – Biedrzy cki zawiesił znacząco głos, wskazując głową Maweta, a ten posłał podoficerowi miażdżące spojrzenie jak zawsze, gdy trzeba by ło opieprzy ć podwładnego. – Rozumiemy się? Podporucznik otworzy ł szerzej oczy i przełknął nerwowo ślinę. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. – Tajest! – potwierdził lekko łamiący m się głosem. Bartek odpuścił sobie dalsze groźby. – Wiecie, ile jest więzień na terenie Wrocławia? – Tajest! – To nie by ło py tanie retory czne. – Tajest. Mamy dwa zakłady karne: numer jeden na Kleczkowskiej i numer dwa na Fiołkowej. – Fiołkowa? – jęknął Niesy to. – Gdzie to jest? – Bez mapy się nie obejdzie, jak widzę – stwierdził Bartek, podnosząc się zza biurka, i zaproponował: – Przejdźmy do sąsiedniego pomieszczenia. Przenieśli się bły skawicznie. Biedrzy cki odesłał na kory tarz wszy stkich podoficerów pracujący ch przy stole sztabowy m, po czy m jeszcze kazał postawić przy drzwiach wartownika. Gdy podeszli do mapy, Nizner wskazał im obie lokalizacje, a Mawet oznaczy ł je czerwony mi chorągiewkami. – To wszy stko? – Bartek spojrzał z niedowierzaniem na podporucznika. – Jest jeszcze areszt śledczy, tutaj obok, na Świebodzkiej. – Fakt – rozpromienił się zomowiec. – Za budy nkiem sądu. By łem tam nie dalej niż… Biedrzy cki wpadł mu bezceremonialnie w słowo, nie spuszczając uważnego wzroku z przy słanego podoficera. – Wiecie, Nizner, ilu zombie można by tam pomieścić? – Ale gdzie, towarzy szu majorze? – zapy tał zdezorientowany podporucznik. – W ty ch więzieniach, a gdzież by indziej? – rozzłościł się Bartek. – Skupcie się. – Areszt ma około ośmiuset miejsc, ZK1 podobnie, a ZK2… – Nizner zamilkł na chwilę. –

Tam tak naprawdę dopiero powstaje porządniejsze więzienie. – Zatem mamy jakieś… – podsumował Niesy to – półtora ty siąca miejsc. – Zombie nie żuczki – wtrącił Mawet. – Nie powinni narzekać na przepełnienie. Trzy razy ty le ich się tam napcha, a może i więcej, jeśli usuniemy z cel pry cze. Major podrapał się po brodzie. – Lepiej nawet – dodał. – Gdy już zapełnimy bloki, resztę możemy upakować na kory tarzach i dziedzińcach. – Postukał palcem w mapę. – Chy ba znaleźliśmy rozwiązanie – oświadczy ł. – Przy najmniej częściowe. Ale to zawsze krok w dobry m kierunku. – A co zrobimy z osadzony mi? – zainteresował się Arendzikowski. – To półtora ty siąca chłopa będzie. Biedrzy cki przy gry zł wargę. – Trzeba ich gdzieś przenieść… Ty lko gdzie? Nizner podniósł rękę jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi. – Może na stadion? – Na Olimpijski? – podchwy cił Niesy to. – To spory obiekt, odosobniony, można go pilnować niewielkim nakładem środków. – Ciekawa koncepcja… – Bartek przesunął się, by zerknąć na inny fragment wielkiej mapy. – Naprawdę ciekawa. Mawet także pochy lił się nad stołem. – A gdy by umieścić tam zombie, zamiast przenosić więźniów? – zaproponował. – Dlaczego? – zapy tał krótko Biedrzy cki, nawet nie podnosząc głowy. – Nie ma takiej opcji, panowie! – zaprotestował naty chmiast Arendzikowski. – Zaczekaj, Bogdan – poprosił major. – Dokończcie, poruczniku. – Upakowanie na stadionie ty lu więźniów to kiepski pomy sł. Wiecie, kto siedzi w kiciach? Spora część osadzony ch to najgorszy element, zatwardziali kry minaliści, recy dy wa. Kiedy ty lko poczują pismo nosem, urządzą nam prawdziwe piekło. Bez przerwy będziemy mieli do czy nienia z buntami albo próbami ucieczek. Kto wie, czy nie masowy ch. W pojedy nkę czy razem, pouciekają mam bez dwóch zdań. By ć może nawet wszy scy. Ilu funkcjonariuszy oddelegujemy do pilnowania tej bandy ? Dwa plutony ? Kompanię? To na pewno nie wy starczy. – Przesadzacie, poruczniku – mruknął Biedrzy cki. – Nie przesadzam! – żachnął się zomowiec. – Mnie szkolono z my ślą o takich sy tuacjach, was nie. Jeśli mówię, że to zły pomy sł, mam rację. Ale zmartwy chwstańcy to zupełnie inna sprawa. Wy starczy odpowiednio zabezpieczy ć kilka newralgiczny ch punktów i zabary kadować większość wy jść, a będzie można ich tam trzy mać do usranej śmierci. Nie wspominając o ty m, że stadion pomieści ich – wzorem majora postukał palcem w mapę – ty siące. A nawet dziesiątki ty sięcy. Bartek wy prostował się w końcu i przeniósł wzrok na Arendzikowskiego. – Dlaczego uważasz, że nie powinniśmy tam umieszczać zombie? – W hotelu obok Stadionu Olimpijskiego otworzy liśmy przed kilkoma godzinami nowe izolatorium, jedy ne działające w tej chwili. Trafiają tam wszy scy wy łapani uciekinierzy i ludzie zgarnięci podczas pacy fikacji. To setki osób, w ty m wiele kobiet i dzieci, które przeży ły tej nocy istne piekło. Zorganizowanie dla nich innego lokum potrwa, a gwarantuję ci, że jeśli który ś izolowany zauważy, co szy kujemy im pod nosem, będziesz miał tam taki burdel… – Rozumiem. – Biedrzy cki uciszy ł go gestem. – Żadne z ty ch dwóch rozwiązań nie jest

idealne, ale rozważmy ich plusy i minusy. Więzienia w sam raz nadają się do izolowania tak groźny ch bestii jak zombie. Otaczają je grube, wy sokie mury, a cele w nich są dobrze zamknięte i pilnowane. Ale to rozwiązanie ma trzy ogromne minusy. Po pierwsze więzienia stoją w samy m środku gęsto zamieszkany ch dzielnic. Po drugie trzeba by coś zrobić z setkami groźny ch kry minalistów. – Zawsze można ich wy strzelać – podsunął Mawet, którego naty chmiast zgromili wzrokiem. – Po trzecie wreszcie – konty nuował major – pomieścimy w obu ty ch lokalizacjach maksy malnie sześć ty sięcy nieumarły ch, a to przecież dopiero dolna granica naszy ch szacunków. Może się zatem okazać, że szy bko wrócimy do punktu wy jścia i za kilka bądź kilkanaście godzin będziemy musieli sięgnąć po inne dostępne środki, czy taj: stadion. A teraz przejdźmy do drugiego rozwiązania. Zamieniamy stadion w wielkie więzienie, nie dla ludzi jednak, lecz dla schwy tany ch zombie. To obiekt raz, że oddalony od dzielnic mieszkalny ch, a dwa, że giganty czny. Powinien bez problemu pomieścić nawet kilkadziesiąt ty sięcy ty ch potworów. Zatem w porównaniu wy pada lepiej od zakładów karny ch, ale ma co najmniej dwa minusy. Po pierwsze trzeba by gdzieś przenieść jedy ne działające izolatorium. I to naty chmiast, bez paty czkowania się z pacjentami. Tak, Bogdan – uniósł znowu dłoń. – Zdaję sobie sprawę, co ci ludzie przeży li, ale tu chodzi o coś więcej niż dobre samopoczucie oby wateli. Jeśli ty lko znajdziemy obiekt zastępczy, w który m można by ich ulokować, a wierzę, że tak się stanie, przeniesiemy ich w ciągu paru godzin. – Zaczerpnął tchu, by przejść do drugiego z zasy gnalizowany ch problemów. – Po drugie zaś stadion trzeba by odpowiednio zabezpieczy ć, skoro chcemy uwięzić na nim wiele ty sięcy krwiożerczy ch bestii. Zwy kłe kraty w bramach nie wy starczą. To będzie wy magać zaplanowania frontu robót, ściągnięcia fachowców, murarzy, spawaczy i tak dalej, no i zgromadzenia deficy towy ch materiałów budowlany ch. Taka operacja potrwa dłużej, niż się może wy dawać. Zatem musimy poszukać rozwiązania ty mczasowego. Mówiąc krótko: trzeba znaleźć przechowalnię dla schwy tany ch w trakcie obławy nieumarły ch do czasu przetransportowania ich na stadion. Jakieś pomy sły ? Zastanawiali się w milczeniu przez dłuższą chwilę, szukając rozwiązania, które by usaty sfakcjonowało ich wszy stkich. – Barki! – zawołał w końcu rozgorączkowany Niesy to. – Zapakujmy ich na barki! – Podszedł do stołu i przesunął palcem po kanale powodziowy m ciągnący m się od mostu Warszawskiego aż po Wy spę Miłości. – Dzięki temu do zakończenia prac możemy ich trzy mać rzut beretem od stadionu. Barki ściągnie się w parę godzin z portu miejskiego albo jeszcze szy bciej ze stoczni remontowej. Każda taka jednostka ma kilka kry ty ch ładowni, pomieści więc setki zombie, może nawet ty siące – potoczy ł triumfalny m wzrokiem po kolegach. Mawet poklepał go po plecach, Arendzikowski pokiwał głową z uznaniem, a Biedrzy cki swoim zwy czajem uśmiechnął się półgębkiem, co w jego wy padku oznaczało najwy ższą pochwałę. Tę radosną atmosferę zakłóciły wy powiedziane cicho słowa podporucznika. – Kanał powodziowy nie jest żeglowny. Od strony mostu Warszawskiego blokuje go pły cizna, którą miasto miało usunąć już dwa lata temu, a od strony wy spy zamy ka go jaz. – Pisze się jazz, ale mówi się dżez – poprawił go Niesy to. – Ale mnie chodzi o rodzaj zapory na rzece, nie o muzy kę. – I co z tego, że ten wasz jaz tam jest? – zdziwił się Mawet. – Przez coś takiego da się przecież przepły nąć. Sam widziałem, jak barki do niego wpły wały. Przy wy spie by ły opuszczane albo

podnoszone, ot i cała filozofia. – My licie jaz ze śluzą, towarzy szu poruczniku. Jaz to taki prosty stopień wodny – wy jaśnił pośpiesznie Nizner. – Coś jakby mała tama, która spiętrza wodę na dany m odcinku. Żadna barka go nie pokona, możecie mi wierzy ć. – No to dupa – mruknął rozczarowany Bogdan. – Chy ba jednak nie do końca… – odezwał się znowu podporucznik. – Można by trzy mać zombie na ty ch barkach, ale na kanale żeglugowy m. To ten drugi, równoległy. – Barki, powiadacie. – Biedrzy cki przesunął palcem po wszy stkich niebieskich wstęgach, jakimi na planie miasta oznaczono kory to Odry i kanały. Każdy uczestnik narady choć raz w ży ciu widział żeglujące w dół i w górę rzeki statki, który mi przewożono masówkę, od węgla po ziarno. – Ten pomy sł z każdą chwilą podoba mi się bardziej… – Major wy prostował plecy. – To doskonałe rozwiązanie. Barki są ze stali. Ich ładownie można zamknąć na głucho metalowy mi pokry wami. A gdy by nawet nieumarli wy leźli jakimś cudem na pokład, to i tak nikomu nie zagrożą. Wy starczy, że zakotwiczy my pły wające cele pośrodku kory ta rzeki. Tam, gdzie jest najszerzej. – Wy szczerzy ł się. – Nie potrzebujemy stadionu ani więzień. Nie musimy nikogo nigdzie przenosić. To jest to! Zaraz wy dam rozkaz zajęcia portu miejskiego i stoczni. Wy korzy stamy je jako punkty załadunkowe… – Urwał, sły sząc głośne pukanie do drzwi. – Wejść! W progu stanął podoficer z plikiem kartek w dłoni. Wy glądał na mocno wy straszonego. – Towarzy szu majorze, kapitan Niewiadomski kazał zameldować, że przed chwilą utraciliśmy kontakt z oddziałem wy słany m do Pracz Odrzańskich – wy dukał, stojąc na baczność. – Mam też przekazać raporty patroli wy słany ch do najbardziej zagrożony ch dzielnic. Niemal wszy stkie donoszą o liczny ch kontaktach z zarażony mi. – Dawajcie! – Biedrzy cki wy ciągnął rękę. – Możecie wracać do centrum dowodzenia. Drzwi zamknęły się z hukiem. – Zaczęło się – mruknął Mawet, sięgając po leżącą na skraju stołu czapkę. – Zaczekajcie chwilę – poprosił major z nosem w meldunkach. Kartek by ło ponad dwadzieścia. Na pierwszej znalazł dokładny opis sy tuacji na Praczach. Wy glądało na to, że w trakcie misji doszło tam do jakiegoś tragicznego w skutkach wy buchu, ale garstka ocalały ch żołnierzy postanowiła wy konać swoje zadanie do końca. Zanim nastąpiła utrata łączności, dowódca jednego z BRDM-ów zdąży ł poinformować centrum dowodzenia o pojawieniu się setek zombie, uruchomieniu jednego spy chacza i częściowy m zasy paniu dołu krematory jnego. Raporty z inny ch odcinków by ły równie ciekawe. Oddziały wy słane do najbardziej zady miony ch dzielnic donosiły o częsty ch kontaktach z zarażony mi. Walki na ulicach rozgorzały od nowa. Ty m razem jednak wojsko by ło liczniejsze i o wiele lepiej przy gotowane niż podczas wcześniejszej pacy fikacji Labiry ntu. Zewsząd spły wały meldunki o ujęciu sporej ilości zombie. Dowódcy najczęściej py tali, dokąd należy odstawić schwy tany ch odmieńców. Kierowanie nieumarły ch na barki, choć wy dawało się idealny m rozwiązaniem, na razie niestety pozostawało w sferze planów. Bartek nie miał pojęcia, czy w porcie albo w stoczni znajdzie puste jednostki pły wające. Nie wiedział także, skąd wy trzasnąć do nich załogi. Wszy stko to by ło oczy wiście do zorganizowania, ale nie na już. Oderwał wzrok od lektury i przeniósł spojrzenie na Niznera. – Podporuczniku, co by ście zrobili, gdy by ście musieli odizolować setki zombie teraz zaraz? – zapy tał.

Milczenie się przedłużało. Młody oficer wpatry wał się w mapę, marszcząc czoło w zamy śleniu. Biedrzy cki nie poganiał go. Czekał spokojnie, tak samo jak pozostali uczestnicy narady. – Zapakowałby m ich do wagonów kolejowy ch – wy mamrotał w końcu Nizner. – Słucham? – Bartek zrobił wielkie oczy. Mawet i Niesy to pokręcili z niedowierzaniem głowami. Ty lko Arendzikowski uśmiechał się szeroko, jakby w lot zrozumiał, o czy m mowa. – Na Brochowie mamy setki pusty ch węglarek – wy jaśnił podporucznik. – To wielkie wagony, odkry te od góry, ale z wy sokimi stalowy mi ścianami. W razie potrzeby pomieścicie w nich ty siące zarażony ch. Major odetchnął z ulgą. – Poruczniku – zwrócił się najpierw do Maweta – zajmijcie się zabezpieczeniem stacji na Brochowie. Macie do dy spozy cji każdego zomowca, jaki jeszcze wam został. Krzy siek, ty pędź na centralę, dzwoń do komitetu, zapewnij Zaty lnego, że sztab kry zy sowy ma już gotowy plan, a epidemia zostanie opanowana do wczesny ch godzin ranny ch. Ty lko nie wdawaj się w szczegóły, żeby znowu nie mendził. A wy, podporuczniku – Biedrzy cki przy szpilił spojrzeniem Niznera – zgłoście przełożonemu, że przechodzicie pod moje bezpośrednie rozkazy. W try bie naty chmiastowy m.

35 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 04:14 okolice Maślic i Lasu Pilczyckiego Radek otworzy ł oczy. Zaspany gapił się przez moment w mrok, nie wiedząc, gdzie jest ani co tutaj robi. Intensy wny zapach siana i odgłosy dobiegającego z kilku miejsc naraz chrapania przy pomniały mu jednak szy bko o wy darzeniach poprzedzający ch walkę z odmieńcami i późniejszą paniczną ucieczkę. Wzdry gnął się jeszcze przed ty m, zanim sobie uświadomił, że skrewił, i to strasznie. Porucznik Sawicki zostawił go na warcie, a on jak zwy kły kot – skrzy wił się na to porównanie – zasnął na służbie! Krańcowe wy cieńczenie nie by ło żadny m usprawiedliwieniem. Nie tłumaczy ło go także to, że zamknął oczy ty lko na kwadrans. Gdy ostatni raz spoglądał na zegarek, dochodziła czwarta. Teraz by ło piętnaście po. Ulgi nie przy niosła mu nawet konstatacja, że nikt nigdy nie dowie się o tej chwili słabości. Gdyby podczas jego drzemki wiatr zmienił kierunek i dym znów zasnuł okolice Lasu Pilczyckiego… Wolał nie my śleć, jakie by ły by skutki takiej nierozwagi. Wszy scy inni też pozdejmowali maski. Spali twardo, jakby nie zmruży li oka przez co najmniej ty dzień. Sierżant podciągnął się do pozy cji siedzącej. Oparł plecy o poczerniałe deski, z który ch zbito szopę. Grube na cal drewno ugięło się lekko z ledwie sły szalny m skrzy pnięciem. Ciszę nocy zakłócało jedy nie chrapanie żołnierzy. Przez nieliczne szpary w powale i ścianach sączy ł się czy sty mrok. Ciągnęło chłodem. I coś śmierdziało. Prócz przy jemnej woni siana Radek wy czuwał ulotny, znajomy odór. By ła w nim nuta spalenizny, ale nie ona dominowała. Znacznie silniej bił w nozdrza mdlący, słodkawy … Kot nagle zeszty wniał. Coś napierało na deski od zewnątrz, czuł to teraz wy raźnie. Kolejne szturchnięcia by ły coraz mocniejsze. Usły szał też coś jakby skrobanie. Odsunął się szy bko od ściany, brnąc przez siano na czworakach. Z tego, co pamiętał, porucznik położy ł się najbliżej drzwi. Znalezienie go w ty ch ciemnościach musiało chwilę potrwać. Jak na złość przełożony spał akurat na bezdechu. – Andrzej… – wy szeptał Radek, doty kając delikatnie ramienia kuzy na. – Co? Ja… – Cicho – zatkał usta półprzy tomnego Sawickiego. Porucznik naty chmiast się uspokoił i szy bko pokiwał głową. Wy czuwszy to, Radek cofnął rękę. – Co się dzieje? – usły szał chrapliwy szept. – Ktoś jest na zewnątrz – odszepnął. – Kto? – Chy ba oni… – Ech! Podczołgali się razem do podparty ch gruby m polanem drzwi. Te miały więcej szpar, tak więc – mimo że na zewnątrz wciąż by ło ciemno, choć oko wy kol – zauważy li jakiś ruch po drugiej stronie. Ktoś tam na pewno by ł, podobnie jak za przeciwległą ścianą. Ktoś znacznie

cichszy od ży wego człowieka… Sawicki namacał ramię Radka, a następnie pociągnął go lekko, dając znak, by się cofnęli. – Trzeba zbudzić ludzi – wy szeptał, gdy przy cupnęli na samy m środku szopy obok nakry tej plandeką sterty rupieci. – Ty lko ani mru-mru. Kieruj ich tutaj. Sierżant obszedł szopę, kolejno wy macując śpiący ch żołnierzy. Ty lko jeden narobił rabanu, wy rwany z głębokiego, niespokojnego snu: stęknął głośno, zanim budzący go Radek zdąży ł zasłonić mu usta. Reszta zareagowała jak trzeba i spełzała z bel siana w całkowitej ciszy, kiedy wskazy wał miejsce zbiórki. Trzy minuty później Radek dołączy ł do porucznika i przy siadł na plandece. – Na zewnątrz są odmieńcy. – Sawicki nie owijał w bawełnę. – Musimy jak najszy bciej sprawdzić, ilu ich tu przy lazło, i znaleźć bezpieczną drogę ewakuacji. – Ciekawe jak. Okien tu nie ma, a drzwi lepiej nie otwierać – wy raził swoją opinię Kietzman. – Powiedziałby ś coś, czego sam nie wiem – ofuknął go porucznik. Szeregowiec naty chmiast ucichł. Za to Jany szek musiał wtrącić swoje trzy grosze: – Po omacku wiele nie znajdziemy. – To fakt – przy znał Sawicki. – Mam latarkę, ale boję się, że jej uży cie przy niesie nam więcej szkody niż poży tku. – Niby czemu? – zdziwił się Birkowski. – Może światło przy wabi ich jeszcze więcej? Zamilkli na dłuższą chwilę. Ciszę przerwał dopiero sierżant. – Na mój rozum to oni już wiedzą, że tu jesteśmy. Sły szałem skrobanie w ścianę, kiedy … – ugry zł się w języ k, zanim wspomniał o drzemce. – A bez światła tracimy ty lko czas. Szeregowcy poparli go cichy mi pomrukami. – Dobra – ustąpił porucznik. Od początku miał ochotę uży ć latarki, ale nie chciał podejmować tej decy zji w pojedy nkę, żeby nie mieli do niego pretensji w razie, gdy blask sprowokuje przeciwnika do ataku. Wy macał chlebak, pogmerał w nim chwilę, a w końcu kazał wszy stkim przy mknąć oczy. I tak wzdry gnęli się potężnie, kiedy wnętrze szopy rozjaśnił snop oślepiającego światła. Potrzebowali kilku długich sekund, by wzrok przy zwy czaił się do blasku, i dopiero po ty m czasie odetchnęli z ulgą – również dlatego, że czające się na zewnątrz bestie nie zareagowały w żaden widoczny sposób na włączoną latarkę. Sły chać by ło ty lko ciche skrzy pienie desek, na które napierali nieumarli, oraz w paru miejscach niewy raźne skrobania i chroboty. Sawicki omiótł latarką wszy stkie kąty, a potem oświetlił belki powały. Nie znalazł żadnego okna ani innego otworu, który m mogliby wy jrzeć na zewnątrz. Zanim wrócił do czekający ch na niego przy plandece żołnierzy, postanowił sprawdzić coś jeszcze. Skierował snop światła na szparę nad drzwiami, a sam przy tknął oko do dziury po sęku niżej. W niebieskawy m blasku dostrzegł zary sy kilku chwiejący ch się postaci. Ani jedna nie zareagowała, jakby by ły całkowicie ślepe. – Ej! – zawołał gotów w każdej chwili odskoczy ć w ty ł. Nie musiał tego robić. Odmieńcy wy dawali się także głusi jak pień. A jednak coś ich przy ciągało do ży wy ch ludzi. Czyżby jakiś inny, nieznany nauce zmysł?, zaczął się zastanawiać Sawicki, przekonany, że nie może chodzić o zapach. Jeżeli ktoś tutaj nieludzko śmierdział, to na pewno nie żołnierze. Porucznik cofnął się, nie gasząc latarki, i podszedł do obserwujący ch go z coraz większy m niepokojem podwładny ch.

Kiedy wy jaśniał im, dlaczego zachowuje się tak swobodnie, Radek nieustająco szukał rozwiązania. Chciał zrehabilitować się we własny ch oczach, ponieważ czuł, że wpadli w pułapkę przez jego zaniedbanie. Olśniło go, gdy spojrzał na plandekę. – Musimy wy jść na dach – rzucił znienacka. – Brawo – skwitował porucznik, celując palcem w powałę wiszącą trzy metry nad ich głowami. – Problem ty lko w ty m, że żaden z nas nie ma skrzy deł. – Wiem… – Sierżant chwy cił linę, którą ktoś obwiązał płat brezentu. Miała grubość palca i mierzy ła z dziesięć metrów. – Ona może je zastąpić – dodał, zry wając się z miejsca. W kilku zdaniach streścił, na czy m polega jego pomy sł: wy starczy porobić węzły na sznurze, przerzucić go przez krokiew, wspiąć się po nim i za pomocą noży poluzować kilka desek. Ty m sposobem powstanie otwór, przez który wszy scy wy dostaną się na dach. Falkiewicz i Wnęk sprawnie poluzowali i wy łamali trzy krótkie deski. Wkrótce wszy scy uciekinierzy siedzieli już na dachu, spoglądając na łąki i tłumy idący ch przez nie zarażony ch. Na niecałą godzinę przed świtem, gdy zasnuwające firmament chmury zniknęły, a niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć, z jednej strony sięgali wzrokiem aż po linię drzew porastający ch dalszy brzeg Ślęzy, z drugiej zaś daleko w głąb ogródków działkowy ch. Szopa stała na samy m skraju terenu podzielonego na niewielkie spłachetki, w większości nawet nie ogrodzone. W pobliżu straszy ło kilka inny ch podobny ch ruder, ale ty lko przy jednej zgromadzili się nieumarli. Sawicki sięgnął po lornetkę i długo nie odsuwał jej od oczu. W końcu coś mruknął. Krótko, cicho i niezrozumiale. – Co je tam przy ciąga? – zapy tał siedzący najbliżej sierżant. – Króle – powtórzy ł porucznik wy raźniej. – Co takiego? – zdziwił się Kietzman. – Króliki – wy jaśnił mu Wnęk. – Próbują dobrać się do klatek – powiedział Andrzej. – Ale że te są porządnie zrobione: metalowe ramy, siatka z grubego drutu, na razie nie dają rady. – I dobrze. Bo my będziemy następni – wy mamrotał Jany szek, kuląc się jeszcze bardziej. – Sierżancie! – Sły sząc czy jeś wołanie, Radek odwrócił się szy bko. Z przeciwległego krańca dachu kiwał na niego podekscy towany Falkiewicz. – Czego? – burknął Kot, wściekły, że ktoś wy ry wa go z zamy ślenia. Właśnie zaczęła mu świtać genialna my śl, ale stracił wątek, gdy się rozkojarzy ł. – Tutaj też są klatki z królikami! – zameldował kapral, pokazując w dół. Porucznik i sierżant przeszli ostrożnie na skraj dachu. Położy wszy się na brzuchu, głowy wy sunęli za krawędź. Fakty cznie, na ziemi kłębił się spory tłumek nieumarły ch, siłujący ch się z klatkami. – Durne króle ich tu ściągnęły – jęknął Sawicki. – Nas też wy czuli – zaprzeczy ł Kot. – Ci przy drzwiach nie wy glądali na zainteresowany ch królikarnią. – Hm… Racja – przy znał po chwili zastanowienia dowódca. – Tak czy inaczej jesteśmy w głębokiej dupie. – Przy brał wy godniejszą pozy cję. – Zobacz, ilu ich jest. Za nic nie zdołamy się przebić… Radek potaknął. Raczej z przy zwy czajenia niż na potwierdzenie słów kuzy na. Nadal nie mógł sobie przy pomnieć, co też mu przy szło do głowy, kiedy Falkiewicz rozdarł mordę.

Ty mczasem kapral podczołgał się do nich z szerokim uśmiechem na twarzy. – A gdy by tak zrobić dy wersję? – zaproponował. Spojrzeli na niego z politowaniem, ale widząc jego pewną minę, spoważnieli. – Mów, co ci tam łazi po łbie – warknął Kot. – Mogliby śmy powy ciągać te króliki z klatek i wy puścić je potem za szopą. Chodzące trupy polezą za nimi, a my my k, my k, zeskoczy my z dachu i pobiegniemy w przeciwny m kierunku. Radek ledwie się powstrzy mał od plaśnięcia dłonią w czoło. Tak, to było to! Zupełnie jakby Falkiewicz czytał mi w myślach… Sawicki nie wy glądał na przekonanego. – Jak chcesz je powy ciągać? – zakpił z kaprala. – Zejdziesz między zarażony ch? Poprosisz, żeby cię nie wpieprzy li, dopóki nie pootwierasz klatek, po czy m jeszcze każesz im wziąć na wstrzy manie do chwili, aż poprzenosisz wszy stkie króle na drugą stronę szopy ? Tak to sobie wy obrażasz? – No nie… Ja… – jąkał się Michał, któremu pomy ślunku wy starczy ło ty lko na wy my ślenie ogólnej koncepcji. W ty m momencie Radek by ł już gotów przejąć pałeczkę. – To będzie o wiele prostsze… *** Korzy stając z dostępny ch narzędzi, wspólny mi siłami rozmontowali kawał jednej ściany. Na szczęście okazało się, że wszy stkie klatki są wzmocnione ceownikami i siatką ty lko od frontu i boków, wy starczy ło zatem wy dłubać gwoździe z ty lny ch desek – do czego żołnierzom przy dały się bagnety, noże, a nawet ły żki z menażek zabrany ch po drodze umierający m kolegom – i powy ciągać za uszy struchlałe zwierzątka. Powrzucali je następnie po kilka do każdego worka, jaki znaleźli pod plandeką. Prawie pół setki zdoby czny ch króli prędko trafiło na dach. Nieumarli zareagowali zgodnie z przewidy waniami: przestali się tłoczy ć przy opróżniony ch klatkach i zgromadzili się po tej samej stronie szopy co czekający na rozwój wy padków żołnierze uzbrojeni w króliki. – Co teraz? – zapy tał porucznik, kiedy wszy stko by ło już gotowe. Radek miał kilka pomy słów, wolał jednak nie poddawać ich pod dy skusję. Wiedział, czy m by to się skończy ło. – Na dole widziałem leżącą siatkę. Zróbmy z niej coś na kształt prowizory cznej klatki, wsadźmy część królików i rzućmy tam – wskazał miejsce pomiędzy szopami. – Po co robić klatkę? – sprzeciwił się Kietzman. – Rozpuśćmy je wolno. Te pokraki na pewno szy bko ich nie wy łapią. – Masz rację, nie wy łapią. Ale ty z kolei nie przekonasz ty ch biedny ch kłapouchów, żeby wiały w wy brany m przez ciebie kierunku. Co będzie, jeśli zaczną czmy chać tam gdzie my ? Jak zrzucimy klatkę albo jeszcze lepiej dwie, o ile wy starczy nam siatki, to przy nęta zostanie na swoim miejscu, a te sucze sy ny nie dobiorą się do niej od razu. Dzięki temu zy skamy na czasie. Żołnierze pokiwali zgodnie głowami. Cieszy li się, że ktoś spośród nich dobrze kombinuje i ma jakiś plan.

Zrobienie odpowiednio duży ch i mocny ch klatek nie by ło łatwe, ale poradzili sobie sposobem. Drutem i sznurkiem połączy li kilka płatów siatki, tworząc z nich coś w rodzaju spłaszczonej mocno sfery. Za szkielet konstrukcji posłuży ło kilka desek ustawiony ch na sztorc i nacięty ch na końcach, by druty weszły głębiej w drewno. Po kilku próbny ch rzutach z otworu w dachu na klepisko szopy uzy skali odpowiednią odporność klatek. A zrobili ich aż trzy. Do każdej wpakowali piątkę królików, oczy wiście w workach dodatkowo ograniczający ch zwierzętom swobodę ruchu. Natomiast resztę zamierzali puścić luzem, aby narobić wśród odmieńców jak najwięcej zamieszania. Obawiali się ty lko jednego – króliki rzucone z takiej wy sokości i na taką odległość mogły nie przeży ć upadku – ale i na to znalazła się rada. Doszedłszy do wniosku, że nieumarli nie potrzebują znany ch ludziom zmy słów, by wy czuć swoje ofiary, napchali do klatek siana i postanowili rzucić je tak, by upadły prosto na snujący ch się po łące zarażony ch, ty m samy m dodatkowo zmniejszając impet uderzenia. W końcu tuż przed piątą, gdy niebo zaczęło jaśnieć, przeszli do ostatniego etapu. Falkiewicz i Birkowski, jako najsilniejsi z całej grupy, rozkoły sali pierwszą klatkę i rzucili ją w stronę skupiska kilkunastu nieumarły ch. Konstrukcja poleciała łagodny m łukiem prosto na zarażony ch, kilku z nich przewracając, zanim wy lądowała względnie miękko na trawie. Wokół szopy zapanowało poruszenie. Dziesiątki milczący ch oży wieńców zakręciły się w miejscu i ruszy ły w kierunku ukry ty ch w sianie królików, które – jak można by ło wnioskować z drżenia siatki – przetrwały upadek w całkiem niezłej kondy cji. Kolejne dwie klatki wy lądowały na trawie w odstępie kilku sekund i parunastu metrów. Jedna rozpadła się kompletnie, uderzy wszy w ziemię pod zby t ostry m kątem. Podtrzy mujące siatkę deski pękły, przy okazji dziurawiąc stary jutowy worek, jednakże zdezorientowane zwierzęta mimo to nie zdąży ły uciec, zanim zwalił się na nie tłum krwiożerczy ch bestii. – Teraz! – rozkazał porucznik, dając znak ręką. Wnęk, Krawczy k, Birkowski, Wiśniewski i Kietzman zaczęli rzucać królikami, ciskając je jak najdalej od szopy, wprost na tłoczący ch się wokół klatek nieumarły ch. Zgodnie z zamierzeniem udało im się spotęgować zamieszanie. – Ruszamy ! – Kolejny rozkaz padł z ust sierżanta. Opuścili się szy bko na puste klatki, z nich zeskoczy li na trawę. Mieli jeszcze worek z sześcioma futrzakami. Biegnący na czele oddziału dostali po dwa zwierzali. Trzy mali je za karki, jak pokazał im Falkiewicz. Plan zakładał, żeby miotać królami w kry ty czny ch sy tuacjach, jeśli jakiś nieumarły zajdzie komuś drogę. W tej części łąki zarażony ch też nie brakowało, ale przy najmniej nie tworzy li zwartej grupy jak tamci przy szopach. Przy odpowiedniej prędkości dało się ich omijać, zatem pierwsze trzy dzieści metrów żołnierze pokonali bez większy ch problemów i bez straty choćby jednego zwierzęcia. Potem jednak zaczęły się schody. Najpierw Wnęk skręcił kostkę. Kiwając dwóch nieumarły ch naraz, za bardzo się skupił na unikaniu ich łap i potknął się o leżący w wy sokiej trawie konar. Tak to przy najmniej wy glądało z perspekty wy biegnącego opodal Jany szka. Mateusz zawrócił naty chmiast, chcąc pomóc koledze, ale po dwóch krokach stanął jak wry ty. To, co wziął za gałąź, by ło ludzką nogą sterczącą z poszarpanego straszliwie korpusu. Wahanie kosztowało młodego kaprala z Łazisk utratę ży cia. Nieumarli, który ch zdąży ł wy minąć, dopadli go teraz, zanim zdąży ł się na dobre otrząsnąć.

Chwilę później Kamil podzielił los Mateusza, mimo że zdołał się podnieść i zrobić kilka kroków, wy jąc przy ty m z bólu. Nie pomogło mu nawet rzucenie aż dwóch królików – większość odmieńców zignorowała mniejsze ofiary, prąc prosto na człowieka. Dwadzieścia metrów dalej bestie dopadły Birkowskiego. Chłopak spanikował. Omijając kilku idący ch na niego oży wieńców, nie zauważy ł, że biegnie prosto na znacznie liczniejszą ich grupę. Otoczy li go jak wataha wilków zbłąkanego jelenia. Skończy ł podobnie jak to nieszczęsne zwierzę z porównania, a może jeszcze gorzej. Nikt nie zatrzy mał się, by sprawdzić, co robią mu zarażeni, ale Michał żegotał wy starczająco długo, aby się tego domy ślili. W połowie dy stansu do rzeki zostało ich już ty lko sześciu. Sierżant i porucznik nieśli wciąż po jedny m króliku. Na szczęście im bardziej oddalali się od działek, ty m mniej napoty kali przeciwników. Nie zwalniali jednak mimo zady szki, zdając sobie sprawę, że ty lko nieustanny ruch gwarantuje przeży cie. Trzy czwarte dy stansu. Płuca paliły wszy stkich ży wy m ogniem, ale wciąż by ła ich piątka. Krawczy k potknął się przed chwilą na wy krocie. Wy kazał się refleksem, przekoziołkował prawidłowo, jak uczono go na poligonie, pech jednak chciał, że wstając, pomy lił kierunki, co przy tak wielkim zmęczeniu i strachu nie by ło niczy m dziwny m, i pognał nie za resztą kolegów, lecz w przeciwną stronę. Porucznik zauważy ł to dopiero po kilku sekundach, gdy po raz kolejny zerknął przez ramię. Zawołał podwładnego, lecz to pogorszy ło jeszcze sprawę. Szy mon otrzeźwiał, ale ty lko na moment, potem spanikował do reszty. Zdołał się wy rwać kilku pierwszy m odmieńcom kosztem ty lko paru zadrapań, po czy m nagle zatrzy mał się, jakby zdał sobie w końcu sprawę, co naprawdę oznaczają te powierzchowne rany. Poddał się na ich oczach. Padł na kolana, uniósł ręce ku niebu i nie ruszy ł się, dopóki nie poczuł na sobie zimny ch łap. W przeciwieństwie do Birkowskiego umilkł momentalnie – i dobrze, bo wy dał z siebie naprawdę przejmujący skowy t, po który m nawet porucznikowi podniosły się włoski na karku. Sawicki zatrzy mał się kilka kroków od poły skującego blado w szarówce kory ta Ślęzy. Radek dołączy ł do niego już po paru sekundach, ale pozostali żołnierze potrzebowali na to nieco więcej czasu. Wreszcie jednak cała piątka mogła odpocząć. Razem minęli niewielkie skupisko odmieńców, którzy co ciekawe, nie wy kazy wali żadnego zainteresowania zdy szany mi mężczy znami. Stali tam po prostu ze zwieszony mi głowami i spuszczony mi wzdłuż boków rękami, na miękkich nogach chwiejąc się do sobie ty lko znanego ry tmu jak pijacy po obficie zakrapiany m weselu. Wy glądało to przerażająco i groteskowo zarazem, lecz żaden z uciekinierów nie zamierzał przekonać się na własnej skórze, czy to ty lko chwilowy letarg. Większość nieumarły ch, który m się wy mknęli, także straciła już zainteresowanie ofiarami, jakby te zniknęły im z radaru. Ty lko kilku znajdujący ch się najbliżej rzeki wlekło się jeszcze w ich kierunku. Porucznik skorzy stał z krótkiej przerwy, aby uspokoić oddech, po czy m wy prostował się i zerknąwszy na najbliższego oży wieńca, wy sapał: – To jeszcze nie koniec. Musimy przepły nąć na drugi brzeg… – Wskazał palcem pozornie leniwy nurt. Zrezy gnowani ruszy li gęsiego za dowódcą. Radek zatrzy mał się na samy m brzegu, żeby zlustrować wchodzący ch do wody podwładny ch. – Kietzman! – rzucił nagle, zatrzy mując uty kającego szeregowca. Krzy sztof spojrzał na niego by kiem, ale posłusznie stanął po kostki w zimnej wodzie. – Co z wami?! – Nic, sierżancie. Kurcz mnie złapał.

– Pokażcie. – Radek schy lił się, jednakże zanim zdąży ł obejrzeć nogę podkomendnego, usły szał ponaglające wołanie porucznika. – Ruszajcie się, głąby ! – Sawicki by ł już na drugim brzegu i machał stamtąd ręką, pokazując na coś za ich plecami. Kot odwrócił się zgarbiony. Z rzadkich krzaków rosnący ch niespełna dwa metry od niego wy łonił się zarażony. Wielki chłop w nadpalony m mundurze. Skórę na dłoniach miał całkowicie zwęgloną, a w miejsce twarzy napuchniętą czarną maskę. Po wargach, nosie i powiekach zostało ty lko wspomnienie. Nie przeszkodziło mu to jednak w namierzeniu ofiar. Rzucili się w nurt równocześnie, o włos unikając schwy tania. Zmartwy chwstaniec nie zatrzy mał się na brzegu, ale w przeciwieństwie do nich nie próbował pły nąć i utknął w mule po zrobieniu zaledwie kilku kroków. Moment później runął twarzą naprzód i z głośny m pluskiem zniknął pod wodą. Wtem z drugiego brzegu doleciał okrzy k by najmniej nie ostrzegawczy. Radek, który wy przedził Kietzmana o długość ciała, aż się zatrzy mał na przeraźliwy wrzask porucznika. Spojrzał ku ścianie lasu porastającego tamten brzeg Ślęzy. Wspinający się właśnie na stromą skarpę Wiśniewski odskoczy ł do ty łu, jakby się czegoś wy straszy ł, i runął prosto na podpły wającego do brzegu Falkiewicza. Zakotłowało się w wodzie i na brzegu. Sawicki szamotał się z kimś, nie przestając wrzeszczeć. W pewny m momencie nawet z tej odległości usły szeli głośne chrupnięcie i ich dowódca zwiotczał w mgnieniu oka, jakby ktoś spuścił z niego całe powietrze. Napastnik przewrócił się na zabitego porucznika, nie wy dawszy jednego dźwięku. Z mroku pomiędzy drzewami wy łaniały się już kolejne widmowe postacie, który ch by ło równie dużo jak na przeciwległy m brzegu. Falkiewicz i Wiśniewski zdąży li dojść do siebie i odpły nąć na środek rzeki, zanim pierwsi odmieńcy dotarli do skarpy i zaczęli spadać do wody spy chani przez idący ch za nimi kompanów. – Z prądem! – zawołał Radek, wy nurzając się na moment. – Pły ńcie z prądem! Wy dało mu się to najrozsądniejsze. Wartkiego nurtu raczej by nie pokonali, a od ujścia nie dzieliło ich wiele. Jeśli ty lko zdołają tam dotrzeć do zbiegu obu rzek – a wszy scy umieli całkiem dobrze pły wać – z pewnością znajdą ustronne, bezpieczne miejsce. Po kilku minutach, oddaliwszy się od zarażony ch o ponad dwadzieścia metrów, sierżant pozwolił swoim ludziom odpocząć. Potem zbili się w ciaśniejszą grupkę i razem spły wali w dół Ślęzy z większą prędkością niż zmartwy chwstańcy. W pewny m momencie Kietzman zakrztusił się, zniknął na parę sekund pod wodą. Jeśli przy samym brzegu złapał go kurcz, to teraz musi cierpieć niewysłowione męki, pomy ślał Radek. – Michał, podtrzy maj Krzy śka – poprosił pły nącego obok Falkiewicza. To uspokoiło sy tuację. Ciszę przerwał dopiero szczękający zębami z zimna Wiśniewski. – Sierżancie! – Czego? – warknął Radek. – A jeśli jesteśmy ostatnimi ży wy mi ludźmi we Wrocławiu? – Kot musiał się porządnie skupić, żeby zrozumieć takie długie zdanie, w dodatku wy powiadane poszczególny mi sy labami. – Przestań pieprzy ć, Janek. Ciesz się, że ży jesz. – Ale… – Żadny ch ale. Widziałeś, co ten dy m zrobił z naszy mi. Tutaj musiało by ć podobnie. – O ty m właśnie mówię. Jeśli ten dy m…

– Dy m rozproszy ł się kilometr, może dwa, od krematorium – rzucił zniecierpliwiony sierżant, choć wcale nie by ł pewien tego, co mówi. Sina, tłusta zawiesina unosiła się w powietrzu, jakby utkano ją z jakichś mikroskopijny ch, trudny ch do zerwania włókien, a nie cząsteczek gazu. – Każdy dy m prędzej czy później ulega rozproszeniu – dodał szy bko, aby uspokoić własne nerwy. – Zresztą… – Ej! – krzy knął nagle Falkiewicz, który holując kolegę, został nieco w ty le. – Przestań się tak miotać… – mówił niewy raźnie, jakby zasy piał. – Nic ci już nie grozi… Kietzman go jednak nie słuchał. Wierzgnął ponownie raz i drugi, próbując odwrócić się plecami do góry. – Puść go, Michał! – ry knął sierżant, w chwili olśnienia zdawszy sobie sprawę, że to niekoniecznie kurcz by ł przy czy ną uty kania Krzy sztofa. Czemu Andrzej mi wtedy przeszkodził? Falkiewicz cofnął rękę, ale i tak mgnienie oka później znalazł się pod wodą, wciągnięty tam przez Kietzmana. Nie walczy ł jednak, jakby całkiem osłabł albo zemdlał. – Niech pan coś zrobi, sierżancie! – darł się Janek Wiśniewski, młócąc wodę rękami. – Zostaw ich! – odkrzy knął Kot, odpły wając. – Spieprzaj stąd najszy bciej, jak umiesz!

36 Sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 04:27 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 Następny kwadrans przy niósł więcej wiadomości. Głównie pozy ty wny ch, choć i w tej beczce miodu trafiła się ły żka dziegciu. Operacja Oblężenie przebiegała planowo, aczkolwiek Bartek stracił w ciągu pierwszej godziny działań ponad stu ludzi. Te straty by ły jednak niczy m w porównaniu z zagładą izolatorium przy Stadionie Olimpijskim. Przez całą noc zwożono tam wolny ch od objawów nowej zarazy uciekinierów z LZN-u i Labiry ntu. Pech chciał, że niektórzy z nich nawdy chali się toksy cznego dy mu, zanim trafili ponownie do miejsca odosobnienia. Rzeź rozpoczęła się, zanim ktokolwiek zdąży ł powiadomić personel medy czny, że wszy stkich przy by ły ch należy sprawdzić także pod ty m kątem. Rada Epidemiologiczna zaleciła za to, aby każdemu izolowanemu zaraz po przy jęciu podano silne środki uspokajające, które miały zapobiec wy buchowi paniki w ośrodku. Skończy ło się to ty m, że otępiali pacjenci nie bronili się przed atakujący mi ich bestiami ani nawet nie wołali pomocy. Wielu nie wiedziało w ogóle, co się wokół nich dzieje. To chyba jedyne pocieszenie, pomy ślał Bartek, oznaczając hotel Olimpia czerwoną chorągiewką. Niewiele mógł zrobić. Tamta odludna okolica zostanie przeszukana dopiero po wschodzie słońca, kiedy część przeczesujący ch miasto oddziałów zakończy planowe działania. Priory tetem by ło zabezpieczenie centrum Wrocławia: miejsc newralgiczny ch dla dalszego funkcjonowania aglomeracji, kwartałów, w który ch znajdowały się najważniejsze urzędy i zakłady, oraz najgęściej zamieszkany ch dzielnic. Biedrzy cki miał nadzieję, że liczące niemal pięć i pół ty siąca żołnierzy zgrupowanie poradzi sobie do siódmej z oczy szczeniem całego Starego Miasta i zachodniej części Śródmieścia. Granicę sektorów, które sukcesy wnie sprawdzano, wy znaczało kory to Odry i liczne kanały dzielące Wenecję Północy, jak czasem nazy wano Wrocław, na wiele wy sp i wy sepek. Mając pełną kontrolę nad przeprawami, major nie obawiał się ponownego zainfekowania oczy szczony ch terenów. Zombie nie umieli pły wać, a muliste dno i strome brzegi stanowiły dla nich przeszkody nie do przeby cia, o czy m dowódcy poszczególny ch oddziałów meldowali mu tej nocy nie raz i nie dwa. Przy pomniawszy sobie o ty m, sięgnął do kieszeni po notes, aby zapisać, że po zakończeniu operacji lądowej trzeba będzie przetrałować wszy stkie cieki wodne, aby usunąć z nich niepożądane niespodzianki. Jeden przeoczony nieumarły i cała zabawa mogłaby się zacząć od nowa, wzdry gnął się na cały m ciele Bartek. Ponownie omiótł spojrzeniem mapę i zatrzy mał wzrok na Śródmieściu, gdzie wciąż roiło się od czerwieni. Każda chorągiewka tego koloru wskazy wała miejsce, w który m wy kry to zarażony ch, ale przecież na mieście wciąż na pewno by li niezauważeni zombie. Weźmy komendę miejską straży pożarnej… Doszło tam do podobnej rzezi jak na Podwalu, ale o ty m dowiedział się dopiero przed godziną, i to zupełny m przy padkiem, gdy zaniepokojeni milczeniem zwierzchników podwładni wy słali wóz na Krętą. Choć komenda straży mieściła się opodal szpitala MSW, nikt

przez kilka godzin nie zdawał sobie sprawy z ogromu tragedii, która tam się rozegrała. Nadal by ło wiadomo niewiele prócz tego, że ofiarą odmieńców padli prawie wszy scy wy żsi oficerowie, który ch komendant ściągnął wieczorem na naradę. Patrząc na budy nek komendy, nie sposób by ło nie zauważy ć znajdującej się tuż obok bocznicy kolejowej. Biedrzy cki pobiegł wzrokiem dalej na wschód, aż do samotnej niebieskiej chorągiewki tkwiącej pośrodku pustej poza ty m sporej przestrzeni – pustej ty lko dlatego, że w tej okolicy nie prowadzono jeszcze żadny ch działań. Stacja towarowa Brochów. Jedna z największy ch w Polsce, a nawet w Europie, jeśli wierzy ć Niznerowi. To tam, z dala od ciekawskich oczu i jakichkolwiek zabudowań, stało ponad sto pięćdziesiąt pusty ch węglarek, które zamierzali wy korzy stać do doraźnego przechowania, a w późniejszy m czasie przetransportowania zarażony ch na bocznicę portu rzecznego, skąd trafią – także bez zby tniego rozgłosu – na zarekwirowane w kolejny ch dniach barki. Porucznik Mawet dosłownie przed chwilą dotarł do Brochowa na czele konwoju kilkunastu ciężarówek wiozący ch setki schwy tany ch nieumarły ch. Bartek sięgnął po pomięty meldunek leżący na skraju blatu. Dobrze, zomowcy wybrali mniejszą, wschodnią bocznicę, z której da się wyprowadzać składy na tory z ominięciem najbardziej zatłoczonej części stacji. Mawet meldował też, że skończy ł już zabezpieczanie terenu, „zapakował przesy łkę” i jest gotowy na przy jęcie kolejny ch transportów. To by ła najlepsza wiadomość, jaką Bartek otrzy mał od powrotu na komendę. Niedawno żołnierze musieli przerwać przeczesy wanie miasta w ponad dwudziestu sektorach, ponieważ nie mieli gdzie trzy mać schwy tany ch zombie. Teraz, dzięki pomy słowości podporucznika, sy tuacja ulegnie szy bkiej poprawie. Biedrzy cki wy dał właśnie rozkaz ściągnięcia do miasta kolejny ch pięćdziesięciu ciężarówek, kazał także rekwirować każdy ciężki pojazd transportowy, jaki jego ludzie znajdą na terenie pacy fikowany ch dzielnic. Z taką ilością dodatkowego sprzętu zdołamy utworzyć stałe połączenie między bocznicą a pierwszą linią frontu, pomy ślał z saty sfakcją. Z zadumy wy rwał go natrętny dzwonek telefonu. Spojrzał z niechęcią na drzwi łączące salę odpraw z narożny m gabinetem. To nie mogła by ć dobra wiadomość, te bowiem dostarczano mu na papierze zwy kłą drogą, via centrum dowodzenia. Odłoży ł trzy mane w dłoni chorągiewki na cienki plik nie przeczy tany ch jeszcze meldunków, po czy m ruszy ł zdecy dowany m krokiem do uchy lony ch drzwi. Odebrał dopiero po ósmy m albo dziewiąty m dzwonku. – Biedrzy cki, słucham – rzucił hardo, ulegając złemu przeczuciu. – Bartek, musisz tu naty chmiast przy jechać! – Rozpoznał w słuchawce głos Krzy sztofa. Niesy to rzadko by wał taki lakoniczny i stanowczy, co ty lko dodatkowo wzmogło niepokój Bartka. Tej nocy zby t wiele poszło nie tak. – „Tu” to znaczy gdzie? – Do komitetu. – Po cholerę? Mam ważniejsze sprawy na głowie niż niańczenie Zaty lnego. – Nie masz. Te dwa słowa uzmy słowiły majorowi, że wy darzy ło się coś, czego nie powinien lekceważy ć. – O co chodzi? – zapy tał łagodniejszy m tonem. – Po prostu tutaj przy jedź. Naty chmiast. I Niesy to odłoży ł słuchawkę. By ło to zachowanie tak niepodobne do niego, że Bartek zdębiał.

Poczuł też znajomy chłód w okolicy krzy ża. To już nie by ł niepokój, ty lko strach.

37 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 04:40 Komitet Wojewódzki PZPR, pl. Dąbrowszczaków 9 Na placu przed komitetem stało wiele samochodów. Pomiędzy liczny mi warszawami i wartburgami widać by ło także czarne, reprezentacy jne czajki. Coś tu się kroi, i to niewąsko, uznał Bartek, gdy kierowca wy sadzał go przed główny m, choć skromnie wy glądający m wejściem do kilkupiętrowego molocha, jednego z ostatnich budy nków wzniesiony ch w ty m mieście przez Niemców. Niesy to czekał na rogu, oparty o znak zakazu zatrzy my wania się i postoju. Sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. – Co się dzieje? – zapy tał go major bez wstępów. – Nie wiem – odparł Krzy siek – ale Zaty lny kombinuje coś za naszy mi plecami. Spójrz – wskazał głową samochód, który hamował właśnie z piskiem opon przed wejściem. By ł to gazik z jednostki, którą wojsko przy dzieliło do ochrony obiektów party jny ch i rządowy ch. Jednostki podlegającej bezpośrednio Biedrzy ckiemu. – Poczekaj tu na mnie. – Bartek obrócił się na pięcie. Podszedł spokojnie do wy pakowującego walizki żołnierza. Pasażerowie, który ch ten przy wiózł – kobieta i dwoje dzieci – znikali już we wnętrzu budy nku. – Sierżancie! – Szofer stanął na baczność, ale nie zasalutował, bo uniemożliwiła mu to mała kartonowa walizka, której zaskoczony pojawieniem się przełożonego nie zdąży ł odłoży ć. – Co wy wy rabiacie? I dlaczego ja nic o ty m nie wiem? – Ja… Ja… – jąkał się wy straszony chłopak. – Czemu gadacie do mnie po niemiecku?! – wrzasnął Biedrzy cki. Na placu pojawił się właśnie następny wojskowy samochód. Kolejny wjeżdżał w ty m momencie na most. Wy glądało na to, że towarzy sz Zaty lny zaprzągł do roboty wszy stkie wozy udostępnione jednostkom, które miały chronić obiekty rządowe Wrocławia. – Odłóżcie te klamoty. Naty chmiast! Nie jesteście niczy im lokajem! Nazwisko i przy dział! – Towarzy szu majorze, melduje się sierżant Szmidt! – Kierowca strzelił przepisowo obcasami zaraz po ty m, jak walizka wy lądowała na bruku. – Wóz numer trzy. Ochrona Wojewódzkiej Rady Narodowej. – Dwa palce zetknęły się wreszcie z daszkiem czapki. – Spocznij. – Bartek przy sunął się do żołnierza. Czubki ich nosów dzieliło teraz nie więcej niż pięć centy metrów. – Dlaczego taszczy cie walizki jakiejś wy włoki, zamiast pilnować budy nku WRN-u? – Ja ty lko wy konuję rozkazy. – Czy je? – Przełożony ch. Biedrzy cki pokręcił głową. Za jego plecami z dwóch inny ch GAZ-ów wy sy py wali się przestraszeni cy wile. Kierowcy obu wozów na widok dowódcy stanęli niezdecy dowanie przy

drzwiczkach, nie reagując na nerwowe ponaglenia pasażerów. – Tam zaparkujcie – Biedrzy cki wskazał sierżantowi wy lot ulicy Cy bulskiego – i zaczekajcie na mnie. Ich to też doty czy – objął gestem pozostałe wozy. – I całą resztę, która się tu pokaże, zanim wrócę. Ruszy ł ku otwarty m na oścież drzwiom komitetu. Niesy to chciał iść za nim, ale major powstrzy mał go uniesieniem dłoni. – Miej oko na sy tuację – poprosił, zanim zniknął we wnętrzu przepastnego budy nku. – To zajmie ty lko chwilę. *** Sekretarki podniosły ogromny wrzask, gdy wparował bez pukania i nie zwracając na nie uwagi, skierował się prosto do gabinetu sekretarza. Kobiety, zajęte segregowaniem dokumentów pakowany ch następnie do skrzy ń, nie zdąży ły zatarasować przejścia. A podwójne, obite skajem drzwi prowadzące do pachnącego kurzem przestronnego pomieszczenia stały otworem. Zaty lny przeglądał właśnie jakieś akta. Nie przerwał pracy nawet wtedy, gdy za ścianą rozległy się krzy ki personelu administracy jnego. Zerknął ty lko przez ramię, kiedy Biedrzy cki przekraczał próg. – Czego? – burknął. – To ja py tam, co tu się wy rabia! – Bartek nie miał ochoty na gierki, z który ch znany by ł sekretarz. – Co się wy rabia? – Zaty lny wy jął z szafy kolejną grubą teczkę, przekartkował ją pobieżnie, a potem rzucił na blat biurka. Wy lądowała na spory m stosie podobny ch skoroszy tów. – Naprawiam wasze błędy, towarzy szu Biedrzy cki. – Skinął głową przy czajonej w progu sekretarce. Kobieta wy cofała się, zostawiając ich samy ch i zamy kając za sobą wy ciszone drzwi. – Moje błędy ? – Bartek podszedł jeszcze o krok. – Tak. Wasze błędy. – Sekretarz w końcu się do niego odwrócił. – Co tak wy trzeszczacie gały ? Spieprzy liście wszy stko dokumentnie, wy i te wasze przy dupasy. Młode wilki – pry chnął pogardliwie, okręcając się ponownie do szafy pancernej. – O czy m wy mówicie? – O czy m mówię? – Sekretarz uśmiechnął się pod nosem. – O ty m, że mamiliście mnie i Warszawę kolejny mi genialny mi planami. I co? I gówno. Mieliście opanować zarazę, pacy fikując izolatoria. Obiecy waliście, że nikt się nawet nie skapnie, i co? Strzelanina w środku miasta, łapanki, setki zabity ch. Nie przery wajcie, teraz ja mówię – oświadczy ł autory tarnie, ledwie Biedrzy cki zdąży ł otworzy ć usta. – Wy traciliście połowę stanu osobowego milicji. Zdziesiątkowaliście nasze ZOMO. Wolę nie my śleć, jak dużo żołnierzy przy ty m poginęło. Nie wiecie nawet, ile sił i nerwów kosztowało mnie przekonanie towarzy szy z KC, że to by ły konieczne i nieuniknione działania. Tak, towarzy szu, Rafał Zaty lny, party jne popy chadło, które dy maliście od samego początku tej afery, nadstawiło za was dupy. Ale koniec z przy sługami. Zapy tam krótko: który z was, geniuszy, wpadł na pomy sł palenia nieumarły ch? Major zacisnął zęby. Korciło go, żeby wy garnąć temu zadufkowi, co o nim my śli, ale zmilczał, nie chcąc na razie zaogniać sy tuacji. – To by ł jedy ny sensowny sposób na unieszkodliwienie zombie, o czy m doskonale wiecie –

odparł, siląc się na spokój. – Nawet doktor Arendzikowski nie przewidział… – Wy mi się tu Arendzikowskim nie zasłaniajcie. Spieprzy liście sprawę, miejcie więc chociaż odwagę przy znać się do tego. Roznieśliście zarazę na pół miasta. Doprowadziliście do zagłady komendy i utraty kupy porządny ch funkcjonariuszy. Tej mendy Bremera akurat mi nie żal. Próbował mnie wy kiwać i się doigrał, ale uczciwy ch ludzi szkoda. – Komendę odbiliśmy, a nad sy tuacją w mieście panujemy – zapewnił go Bartek. – Poprzednim razem też twierdziliście, że macie wszy stko pod kontrolą. – Z każdą godziną tego kry zy su stajemy się mądrzejsi, towarzy szu sekretarzu. To zagrożenie… – Biedrzy cki odchrząknął. – Jeszcze nigdy w historii nie spotkaliśmy się z czy mś takim. Sami przecież widzieliście tę tam, Młocicką… – Widziałem. I ty lko dlatego dostaliście wcześniej wolną rękę, ale zamiast spacy fikować zarażony ch, jak obiecy waliście, roznieśliście choróbsko po cały m Wrocławiu! Teraz jest nawet gorzej, niż by ło wieczorem! Ja to wiem i Warszawa to wie. Zaniepokojony Bartek wy palił: – Nie wiecie wszy stkiego! – Tego się właśnie obawiam – mruknął sekretarz i sięgnął po kolejną teczkę. – Udało nam się opracować nowy plan. – Biedrzy cki oparł się obiema pięściami o blat biurka. – Ty m razem bez ry zy kowny ch i niesprawdzony ch elementów. Zamierzamy wy łapać wszy stkich zainfekowany ch dy mem. Zamkniemy ich na barkach, które zakotwiczy my na kanałach i na Odrze. Będą tam gnili, dopóki ktoś nie znajdzie skutecznego sposobu na ich zniszczenie. W mieście jest ponad pięć i pół ty siąca żołnierzy gotowy ch na wszy stko i w pełni świadomy ch, z czy m mają do czy nienia. Za kilka godzin zachodnia część Śródmieścia i cała Starówka będą wolne od zarażony ch. Potem zabierzemy się do pozostały ch dzielnic. Będziemy je przeczesy wać dopóty, dopóki nie dotrzemy do kordonu sanitarnego, który m kazałem otoczy ć Wrocław… – Piękny plan. Naprawdę. Ty lko gówno wart, jak wszy stkie wasze poprzednie pomy sły. – Słucham? – Biedrzy cki aż się zatchnął na kpinę w głosie sekretarza. – A nie my śleliście czasem, żeby otoczy ć Kępę Mieszczańską wy sokim na kilka pięter murem i zrzucać tam wszy stkich zarażony ch z helikopterów? – Rozbawiony sekretarz wskazał głową za okno. – Nie żartujcie sobie, towarzy szu sekretarzu. Rano zobaczy cie, że mam rację. – Niczego rano nie zobaczę. Pieprzy cie mi tu farmazony, towarzy szu, tak samo jak przed dwiema godzinami i jeszcze wcześniej. Chcecie wiedzieć, jak sy tuacja wy gląda naprawdę? – Patrzy ł na Biedrzy ckiego, dopóki ten nie skinął głową. – Nie ma żadnego kordonu sanitarnego na rogatkach. – Jak to nie ma? – obruszy ł się major. – Osobiście… – Osobiście to dupę możecie sobie podcierać, o ile umiecie ją znaleźć. Minister na mój wniosek nakazał wszy stkim ściągnięty m przez was jednostkom wy cofać się na odległość dwudziestu kilometrów od granic miasta. – Kiedy ? – Godzinę temu. – Czy wy ście do reszty poszaleli? A co z oddziałami działający mi wewnątrz miasta? – A co ma by ć? – zdziwił się Zaty lny. – One przecież już nie istnieją.

– Ktoś was okłamał, towarzy szu sekretarzu. Straty są minimalne. Przed kwadransem czy tałem najświeższe raporty. Posłuchajcie… – Nie – uciął sekretarz, chwy tając dziwnie blat, jakby chciał wy wrócić biurko. – To wy mnie posłuchajcie, towarzy szu by ły majorze. Wasz czas już minął. Decy zją ministra obrony zostaliście zdy misjonowani i zdegradowani. – Ciekawe, dlaczego nie zostałem o ty m powiadomiony ! – rzucił Bartek i zaraz drgnął nerwowo, gdy za jego plecami rozległo się skrzy pnięcie otwierany ch drzwi. Zerknąwszy przez ramię, zauważy ł dwóch uzbrojony ch w pistolety maszy nowe strażników. – Może dlatego, że nie miałem czasu na pierdoły ? Zostawiliście mi niezły burdel do posprzątania – rzucił rozbawiony Zaty lny, gdy Bartek ponownie skupił na nim wzrok. – Czegokolwiek się tej nocy tknęliście, wszy stko spieprzy liście. Twierdzicie, że panujecie nad sy tuacją, ale prawda jest taka, że wedle szacunków Rady Epidemiologicznej, przeprowadzony ch zresztą na wasze ży czenie, w wy niku skażenia miasta toksy czny mi wy ziewami możemy mieć do czy nienia z ponad siedemdziesięcioma pięcioma ty siącami ofiar wśród ludności cy wilnej… – Mówicie o najczarniejszy m scenariuszu. Sam doktor Arendzikowski… – Jeszcze nie skończy łem – uciszy ł go Zaty lny. – Od chwili wprowadzenia do miasta nowy ch oddziałów straciliście prawie połowę ich stanu osobowego, a nie muszę wam chy ba przy pominać, że to by ły niecałe dwie godziny walki. – To… to oszczerstwo! – obruszy ł się Biedrzy cki. – Kto wam naopowiadał ty ch głupot? – Mam swoje źródła. Bardziej wiary godne od waszy ch. – Widząc purpurowiejącą szy bko twarz rozmówcy, sekretarz skinął na strażników, którzy stanęli naty chmiast po obu stronach Bartka, aby uniemożliwić mu wy konanie jakiegokolwiek gwałtownego ruchu, a zwłaszcza sięgnięcie po broń. – Dam wam dobrą radę, Biedrzy cki, nie próbujcie dalej mieszać ani uciekać. Jesteście skończeni jak ten wasz przy jaciel, Niesy to. Poinformowałem już o wszy stkim Warszawę, rozumiecie? O wszy stkim – podkreślił. – Jeśli jakimś cudem przeży jecie tę noc i wy dostaniecie się z miasta, czeka was sąd polowy, a potem czapa. Albo szubienica. – Ale… – Bartek oderwał ręce od blatu. To wy starczy ło, by został naty chmiast obezwładniony i unieruchomiony przez obu osiłków. – Przecież to wszy stko wierutne kłamstwa – wy charczał. – Mogliby ście to sprawdzić… – Mógłby m – przy znał Zaty lny – ale nie mam na to czasu. Dzisiaj o godzinie czwartej zero sześć, niezwłocznie po ty m, jak otrzy małem potwierdzenie nominacji na nowego przewodniczącego sztabu kry zy sowego, skontaktowałem się z towarzy szem Malinowskim w sprawie definity wnego zakończenia tego kry zy su. – Oszaleliście? – Bartek przestał się szarpać. Ta gnida zadzwoniła do ministra obrony ZSRR! – Wy cofujecie naszy ch chłopców, żeby wpuścić do miasta Rosjan? Co to da? – Czy ja mówiłem coś o zastępowaniu naszy ch żołnierzy radzieckimi? – Zaty lny spojrzał py tająco na strażników. – Nie przy pominam sobie. – Więc o co chodzi? – Zdezorientowany Bartek wy trzeszczy ł oczy, jakby zobaczy ł po drugiej stronie biurka zombie. – Naprawdę chcecie wiedzieć? – zapy tał sekretarz, a gdy Biedrzy cki skinął głową, westchnął teatralnie. – Dobrze, powiem wam. Poprosiłem towarzy szy z Moskwy o prewency jne zbombardowanie Wrocławia. – Co takiego?!

– Bombowiec już tu leci, do godziny zero zostało dokładnie… – spojrzał na zegarek – czterdzieści siedem minut. Biedrzy cki struchlał. Dopiero teraz dotarło do niego w pełni znaczenie słów Zaty lnego. „Bombowiec, godzina zero”. Tu nie mogło by ć mowy o pomy łce. – Poprosiliście Rosjan, żeby zrzucili na Wrocław atomówkę?! Sekretarz pokiwał wolno głową. Cisza się przedłużała. – Przecież to nic nie da – wy dukał w końcu Bartek. – Nie pamiętacie, co się stało, kiedy zaczęliśmy palić szczątki zarażony ch? – Pamiętam. – Więc wiecie też, co się stanie, jak zrzucicie tę bombę? – Wiem. – Oj, chy ba jednak nie wiecie. Całe miasto stanie w płomieniach. Zafundujecie połowie Polski nie ty lko chorobę popromienną, ale i tę przeklętą zarazę. – My śleli nad ty m mądrzejsi od was, Biedrzy cki – zapewnił go sekretarz. – To miasto nie spłonie, ono wy paruje. Hiroszima przy ty m, co planujemy, to niezby t udany pokaz sztuczny ch ogni. – Przemawiał tonem tak obojętny m, jakby tematem by ł wy nik ostatniego meczu Śląska. – Zastosujemy jedy ne sensowne rozwiązanie w tej sy tuacji. Stawką jest przecież ocalenie reszty naszej ojczy zny ludowej, a może nawet świata. – To szaleństwo! – Szaleństwem by łoby pozostawienie tej sprawy w waszy ch rękach – zadrwił Zaty lny. Chciał dodać coś jeszcze, ale zrezy gnował, ponieważ zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, dając strażnikom znak, żeby wy prowadzili gościa. Zanim stawiający opór Bartek został wy pchnięty do sekretariatu, usły szał jeszcze przy milny ton, jakim sekretarz zwracał się do swojej kochanki. – Spakowane, moje serduszko? Tak, masz jeszcze dziesięć minut, skoro potrzebujesz. Samochód powinien by ć pod domem lada chwila. Kierowca już nosi walizki? Cudnie. Ty lko nie zapomnij o klaserach. *** Niesy to czekał na niego pod ty m samy m znakiem, żując zapałkę. Oderwał się od słupka, ale nawet się nie odezwał. Zmroził go wy raz twarzy Bartka. – Chodź. – Biedrzy cki pociągnął go za sobą w kierunku pojazdów zaparkowany ch na Cy bulskiego. Minęli wozy jednostek ochrony i zatrzy mali się dopiero przy gaziku, który m Biedrzy cki przy jechał do komitetu. – Łączcie mnie z centrum dowodzenia – rzucił do kierowcy, wy ciągając rękę. Chwilę później miał już słuchawki na uszach i mikrofon w ręku. – Gniazdo, tu Orzeł Jeden, dajcie mi kapitana Niewiadomskiego, odbiór. Po kilku sekundach usły szał odpowiedź. – Orzeł Jeden, tu kapitan Niewiadomski, odbiór. – Mariusz, bezzwłocznie wy cofaj wszy stkie oddziały ! – rozkazał Bartek. – Mają rzucić robotę

w diabły i naty chmiast, powtarzam, naty chmiast opuścić miasto. Niech nie wracają do koszar macierzy sty ch jednostek, ty lko wy bierają najkrótszą drogę na przedmieścia i nie zatrzy mują się, żeby nie wiem co. Za pół godziny muszą by ć co najmniej dwadzieścia kilometrów od centrum. Zrozumiałeś? Odbiór! – Tak, ale… – Ani słowa, Mariusz! Wy też się ewakuujcie. – A co ze sprzętem? – Zostawcie wszy stko. Wskakujcie do wozów i spieprzajcie w kierunku Bielan. – Ale o co cho… – O wasze ży cie, bez odbioru. Ściągnął słuchawki, wrzucił je przez okienko do wozu, nie patrząc nawet na wy straszonego kierowcę. Niesy to, który także sły szał każde słowo tej niepokojącej rozmowy, stał pośrodku chodnika blady jak ściana. Bartek dostrzegł w jego oczach nie wy powiedziane py tanie. – Ten skurwy sy n ewakuuje właśnie wszy stkich swoich krewny ch i znajomy ch do schronu – wy jaśnił, zaciskając nerwowo pięści – ponieważ zamierza spuścić na Wrocław bombę wodorową. I to sporą. Krzy sztof zbladł jeszcze bardziej, choć wy dawało się to niemożliwe. – Kiedy ? – szepnął. – Za mniej więcej – Bartek sprawdził godzinę – trzy dzieści pięć minut. – W takim razie lepiej stąd spieprzajmy ! – Niesy to odzy skał kolory równie szy bko, jak wcześniej je stracił. Zdecy dowany m ruchem otworzy ł drzwiczki gazika. – Pakuj się do wozu! – Nie. – Biedrzy cki zatrzasnął drzwiczki. – Zmiataj stąd, bracie – rzucił do kierowcy. – Jedź na Osobowice, a potem kieruj się na Oborniki. Pociągnął Krzy sztofa w stronę reszty zaparkowany ch samochodów. Kierowcy stali na chodniku zbici w grupkę, nie spuszczając oka z dwóch zbliżający ch się do nich mężczy zn, z który ch jeden wciąż miał na sobie mundur z dy sty nkcjami majora. – Mam py tanie… – Biedrzy cki zatrzy mał się kilka kroków od nich. – Jaki otrzy maliście harmonogram kursów? – Kazano nam zrobić jeszcze jedną rundkę i wrócić pod komitet najpóźniej o piątej dwadzieścia – odparł sierżant, którego Bartek obsztorcował przed wejściem. – Potem mieliśmy wrócić do naszy ch jednostek. – Tak? No to słuchajcie… Towarzy sz sekretarz postanowił was poświęcić na ołtarzu własnej kariery polity cznej. Wiecie, co dzieje się w mieście? – W odpowiedzi pokiwali głowami niemal równocześnie. – To dobrze. Nie wiecie jednak tego, że partia zdecy dowała się wy palić zarazę ogniem. Nuklearny m. – Drgnęli nerwowo. – Macie pół godziny na to, by wy dostać się poza pole rażenia fali uderzeniowej. Sugeruję, żeby ście wy cisnęli ze swoich rzęchów, ile fabry ka dała, i nie zatrzy my wali się po drodze. Bierzcie ty lko te wozy, w który ch jest najwięcej paliwa! – zawołał za nimi, gdy ruszy li biegiem. Niesy to przy glądał się rejteradzie kierowców szeroko otwarty mi oczami. Bartek wcale mu się nie dziwił. Na jego miejscu dawno popuściłby w gacie. – Dlaczego my też nie… – wy mamrotał w końcu Krzy siek, wskazując znikający w perspekty wie ulicy ostatni wóz. – Dlatego, że my nie ży jemy – odparł Biedrzy cki mało pomocnie.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – Zaty lny nawciskał kitu w Warszawie, żeby przejąć dowodzenie. Wrobił nas, krótko mówiąc. Staliśmy się kozłami ofiarny mi. Jeśli wpadniemy w łapy KBW, mamy gwarantowaną czapę. – Przy łoży ł sobie do skroni wy prostowany palec wskazujący. – Chociaż ty pewnie załapiesz się na stry czek. Niesy to przełknął głośno ślinę. – Masz zamiar tu siedzieć i czekać? – zapy tał. – W żadny m razie – odparł Bartek. – Mam zamiar tak namieszać, żeby rozstrzelano również towarzy sza sekretarza.

38 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 04:44 brzeg Odry, okolice Maślic Radek wy sforował się przed potwornie zmęczonego Wiśniewskiego, wy przedzając go aż o dwie długości ciała. Sam też już ledwie dy szał. Przy każdy m ruchu czuł potworny ból w barkach, a w ły dkach mrowienie zwiastujące zbliżający się kurcz. Jako doświadczony pły wak nigdy nie panikował w wodzie, nawet na największej głębinie, dlatego nie bał się o siebie. Ale stan Janka Wiśniewskiego, jedy nego żołnierza, który poza nim przetrwał ucieczkę z królikarni, poważnie go niepokoił. Chłopak nie miał jego kondy cji i wcale nie pły wał tak dobrze, jak mówił. Najlżejszy skurcz mięśni i pójdzie na dno jak kamień, pomy ślał sierżant, widząc, że podwładny słabnie z każdą chwilą. Musieli wy jść na brzeg, i to szy bko. Radek przestał poruszać rękami, pozwalając, by jego ciało opadło wolno do pozy cji pionowej. Pod bosy mi stopami nie wy czuł jednak mułu ani kamieni, przeciwnie – kory to rzeki zrobiło się jakby głębsze, a prąd bardziej rwący. Rozejrzał się, próbując przebić wzrokiem szarówkę. Mijali właśnie niewielki cy pelek, za który m by ło chy ba szersze zakole. Odwrócił się, by sprawdzić, co z Wiśniewskim. Szeregowy pły nął prosto na niego rozpaczliwą żabką, wy nurzając głowę co dwa, trzy wy machy ramion. – Uważaj! – zawołał Radek, wy ciągając rękę, by zamorty zować nieuniknione zderzenie i odepchnąć podwładnego. Dotknięcie zimnej dłoni wy trąciło Janka z mechanicznego ry tmu. Zareagował szy bciej, niż pomy ślał. Szarpnął się panicznie i naty chmiast poszedł pod wodę. Wy nurzy ł się parę sekund później, młócąc rękami spokojną toń, złapał powietrze i znów zniknął sierżantowi z oczu. Ty m razem na krócej. Obawa przed utonięciem pozwoliła mu wy krzesać z organizmu ostatnie siły. Jeszcze kilka wiatraków i zawisł w mętny m nurcie dwa metry od sierżanta. – Przepraszam – wy mamrotał po ty m, jak już wy kaszlał wodę z krtani. – Musimy wy dostać się na… – Kot obrócił się, wskazując skarpę za swoimi plecami, i raptownie zamilkł zdjęty nagły m strachem. Okręcił się w drugą stronę, ale wciąż miał przed sobą ty lko poły skującą taflę wody. Od brzegu dzieliło ich kilkanaście metrów. A jednak szarpnęło nim, jakby jakaś siła próbowała wy kręcić mu nogę. Usły szał cichy bulgot. Odmieńcy?, przemknęło mu przez głowę. Na szczęście zanim uległ panice, zrozumiał, że to ty lko niewielki wir. Dotarli do ujścia Ślęzy, przegapiwszy ostatni punkt, w który m mogli spokojnie wy jść na brzeg. Odra, rzeka o wiele potężniejsza, pory wała ich właśnie, spy chając na sam środek szerokiego kory ta. A tam… Nie chciał nawet my śleć, co stanie się z nimi za kilka, najpóźniej kilkanaście minut, gdy obolałe mięśnie odmówią całkiem posłuszeństwa. Teraz albo nigdy, uznał, odwracając się znów do majaczącego w szarówce bliższego brzegu. – Janek! – wrzasnął przez zaciskające się coraz bardziej gardło. – Pły ń za mną! Pły ń, jakby nie miało by ć jutra!

Szeregowy także już zauważy ł, że wody wokół nich jest znacznie więcej niż jeszcze przed chwilą, choć chy ba nie do końca zrozumiał, jaka może by ć tego przy czy na. Kilka sekund wahania wy starczy ło, by silny prąd zniósł go na bulgoczące pasmo wirów w miejscu, gdzie wody obu rzek mieszały się ze sobą. Radek zaklął pod nosem. Nie miał siły popły nąć Wiśniewskiemu na ratunek. Nie by ł nawet pewien, czy sam zdoła dotrzeć do nieodległego brzegu. Musiał wy bierać. Teraz. Naty chmiast. I wy brał. Desperackim kraulem spróbował pokonać dy stans dzielący go od wy sokiej, porośniętej trawą skarpy. Z każdy m wy machem ramion jednak tracił siły i nadzieję na ocalenie. Poddał się trzy metry od brzegu. Nie by ł w stanie ani razu więcej poruszy ć stawem barkowy m, w który złośliwy los napuścił mu wrzącego oleju. Z wściekłością i bezradnością przy glądał się przemy kający m mu przed oczami krzakom. Są tak blisko, a zarazem tak daleko… Skupił na nich całą uwagę, przez co dopiero w ostatnim momencie dostrzegł złowrogi cień wy łaniający się z wody po jego prawej. Zdąży ł się osłonić rękami, zanim uderzy ł w ostrą jak tarka powierzchnię betonu. Wzburzona woda niosła go wartko wzdłuż masy wnej przeszkody, chociaż co rusz próbował się chwy cić jej krawędzi, świadom, że ty lko to może go teraz uratować. Zabrakło mu sił i adrenaliny. Pościerał skórę z opuszek, ale ty lko spowolnił tempo, z jakim nurt nieubłaganie ściągał go na głębinę. Gdy mijał kant betonowej konstrukcji, nad głową zamajaczy ł mu jakiś cień. Lina? Odruchowo wy ciągnął obie ręce w górę. Dłonie zacisnęły się na zimny m splocie zwieszającej się lekkim łukiem stalówki. Utrzy manie jej by ło o wiele łatwiejsze niż przy warcie do betonowej ściany, mimo że krwawiące coraz bardziej palce zaczy nały piec i cierpnąć. Nie możesz się poddać, powtarzał sobie w my ślach. Gdy nieco ochłonął i zrozumiał, na co trafił, pomimo wy czerpania uśmiechnął się pod nosem. To by ła przeprawa promowa! Jeśli wy krzesze z siebie jeszcze trochę sił, zdoła wspiąć się po tej linie na pobliski przy czółek. Łatwiej pomy śleć, niż zrobić… Wreszcie, za trzecim razem, udało mu się zarzucić nogę na linę. Później wolniutko, dłoń za dłonią, przesuwał się w kierunku brzegu. Nie zatrzy my wał się, wiedząc, że w tej sy tuacji postój na nic się nie zda, a sił w drętwiejący ch rękach nie zostało dużo – nawet po ostatnim, doby ty m nie wiadomo skąd zastrzy ku adrenaliny. Choć by ło to ty lko kilkanaście metrów, minęła wieczność, zanim mógł opaść na twardy beton. Runął jak kamień, co oczy wiście zabolało, nie zważał jednak na to. Potem długo leżał z szeroko rozłożony mi rękami, oddy chając szy bko i głęboko. Nie został mu nikt z podwładny ch, ale on sam przeży ł. Wbrew wszy stkiemu wciąż oddy chał, choć naprawdę niewiele brakowało, by dołączy ł do niezliczony ch ofiar wodnego ży wiołu. Nadal czuł bolesne pieczenie w każdy m stawie i mięśniu, nadal drżał na cały m ciele, a mimo to cieszy ł się jak dziecko. W końcu usiadł, wspierając się na wy prostowany ch rękach. Odpoczy wając, kompletnie stracił poczucie czasu. Zegarek stanął, ledwie wskoczy ł do Ślęzy i zanurzy ł go w wodzie. Ty lko jaśniejące coraz bardziej niebo dowodziło, że czas nie zatrzy mał się w miejscu. Sądząc po łososiowej łunie barwiącej chmury tuż nad linią hory zontu, dochodziła piąta. Cztery godziny temu sprawy przedstawiały się inaczej. A potem… Potem wy starczy ła chwila, by Radek stracił wszy stko: przy szłość, perspekty wy, szanse na dalsze ży cie. Następnie ruszy ła lawina zmian, grzebiąc doty chczasowy świat. Jak wy glądał on teraz? Sierżant bał się nawet o ty m my śleć. Czy we Wrocławiu jest jeszcze ktoś żywy?… Spojrzał na południowy zachód,

gdzie za połacią lasu zaczy nały się przedmieścia. Sądząc z szybkości, z jaką zaraza pochłaniała kolejne ofiary… Z odrętwienia wy rwał go dźwięk, który przebił się przez monotonny plusk wody obmy wającej podstawę przy czółku. Kot nasłuchiwał przez chwilę. Nic. Zanim jednak uznał, że cierpi na omamy, zauważy ł delikatne drżenie wiszącej mu nad głową liny. Pochy lił się do przodu i wy tęży ł wzrok. By ło już o wiele jaśniej, ale unoszące się nad rzeką opary zasnuły delikatną siną mgiełką całą okolicę. Stalówka, biegnąca łagodny m łukiem w kierunku drugiego brzegu, na skraju pola widzenia, czy li jakieś dwadzieścia metrów dalej, zdawała się niknąć w nurcie, jakby coś ją obciążało. – …uunkuu… – Ty m razem dźwięk by ł wy raźniejszy. – Janek? – mruknął sierżant, zry wając się na równe nogi. – Wiśniewski, to ty ?! – zawołał, przy kładając dłonie do ust. – …aak. Przeoczy łby tę krótką odpowiedź, gdy by wokół nie by ło tak cicho. Cisza nie oznaczała jednak bezpieczeństwa. Radek zerknął nerwowo przez ramię na łąki. Nie dostrzegł żadnego ruchu. Nawet mgiełka zdawała się tam gęstsza, jakby można ją kroić nożem. – Trzy maj się, Janek! – krzy knął, chwy tając za linę. – Zaraz ci pomogę! Zapomniał o bólu i zmęczeniu. Obwiązał ty lko obie ręce wy darty mi z koszuli pasami materiału, by nie urażać otarty ch dłoni, potem chwy cił stalówkę, przerzucił przez nią jedną nogę i w tej pozy cji zaczął przesuwać się nad wodą, zmierzając w stronę wołającego szeregowca. Zobaczy ł go już po chwili. Nieszczęśnik przerzucił ręce przez poluzowaną linę i ty lko dzięki temu zdołał przetrwać tak długo. Gdy by złapał ją dłońmi, jak sierżant wcześniej, już dawno zabrakłoby mu sił. – Trzy maj się! – powtórzy ł Kot, zbliżając się do podwładnego. Wiśniewski ledwie ży ł. W obecnej pozy cji nie tracił ty lu sił co przy pły waniu, ale trudno by ło nazwać ten stan odpoczy nkiem. Radek szy bko ocenił sy tuację. Znajdowali się mniej więcej pośrodku nurtu, z dala od zdradliwy ch wirów. Gdy wiatr rozwiał na moment mgiełkę, dostrzegł majaczący przy drugim brzegu kadłub promu. Niski, szeroki, ciemny. By ł znacznie bliżej niż betonowy pirs, z którego przy szedł sierżant. Wy bór wy dawał się prosty. Zwłaszcza że powinni dostać się na północny brzeg Odry, jeśli chcieli bezpiecznie wrócić do miasta. Wiśniewski z wy czerpania ledwie poruszał wargami. Nie mogło by ć mowy o ty m, by o własny ch siłach pokonał odległość dzielącą ich od promu. Trzeba by ło znaleźć inny sposób. Sierżant ześlizgnął się do wody i ominął ostrożnie podwładnego. – Zaczekaj tutaj – poprosił, widząc cień strachu w wy trzeszczony ch mocno oczach. – Zaraz wrócę z kołem ratunkowy m dla ciebie. Zdąży ł już zrozumieć, że popełnił kardy nalny błąd. Na przy czółku, z którego przy szedł, by ły aż dwa takie koła. Wy starczy ło zabrać choć jedno ze sobą i teraz nie musiałby zostawiać tu chłopaka samego. Sunąc dalej po linie, modlił się w duchu, aby po powrocie zastać go ży wego – co nie wy dawało się wcale takie pewne. Dotarcie do zasnutego mgłą promu zajęło mu kilka minut. Lina wspinała się łagodny m łukiem do kluzy w szczy towej części dziobu, skąd biegła do wy ciągarki służącej za napęd tej jednostki. W końcu sierżant uchwy cił dłońmi krawędź pokładu, podciągnął się, oparł lewy m łokciem o chłodny metal, prawą dłonią próbując wy macać coś, czego mógłby się złapać. Dość szy bko

natrafił palcami na coś solidnego, choć niezupełnie twardego. Spojrzał w górę… i naty chmiast wy lądował z pluskiem w wodzie. Dosłownie w ostatniej chwili zdąży ł się ucapić liny. Na pokładzie promu roiło się od zarażony ch. Jednego z nich, grubego faceta z siwą brodą, chwy cił przed momentem za ciężki roboczy but. Kot cofnął się, nie puszczając liny, i zadarł głowę, żeby przy jrzeć się uważniej chwiejny m postaciom. Kilka z nich odwracało się właśnie w jego kierunku. Zaraz ruszą, a wtedy … – Ej! – zawołał, opuszczając jedną rękę, żeby ochlapać grubasa wodą. – Tu jestem, gady przebrzy dłe! – Szarpnął linę, jakby chciał rozkoły sać potężny prom, ale zaraz się uspokoił. Gdzieś tam za nim, pośrodku Odry, trzy mał się jej skrajnie wy czerpany Wiśniewski. Nie cofnął się bardziej, dopóki wszy scy nieumarli nie stanęli na skraju pokładu. Podał ty ły, dopiero gdy zaczęli się pochy lać, wy ciągając do niego łapy. – Chodźcie, durnie, chodźcie – szy dził, kiedy ci z ty lny ch szeregów spy chali do wody stojący ch z przodu. Odmieńcy wpadali do rzeki z głośny m pluskiem i naty chmiast znikali mu z oczu. Kilku najbardziej wy pełniony ch gazami gnilny mi wy nurzy ło się opodal – unoszeni silny m nurtem znikali potem kolejno we mgle. Pozby ł się tak prawie wszy stkich. Ty lko trzech nie wy kazało zainteresowania zdoby czą, jakby dopadnięcie ży wego człowieka by ło im obojętne. Przy pomniał sobie, że część pacjentów pacy fikowanego izolatorium tak właśnie się zachowy wała: szli na zasieki razem z inny mi, ale wolniej, jak mocno oszołomieni, i nawet nie próbowali nikogo atakować. Wabił ich krzy kiem i waleniem pięścią w burtę, ale ignorowali go, jak gdy by by ł ulepiony z tej samej mgły, która snuła się leniwie wokół ich stóp. W końcu postanowił zary zy kować. Wspiął się ponownie do kluzy i podciągnął na skraj pokładu. Odmieńcy nadal chwiali się w swoim milczący m tańcu jak odurzeni butaprenem poeci. Radek zdjął z uchwy tów na relingu długi bosak. Trącił hakiem najbliższego zarażonego. Żadnej reakcji. Popchnął go więc ku krawędzi – tamten zrobił kilka kroków i znów się zatrzy mał. Ośmielony sukcesem sierżant powtórzy ł operację jeszcze dwukrotnie, spy chając oży wieńca do wody. Z pozostały mi dwoma postąpił podobnie, a gdy nareszcie zniknęli z promu, odrzucił niepotrzebne już narzędzie i sięgnął po wiszące najbliżej pomarańczowe koło. *** Kwadrans później szczękający zębami Wiśniewski leżał pod kocem na pokładzie, dochodząc wolno do siebie, a stojący obok niego Radek, wsparty plecami i łokciami o poręcz relingu, marzy ł ty lko o ty m, by popy kać wrzosową fajeczkę. Niestety została gdzieś tam, na nieuży tkach obok krematorium, razem z resztą jego rzeczy. Nie miał bladego pojęcia, czy będzie mu jeszcze kiedy ś dane zacisnąć zęby na pogry ziony m mocno ustniku. Utrata fajki, nie wiedzieć czemu, bolała go teraz najbardziej. A przecież stracił znacznie więcej. Zginął jego kuzy n, poległa większość chłopaków z plutonu. Zawalił mu się cały świat. – Sierżancie? Radek przy kucnął obok Wiśniewskiego, otulił go staranniej kocem znaleziony m w magazy nku pokładowy m.

– Odpoczy waj – rozkazał podwładnemu. – Musisz wrócić do sił. To jeszcze nie koniec… – Nie chcę umierać – rzekł tamten nie do końca na temat. – A kto chce? – Kot usiadł przy nim, chwy tając się pod kolana. – Łatwo wam mówić, sierżancie. – Nie marudź, prześpij się. Ja będę czuwał. – Ostatnie słowa sprawiły, że poczuł zimny dreszcz. Gdy by nie zasnął wtedy w szopie, by ć może wielu dobry ch żołnierzy wciąż by ży ło. – Ale ja nie żartuję – upierał się Wiśniewski. – Wy w każdej sy tuacji wiecie, co robić, macie doskonałą kondy cję, przeży jecie wszy stko, nawet kolejną wojnę. Radek nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Zastanawiał się nad ty m, co powiedział szeregowiec. – My lisz się, Janek – stwierdził w końcu. – Posłuchaj głosu doświadczenia. Wiesz, czy m tak naprawdę jest wojna? – Wiśniewski pokręcił głową. – To loteria. Istny totolotek śmierci. Możesz by ć najlepiej wy szkolony m komandosem, a polegniesz w pierwszy ch sekundach bitwy, którą przetrwa najgorsza batalionowa łajza. Wy szkolenie i kondy cja liczą się, to prawda, dzięki nim masz szanse przeży ć pojedy nek wręcz z wrogiem, ale jeśli spojrzy sz na wojnę z szerszej perspekty wy, zrozumiesz, że nie ma na nią mocny ch. Właśnie przez tę przy padkowość. Arty lerzy sta, któremu dowódca każde ostrzelać przedpole, nie celuje w ciebie. To, czy zginiesz czy dobiegniesz do okopów przeciwnika, zależy ty lko od przy padku, od milimetra różnicy w kącie nachy lenia lufy cekaemu, od ułamka sekundy, w który m ktoś pociągnie za spust, czasem nawet od tego, czy pocisk zry koszetuje od jakiejś przeszkody. Na polu bitwy nie masz wpły wu na nic. Widziałem gierojów, którzy kulom się nie kłaniali, i tchórzy dostający ch sraczki na samą my śl o pójściu do ataku. I wiesz co? Jedni i drudzy ginęli po równo. – Nie wierzę… – wy mamrotał przejęty szeregowiec. – To nie jest kwestia wiary. Spójrz na to, co stało się dzisiaj. Porucznik by ł znacznie lepszy m żołnierzem od ciebie, podobnie jak połowa chłopaków, którzy z nami uciekli. I co? I łażą tam teraz po łąkach zamienieni w te krwiożercze bestie, a ty, może nie ostatnia łajza, ale też żaden orzeł, i ja, doświadczony frontowiec, siedzimy na promie, mając identy czne szanse na przetrwanie tej zarazy. Przeży łeś, ponieważ miałeś większego farta niż reszta. Tak samo jak ja. – Nie, sierżancie. Przeży łem, bo miałem farta, że wy by liście przy mnie. Radek pokręcił głową. Gdy by to by ło takie proste. – Przy tamty ch też by łem – rzucił nieco zagniewany – a zobacz, jak skończy li.

39 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:00 Komitet Wojewódzki PZPR, pl. Dąbrowszczaków 9 – Patrz i ucz się – mruknął Bartek, zanim włączy ł radiostację w kabinie gazika porzuconego na ulicy Cy bulskiego. – Orzeł Jeden do wszy stkich wozów jednostki specjalnej oddelegowany ch do obsługi Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Uczestniczy cie w operacji ewakuacy jnej rodzin pracowników KW i KM. Kazano wam przewieźć osoby z listy na plac Dąbrowszczaków najpóźniej do godziny piątej dwadzieścia, a potem wrócić do macierzy sty ch jednostek. Nie powiedziano wam jednak, dlaczego ta pora jest tak istotna. Otóż towarzy sz Zaty lny, przekazując Warszawie fałszy we informacje o aktualnej sy tuacji, zażądał zgody na prewency jne zbombardowanie miasta. O godzinie piątej trzy dzieści wy słane z bazy na Białorusi samoloty zrzucą nad centrum Wrocławia bombę wodorową. Jej moc będzie ty siące razy większa od ładunków, które obróciły w perzy nę Hiroszimę i Nagasaki. Jeśli chcecie doży ć jutra, musicie się naty chmiast ewakuować. Niniejszy m anuluję rozkazy wy dane przez władze cy wilne. Macie przerwać wy kony wanie zlecony ch wam zadań, wy sadzić pasażerów i naty chmiast opuścić strefę rażenia, która może mieć promień trzy dziestu kilometrów. Bez odbioru. Słuchawki wy lądowały na obudowie radiostacji. – Człowieku – siedzący obok niego Niesy to trząsł się jak galareta – ty naprawdę masz zamiar siedzieć na dupie i dać się przerobić na skwarki? – Nie – odparł ze spokojem Biedrzy cki, wy ciągając z kieszeni notes. – Robię wszy stko co w mojej mocy, by zniweczy ć plan tej szui.

40 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:02 Krzyki, ul. Orla, willa sekretarza Zatylnego – …może mieć promień trzy dziestu kilometrów. Bez odbioru. Choć radiostacja zamilkła, sierżant Nieściur nie ruszy ł się z miejsca. Stał przy ty lnej burcie swojego czapajewa z walizką w ręku, gapiąc się na przemian to w niebo, to na willę, z której wy chodziła właśnie wy strojona jak na bal blondy nka. W końcu podjął decy zję. Odstawił walizkę na chodnik, sięgnął za to po drugą, ale prakty cznie od razu zrezy gnował z opróżniania ty łu gazika. Nie zamierzał tracić czasu na pozby wanie się klamotów kochanki sekretarza, wolał też nie patrzeć w te jej kaprawe oczka. Wskoczy ł za kierownicę i wcisnął pedał gazu. Wóz ruszy ł z piskiem opon i skręcił w Ulanowskiego, zanim opuszczająca poniemiecką willę kobieta zdąży ła dobiec do porośniętej winoroślą furtki. I dobrze. Sucz pomiatała nim przez ostatni kwadrans jak jakimś służący m, wiedząc doskonale, że w przeciwieństwie do niej nie będzie miał szans na przetrwanie. Znalazłszy się na Sokolej, zobaczy ł drugi wóz ze swojej jednostki. Krzy siek Baranowski, kolega z plutonu, odbierał właśnie rodzinę innego kacy ka – czy też raczej próbował się od niej uwolnić. Nie poszło mu tak łatwo jak Sławkowi. Facet i jego żona siedzieli już w wozie i ani my śleli wy siąść. Nieściur nie wahał się długo; zatrzy mał wóz na środku ulicy, potem cofnął, by zrównać się z drugim gazikiem. – Wskakuj, Krzy chu! – zawołał, unosząc się z siedzenia i machając na kolegę. Zrozumiał swój błąd, zanim zdąży ł z powrotem dobrze usiąść. Nie wiedział, czy najpierw usły szał odgłos wy strzału czy poczuł mocne szarpnięcie i ból w piersi. Uderzenie by ło tak mocne, że omal zsunął się między fotele. – Panie Mikołajczy k, co pan wy prawia! – Niemal równocześnie usły szał krzy k Baranowskiego i kolejny strzał. Wtulił głowę w ramiona, ale kula nie by ła przeznaczona dla niego. Następna i dalsze pięć też nie. Mikołajczy k, kimkolwiek by ł, strzelał teraz do Krzy śka kry jącego się za stojący m pośrodku ulicy czapajewem. Nieściur rozprostował powoli rękę, próbując sięgnąć do kabury. Ból w piersi sparaliżował mu lewe ramię i promieniował coraz mocniej na prawą stronę, ale to go nie powstrzy mało. Wy jął broń, potem oparł nadgarstek o karoserię. Chciał też pochy lić głowę, żeby lepiej wy celować, lecz to przekraczało już jego możliwości. Paroksy zm bólu niemal go oślepił. Mało brakowało, a wy puściłby broń z drętwiejącej szy bko dłoni. Musiał strzelać na ślepo. Odległość nie by ła duża, raptem dwa metry, miał więc spore szanse na trafienie. Kobieta siedziała bliżej niego, dlatego pierwsza zauważy ła, co się święci. Zaczęła szarpać męża za rękaw szy kownej dwurzędowej mary narki, krzy cząc coś niezrozumiale. Ranny Sławek nacisnął w ty m czasie spust. Strzelił raz, drugi, trzeci. Baba zamilkła po piąty m strzale, gromki ry k

jej męża skończy ł się jak ucięty nożem dopiero po ósmy m, na moment przed ty m, nim tetetka wy padła z omdlałej dłoni Nieściura i potoczy ła się po kocich łbach. Baranowski wy chy nął z kry jówki, gdy ty lko strzelanina się skończy ła. Miał więcej szczęścia od kolegi, nie odniósł żadnej poważnej rany – jeden pocisk drasnął mu małżowinę lewego ucha, drugi lekko dziabnął tuż nad kolanem. Wchodząc między samochody, Krzy siek upewnił się najpierw, czy oboje party jniacy nie ży ją, a dopiero potem sprawdził stan tracącego przy tomność kierowcy. Rozpiął mu ostrożnie zakrwawiony mundur i przy jrzał się ranie. Kula przebiła pod kątem płuco i wy szła barkiem. Ze Sławka jest twardziel, jeśli tylko dotrzemy szybko do szpitala… Krzy siek zerknął na zegarek. Do zdetonowania bomby zostało zaledwie dwadzieścia minut. Nie ma najmniejszych szans na powrót do miasta… Przeniósł wzrok na własne auto. Nie, nie pojedzie z dwoma trupami na ty lny ch siedzeniach. – Wy bacz – mruknął, chwy tając mamroczącego wciąż kolegę za prawą rękę, by wy ciągnąć go z kabiny. Okazało się to trudniejsze, niż sądził. Nieściur by ł zadziwiająco ciężki, do tego leciał mu bezwładnie przez ręce. Zaczy nał właśnie tracić przy tomność. – Wy kurwie sy ny ! Baranowski zdębiał, sły sząc za plecami histery czny wrzask. Sławek wy smy knął mu się z rąk – ponieważ nogi miał nadal uwięzione w kabinie, poleciał głową w dół. Głośne chrupnięcie uciszy ło jęki rannego. Krzy siek odskoczy ł od czapajewa, sięgając w końcu po broń. Od strony Ulanowskiego zbliżała się postawna blondy nka w kapeluszu z szerokim rondem. Proste włosy opadające na jej prawe ramię wy dawały się opalizować w świetle pobliskiej latarni, jakby by ły lekko zielone. Wy szy kowana jak na bal sy lwestrowy niosła w ręku kartonową walizeczkę z bły szczący mi okuciami. – Ja wam dam! Mój mąż zrobi z wami porządek! Nie doczekacie nawet… – W ty m momencie zamilkła, jakby zdała sobie sprawę z tego, że chciała powiedzieć coś, czego szoferzy nie powinni usły szeć. Nie by ła pewna, ile wiedzą, wolała więc nabrać wody w usta. Zanim zdąży ła zejść z chodnika, Baranowski rozpiął drżący mi palcami kaburę. Gdy wy suwał pistolet, poczuł, że coś doty ka jego buta. Spojrzał w dół i zobaczy ł, że Sławek odzy skał przy tomność. Uwięziony w niewy godnej pozy cji próbował obrócić się na bok, machając przy ty m nieporadnie prawą ręką. Lewą dłoń zaciskał już na ły dce kolegi. Zaskoczony Krzy siek zasy czał z bólu, gdy palce rannego wpiły mu się w skórę tuż nad cholewką. Zakręciło mu się nagle w głowie, a świat przed jego oczami poszarzał. W końcu jednak wy szarpnął nogę, bojąc się, że zaraz upadnie, po czy m odskoczy ł, uderzając plecami o własny wóz. Jego tetetka poleciała z trzaskiem na bruk i zniknęła pod czapajewem. Tego by ło dla niego za dużo. Odwrócił się i uty kając lekko, pobiegł w stronę ulicy Powstańców Śląskich. Jeżeli ostatni komunikat dotarł do wszy stkich kierowców ewakuujący ch rodziny party jny ch prominentów, to właśnie tam ich spotka. Kto wie, może który ś zatrzy ma się na moment, by zabrać kolegę w potrzebie. U wy lotu Sokolej mignął mu pędzący na pełny m gazie oliwkowy wóz. Wkrótce warkot silnika cichł już w oddali. Oby nie był to ostatni samochód zmierzający w kierunku Bielan…

*** Dominika nie goniła kulejącego szofera, w swoich najwy ższy ch szpilkach nie miała wielkich szans na udany sprint po bruku. Zatrzy mała się obok czapajewa, który miał ją ewakuować, wrzuciła walizeczkę na stos reszty bagaży, a potem oparła się dłonią o chłodny metal nadwozia i powachlowała palcami drugiej, by odzy skać oddech. Ostatnio przebiegła taki dy stans w szkole. Całe wieki temu. Zerknęła na drugą terenówkę. W półmroku pod brezentem zobaczy ła dwie znajome sy lwetki. Przecież to Mikołajczy kowie, Olga i jej mąż Paweł, wiceprzewodniczący Wojewódzkiej Komisji Kontrolno-Rewizy jnej. Zaledwie kilka godzin temu Dominika rozmawiała z przy jaciółką przez telefon o przy padającej w niedzielę dziesiątej rocznicy ich ślubu czy poznania się i o przy jęciu, jakie oboje zamierzali urządzić z tej okazji w ogrodzie swojej willi. W bunkrze wiele się nie naświętujecie, pomy ślała nie bez saty sfakcji Węcławek. Od dawna zazdrościła Mikołajczy kom udanego związku. Jej i Zaty lnemu układało się ostatnimi czasy coraz gorzej. Nawet o porzuceniu żony przestał gadać, a po komitecie krąży ły słuchy, że zamierza sprowadzić tę larwę do Wrocławia. Wzdry gnęła się na samą my śl i dopiero wtedy zauważy ła kierowcę, który leżał jak długi na ziemi, nogi mając wciąż w wozie. – Spokojnie, zaraz to załatwię! – rzuciła. Podeszła bliżej i pochy liła się nad zakrwawiony m żołnierzem. – Dobrze ci tak, gnoju – mruknęła głośny m szeptem, żeby ją usły szał pomimo py rkania pracującego na wolny ch obrotach silnika. – Zdy chaj w bólach. – Zastanawiała się przez moment, czy nie kopnąć go w zakrwawiony bok, ale zrezy gnowała z dalszego wy ładowy wania złości. I tak wy starczająco cierpiał, a nie zdzierży łaby chy ba, gdy by zachlapał krwią jej ulubione buty. – Ruszcie w końcu dupy ! – krzy knęła poiry towana ty m, że Mikołajczy kowie wciąż siedzą w drugim wozie, jakby liczy li, iż zawiezie ich do bunkra, porzucając własne rzeczy. Zagotowała się w środku, kiedy nie zareagowali na kolejne, znacznie ostrzejsze ponaglenia. Co się tak na mnie gapią jak barany?! Najchętniej zostawiłaby ich tutaj na pastwę losu, a raczej atomu, i pojechała w siną dal, gdy by nie jeden mały szkopuł. Dominika by ła za słaba, aby wy taszczy ć umierającego szofera, a czas pły nął nieubłaganie. Obrzuciła zrozpaczony m spojrzeniem walizki, na który ch spakowanie poświęciła ostatnie pół godziny, po czy m w końcu podjęła decy zję. Ży cie by ło ważniejsze od fatałaszków. Dostanie nowe, gdy ten koszmar się skończy. I zadba o to, by Olga i jej kochany Pawełek zapłacili za wszy stko, i to z nawiązką. Chwy ciła dwie leżące na samy m wierzchu walizki, położy ła je na siedzeniu pasażera w wozie Mikołajczy ków, a potem ściągnęła szpilki i sama wsunęła się za kierownicę. Warknęła ty lko gniewnie, gdy sięgając do stacy jki, poczuła na ramieniu doty k palców Olgi. Za późno na prze… Jedno szarpnięcie wy starczy ło, by skręcić jej kark, nie czuła więc bólu, kiedy odmieńcy przeciągali ją na ty lne siedzenia gazika.

41 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:05 Komitet Wojewódzki PZPR, pl. Dąbrowszczaków 9 Biedrzy cki siedział na fotelu kierowcy, spoglądając co rusz w lusterko. Od kilku minut pod komitet nie zajechał ani jeden wóz. Wszy stko wskazy wało na to, że szoferzy posłuchali jego rozkazu i wy brali ucieczkę zamiast zwożenia notabli do bunkra. Rzucił okiem na trzy maną w ręku kartkę. Harmonogram wy dany jego ludziom zakładał, że każdy wóz zrobi minimum trzy kursy. Pierwsza fala wy brany ch – jeśli nie liczy ć ty ch, którzy zajechali na plac Dąbrowszczaków własny m sumptem – dotarła do komitetu między wpół do piątej a za kwadrans piąta. Połowa drugiej fali zdąży ła zejść do bunkra, zanim komunikat o bombie poszedł w eter. Po nim u wy lotu Cy bulskiego pojawiły się ty lko trzy wozy, te, które i tak dojeżdżały już do celu. Bartek zerknął na zegarek. Mijała właśnie siódma minuta kompletnego bezruchu. Świetnie, czas na wykonanie następnego kroku. Przekręcił kluczy k w stacy jce. Niesy to spojrzał na niego z nadzieją, ale ta zgasła, ledwie popatrzy li sobie w oczy. Biedrzy cki nie zamierzał się kry ć w jedny m z pobliskich schronów przeciwlotniczy ch, mimo że przerażony cy wil namawiał go do rejterady przy każdej możliwej okazji. Podjechali do najbliższej budki telefonicznej. Tam Biedrzy cki wy siadł, aby zadzwonić na pry watną linię Zaty lnego. Sekretarz odebrał po trzecim sy gnale. Miał zadziwiająco spokojny głos, choć w jego tonie dało się wy czuć lekkie zdziwienie, gdy zrozumiał, z kim rozmawia. – Możecie nie czekać, nikt więcej nie przy jedzie – rzucił Bartek, siląc się na drwinę. – Trudno – mruknął Zaty lny tak obojętny m tonem, jakby dowiedział się o wy gaśnięciu ubiegłorocznej prenumeraty „Try buny Ludu”. Zbity z tropu Biedrzy cki nie wiedział, jak zareagować. Ty m jedny m słówkiem sekretarz wy trącił go z równowagi, zniweczy ł przemy ślany do ostatniego szczegółu plan. Bąknął bez przekonania: – Oni nie muszą dzisiaj zginąć… – Nie muszą, ale mogą. Taki obrót sprawy jeszcze bardziej uwiary godni moją wersję zdarzeń. – Przełkniecie tak lekko śmierć tej waszej Dominiki? – Z braku lepszego pomy słu Bartek postanowił trzy mać się wcześniej obranej strategii. Sekretarz znowu go zaskoczy ł, wy buchając śmiechem. – Potraktuję to jako premię. – Premię? – Tak. W sumie powinienem wam chy ba podziękować. Ułatwiliście mi bardzo trudny ży ciowy wy bór. A teraz, jeśli łaska, przestańcie mi zawracać dupę. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż wspominanie by ły ch kocha… – Racja! – Biedrzy cki wpadł mu w słowo, nie chcąc, by słuchawka rozmówcy powędrowała

na widełki. – Macie problem. Kilka ty sięcy żołnierzy, który ch spisaliście na straty, wy jeżdża właśnie ze strefy rażenia tej waszej bomby. Ciężko wam będzie wy tłumaczy ć towarzy szom z KC, dlaczego ich okłamaliście, dążąc do… – Niech was o to głowa nie boli. – Zaty lny coraz wy raźniej okazy wał znużenie rozmową. – Wy starczy, że powiem, iż karmiliście mnie zawy żony mi dany mi o stratach, żeby m pozwolił na wprowadzenie do miasta jeszcze większej ilości wojska. Proste? Proste. Towarzy sze z KC na pewno przy jmą takie wy jaśnienie. Wszy stkie kwity wy parują przecież razem z wami. Już ja o to zadbałem. Rozumiecie, Biedrzy cki? Dajcie więc sobie spokój. Nie mogliby ście usiąść nad Odrą, nacieszy ć się widokiem naszego pięknego miasta, zanim tuż nad waszą głową zapłoną miliony słońc? – Mógłby m – odparł Bartek – ale wolę robić wam koło dupy. – To w was zawsze lubiłem, towarzy szu by ły majorze! – Sekretarz znowu zaśmiał się w słuchawkę. – Szczery do bólu. Zawzięty do szpiku kości… – zamilkł nagle, kiedy w tle rozległ się piskliwy kobiecy głos. – Wy baczcie, ale obowiązki wzy wają – dokończy ł po kilku sekundach milczenia. – Śmierć moich nieodżałowany ch współpracowników i przy jaciół dodam oczy wiście do długiej listy waszy ch odrażający ch zbrodni. Żegnam. Głośne pikanie obwieściło koniec rozmowy. Bartek odwiesił słuchawkę. By ł wściekły ; czuł, że kark mu szty wnieje, sły szał pulsowanie krwi w uszach. Skurwysyn jeden. Jak można być taką gnidą? Oparł się o szklaną ścianę i zacisnął pięści, usiłując zapanować nad gniewem. Musi być jakiś sposób. Nie ma przecież sytuacji bez wyjścia. Jest jeszcze czas… Może niewiele, ale zawsze. Jak można powstrzymać taki atak? Telefonowanie do MON-u i próby przemówienia generałom do rozsądku nie wchodziły w grę. Biedrzy cki wiedział, że nie przekona nikogo. Sam też by nie uwierzy ł, gdy by w podobnej sy tuacji ktoś do niego zadzwonił, zaprzeczając wszy stkim oskarżeniom i prosząc o odwołanie ataku. Człowiek zrobi i powie cokolwiek, aby ocalić ży cie. To prawda stara jak świat. A w ty m wy padku dochodził jeszcze strach przed nową zarazą. Epidemią, która zamieniała ludzi w nieumarłe monstra. Nie tędy droga, Bartek. Nie tędy. Co zatem zostaje? Myśl, chłopie, myśl… Przed oczami stanął mu zegar z sali takty cznej, odmierzający sekundy pozostałe do odpalenia rakiety. Uśmiechnął się pod nosem. Tak, to by ła jego ostatnia szansa. Wy padł z budki i biegiem pokonał odległość dzielącą go od wozu. Zawrócił z piskiem opon i nie reagując na py tania zaskoczonego Krzy śka, wdusił pedał gazu do dechy. Aż nimi zarzuciło, gdy hamował przed wejściem do komitetu. – Idziemy ! – warknął i nawet nie sprawdzając, czy przy jaciel go posłuchał, dopadł drzwi. By ły otwarte, party jniacy nie przejmowali się ty m, czy ktoś wejdzie do opuszczonego budy nku. Dobrze wiedzieli, że pancerny ch wrót w podziemiu, który mi odgrodzili się od skazanego na zagładę miasta, nie sforsuje żadna siła. Zary glowane od środka, podobnie jak kilka następny ch przejść, powinny wy trzy mać atomową pożogę. A gdy by ktoś jakimś cudem zablokował wielotonowe stalowe wrota, mieli do wy boru jeszcze kilka inny ch wy jść znajdujący ch się na końcach poniemieckich i wy kopany ch już po wojnie tuneli. Pech pierwszego sekretarza KW polegał jednak na ty m, że Biedrzy cki nie zamierzał tarasować dróg wy jścia na powierzchnię z my ślą o dniu, gdy opadnie py ł i dogaśnie ogień. Jego celem by ła centrala telefoniczna. Jedy ne miejsce w najbliższej okolicy, z którego można by ło połączy ć się bezpośrednio z każdy m obiektem rządowy m i wojskowy m.

Zdy szany Niesy to truchtał za nim wy trwale, zatrzy mując się ty lko raz, kiedy Bartek minął pędem schody prowadzące do piwnic. Widząc, że wołanie nic nie daje, ruszy ł dalej, wciąż nie rozumiejąc, o co tu chodzi. W końcu Biedrzy cki sięgnął z bijący m sercem do owiniętej gazą klamki wy sokich podwójny ch drzwi. Ulży ło mu, gdy zawiasy zaskrzy piały złowieszczo. Ewakuowane telefonistki wy kazały się równie wielką beztroską jak strażnicy pilnujący siedziby partii. – Siadaj – wskazał Krzy śkowi pierwsze z brzegu wolne krzesło. – Możesz zadzwonić do kogoś, jeśli chcesz. Ty lko mi nie przeszkadzaj. Niesy to opadł ciężko na siedzisko, z wy rzutem patrząc na przy jaciela moszczącego się przed główną konsolą. Ty mczasem Bartek przewertował szy bko kajecik z numerami. Gdy trafił na odpowiednią stronę, sięgnął po słuchawkę jednego z trzech stojący ch przed nim czerwony ch aparatów. – Odra zero zero – rzucił. Dy żurna telefonistka zgłosiła się, zanim oblizał spierzchnięte wargi. – Z kim łączy ć? Z kompleksem 7215…, zaczął w my ślach Bartek, zreflektował się zaraz, mlasnął języ kiem i powtórzy ł na głos: – Z jednostką siedem-dwa-jeden-pięć. Wewnętrzny dwieście sześć. – Przy jęłam. Trzy piknięcia i słuchawka po drugiej stronie powędrowała do czy jegoś ucha. – Oficer dy żurny, major Kaźmierczak, przy telefonie. Z kim mówię? – Maciek, to ja, Bartek! – Biedrzy cki mówił szy bko, jakby chciał zdąży ć, zanim jego rozmówca przerwie połączenie. – Zaty lny narobił strasznego bagna. Okłamał wszy stkich w Warszawie. Od prawie dwu godzin realizujemy plan, który pozwoli skutecznie oczy ścić miasto z zombie. Ty m razem straty są minimalne. Do rana zapanujemy nad wszy stkimi źródłami zarazy. – Dlaczego mi o ty m wszy stkim mówisz? – zapy tał Kaźmierczak, gdy zdenerwowanemu Bartkowi zabrakło tchu. – Próbuję was uchronić od popełnienia strasznego błędu. – Nas? – zdziwił się oficer dy żurny z Lasek. – Nie my wy słaliśmy tę eskadrę. – Ale ty lko wy możecie ją powstrzy mać – wy palił Biedrzy cki. – Jak? – Wiesz przecież… Major Kaźmierczak nie odzy wał się przez dłuższą chwilę. W końcu odchrząknął i odpowiedział lekko drżący m głosem: – Masz tupet, przy jacielu. Chcesz, żeby m wy dał rozkaz strącenia radzieckich bombowców? Wiesz, czy m to by się dla mnie skończy ło? – Wiem, czy m to się skończy, jeśli tego nie zrobisz. Zaty lny chełpił się, że to nie będzie zwy kła atomówka. Mówimy tutaj o trzy megatonowej głowicy wodorowej. Jeśli Ruscy ją zrzucą, po Wrocławiu zostanie wspomnienie, co ja mówię, ćwierć Polski pójdzie się jebać! Przy ty ch wiatrach nawet Warszawa zostanie skażona opadem radioakty wny m! Rozumiesz, człowieku?! Przecież to jakieś szaleństwo. Kaźmierczak znów zwlekał z odpowiedzią. Gdy się odezwał ponownie, by ł mocno przy gaszony.

– Bartek… nie mogę powiedzieć ci wszy stkiego, ale z tego, co wiem, decy zja zapadła na najwy ższy m szczeblu. Nie naszy m, żeby śmy mieli pełną jasność. – Przełknął ślinę tak głośno, aż Biedrzy ckiemu w uchu zadźwięczało. – Nawet gdy by m mógł coś zrobić… – Wy starczy, że… – wtrącił Bartek. – Nie przery waj mi! – podniósł głos major. – Nawet gdy by m zrobił to, o co mnie prosisz, niewiele by ś zy skał. Opóźniliby śmy zniszczenie miasta o parę minut, nie więcej. – O czy m ty … – Stary, godzinę temu na odprawie powiedziano nam otwarcie, że nasi sojusznicy uczy nią wszy stko, by nie dopuścić do dalszego rozprzestrzenienia się zarazy. Jeśli ta bomba nie wy buchnie, rozpocznie się druga faza operacji. Na Wrocław poleci kilka rakiet. Z Ukrainy albo Królewca. – Kurwa mać… Jeśli Rosjanie poinformowali o ty m stronę polską godzinę temu, mieli wy starczająco dużo czasu, by napełnić zbiorniki rakiet paliwem. Teraz muszą jedy nie nacisnąć czerwony guziczek… Pociski średniego zasięgu wy strzelone z ukraińskich baz mogły dotrzeć do Wrocławia w niecały kwadrans, a ludowe wojsko nie dy sponowało bronią zdolną do ich zestrzelenia. – Gdzie jesteś? – Kaźmierczak niespodziewanie zmienił temat. – W centrali KW – odparł zgodnie z prawdą Biedrzy cki. – No to masz prze… – Maciek zamilkł. – Halo? – Bartek potrząsnął słuchawką. Dlaczego te cholerne telefony zawsze wysiadają w najmniej odpowiednim momencie?, pomy ślał, czując narastającą wściekłość. Miał jeszcze czas, chciał się pożegnać, a to gówno… – Poczekaj chwilę! – Kaźmierczak rzucił ty lko dwa słowa i na linii znów zapanowała kompletna cisza, jakby zasłonił mikrofon dłonią. Biedrzy cki zerknął na Krzy śka, który siedział przed wy bierakami z nisko opuszczoną głową. Z daleka sprawiał wrażenie, jakby spał. Bartek wiedział jednak, że to nie sen zmorzy ł jego kolegę. Tak wy glądał człowiek zrezy gnowany, ktoś, kto zrozumiał, że jego chwile są policzone. Niesy to nie szalał, nie płakał, nie rwał włosów z głowy. Zamknął się w sobie i zamilkł na dobre po ty m, jak dotarło do niego, że nie ma ratunku, że ukry cie się w który mś ze schronów może przedłuży ć ży cie o kilka dni, a może ty lko kilka godzin. Nie skorzystał z okazji, gdy mu zaproponowałem, by zadzwonił do domu… Biedrzy cki pokręcił głową, choć to akurat potrafił zrozumieć: sam też zrobiłby wszy stko, aby jego żona z dziećmi i rodzice nie dowiedzieli się o bombie. Niech przeży ją ten ostatni kwadrans we względny m spokoju. Przy odrobinie szczęścia bliscy Krzy sztofa wy parują, zanim zrozumieją, co ich zabija. Z drugiej jednak strony na pewno chciałby po raz ostatni usły szeć głos ukochanej… – Jesteś tam jeszcze? – Głos Kaźmierczaka dochodzący z odsuniętej od ucha słuchawki zabrzmiał dziwnie mechanicznie. – Tak, jestem. Co się dzieje? – Nie uwierzy sz, jak ci powiem. – Po dzisiejszy m dniu uwierzę we wszy stko. Dawaj. – Na galerii jest więcej gwiazdek niż na niebie w niejedną noc. – Co ty wy gadu… – żachnął się Bartek, ale zamilkł w pół słowa. Generalicja! Trepy zjechały tłumnie do nowo wy budowanego tajnego bunkra, który miał

by ć zapasowy m centrum dowodzenia na wy padek wojny atomowej. By dlaki chciały poczuć się choć raz prawdziwy mi żołnierzami, zapragnęły obejrzeć atak nuklearny na Wrocław, i to z pierwszego rzędu. – Za moment nad jedny m z naszy ch największy ch miast wy rośnie gustowny grzy bek. Pierwszy na ty m konty nencie. Nic dziwnego, że ciągną jak muchy do gówna. – Nie sądzę, żeby o to chodziło – odparł enigmaty cznie Maciek, poruszając kolejne struny umy słu Biedrzy ckiego. Racja! Gdyby chcieli pobawić się w wojnę, zjechaliby już dawno temu, a nie na kilka minut przed godziną zero. Co więc tam robią, skoro nie chodzi o zagładę stolicy Dolnego Śląska? – Co się tam u was wy prawia? – zapy tał, przy tomniejąc. – Nie wiem – odparł Kaźmierczak – ale z każdą chwilą robi się coraz ciekawiej. Kurwa mać! – Co? Co się dzieje? – Przed momentem na salę takty czną wszedł Gomułka, a teraz dołączy ł do niego Cy rankiewicz. Pół rządu tu mamy … – W tle zawy ły sy reny alarmowe. – Ja pierdzielę, przechodzimy w stan pełnego zamknięcia. Muszę kończy ć! – Jasne. Mam ty lko jedną prośbę. Przekaż mojej żonie, że ją kocham. I dzieci też… – Bartek zamilkł. Wzruszenie ścisnęło mu krtań tak mocno, że nie zdołał dokończy ć zdania. Chciał dodać coś jeszcze, lecz nie mógł wy doby ć z siebie najprostszego dźwięku. To by ł ten moment. Chwila, w której do niego dotarło, że przegrał, że nie może zrobić już nic, że za chwilę pożegna się z ży ciem na zawsze. Poczuł się jeszcze parszy wiej niż siedzący opodal Niesy to. – Masz to jak w banku, przy jacielu. Żegnaj. – Kaźmierczakowi także zadrżał głos. Biedrzy cki przełknął ślinę, z trudem powstrzy mując napły wające do oczu łzy. Odsunął słuchawkę od ucha, ale jej nie odłoży ł. Zamierzał przy pieprzy ć nią w korpus czerwonego aparatu i rozbić cholerny plastik na milion kawałków, zanim zrobi to uwolniona energia atomu. Chciał dać ujście przepełniającej go furii. Zmniejszy ć jej parcie choć odrobinę. Nie zdąży ł jednak podnieść ręki.

42 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:06 bocznica stacji towarowej Brochów Mawet po raz kolejny zerknął na zegarek. Coś tu nie gra, pomy ślał. Zabezpieczy ł bocznicę, jak mu kazano – co nie by ło specjalnie trudne, zważy wszy, że na ty m zadupiu nie zobaczy ł dotąd ani jednej, choćby nieży wej, duszy – a potem przy pomocy ściągnięty ch z głównego węzła zaspany ch kolejarzy przy gotował odpowiednią ilość taboru, co też nie wy magało dużego wy siłku. Wy poży czona z pobliskiej stacji lokomoty wa przeciągnęła wy brane wagony na tor znajdujący się najbliżej szutrowej drogi po północnej stronie bocznicy, a następnie dołączy ła do nich jeszcze kilka dodatkowy ch węglarek, aby stworzy ć pełnowy miarowy skład. W każdej z ty ch stalowy ch cel na czterech osiach zomowcy mogli pomieścić do dwustu nieumarły ch. Pierwszy wagon zapełnili niemal w całości ofiarami rzezi w komendzie MO. Ręce chłopakom zadrżały ty lko raz: gdy kładli na taśmociąg zmasakrowane szczątki kapitana Zahorskiego, ich dawnego przełożonego; poza ty m operacja przebiegła bez większy ch przeszkód. Jednak w pewny m momencie musieli ją przerwać, zostawiając kilkunastu odmieniony ch pracowników komendy na później, ponieważ priory tetem stało się jak najszy bsze opróżnianie wojskowy ch ciężarówek – a kolejne konwoje przy jeżdżały z miasta co kilka minut. Mawet podzielił ludzi na dwa pododdziały, każdy w sile piętnastu funkcjonariuszy. Pierwszy zabezpieczał ten odcinek bocznicy, drugi zajmował się pakowaniem zombie do wagonów. Zdecy dowana większość nieumarły ch trafiała na bocznicę ze związany mi nogami i rękami. Sztabowcy Biedrzy ckiego, nauczeni wcześniejszy mi niepowodzeniami, wy dali dokładne instrukcje, jak postępować z zarażony mi. To znacznie ułatwiło zadanie zomowcom. Jeśli w transporcie nie by ło żadnego zgniłego jaja – jak nazy wano ty ch, którzy jakimś cudem zdołali się uwolnić z pęt – wy starczało kilka minut, by zapełnić całą węglarkę. Pracując równolegle w trzech zespołach, bo ty le mieli taśmociągów, do piątej zdołali przeładować ponad trzy ty siące siedmiuset zombie. Chwilę później stację opuściły ostatnie puste ciężarówki. Mawet popatrzy ł w stronę miasta, ale na ciągnącej się wzdłuż bocznicy wąskiej brukowanej uliczce nie dostrzegł żadny ch świateł. Co tu się wyrabia?, pomy ślał, podchodząc do przy dzielonego mu BTR-a. – Preiss! – zawołał młodego chłopaka stojącego przy najbliższy m taśmociągu. – Wskakujcie do wozu i łączcie mnie z komendą! – rozkazał. Zomowiec zasalutował i naty chmiast potruchtał w kierunku transportera opancerzonego, który służy ł jego oddziałowi za centrum łączności. Przez ostatnie czterdzieści minut nikt nie obsługiwał radiostacji, gdy ż porucznik, któremu brakowało ludzi, zagnał wszy stkich dostępny ch funkcjonariuszy do roboty przy przeładunku. – Komenda nie odpowiada, towarzy szu poruczniku – zameldował chwilę później młody radiotelegrafista, wy suwając głowę z kabiny. – Co znaczy : nie odpowiada? – warknął poiry towany Mawet. – Próbujcie dalej!

– Tak jest! Coś tu naprawdę nie gra… Najpierw przestały przyjeżdżać nowe transporty, teraz nie można nawiązać łączności z centrum dowodzenia. Czyżby kolejna operacja zakończyła się fiaskiem? Ale dlaczego? Szoferzy mówili przecież o samych sukcesach. Nie kłamaliby chyba… Zaniepokojony porucznik wspiął się na burtę BTR-a. Wy tęży ł słuch. Przez warkot pracujący ch na pełny ch obrotach generatorów nie mógł jednak wiele usły szeć. Zeskoczy ł więc na ziemię i przy łoży wszy dłonie do ust, wrzasnął: – Wy łączy ć taśmociągi, pogasić generatory i mordy w kubeł! Gdy zomowcy wy konali rozkazy, na bocznicy zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Odgłosy strzałów, do który ch zdąży li już przy wy knąć, ucichły całkowicie, jakby wojsko zaprzestało działań w mieście. Mawet przełknął głośno ślinę, a jego podwładni zaczęli rozglądać się niespokojnie, choć nie rozumieli jeszcze, co gnębi dowódcę. – Adaśko, co z ty m połączeniem? – Porucznik odwrócił się do kabiny i Preissa, który wy woły wał bez przerwy centrum dowodzenia. Chłopak odsunął mikrofon od ust i pokręcił z rezy gnacją głową. – Spróbuj w takim razie wy wołać którąś z jednostek – polecił mu przełożony, przeczuwając, jaki będzie efekt ty ch działań. – A wy – wskazał odpoczy wającą na trawię obsadę pierwszego taśmociągu – pozbądźcie się w ty m czasie reszty szty wniaków z komendy. *** Pawęska zatrzy mał się na moment, by poczekać na zdy szanego Onderkę. By ł od niego nie ty lko młodszy, ale i szczuplejszy. Brodaty maszy nista dotruchtał w końcu do kępy krzewów, zza który ch mieli doskonały widok na zaanektowany przez zomowców odcinek bocznicy. – Za stary jestem na zabawy w party zantkę – wy stękał spocony maszy nista, poprawiając okulary, gdy przy kucnęli za osłoną bujnej zieleni. – Raczej za ciężki – mruknął zdegustowany kolega, rozchy lając ostrożnie pokry te listowiem gałązki. – Ja cię ten tego – wy mamrotał Onderka. – Ty, Damian, zobacz, co oni ty m ludziom robią… Zomowcy wy ciągali właśnie z ciężarówki spętanego mężczy znę w niegdy ś biały m, a teraz szary m z przy brudzenia garniturze. Jeden z funkcjonariuszy miał w ręku narzędzie przy pominające chwy taki uży wane przez hy cli: na końcu długiej żerdzi znajdowała się pętla, która po założeniu na szy ję zaciskała się mocno, pozbawiając delikwenta tchu i ochoty do stawiania oporu. Gdy przechodzony elegant został już unieruchomiony i przewrócony, drugi oprawca założy ł mu podobną pętlę na nogi, po czy m wspólny mi siłami pociągnęli nieszczęśnika w kierunku… taśmociągu? Obaj kolejarze aż sapnęli z oburzenia, widząc, że ofiara trafia na szeroki gumowy pas, który m zazwy czaj transportowano masówkę, i jedzie nim w górę, by moment później zniknąć za wy soką stalową burtą wagonu. Pawęska i Onderka nie wierzy li własny m oczom. – Zwierzęta, nie ludzie – wy mamrotał maszy nista, żegnając się odruchowo. – Nie obrażaj zwierząt – odparł szeptem Damian, ciągnąc kolegę głębiej w krzewy. Wzdłuż torów ktoś szedł. Sły chać by ło wy raźnie chrzęst żwiru miażdżonego podkuty mi buciorami. Kolejarze zamarli, wstrzy mując oddech. Trzech mundurowy ch przemaszerowało

przed ich kry jówką, paląc papierosy i nie rozglądając się zby tnio. Oddalali się nieśpieszny m krokiem, od czasu do czasu omiatając wzrokiem teren pomiędzy rzadkimi drzewkami. Pawęska odczekał całą minutę, zanim odważy ł się znów rozchy lić gałęzie. Zomowcy by li teraz zajęci wy ciąganiem z ciężarówki kolejnego więźnia, który m by ła kobieta w zakrwawionej bluzce i podartej spódnicy. Damian i Marcin znajdowali się za daleko, by dostrzec więcej szczegółów, ale strach nie pozwalał im podkraść się bliżej. Ominęli bocznicę szerokim łukiem i nadkładając ponad kilometr, podeszli do niej od strony nieuży tków dzielący ch tory od Radwanic. Tam wy zby li się wszelkich wątpliwości. Komuniści urządzili czy stkę. SB i wy sługujące się jej by dło w mundurach, wy korzy stując zamieszanie związane z epidemią, zwoziło na bocznicę kolejową schwy tany ch w mieście ludzi – zapewne działaczy podziemnej opozy cji, takich jak Damian i Marcin – i pakowało do wagonów z zamiarem ich zniknięcia, jak przepowiedział profesor szefujący tajnej grupie środowiskowej, w której obaj pracownicy kolei znaleźli się dzięki poręczeniu księdza Stefana. Przy glądali się jeszcze chwilę, jak zomowcy katują kolejną ofiarę, która zerwawszy więzy, próbowała się bronić. Bijące serce partii nie miało jednak litości – opozy cjonista został naty chmiast otoczony przez mundurowy ch i zmasakrowany pałkami. Bestialstwo oprawców zmusiło kolejarzy do działania. – Marcin, odpocznij tu sobie – szepnął Pawęska, kładąc dłoń na ramieniu wciąż zdy szanego maszy nisty. – Poobserwuj drani. Ja wrócę na nastawnię. Zadzwonię do profesora. On będzie wiedział, co robić. Spotkamy się na miejscu. Onderka skinął głową. Zrobiło mu się gorąco na samą my śl, że po wcześniejszy m maratonie miałby się teraz jeszcze przebiec na stację; później jakoś się tam dowlecze. Leżał przez chwilę na plecach, odpoczy wając, a gdy poczuł, że jego oddech stał się znów głęboki i równy, przetoczy ł się na brzuch, po czy m bardzo ostrożnie rozchy lił gałązki. W tej samej chwili przed oczami zapłonęło mu coś po stokroć jaśniejszego od wschodzącego wolno słońca.

43 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:20 Osobowice, okolice wiaduktu przy porcie miejskim Szeregowy szedł za Radkiem skrajem ulicy. Ręce wbił głęboko w kieszenie, głowę miał mocno pochy loną. Wy glądał na zaintry gowanego. Sierżant dobrze wiedział, o czy m my śli ostatni z jego podwładny ch, i miał nadzieję, że efekt tej burzy w zwojach będzie jeden – już nigdy nie wrócą do wałkowanego przez pół godziny tematu. Docierali właśnie do dziwnie wy glądającego wiaduktu. Dostępu do podwójnej przeprawy strzegł od strony przedmieść masy wny, ośmiościenny blokhauz z czerwonej cegły. Takich forty fikacji nie widy wało się już na co dzień, zwłaszcza w wielkich miastach Polski Ludowej. Sierżant przy glądał się podniszczony m umocnieniom z niekłamany m podziwem. Interesował się historią, ze szczególny m uwzględnieniem historii wojskowości. Wiedział więc, kiedy dokładnie powstał ten bastion i do czego służy ł, mimo że nigdy wcześniej go nie widział. Niemcy pozostawili wiele podobny ch pamiątek na Ziemiach Odzy skany ch. Nie tak dawno jego świętej pamięci kuzy n pokazał mu inny most, znacznie krótszy, ale nie mniej ciekawy. Andrzej zawiózł kilku podoficerów z pierwszej kompanii na ulicę Boy a-Żeleńskiego, by zobaczy li na własne oczy wąski przejazd w nasy pie kolejowy m. Długo stali przy składzie węgla, spoglądając ze zdumieniem na ustawione krzy wo ściany krótkiego tunelu. Żaden nie potrafił odpowiedzieć na py tanie, dlaczego inży nierowie wy my ślili takie udziwnienie – jezdnia zwężała się tam do jednego pasa ruchu, w dodatku lekko przesuniętego w stosunku do osi ulicy, choć miejsca by ło wy starczająco dużo, by poprowadzić ją szeroko i prosto, jak wcześniej i później. Uśmiechnięty Sawicki wy jaśnił im, że patrzą na zabezpieczenie spowalniające ruch ciężkich wozów bojowy ch i czołgów. Gdy by nieprzy jaciel chciał przeprowadzić tą drogą jednostki pancerne, miałby nie lada problem, ponieważ pojazdy gąsienicowe, wy kręcając bardzo wolno pod wiaduktem, by ły by narażone na ostrzał. Wy starczy łby więc jeden chłopak z pancerfaustem, by zatrzy mać całą dy wizję. Blokhauz nad Odrą by ł jednak znacznie starszy. Pochodził z drugiej połowy dziewiętnastego wieku i miał za zadanie bronić jedy nej w ty m miejscu przeprawy kolejowej. Powojenni włodarze Dolnego Śląska przestali o niego dbać, gdy ż w obliczu nowy ch rodzajów broni utracił funkcjonalność – tak zniknęły stanowiska arty lery jskie, które kiedy ś rozmieszczono na szczy cie poszerzonego nasy pu. Ty lko wiadukt kolejowy nadal pełnił dawną funkcję i jak się okazało, nawet zaraza nie zmieniła tego stanu rzeczy. Na dalszej, pordzewiałej mocno nitce sierżant wy patrzy ł pustą platformę i dwie cy sterny, stanowiące początek znacznie dłuższego składu towarowego – za drzewami, po obu stronach ulicy Osobowickiej, majaczy ły ciemne kształty reszty wagonów. Radek zatrzy mał Wiśniewskiego, zanim dotarli do ceglany ch umocnień. W blasku wschodzącego słońca spojrzał w perspekty wę długiej, prostej, brukowanej ulicy i biegnący ch wzdłuż niej torów tramwajowy ch. Wokół panował całkowity bezruch. Od chwili opuszczenia

promu nie spotkali nikogo, nawet żadnego oży wieńca. – Spróbujemy dostać się na górę – rzucił sierżant, wskazując schody wiodące na szczy t konstrukcji. – Torami szy bciej dojdziemy do miasta. I nie będziemy musieli mijać cmentarza. Tuż za wiaduktem zaczy nała się największa nekropolia Wrocławia. Nieprzeliczone hektary grobowców i mogił, który ch Radek po wy darzeniach kończącej się właśnie nocy wolałby nie oglądać. Janek skwapliwie przy taknął jego propozy cji, mimo zmęczenia gotów dać z siebie wszy stko, aby uniknąć miejsca pochówku ponad stu ty sięcy zmarły ch, zwłaszcza że ci w każdej chwili mogli oży ć i powstać z grobów – bo takiej ewentualności w świetle ostatnich wy darzeń nie należało wy kluczać. Skoro ginący w Praczach żołnierze wracali naty chmiast między ży wy ch, dlaczego inni zmarli mieszkańcy Wrocławia mieliby pozostać pod ziemią? Dla pewności znów się rozejrzeli, a potem przeszli wolno na drugą stronę brukowanej jezdni. – A pilot my śliwca? – zapy tał nagle Wiśniewski. Radek westchnął ciężko. Zaczy nał szczerze żałować, że dał się wciągnąć w rozmowę na temat wojny i jej ofiar. Młody szeregowiec nie mógł lub nie chciał uwierzy ć, że każdy konflikt zbrojny to jedna wielka loteria i że ostatni ciura ma takie same szanse na doży cie starości jak najlepszy komandos. – Janek, sto razy ci to mówiłem, ale powtórzę jeszcze raz: doświadczenie i umiejętności przy dają się pilotom w bezpośrednim starciu, jak każdemu innemu żołnierzowi, ale nawet największy as przestworzy może zginąć na ziemi podczas bombardowania bądź w powietrzu, gdy dostanie się w zasięg arty lerii przeciwlotniczej. Zrozum to wreszcie. Walcząc, masz kontrolę nad bardzo skromny m wy cinkiem rzeczy wistości, cała reszta to jedna wielka niewiadoma. Nie na darmo ukuto powiedzenie: żołnierz strzela, Pan Bóg kule nosi. – Zamilkł, mając nadzieję, że dzięki przy słowiu szeregowiec pojmie w końcu oczy wistą prawdę. – Jeśli pisana ci jest śmierć, to zginiesz, choćby ś stawał na głowie. Wbij to sobie wre… – urwał raptownie, nadstawiając ucha. Od strony Odry dobiegało znajome metaliczne dudnienie. Pociąg. To dobry znak, pomy ślał Radek. Nie jesteśmy ostatnimi żywymi ludźmi w tym mieście. – Zaczekaj chwilę – poprosił Wiśniewskiego. – Muszę odcedzić py ry … Uśmiechnął się przepraszająco, zstępując z chodnika na trawę. Pęcherz dawał mu się we znaki od dłuższego czasu, a skoro mieli wejść na tory, po który ch nadal jeździły pociągi, wolał sobie ulży ć tutaj, przy omszałej ścianie fortu i z dala od wścibskich oczu. Janek został na wąskim chodniku i odwrócił się plecami do przełożonego. Ręce wbił w kieszenie, a wzrok w narożnik muru okalającego pobliski cmentarz. Zabiję go własnoręcznie, jeśli przywoła jeszcze jakiś przykład na obronę swojej bzdurnej tezy, pomy ślał sierżant, przy my kając oczy. Z każdą sekundą robiło mu się bardziej błogo. Nastroju nie psuł nawet narastający turkot zbliżającego się pociągu, a kiedy zapinał rozporek… Sierżant obrócił się do czekającego taktownie podwładnego na mgnienie oka przed ty m, nim wokół rozpętało się piekło. Ziemia wierzgnęła jak zranione zwierzę, zwalając go z nóg. Momentalnie ogłuchł też od przerażającego ry ku. Padając na rozedrganą trawę, ujrzał nad sobą giganty czną kulę ognia, która choć zajmowała już pół nieba, rosła nieustannie, jakby zamierzała pochłonąć cały świat. Zanim palący żar wy ssał mu z płuc resztki powietrza i spopielił wszy stkie tkanki, uprzednio oddzieliwszy rozgotowane mięso od kości, Radek zdąży ł pomy śleć, że w ten

tragiczny, acz widowiskowy sposób udowodnił wreszcie szeregowemu swoją słuszność. Przetrwaniem naprawdę rządził przy padek. Wiśniewskiemu by ło to już jednak obojętne. Zniknął z chodnika ułamek sekundy wcześniej, zmieciony przez rozgrzaną do białości wy giętą w podkowę oś unicestwionej cy sterny.

44 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:28 Komitet Wojewódzki PZPR, pl. Dąbrowszczaków 9 Budy nek komitetu zadrżał w posadach. Z sufitu pogrążonej w półmroku centrali telefonicznej posy pały się kaskady opalizującego py łu. Pchnięte podmuchem fali uderzeniowej drzwi otworzy ły się szerzej przy wtórze żałosnego skrzy pienia zawiasów. Gdzieś na górze brzęknęła rozbijana szy ba. Zaskoczony Biedrzy cki zamarł z ręką uniesioną na wy sokość głowy. Co to było, u licha? Coś eksplodowało, ale na pewno nie atomówka. Chyba że Ruscy zrzucili ją za wcześnie albo wiatry zniosły opadającą na spadochronie bombę o kilkanaście kilometrów… Nie, bzdura, tak potężny ładunek zrównałby z ziemią pół miasta, nawet gdyby został zniesiony za Oławę. Nie mówiąc już o tym, że żaden doświadczony pilot nie popełniłby tak kardynalnego błędu, a do tego typu zadań wyznaczano zawsze najlepszych z najlepszych. Zatem to musiało być coś innego, uznał Bartek, odkładając słuchawkę na widełki. Spojrzał na zegarek, potem przeniósł wzrok na struchlałego Krzy śka. Dostrzegł w oczach przy jaciela nie wy powiedziane py tanie. Pokręcił wolno głową – do godziny zero pozostała jeszcze niecała minuta. Niesy to znów zwiesił ramiona. Nieruchomy, przy garbiony, pokry ty warstewką białego py łu wy glądał w półmroku nierealnie, jak śnięty władca łupieżu albo zakurzony posąg zdobiący kry ptę telefoniczny ch bóstw. Dziesięć sekund… dziewięć… Biedrzy cki zdał sobie nagle sprawę, że sam na pewno wy gląda nie lepiej. Odliczając w my ślach, zaczął pośpiesznie otrzepy wać mundur, jakby jego apary cja miała jakiekolwiek znaczenie. Gdy doszedł do końca, głuchą ciszę zakłócił charaktery sty czny dźwięk. Zupełnie inny jednak od tego, którego Bartek się spodziewał. Który ś ze stojący ch przed nim czerwony ch aparatów telefoniczny ch terkotał jak najęty. Bartek ponownie zerknął na przy jaciela. Niepoprawny optymista, skwitował w duchu, widząc w jego oczach kolejny bły sk nadziei. Telefon nie milkł. Przenikliwe dzwonki przeszy wały ciszę ry tmicznie, z sekundowy mi interwałami, jakby człowiek, który dobijał się do komitetu, nie wiedział o nadciągającej apokalipsie. Nie, to musiał by ć raczej jeden z aparatczy ków, który ch nie ewakuowano w porę. Sraj w gacie, gnoju, pomy ślał nie bez saty sfakcji Biedrzy cki, a potem znów spojrzał na zegarek. Dziesięć sekund po godzinie zero. Zamiast ulgi poczuł złość. Rosjanom daleko do szwajcarskiej precy zji, taka by ła prawda. Mieli w dupie dokładność, ich zegarki nie musiały by ć idealnie zsy nchronizowane z resztą świata. Minuta w tę czy we w tę, co za różnica? Żadna, chy ba że czekasz na wy rok. Na rozbły sk jaśniejszy od milionów słońc, który odeśle cię w nieby t razem z kilkusetty sięczny m miastem. Telefon nadal dzwonił. Bartek zaczy nał powoli żałować, że nie zdąży ł go roztrzaskać przed

ty m dziwny m wy buchem. Dlaczego jakaś partyjna gnida nie pozwoli mi umrzeć w spokoju?! Westchnąwszy, sięgnął zdecy dowany m ruchem po słuchawkę. Miał szczery zamiar wy garnąć tej mendzie, co my śli o Zaty lny m i jego przy dupasach. Zanim jednak otworzy ł usta, usły szał coś, od czego aż go zamurowało. – Bartek? Jesteś tam? To by ł głos Kaźmierczaka. Zmieniony emocjami, ale wciąż rozpoznawalny. – Tak – odezwał się z trudem Biedrzy cki. – Słuchaj, stary – Maciek naty chmiast przeszedł do rzeczy, a terkotał jak najęty, próbując przekrzy czeć jakieś wrzaski – nie wiem, ile czasu mi zostało, dlatego wy bacz, że będę się streszczał. Nie przejmuj się bombą. Ruscy zawrócili… – Ale… – Biedrzy cki próbował wejść mu w słowo. – Zawrócili, kapujesz? Wrocław przestał ich interesować, mają teraz własne, większe problemy. Zaraza… zaraza jest już wszędzie. – Jak to: wszędzie? – Nagle Bartek zrozumiał, co może by ć powodem hałasów w tle. – Macie tam u siebie zarażony ch? – Tak. Pamiętasz, co mówiłem o trepach i przy wódcach narodu? Te skurwy sy ny nie przy leciały tutaj, żeby podziwiać zatwierdzone w Moskwie wy parowanie Wrocławia. Oni wszy scy spierdalali przed zarazą. Wiem, co mówię. Meldunki z terenu zaczęły napły wać na moment przed ty m, nim sami zostaliśmy zaatakowani przez zombie. Wy by liście pierwsi, cholera wie dlaczego, ale chłopie… – głos mu się załamał – wy gląda na to, że mamy do czy nienia z jakąś pieprzoną ogólnoświatową pande… – Przerwał mu głośny huk, po który m zapanowała jeszcze większa wrzawa. – Co tam się dzieje? – Bartek podskoczy ł na krześle, gdy poczuł na ramieniu doty k czy jejś dłoni. Stojący za jego plecami blady jak śmierć Niesy to naty chmiast cofnął dłoń i powtórzy ł: – Co tam się dzieje? Biedrzy cki wzruszy ł ramionami z bezradną miną. – Jakiś pojeb wy sadził się właśnie na kory tarzu – wy jaśnił Kaźmierczak kilka sekund później. – Na szczęście na ty le daleko od nas, że drzwi wy trzy mały. – Gdzie jesteś? – Zamknąłem się z kilkunastoma naszy mi w warsztacie na trzecim poziomie. Wiem, że to żadne rozwiązanie, ale możemy chociaż odetchnąć i pomy śleć co dalej… – Jak do tego w ogóle doszło? – zapy tał Biedrzy cki, wracając do obecności zarażony ch w kompleksie 7215. – Nie mam pojęcia, stary. Rzeźnia rozpoczęła się chwilę po ty m, jak skończy łem z tobą rozmawiać. Do sali takty cznej wpadło kilkunastu zakrwawiony ch party jniaków. Rzucali się na każdego, kto by ł w pobliżu. Sam widziałem, jak załatwili Gomułkę. Gadał przy drzwiach z Cy rankiewiczem i paroma generałami. Zombie w sekundę opadli całe towarzy stwo, ale Wiesław, szczwany lis, najpierw zasłonił się Ły sy m Józiem, a potem śmignął na konsolę. Ale chłopie, i tak mu nogi z dupy powy ry wali! Rozebrali go jak gotowanego kurczaka. Słowo daję, Bartek, tak by ło, nic nie zmy ślam. Jak reszta party jniaków to zobaczy ła, wy buchła straszna panika. Zaczęła się strzelanina, więc zebrałem chłopaków i kazałem im spieprzać na dół, bo od wy jścia by liśmy już odcięci. Na schodach trafiliśmy na kilku odmieniony ch. Ciężko by ło, ale jakoś się przedarliśmy, chociaż straciłem paru dobry ch ludzi. Pamiętasz Pawła Majkę? Razem

kończy liście podchorążówkę. – Tego z Nowej Huty ? Tak, pamiętam. Co z nim? – Własny m ciałem zablokował wy łamane drzwi, żeby kupić nam trochę czasu. Na strzępy go rozerwali, człowieku, na strzępy. Nie zapomnę tego widoku do końca ży cia… – Wiem, Maciek. Możesz mi wierzy ć, że rozumiem cię jak mało kto. – Kiedy dotarliśmy do ty ch warsztatów, pomy ślałem, że spróbuję oddzwonić do KW. Miałem nadzieję, że nadal tam jesteś. Chciałem przekazać ci dobrą wiadomość i poprosić o rewanż. – Rewanż? – zdziwił się Biedrzy cki. – Jaki rewanż? – Nie pamiętasz, o co mnie przed chwilą prosiłeś? – Pamiętam. Problem w ty m, że jestem kawał drogi od Kutna, a… Zaraz, człowieku, nie dramaty zuj, przecież nadal ży jesz. W kwaterze masz takie same szanse na przetrwanie jak my tutaj, może nawet większe. – Obiecaj. – W tonie Maćka kry ło się coś złowieszczego. – Masz to jak w banku, przy jacielu – rzucił szy bko Bartek, powtarzając słowa Kaźmierczaka sprzed paru minut. – Ty lko… – Stary … Siedzimy na najniższy m poziomie bunkra, w kompleksie wy pełniony m co najmniej dwiema setkami zombie. Nie mamy żarcia ani wody, a tetetkami, z tego, co przed chwilą widziałem, możemy sobie co najwy żej własne trumny gwoździami pozabijać. – Fakt – zgodził się z nim Biedrzy cki – ale dopóki ży jecie, macie szanse. Ja sam – zerknął na zegarek – jeszcze trzy minuty temu by łem święcie przekonany, że ktoś zrzuci mi zaraz na łeb trzy miliony ton rozgrzany ch do czerwoności atomów. – Niektórzy mają więcej szczęścia niż rozumu – zarechotał Kaźmierczak. – Jeśli skończy sz pieprzy ć i łaskawie mnie posłuchasz, podzielę się z tobą wiedzą, która pomoże wam się uratować. – Zamieniam się w słuch. – Po pierwsze zombie zaraz po przemianie atakuje każdego, kto wpadnie mu w łapy … – Powiedz mi coś, czego nie wiem – przerwał mu Maciek. – …ale większość uspokaja się na jakiś czas, gdy już dopadnie pierwszą ofiarę – konty nuował spokojnie Bartek. – Doktor Arendzikowski, nasz spec od epidemii, uważa, że zmartwy chwstali wchłaniają… ty lko się nie śmiej!… energię ży ciową swoich ofiar. Potrzebują jej, by zregenerować własne ciała. Wiem, że to, co mówię, brzmi śmiesznie, ale tak to właśnie wy gląda. Im więcej te bestie mają obrażeń, ty m dłużej pozostają agresy wne i ty m więcej ludzi muszą zabić. Ale gdy się wreszcie nasy cą, możesz przejść tuż obok nich spacerkiem, mając absolutną pewność, że nie kiwną palcem. – To coś nowego – przy znał Kaźmierczak. – Słuchaj dalej. Stan odrętwienia może trwać od kilkunastu minut do w najlepszy m razie paru godzin, więc radziłby m się śpieszy ć. W ty m momencie połowa waszy ch zainfekowany ch powinna by ć wy łączona z akcji. Musicie się przedrzeć… – Ha! – wtrącił major – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. – Wiem, Maciek. Ja ci ty lko mówię, jak możesz zwiększy ć swoje szanse na przeży cie. Idźmy dalej. Ty ch bestii nie da się zabić, o czy m już się przekonaliście na własnej skórze, zatem nie próbujcie im strzelać w serca ani łby, bo to zwy kła strata czasu i marnowanie amunicji. I jeszcze jedna, ale bardzo ważna rzecz: nie próbujcie ich przy padkiem doty kać! Pamiętasz, co mówiłem

o pochłanianiu energii ży ciowej? To znaczy, że każdy bezpośredni kontakt z zombie kończy się tragicznie dla ży wego organizmu. Taki gnój nie musi cię pożreć ani rozerwać, wy starczy, że zostaniesz przez niego powalony i unieruchomiony. Pół minuty i po ptokach. Zdy chasz i sam zaczy nasz szukać ofiar… A teraz skup się, Maciek. Są wam potrzebne siekiery, łomy i inne narzędzia, który mi można łamać kości i obcinać kończy ny. To jedy na metoda na czasowe zlikwidowanie zagrożenia… – Czasowe? – wpadł mu w słowo Kaźmierczak. – Dlaczego ty lko czasowe? – To akurat jest teraz najmniej ważne. Nie pamiętam już dokładnie rozkładu pomieszczeń, dlatego szczegółowe planowanie zostawiam tobie… – zamilkł, gdy w słuchawce rozległy się stłumione wrzaski. – Uciszcie Michała – poprosił Maciej, kierując te słowa do swoich podwładny ch. – Przepraszam, Bartek, Futer ma poszarpane plecy, jakaś menda sięgnęła go pazurami, zanim… – Macie tam ranny ch? – przerwał mu Biedrzy cki, prostując się na krześle. – Owszem, paru – odparł Kaźmierczak. – Ale to na szczęście ty lko draśnięcia. – Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie, bracie… – Bartek zniży ł konfidencjonalnie głos. – Naty chmiast, ale to naty chmiast zbierz chłopaków, którzy nie odnieśli żadny ch ran, i spierdalajcie w podskokach z tego warsztatu. – Bartek, co ty wy gadujesz? Jak mam… – Każdy, kto został zraniony do krwi przez zombie, jest nosicielem zarazy. Na sto procent. Przećwiczy liśmy to tutaj wielokrotnie. Najpóźniej po kwadransie następuje zgon i przemiana. Uwierz mi, to więcej niż pew… Kaźmierczak przerwał mu w pół słowa. – Muszę kończy ć, stary ! – W jego tonie pojawiła się bardzo niepokojąca nuta. – Ale… – Powiedz Agnieszce… Sam wiesz, co masz jej powiedzieć. – Ale… – Trzy maj się, przy jacielu. Ży j i nie daj się dziabnąć ty m zgniłkom. Głośny trzask zakończy ł rozmowę. Zdumiony Bartek spoglądał z niedowierzaniem na słuchawkę, z której dobiegały ry tmiczne piski sy gnału zajętej linii. – A tego co ugry z… łooo? - wy mamrotał, podnosząc głowę, by spojrzeć na stojącego u jego boku Niesy to.

45 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:29 bocznica stacji towarowej Brochów – Ręce do góry ! Wy straszony Onderka naty chmiast wy konał polecenie. – Wstawaj! Reflektory ciężarówki dokumentnie go oślepiały. Aż musiał zacisnąć powieki. Zomowców by ło co najmniej dwóch, ty lu przy najmniej sły szał, ale jeśli fakty cznie wpadł na patrol, gdzieś w okolicy powinien by ć jeszcze trzeci drań. Może zachodził go teraz od ty łu… – Nie strzelajcie – wy mamrotał maszy nista, gramoląc się z krzaków. – Na kolana! Silne światło wciąż dawało mu po oczach. Opadł więc posłusznie na ubitą ziemię, mając nadzieję, że nie rozstrzelają go na miejscu ani nie zapakują do węglarki jak przy wożony ch z miasta opozy cjonistów. – Co tu się wy rabia? Trzeci głos dobiegł z boku, by ł też cichszy niż tamte dwa. – Melduję, towarzy szu poruczniku, że znaleźliśmy kogoś w krzakach. – W krzakach? – Oficer zatrzy mał się tuż obok. – Tak. Tam siedział, o. Gdy by Podgrudny nie włączy ł akurat świateł, przeoczy liby śmy suczego sy na. – Jak się nazy wacie? Spanikowany kolejarz dopiero po chwili zrozumiał, że py tanie – choć w liczbie mnogiej – by ło skierowane do niego. – Marcin jestem, znaczy Onderka. – Spróbował się ukłonić, co w pozy cji klęcznej by ło jednak dość trudne, zwłaszcza gdy trzy mało się uniesione wy soko ręce. – Skąd żeście się tu wzięli? – indagował niewidzialny porucznik. – Na przeładunku pracuję. Zobaczy łem, że coś się tutaj dzieje, to przy szedłem sprawdzić – wy jaśnił maszy nista. – Taki z was wzorowy oby watel? – Wzorowy jak wzorowy, panie poruczniku. Zawiadowca kazali mieć oko na wagony, bo okoliczni kradną co popadnie, a my potem problem mamy, jak odeślemy do Katowic niesprawne węglarki. – Rozumiem… Po kilku sekundach ciszy pracujący na wolny ch obrotach silnik zagrzechotał raźniej, rażące snopy przesunęły się w bok. Onderka otworzy ł ostrożnie oczy – ty lko po to, by stwierdzić, że nadal jest ślepy jak świeżo narodzony kot. Mrużenie powiek niewiele mu pomogło. Wiedział, że minie kilka dobry ch minut, zanim cokolwiek zobaczy. Ponieważ jednak słuch miał wciąż sprawny, zadrżał, gdy w oddali coś huknęło, całkiem jakby piorun z jasnego nieba walnął.

– A to co znowu! – warknął porucznik. – Jerunie, ale ciulnęło – dodał zaraz który ś z zomowców; rodowity Ślązak, sądząc po sposobie mówienia. Onderka nie miał pojęcia, co się stało. Domy ślił się jednak, że w mieście doszło do jakiegoś wy buchu. Dość potężnego, skoro nawet tutaj go usły szeli i zobaczy li. Uśmiechnął się pod nosem. Ktoś walczy, ktoś zadaje wrogowi straty!… Spoważniał szy bko. Nie chciał, by zomowcy zobaczy li jego radość. Jeśli chcę wyjść z tego cało, powinienem udawać niewinnego głupka, tak jak radzi zawsze ksiądz Stefan. *** Spocony Damian wbiegł po schodach na pomost, z którego mógł się dostać do kantorka. Otworzy ł drzwi i naty chmiast opadł na jedy ne krzesło. Gnał wzdłuż torów, ile miał pary w płucach. Widok ty ch biedaków pakowany ch do węglarek podziałał na jego bujną wy obraźnię. Do tej pory nie mógł się otrząsnąć z tego horroru. Wcześniej nie wierzy ł we wszy stko, co mówił na tajny ch spotkaniach ksiądz Stefan. Owszem, rozumiał, że komuniści są źli, że przez nich Polska nadal nie jest do końca niepodległa, ale osobiście uważał ich po prostu za ludzi my ślący ch inaczej, który ch da się z czasem sprowadzić na drogę prawdy. Dopiero dzisiaj do niego dotarło, że ksiądz Stefan nie przesadzał. Rzeczy wiście mieli do czy nienia ze zwierzętami. A nawet gorzej – z potworami w ludzkiej skórze. Sięgnął po słuchawkę, odetchnął kilka razy, by uspokoić nerwy, a potem wy kręcił znany na pamięć numer. Rozmówca odebrał dopiero po siódmy m sy gnale. – Włady sław Wiktor Janicki, słucham – odezwał się mocno zaspany m tonem. – Mówi Pawęska, no wie pan profesor, ten z Brochowa. Prosił pan moją żonę o świeże jajka. Zebralimy je dla pana. Są do odebrania. Najlepiej od zaraz. Ksiądz Stefan nalegał, żeby nigdy nie rozmawiali otwarty m tekstem. Ustalili więc szereg haseł. To akurat oznaczało potrzebę naty chmiastowego kontaktu. – Dziękuję – mruknął poiry towany m tonem Janicki. – Przy jadę po nie w drodze na uczelnię, ale… – zamilkł na moment – …ale następny m razem dzwońcie z takimi pierdołami o bardziej ludzkiej porze. – Jak tam panu profesorowi pasu… – Damian skulił się, sły sząc głośny huk najpierw w słuchawce, a później za oknem. Daleko na hory zoncie w jaśniejące niebo wzbił się słup smolistego dy mu. Moment później tuż obok niego rozkwitła wielka kula ognia.

Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl

46 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:45 pl. Wolności Niesy to stał pośrodku wielkiego pustego placu zwrócony plecami do zabezpieczonego workami z piaskiem namiotu, w który m wcześniej mieściło się ty mczasowe centrum dowodzenia. Wokół panowała idealna cisza. Wy cofujący się z miasta żołnierze nie mieli czasu na spakowanie sprzętu, porzucili więc składowaną amunicję, rozstawione namioty kwatery głównej i część taboru, w ty m najcięższe, a co za ty m idzie najwolniejsze transportery opancerzone. W pobliżu gmachu opery stał długi rząd gąsienicowy ch amfibii BTR-50, które nawet przy sprzy jający m wietrze wlekły się jak ślimaki. Nieco dalej widać by ło też ciężarówki. Krzy siek wzdry gnął się na wspomnienie rzeki pły nnego ognia spły wającej z zawalonego wiaduktu za cmentarzem. Pojechali tam prosto z gmachu KW, żeby sprawdzić, co tak naprawdę by ło przy czy ną eksplozji. Jednakże nie udało im się dotrzeć nawet do połowy muru otaczającego największą nekropolię Wrocławia. Wszy stko wokół płonęło: drzewa, ziemia, budy nki. Po warsztatach kamieniarskich pozostało ty lko wspomnienie, zabudowania przy bramie głównej zamieniły się w kupy gruzu, nie ostała się z nich ani jedna cała ściana. Długi odcinek nasy pu kolejowego zniknął, jakby się zdematerializował, a w jego miejsce pojawił się ogromny, również płonący lej. Zdołali ustalić jedno: w okolicach zimowiska barek doszło do zderzenia pociągów towarowy ch, w który ch skład musiały wchodzić cy sterny z paliwem. Zniszczenia by ły tak wielkie, że nie mieli tam już nic do roboty. Wy cofali się więc naty chmiast i pognali opustoszały mi ulicami do centrum, na ten plac, ponieważ ty lko stąd mogli się skontaktować z wy cofany mi oddziałami. Biedrzy cki od razu chwy cił za mikrofon. Niesy to stanął na czatach, aby nieumarli nie wzięli ich przez zaskoczenie. Teraz, gdy w mieście nie by ło ani jednego żołnierza, wszy stko mogło się zdarzy ć. – Orzeł do Gniazda, odbiór… – Bartek po raz piąty powtórzy ł wezwanie. Zżerała go obawa. Taka niefrasobliwość by ła niepodobna do kapitana Niewiadomskiego. Postawny lublinianin mógł robić w Sèvres za wzorzec służbisty. By ł też najlepszy m w cały m kraju specem od opadu radioakty wnego. I nie wsty dził się przy znawać do popełniony ch błędów. Przy łapany na nich – co zdarzało się niezwy kle rzadko – zwy kł mawiać: „błędy to droga do prawdy ”. Na Mariuszu Niewiadomskim można by ło polegać jak na przy słowiowy m Zawiszy. A jednak teraz milczał; jego radiostacja mimo wielokrotnego wy wołania nie odpowiadała, co mogło zwiastować najgorsze. – Orzeł do Gniazda, odbiór! – Szósta próba i znowu nic. – Może… – rzucił Niesy to od wejścia namiotu, ale zaraz zamilkł, nie skończy wszy zdania. Oprócz najoczy wistszego wy tłumaczenia nie potrafił podać żadnego sensownego powodu, dla

którego Mariusz miałby unikać kontaktu. Biedrzy cki raz jeszcze sprawdził radiostację. Wszy stko działało jak trzeba. Nie miał najmniejszego problemu z nawiązaniem łączności ze swoim wozem: gdy przełączy ł się na inny kanał, głośnik w stojący m obok namiotu gaziku zatrzeszczał znajomo. Częstotliwość też na pewno się zgadzała, sprawdził to trzy krotnie. – Orzeł do Gniazda, odbiór – nerwowo potarł zarośniętą szczeciną brodę. Ty m razem odpowiedział jakiś trzask. Bartek pochy lił się, jakby to mogło go przy bliży ć do źródła nieczy telnego sy gnału. Niesy to także zapatrzy ł się w czarny blok radiostacji, szy bko jednak przy pomniał sobie, że ma stać na czatach, i omiótłszy czujny m spojrzeniem widoczny kawał pustego placu, wy szedł na zewnątrz. Kiedy głośnik zatrzeszczał po raz drugi, dało się sły szeć ury wki słów. – Orzeł do Gniazda, sły szę was, ale bardzo niewy raźnie, dostrójcie nadajnik i powtórzcie, odbiór. – …u Gniazdo… – Głos, który z każdą sy labą stawał się wy raźniejszy, nie należał do kapitana Niewiadomskiego, tego obaj by li pewni. – Czy teraz jest lepiej, odbiór. – Tak, sły szę was czy sto i wy raźnie – potwierdził Bartek. – Z kim rozmawiam, odbiór. – Melduje się sierżant Maciej Strzępa, batalion dowodzenia, kompania łączności, odbiór – zameldował przepisowo radiotelegrafista, choć głos mu się łamał. – Przy jąłem. Dajcie mi kapitana Niewiadomskiego, odbiór. – Obawiam się, towarzy szu majorze, że to niemożliwe, odbiór. Biedrzy cki przy gry zł wargę. Poczucie ulgi naty chmiast zniknęło, zastąpił je znajomy ciężar. – W takim razie dajcie mi oficera, który go zastępuje, albo podporucznika Niznera, odbiór. Sierżant nie odpowiedział od razu, a gdy w końcu się odezwał, w jego głosie usły szeli wahanie. – Obawiam się, towarzy szu majorze, że możecie rozmawiać ty lko ze mną. – Odpowiadajcie przepisowo, odbiór! – opieprzy ł go Bartek. – Tak jest, odbiór. – Jaka jest sy tuacja, odbiór. – Z całej kompanii zostałem ty lko ja, odbiór. – Słucham? – Teraz to Biedrzy cki zapomniał o regulaminie. – Wy żarli nas… Wy bili… – Głos Strzępy cichł z każdy m słowem. – Mówcie głośniej, sierżancie! – zagrzmiał znów Biedrzy cki. – Opowiadajcie, co się stało. Ty lko spokojnie i po kolei, odbiór. – Jeden z wy cofujący ch się kierowców zabrał po drodze kolegę, który musiał porzucić swój wóz – relacjonował sierżant. – Nie znam wszy stkich szczegółów, ale gdzieś tam doszło ponoć do strzelaniny między naszy mi i ewakuowany mi. W każdy m razie zabrany z Sokolej szofer by ł ranny. Tłumaczy ł się, że to ty lko draśnięcia po kulach, ale koniec końców wy szło na jaw, że skłamał. My zatrzy maliśmy się przy drodze pod Jordanowem, równo trzy dzieści kilometrów od centrum, tak jak towarzy sz major rozkazał. Kapitan zebrał nas na poboczu, żeby zrobić ostatnią odprawę i przy gotować ludzi na detonację bomby. Zanim zdąży ł coś powiedzieć, wpadł na nas rozpędzony czapajew. To by ło pełne zaskoczenie. Szok. Nikt się czegoś takiego nie spodziewał. Gazika najpierw obróciło bokiem, potem zaczął koziołkować. Kosił ludzi jak kombajn zboże. Mało kto wy szedł cało z tego wy padku. Jedenastu naszy ch zginęło na miejscu, w ty m kapitan.

Kierowcę wy ciągnęliśmy z wraku ży wego; zanim zmarł, opowiedział nam o wszy stkim. O ty m, jak jego pasażer przy snął zaraz za rogatkami, co nie wy dało mu się z początku dziwne, bo sam by ł na nogach od ponad doby ; o ty m, jak tamten rzucał się przez sen, a później nagle przestał tuż przed feralny m łukiem. Reszta wy darzy ła się w okamgnieniu. Zaatakowany znienacka kierowca spanikował, wdusił pedał gazu. Nie widział, gdzie jedzie, bo bronił się przed atakujący m go nieumarły m… – Sierżant zamilkł. Wszy stko by ło zby t świeże w jego pamięci, aby mógł przejść nad ty m do porządku dziennego. Biedrzy cki nie pozwolił mu na dłuższe milczenie, dla niego czas by ł teraz złotem. – Opowiadajcie dalej, odbiór! – Tak jest. Z początku nie wiedzieliśmy, co robić. Wokół nas umierali koledzy, ranni błagali o pomoc. Kacper, to znaczy porucznik Janczy ński, próbował zapanować nad ty m chaosem. Kazał mi nawiązać łączność z inny mi jednostkami. Pobiegłem od razu do radiostacji. By łem jedny m z najlżej poszkodowany ch – dodał tonem wy jaśnienia, jakby musiał się tłumaczy ć, czemu przeży ł. – Nawiązałem kontakt z trzy sta siódmy m i trzy sta jedenasty m baonem, choć ty lko ten drugi znajdował się wy starczająco blisko naszej pozy cji. Okopy wał się właśnie pod Borkiem Strzelińskim, ale jego dowódca odmówił przy jścia z pomocą. Wróciłem, żeby zameldować o ty m porucznikowi, i wtedy zobaczy łem… – Ty m razem Strzępa zamilkł na dłużej, a Bartek mu odpuścił. – Zabici powstali z martwy ch, ciężej ranni nie mogli przed nimi uciec, ty lko kilku chłopaków pobiegło w pola. To… to by ło… – Pomińmy ten moment – zaproponował Biedrzy cki, przeczuwając ry chłe załamanie sierżanta. – Mówcie, co by ło dalej. – Dalej to już niewiele się działo. Też chciałem wiać, ale to nie by ł dobry pomy sł. Zawróciłem niemal naty chmiast, ponieważ wszędzie roiło się od nieumarły ch, ale choć miałem do wozu zaledwie parę kroków, i tak mnie dopadli. – Bartek przy mknął oczy. – Oskar i Krzy siek. To znaczy kapral Maciołek i szeregowy Kosk. Ty le mojego szczęścia, że by li strasznie pokancerowani, inaczej by m nie mógł teraz z wami rozmawiać… Nie uwierzy cie, towarzy szu majorze, wy rwałem Maciołkowi rękę, calusieńką… W kuble leży obok mnie i nadal się rusza, jakby ży ła… – Kiedy to wszy stko się stało? – zapy tał Bartek, wpadając mu w słowo. – Ja nie do końca… – Podoficer zaczy nał mówić coraz mniej składnie. – Nie wiem. Chy ba straciłem przy tomność… To by wyjaśniało, dlaczego nie odbierał wcześniej. – Skupcie się, sierżancie – zaczął Bartek, ale jego rozmówca już nie słuchał, gaworzy ł coś niezrozumiale, po czy m całkiem zamilkł. Biedrzy cki wy łączy ł radiostację. Siedział przez chwilę z twarzą ukry tą w dłoniach. Strata Niewiadomskiego pozbawiła go łączności z większością jednostek, który mi wcześniej dy sponował. Nie znał częstotliwości, haseł ani kodów. A na próby kontaktu w ciemno nie miał czasu. Wrocławiowi nie groziła już może zagłada w ty glu atomowego ognia, lecz miasto pozostawione samo sobie, z ty siącami zarażony ch, którzy przeistoczy li się albo lada moment przeistoczą się w zombie, by ło jedną wielką śmiertelną pułapką. Jeśli chciał przeży ć, powinien uciekać. Ty lko dokąd? Kaźmierczak nie kłamał przecież. Zaraza zdąży ła się rozplenić w cały m kraju, a nawet za wschodnią granicą, z czego by wy nikało, że to nie ospa by ła jej pierwotną przy czy ną. Variola

vera przy śpieszy ła ty lko rozwój czy nnika, który zmieniał ludzi w chodzące trupy. Doktor Are… – Jezus Maria – jęknął Bartek, blednąc. – Co? – Niesy to wparował do namiotu, ściskając w spocony ch dłoniach poży czoną na chwilę tetetkę. – Co? Wojskowy wy puścił głośno powietrze z płuc. – Na śmierć o nim zapomniałem. – O kim? – O doktorze Arendzikowskim. Chaos chaosem, ale żeby przeoczyć tak ważnego człowieka? Być może jedynego, który jest w stanie pokonać zarazę? Biedrzy cki pokręcił głową. Zajęty podgry zaniem Zaty lnego kompletnie zapomniał o reszcie świata. – O Mawecie też chy ba niespecjalnie pamiętałeś – rzucił uspokojony nieco Krzy siek, wy stawiając głowę na zewnątrz.

47 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:55 bocznica stacji towarowej Brochów – Panowie, nadszedł nasz czas – przekony wał Janicki – komuniści uciekają z Wrocławia. To prawda – dodał, widząc niedowierzanie w oczach słuchający ch go kolejarzy. – Przed przy jazdem tutaj spotkałem się z księdzem Stefanem. Kuria trzy ma rękę na pulsie. Agenci – celowo uży ł tego sformułowania, choć tak naprawdę by li to zwy kli wierni, którzy podobnie jak laicy jego, informowali swy ch kapłanów o wszy stkim, co zauważy li na mieście, nie mając pojęcia, że służą organizacji podziemnej – od kilku godzin donoszą księdzu wikariuszowi Zającowi, że komuniści masowo opuszczają Wrocław. Tej nocy z lotniska wy startowało kilkanaście samolotów. W każdy m roiło się od przedstawicieli władz. Ale to jeszcze nie koniec. Około godziny temu wy cofano z miasta całe wojsko i milicję. Żeby się tutaj dostać, musiałem przejechać przez centrum. Po drodze nie widziałem ani jednego mundurowego. Wiecie, co to oznacza? Zachód ruszy nam z pomocą! – Zrobił pauzę, by ostatnie słowa wy warły na słuchaczach odpowiednie wrażenie. Nie mogli się bać. Nie teraz. – Sły szeliście wy buch? Widzieliście eksplozję? – zapy tał po chwili takim tonem, jakby to by ła jego sprawka. Gdy przy taknęli, uśmiechnął się szeroko. – Nie ty lko my walczy my, panowie. Powiem wam w wielkim zaufaniu, jak i mnie o ty m poinformowano: w inny ch miastach Polski też dochodzi do niepokojów i wy stąpień na masową skalę. Wy gląda na to, że komuna chciała wy korzy stać epidemię do zdławienia za jedny m zamachem wszy stkich odradzający ch się patrioty czny ch ruchów i nurtów. Telefony w kurii ury wają się tego ranka, księża z Krakowa, Lublina, ba, nawet Zakroczy mia donoszą o wy buchający ch w ich miastach walkach. Ludzie, widząc bezmiar okrucieństwa władzy, zaczęli w końcu podnosić głowy. Komuniści mogli kontrolować radio i telewizję, ale nie zdołali zatkać wrocławianom oczu i uszu. Wszy scy sły szeliśmy, jak strzelają do działaczy opozy cji, zasłaniając się potrzebą zdławienia ognisk epidemii. Wszy scy widzieliśmy, jak wy wożą ich setkami. – Ruchem głowy wskazał majaczące w oddali wagony. – Chcieli powtórzy ć to, co uczy nili w pięćdziesiąty m szósty m, ale ty m razem przegrali, ty m razem to my przechy limy szalę zwy cięstwa na naszą stronę. Uwolnimy ty siące ofiar bezwzględnego reżimu, a potem odbijemy rozgłośnię na Krzy kach i przedstawimy światu dowody, które ostatecznie pogrążą zwy rodnialców i bandy tów niewolący ch naszą ojczy znę od końca drugiej wojny światowej. Ty m razem Zachód zareaguje z całą stanowczością, możecie by ć tego pewni. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a kolejarze wy szczerzy li w odpowiedzi zęby. Zainspirowałem ich! To dobrze, bo czekająca nas akcja nie będzie prosta… – Wspólny mi siłami przegnamy kacapów! – Tak nam dopomóż Bóg! – podchwy cili kolejarze, żegnając się znakiem krzy ża i całując zaciśnięte w pięści dłonie. – Panowie, pora zsy nchronizować zegarki – rzekł profesor. – Ruszacie o szóstej. O tej samej godzinie rozbrzmią dzwony we wszy stkich kościołach, zwołując wierny ch na specjalną mszę w intencji ofiar reżimu. Jeśli zrobicie co trzeba, osobiście zadbam, aby kapłani dowiedzieli się

o waszy m męstwie i opowiedzieli o nim całemu miastu. Przejęci kolejarze sięgnęli po cebule. Dawid Wiktorski, ponury krakus, którego przy wiało za chlebem aż na Ziemie Odzy skane, miał najokazalszy czasomierz z nich wszy stkich. Odziedziczy ł go po stry ju, niegdy siejszy m konduktorze Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Kieszonkowy patek w srebrnej kopercie z monogramem zetknął się z dużo mniejszą ruhlą pomocnika maszy nisty, Łukasza Żaka, i jeszcze skromniejszą mołnią Damiana. Pozostali spiskowcy, robotnicy torowi, mieli na rękach zwy kłe zegarki. Ty lko najmłodszy Kamil Rzucidło, niespełna piętnastoletni uczeń kolejarskiej zawodówki, nie dorobił się jeszcze prawdziwego chronometru, wy znaczy li mu więc rolę, która nie wy magała znajomości dokładnego czasu. Nie zwlekając, ustawili wskazówki na tę samą godzinę. Profesor Janicki obrzucił czujny m wzrokiem wszy stkie cy ferblaty i skinął głową z nieukry waną saty sfakcją. – Liczę na was, panowie – powiedział, ściskając im kolejno dłonie. – Ojczy zna też na was liczy … Gdy doszedł do Pawęski, uśmiechnął się nieznacznie, dziękując mężczy źnie spojrzeniem. By ł wdzięczny Damianowi za to, że przemilczał kwestię zatrzy mania Onderki. Maszy nista nie pojawił się w umówiony m miejscu, a kiedy zaniepokojony jego nieobecnością kolega zakradł się ponownie w pobliże węglarek, zobaczy ł, że dwaj zomowcy trzy mają skutego kajdankami Marcina obok transportera. Gdy profesor dowiedział się o ty m tuż przed spotkaniem, w pierwszy m odruchu chciał odwołać całą akcję, obawiając się dekonspiracji i niepowodzenia skleconego naprędce planu. Potem jednak, analizując na chłodno wszy stkie fakty, doszedł do wniosku, że Onderka nie przy znał się do uczestnictwa w spisku, a gdy by nawet wy jawił coś zomowcom, nie zaszkodziłoby to reszcie grupy, skoro nie miał pojęcia, co planują jego kompani i czy w ogóle cokolwiek zrobią w sprawie więźniów polity czny ch. Opisane przez kolejarza zachowanie zomowców także dało Janickiemu do my ślenia. Zdaniem Damiana mundurowi wcale nie wy glądali na podenerwowany ch. Nie zwiększy li nawet czujności – patrole snuły się po bocznicy tak samo sennie jak przedtem, a reszta funkcjonariuszy siedziała przy nieczy nny ch taśmociągach, grając w karty albo przy sy piając. Zdawał sobie sprawę, że może to by ć pułapka, ale z drugiej strony na jakie wsparcie mieli szanse zomowcy ? Koniec końców namówił kolejarzy do podjęcia rady kalny ch działań na podstawie planu, który wy dawał się genialny w swojej prostocie. Ta akcja jest skazana na sukces, a jeśli coś pójdzie nie tak… Cóż, każda rewolucja wymaga ofiar.

48 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:57 pl. Wolności – Porucznik Mawet, dzięki Bogu! – Biedrzy cki odetchnął, gdy usły szał charaktery sty czny głos. – Słucham? – Zomowiec naty chmiast się zjeży ł. – Wy mi tu z zabobonami nie wy jeżdżajcie, ty lko mówcie, dlaczego nie ma kolejny ch transportów. – Ja właśnie w tej sprawie. – Nie znając powodu iry tacji rozmówcy, Bartek zignorował ten drobny zgrzy t. – Słuchajcie, wszy stko się popieprzy ło. Zaty lny namieszał w KC, jak ty lko się dało. Mówiąc krótko: nie będzie żadny ch transportów. Nie chcę się tu rozwodzić, ale odebrano mi dowodzenie tą operacją i wy cofano z miasta wszy stkie jednostki, które skierowałem do oczy szczania centrum… – Jak to: wy cofano? – Nie wdawajmy się w szczegóły. W tej sy tuacji wasza misja nie ma już większego sensu. Zabezpieczcie, jak umiecie, te wagony i… – Biedrzy cki zamilkł na moment. – Posłuchajcie mnie uważnie, poruczniku, nie jestem już waszy m przełożony m… – Nigdy nim tak naprawdę nie by liście – burknął Mawet. – Możecie mi nie przery wać? – Bartek podniósł głos. – Dziękuję. Zanim podejmiecie decy zję, czy wracać do miasta czy wy cofać się w teren, chcę, żeby ście mieli jasność sy tuacji. Wrocław nie jest jedy ny m miastem, w który m wy buchła ta epidemia. Dostałem przed chwilą cy nk z Lasek, to znaczy ze stolicy, że nad ranem wy kry to źródła zarazy w wielu inny ch miejscach, nie ty lko w Polsce. To pandemia. – Co? – Pandemia. Matka wszy stkich zaraz. Gdziekolwiek pójdziecie, wszędzie będzie tak samo. Mawet milczał przez dłuższą chwilę. – Co zatem proponujecie? – zapy tał znacznie mniej pewny m tonem. – Zbierzcie ludzi i jak najszy bciej wracajcie na plac Wolności. Znam to miasto, tutaj… – przerwał zdziwiony, gdy usły szał donośny znajomy dźwięk, do którego dołączały z każdą sekundą kolejne, jedne odleglejsze, cichsze, drugie zaś wy raźnie głośniejsze i bliższe. W cały m mieście oży ły naraz kościelne dzwony. – …co tam się dzieje?! – wrzeszczał do słuchawki Mawet. – Nie mam pojęcia – odparł zgodnie z prawdą Bartek. – Nagle zaczęto bić w dzwony. – Idioci w fikuśny ch sukienkach – pry chnął zomowiec. – Wy wabią ludzi na ulice, prosto w objęcia ty ch potworów. – Ty m bardziej powinniście się śpieszy ć. Walcie prosto na plac Wolności, mam plan, razem na pewno uda nam się przeży ć. – No dobra… – Mawet zamilkł na moment, a potem wy darł się na cały głos: – Januszkowski! Co tam się wy rabia?! – Ktoś mu odpowiedział, ale Bartek nie zrozumiał ani słowa. – Słuchajcie, muszę kończy ć. Przetaczają nam tutaj kolejne wagony, chociaż wy raźnie zabroniłem wjeżdżać

na tę część bocznicy ! – Dajcie spokój. – Biedrzy cki próbował przemówić mu do rozumu. – To nie ma już teraz najmniejszego znaczenia. – Dla mnie ma – odwarknął porucznik, kończąc rozmowę.

49 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:59 Ostrów Tumski, ul. Prałacka 2 W szparze pomiędzy uchy lony mi drzwiami a futry ną, tuż nad rozkoły sany m łańcuchem, pojawił się fragment pokry tego zmarszczkami policzka, znad którego ły pało wodniste oko. – Czego tam? – burknął rozeźlony Wronka. – Nie ma co burczeć, panie Ty mku – zaszczebiotała wy strojona jak na pogrzeb Mazijowa spod szóstki. – Zbieraj się pan. – Dokądże, pani Michalinko? – zapy tał, po ty m jak otworzy ł drzwi. – Jak to dokąd? – obruszy ła się zaży wna sąsiadka. – Do katedry. – O tej porze? – wy mamrotał, szukając po kieszeniach zegarka. – Lada moment zabiją dzwony. Oblekaj pan buty, panie Ty mku. Wszy scy sąsiedzi są już na dole. Wszyscy? Zdziwiła go ta jednomy ślność. Nie on jeden w kamienicy lubił pospać. – Już – mruknął, przy my kając drzwi. – Już idę. Rzadko wstawał tak wcześnie. Odkąd przeszedł na emery turę, wy legiwał się jak panisko, czasem nawet do wpół do ósmej, ale dzisiaj jakieś psie krwie obudziły go blady m świtem. Nie wiedział wprawdzie, co wy rwało go z objęć snu, w który m kroczy ł dumnie po kory tarzach swojej warszawskiej Alma Mater, ale gdy otworzy ł oczy, cała chałupa drżała w posadach. Oba ży randole dy ndały mu nad głową jak cy cki tamtej striptizerki z Gdańska. Wy straszony ty m fenomenem założy ł pośpiesznie aparat słuchowy, lecz nawet ze wspomaganiem niczego nie usły szał. Leżał przez dłuższą chwilę w łóżku, próbując znowu zasnąć. Nie by ł jednak w stanie zmruży ć oka. Im dłużej się wsłuchiwał w kompletną ciszę, ty m bardziej tracił pewność siebie. Czy wstrząsy by ły li ty lko przy widzeniem? Ży randole, gdy spojrzał na nie ponownie, ani drgnęły. Od dawna zdawał sobie sprawę, że nie jest już młody i że ciało może coraz częściej odmawiać mu posłuszeństwa, ale jego umy sł, odpukać w niemalowane, ani razu jeszcze nie zaszwankował. Przy najmniej do dzisiaj. Niedobrze, pomy ślał Ty moteusz Wronka, oj, niedobrze. Serce zabiło mu mocniej. Nie bał się niedołęstwa – do którego właściwie zdąży ł się już przy zwy czaić: bez okularów nie rozpoznawał ludzi, bez aparatu słuchowego by ł głuchy jak pień i poruszał się ty lko o lasce – ale blady strach padał na niego, ilekroć zauważał u siebie oznakę, że jego mózg zaczy na podążać śladem inny ch organów. Tak by ło i ty m razem. Ciśnienie skoczy ło mu bły skawicznie. Poczuł ucisk w uszach i szty wnienie karku. Oho! Czas na ziółka, uznał, zwlekając się z rozgrzanej pościeli. Idąc do kuchni, zatrzy mał się przy oknie wy chodzący m na ogród botaniczny. Wszy stko tam, na zewnątrz, wy glądało tak spokojnie i niewinnie… Drżącą dłonią odmierzy ł piętnaście kropel waleriany, potem dodał drugie ty le i rozbełtał lekarstwo w ćwierci szklanki letniej wody. Wy pił duszkiem, spojrzał na zegarek. Za kilka minut

szósta. Barbarzy ńska pora. W drodze powrotnej znów zatrzy mał się przy oknie. Uchy lił je – ranne powietrze, choć rześkie, by ło już wy starczająco ciepłe, a on miał na sobie piżamę i porządną pikowaną podomkę. Postał tak chwilę, oddy chając głęboko, i nagle znów poczuł niepokój. Na dworze panowała niczy m nie zmącona cisza. Nawet ptasich treli nie by ło sły chać. Dziwne. Pora by ła barbarzy ńska, ale ty lko dla niego. Miasto o tej godzinie powinno już tętnić ży ciem; zgrzy t tramwajowy ch kół, pomruk autobusowy ch silników, stukot podków uderzający ch o bruk, brzęk butelek ustawiany ch przy bramach przez mleczarza – wszy stko to tworzy ło doskonale Wronce znany podkład dźwiękowy miejskiej egzy stencji. Dzisiaj jednak sły szał za oknem wy łącznie dzwoniącą w uszach ciszę. Czyżby aparat słuchowy się rozregulował, a może całkiem zepsuł? Postanowił to sprawdzić, ale najpierw zabrał się do przebierania. Skoro nie miał już wracać do łóżka, nie widział potrzeby paradowania po mieszkaniu w piżamie. Przy siadł przy stole z lupą w ręku i nisko pochy lony zaczął gmerać przy potencjometrze. Jego AS-3 by ł najnowocześniejszy m polskim aparatem tego ty pu. Ty mek zawsze dbał o to, by mieć rzeczy najlepszej jakości, ale nawet one, jak wszy stkie nowinki techniczne, psuły się od czasu do czasu. AS-3…, uśmiechnął się pod nosem. Ktoś miał niezłe poczucie humoru, żeby nazwać to przydatne urządzenie akronimem jednej z najgroźniejszych radzieckich rakiet samosterujących. Wronka wiedział takie rzeczy, bo nieraz słuchał Radia Wolna Europa. No, teraz powinno być lepiej, pomy ślał, trzaskając drzwiczkami szafki w ramach testu sły szalności. Wcale nie by ło lepiej, o czy m przekonał się, kiedy Mazijowa zaczęła się dobijać do drzwi wejściowy ch, łomocząc w nie rączką od parasolki. Huk by ł tak straszny jak przy bombardowaniu. To dlatego nie otworzy ł od razu. Musiał pomanipulować znowu przy potencjometrze, a babsko w ty m czasie ani na chwilę nie przestało walić, całkiem jakby wy buchła kolejna wojna albo coś jeszcze gorszego. Ech, ta Michalinka…, westchnął teraz, wkładając buty. Zebrało mu się nagle na wspominki. Przed wojną by ł z niej wielki harpagan. Buntowniczka, zawsze na bakier z manierami. Uczy ł ją przez kilka lat, potem pracowali na tej samej uczelni. Ładna by ła, wy zy wająca, rzucała się w oczy. Czas przeszły dokonany. Niestety. Dzisiaj nie znajdzie w niej śladu dawnego buntu, pomy ślał z żalem, tak jak we mnie nie dostrzeże amanta, którym byłem, a jakże. Przed wy jściem spojrzał jeszcze w lustro. Krzy wiąc się z niesmakiem, poprawił prochowiec, pogładził siwiutką kozią bródkę. By ł gotów, zanim zaczęły bić dzwony. Mazijowa czekała na niego na dole razem z przy jaciółką, Magdaleną Flory n. Papużki nierozłączki – tak je nazy wał. Teraz też szły obok siebie pod depo, rozszczebiotane jak podlotki, który mi przestały by ć w niepamiętny ch czasach. Reszta sąsiadów minęła już furtkę i przy łączy ła się do tłumu odświętnie ubrany ch wierny ch zmierzający ch ku katedrze. W soboty o tej porze nikt nie robił takiego larma, a ty lu ludzi Wronka nie widy wał nawet w niedzielę na sumie. – Co to za okazja? – zapy tał, drepcząc za obiema kobietami. – Nie mam pojęcia, panie Ty mku, ale pani Kadłubowska, wie pan, ta spod dziewiątki… – Wiem, wiem – przerwał jej, nie chcąc usły szeć po raz kolejny ży ciory su największej diwy ich bramy. Znał panią Agnieszkę doskonale, widział ją teraz nawet kilka kroków przed sobą, wolał więc, by Mazijowa skupiła się na konkretach. – No tak, tak… – Wy bita z ry tmu sąsiadka potrzebowała krótkiej chwili, by złapać wątek. – Jak

by ł ten wy buch, to pani Kadłubowska zadzwoniła do naszego wikariusza, bo to jej dobry znajomy, wie pan… – Kto? Ten wy buch? – mruknął Wronka, czując jednak ulgę, że mu się nie przy widziało. – Bała się, że to może ktoś podłoży ł coś w katedrze albo że gaz wy buchł w pałacu biskupim – trajkotała niezrażona jego wtrętem Mazijowa. – Ale nie. To ponoć jakiś zamach by ł, wie pan, na komitet. – Co pani nie powie? – Wronka pokręcił głową. – Najpierw całą noc strzelali – włączy ła się podekscy towana plotkami Flory nowa – potem wojskowi pouciekali, jakby im kto soli pod ogon nasy pał, a na koniec by ł ten wy buch. Musi jakaś wojna albo kontrrewolucja… – Na żadny ch falach nic nie mówili. – Wronka słuchał radia, ale ty lko wieczorem przed snem. – Bo pan, panie Ty mku, nie słucha ty ch właściwy ch – ofuknęła go Mazijowa. – Londy n po północy podał – zniży ła konfidencjonalnie ton – że wojsko, ZOMO i KBW pacy fikują całe dzielnice… Słuchał ty ch rewelacji, przy patrując się wy przedzający m ich ludziom. Wierni szli zazwy czaj do kościoła spacerkiem, uśmiechnięci, rozluźnieni, a teraz widział wokół siebie wy łącznie zasępione, ściągnięte twarze. Mało kto uchy lał kapelusza na powitanie, prawie wszy scy mieli spuszczone głowy. Dużo osób kaszlało, co zauważy ł ze spory m zdziwieniem, ponieważ by ł środek upalnego lata. Wszy scy też gnali przed siebie, jakby nie znali dnia ani godziny. Jedy nie trójka emery tów została na szary m końcu, choć od katedry dzielił ich jeszcze spory kawałek drogi. – Drogie panie – odezwał się Ty moteusz, wy korzy stując to, że szczebiocząca bez przerwy Mazijowa straciła dech – po pierwsze idziecie jak dla mnie za szy bko, a po drugie może by śmy tak wrócili do tematu. Co z tą Kadłubowską? – No tak, tak… – Na obliczu sąsiadki malowała się głęboka uraza. – Ksiądz wikariusz uprzedził panią Agnieszkę, że mimo wy danego przez władze zakazu zgromadzeń dziś o szóstej rano nasz biskup koncelebruje pierwszą mszę w intencji wolności. – Wolności? Czy jej wolności? – Wronka pogubił się zupełnie. Przecież księża sami odwodzili parafian od tłumnego udziału we mszy świętej, by zmniejszy ć zagrożenie epidemią. – Jak to czy jej? Naszej? Komuniści uciekli! – Mazijowa zatrzy mała się i rozłoży ła ręce, tak że przez moment nawet się bał, iż zechce go uściskać. Na szczęście wy raziła radość metodą bezdoty kową. Ty moteusz zerknął dy skretnie przez ramię. My lił się, sądząc, że dotrą do katedry ostatni. Za nimi szła jeszcze całkiem spora grupa ludzi. – A co z zarazą? – zapy tał, oblizując szy bko wargi. – A bo ja wiem? – odparła Mazijowa. – Skoro sam biskup tam będzie, to pewnie już po zarazie. Zresztą my zaszczepione jesteśmy, prawda, Magdalenko? Flory nowa pokiwała głową. Po ty m krótkim odpoczy nku podjęli wędrówkę wzdłuż murów katedry. Większość wierny ch zdąży ła już skręcić w stronę bocznego wejścia, przy który m stał wikariusz generalny wrocławskiej kurii, ojciec Mateusz. Ludzie mijali go, ściągając czapki z głów, niektórzy próbowali przy klękać, aby ucałować dłoń duchownego, lecz przeganiał ich jak natrętne muchy, zerkając w perspekty wę placu Katedralnego, jakby kogoś wy patry wał. Nagle przeżegnał się i zniknął pod

portalem. Pani Kadłubowska zatrzy mała się, by zaczekać na idący ch za nią sąsiadów. – Szy bciej, drodzy państwo, szy bciej! – pogoniła towarzy stwo. – Msza nie zając, nie ucieknie – odpowiedział Wronka, siląc się na żart, który nie rozbawił żadnej z kobiet. – Zresztą wcale nie jesteśmy ostatni – dodał zrezy gnowany m tonem, wskazując na tłum wy pełniający przejście za jego plecami. Spóźnialscy – choć się wy raźnie nie śpieszy li – i tak okazali się szy bsi od czwórki emery tów. Dogonili ich przed wy lotem ulicy Kapitulnej. Zamy ślony Wronka poczuł nagle szarpnięcie tak mocne, że okulary zsunęły mu się z nosa. Ktoś złapał go za dłoń, w której trzy mał laskę. Inna ręka sięgnęła do jego szy i. Chciał zaprotestować, otworzy ł nawet usta, ale z jego krtani wy doby ł się ty lko cichy charkot. Mazijowa i Flory nowa darły się za to, ile wlezie. Jakby je kto ukropem polał albo na ży wca ze skóry wy ciągał. Podkręcony wciąż aparat słuchowy pozwalał wy chwy cić każdy szmer tracącemu przy tomność staruszkowi, który bez okularów widział już ty lko rozmazane cienie. Umierając, nawet nie zdawał sobie sprawy, że do samego końca pozostał cholerny m szczęściarzem. Nieumarli, którzy go dopadli, nie by li aż tak „głodni” jak ci, którzy zaatakowali towarzy szące mu kobiety. Zatruci dy mem doznali przemiany w swoich domach, nie musieli więc regenerować okropny ch ran, jak ich późniejsze ofiary masakrowane na wszelkie sposoby podczas rzezi ogarniającej coraz większe połacie miasta – zadowolili się wy ssaniem resztek ży cia z trzy manego w ciasny m uścisku schorowanego starczego ciała. Ty moteusz Wronka zanurzał się z wolna w bezdenny m mroku, nie musząc patrzeć na try skającą wokół krew, na rozry wane dziesiątkami rąk ciała, na wijące się po bruku wnętrzności. Nie zobaczy ł więc, jak ostatnia z jego sąsiadek ucieka w stronę zamknięty ch na głucho główny ch wrót świąty ni. Zmarł, zanim przerażona do granic możliwości Kadłubowska została otoczona u wy lotu ulicy Katedralnej przez nadciągające ze wszy stkich stron hordy zombie. Widząc, że nie ma stamtąd ucieczki, schroniła się pod pomnikiem Matki Boskiej Niepokalanie Poczętej z Dzieciątkiem. Pokonała kamienną balustradę sprawnie jak na swoje lata, ty lko dzięki temu, że w przeszłości by ła też tancerką, i przy warła plecami do cokołu, modląc się na głos i błagając Królową Polski o ocalenie. Nadaremno. Wprawdzie odmieńcy jej nie dopadli – masy wne kamienne tralki chroniące rzeźbę powstrzy mały ich napór wy starczająco długo – jednakże wsączająca się w krwawiące rany zaraza szy bko pokonała resztki gasnącej energii ży ciowej pani Agnieszki. *** – To by ł bardzo zły pomy sł – stwierdził wikariusz, przecisnąwszy się w końcu przez tłum wierny ch. Nawet stojąc przed ołtarzem, obok biskupa, wciąż drżał na wspomnienie skowy tu, jaki dobiegł przed chwilą zza gruby ch kuty ch drzwi. – Spokojnie, ojcze Mateuszu. – Metropolita wrocławski uśmiechnął się w ty powy dla niego sposób. – To dom Boży, tutaj nie ma dostępu żadne zło. – Nie wejdą do środka – zgodził się wikariusz – wy łącznie dlatego, że kazałem pozamy kać wszy stkie drzwi. To jednak rozwiązuje nasz problem ty lko połowicznie, ponieważ sami też stąd nie

wy jdziemy. – Ty m będziemy się przejmować, gdy przy jdzie pora – rzucił enigmaty cznie biskup, pozdrawiając równocześnie zebrany ch. – Na razie zajmijmy się koncelebrą. Wikariusz pochy lił kornie głowę. Od samego początku sprzeciwiał się pomy słowi hierarchy, który umy ślił sobie, że trzeba pokazać uciekający m komunistom siłę Kościoła i jedność wierny ch. Biskup z kolei nie chciał słuchać mnogich ostrzeżeń, oparty ch przecież na wiary godny ch doniesieniach ludzi, którzy nierzadko by li naoczny mi świadkami istny ch okropieństw. Zajmując miejsce obok ordy nariusza w kojącej ciszy i chłodzie katedralnego prezbiterium, wikariusz Zając po raz pierwszy w ży ciu nie umiał skupić my śli na posłudze i modlitwie. W głowie rozbrzmiewały mu wciąż głosy przerażony ch informatorów kurii, donoszący ch o ciałach, które płonęły stosami w wielkich dołach krematory jny ch, o ludziach, którzy rozry wali na strzępy mierzący ch do nich z broni palnej milicjantów i żołnierzy, wreszcie o potwornie okaleczony ch fragmentach zwłok, które nadal się poruszały, jakby ży cie z nich nie uciekło… Rozmy ślając o ty ch wszy stkich rzeczach, przy pomniał sobie nagle werset z Pierwszego Listu do Kory ntian: Oto ogłaszam wam tajemnicę: nie wszyscy pomrzemy, lecz wszyscy będziemy odmienieni. W jednym momencie, w mgnieniu oka, na dźwięk ostatniej trąby – zabrzmi bowiem trąba – umarli powstaną nienaruszeni, a my będziemy odmienieni. Trzeba, ażeby to, co zniszczalne, przyodziało się w niezniszczalność, a to, co śmiertelne, przyodziało się w nieśmiertelność. Czy to nie by ł wierny opis sy tuacji? Czy to nie by ł czy telny zwiastun końca tego świata? Czy … Wikariusz poderwał głowę na głośny łomot, z jakim masa zbity ch ciał naparła od zewnątrz na główne wrota świąty ni. Szmery i lamenty w wy pełnionej szczelnie nawie ucichły dopiero wtedy, gdy biskup uniósł obie ręce, przy pominając wierny m, że uczestniczą w mszy świętej. Potem spokojnie podjął przerwaną modlitwę, nie zważając na coraz częstsze i głośniejsze ataki kaszlu dręczącego niemałą część zgromadzony ch. Choć dudnienie nie ustawało, asy stujący biskupowi kapłani robili co w ich mocy, by nie zwiększać paniki wśród wierny ch. Ojciec Mateusz także pochy lił w końcu głowę i złoży ł dłonie, udając zatopienie w modlitwie. Nie pojmował, skąd u hierarchy taki spokój. Na co liczy jego ekscelencja? Przecież te potwory nie znikną same sprzed bram katedry, nie odejdą. Jeśli wtajemniczeni lekarze mówili prawdę… Wikariusz poczuł nagle suchość w gardle. Kolejny werset przy szedł mu właśnie na my śl. Ten by ł nawet bardziej niepokojący … Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Zawsze wierzy ł, że te słowa zaczerpnięte z Ewangelii św. Jana są ty lko poety cką przenośnią o głębszy m przesłaniu, ale czy ż i one nie pasowały idealnie do wy darzeń tej nocy ? Czy ż

epidemia, której nie potrafiła wy tłumaczy ć współczesna nauka, nie by ła widomy m dowodem na to, że dzień Sądu Ostatecznego zapowiadany w Piśmie Święty m właśnie nadszedł? W głębi nawy znów ktoś zakaszlał, ty m razem tak przeraźliwie, jakby miał zaraz wy pluć płuca. W akusty czny ch wnętrzach katedry dźwięki te zostały wzmocnione po stokroć i naty chmiast zagłuszy ły biskupa celebrującego mszę. Metropolita umilkł, opuścił wolno ręce i pozwolił choremu dojść do siebie, lecz gdy ponownie otwierał usta, by dokończy ć hy mn dziękczy nny, raz jeszcze został uciszony. Rozkaszlało się kilka osób, tak że na zapadnięcie ciszy trzeba by ło czekać znacznie dłużej. – Bracia i siostry ! – Ordy nariusz wy korzy stał ten moment, by napomnieć wierny ch. Nie podniósł głosu, jednakże ojciec Mateusz znał go na ty le dobrze, by wy chwy cić w tonie z pozoru łagodny ch słów głęboką iry tację. – Zapanujcie nad dolegliwościami. Wiem, że nie jest to proste, ale jak mam… Urwał w pół słowa, sły sząc już nie kaszel, a przeraźliwy, niemal ogłuszający wrzask. Wierni siedzący w głębi bocznej nawy zaczęli zry wać się na nogi. Kilka osób szamotało się tam, jakby próbując kogoś obezwładnić. Biskup pobladł, zerknął przez ramię na równie zdziwionego i przestraszonego wikariusza. Z jego oczu wy zierała jawna prośba o pomoc. Od czegóż by li niżsi duchowni? – Dzieci moje! – Ojciec Mateusz wy szedł przed prezbiterium. – Co czy nicie?! Mimo jego nawoły wań harmider narastał. Coraz więcej wierny ch wstawało z miejsc. Wszy scy jak jeden mąż spoglądali na walczący ch, który ch przy by wało z każdą chwilą. W końcu polała się krew. Ojciec Mateusz, spojrzawszy na czerwieniejącego biskupa, postanowił zareagować ostrzej. Ruszy ł zatłoczoną nawą, przepy chając się między zdezorientowany mi wierny mi i nie przestając wzy wać do zachowania spokoju. Nie zaszedł jednak daleko. W ławach po prawej ktoś się rozkaszlał. Kiedy wikariusz przeniósł tam spojrzenie, za jego plecami rozległ się kolejny wrzask. Obrócił się na pięcie w samą porę, by zobaczy ć zakrwawionego mężczy znę, któremu sąsiad rozorał paznokciami pół twarzy. Ludzie rzucili się na szaleńca. Jedni próbowali go obezwładnić, inni odciągali rannego, a ojciec Mateusz zaczął się chy łkiem wy cofy wać spomiędzy wierny ch. Zrozumiał, że zaraza przedostała się do wnętrza świąty ni. Poniewczasie pojął, co oznacza ten spazmaty czny kaszel, i sklął się w my ślach za własną niedomy ślność. Na wy sokości szóstej albo siódmej ławy otrzeźwiał na ty le, by odwrócić się twarzą w kierunku ołtarza. W prezbiterium zobaczy ł samy ch ministrantów – poła złotego ornatu mignęła mu za to w drzwiach zakry stii, które zatrzasnęły się sekundę później z głośny m hukiem. Biskup także już zrozumiał, co się święci, i uciekał właśnie do tunelu łączącego katedrę z jego pałacem. Uciekał, zostawiając swego zastępcę i resztę kapłanów na pastwę bestii. Ty mczasem w świąty ni rozpętało się pandemonium. Kolejni zarażeni ginęli w mękach, by zmartwy chwstać w katedralny ch ławach i nieść zagładę ty m, którzy czekali dopiero na to, by stanąć przed obliczem Stwórcy. Szeregi nieumarły ch poszerzały się w zastraszający m tempie. Nie kilku, lecz dziesiątki zombie mordowało uwięziony ch w kościele ludzi. Metropolita wrocławski pomy lił się. Zmartwy chwstały m by ło obojętne, czy stoją na zwy kłej czy poświęconej ziemi. Pod ty m względem okazali się nawet gorsi od komunistów. Z tej matni nie by ło wy jścia. Wikariusz miał wprawdzie w kieszeni klucze do wszy stkich drzwi, ale w ty m ścisku i panice nie mógł liczy ć na dotarcie do który chkolwiek wrót. A gdy by

nawet udało mu się zapanować nad częścią otaczającego go tłumu, i tak nie waży łby się opuścić świąty ni. Na placu Katedralny m i w pobliskich zaułkach niewątpliwie czekała bowiem kolejna horda zmartwy chwstały ch, którzy – w przeciwieństwie do swego sły nnego prekursora – nie zamierzali nieść ludziom zbawienia. By ło tak, jak napisano w Biblii: zmarli powrócili, aby zakończy ć istnienie tego świata. Nic ich nie mogło powstrzy mać od zniszczenia ludzkości.

50 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 06:02 bocznica stacji towarowej Brochów Mawet zastanawiał się wciąż, czy powinien posłuchać majora. Zdyscyplinowanie kolejarzy zajmie tylko chwilę, te parę minut spóźnienia nikogo nie zbawi. Zwłaszcza że później przyciśniemy gaz do dechy. Ulice są zupełnie puste i teraz już suche… Wzdry gnął się na wspomnienie niedawnego wy padku. Nie, żadnego pośpiechu. Nie dopuszczę do drugiej tragedii. Ty m razem musiał rozegrać to na spokojnie. Spojrzał znów na zbliżający się pociąg. Dy miąca jak szlag lokomoty wa ciągnęła długi rząd pusty ch wagonów. Jego końca nadal nie by ło widać, choć parowóz zaczy nał już hamować. – Januszkowski! – zawołał porucznik do stojącego obok kierowcy. – Grzejcie motor! Podgrudny ! Zbierzcie naty chmiast obsady taśmociągów i pakujcie się na ziła! Wracamy do centrum. Ruszy ł w kierunku nadjeżdżającego pociągu, nie czekając, aż podwładni wy konają wy dane im rozkazy. By ł pewien, że nie musi powtarzać niczego dwa razy. Po drodze odesłał na ciężarówkę mijany patrol. I następny. Żeby przy wołać do porządku nadgorliwy ch maszy nistów, nie potrzebował wielu ludzi, a z tego, co wiedział, dziewięciu funkcjonariuszy krąży ło w dalszy m ciągu wokół węglarek z nieumarły mi. Przy wołał do siebie trzeci napotkany patrol. Jednemu zomowcowi kazał skierować resztę ludzi do transportera, a dwóch pozostały ch, szeregowy ch Tasaka i Parśniaka, zabrał ze sobą, aby pomogli mu wy wlec kolejarzy z zatrzy mującej się właśnie lokomoty wy. Wielki czarny parowóz zamarł w końcu na torach przy wtórze ogłuszający ch zgrzy tów i pisków. Moment później otoczy ły go kłęby pary wy doby wającej się gdzieś spomiędzy kół. Mawet cofnął się, klnąc jak szewc. Nawet z tej odległości poczuł gorąco. Choć nie chciał tracić czasu, musiał wziąć na wstrzy manie. Postanowił jednak, że im nie odpuści. Mendy dostaną za swoje! Maszy niści doprowadzali go do furii nie ty lko ty m, że złamali wy dany wy raźnie zakaz. Teraz w dodatku nie mógł im się dobrać do skóry. A to oznacza, że nie będę… Insty nktownie wtulił głowę w ramiona, gdy za jego plecami coś eksplodowało. Dwa wy buchy, pierwszy mocniejszy, drugi ty lko trochę słabszy, zlały się w jeden ogłuszający huk. *** Jak dotąd wszy stko szło jak po maśle. Dwaj Łukasze, Wiśniewski i Żak, jedy ni w ich grupie maszy niści, zaraz po spotkaniu pobiegli na stację, by sprowadzić na bocznicę pociąg i drugą lokomoty wę, tę, od której zależało powodzenie planu profesora. Rzucidło został na miejscu. Pawęska zlecił mu bardzo ważne, ale i nie wy magające wielkiego ry zy ka zadanie. Chłopak miał się zająć przerzuceniem ręcznej zwrotnicy, która skieruje spalinowóz Żaka na inny tor zaraz po

ty m, jak długi rząd pusty ch wagonów ciągnięty ch przez lokomoty wę Wiśniewskiego minie rozjazd. Jego pozy cja znajdowała się ponad siedemset metrów od miejsca właściwej akcji, powinien więc by ć całkowicie bezpieczny. Damian znał dobrze rodziców Kamila, a zwłaszcza temperament ojca, i z tego powodu wolałby nie musieć ich zawiadamiać o krzy wdzie, jaka spotkała jedy naka. Szczególnie że sam zabrał chłopaka na akcję i miał go pod swoją opieką. Razem z Wiktorskim udał się okrężną drogą w te same krzewy, z który ch obserwował wcześniej zomowców. Obaj mieli przy sobie kilka lasek dy namitu. Zdoby li je, okradając stojący na głównej stacji pociąg z wy posażeniem górniczy m. Dy sponowali jeszcze nożami, ale Pawęska wiedział, że te na niewiele się zdadzą, jeśli nie uda im się zaskoczy ć znacznie lepiej uzbrojonego i liczniejszego przeciwnika. Dlatego też musieli zachować daleko idącą ostrożność i nie mogli ostrzec uwięzionego Onderki. Profesor wy raził się jasno – maszy nistę trzeba poświęcić, jeśli nie znajdzie się bezpieczny sposób na jego ocalenie; nie można ry zy kować powodzenia akcji dla jednego ty lko człowieka. Zaakceptowali ten punkt widzenia, aczkolwiek bardzo niechętnie. Rozumieli jednak, że porażka będzie oznaczać pewną śmierć setek przetrzy my wany ch w węglarkach osób. Wy ższa konieczność, większe dobro – Janicki sy pał wzniosły mi hasłami jak z rękawa, przekonując prosty ch kolejarzy. I przekonał ich. Do rozpoczęcia akcji pozostała jeszcze minuta, mieli więc chwilę na omówienie ostatnich szczegółów. Przeciwnik ułatwił im zadanie. Zomowcy pracujący wcześniej przy taśmociągach teraz siedzieli na pace potężnej wojskowej ciężarówki. W ty m właśnie momencie dołączali do nich patrolowcy wracający z obchodu terenu. Z szy bkich wy liczeń Pawęski wy nikało, że za węglarkami powinno by ć jeszcze dziewięciu funkcjonariuszy – nimi jednak na razie nie musieli się przejmować. Jeżeli profesor miał rację, komuniści skupią całą uwagę na parowozie Wiśniewskiego, dzięki czemu do ostatniej chwili nie zauważą o wiele cichszego spalinowozu, który wy łaniał się właśnie zza ostatniego wagonu długiego składu. Rzucidło nie skrewił, zrobił, co do niego należało. Kanciasta zielona lokomoty wa wjechała na odpowiedni tor. Już czas! Pawęska otworzy ł zapalniczkę benzy nową, przy tknął kciuk do kółka trącego i… zamarł. W kierunku transportera opancerzonego biegło siedmiu mundurowy ch. Ósmy, młody blondy n w okularach, wy skoczy ł na ich widok z kabiny. Chwilę później stanęli wszy scy przy ty lny m włazie i zaczęli rozmawiać. Wy raźnie zaniepokojeni przy by li wy py ty wali o coś okularnika. Jeden z nich wskazał głową więźnia siedzącego na ziemi i opartego o koło wozu bojowego. Blondy n wzruszy ł ramionami. To ty lko zwiększy ło iry tację jego kompanów. Pawęska dał znak wpatrującemu się weń Dawidowi. – Zajmij się ciężarówką – polecił. – Potraktuj ją od razu trzema laskami, ty lko pamiętaj, lontu masz na dziesięć sekund, rzucaj tak, żeby eksplodowały, ledwie dolecą, inaczej gady zdążą powy skakiwać i narobią nam bałaganu. Krakus skinął głową i naty chmiast zniknął w zaroślach. Damian spojrzał raz jeszcze na transporter. Przykro mi, Marcin, pomy ślał, uświadamiając sobie, że wy eliminowanie tej ósemki jest równoznaczne ze zranieniem kolegi – co najmniej. Straty uboczne są nieuniknione…, podpalając lont, wspomniał kolejną mądrość profesora. Ciężarowy ził zamienił się w kulę oślepiającego ognia w ty m samy m momencie, w który m laska dy namitu ciśniętego przez Pawęskę upadła pod nogi najbliższego zomowca.

*** Mawet obrócił się raptownie i zdąży ł jeszcze zobaczy ć unoszącą się w niebo, bły skawicznie ciemniejącą kulę ognia oraz towarzy szącą jej kolumnę czarnego dy mu. To nie była niesubordynacja jakiegoś idioty w kolejarskim mundurze! To był atak! Atak! Ale kto i dlaczego uderzy ł na funkcjonariuszy izolujący ch nieumarły ch? Porucznik nie znał odpowiedzi ani nie miał czasu na jej szukanie. – Zy gmunt! – zawołał do Tasaka. – Zastrzel każdego kolejarza, jakiego zobaczy sz! Zaczy nając od tego skurwy sy na! – wskazał na lokomoty wę, z której dobiegał dziki śmiech. – Michał, ty idziesz ze mną. Szeregowy Parśniak przeładował automat i ruszy ł za porucznikiem, który dobiegał już do ostatniej węglarki. Tam Mawet przy klęknął z makarowem w dłoni, by omieść wzrokiem płonący wrak ciężarówki i ciała leżące przy transporterze. Ktokolwiek zaatakował oba pojazdy, musiał kry ć się w zaroślach jak przedtem schwy tany przez patrol maszy nista. Wspomnienie więźnia uświadomiło porucznikowi, z kim może mieć do czy nienia. To nie jest przypadkowy pracownik stacji, przygnany tutaj ciekawością. Przyszedł na bocznicę na rozpoznanie. Jest członkiem siatki, która zaplanowała ten zamach. A skoro tak… Ktoś chciał uwolnić zwieziony ch tu z całego Wrocławia zarażony ch! To z kolei oznaczało, że są w mieście ludzie, który m zależy na jak najszerszy m rozprzestrzenieniu zarazy. Mawet nie miał co do tego najmniejszy ch wątpliwości. Ci szaleńcy… Kto to może być? Wy prostował plecy, gdy w głowie zaświtała mu kolejna my śl. Zachodni imperialiści! To oni od początku stali za zarazą. Nie umieli pokonać bloku socjalistycznego zwykłymi metodami, to sięgnęli po inną, groźniejszą broń. Towarzysz Zatylny miał jednak rację… Pierwszy sekretarz nie my lił się, kiedy mu pokazali nieumarłą pielęgniarkę. Bremer naśmiewał się z niego w drodze powrotnej. „Najpierw stonka, potem ciocia Unrra, a teraz to cholerstwo”, przedrzeźniał sekretarza. A tu proszę, okazało się, że party jny beton jedy ny odkry ł całą prawdę. – Parśniak, kładźcie się na tory i ostrzeliwujcie krótkimi seriami te zarośla. Ile magazy nków macie? – Sześć, towarzy szu poruczniku. Za ich plecami zaklekotał kałasznikow. Maszy nista znów się rozdarł, ale ty m razem by ł to krzy k agonii. Jednego drania mniej, pomy ślał Mawet, choć bez saty sfakcji. Zby t wielu ludzi stracił na tej bocznicy, by czuć zadowolenie. – Świetnie, wy strzelajcie najwy żej pięć – rozkazał. Szeregowiec zajął pozy cję za ty lny mi kołami ostatniej węglarki, zanim porucznik zdąży ł wrócić pod lokomoty wę. *** Damian nie mógł uwierzy ć we własne szczęście. Dwie niemal równoczesne eksplozje zabiły bądź ciężko raniły wszy stkich zomowców. Gdy opadł dy m, za transporterem leżało dziewięć

nieruchomy ch ciał. Osiem w szary ch mundurach, jedno w granatowy m. Dy namit rzucony przez Wiktorskiego zamienił ciężarówkę w osmalony wrak. Tam też nikt nie miał prawa przeży ć. Szczątki rozerwany ch komunistów walały się po całej okolicy, a trawa wokół by ła czarna od rozbry zganej krwi. Pawęska sam omal nie oberwał kawałkiem blachy z rozdartej wy buchem burty. Jeszcze kilkadziesiąt sekund i Żak dotrze spalinowozem do celu. Trzej ocalali przeciwnicy nie zdołają go powstrzymać, a gdy sprzęgnie lokomotywę z tymi węglarkami… Ktoś zaczął strzelać. Z oddali dobiegł krzy k. Dranie dopadły Wiśniewskiego. Biedny Łukasz… Pawęska ujrzał oczami wy obraźni długie włosy kolegi, jego niechlujną brodę i wiecznie roześmiane oczy. Cześć twojej pamięci, przyjacielu. Nie zginąłeś na darmo. Zacisnął pięści i naty chmiast przy padł do ziemi. Kolejna krótka seria skosiła listowie z krzewu rosnącego niespełna metr od niego. Nie widział zomowca, który go zaatakował, gdy ż płonący wrak ciężarówki zasłaniał połowę przedpola. Strzały nie milkły ; co więcej, po chwili ogień otworzy ł następny zomowiec. Dwóch z trzech ocalały ch przeciwników zajęło się kolejarzami atakujący mi od strony zarośli. Nie mogło by ć lepiej. Strzelali na ślepo, broniąc nie tego kierunku co trzeba. W zaroślach po prawej, jakieś trzy dzieści metrów od jego pozy cji, doszło do ciągu eksplozji. Pawęska wtulił twarz w ziemię. Co za pech, pomy ślał, sądząc my lnie, że któraś z zabłąkany ch kul trafiła w torbę z dy namitem Wiktorskiego. Prawda by ła jednak o wiele bardziej skomplikowana. Dawid przeczołgał się kawałek, by lepiej widzieć ostrzeliwującego ich zomowca. Rozzuchwalony wcześniejszy m sukcesem zamierzał załatwić i jego. Przy gotował sobie dy namit, ale zanim odpalił lont, dostrzegł drugiego strzelca. Ten zasadził się pomiędzy wagonami, utrudniając ukry temu w zaroślach kolejarzowi celny rzut. Krótkie serie puszczane bez ładu i składu nie pozwalały wy liczy ć momentu, w który m można bezpiecznie wstać z ziemi, co by ło konieczne, jeśli chciał oddać daleki, a zarazem udany rzut. Wiktorski zary zy kował jednak – i oberwał. Nawet nie kulą, ty lko drzazgami odłupany mi z jakiegoś drzewa przez ry koszetujący pocisk. Ból okazał się tak silny, że dy namit wy padł mu z ręki, a zanim zdąży ł go podnieść… Zomowcom nie by ło dane nacieszy ć się ty m mały m sukcesem. Ledwie przebrzmiał huk wielokrotnej eksplozji, cały skład zadrżał od silnego uderzenia, z jakim lokomoty wa Żaka wbiła się w sprzęg pierwszego wagonu. Impet by ł tak silny, że poruszy ł wszy stkie węglarki. Bufory kolejny ch wagonów przejęły większość energii, lecz nie całą, ponieważ zdenerwowany Łukasz nie zwolnił tak, jak powinien. Zomowiec siedzący na buforach zleciał na tory. Poobijał się, ale nie odniósł poważniejszy ch obrażeń. By ł ty lko mocno oszołomiony od upadku. Jego kolega miał mniej szczęścia – cofający się skład pozbawił go obu nóg powy żej kolan i zmiażdży ł lufę opartego o szy nę karabinu maszy nowego. Jednakże na ty m nie koniec. Po paru sekundach lokomoty wa ruszy ła do przodu, przepoławiając gramolącego się spod wagonu Zy gmunta i obcinając głowę okaleczonego Michała. ***

Wszy stko wy darzy ło się bły skawicznie. Pawęska miał jednak dobry refleks. Gdy ty lko umilkły strzały, zdecy dował, że to najlepszy moment, by sprawdzić, co z Onderką. Wy dawało mu się, że leżący obok kół transportera maszy nista poruszy ł rękami. Wy tężając wzrok, dostrzegł, że Marcin fakty cznie próbuje odpełznąć od zabity ch zomowców. Damian miał wy rzuty sumienia, nic na to nie mógł poradzić. To on rzucił dy namit i to on by ł winny tego, co stało się z kolegą. Wy ższa konieczność czy nie, czuł się paskudnie jak cholera. Muszę to jakoś naprawić, pomy ślał więc, zry wając się z ziemi. Biegnąc w stronę transportera, zauważy ł, że nie ty lko maszy nista przeży ł eksplozję. Rozrzuceni wokół komuniści, choć zmasakrowani, też poruszali się niemrawo. Na wszelki wy padek ominął ich szerokim łukiem, chwy cił Onderkę za ramię, zarzucił go sobie na plecy i uginając się pod niemały m ciężarem, poczłapał tak, by nie musieć ponownie patrzeć na przy prawiające o mdłości skutki wy buchu. Po kilku krokach zaczął tracić dech. W ży ciu by nie pomy ślał, że oty ły maszy nista jest aż tak ciężki. Moment później zatoczy ł się, potem opadł na jedno kolano. Poprawił wijącego się rannego, ale to nie pomogło. Miał wrażenie, że coś wy sy sa z niego resztki sił. Pociemniało mu przed oczami. *** Mawet ucieszy ł się, sły sząc eksplozję w zaroślach, ale uśmiech zaraz spełzł mu z twarzy, gdy węglarki ruszy ły ze straszliwy m zgrzy tem. Obróciwszy się, zobaczy ł, jak koła odcinają obie nogi szeregowego Parśniaka. Moment później jego uszu doleciał zduszony krzy k Tasaka i niemal naty chmiastowy łomot, z jakim ten spadł na tory. Drugi akt tego dramatu umknął jednak uwadze porucznika. Mawet w końcu zrozumiał, na czy m zasadza się plan przeciwnika. Imperialiści zamierzali nie ty lko uwolnić zarażony ch, ale też przewieźć ich z powrotem do centrum miasta. Na to nie mógł pozwolić. Ile sił w nogach pognał wzdłuż rozpędzającego się leniwie składu. Bardzo szy bko jednak ochłonął. Pieszo nie dogoni pociągu. Zawrócił więc i przebiegł przez tory tuż za ostatnim wagonem, wy padając wprost na transporter. Zabici zomowcy już oży wali. Na jego szczęście kolejarze wy konali kawał dobrej roboty. Żaden z czołgający ch się nieumarły ch nie stanowił zagrożenia. Mawet otworzy ł szarpnięciem drzwiczki, omiótł lufą makarowa ciemne wnętrze, a potem wskoczy ł na fotel i wcisnął guzik rozrusznika. Silnik zaskoczy ł po chwili rzężenia. W ty m czasie pociąg zdąży ł się oddalić o jakieś sto metrów, ale że nadal się rozpędzał, jechał bardzo wolno, wolniej nawet niż ciężki sześciokołowy transporter z uszkodzony mi dwiema oponami. Jazda po torowisku przy pominała rodeo, Mawet podskakiwał więc bez przerwy i nie ty le trzy mał kierownicę, ile trzy mał się kierownicy, by nie zlecieć z fotela. Nie zwolnił jednak ani na chwilę, równo wdeptując pedał gazu do dechy. Doścignął ty ł składu przy zwrotnicach. Tam gdzie jakiś szczy l próbował wskoczy ć na stopień ostatniego wagonu. Mawet zauważy ł go dopiero wtedy, gdy chudzielec się potknął i nie trafiwszy stopą na niewielki stopień, zniknął z pola widzenia, wpadając pod maskę transportera. Porucznik nie by ł nawet pewien, czy go przejechał czy nie. Przy ty m wierzganiu i hałasie nie poczułby tak kruchej przeszkody jak ludzkie ciało ani nie usły szał krzy ku dzieciaka, którego los by ł mu zresztą obojętny.

Skoro zdecy dował się iść na wojnę, i to po stronie zimnokrwisty ch morderców, sam by ł sobie winien. Zomowiec wy przedzał kolejne wagony, lecz gdy by ł już w połowie składu, sprawa się ry pła. Uciekający pociąg wjechał na centralną część stacji, gdzie by ło ty lko kilka wolny ch torów. Porucznik zobaczy ł w oddali ścianę stojący ch obok siebie wagonów. Miał dwa wy jścia: albo zwolni i poczeka, aż węglarki ponownie go wy przedzą, albo odbije w prawo i spróbuje się przedrzeć po jedny m z trzech wolny ch torowisk. Po chwili zastanowienia wy brał to drugie rozwiązanie. Skręcił zawczasu, by pokony wać szy ny pod jak najostrzejszy m kątem. Dość już miał tej trzęsionki, a musiał pokonać sześć torów, jeśli chciał się wpasować w wąskie przejście. Cieszy ło go jedy nie to, że cały czas nadrabia straty. Przy odrobinie szczęścia wy dostanie się ze stacji przed lokomoty wą i spróbuje… Wcisnął hamulec obiema stopami, klnąc na cały głos. Transporterem potężnie zarzuciło. Wóz się zaklinował, a Mawet rąbnął ramieniem w drzwiczki. To nie by ł wolny tor, ty lko ślepy zaułek. Pomiędzy dwoma długimi składami wagonów towarowy ch stał znacznie krótszy pociąg specjalny. Wy cofanie z tej pułapki by ło niemożliwe. Porucznik sięgnął po słuchawki. Radiostacja niestety nie dała się włączy ć: kilka minut tego szaleństwa zamieniło delikatne układy i lampy w stertę nic niewartego szmelcu.

51 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 06:11 pl. Wolności Nie by ło tak źle, jak się z początku zdawało. Niesy to, choć Bartek nigdy by go o to nie podejrzewał, zaproponował genialne w swojej prostocie rozwiązanie. Choć nie mieli łączności z wy cofany mi jednostkami, mogli kontaktować się z załogami wozów podległy ch wcześniej Bartkowi, a te – opuszczając miasto – mogły przecież dołączy ć, choćby ty mczasowo, do jadący ch w ty m samy m kierunku większy ch oddziałów. Miał rację, skubany. W ciągu kwadransa porozumieli się z dowódcami ośmiu kompanii piechoty zmotory zowanej i jedny m batalionem wojsk inży niery jny ch. Sześć z ty ch jednostek walczy ło o przetrwanie, odpierając ataki zarażony ch mieszkańców ty ch miejscowości, do który ch żołnierze dotarli po ewakuacji z Wrocławia. Trzy pozostałe odpowiedziały pozy ty wnie na apel majora: jedna dotarła już na plac Wolności, druga zameldowała przed chwilą o minięciu rogatek miasta, a ostatnia, najliczniejsza, czy li wspomniany batalion inży niery jny, powinna pojawić się w centrum najpóźniej za godzinę. To by ły wszy stkie siły, na jakie Biedrzy cki mógł liczy ć w ty m momencie. Uzy skane w trakcie rozmów namiary na kolejne jednostki ujawniły skalę problemu, przed który m stanął. Epidemia rozprzestrzeniała się lotem bły skawicy po cały m Dolny m Śląsku. Wszędzie trwały zacięte walki, które zby t rozproszeni i pozbawieni zaopatrzenia żołnierze musieli prędzej czy później przegrać. Nic więc dziwnego, że dowódcy nie chcieli sły szeć o powrocie do metropolii, gdzie mieliby przeciw sobie nie kilkuset, lecz dziesiątki lub nawet setki ty sięcy nieumarły ch. Bartek przerwał wy woły wanie ty lko na chwilę, by powitać w namiocie dowódcę nowo przy by łego oddziału. Na czele trzeciej kompanii trzy sta czterdziestego batalionu piechoty zmotory zowanej stał… podporucznik Paweł Deptuch. Jak się okazało, reszta kadry oficerskiej zasiliła przed niespełna godziną szeregi nieumarły ch, dzieląc los ponad sześćdziesięciu podwładny ch zabity ch podczas walk w lasach opodal Kątów Wrocławskich. Mało brakowało, by próba przegrupowania sił po rejteradzie zakończy ła się całkowitą klęską tej formacji. Ty lko niezwy kła przy tomność umy słu kapitana Mateusza Alaszewicza ocaliła wy cieńczony ch i przerażony ch żołnierzy. Stając na czele pierwszego plutonu w miejsce poległego na samy m początku starcia sierżanta Konrada Goły gowskiego, Alaszewicz zapewnił osłonę reszcie pododdziałów swojej jednostki i umożliwił im wy rwanie się hordom wrogów. Żaden z pięćdziesięciu siedmiu szeregowy ch i podoficerów, którzy stawili czoła nieumarły m, nie opuścił tamty ch lasów. Wy dawszy Deptuchowi rozkaz załadunku zapasów na stojące na placu ciężarówki, major poczuł obawę, że jego początkowy opty mizm mógł by ć na wy rost. Jeśli następna kompania okaże się równie przetrzebiona jak trzecia, nie mówiąc już o najmniej odpornym na ataki batalionie inżynieryjnym… Otrząsnął się z tej my śli jak pies z zimnej wody. Nie, nie będzie aż tak źle. Miał do dy spozy cji

co najmniej kilkuset świetnie wy szkolony ch i w pełni wy posażony ch żołnierzy, a na ty m placu znajdowało się dość amunicji i ży wności, żeby mogli konty nuować walkę z zarażony mi przez długie ty godnie czy nawet miesiące. Musiał ty lko obmy ślić sensowny plan. I to zanim pojawią się tutaj niedobitki brzeskiego batalionu wojsk inży niery jny ch. – Towarzy szu majorze? Biedrzy cki drgnął na dźwięk znajomego głosu. Obrócił się szy bko, odkładając trzy mane w dłoniach słuchawki. W wejściu do namiotu stali Niesy to i… Nizner. – Co wy tu robicie, podporuczniku? – zapy tał Bartek, nie wierząc własny m oczom. – My ślałem, że ewakuowaliście się z Niewiadomskim… – Kazaliście przekazać przełożonemu, że przechodzę pod wasze rozkazy, no to odmeldowałem się i wróciłem na komendę, żeby poczekać na wasz powrót. A potem… – zamilkł zawsty dzony. – Przy ciął komarka – rzucił rozbawiony m tonem Niesy to. Bartek, który także zdąży ł zauważy ć lekko podpuchnięte oczy podwładnego, pokiwał ze zrozumieniem głową. – Wsty d się przy znać, ale to… Major uciszy ł go uniesieniem dłoni. – Najważniejsze, że nic wam się nie stało – uciął, uznawszy, że na razie zachowa dla siebie informacje o losie Gniazda. – Chodźcie, potrzebuję waszej rady. – Zaprowadził obu mężczy zn do stołu, na który m rozłożono mapę. Kapitan Niewiadomski zostawił ją tutaj razem z resztą sprzętu, gdy Bartek kazał mu spieprzać z miasta. – Znacie Wrocław jak własną kieszeń… – To przesada, towa… – Nie przery wajcie mi – upomniał go Biedrzy cki – i nie kry gujcie się jak panienka na pierwszej randce. Znacie to miasto i wiecie o nim znacznie więcej niż ktokolwiek inny. To wy wpadliście na pomy sł z barkami i Brochowem… – Bartek zawiesił głos, czekając, aż podporucznik przy taknie. – Sami więc widzicie… Po ty ch słowach zamilkł na dłuższą chwilę, zastanawiając się, ile może i powinien powiedzieć młodemu oficerowi. Ostatecznie postanowił podzielić się z nim ty lko konieczny mi informacjami. Nie wiedział, jak Nizner się zachowa, gdy usły szy, że już nie ty lko Wrocław, ale cała Polska jest areną zmagań z zombie. A potrzebował jego trzeźwego osądu jak nigdy wcześniej. – Czarny scenariusz wy gląda tak – podjął. – Musimy przetrwać na terenie miasta. Mamy do dy spozy cji dwie niepełne kompanie piechoty zmotory zowanej i dużą część batalionu brzeskiego. – Chodzi o tę jednostkę inży niery jną? – zapy tał podporucznik. – Właśnie o nią. Nizner się uśmiechnął. Nawet nie spojrzał na mapę. – Nie uwierzy cie mi pewnie, towarzy szu majorze, ale ja to mam rozpracowane od bardzo dawna. Niesy to i Biedrzy cki wy mienili znaczące spojrzenia. – Przewidzieliście możliwość wy stąpienia takiej zarazy ? – Nie, towarzy szu majorze. Mam takiego niety powego konika, hobby znaczy. Staram się przy gotować na każdy możliwy czarny scenariusz. – I w wolny m czasie wy my śliliście, co trzeba zrobić, żeby ocalić miasto przed inwazją zombie? – No… nie do końca. O ty ch tam, zombie, nie sły szałem aż do dzisiaj, ale mam w głowie

gotowy plan na wy padek bardzo zakaźnej epidemii. – Mówcie więc, Nizner – zachęcił go Bartek. – Mówcie. – Dobrze. Ty lko nie wiem, czy wam się spodoba to, co usły szy cie, towarzy szu majorze.

52 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 06:12 Dworzec Główny – A posłuchajcie tego. – Marcin Zwierzchowski otarł łzy z kącików oczu. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał taki ubaw. – Na bezludnej wy spie rozbija się samolot. Przeży ło ty lko trzech pasażerów: Winnetou, Lenin i Polak. Polak cały dzień kręcił się po okolicy, ale nie znalazł nic do jedzenia. Wieczorem wraca na miejsce katastrofy, patrzy, a tam Winnetou siedzi i smaży sobie steki na ogniu. Ślinka mu pociekła, przy siadł się szy bko, ale nie wie, jak zagaić, żeby Indianin dał mu gry za. W końcu wy my ślił. Słuchaj, Winnetou, mówi, ja to Lenina naprawdę nie lubię. A czerwonoskóry wódz na to: Nie lubisz, to nie jedz. Nie będę cię zmuszał. Studenci roześmiali się w głos, ściągając na siebie wzrok tłumu wy męczony ch ponury ch ludzi. Zaraza, trwająca niemal całą noc strzelanina, nadawane bez przerwy komunikaty nakazujące mieszkańcom pozostanie w domach – wszy stko to podsy cało atmosferę strachu i niepewności. Nie dziwił więc fakt, że ty le osób spanikowało i już o pierwszy m brzasku, ignorując zalecenia władz, zapełniło wszy stkie dworce. Ludzie liczy li w swej naiwności na to, że dzięki zaświadczeniom o szczepieniu bez najmniejszego trudu dostaną się do pierwszego lepszego pociągu i przeczekają najgorsze na prowincji – w pensjonatach, u przy jaciół albo krewny ch. Niestety, choć chętny ch do wy jazdu przy by wało, kasy by ły wciąż nieczy nne, a rosnące z każdą chwilą kolejki do nich wiły się niczy m węże oplatające ramiona sy nów Laokoona. Kwadrans przed szóstą nikt już nie wiedział, kto przed kim stoi, a ogromną halę wy pełniał coraz ciaśniejszy i coraz bardziej rozjuszony tłum. Wesołków, takich jak studenci stojący pod ścianą tuż przy wy locie przegrodzonego barierkami tunelu peronowego, by ło naprawdę niewielu. – Ja znam lepszy – rzucił inny student, Robert Dulemba, najmłodszy z całej piątki. – Jest rok pięćdziesiąty pierwszy. Czukcza, przodownik pracy w kołchozie, wy jechał na wczasy do Moskwy. Wraca po dwóch ty godniach, zwołuje wszy stkich mieszkańców swojej wioski i mówi: Jak zapewne sły szeliście, socjalizm to ustrój wy my ślony dla człowieka. Tak, mówią Czukcze, sły szeliśmy, ale przecież wiemy, że to wierutne bujdy. A on im na to: My licie się. To wszy stko święta prawda. By łem w stolicy i na własne oczy widziałem tego człowieka. Znowu zaczęli rechotać, a gdy się nieco uspokoili, dołączy ł do nich facet w średnim wieku, o zaczerwieniony ch oczach i przepitej, szczurzej twarzy. Miał na sobie znoszony ortalion i wy miętoszony kapelusik z piórkiem. – Ja też znam świetny dowcip – powiedział, poklepując stojącego najbliżej Mikołaja Klimczaka, brodatego studenta ekonomii. Zanim zaczął, oblizał wargi szy bkim, żmijowy m ruchem języ ka. – Właściwie nie ty le kawał, ile zagadkę. Wiecie, moi złoci, kto budował Kanał Białomorsko-Bałty cki? – Wy szczerzy ł zęby, choć jego oczy pozostały zimne jak lód. – Nie wiecie? – udał zdziwienie, gdy studenci nie zareagowali. – Odpowiedź jest prosta: ci, którzy opowiadają anty państwowe kawały. Ale to jeszcze nie koniec zagadki! – dodał, podnosząc głos. – Kto im w budowie pomaga? – Przeniósł wzrok na koczujący ch obok ludzi, sprawiając, że wszy scy

naty chmiast spuścili głowy. – Ci, którzy ich słuchają! – dokończy ł tajniak, wy buchając gromkim śmiechem. Na ten znak obok studentów wy rośli kolejni dwaj tajniacy. *** Karol Schröder miał to szczęście, że dobry Bóg nie poskąpił mu wzrostu. Co innego z wagą, ale czy warto żałować paru kilogramów, gdy się patrzy na świat ponad głowami przeciętny ch zjadaczy chleba? On sam by ł bardzo zadowolony ze swej postury. Dzisiaj bowiem otaczało go morze czupry n i ły sin, rozciągające się i falujące jak okiem sięgnąć. Sterczał pośrodku tego tłumu już od godziny, koły sząc usy piającego mu na rękach sy nka i słuchając niekończący ch się złorzeczeń żony, choć to właśnie ona namówiła go do wy prawy na dworzec. Katarzy na piekliła się cały wieczór, a potem budziła go w nocy kilka razy, pomstując na burzę, strzelaninę i smród spalenizny wy czuwalny w wy najęty m pokoju mimo szczelnie zamknięty ch okien. Kiedy zaś usły szała nad ranem huk odległej eksplozji, od której zadrżało nawet ich łóżko, naty chmiast zaczęła pakować walizki. Karol uległ jej namowom, ponieważ sam też miał dość poby tu w ty m mieście, z dala od rodzinny ch Katowic. Gdy by wiedział, że wpadnie w takie szambo, nigdy nie dałby się namówić na tę wakacy jną eskapadę. Niestety nie mógł przewidzieć tego, że wy lądują w samy m środku kwarantanny i już pierwszego dnia urlopu trafią do izolatorium. Opuścili Labiry nt przedwczoraj, także jako jedni z pierwszy ch, ale najwy raźniej ty lko po to, by utknąć na ty m cholerny m dworcu. Karol przełoży ł Kajusa na lewe ramię, żeby dać odpocząć ścierpniętej ręce. Pojawili się na dworcu bardzo wcześnie. Zanim splątane w gordy jski węzeł kolejki do kas wy mieszały się do reszty i zapanował kompletny chaos. Każdy późniejszy komunikat, odwołujący połączenia podmiejskie i zwiększający opóźnienia pociągów dalekobieżny ch, pogarszał ty lko sy tuację. Ludzie by li tak podenerwowani, że wy starczy łaby jedna iskra, by doprowadzić do eksplozji, która zrówna to miejsce z ziemią. Na szczęście dla jego rodziny zwy kłe zgrzy tanie zębów to za mało, aby zdetonować ludzki gniew – aczkolwiek w ty ch akurat okolicznościach nie by ło to wcale takie pewne. Gdzieś przed nim, w okolicy wy lotu głównego tunelu, zapanowało nagłe poruszenie. Spojrzał w tamty m kierunku, jak wszy scy wokół, z nadzieją, że pilnujący dostępu do peronów sokiści rozstąpili się w końcu i zrobili przejście. To by mogło oznaczać, że… – Otworzy li już kasy ? – Stojąca obok kobieta pociągnęła go mocno za rękaw koszuli, omal nie budząc Kajusa. – Nie – odparł burkliwie, zlustrowawszy wzrokiem ciąg zasłonięty ch okienek. Żadna ze sraczkowaty ch gardinek ozdobiony ch sy mbolem Polskich Kolei Państwowy ch nawet nie drgnęła. – Ale ktoś się przeciska w naszą stronę – dodał, wy patrzy wszy prawdziwy powód zamieszania. – Ludzie mają już dość – mruknęła kobieta, głaszcząc po rudej czupry nie wtulającego się w jej udo chłopczy ka. Karol pokiwał głową. Też mi odkrycie, pomy ślał. Większość zgromadzony ch by ła bliska załamania. Strach nie pozwalał im wrócić do domów, a rosnąca wciąż iry tacja popy chała do coraz drasty czniejszy ch zachowań. Inne dworce by ły tak samo zatkane – plotki szerzące się

w tłumie lotem bły skawicy już dawno potwierdziły najgorsze obawy Karola. Na obrzeżach ciżby, wy lewającej się daleko poza mury dworca, gromadzili się ci, którzy krąży li od stacji do stacji w złudnej nadziei, że na którejś z nich zdołają kupić bilet i wsiąść do pierwszego z brzegu pociągu. Kto miał samochód, ten mógł próbować opuścić miasto kilkoma drogami wy lotowy mi, ale takich szczęśliwców nie by ło wielu. Karol przy najmniej nie znał ani jednego. Szczurek w kapelusiku – z wy glądu tajniak – przepchnął się obok Schrödera, prowadząc za sobą kilku młody ch, nachmurzony ch mężczy zn. Kolumnę zamy kało dwóch inny ch tajniaków, różniący ch się od przewodnika wy łącznie barwą zarostu. – Ktoś się doigrał – burknęła Katarzy na, obrzucając wzrokiem zatrzy many ch. – Że też nawet w taki dzień nie dadzą ludziom spokoju – zawtórowała jej kobieta, która wcześniej zagadnęła Karola o kasy biletowe. – Takie czasy – odparł, nawet na nią nie patrząc, po czy m sprawdziwszy, czy nie ma obok jakiegoś kapelusza z piórkiem, dodał: – Rządzą nami despoci. – Święte słowa – potaknęła kobieta. – Cała nasza nadzieja w dzieciach… – zmierzwiła rudzielcowi czupry nkę. Karol spuścił wzrok. Chłopak oderwał się w końcu od spódnicy matki. Miał strasznie buńczuczną minę i przenikliwe, lekko wy łupiaste oczy. – Jak ja zostanę premierem, to wszy stko pozmieniam – oświadczy ł rezolutnie, dziwnie wy mawiając r. Karol uśmiechnął się pod nosem. Tak, na pewno, pomy ślał lekceważąco. – Mój Donald wy soko mierzy – dodała kobieta nie bez dumy, przy gładzając dłonią grzy wkę sy na. – Pani co? – zdziwił się Schröder. – Mój sy n – odparła urażony m tonem. – Ma na imię Donald. Po ojcu. Dopiero teraz zauważy ł, że kobieta zaciąga lekko, jakby znajomo, chociaż nie przy pominało to ani śląskiego, ani góralskiego. – Wie pani… – urwał, zastanawiając się, co powiedzieć. Nie chciał jej urazić, a z drugiej strony śmieszy ły go takie deklaracje. Chłopak o tak egzoty czny m i co tu ukry wać, zabawny m imieniu będzie miał ogromne problemy z przetrwaniem szkoły, a co dopiero ze zrobieniem kariery polity cznej. Karol nie wy obrażał sobie sy tuacji, w której ktoś na kolejny m zjeździe partii zapowiada wejście na try bunę premiera rządu: „A teraz wy słuchamy towarzy sza Donalda Jakiegośtam”. Boki zrywać! Jego wzrok spoczął na pobliskiej gablocie reklamującej program kina dworcowego. Wisiały tam dwa plakaty. Z bliższego szczerzy ły się do niego facjaty jeszcze bardziej ry ży ch i piegowaty ch bliźniaków dosiadający ch ptaka przy pominającego krzy żówkę łabędzia z pelikanem. – Prędzej Jacka albo Placka obwołają prezy dentem – dokończy ł pod wpły wem impulsu, nie kry jąc rozbawienia. – Gbur! – pisnęła kobieta, odwracając się do niego plecami. Dzieciak spojrzał na niego spode łba, zacisnął wargi i poszedł w jej ślady. – Sły szałaś? – Karol pochy lił się do żony, ale ta by ła zby t wściekła, by zwracać uwagę na jakieś głupstwa. – By łoby lepiej, gdy by śmy stali bliżej kas i wejścia do tunelu – wy paliła, stawiając go do pionu. – Spróbujmy się przecisnąć – zaproponował, podając jej Kajusa.

Sam złapał dwie wy pchane walizki i torując sobie nimi drogę, ruszy ł w stronę ciemnego wy lotu przejścia prowadzącego na drugą stronę dworca i wszy stkie pięć peronów. To tutaj przerzedziło się nieco przed momentem. Może za sprawą akcji tajniaków, może na skutek powtarzany ch co chwilę wezwań pły nący ch z megafonów, a może po prostu za sprawą zwy kłego zmęczenia. Ileż bowiem można stać w takim tłoku? Mimo wszy stko Katarzy na miała rację. Skoro chcieli się wy dostać z tego zadżumionego miasta, nie mogli się teraz poddać. Zajęcie strategicznego miejsca – pomiędzy ciągiem okienek kasowy ch, przy który ch trzeba będzie stanąć, by kupić bilet, a zagrodzony m wejściem na perony, na które jakoś trzeba będzie się dostać – wy dawało się najrozsądniejszy m rozwiązaniem. Tłum zafalował na obrzeżach, gdy od celu dzieliło ich jeszcze dziesięć metrów. Karol, mając szersze pole widzenia niż otaczający go wrocławianie, zauważy ł to znacznie wcześniej od inny ch. Ludzie stojący przed budy nkiem od strony poczty po chwilowy m odwrocie zaczęli ponownie napierać na ty ch, którzy wciąż znajdowali się pod przeszklony m półkolisty m dachem hali. Moment później podobne zamieszanie powstało za plecami Karola, w podcieniach wejścia głównego. Rwący się do wy jazdu z Wrocławia tłum wracał na dworzec. I nie by ł to by najmniej spokojny powrót. Ludzie przepy chali się, wrzeszcząc na siebie i złorzecząc sobie, jakby puściły ostatnie tamy powstrzy mujące niepohamowaną agresję. Karol odstawił walizki. – Daj mi Kajusa! – zawołał do żony, zanim rozlewająca się wolno fala ścisku dotarła do połowy odległości pomiędzy boczny m wejściem a tunelem. – Co ty wy prawiasz?! – oburzy ła się Katarzy na, gdy wy rwał jej rozespane dziecko z ramion. – Idź za mną – poprosił, mocno przy ciskając sy na i łapiąc ją za rękę. *** – Kaniowski, Jakub… – Tajniak notował w kajeciku kolejne nazwisko. – To już ostatni, towarzy szu sierżancie. Studentów ustawiono pod ścianą, przy schodkach prowadzący ch do nieczy nnego chwilowo kina. Przegonieni stamtąd ludzie ły pali wrogo na milicjantów w cy wilu, ale nikt nie odezwał się nawet słowem. Sły chać by ło ty lko szmery i od czasu do czasu przeraźliwe kaszlenie jakiegoś gruźlika. – I co, panowie? – Szczurek założy ł ręce na plecy i popatrzy ł na całą piątkę z najczy stszą pogardą. – Nie podoba się socjalisty czna ojczy zna? Przed wojną krowy by ście pasali albo od dziecka w jakiejś manufakturze zapieprzali, a nie szkoły kończy li. Tak, bolesne to, ale prawdziwe. A wy co? Zamiast dziękować partii, że dała wam możliwość awansu społecznego, plwacie na socjalizm. Ciekawe, co będziecie jedli, Dry jer – przeciągnął kpiąco ostatnią samogłoskę – skoro Lenina nie lubicie, a inży nierem za Chiny Ludowe nie zostaniecie, bo wasza przy goda z uczelnią właśnie się skończy ła. – Przedarł teatralny m gestem trzy maną w dłoniach legity mację. – Buraki – mruknął wy mieniony z nazwiska student, mrużąc gniewnie oczy. – Coście powiedzieli? – Szczurek w momencie poczerwieniał. – Buraki – powtórzy ł głośniej Dry jer. – Marek! – szepnął ostrzegawczo stojący obok Zwierzchowski.

– Buraki będę jadł, towarzy sze milicjanci – dokończy ł spokojnie student. – Zapy taliście, to odpowiadam. Sierżant przeżuł cisnącą się na usta obelgę. Doskonale wiedział, co naprawdę znaczy to słowo, i nie miał zamiaru odpuścić kpiącemu z niego gnojkowi, ale wszy stko w swoim czasie. Zemsta najlepiej smakuje na zimno. Tego nie uczono na kursach wieczorowy ch. Tę prawdę odkry ł sam. A że po ostatniej nocy, spędzonej na zakrapiany m suto dancingu, obudził się z potworny m kacem, musiał sobie na kimś ulży ć. Wieczorem padł wcześnie, chy ba jeszcze przed jedenastą, przez ten pieprzony „Swojczy cki” bimber. Zabrali z magazy nu trzy litrowe butelki skonfiskowane parę dni wcześniej przemy tnikom z Psiego Pola. Oficjalnie zostały wy lane, jak cała reszta zarekwirowanego alkoholu. W rzeczy wistości nic się jednak nie zmarnowało. Dzięki ofiarnej pracy patroli strzegący ch LZN-u pół komendy miało od paru ty godni uży wanie. Ludzie, ależ ta berbelucha poniewiera. Aż żal będzie przyskrzynić skurczybyka, który ją destyluje… Gdy wstał blady m świtem, nie poszedł w ślady wielu trzeźwiejący ch kolegów i zamiast strzelić sobie leczniczego klina, zaraz po opuszczeniu hotelu zainteresował się zbiegowiskiem po drugiej stronie ulicy Świerczewskiego. Wrócił po dwóch równie jak on niedopity ch kaprali i razem ruszy li w teren czy ścić ojczy znę z klasowego wroga. Jak się okazało, by ła to nader słuszna decy zja. – Macie rację – powiedział, oblizawszy obleśnie wargi. – Będziecie żreć buraki. Ale dopiero na starość, jak już wy jdziecie z pierdla. Ucieszy ł go widok blednący ch wy moczków. Dry jerowi z ty ch jego różowy ch policzków odpły nęła chy ba cała krew. A wodniste oczka zrobiły mu się taaakie wielkie. I jeszcze bródka zaczęła drżeć… Jak łatwo złamać tych maminsynków, pomy ślał sierżant. Otworzy ł usta, ale nie zdąży ł wy powiedzieć kolejnej groźby. Ktoś wpadł na niego z takim impetem, że musiał zrobić krok do przodu, by utrzy mać równowagę. *** Prący przed siebie Karol dotarł do barierek, zanim w hali dworcowej rozpętało się piekło. Ludzie wrzeszczeli i miotali się bezsilnie, jednakże napór z zewnątrz nie ustawał. Sokiści, nawet wspierani przez wezwany ch w pośpiechu kolegów, nie mieli żadny ch szans. Wy trzy mali może pięć sekund, a potem odskoczy li od wy łamy wany ch barierek i pognali tunelem w kierunku schodów prowadzący ch na perony. Karol biegł tuż za nimi – z dzieckiem na ręku i holując za sobą zdy szaną żonę. Minął pierwszy peron, licząc na to, że większość ludzi tam właśnie będzie szukała ratunku. Niewiele się pomy lił. Masy uciekinierów rozdzieliły się, prąc w górę schodów, ale tunel by ł tak szeroki, że ci, którzy znajdowali się pośrodku tej ludzkiej rzeki, nie zwolnili nawet i nadal gonili Schröderów. Karol minął więc drugi peron, nie zważając na protesty żony. – Skręcimy na następny ! – zawołał krótko, widząc, że ludzie czekający na placu po drugiej stronie dworca także przy puszczają szturm na barierki. Zauważy li już, co się dzieje, i nie zamierzali nikomu ustąpić cennego miejsca. Trzeci peron by ł więc ostatnim, do którego warto biec. Schröderowie skręcili w prawo. Pokonując niskie, szerokie stopnie, poczuli na twarzach chłodniejsze powietrze napły wające z otwartej przestrzeni i wszechobecny zapach smaru.

Jeszcze kilka kroków i… wy padli na peron. Pusty, jak wszy stkie oprócz drugiego, przy który m stał jedy ny pociąg. Wokół sześciu wagonów doczepiony ch do dy miącej lokomoty wy kłębił się teraz dziki tłum. Ludzie tratowali się wzajemnie, szturmując każde drzwi i okno. W ich wrzaskach tonęła cała reszta dźwięków, łącznie z nadawany m właśnie komunikatem. Karol rozejrzał się pośpiesznie. Kilka inny ch składów stało na torach, ale daleko za peronami, na bocznicach. W ich stronę ludzie też już biegli, gubiąc po drodze walizki i tobołki. Kto się przewrócił, by ł naty chmiast tratowany. Kilkanaście sekund wy walczonej na starcie przewagi po jednej niezby t trafnej decy zji bły skawicznie stopniało do zera. Na trzeci peron wpadali właśnie kolejni zdezorientowani pasażerowie. Większość mężczy zn, stwierdziwszy, że nie ma tu niczego, czy m można by uciec z miasta, zeskakiwała od razu na tory, by dołączy ć do tłumu walczącego o miejsca w jedy ny m pociągu. Inni gnali na przeciwległy kraniec peronu, upatrując większy ch szans na ucieczkę w pozostawiony ch na bocznicy wagonach. Karol pociągnął żonę w odwrotny m kierunku, by le dalej od schodów i spanikowanego tłumu. Wy rwała mu się jednak, ledwie wy szli spod zadaszenia. – Ty durniu! – sy knęła ze złością, pokazując palcem na peron obok. – Dlaczego tam nie skręciłeś? By liby śmy pierwsi! – Dlatego – odwarknął. Przez okno jednego z przedziałów właśnie wy pchnięto jakąś kobietę. Poleciała na głowy walczący ch o miejsce i choć rozpaczliwie próbowała utrzy mać się na ich ramionach, zniknęła szy bko w skłębionej masie ciał, jakby utonęła w prawdziwej wodzie. A nie by ła pierwszą i jedy ną ofiarą oszalały ch z przerażenia bestii, które jeszcze przed momentem nazy wały siebie ludźmi. Peronem drugim zawładnęło całkowicie prawo dżungli. Katarzy na zamilkła. Otarła czoło, potem usta. Ten widok wart by ł setek słów i w mgnieniu oka pozbawił ją złudzeń. Gdy by dostali się do tego pociągu, pewnie już by nie ży li. A jeśli nawet dotrwaliby do tej chwili, ich los by łby przy pieczętowany. Spojrzała na przeciwny koniec dworca i szerokie torowisko, na który m ty siące desperatów próbowało wedrzeć się do pozamy kany ch na cztery spusty wagonów. – I co teraz? – zapy tała. *** Dry jer przestał słuchać mendzącego esbeka. Nie wierzy ł własny m oczom. Stojąca kilka metrów od niego, sterana ży ciem i kaszląca przeraźliwie staruszka przewróciła się nagle, znikając w tłumie przerażony ch ludzi. Zaraz jednak zobaczy ł ją ponownie. Ty m razem wy glądała jeszcze gorzej, choć kaszel przeszedł jej jak ręką odjął. Najbliżsi sąsiedzi zaczęli się przed nią cofać, ale w ty m właśnie momencie rzeka ludzi zmierzający ch do pobliskiego wy jścia została zahamowana, a mgnienie oka później zawrócona. Ci, którzy opuścili dworzec, wracali teraz, czy mś wy straszeni, i parli przed siebie, nie zważając na nic. Zwarty mur ciał spy chał oszołomioną staruszkę na ścianę, pod którą tajniacy spisy wali studentów. Dopiero wtedy Marek zobaczy ł, co tak wy straszy ło osoby z jej bezpośredniego otoczenia. Staruszka miała wy wrócone oczy jak człowiek nieprzy tomny albo umarły. Twarz jej

posiniała, szczęka opadła, spomiędzy wy bity ch przy upadku zębów ciekła strużka krwi. Im bliżej by ła pleców tajniaka, ty m więcej szczegółów widzieli stojący naprzeciwko niego studenci i ty m większy zdejmował ich strach. Kiedy w końcu wpadła na szczurka i powaliła go na posadzkę, z wrzaskiem rzucili się do ucieczki. Niedaleko zabiegli. Tuż za rogiem kłębił się tłum tak zbity, że nie mieli szans na zrobienie choćby jednego kroku. – Co teraz?! – Podenerwowany Zwierzchowski zerknął przez ramię. Halę dworcową zalewały wciąż nowe rzesze coraz bardziej spanikowany ch ludzi. Tu i ówdzie w ruch szły pięści. Pociągnięta za włosy dziewczy na poleciała na posadzkę, prosto pod nogi biegnący ch. W jednej sekundzie powstał tam wielki zator. Dopiero po dłuższej chwili ze zbitej masy ciał zaczęły się wy dostawać pojedy ncze osoby, pokonawszy przeszkodę w postaci stratowanej dziewczy ny i inny ch pechowców, którzy potknęli się o jej zwłoki. Z głębi dworca także dobiegały histery czne krzy ki. Echem niosło się nieprzerwane głośne kaszlenie. Gdy ktoś zawy ł, ciżba szarpnęła się nagle w ty ł, pory wając studentów ze sobą. Zostali wchłonięci przez tłum, stali się jego nierozerwalną częścią. Z chwili na chwilę oddalali się od siebie: odpy chani, potrącani i kopani po kostkach przez oszalały ch ze strachu ludzi. Kaniowski, który trzy mał się dwa kroki za Zwierzchowskim, sunął razem z ciżbą ku przepierzeniu z wielkich luksferów, za który m znajdowały się pomieszczenia techniczne i punkt przesy łek konduktorskich. Część osób próbowała wy rwać się z tej matni, przechodząc na dworcowe zaplecze, dzięki czemu przed Jakubem trochę się przerzedziło. W efekcie ci, którzy napierali na niego od ty łu, zaczęli go spy chać prosto na zmiażdżone dziesiątkami par nóg zwłoki. Jeszcze krok i wy czuł coś pod butem. Gdy postawił drugą stopę na czy mś równie miękkim, skrzy wił się z niesmakiem. Nie chciał nawet my śleć, po czy m stąpa. Przy ciśnięta do jego boku straszliwie spocona i blada kobiecina znienacka zawy ła mu do ucha. Nie zachwiała się ty lko dlatego, że nie miała jak. W normalnej sy tuacji pomógłby jej, podtrzy mał ją za łokieć, ale w ty m ścisku nie by ł w stanie ruszy ć palcem. Czuł ty lko, że się szarpie koło niego, i sły szał, że piszczy, jakby włoży ła nogę w sidła. Zemdlała moment później, ale nie upadła – utrzy my wana nadal w pionie przez ciała ty ch, którzy stali wokół. Niesiony ludzkim nurtem Kaniowski parł nieubłaganie na lśniące szklane kafle. Skupiał na nich całą uwagę, próbując oswobodzić choć jedną rękę. Miał nadzieję, że uda mu się ominąć przeszkodę i trafić w wąskie przejście, który m najwy raźniej można by ło opuścić… Zemdlona kobieta zadrżała na cały m ciele. Zerknął na nią przerażony, że będzie świadkiem jej ostatnich chwil, ale nie, zamarła ty lko na moment, a potem podniosła głowę. Jednakże z otwarty ch szeroko ust nie wy doby ł się żaden dźwięk, a spod uchy lony ch powiek wy jrzały białka wy wrócony ch oczu. Do tego by ła bardzo zimna… Przy lgnęła do Jakuba tak mocno, że poczuł to nawet przez ubranie. Wtem świat zawirował mu przed oczami, po czy m wokół wszy stko zszarzało. Zaczął tracić najpierw siły, potem oddech. Miał wrażenie, że coś wciąga go do bezdennej, mrocznej otchłani. ***

Schröder koły sał rozbudzonego sy nka, rozglądając się dokoła siebie. Sy tuacja pogarszała się z każdą chwilą. Sokiści całkiem stracili kontrolę i nawet nie starali się jej odzy skać. Trzej kolejarze wy biegli właśnie z budki dy żurnego ruchu i nie oglądając się za siebie, pognali na bliższy kraniec peronu. – Powinniśmy zrobić to samo. – Karol spojrzał na żonę. – Nie mamy szans w starciu z ty mi… zwierzętami. Katarzy na skinęła potulnie głową. Panika wy parła z niej cały gniew. Chwy cił ją za rękę, lecz zanim zdąży li zrobić pierwszy krok, w oddali rozległ się przenikliwy gwizd. Karol obejrzał się przez ramię. Ludzie walczący przy stojący ch na bocznicy pociągach także zamarli; część oderwała się po chwili od tłumu i pobiegła w kierunku najdalszy ch torów. Do dworca zbliżał się jakiś pociąg. Karol dostrzegł lokomoty wę kilka sekund później, gdy wy łoniła się zza stojący ch jeszcze dalej wagonów towarowy ch. Maszy nista zauważy ł pędzący ch mu naprzeciw ludzi. Ciągnął za gwizdawkę jak szalony, lecz zaślepieni walką o przetrwanie uciekinierzy za nic mieli dawane im sy gnały. Katarzy na wtuliła się w męża, gdy czołownica lokomoty wy skosiła grupkę najśmielszy ch i najgłupszy ch mężczy zn, którzy bezskutecznie próbowali przebiec przed rozpędzony m molochem. Ta krwawa tragedia otrzeźwiła nieco resztę ludzi. Najbardziej jednak zniechęcił ich widok ciągnięty ch przez parowóz wagonów. To nie by ły pulmany ani nawet enerdowskie piętrówki, ty lko najzwy klejsze w świecie węglarki. Zawiedziony tłum zawrócił. Ci, którzy zeskoczy li przed chwilą z peronów, także zatrzy mali się w pół kroku. Zaskoczony takim powitaniem maszy nista zaczął ty mczasem hamować. Kiedy rozległ się przenikliwy zgrzy t, wwiercający się w środek mózgu, niedoszli pasażerowie jak jeden mąż zacisnęli zęby. Nawet na dwójce zrobiło się momentalnie cicho jak makiem zasiał. Karol osłonił uszy sy nka, ale ten i tak zaczął płakać – kolejne sekundy mijały, a uciążliwy hałas nie milkł. Lokomoty wa, sunąc po szy nach w asy ście snopów iskier, opuściła wreszcie zadaszoną część dworca i zatrzy mała się dopiero przed pierwszy m wiaduktem, dzieląc dworzec na pół. Cisza trwała ty lko przez moment. Walczący o szansę ucieczki nie czekali na rozwój wy padków. Ich wrzaski wzbiły się momentalnie pod wy sokie zadaszenie. Maszy nista wy skoczy ł z lokomoty wy i przy wołał do siebie uciekającą trójkę mężczy zn w granatowy ch mundurach. Tłumaczy ł im coś najpierw przez chwilę, wy machując rękami jak wiatrak, a potem wszy scy pobiegli do wagonów. Widząc, co robią kolejarze, Karol się uśmiechnął. – Chodź! – pociągnął żonę za sobą. Kolejarze odryglowują kolejne drzwi! Ten pociąg może być ostatnią szansą na wydostanie się z miasta. Kilkadziesiąt węglarek pomieści tysiące ludzi. Pieprzyć wygodę, pieprzyć wszystko! Pomęczymy się godzinę albo dwie, ale będziemy żyć!… Schröderowie ruszy li truchtem w stronę lokomoty wy, zanim większość ludzi zrozumiała, co się święci. ***

Dry jer i Zwierzchowski zostali przy parci do ściany oddzielającej dolny poziom hali od restauracji i barów. Ścisk by ł tutaj niewiele mniejszy, ale w końcu udało im się zatrzy mać. Stanęli na czy ichś porzucony ch tobołach, dzięki czemu mogli wy stawić głowy ponad tłum i nareszcie odetchnąć. Przez moment cieszy li się jak dzieci, bardzo szy bko jednak, gdy zaczęli się rozglądać za zgubiony mi kolegami, zauważy li coś, co naty chmiast ścięło im krew w ży łach. – Jezus Maria… – jęknął Marcin. By łby się przeżegnał, gdy by mógł poruszy ć ręką. Mieli doskonały widok na spory kawałek hali i stłoczony ch w niej ludzi, dostrzegli więc szy bko głowę Mikołaja. Dzieliło ich zaledwie kilkanaście osób, ale w ty ch warunkach równie dobrze mógłby tkwić za gruby m murem. Klimczak stał przodem do nich, koły sząc się w ry tm falowania otaczającego go tłumu, tak że dopiero gdy jego głowa przetoczy ła się po raz kolejny, zobaczy li wy raźnie sinofioletową skórę, wy walony języ k i białka wy bałuszony ch oczu. To nie jest twarz żywego człowieka! Spanikowane bydło zmiażdżyło go, udusiło na stojąco i porwało bezmyślnie ze sobą…, struchlał na ten widok Marek. To by ł jednak dopiero początek tego koszmaru. Im dłużej wpatry wali się w otaczający ich tłum, ty m więcej widzieli podobny ch obrazków. Ludzie umierali w tej hali stojąc na podobieństwo ty tułowy ch drzew Alejandra Casony. Odchodzili w nieby t niezauważenie, w całkowitej ciszy. W zbitej masie ciał by ło już więcej zwłok niż ży wy ch osób, a mimo to… Marcin poczuł zimny dreszcz, gdy sunący na skraju tłumu mężczy zna zaczął się powoli odwracać. Wy glądał jak upiór, choć nie miał wy walonego ozora ani wy bałuszony ch oczu. Ale kark i odstające ucho by ły sine. Choć bez dwóch zdań nie ży ł, poruszy ł ręką. Zwierzchowski zdąży ł się uchy lić, lecz głowa pobladłego Dry jera znalazła się dokładnie na drodze rozczapierzony ch palców. Marek pisnął cienko. Zdjęty przerażeniem zdołał oswobodzić prawą rękę, w której wciąż trzy mał czy taną przed zatrzy maniem książkę. Zasłonił się nią odruchowo, lecz niewiele to dało. Ży wy trup przy łoży ł dłoń do cienkiego woluminu i tak długo napierał, aż zmiażdży ł nim nos i kości policzkowe wy jącego z bólu i strachu studenta. Stojący nieopodal Marcin usły szał suchy trzask, z który m czaszka jego kolegi poddała się na spojeniach. Tu i ówdzie spomiędzy dziwnie sterczący ch włosów try snęła krew i pociekło coś szarego, galaretowatego. – Boże… – wy szeptał, gdy upiór cofnął w końcu rękę. Wprasowana w twarz Dry jera książka zaczęła się powoli zsuwać. Wolno, wolniutko, aż wtem odpadła nagle, gdy ciało Marka poruszy ło się, zwracając zmasakrowane oblicze ku koledze. Tego widoku serce młodego warszawianina nie mogło już wy trzy mać. *** Łukasz drżał na cały m ciele. Bitwa na Brochowie, paniczna ucieczka przed transporterem opancerzony m, widok Kamila wpadającego prosto pod ogromne koło, które rozpłaszczy ło go na torach jak kawał wielobarwnej plasteliny – wszy stko to doprowadziło spokojnego maszy nistę na skraj rozstroju nerwowego. Kiedy dojeżdżał do Dworca Głównego, trzy mała go przy ży ciu ty lko jedna my śli. Za cenę poświęcenia kolegi – o ty m, co stało się z inny mi, nie mógł przecież wiedzieć – ocalił ty siące

istnień ludzkich. By ć może nie rozkleiłby się do reszty, gdy by nie ten okropny wy padek. Co jednak mógł zrobić? Ci durnie wtargnęli na tory. Tuż przed lokomoty wą! Gdzieś mieli jego sy gnały. I zginęli. Pięciu, dziesięciu, piętnastu. Nie miał pojęcia, ile osób poszatkował. Na pewno dużo. Tak nim to wstrząsnęło, że przestał zwracać uwagę, co się wokół niego dzieje, i nie do końca by ł świadom wy padków na dworcu. Gdy wreszcie wy hamował, by ł zdenerwowany do tego stopnia, że nie mógł opanować drżenia rąk. A czekała go jeszcze ostatnia część zadania. Ktoś musiał pootwierać te cholerne węglarki! Jeśli zomowcy przekazali wiadomość do centrum, lada moment może się tu zrobić gorąco… Wiedział jednak, że sam – zwłaszcza w takim stanie – nie podoła. Na szczęście wy siadając z lokomoty wy, zauważy ł trzech mężczy zn w granatowy ch mundurach, którzy biegli w stronę wiaduktu na Borowskiej. Jednego z nich znał. Dy żurny ruchu, nazwiskiem Wicher, mieszkał dwa domy od niego. – Paweł! – zawołał, machając obiema rękami. – Paweł! Kolejarz odwrócił się, przy stanął, zatrzy mał pozostały ch. Przy truchtali do niego we trójkę, zerkając lękliwie w kierunku peronów. – Co ty tutaj robisz, Łukasz? – Wicher obrzucił podejrzliwy m spojrzeniem węglarki. – Musicie mi pomóc. – Żak zignorował jego py tanie. Do tej pory rozpoznał już wszy stkich. Z oboma konduktorami jeździł parę lat wcześniej na podmiejskiej linii. Oni odeszli na przewozy dalekobieżne, on został. – Nie ma mowy – warknął starszy z konduktorów, Marcin Sarek. – Nie widzisz, jakie tu mamy piekło? – Co wy tam wiecie o piekle! – wy palił poiry towany Łukasz. – Chcecie zobaczy ć prawdziwe piekło, to pomóżcie mi pootwierać wagony. Spojrzeli najpierw na niego, potem na węglarki. Coś tłukło w metalowe ściany. Raban narastał z każdą chwilą. – Co ty tam masz? – zapy tał podejrzliwie Karol Wojtas, młodszy konduktor. – Ludzi. – Jakich znowu ludzi? – Opozy cjonistów, który ch komuniści chcieli wy wieźć z Wrocławia, zasłaniając się epidemią. – Co ty pieprzy sz, Łukasz? – Sarek cofnął się o krok. – Szaleju żeś się nażarł czy co? – Zomowcy pakowali ich do ty ch węglarek na Brochowie – tłumaczy ł pośpiesznie Żak. – Jak by dło ich traktowali, panowie! Jak by dło! Pawęska i Onderka widzieli to na własne oczy. Trzej kolejarze spojrzeli po sobie. Tej nocy w mieście działo się coś, o czy m ludziom nie mówiono. To by ło bardziej niż pewne. Po wy darzeniach pięćdziesiątego szóstego nikt rozsądny nie wierzy ł już w oficjalne rządowe komunikaty. Tłumy szturmujące dworzec stanowiły tego widomy dowód. A łeb Gomułki wy rzeźbiono z najtwardszego party jnego betonu. Pierwszy sekretarz KC by ł gotów pod przy kry wką walki z zarazą pozby ć się całej opozy cji, która w stolicy Dolnego Śląska zaczy nała zdoby wać coraz większe wpły wy. Żak rozłoży ł ręce, ponaglając ich do podjęcia decy zji. Wicher pierwszy skinął głową. Konduktorzy, choć niechętnie, poszli w jego ślady. Chwilę później ruszy li wzdłuż składu w dwóch dwuosobowy ch zespołach.

*** Dulemba, którego powracająca tłuszcza oddzieliła od kolegów na samy m początku, stał przy wejściu do kina. Porwani przez spanikowany tłum tajniacy zniknęli mu niemal naty chmiast z oczu, podobnie jak przerażająca staruszka. Robert nie ruszy ł się z miejsca, ty lko przy warł do ściany przy schodach, a potem wspiął się po nich do przedsionka sali kinowej, gdzie też by ło pełno ludzi, choć nie panował tam już tak wielki ścisk. Mało kto kierował się do tego ślepego zaułka, z którego można by ło wrócić jedy nie do punktu wy jścia, czy li w największy ścisk. Robert nie żałował swojej decy zji. Tu mógł przy najmniej odetchnąć, a w każdy m razie nabrać swobodnie powietrza do płuc. Stojący wokół niego ludzie spoglądali z przerażeniem na kłębiącą się w dole ciżbę. Kilka minut wy starczy ło, by pod schodami nie został nawet skrawek wolnego miejsca. Następnie sy tuacja zaczęła się pogarszać. Tłuszcza zagarniała stopień po stopniu mimo głośny ch protestów i lamentów grupki wy fiokowany ch kobiet, które zaszy ły się wcześniej w tej niewielkiej oazie spokoju. Dulemba skrzy knął nieliczny ch mężczy zn, po czy m wspólnie spróbowali stworzy ć zaporę z własny ch ciał, aby powstrzy mać intruzów – bez widocznego efektu jednak. Ich by ło może tuzin, tamty ch setki. Zadziałały najprostsze prawa fizy ki. Obrońcy cofali się, aż zostali przy parci do kasy i gruby ch drzwi wiodący ch na salę projekcy jną, które jak na złość tego dnia by ły zamknięte na cztery spusty, choć według wiszącego przed wejściem repertuaru punktualnie o szóstej piętnaście powinien zacząć się kolejny seans. To kino, w odróżnieniu od zwy kły ch, działało na okrągło. W świątek, piątek i niedzielę. Gdy upadła ostatnia linia obrony, Robert wcisnął się w najgłębszy kąt. Tutaj, mając za plecami ścianę, zamierzał przeczekać najgorsze. Nie rozumiał, czemu ludzie pchają się na dworzec drzwiami i oknami, skoro i tak nie można by ło stąd odjechać. Zamiast odpuścić i wy jść na plac, wszy scy znów próbowali wepchać się do hali. W końcu krzy ki na dole zaczęły stopniowo cichnąć, co nastrajało opty misty cznie. Jest lepiej, skoro ludzie przestają się drzeć, pomy ślał. Panika mija, sytuacja się uspokaja, zaraz będziemy mogli stąd wyjść. Osobiście nie czuł wielkiego strachu, gnębił go najwy żej lekki niepokój. Miał dość powietrza, a dzięki schodom napór ty ch z dołu nie by ł aż tak uciążliwy. Martwił się jednak o kolegów, który ch fala paniki porwała i poniosła aż za róg. Mimo wszy stko miał nadzieję, że jako ludzie łebscy i rozsądni zdołają przetrwać tę rzeźnię. Zatopiony w my ślach dopiero po dłuższej chwili zauważy ł, że poza przedsionkiem kina na dworcu panuje kompletna cisza. Nikt nie kaszlał, nikt nie szlochał. Napór ciał też jakby zelżał, choć Robert nadal widział w hali morze głów. Tłum przestał się poruszać, to znaczy nie parł już w głąb dworca. Kolejny dobry znak, uznał Dulemba. W dalszy m ciągu jednak musiał stać w ty m kącie, chłonąc smród potu, piżma i czegoś jeszcze. Zmarszczy ł nos zdegustowany my ślą, że który ś z jego sąsiadów narobił w spodnie. Odór, z początku ulotny, nabierał mocy z chwili na chwilę. W końcu stał się tak okropny, że nie dało się oddy chać. Na fetor zareagowało ty lko kilka osób w najbliższy m otoczeniu Roberta. Pozostali kiwali się nadal, jakby wpadli nagle w dziwny trans. Spojrzał na wtuloną w jego bok wy straszoną kobietę. Przedstawiła mu się, kiedy oboje zostali przy ciśnięci do ściany. Nazy wała się Krzemińska. Zamienili potem jeszcze parę słów, czekając

wspólnie na wy bawienie. Czas jednak mijał, a nic się nie zmieniało. Ewelina umilkła, spuściła głowę, po czy m popadła w zupełną apatię. Teraz znów na niego patrzy ła, ty m razem z nieskry wany m przerażeniem. Oczy miała wielkie i lśniące jak nowe pięciozłotówki. Dulemba spoglądał w nie jak urzeczony, widząc, że gasną, bledną, zachodzą mgłą. Gdy Krzemińska ponownie opuściła głowę, miał mokro pod powiekami. Przełknął głośno ślinę. Coś tu by ło nie tak, bardzo nie tak. Jezu, co się ze mną dzieje?, pomy ślał, czując, że miękną mu nogi. Odnosił takie wrażenie, jakby ten milczący, cuchnący tłum wy sy sał z niego resztki ży cia. *** Zanim Schröderowie dobiegli w pobliże lokomoty wy, pracujący parami kolejarze zdąży li otworzy ć osiem wagonów. Na ty m poprzestali, widząc, że zgromadzeni na czwarty m peronie ludzie zeskakują już na szy ny, prześcigając się, kto pierwszy dotrze do węglarek. Skład zatrzy mał się przy peronie piąty m, ale podwójne metalowe drzwi wagonów znajdowały się od strony peronu czwartego, dlatego trzeba je by ło otwierać z poziomu torów, co nastręczało pewny ch trudności. Karol, przeczuwając, że może się powtórzy ć szaleństwo towarzy szące walce o miejsca w pociągu osobowy m, wpadł na pewien pomy sł. Nie zamierzał wsiąść do wagonu. Nie powiedział o ty m żonie, żeby jej nie denerwować, za to ciągnął ją prosto na czoło składu, a konkretnie do lokomoty wy. By li już zaledwie kilka metrów od niej, gdy nagle, gdzieś za ich plecami, rozległ się przeraźliwy pisk. To nie by ł wrzask jednej osoby, lecz chór wielu przerażony ch głosów. Katarzy na zatrzy mała się jak wry ta. Karol, zaskoczony jej niespodziewaną reakcją, także przy stanął. Kiedy się obrócił, zobaczy ł zderzające się ze sobą masy ludzi. Ci, którzy pierwsi próbowali wsiąść do węglarek, cofali się teraz w popłochu, natomiast ci z kolejny ch szeregów wciąż parli w przeciwny m kierunku. W ty m momencie Karol zdał sobie sprawę z dwu rzeczy. Po pierwsze z hali dworca przestali napły wać ludzie. Właściwie już od dłuższej chwili nie by ło widać, aby ktoś wy chodził na perony. W cały m zamieszaniu Karol nie zwrócił na to uwagi, ale teraz, gdy znalazł chwilę na zastanowienie, uzmy słowił to sobie i uznał za dziwne. Na peronach wciąż panował spory tłok, lecz Schröder miał pewność, że to ty lko skromna część tłumu kłębiącego się wcześniej w hali dworcowej i na placu przed budy nkiem. Po drugie jasny stał się powód, dla którego zdesperowani uciekinierzy odstąpili od węglarek. Na całej długości pociągu z otwarty ch wagonów wy padali na tory zmasakrowani ludzie. Większość by ła potwornie okaleczona i miała związane ręce i nogi. Ty mczasem podekscy towany maszy nista wskazy wał palcem na najbliższe odblokowane drzwi, szarpiąc kolegów za rękawy. Wicher, Sarek i Wojtas stali przez chwilę jak wmurowani, po czy m otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, podeszli do wagonu, chwy cili za ry gle, by otworzy ć stalowe skrzy dła na całą szerokość, i… w mgnieniu oka zniknęli pod lawiną zmasakrowany ch ciał. Tak to przy najmniej wy glądało z odległości ponad stu metrów, z jakiej obserwowali wszy stko Schröderowie. Z wnętrza węglarki wy padali wciąż kolejni ludzie i zsuwali się po leżący ch towarzy szach niedoli jak ry by wy sy pane z sieci. Po trzech kolejarzach nie ostał się nawet ślad.

Maszy nista zdębiał. Gapił się na rosnący stos ciał z rozdziawioną na całą szerokość gębą. By ł tak zszokowany tragiczną śmiercią kolegów, że nie ruszy ł się z miejsca, dopóki nie poczuł na karku rąk filigranowej kobiety, która wy padła z wagonu obok i pierwsza podniosła się z ziemi. Żak nie miał żadny ch szans, mimo że by ł dwa razy cięższy i znacznie silniejszy od przeciwniczki. Miotnęła nim jak kukiełką: jeden ruch wątłego ramienia i poleciał na stalową burtę, roztrzaskując sobie głowę o grubą blachę. Ten widok otrzeźwił Karola. Złapał struchlałą żonę za rękę i pociągnął ją za sobą. Nie my ślał już o wspięciu się na lokomoty wę – skoro maszy nista zginął, by łoby to równie bezcelowe jak próba powrotu na zatłoczony peron. Teraz widział już ty lko jedno wy jście: musieli uciekać, dokądkolwiek, by le dalej od tego przeklętego dworca! Nie on jeden wpadł na ten pomy sł. Obserwując rzeź kolejarzy, Karol stracił wprawdzie ty lko kilkanaście sekund, ale to wy starczy ło, by minęły go setki spanikowany ch wrocławian. Ludzie pędzili prosto przed siebie, nie patrząc pod nogi, i najwy raźniej kierowali się ku przecinającej centrum miasta estakadzie. Tuż za zwrotnicami tory się zbiegały. Z dwunastu zostało ich ty lko sześć, jeśli nie liczy ć bocznicy po lewej, na której stał długi skład pordzewiały ch cy stern. Kilkadziesiąt metrów dalej, przed kolejny m wiaduktem, by ły już ty lko trzy tory, z który ch jeden, także po lewej, zajmował pociąg towarowy zaprzęgnięty do aż dwóch zimny ch parowozów. Karol, podobnie jak zdecy dowana większość spanikowany ch ludzi, nie zdawał sobie sprawy z tego, że pędząc na złamanie karku, mija właśnie jedy ne bezpieczne wy jście ze śmiertelnej pułapki. Za wspomniany mi cy sternami i niewy sokim betonowy m murem u podnóża nasy pu biegnącego od peronów do pierwszego wiaduktu kry ła się bowiem najkrótsza droga do wolności. Schröderowie jednak, tak jak wszy scy pozostali, pognali dalej, skupiając całą swoją uwagę na majaczącej przed nimi trzy torowej estakadzie. Około stu metrów dalej, za kolejny mi zwrotnicami, zrobiło się jeszcze ciaśniej. Tutaj, w połowie odcinka pomiędzy ulicą Komandorską a Świdnicką, na środkowy m torze stał następny, równie długi, zatrzy many wczesny m wieczorem skład towarowy. Uciekinierom pozostał więc ty lko jeden wolny tor: musieli wpy chać się między wagony a barierkę, walcząc o każdy centy metr miejsca. Przerażony ch ludzi spowalniały dodatkowo stosy porzucany ch po drodze bagaży. Zdecy dowana większość desperatów, mając do wy boru ży cie albo taszczony majątek, wolała zachować to pierwsze. Mimo że ścisk zrobił się wkrótce taki jak wcześniej na dworcu, Schröderowie posuwali się cały czas do przodu, i to wcale nie tak wolno, jak by się mogło wy dawać. Mijali już szósty wagon składu, gdy wtem daleko za nimi rozległ się przenikliwy gwizd, a potem głośny huk, jakby coś eksplodowało. Karol chciał się zatrzy mać, ale nie dał rady. Ludzie ponieśli go ze sobą, warcząc gniewnie i klnąc, ilekroć stawiał im opór. Poddał się więc szy bko ze względu na niesionego w ramionach sy nka. Bał się, że w nieuniknionej szarpaninie ktoś mógłby skrzy wdzić Kajusa. Nie chciał też zgubić drepczącej za nim posłusznie i milczącej od dłuższej chwili żony. Mało brakowało, a rozdzielono by ich przy zwężeniu, tam gdzie panował największy kocioł. Katarzy na potknęła się i puściła go, ale ty lko na sekundę. Zanim zdąży ł zareagować, znów wpiła się spocony mi palcami w jego twardą dłoń. Przy końcu wagonu usły szał kolejny gwizd, bardziej przeciągły i jakby głośniejszy. Ustawił

się bokiem do kierunku marszu i wy kręcił szy ję. Daleko z ty łu, nad falujący m nieustannie morzem głów, zobaczy ł kolumnę białego dy mu. Sięgała wy soko w niebo, przesłaniając zary sy dachu dworca. Poczuł zimny dreszcz. Pociąg z peronu drugiego. Ktoś zdołał go w końcu uruchomić. Spojrzał szy bko przed siebie. Od krańca składu dzieliło ich jeszcze co najmniej kilkaset metrów. W ty m tempie będą potrzebowali dziesięciu, może nawet piętnastu minut, by wy dostać się z wąskiego gardła. Kolejny rzut oka przez ramię uświadomił mu, że nie mają najmniejszy ch szans. W ty m samy m momencie rozległ się trzeci gwizd, najgłośniejszy i najdłuższy. Ktoś ciągnął za sznurek sy gnałowy, zupełnie jak maszy nista od węglarek, gdy wjeżdżał w tłum przed Dworcem Główny m. Nie ty lko Karol zdał sobie sprawę z zagrożenia. Wokół rozległy się lamenty, złorzeczenia, płacz. Ludzie wpadli w jeszcze większą panikę na widok strzelającego w niebo słupa dy mu, teraz już szarego, który z każdy m pufnięciem rósł w oczach. Schröder by ł bliski załamania. Choć wy tężał wszy stkie siły, tłum stawiał mu zacięty opór, nie pozwalając dotrzeć do skraju estakady, gdzie mógłby w miarę bezpiecznie przeczekać, dopóki pociąg nie przejedzie. Z dzieckiem na ręku i kotwicą w postaci żony nie by ł jednak w stanie walczy ć skutecznie, dlatego spy chano go coraz dalej, aż w końcu walnął plecami w drewnianą ścianę cuchnącego chemikaliami wagonu. Trafił tam na moment przed ty m, nim rozpędzona lokomoty wa zrównała się z parowozem blokujący m środkowy tor. Tuż przed czwarty m gwizdem ludzie przestali uciekać. Teraz już wszy scy walczy li o dostęp do barierki. Karol natomiast spoglądał z przerażeniem na krwawą miazgę pokry wającą czarną do niedawna osłonę dy mnicy parowozu. W huku pracujący ch pełną mocą tłoków lokomoty wy utonęły wszy stkie inne dźwięki. To by ł już koniec. Dla niego, dla Kajusa, dla Katarzy ny. Jakże głupi i bezsensowny koniec po takiej męce i tylu wyrzeczeniach… Uścisnął mocniej dłoń żony. Czekając na nieuniknione, przy mknął oczy i zaczął się osuwać po chropowaty ch deskach. Zanim klapnął na torowisko, poczuł za plecami… pustkę. W ułamku sekundy zrozumiał, co to znaczy. Skulił się i wtoczy ł pod wagon, pociągając Katarzy nę za sobą. Przy warł bokiem do śmierdzący ch smarem podkładów, nim sunąca po sąsiednim torze lokomoty wa zmiotła i przemieliła walczący ch ze sobą do ostatniej sekundy ży cia ludzi. Zacisnął mocno powieki, nie chcąc widzieć tego, co wielotonowa masa stali robi z zagarniany mi pod koła ciałami. Nie udało mu się jednak uciec całkowicie od tego koszmaru. Poczuł w nozdrzach woń palonego mięsa, na twarzy i rękach – ciepłe bry zgi lepkiej cieczy. Coś miękkiego uderzy ło go w nogi, coś innego, ostrzejszego, trąciło w ramię. Starał się wy rzucić z głowy wszy stkie my śli. Ściskał z cały ch sił dłoń kwilącej cichutko żony i mocno tulił do piersi płaczące dziecko. Przeży li. Nic więcej się nie liczy ło.

53 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 06:35 pl. Wolności Słuchali podporucznika z szeroko otwarty mi oczami i opadnięty mi szczękami. A właściwie patrzy li na niego jak na szaleńca. Zaczął bardzo rozsądnie. Wskazał obiekty, który ch należało bronić za wszelką cenę, aby podległe majorowi Biedrzy ckiemu oddziały miały szanse przetrwać do czasu nadejścia ewentualnej pomocy. Nie spodziewali się wprawdzie żadnej odsieczy, ale to akurat by ł nieistotny szczegół. Liczy ło się ty lko to, by dzięki dobrej orientacji Niznera umiejętnie rozlokować siły, nie narażając skromnego stanu osobowego na zby tnie straty. Resztą mieli się martwić później, gdy przy jdzie na to pora. Priory tetowy m zadaniem by ło zapewnienie ocalały m wojskowy m – bo o cy wilach nikt w tej chwili nie my ślał – dostępu do energii, wody pitnej i ży wności. Gdy by epidemia doty czy ła ty lko Wrocławia, nie mieliby z ty m najmniejszego problemu. Niestety zaraza rozpełzła się na cały kraj, a to znaczy ło, że będą musieli zadowolić się ty m co pod ręką. Na ich szczęście w samy m centrum znajdowały się dwie elektrownie wodne. Niewielkie, ale nie chodziło im przecież o zasilanie dla całej metropolii. Jedy ny szkopuł tkwił w ty m, jak przekierować wy tworzony w obu zakładach prąd, aby trafiał we właściwe miejsca. Na razie nie widzieli rozwiązania, jednakże istniały spore szanse, że ktoś z baonu inży niery jnego zdoła im pomóc. Co ważne, dy sponowali też liczny mi agregatami prądotwórczy mi, które stały po magazy nach i garażach okoliczny ch jednostek wojskowy ch i mogły by ć przewiezione w najbardziej newralgiczne punkty. A ropy i benzy ny nie powinno tak szy bko zabraknąć. Zapewnienie wy starczającej ilości wody pitnej by ło zupełnie inną sprawą, ale i tutaj los się do nich uśmiechnął: stara poniemiecka wieża ciśnień, wzniesiona jeszcze pod koniec dziewiętnastego wieku przy ulicy Na Grobli, mieściła dwa giganty czne zbiorniki zawierające ponad cztery ty siące metrów sześcienny ch wody. Tu jedy ny problem polegał na ty m, że do obsługi turbin parowy ch trzeba by ło armii fachowców i mnóstwa węgla. Tego drugiego mieli wprawdzie pod dostatkiem choćby w porcie miejskim, skąd mógł trafić do niewielkiego basenu przeładunkowego u zbiegu Oławy i Odry, gdy by udało się zaprząc do pracy choćby jedną barkę, ale skąd wziąć fachowców znający ch się na obsłudze skomplikowanego sy stemu maszy n i pomp? Wspaniałe MPWiK na nic im się nie przy da, jeśli stoi puste jak wszy stkie zakłady uży teczności publicznej po ostatniej nocy. Chy ba że skorzy stają z drugiego, bardziej doraźnego rozwiązania, jakim by ło czerpanie wody ze zbiorników i przewożenie jej w wy brane miejsca cy sternami, które mogli zarekwirować w kilku znany ch podporucznikowi punktach. Trzeci, najmniej wy godny i najbardziej pracochłonny sposób pozy skiwania czy stej wody polegał na wy korzy staniu rozsiany ch we Wrocławiu studni, tak zwany ch abisy nek, który ch po Niemcach pozostało całkiem sporo. Jeśli chodzi o ży wność, Nizner wy mienił szereg magazy nów wojskowy ch, a także cy wilny ch,

jak choćby wojewódzka centrala zaopatrzenia Powszechnej Spółdzielni Spoży wców „Społem”. Konserw tam zgromadzony ch powinno wy starczy ć na wiele miesięcy – nawet dla ty siąca ludzi z okładem, bo ty lu w sumie się doliczy li, gdy batalion inży niery jny dotarł w końcu na plac Wolności. Musieli je ty lko szy bko zabezpieczy ć i przewieźć tam gdzie trzeba. Na ty m zakończy li pierwszą część odprawy. Radiem żołnierze zajęli się już wcześniej. Podczas kry zy su atomowego nikt nie pamiętał o kilku radiotelegrafistach wy słany ch do rozgłośni przy ulicy Armii Radzieckiej, trwali więc na posterunkach przez cały ten czas, nie mając pojęcia o nowy m zagrożeniu, podobnie jak doktor Arendzikowski i porucznik Mawet. Teraz przy szła pora na to, by zorganizować im dostawy ropy do generatorów i ży wności – jednego i drugiego mieli w bród po drugiej stronie ulicy, w opustoszały ch teraz koszarach macierzy stej jednostki – by łącznościowcy mogli pracować nieprzerwanie przez wiele dni. Major Biedrzy cki wiązał z nimi spore nadzieje, i to nie ty lko w kontekście kontaktu ze światem. Równie ważne dla niego by ło dotarcie do ocalały ch mieszkańców Wrocławia. O ile tacy w ogóle się znajdą, jak słusznie zauważy ł Niesy to. Nie chcąc przedłużać odprawy, przeszli w końcu do ostatniej kwestii. Nizner przełknął głośno ślinę, zanim pokazał Bartkowi i Krzy sztofowi wy braną przez siebie lokalizację. Nie spodobała im się, czemu naty chmiast dali wy raz. On jednak upierał się przy swoim, twierdząc, że to najlepszy z możliwy ch wy borów. – Ogród zoologiczny ? – Niesy to popukał się w czoło. – Bądźmy poważni. Podporucznik zby ł tę uwagę wzruszeniem ramion. – Ostrzegałem, że to dość kontrowersy jna propozy cja. Biedrzy cki przy glądał się mapie, kiwając wolno głową, jakby rozważał różne możliwości. – Wy jaśnijcie, ale tak konkretnie: dlaczego akurat zoo? – poprosił. Podporucznik pochy lił się nad stołem. Nie chcąc się powtarzać, pominął wy liczone przed momentem zalety tego miejsca, takie jak umiejscowienie z dala od duży ch skupisk ludności, wy soki solidny mur od strony rzeki, bogata infrastruktura, w ty m medy czna czy też raczej wetery nary jna, i wreszcie obecność zwierząt, z który ch większość nadawała się prawdopodobnie do spoży cia. Ten ostatni punkt pominął także za pierwszy m razem, jak najbardziej celowo, nie by ł bowiem pewien, czy zabijane na mięso czworonogi nie ulegną przy padkiem przemianie takiej samej jak ludzie. Teraz skupił się na ty m, czego obaj decy denci nie zauważali albo wręcz nie wiedzieli. Wskazał palcem ogród zoologiczny, a następnie przesunął opuszkę na drugi brzeg Odry w pobliże mostu Grunwaldzkiego. – Wieża ciśnień, czy li nasze największe zapasy wody pitnej. – Wrócił palcem na teren zoo i ty m razem przesunął opuszkę na zachód, tuż za mur. – Przy stań statków żeglugi pasażerskiej, dzięki który m będziemy mieli zapewniony transport. Możemy je przeprowadzić ze Starej Odry na Odrę tędy, przez śluzę – wskazał znajdujące się obok Wy brzeże Wy spiańskiego. – Przy okazji, to tereny politechniki. Ogromne zaplecze techniczne i naukowe. Niby nic, ale kiedy ś może się przy dać. – Sunąc opuszką dalej na zachód wzdłuż kory ta rzeki dotarł aż za Ostrów Tumski. – Elektrownie wodne na Kępie Mieszczańskiej. – Prądu statkami nie przewieziemy – wtrącił scepty cznie nastawiony Niesy to. – To prawda – zgodził się z nim Nizner – ale dno rzeki jest idealny m miejscem na położenie kabli. Będziemy musieli o ty m pomy śleć, jeśli nasi spece z wojsk inży niery jny ch nie zdołają

podłączy ć ogrodu zoologicznego do sieci. – Wrócił palcem do punktu wy jścia. – Idźmy dalej. Spora część Wrocławia leży na wy spach. – Trzy ruchy wy starczy ły, by wskazać szlaki wodne otaczające skrawek lądu, na który m znajdował się ogród zoologiczny. – Tę nazy wa się potocznie Wielką, bo jak nietrudno się domy ślić, jest z nich wszy stkich największa. Wy starczy jednak zablokować albo uszkodzić ty lko pięć mostów, a zostanie odcięta od reszty świata. Nie ma tutaj tak gęstej zabudowy jak w inny ch dzielnicach, więc oczy szczanie powinno przebiegać sprawniej niż w centrum. Do tego mamy ogromne tereny zielone: parki, stawy, nieuży tki, mnóstwo ogródków działkowy ch, na który ch… – Dość! – Biedrzy cki zerwał się z krzesła. Niesy to i Nizner spojrzeli na niego zdziwieni. – Nie chcecie poznać alternaty wy ? – zapy tał podporucznik. – Nie. To, co usły szałem, w zupełności mi wy starczy – odparł major, nakładając czapkę. – Słusznie. – Krzy sztof także podniósł się ze swojego miejsca. – Wy starczy tego bajdurzenia. Gmach Rady Narodowej ma lepsze położenie. Stoi tak samo blisko wieży ciśnień i znacznie bliżej elektrowni. Jest poniemiecki, więc kto wie, czy nie ma z nią nawet bezpośredniego połączenia… Biedrzy cki spojrzał py tająco na Niznera. – To możliwe – przy znał po chwili wahania podporucznik. – I na pewno prościej będzie się podpiąć w razie potrzeby. Ale ta lokalizacja ma też wiele poważny ch minusów – zastrzegł na koniec. – Niby jakich? – zapy tał zadziornie Niesy to. – Siedziba Rady Narodowej leży zby t blisko centrum, gdzie zagrożenie jest wciąż duże. Nie znajduje się na wy spie, więc w razie potrzeby nie zdołamy jej odciąć od reszty miasta. Brak na jej terenie bezpiecznego miejsca na uprawy, co znaczy, że po wy czerpaniu zapasów ży wności nikt nie zdoła tam przeży ć… – Bartek! – Niesy to podniósł głos – Ty ch konserw wy starczy nam na miesiąc, a może i dłużej, jeśli będziemy gospodarni. Poza ty m ten gmach to prawdziwa forteca. Można się w nim skutecznie bronić przed hordami nieumarły ch. Nie mówiąc już o ty m, że wciąż są tam moi współpracownicy, który ch ściągnęliśmy wieczorem… – …i niech sobie będą. My i tak wy bieramy zoo – uciął Biedrzy cki. – Ja nie mam zamiaru mieszkać w klatce po szy mpansie! – zaprotestował Krzy siek. Major zatrzy mał się w wy jściu. Jeden z pracujący ch w sąsiednim namiocie radiotelegrafistów Deptucha wręczy ł mu meldunek. Bartek przeczy tał go szy bko, skrzy wił się, a potem przeniósł wzrok na przy jaciela. – Dobrze – rzucił. – Tak będzie nawet lepiej. Przeniesienie twoich ludzi i całej infrastruktury WRN-u na teren ogrodu zoologicznego by łoby teraz zby t skomplikowane i czasochłonne. Zróbmy zatem tak: ty przejmiesz kontrolę nad władzami cy wilny mi i zostaniesz w swoim gmachu, a ja rozlokuję moich ludzi na Wielkiej Wy spie i spróbuję ją jak najszy bciej odizolować i oczy ścić. Jeśli któreś z ty ch miejsc okaże się chy biony m pomy słem, ewakuujemy się do drugiego. Niesy to przełknął głośno ślinę. – Bez żołnierzy nie damy rady … – wy dukał w końcu. – Dam ci jeden pluton z kompanii Deptucha i ty le amunicji, ile zdołasz stąd wy wieźć – obiecał Biedrzy cki. – A teraz bierz dupę w troki, jeśli chcesz przeży ć. W okolicach Dworca Głównego patrol zauważy ł przed chwilą nieumarły ch. Są ich podobno ty siące.

54 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 06:37 Dworzec Główny Schröder leżał nieruchomo. Nie waży ł się otworzy ć oczu, dopóki słabnący z każdą chwilą turkot kół nie ucichł zupełnie. Estakadę przy kry ł całun dojmującej, rozry wającej uszy ciszy. Płacz Kajusa, który rozległ się moment później, brzmiał w ty ch okolicznościach wy jątkowo żałośnie. I jeszcze ten potworny fetor, dosłownie zatykający dech w piersi… Karol pogładził sy nka po zmierzwiony ch włosach, próbując go uspokoić, a potem obrócił wolno głowę, by spojrzeć na sąsiedni tor. Nie zobaczy ł jednak szy n. Tuż przed jego twarzą leżał przepołowiony pod ostry m kątem pozbawiony głowy tors, z którego wy pły wały wnętrzności. Tego by ło dla niego za wiele. Szarpnął się gwałtownie, zapominając nawet o bezpieczeństwie dziecka – na całe szczęście pod wagonem by ł spory prześwit – po czy m zwy miotował samą żółcią, ponieważ od dawna nie miał niczego innego w żołądku. Przestrzeń pomiędzy torami zasłana by ła szczątkami rozjechany ch ludzi. Zwały krwawy ch ochłapów sięgały ramy wagonu, odcinając niemal zupełnie dostęp światła od tej strony. Karol przeczołgał się w lewo i po chwili stanął między dwoma pociągami. Miejsca by ło tam ty le, że mógł się nie ty lko podnieść, ale i przejść dalej. Odwrócił się, wy ciągając rękę do pełznącej za nim, wciąż pochlipującej małżonki. Chwy cił ją za dłoń i już otwierał usta, by powiedzieć coś pokrzepiającego, gdy nagle krew odpły nęła mu z twarzy … To nie by ła Katarzy na! Patrzy ł na obcą mu kobietę, a raczej dziewczy nę, bo wątpił, by by ła już pełnoletnia. Miała bardzo podobną sy lwetkę, identy czną modną fry zurę, bluzkę w ty m samy m kolorze co Katarzy na, ale z całą pewnością nie by ła jego żoną. – Kim ty, u licha, jesteś? – zapy tał, przy kucając, by sprawdzić, czy pod wagonem nie ma kogoś jeszcze. Nie odpowiedziała, więc podnosząc głos, dodał zaraz: – Skąd się tu wzięłaś? Mów! Zadrżała, sły sząc jego histery czny krzy k. Cofnęła się o krok. – Złapał mnie pan za rękę, tam, na zwężeniu – wy mamrotała, wskazując głową za siebie. Karol zmełł w ustach przekleństwo. By ł spanikowany jak inni, to prawda, ale żeby aż tak się pomy lić? Kilkanaście razy oglądał się na nią i za każdy m razem widział jej włosy, jej ramiona okry te kwiecisty m fioletem. Powinienem był sprawdzić dokładniej, połowa bab w tym mieście nosi identyczne fryzury, a modnych bluzek są może ze trzy rodzaje… Odwrócił się plecami do zapłakanej dziewczy ny, a później – po krótkiej chwili wahania – podszedł do końca wagonu. Nie wy puszczając Kajusa z ramion, przedostał się na drugą stronę pociągu po buforach i mechanizmie sprzęgający m i bez zeskakiwania na ziemię spojrzał z góry na widoczny między bordowy mi ścianami wagonów tor i pokry wającą go rąbankę. Jeszcze przed momentem cieszy ł się jak dziecko, że znalazł drogę pozwalającą mu na ominięcie tej rzeźni, a teraz musiał wrócić w sam jej środek, jeśli chciał sprawdzić… – Proszę mnie nie zostawiać… – zapiszczała dziewczy na, widząc, że Karol wspina się między wagony.

– Odwal się! – warknął, zły także na nią, że nie protestowała, nie wy ry wała się wcześniej, nie dała znać, że jest kimś inny m, niż on my ślał. – Nie mam zamiaru cię niańczy ć. Muszę znaleźć żonę. – Ale ja się boję! – wrzasnęła. – To twój problem – rzucił, nie odwracając się nawet. Pożałował naty chmiast, że wrócił na miejsce wy padku. Czegoś takiego nie da się opisać słowami. Pociąg przebił się przez zbity tłum setek ludzi, zabijając na miejscu zdecy dowaną większość z nich. Ale by ło w ty m widoku coś jeszcze, coś nawet bardziej niepokojącego. Karol nie umiał z początku sprecy zować, co go tak zaalarmowało. Dopiero po chwili zrozumiał, że chodzi o liczbę ofiar. Przekraczała wszelkie pojęcie. Ściany wagonów towarowy ch i barierka na skraju estakady wy glądały, jakby jakaś ogromna bestia pociągnęła po nich giganty czny mi pazurami. Wy chy lając się bardziej, Schröder dostrzegł trzy głębokie postrzępione ry sy ciągnące się wzdłuż całego składu. Słupki barierek by ły poprzecinane bądź mocno uszkodzone, a górna poręcz chwiała się pod ciężarem wiszący ch na niej ludzi. Co spowodowało aż takie zniszczenia? Na pewno nie pociąg – nawet gdy by jechał z pootwierany mi drzwiami wszy stkich wagonów. Wracając my ślami do składu stojącego wcześniej na peronie drugim, Karol przy pomniał sobie huk eksplozji sły szany tuż przed wy padkiem. Czyżby wybuch rozerwał któryś z wagonów? Tak, ostre jak brzytwy krawędzie blach byłyby w stanie spowodować podobne zniszczenia. Co tam jednak wy buchło, pozostawało dla Karola zagadką. Skupił wzrok na miejscu katastrofy. Uciekinierzy szukający ocalenia przy wagonach towarowy ch zostali poszatkowani, a następnie zagarnięci pod rozpędzone koła pulmanów. To samo spotkało ludzi kłębiący ch się przy barierce. W dodatku miotane ogromną siłą szczątki masakrowały resztę – nawet ty ch, którzy zdąży li przedostać się za barierkę. Ty lko kilku najsilniejszy ch mężczy zn zdołało zawisnąć na rękach i wy trzy mać wy starczająco długo. Wspinali się właśnie na estakadę, co by ło nie najłatwiejszy m zadaniem ze względu na uszkodzenia metalowej konstrukcji, jednakże żaden nie odważy ł się wejść na tory. Zamarli w bezruchu, osłupiali zastany m widokiem albo faktem, że przeży li taką masakrę. W pewny m momencie jeden z ocalony ch spojrzał na Karola szklany m wzrokiem i nagle puścił rozchwianą wciąż poręcz, lecąc bezwładnie w dół, prosto na ulicę. Wy rżnął o bruk niemal naty chmiast, a głuchy łomot dał się sły szeć nawet na szczy cie estakady. Trzej najbliżsi ocknęli się wreszcie i przeleźli szy bko na bezpieczną stronę. Stanęli nad zwałami ludzkich szczątków, nie wiedząc co dalej. – Panowie! – zawołał Karol, zwracając na siebie ich uwagę. – Spróbujcie przedostać się po buforach za ten pociąg. Tam jest wy starczająco dużo miejsca, by wy jść poza… – nie dokończy ł. Nie wiedział, jak nazwać tragedię, której by ł mimowolny m świadkiem. Usły szeli go i zrozumieli. Nawet ci, którzy znajdowali się dalej i dopiero teraz zaczęli zeskakiwać z barierki na tory. Trzej najśmielsi, stąpając ostrożnie pośród zwłok, pokony wali już krótki dy stans dzielący ich od wagonów, co jednak okazało się nie takie łatwe. Pierwszy poślizgnął się, zanim dotarł do pierwszej szy ny, i wy łoży ł się jak długi. Dwaj pozostali przy stanęli, jakby czekając, aż ich towarzy sz wstanie, lecz on podniósł się ty lko na czworaki, potem ręce zaczęły mu drżeć w łokciach i naraz zwalił się ponownie na tory, ty m razem bezwładnie jak rzucona w błoto szmaciana lalka. Jego kompani spojrzeli po sobie, następnie

zerknęli na ludzi próbujący ch iść ich śladem, a kiedy ruszy li ponownie, Schröder zauważy ł w ich ruchach nawet większą niepewność. W końcu też zaczęli drżeć, jakby dostali ataku febry, ale nie to by ło najdziwniejsze. Karol dostrzegł coś jeszcze – i to przeraziło go do reszty. Zwały zaścielającego tory mięcha falowały, jakby coś ukry tego głęboko pod nimi próbowało wy dostać się na wolność. Ruch ten narastał z sekundy na sekundę. Ci na torach także zauważy li, że coś jest nie tak. Rozejrzeli się spanikowani, ale zanim zdąży li cokolwiek zrobić, zaczęli padać jeden po drugim, wołając przeraźliwie pomocy. Cichli bły skawicznie, tak że po chwili na estakadzie by ło już ty lko dwóch ży wy ch ludzi – jeśli nie liczy ć Kajusa na ręku Karola i dziewczy ny gdzieś za pociągiem. Schröder i wy soki blondy n, który ostatni pokonał barierkę i ty lko dlatego zdąży ł za nią wrócić, przy glądali się z odrazą niesamowitemu widokowi. Tory wy glądały jak powierzchnia wielkiej patelni, na której ktoś smaży podroby. Jak okiem sięgnąć, zwłoki rozjechany ch ofiar podry giwały szaleńczo. Odcięte dłonie zaciskały palce, tułowie poruszały kikutami, opalizujące wnętrzności wiły się jak glisty czy inne robale. Oderwana głowa leżąca pod buforem, na który m z wrażenia przy kucnął Schröder, właśnie otwierała powoli oczy.

55 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 06:55 Miejski Ogród Zoologiczny, ul. Wróblewskiego 1–5 – Co się tak kręcicie jak gówno w przerębli? – Biedrzy cki spojrzał groźnie na rozemocjonowanego dozorcę. – No jakże to tak, panie majorze – wy mamrotał cieć, odwracając się wreszcie plecami do mijający ch bramę ciężarówek. W jego wzroku widać by ło autenty czne przerażenie. – Dy rekcja wy leje mnie na zbity py sk. – Teraz to ja jestem dy rekcja – warknął Bartek. Chłopina zdębiał. – A co z panem Karolem? – wy szeptał, blednąc. – Z kim? – Z panem Łukaszewiczem, naszy m doty chczasowy m… – Dozorca wskazał palcem gdzieś w głąb ogrodu. – Został zwolniony w try bie naty chmiastowy m – poinformował rzeczowo Biedrzy cki. – Was też zwolnię, jeśli się naty chmiast nie uspokoicie. Staruszek spokorniał w jednej chwili. – Ja ty lko… – Jak się nazy wacie? – Lubczy ński. Kry stian Lubczy ński, lat sześćdziesiąt osiem. Rencista drugiej grupy. Weteran… – Wy starczy – uciszy ł go major. – Zamiast sterczeć tu i gapić się jak sroka w gnat, zróbcie coś poży tecznego. Znajdźcie mi na przy kład poprzedniego dy rektora. – Pana Karola nie ma na terenie ogrodu – powiedział szy bko dozorca. – Trzy dni temu pojechał z panem Antonim do Poznania w sprawie nosorożca. – A kto jest? – zapy tał Biedrzy cki. – Ty lko parę osób, panie majorze. Jak wieczorem zaczęli strzelać, część opiekunów z nocnej zmiany uciekła. Do rodzin poszli. Ze strachu. – Odszukajcie mi ty ch, którzy zostali, i sprowadźcie tutaj – rozkazał Bartek. – Na jednej nodze, Lubczy ński! Na jednej nodze!

56 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 07:00 estakada kolejowa w okolicach ul. Powstańców Śląskich Blondy n okazał się lekko rudawy i wcale nie tak wy soki, jak się wy dawało. Miał owalną, słowiańską twarz i lekki zarost, z daleka nie rzucający się w oczy. Dołączy ł do Karola i dziewczy ny dopiero po dłuższej chwili. Nie zary zy kował wejścia w krwawą miazgę po ty m, co stało się z jego poprzednikami. Pozostając za barierką, dotarł do miejsca, z którego mógł swobodnie przeskoczy ć na wy ładowaną drewnem platformę. Z niej przedostał się na drugą stronę pociągu i ruszy ł śladem oddalającego się Schrödera i idącej za nim jak cień dziewczy ny. Dogonił ich, dopiero gdy się zatrzy mali na wy sokości ulicy Powstańców Śląskich. Karol przy stanął tam, by przy jrzeć się widoczny m w dole ulicom. Wszędzie szwendało się coraz więcej apaty czny ch postaci. Niektóre stały ty lko, chwiejąc się jak człowiek na rauszu, inne łaziły bez celu, wpadając na siebie wzajemnie bądź na przeszkody, całkiem jakby im ktoś odjął nie ty lko rozum, ale i wzrok. Wy glądało to nie ty le groźnie, ile dziwacznie. Do czasu jednak. Dziewczy na pisnęła nagle, wskazując ręką na wy lot arkad po lewej. Stojące tam postacie odwracały się jedna po drugiej i znikały w mroku. Po chwili Schröder zrozumiał, co je tam przy ciągnęło. Spod arkad wy biegła grupka ludzi. By ło ich pięcioro, a w zasadzie sześcioro, ale to Karol zauważy ł dopiero później. Kobieta w średnim wieku oraz czterech mężczy zn – dwóch młodszy ch i dwóch starszy ch – uzbrojony ch w zwy kłe deski. Uży wali ich do odpy chania i powalania oszołomów, którzy lgnęli do nich jak nie przy mierzając, muchy do gówna. Grupka uciekinierów minęła szeroki chodnik. Na środku skrzy żowania wszy scy zwolnili, potem zatrzy mali się zupełnie, choć ty lko na moment. Od najbliższy ch szwędaczy dzieliło ich z dziesięć metrów, mogli więc sobie pozwolić na chwilę oddechu. Rozejrzeli się czujnie wokół, zanim wy glądający na ich przy wódcę przy sadzisty brodacz ruszy ł zdecy dowany m krokiem w stronę dworca. Sądził zapewne, że wy biera najbezpieczniejszą drogę, i może tak by ło naprawdę. Niestety pokraka, która uczepiła się Karola, akurat wtedy musiała rozewrzeć paszczę. – Nie idźcie tam! – wrzasnęła, zaskakując wszy stkich. Schröder zdębiał, tamci w dole także. Odwrócili się, spojrzeli na wiadukt. Trwało to ty lko kilka sekund, lecz wy starczy ło, by utracili zy skaną przewagę. Chwiejący się na nogach oszołomieni dziwacy nie marnowali za to czasu. Złazili się zewsząd, prosto na kobietę i jej obrońców. Widząc to, uciekinierzy ruszy li z kopy ta w przeciwny m kierunku, ponownie popełniając błąd. W obliczu tak licznego przeciwnika nie pomogło im nawet nieustanne wy wijanie dechami. Jeden z młodzików szy bko został z ty łu. Powalony przez jego partnera grubas w poplamiony m podkoszulku chwy cił go za kostkę i już nie puścił. Chłopak zniknął pod chmarą szwędaczy. Na ten widok pozostali uciekinierzy pogubili się do reszty. Drugi młodzik rzucił deskę i zaczął wiać ile sił w nogach. Pędził do wiaduktu, omijając wolniejszy ch od niego przeciwników jak narciarz bramki podczas slalomu. Dwa razy omal go nie

złapali, ale jakoś im się wy smy knął. Na ty m jednak jego szczęście się skończy ło. Uskakując przed dwoma podrostkami, wpadł na kobietę w podomce, a ta… dosłownie urwała mu głowę. Pozostała trójka trzy mała się wciąż razem, ale zaprzestała ucieczki. Brodacz wy wijał dechą jak szalony. Jego towarzy sz opędzał się jak mógł od otaczający ch go szwędaczy, wolną ręką osłaniając kobietę wciśniętą między plecy jego i tamtego. Takty ka ta sprawdzała się, dopóki wokół nie zaroiło się od gęstwy przeciwników. Zanim walczący zniknęli pod zwałami napastników, Karol zobaczy ł coś, co zmroziło mu krew w ży łach. Kobieta uniosła rękę nad głowę. Trzy mała w niej podłużne zawiniątko. Becik podobny do tego, w który m na szczęście usnął znów zmęczony Kajus. Gdy umilkły w końcu wrzaski mężczy zn i przeraźliwy pisk matki, stojący na wiadukcie usły szeli ciche kwilenie, które po chwili także urwało się jak nożem uciął. Schröder spojrzał na klęczącą obok niego dziewczy nę. – Zadowolona jesteś?! – warknął. Pokręciła głową, wy buchając jeszcze głośniejszy m płaczem. Splunął z obrzy dzeniem w jej kierunku i już miał się odwrócić, by odejść, gdy kątem oka zauważy ł biegnącego ku nim człowieka. Rozpoznał go naty chmiast. To by ł ten sam facet, którego widział wcześniej za barierką. Jedy ny ocalały z katastrofy na torach i późniejszej niezrozumiałej masakry. – Oni… – sapał zdy szany, ledwie doby wając głosu. – Oni… – zatrzy mał się kilka kroków od nich zgięty wpół, z dłońmi oparty mi o kolana. – Co: oni?! – krzy knął poiry towany Schröder. – Oni zmartwy chwstają – dokończy ł wreszcie blondy n, podnosząc głowę.

57 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 07:11 Miejski Ogród Zoologiczny, ul. Wróblewskiego 1–5 Biedrzy cki spoglądał na szare twarze pracowników ściągnięty ch pod bramę przez Lubczy ńskiego. By ło ich siedmioro. Sześciu mężczy zn i kobieta. Wy słuchali w ciszy tego, co miał do powiedzenia. A nie owijał w bawełnę. Wy walił im całą prawdę prosto w oczy. O epidemii, o zarażony ch i o ty m, co robili po śmierci ży wy m. Nie chciał okłamy wać ludzi, na który ch musiał odtąd polegać. Nie zamierzał też nikomu niczego narzucać. – Możecie zostać tutaj i przejść pod moje rozkazy, co będzie oznaczać wy kony wanie bez szemrania wszy stkich wy dany ch przeze mnie poleceń. Albo możecie odejść i wrócić do swoich bliskich, jeśli jeszcze ży ją; droga wolna. Uprzedzam jednak, że po zamknięciu tej bramy moi żołnierze będą strzelać do każdego, kto spróbuje sforsować ogrodzenie… Z ty m ostatnim przesadził, celowo zresztą. Ani my ślał zabijać ludzi szukający ch u niego schronienia, jednakże wolał, by pracownicy zoo podjęli korzy stną dla niego decy zję. A nic tak nie ułatwia wy boru jak strach przed nieunikniony m. Zostało pięcioro. Dwaj najmłodsi mężczy źni pożegnali się ze współpracownikami i wy szli za bramę. Jeden pobiegł od razu w kierunku mostu Zwierzy nieckiego, drugi zniknął między drzewami, na skwerze po drugiej stronie ulicy. Reszta wpatry wała się w Bartka z wy czekiwaniem. Moment później padł pierwszy rozkaz: – Trzeba pozby ć się wszy stkich drapieżników. Macie godzinę na przy gotowanie listy zwierząt przeznaczony ch do odstrzału. Choć się tego spodziewali, zaprotestowali jak jeden mąż. Rozumiał ich, co więcej nawet – szanował za ten opór, ale nie mógł pozwolić, by już na samy m początku kwestionowali jego autory tet. Właśnie dlatego spotkał się z nimi tutaj, przy bramie, z dala od żołnierzy. – Ktoś jeszcze chce nas opuścić? – zapy tał, wskazując ulicę. Widział, że kobieta i co najmniej dwaj mężczy źni są bliscy odejścia. Jeszcze moment i któreś z nich się przemoże, a wtedy … Kto wie, może stracić ich wszy stkich. Postanowił zapobiec takiej sy tuacji. – Nie jestem mordercą, za jakiego mnie bierzecie – odezwał się łagodniejszy m tonem. – Sam miałem bardzo mieszane uczucia, gdy usły szałem od moich doradców o konieczności zabicia wszy stkich drapieżników, zdaję więc sobie sprawę z tego, jak wam musi by ć ciężko. Opiekujecie się ty mi zwierzętami od lat, znacie je i kochacie, aż tu zjawiam się znikąd, strzelam palcami i mówię, że trzeba wy bić waszy ch podopieczny ch. Mogę się wam wy dawać człowiekiem bez serca, ale prawda wy gląda inaczej. Jeśli nie uśmiercimy waszy ch pupili tak humanitarnie, jak się da, i tak padną. Z głodu, na skutek choroby, a może nawet od pazurów bestii, które wy mordowały już pół tego miasta… – Musi by ć jakieś inne wy jście – szepnęła roztrzęsiona kobieta. Pracownica małpiarni, z tego, co pamiętał Bartek. – Zatem proszę – odparł naty chmiast. – Jestem otwarty na wszelkie sugestie. Zastanawiali się dłuższą chwilę, naradzając między sobą. Biedrzy cki czekał spokojnie.

Wiedział, że nie wy my ślą niczego sensownego, ponieważ dla jego rozwiązania nie by ło dobrej alternaty wy. Cokolwiek wy my ślą, najwy żej opóźni nieuniknione. – Tak na poczekaniu to… no wie pan… – zaczął jeden z mężczy zn. – Wiem. – Bartek rzucił okiem na zegarek. – Dlatego mam propozy cję. Daję wam czas do osiemnastej. Usiądźcie, pody skutujcie. Znajdziecie lepsze rozwiązanie, z chęcią je przy klepię, ale jeśli niczego nie wy my ślicie, do szóstej wieczorem chcę widzieć na moim biurku tę listę. Dostrzegł ulgę na ich twarzach. Sam też poczuł się raźniej, ale ty lko na moment. Wiele bym dał, żeby znaleźli idealne rozwiązanie…

58 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 07:15 Towarowa Obwodnica Wrocławia Świetnie, pomy ślał Karol, przenosząc wzrok na dziewczy nę. Pani Jonaszowa i Pan Mimoza. Ciekawe, jak długo pociągniemy. Nawet desek przecież nie mamy… Dotarli do miejsca, w który m estakada kończy ła się wiaduktem, dalej tory biegły już po wy sokim stromy m nasy pie. Mogli po nim zejść na poziom ulicy, nie narażając się na upadek i połamanie nóg. Mogli, ale nie zamierzali tego robić. Relacja Grodzińskiego – jak nazy wał się rudawy blondy n z grzy wką zaczesaną na wy sokie czoło – rzuciła całkiem nowe światło na ostatnie wy darzenia. Ludzie błąkający się po ulicach Wrocławia nie by li oszołomieni ani szaleni. Otaczają nas chodzące trupy! Zmartwychwstali! Schröder – choć nie należał do najbogobojniejszy ch osób, mimo że ślub wziął w kościele, jak przy stało na porządnego Ślązaka – słuchając ty ch rewelacji, my ślał ty lko o jedny m: niechy bnie nadszedł koniec świata, ten zapowiadany w Biblii. Zmarli wstają z grobów, zbierając się na Sąd Ostateczny. A on ostał się wśród garstki ży wy ch, zapewne przez najzwy klejsze przeoczenie. Bądź to kara za grzechy, który ch miał na sumieniu niemało. Ciekawe, pomy ślał, co przeskrobali ci dwoje…? Dziewczy na milczała od czasu wy darzeń na wiadukcie. Za to Maciek gadał jak najęty. Nie minął jeszcze kwadrans, a Karol miał ochotę zagry źć go jak nieumarli brodacza. Próbował się skupić, pomy śleć co dalej, jak ratować ży cie i czy warto przeciągać męki, skoro to i tak sądny dzień. Za każdy m razem jednak, gdy zaczy nał dochodzić do jakichś sensowny ch wniosków, blondy n znów otwierał jadaczkę, by zasy pać go kolejny mi opowieściami o swoim zmarnowany m ży ciu, straconej na dworcu rodzinie i cholera wie czy m jeszcze. A uciec od niego nie by ło jak. Trzy mał się ich jak rzep psiego ogona. – Mógłby ś zamknąć gębę choć na chwilę! – nie wy trzy mał w końcu Schröder. – Na pięć minut, o więcej nie proszę. Urażony Maciek zamilkł w pół słowa. Karol mógł się wreszcie zastanowić, lecz to, przewrotnie, wcale nie poprawiło mu humoru. Po pierwsze szedł nie w ty m kierunku co trzeba. Sądząc z pozy cji słońca, Katowice miał dokładnie za plecami. Po drugie kompletnie nie znał tego zadżumionego miasta. Wiedział ty lko ty le, że wciąż przeby wa w pobliżu ścisłego centrum. Zaczy nał też powoli wątpić w nadprzy rodzony wy miar otaczający ch go zjawisk. A w każdy m razie w wersję o Sądzie Ostateczny m. Strata żony, a potem bestialska śmierć brodacza i towarzy szący ch mu osób – niemowlęcia nie wy łączając – uświadomiły mu, że Bóg nie może mieć z ty m nic wspólnego. Tu chodziło o coś zupełnie innego. O coś, czego normalny człowiek nie by ł w stanie pojąć. Schröder wy ciągnął z tego jedy ną możliwą konkluzję: za wszelką cenę musi ratować sy na. – Które z was zna lepiej to miasto? – zapy tał. Blondy n, wbrew jego oczekiwaniom, ty m razem siedział cicho. Po chwili wy jaśniło się

dlaczego. – Ja z Trablic jestem. To taka wieś obok Kowali – wy bąkał. – Obok Kowali? – Dziewczy nie coś zaświtało. Znała tam chy ba kogoś… – Ty ch koło Psiego Pola? – Nie. Nie ty ch. Moja Kowala pod Radomiem leży – wy jaśnił pośpiesznie Maciek. – Do wuja na wakacje przy jechałem. Przedwczoraj. – A ty ? – Karol odwrócił się do dziewczy ny. Dopiero teraz do niego dotarło, że nie zna nawet jej imienia. – Ja? – podniosła głowę, pokazując zapuchnięte, czerwone od płaczu oczy. – Ja z By dgoszczy jestem. – Pięknie – jęknął Karol. – Po prostu pięknie. Spośród setek ludzi, z który mi uciekał, uratowało się ty lko ich troje, katowiczanin, by dgoszczanka i… spodradomianin. – Ale znam miasto – dodała, zauważy wszy jego minę. – Cudnie! – ucieszy ł się Maciek. – Jak dobrze znasz Wrocław? – zapy tał podejrzliwie Karol. – Wy starczająco dobrze. Mieszkam tu od trzech lat. W internacie. Uczę się w szkole pielęgniarskiej. Niewiele mu to powiedziało, ale lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu… czy jak tam brzmiało to przy słowie. – Wiesz, gdzie jesteśmy ? – Tak. Tam jest Ry nek – wskazała północny wschód, po czy m powędrowała palcem w przeciwną stronę – a tam są Krzy ki. To znaczy tak nazy wa się ta dzielnica – dodała, widząc jego zaniepokojenie. – Przed nami biegnie ulica Fabry czna. – Którędy najszy bciej można opuścić miasto? Zastanawiała się przez chwilę, przy gry zając wargę. – Nie wiem – wy znała w końcu. – Nie wiesz? Wzruszy ła ramionami i prędko spuściła głowę. Wy glądało na to, że znów popadła w apatię. – Wrocław jest ogromny – dodała po dłuższy m milczeniu. – A stąd, gdzie jesteśmy, do rogatek tak samo daleko w każdą stronę. – Wspaniale – mruknął Karol. Nadzieja pry sła jak bańka my dlana. Zatoczy ł koło i znalazł się dokładnie w punkcie wy jścia. Spojrzał w dół, na ulice. Zmartwy chwstały ch na nich nie by ło, ale gdy pobiegł wzrokiem dalej, za rozległy plac, dostrzegł jakiś ruch. Po drugiej stronie między kamienicami także widać by ło widmowe sy lwetki. Wbił oczy w tory i ruszy ł przed siebie, nie mówiąc ani słowa więcej. *** Kwadrans później, pokonawszy górą dwie szerokie arterie, po który ch krąży ły setki nieumarły ch, dotarli do dużego rozjazdu. Od głównej linii odchodziły na przestrzeni niespełna stu metrów dwa tory. Minęli pierwszą zwrotnicę, a przy drugiej się zatrzy mali. Kilkanaście metrów dalej na

szy nach stała drezy na. Zwy kła, ręczna, z ty ch służący ch do sprawdzania trakcji. Najprostsza z możliwy ch. Cztery koła, drewniana platforma, ławka i mechanizm napędowy z szeroką wajchą. Karol rozejrzał się, aby się upewnić, że w pobliżu nie ma chodzący ch trupów. Choć nie zobaczy ł nikogo, nie tracił czujności, po lewej bowiem mieli gęste zarośla, w który ch mogły się czaić te przeklęte bestie. Długo się wahał, ale w końcu zacisnął zęby i przekazał Kajusa dziewczy nie. Kazał jej odejść na bezpieczną odległość, a potem, ciągnąc za sobą Maćka, zbliży ł się wolno i ostrożnie do drezy ny. Coś musiało się tu wy darzy ć. Na deskach platformy pełno by ło zaschniętej krwi. W trawie obok szy n zauważy li porzuconą torbę narzędziową. Gruba wy prawiona skóra wy glądała tak, jakby ją ktoś rozpruł nożem. Nieco dalej leżała kolejarska czapka. Pomięta i również pokry ta skrzepniętą juchą. Grodziński, mimo że miał pietra, okazał się bardzo pomocny. To on wy patrzy ł w wy sokiej trawie wy deptaną ścieżkę wiodącą w dół wzniesienia. Przeszli nią kawałek, wzdłuż torów, ale szy bko zawrócili, ponaglani okrzy kami przerażonej dziewczy ny. Ustalili dwie rzeczy. Ktokolwiek jechał tą drezy ną, zatrzy mał się w ty m miejscu z własnej woli – o czy m świadczy ł zaciągnięty hamulec – a następnie został zabity, i to raczej brutalnie, co by wskazy wało na kontakt z nieumarły mi. Sądząc ze śladów, incy dent ten miał miejsce jakiś czas temu, a ofiara oddaliła się, by ć może razem z oprawcą. Na pewno nie by ło ich teraz w najbliższej okolicy. Druga sprawa by ła poważniejsza. Tor w dole zbocza blokowały dziwne, niebieskie wagony. Grodziński upierał się, że to pociąg techniczny uży wany w razie trudniejszy ch napraw torowiska. Teraz oczy wiście nie by ło przy nim żadny ch robotników, ale to akurat miało drugorzędne znaczenie – liczy ło się ty lko to, że czterowagonowy skład uniemożliwiał wy jazd z miasta. Chcąc nie chcąc, przepchnęli trolej na główne tory. Później czekał ich większy wy siłek, ale po dłuższy m główkowaniu przerzucili zwrotnicę. Drezy na trafiła na właściwe szy ny. Nic, ty lko wsiadać i jechać. Usadzili dziewczy nę z Kajusem między sobą i choć by ło im ciasno jak cholera, zabrali się do machania wajchą. *** Poły kali kolejne kilometry, trzy mając się głównej linii. Kiedy wjechali na przy stanek Wrocław Mikołajów, na której kręciło się parunastu nieumarły ch, przy śpieszy li pomimo zmęczenia, aby jak najszy bciej opuścić to niebezpieczne miejsce. Na szczęście udało im się przemknąć przez podmiejską stacy jkę, zanim który kolwiek z chodzący ch trupów spadł na szy ny. Karol zauważy ł przy okazji, że pod betonową krawędzią, na skraju torowiska, wala się wiele fragmentów rozczłonkowany ch zwłok. To mogło oznaczać, że jadą tą samą trasą co skład, który dokonał rzezi na Główny m. Chwilę później, gdy przekładali kolejną zwrotnicę, Marta – Karol poznał w końcu jej imię, a nawet nazwisko – stanęła na drezy nie i wskazała coś ręką. Dokładnie przed nimi, choć gdzieś daleko, w niebo wzbijała się kolumna tłustego, czarnego dy mu. Widzieli ją już wcześniej, po prawej, nad panoramą miasta. Teraz jednak mieli jechać prosto na miejsce, które trawił pożar.

Postanowili mimo wszy stko zary zy kować. To by ł najbliższy wy jazd z Wrocławia. Zwolnili jednak dość szy bko, a potem zatrzy mali drezy nę za kolejny m, ty m razem kompletnie wy ludniony m przy stankiem. Nazwa Popowice nic im nie mówiła. Drozdowska także nigdy wcześniej jej nie sły szała. To musiały by ć już przedmieścia, wszędzie wokół widzieli albo ogromne połacie ogródków działkowy ch, albo zwy kłe nieuży tki. Domów, i to przeważnie zwy kły ch parterowy ch chałup, by ło w okolicy jak na lekarstwo. Przed nimi natomiast ktoś otworzy ł wrota piekieł. Za mostem łączący m oba brzegi Odry szalały płomienie. Musiało tam dojść do zderzenia pociągów. Zmiażdżone wagony towarowe leżały poprzewracane po obu stronach nasy pu. Wy cofali drezy nę do najbliższego rozjazdu i tam wy brali drugi tor, skręcający szerokim łukiem na wschód. Marta twierdziła, że według jej wiedzy tędy także dotrą na rogatki miasta. Nie wspomniała jednak, bo i nie mogła, że nie będzie to droga usłana różami. Kłopoty zaczęły się niemal od razu. Wjechali pomiędzy otoczone ceglany m murem magazy ny a ogromną połać ogródków działkowy ch. Gdy mijali bramę prowadzącą na bocznicę, ktoś strzelił. Z karabinu albo z pistoletu. Na pewno nie do nich, ale z bardzo bliska. Zaskoczony Maciek puścił wajchę, Marta skuliła się, a Karol zasłonił ją, czy też raczej sy nka, własny m ciałem. Drezy na toczy ła się jeszcze przez chwilę po szy nach, zwalniając i skrzy piąc głośno. W końcu znów zapanowała cisza, ale już inna – napięta, złowieszcza. Trwała ty lko kilka sekund, a potem… potem rozpętało się pandemonium. Klekot broni maszy nowej mieszał się z hukiem eksplozji, wrzaski ludzi tonęły w ry ku silników. W niebo wznosiły się kule szarego dy mu, w kilku miejscach pojawiły się też płomienie. Pasażerowie drezy ny przy glądali się temu wszy stkiemu z przerażeniem i podziwem. Żadne z nich nie powąchało nigdy prochu. Marta nie musiała. Maciek miał wojo dopiero przed sobą, a Karol odbębnił służbę zasadniczą w ochotniczy m hufcu pracy. Nic więc dziwnego, że osłupieli, kiedy trafili w sam środek regularnej bitwy. Na ich oczach fragment muru wy brzuszy ł się, jakby uderzy ła w niego pięść niewidzialnego olbrzy ma, a później rozpadł się w zwolniony m tempie na kaskady pojedy nczy ch cegieł, wy py chany ch na zewnątrz przez pancerz potężnego wozu bojowego. Oliwkowy kanciasty gigant na ośmiu wielkich kołach wy toczy ł się na torowisko, nie przestając strzelać z działka umieszczonego w obrotowej wieży. Kilka metrów dalej, w identy czny ch okolicznościach, pojawił się drugi transporter opancerzony, a potem następny i jeszcze jeden. Za nimi posuwała się piechota. Dziesiątki ludzi w mundurach wy cofy wały się w pośpiechu, próbując nadąży ć za wozami bojowy mi i strzelając w wy łomy, z który ch przed chwilą wy biegli. Moment później sy tuacja powtórzy ła się jakieś pięćdziesiąt metrów za drezy ną. Tam jednak na torach pojawiły się aż trzy pojazdy, także ogromne, aczkolwiek bardziej przy pominające opancerzone ciężarówki niż kanciaste pudła na kołach. Silnik któregoś zakaszlał nagle i zgasł. Załoga porzuciła uszkodzony transporter i naty chmiast dołączy ła do osłaniającego odwrót oddziału piechoty. Nie trzeba proroka, by domyślić się, kto jest w tym starciu przeciwnikiem, pomy ślał Schröder, odzy skując panowanie nad ciałem. Kilka sekund później zobaczy ł, że za mur zaczy nają wy chodzić nieumarli, także ubrani w mundury, choć nieco innej barwy i kroju. By ło ich kilka setek, może nawet ty siąc. Parli przed siebie, nie zwracając najmniejszej uwagi na grad kul, który zresztą słabł z każdą chwilą. Uciekający m kończy ła się amunicja. Najpierw umilkło działko

pierwszego transportera, chwilę później wieży czka drugiego obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, a w końcu wszy stkie maszy ny przy śpieszy ły, zostawiając piechurów w ty le. Żołnierze, widząc odwrót pancerniaków, przestali strzelać i podali ty ły. Ży we trupy podążały jeszcze przez chwilę za swy mi ofiarami, ale dosy ć szy bko zatrzy mały się, jakby straciły zainteresowanie pościgiem, i zamarły, zajmując spory odcinek torowiska i niemal całe pobocze, łącznie z wąską uliczką biegnącą wzdłuż niziutkiego nasy pu. Drezy na stała około trzy dziestu, może trzy dziestu pięciu metrów od najbliższy ch zmartwy chwstały ch. Taka odległość wy starczy ła jednak, by chodzące trupy nie wy czuły jej pasażerów. A ci obserwowali blokujące im drogę istoty, nie śmiąc nawet drgnąć czy głębiej odetchnąć. Minuty mijały, a martwi żołnierze nie ruszy li się nawet o metr. Chwiali się ty lko jak drzewka na wietrze, stojąc ze zwieszony mi głowami i rękami. Karol obejrzał się ostrożnie. Wy cofanie drezy ny nie by ło możliwe, gdy ż unieruchomiony wóz pancerny rozkraczy ł się na samy m środku torowiska. Pozostawała więc ty lko droga naprzód albo ucieczka pieszo na działki, śladem wy cofujący ch się żołnierzy. Obie opcje wy dawały się w równy m stopniu samobójcze. Nie mogli jednak siedzieć tutaj w nieskończoność, licząc na to, że horda krwiożerczy ch bestii znajdzie sobie lepsze zajęcie i pójdzie w cholerę. – Co robimy ? – zapy tał szeptem Schröder, pokazując najpierw na tory, a potem na działki. Maciek pocierał nerwowo palce, patrząc to tu, to tam. Nie umiał zdecy dować i chy ba nie chciał brać na siebie odpowiedzialności. Marta okazała się w ty m wy padku bardziej rezolutna, skinęła głową i stanowczy m gestem wy ciągnęła rękę przed siebie. Karol zrobił to samo. Dwa do jednego, klamka zapadła. – Pamiętacie Mikołajki? – szepnął znowu Schröder. – Jakie znowu Mikołajki? – odszepnął wy straszony blondy n. – Mikołajów – podpowiedziała mu Drozdowska. – Pamiętam. I co z tego? – Rozpędzimy się tak jak tam – wy jaśnił Karol. – Oni są zby t powolni, nie złapią nas. – A co chcesz zrobić z ty mi, którzy stoją na torach? – Rozjedziemy drani. Trolej waży kilkaset kilogramów, jeśli odpowiednio go rozpędzimy, zmiecie ich jak wiatr liście z trawnika. Maciek skinął głową. Pocił się strasznie. Nawet dłonie miał mokre, ześlizgnęły mu się z wajchy, gdy za nią chwy cił. Wy tarł je szy bko o koszulę, ale niewiele to pomogło. – Czekaj… – Marta zaczęła grzebać w kieszeniach, by moment później podać mu chusteczkę do nosa, taką zwy kłą, materiałową. – Obwiąż nią dłoń. Karol poszedł w ślady dziewczy ny. Jego chusteczka by ła większa – i trochę brudniejsza, ale blondy nowi to nie przeszkadzało. Owinął sobie dłonie i jeszcze raz chwy cił za metalową rurkę, którą napędzali drezy nę. – Ciśnij, ile wlezie! – polecił Schröder, napierając na wajchę cały m ciałem. Mechanizm drezy ny zaskrzy piał głośno, lecz to nie wzbudziło żadnej reakcji wśród oży wieńców. Dopiero gdy pokonali więcej niż połowę odległości dzielącej ich od najbliższy ch nieumarły ch, ci zaczęli odwracać głowy i podnosić ręce. Miarowy zgrzy t towarzy szący ruchom wajchy zlał się w niemal jednolity dźwięk, lecz Karol i Maciek nie ustawali w wy siłkach. Chcieli jeszcze bardziej rozpędzić drezy nę. Od tego, jak

szy bko przemkną po torach za magazy nami, zależało przecież ich ży cie. Dali więc z siebie wszy stko, a nawet więcej. Jednakże to nie wy starczy ło. Większość nieumarły ch fakty cznie by ła zby t powolna, a ci, którzy stali na torach, rzeczy wiście ginęli miażdżeni kołami ciężkiego pojazdu i niknęli pod drewnianą platformą, zanim zdołali w jakikolwiek sposób zareagować. Ale wy starczy ł jeden drań, który stał wy starczająco blisko szy n i nawet nie musiał się odwracać. Tuż przed ty m, nim drezy na przebiła się przez tłum ży wy ch trupów, Maciek zniknął z ławki. Drozdowska widziała, jak pochy la się, naciskając wajchę, potem mrugnęła, a gdy uniosła znowu powieki, jego już nie by ło. Karol, skupiony na pompowaniu, nic nie zauważy ł, poczuł jednak naty chmiastowy opór, odkąd musiał sam walczy ć z mechanizmem napędowy m. Wreszcie ostatni ży wy trup zniknął mu z pola widzenia, puścił więc wajchę i stanął na ławce, by spojrzeć w ty ł. Wszy scy nieumarli leźli w jedno miejsce, zupełnie jak wtedy na skrzy żowaniu pod wiaduktem. Który ś z ty ch drani musiał drapnąć Grodzińskiego. Wy łuskał go z drezy ny jak ziarno z kłosa.

59 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 07:22 Miejski Ogród Zoologiczny, ul. Wróblewskiego 1–5 Kolejna kolumna samochodów wjechała za bramę towarową. Ty m razem by ło to ty lko sześć ciężarówek, ny ska i dwie warszawy. Ty le wy starczy ło, by ewakuować z Ołbińskiej zespół doktora Arendzikowskiego, najpotrzebniejszy sprzęt i leki. Biedrzy cki osobiście powitał personel medy czny, nie kry jąc radości z faktu, że jego ludziom udało się przeprowadzić tę operację bez żadny ch strat. W świetle napły wający ch raportów by ł to prawdziwy cud. Meldunki, które składały rozesłane po cały m mieście patrole, by ły coraz bardziej alarmujące. Zombie zalali ulice Wrocławia równie skutecznie jak fala powodziowa z ty siąc dziewięćset trzeciego roku. I to nie ty lko tam, gdzie zanotowano największe skażenie dy mem z dołów krematory jny ch. Zaraza rozprzestrzeniała się szy bkiej, niż ktokolwiek mógł przy puszczać, i zbierała o wiele obfitsze żniwo, niż szacowali wcześniej lekarze. Nawet Bogdan po zapoznaniu się z raportami przy znał to bez ogródek: najczarniejszy scenariusz, którego tak się obawiał, okazał się blady m cieniem tragedii pustoszącej tego ranka Wrocław i resztę Polski. Uży ł sformułowania, jakiego Bartek nigdy by się po nim nie spodziewał. – Bracie – powiedział – to nie jest pandemia, ty lko Armagedon, pieprzony Sąd Ostateczny. Słowa te dźwięczały majorowi pod sklepieniem czaszki jeszcze długo. W końcu poczuł, że musi wy jść z willi dy rektora, którą zaraz po przy by ciu zarekwirował na kwaterę główną swoich, niestety bardzo skromny ch, sił. Potrzebował chwili wy tchnienia i odrobiny świeżego powietrza, a ta niedziela, mimo wczesnej wciąż pory, zapowiadała się bardzo, ale to bardzo gorąco. Dosłownie i w przenośni. Z zamy ślenia wy rwało go dopiero wołanie któregoś z dy żurny ch radiotelegrafistów. – Towarzy szu majorze! – Tak? – Meldunek z Poznańskiej! – Referujcie. – Magazy ny są nietknięte, ale nasi natrafili na duże skupisko nieumarły ch. Zdołali przejąć kilka transporterów opancerzony ch, w ty m cztery SKOT-y, lecz musieli się wy cofać. – SKOT-y ? – zdziwił się major. – Nie wiedziałem, że mamy je już na stanie. – Wy gląda na to, że kilka dni temu przy wieziono je z Czech. Jeden stał jeszcze na platformie kolejowej, a… – Konkrety, proszę! – przerwał mu Biedrzy cki, który zdecy dowanie bardziej liczy ł na zapasy zgromadzone w wielkich magazy nach. Nowoczesny sprzęt by ł mu teraz najmniej potrzebny. – Tak jest. Zanim nasi zdąży li dobrać się do magazy nów, zostali zaatakowani przez hordy zombie i wy parci na bocznicę kolejową. Stamtąd, dzięki zdoby cznemu sprzętowi, zdołali wy cofać się bez większy ch strat na pobliskie ogródki działkowe. Ostatecznie oderwali się od przeciwnika. – A co z ciężarówkami?

– Zostały przy magazy nach. Major zacisnął pięści. – Nieumarli depczą im po piętach? – Podporucznik Deptuch melduje, że tak, choć większość zatrzy mała się na torowisku. – Przekażcie mu, że ma podzielić ludzi. Niech weźmie na pancerze po dwóch, trzech piechociarzy i wróci w pobliże torowiska. Musi zwabić zombie w głąb działek. W ty m czasie reszta żołnierzy obejdzie przeciwnika i dotrze z powrotem pod magazy ny. Muszą ogołocić je z racji ży wnościowy ch. Inaczej nie mają tu czego szukać. – Tak jest! – Radiotelegrafista odmeldował się i naty chmiast zniknął w rozbity m na pobliskim trawniku namiocie. Biedrzy cki ruszy ł alejką w kierunku bramy. Nizner zaproponował przed kwadransem, by na terenie ogrodu zoologicznego rozlokować ty lko ty lu żołnierzy, ilu trzeba do skutecznej obrony. Reszta miała zostać przerzucona na drugą stronę ulicy do ogromnej poniemieckiej budowli, zwanej od końca wojny Halą Ludową. W razie konieczności betonowy gigant pomieściłby w swy m przepastny m wnętrzu całą dy wizję piechoty, bez problemu więc mógł posłuży ć za ty mczasowe schronienie kilku kompaniom baonu brzeskiego. W to samo miejsce miała trafić znakomita większość zwieziony ch z miasta zapasów. Chronione gruby mi murami i kilkoma setkami luf będą bezpieczniejsze niż tutaj, na otwartej… zby t otwartej!… przestrzeni. Jeśli wy padki przy biorą naprawdę zły obrót, giganty czna hala zamieni się w ostatni bastion obrony ludzi. Tak to przy najmniej wy glądało w teorii. Major podszedł do ogrodzenia dzielącego zoo od ulicy Wróblewskiego. Jak okiem sięgnąć, trwały intensy wne prace. Większość żołnierzy przeby wający ch na terenie ogrodu – łącznie z paroma setkami ty ch, którzy mieli stacjonować w Hali Ludowej – pracowała nad usy paniem wału mającego wzmocnić kute ogrodzenie. Przy takiej masie rąk i ogromny m zaangażowaniu ludzi umocnienia rosły z minuty na minutę. Chociaż to idzie zgodnie z planem, pomy ślał Bartek, przy glądając się spocony m, rozebrany m do pasa szeregowcom i podoficerom. – Towarzy szu majorze! – Ty m razem wołanie dobiegało od strony bramy towarowej. – Co znowu? – Dozorca… ten, jak mu tam… – Wartownik pstry knął palcami, próbując sobie przy pomnieć nazwisko człowieka, który wpuścił ich na teren zoo. – Lubczy ński – podpowiedział mu major, nie do końca rozumiejąc powód jego zdenerwowania. – Tak, Lubczy ński – podjął żołnierz. – Przed chwilą dał mi klucze, złapał za siekierę i poleciał na drugą stronę ulicy. Powiedział, że idzie wy tłuc to tałatajstwo. – Zdurniał do reszty ? – zdziwił się Biedrzy cki, po czy m zaraz przy jrzał się podejrzliwie podkomendnemu. – Co wy ście mu nagadali? – My ? – żachnął się wartownik. – Nic, słowo daję. Siedział w tej swojej budce, herbatę popijał, aż tu nagle odebrał dzwoniący telefon. Pomamrotał chwilę do słuchawki i wy padł za bramę, jakby go stado diabłów goniło. Biedrzy cki przeniósł wzrok na portiernię. Zza uchy lony ch wciąż drzwi dobiegał monotonny głos lektora odczy tującego w radio nadawany w kółko komunikat. Ciekawe, o co chodzi, pomy ślał major, ruszając w tamtą stronę. – Z tego, co zrozumiałem, dzwoniła jakaś jego znajoma – referował przejęty wartownik, idąc

krok za nim. – Pani Jola albo jakoś tak. Wnętrze portierni cuchnęło stęchlizną. Bartek rozejrzał się szy bko. Brudne liszajowate ściany, zakratowane niemiłosiernie brudne okna, meble nadające się raczej na śmietnik niż do uży tku. Ty powe miejsce pracy nocnego stróża. Biedrzy cki odwrócił się, by wy łączy ć radio. Przekręcił gałkę podniszczonego pioniera, ale choć zrobiło się znacznie ciszej, to jednak nadal sły szał jakieś dziwne mechaniczne dźwięki. Jakby ktoś za ścianą do wiadra gadał… Przeszukał wzrokiem blat. W samy m rogu stał wielki, chy ba jeszcze poniemiecki aparat telefoniczny. Ciężka bakelitowa słuchawka nie spoczy wała na widełkach. Bartek podniósł ją i przy łoży ł do ucha. – Halo? Jazgot po drugiej stronie umilkł jak nożem ucięty. Dopiero po dłuższej chwili niewątpliwie kobiecy głos zachry piał nieśmiało: – Kto mówi? – Major Biedrzy cki przy telefonie. Z kim rozmawiam? Odpowiedziała potokiem słów, którego nie dało się powstrzy mać. – Dy bowska jestem. Dozorcuję w Wy twórni Filmów. To te budy nki naprzeciwko, przy Wy stawowej. Musicie mi pomóc. Napadli na mnie. Dwóch takich. Dobijali się do drzwi. Mąż chciał ich pogonić. Drzwi nie otworzy ł, o nie. Mój Dalambert nie taki głupi, jak by się wy dawało. On tu rekwizy torem jest. Ale jeden z nich szy bę rozbił. Za rękę go capnął. Do krwi podrapał. Mnie też, ale męża bardziej. By dlę jedno. Wy rwaliśmy mu się. Uciekliśmy na portiernię. Po pana Kry stiana zadzwoniłam. On najbliżej mnie stróżuje. Zamilkła na moment, by zaczerpnąć tchu. Bartek wy korzy stał to. – Pan Lubczy ński pobiegł pani na ratunek – poinformował ją. – Widziałam. Postawił się moczy mordom. Ale nie dał rady. Przewrócili go. Szarpali. Bili. Jejku, jej – znowu zaczęła lamentować. – Leży teraz pod drzwiami. Leży i się nie rusza. Biedaczy sko… Zabili go na amen… – Mówiła coraz wolniej i dy szała pomiędzy kolejny mi zdaniami, zupełnie jak ten sierżant od Niewiadomskiego, jakże mu by ło… Strzępa? – Dobrze się pani czuje? – zapy tał. – Słabo mi – odparła po dłuższej chwili. – A co z mężem? – Zemdlał biedak. Ty le krwi mu upuścili… – Powinna pani odpocząć. – Powinnam… – wy mamrotała – otworzy ć… – Słucham? – Drzwi. Otworzy ć. Kry stek. On ży je. Wstał… – Proszę nie… – Łomot dobiegający z mikrofonu by ł tak głośny, że Bartek mimowolnie się skrzy wił. – Szlag! Odłoży ł słuchawkę. Nie musiał wiedzieć, czy Dy bowska otworzy ła drzwi odmienionemu cieciowi. I tak by ło już po niej i ty m jej Dalajlamie. Gorzej, że nieumarli pojawili się w bezpośredniej okolicy zoo. – Ty tam! – wy szedłszy przed portiernię, zawołał jednego z dwóch wartowników. – Zasuwaj do sy reny. Ogłaszam alarm!

60 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 07:24 Towarowa Obwodnica Wrocławia Zatrzy mali się na szerokim wiadukcie, za otoczoną rusztowaniami halą nowej elektrociepłowni, kilkaset metrów przed stacją Wrocław Nadodrze. To tam zakończy ł swój bieg pociąg widmo, który dokonał masakry na estakadzie. Na torowiskach i długich peronach widać by ło mrowie ludzkich sy lwetek. Większość stała chwiejnie w miejscu, jak niedawno napotkani nieumarli żołnierze, część jednak kręciła się wokół wy rwany ch z szy n zmiażdżony ch wagonów. Rozpędzony sześciowagonowy skład musiał wpaść na inny pociąg. Ślady zniszczeń rzucały się w oczy nawet z takiej odległości. Podcięte zadaszenie runęło, przy kry wając miejsce katastrofy, niektóre wagony przeleciały przez perony – jeden wbił się w narożnik budy nku dworca, dwa inne, poskręcane jak wy ży many ręcznik, leżały w poprzek torów, blokując przejazd nawet bocznicą. Schröder wy patrzy ł też rozpruty eksplozją pulman. Tak, nie my lił się: coś wy buchło w środku tego wagonu, otwierając go jak puszkę pasztetu. Płaty grubej blachy sterczały na boki, miejscami upstrzone ludzkimi szczątkami. – Koniec trasy – mruknął, zeskakując z drezy ny. Przy jrzał się zniszczeniom wy starczająco uważnie, aby nabrać pewności, że nie mają żadny ch szans na dalszą jazdę. Marta oddała mu sy na, a następnie zbliży ła się do barierek i spojrzała na biegnącą dołem ulicę. – Wiesz, gdzie jesteśmy ? – zapy tał ją. Pokiwała głową. – Dokąd prowadzi ta droga? – wskazał most widoczny w oddali. – Na Różankę. – Nic mi to nie mówi. – To takie osiedle – wy jaśniła. – W sumie przedmieścia. – Tędy wy dostaniemy się z Wrocławia? – W jego głosie pojawił się cień nadziei. Gdy potaknęła, przy jrzał się perspekty wie ulicy. By ła bardzo szeroka, niemal prosta – ty lko w jedny m miejscu skręcała lekko. Stało na niej kilkadziesiąt nieruchomy ch postaci rozrzucony ch pojedy nczo, co najwy żej parami, z dala od siebie. Karol oszacował wzrokiem odległość. – Dasz radę przebiec sprintem jakieś dwieście, trzy sta metrów? – zapy tał, poprawiając Kajusa na ramieniu. – Nie wiem – mruknęła. – Dawno nie biegałam. – To nasza jedy na szansa. Chodź. – Sprowadził ją po zboczu nasy pu, na koniec pomagając jej zeskoczy ć z betonowego murka. Później wy szukał w trawie dwa pasujące do dłoni kamienie. Jeden dał Marcie, drugi zachował dla siebie. – Jeśli który ś cię złapie, walnij go ty m w łeb – poradził, zanim weszli na jezdnię. – Biegnij i nie zatrzy muj się, żeby nie wiem co. Staraj się ominąć ich jak najszerszy m łukiem. Rozumiesz? – Skinęła głową, ściskając mocniej brudny kawał cegły. – No to ruszamy !

Pierwsze pięćdziesiąt metrów pokonali bez najmniejszego problemu. Zmartwy chwstali by li nieruchawi, reagowali wolno, z opóźnieniem, żaden z nich nie zagroził więc ani Karolowi, ani biegnącej tuż za nim ciężko zdy szanej Marcie. Dziewczy na niestety nie miała kondy cji, a na kolejny m odcinku podobnej długości musieli przy śpieszy ć. Tutaj, przy murze więzienia, by ło najwięcej nieumarły ch. Jednakże inni stali w zaroślach po przeciwnej stronie ulicy, w miejscu, którego Karol nie mógł zobaczy ć z wiaduktu. To zmieniało postać rzeczy. Nie dość, że zy gzakowanie dodatkowo ich spowalniało, nie mogli już bezmy ślnie pędzić przed siebie. Co gorsza, część tutejszy ch nieumarły ch zachowy wała się znacznie agresy wniej od napotkany ch wcześniej. Nie by li wprawdzie szy bcy, ale poruszali się grupkami, co czasem uniemożliwiało ich ominięcie. Przed wy lotem kolejnej przecznicy zaczęli osaczać Karola. Powalił jednego kopniakiem, przemknął za plecami drugiego, przy legając szczelnie do muru, ale na ty m skończy ło się jego szczęście. Ręka trzeciego zahaczy ła go o ramię, wy trącając z równowagi. Przebiegł jeszcze kilka kroków, balansując, ale z dzieckiem w ramionach nie miał szans. Przewrócił się i przekoziołkował, skulony niemal w pozy cji embrionalnej, by chronić Kajusa. Wy puszczony z dłoni kamień potoczy ł się z grzechotem po bruku. Karol zerwał się naty chmiast, widząc, że za sekundę zostanie otoczony. – Tutaj! – usły szał wołanie Marty. Przy waliła cegłą stojącemu przed nią szwędaczowi, posy łając go na jezdnię. Drugiego uderzy ła na odlew z taką siłą, że sam przewrócił dwóch kolejny ch. Wy rwa nie by ła może szeroka, ale wy starczy ła, by Schröder wy dostał się z okrążenia. Przebiegając obok dziewczy ny, wy ciągnął do niej rękę, ale ją odtrąciła. Pognał więc dalej mimo bólu w kostce i pieczenia w starty m kolanie. Jeszcze tylko paru nieumarłych i znów będzie spokojniejszy odcinek… Zerknął przez ramię i… wy hamował. Marta nie biegła za nim, kluczy ła pomiędzy coraz liczniejszy mi przeciwnikami, ściągając ich uwagę na siebie, a gdy zobaczy ła, że Karol stoi i spogląda w jej kierunku, rozłoży ła nagle ręce, upuściła kamień i zawołała: – Przepra… Nie zdąży ła dokończy ć. Widok try skającej krwi otrzeźwił go momentalnie. Odwrócił się, przy tulił płaczącego sy nka mocniej i popędził w stronę tak już bliskiego mostu. Nie mając za sobą o wiele wolniejszej dziewczy ny, mógł rozwinąć pełną prędkość. Miał parę w nogach – wprawdzie wy grał niewiele wy ścigów na Śląsku, ale niemal w każdy m, w który m startował, stawał na podium. Niestety to nie pomogło mu dostać się za most. Z jakiegoś powodu za Odrą by ło jeszcze więcej nieumarły ch niż na ty m brzegu. Brudni, jakby przekopy wali się przez zwały ziemi, sprawiali naprawdę straszne wrażenie. Schröder wy patrzy ł także wielu poparzony ch, a nawet wciąż stojący ch w płomieniach. Gdy by wpadł między nich, nie miałby żadny ch szans. Nie znał kompletnie tej okolicy, nigdy wcześniej tutaj nie by ł. Nagle całkiem zdezorientowany przy stanął pośrodku mostu, szukając wy jścia z tego impasu. Za sobą miał gęsto zabudowaną dzielnicę i tłum bestii rozochocony ch dopadnięciem nowej ofiary. Po lewej widział płonący wciąż pociąg, po prawej – wały przeciwpowodziowe i… kolejny most. Wy bór by ł prosty. Pobiegł żwirową alejką pod rozłoży sty mi dębami, nie napoty kając po

drodze nikogo. Na moście także by ło puściutko, ale w głębi placu za nim dostrzegł poruszające się niemrawo sy lwetki. Nie by ło ich zby t wiele, ale Karol, mając w pamięci los grupy brodacza i przy godny ch znajomy ch, czuł obawę przed zapuszczaniem się w nieznaną mu dzielnicę. Wał po prawej kusił pustką. Schröder się cofnął. Potrzebował chwili wy tchnienia, dlatego postanowił jednak spróbować szczęścia nad Odrą. Z położenia słońca zorientował się, że po opuszczeniu Dworca Głównego zatoczy ł niemal półokrąg. Gdzieś przed nim powinna by ć więc droga wy lotowa na Katowice albo linia kolejowa na Opole, którą najszy bciej i najbezpieczniej mógłby wrócić na Górny Śląsk. Zaprzestał biegu, aby oszczędzać siły na trudniejsze chwile. Mimo to wy starczy ła chwila, by poczuł przy śpieszone bicie serca – w oddali majaczy ły zary sy czegoś, co mogło by ć mostem kolejowy m. To pewnie dalsza część trasy, którą jechałem z Martą i Maćkiem, ucieszy ł się. Wspomnienie zabity ch na jego oczach ludzi starło mu z twarzy rodzący się dopiero uśmiech. Blondy nowi nie poświęcał wiele my śli, ale dziewczy na… Wciąż winił ją za to, że zgubił przez nią żonę – za nic nie chciał przed sobą przy znać, że Katarzy na mogła zginąć na zwężeniu estakady – lecz dawno przestał nienawidzić. Po ty m, jak opowiedziała mu o swoich przeży ciach w internacie i o śmierci znajomy ch, u który ch ukry ła się po rejteradzie strażaków, zrobiło mu się jej zwy czajnie żal. By ć może się my lił, ale chy ba by ł jedy ny m człowiekiem, któremu udało się przeży ć w jej towarzy stwie. Oczywiście jeśli nie liczyć przysypiającego wciąż Kajusa… Za kwadrans ósma dotarł do długiego mostu kolejowego i do transportera opancerzonego, który blokował nań wjazd. Stojąc przed wozem pancerny m, zauważy ł też jakichś ludzi na znajdującej się sto metrów dalej przeprawie. Wy glądało to tak, jakby ukry ci za zasiekami żołnierze próbowali powstrzy mać uciekinierów. – Ej, ty tam! Karol podskoczy ł, sły sząc za plecami szczęk odbezpieczanej broni. – Ręce do góry ! Jest ich co najmniej dwóch! Odwrócił się powoli, unosząc jedną rękę nad głowę. Drugą podtrzy my wał wciąż sy na. Prąc przed siebie, przeoczy ł siedzący ch na stromy m zboczu wału strażników. Oni także go z początku nie widzieli – dopóki nie podszedł, by przy jrzeć się zbiegowisku. Pech. – Coś ty za jeden? – zapy tał go młody chłopak w przy duży m hełmie. – Nazy wam się Karol Schröder – odparł. – Jestem z Katowic. – Z Katowic? – zaśmiał się drugi żołnierz, wy ższy i lepiej zbudowany. – Coś bujasz, brachu. – Nie bujam – zapewnił ich. – By łem w izolatorium na Psim Polu… Odskoczy li od niego jak oparzeni, unosząc opuszczoną przed momentem broń. – Zaraza! – mruknął niższy. – Nie, panowie, to jakaś pomy łka… – Karol wy ciągnął przed siebie rękę, by im wszy stko wy tłumaczy ć, ale zaraz uniósł ją z powrotem nad głowę. – Dwa dni temu zostałem zwolniony, z żoną i sy nkiem. Mam papiery … – zamilkł. Przy pomniał sobie właśnie, że Katarzy na trzy mała dokumenty w torebce. – Zaraz to sprawdzimy – warknął wy ższy. – Ruszaj! Poprowadzili go w stronę transporterów. Tam musiał wleźć na zderzak jednego z nich, a po dotarciu za blokadę stanąć pod stalową, nieco wy pukłą burtą, twarzą do kilkusetosobowego tłumu, powstrzy my wanego ty lko przez kozły oplecione gęsto drutem kolczasty m, i dwudziestu

uzbrojony ch ludzi. Dwaj inni żołnierze stali na transporterach za stanowiskami cekaemów. – Towarzy szu kapitanie, mamy następnego uciekiniera z Psiego Pola! – zameldował niższy, stając na baczność przed jedy ny m oficerem. – Dajcie go do pozostały ch! – warknął tamten, nie odwracając nawet głowy. Przy oczach miał lornetkę, wy patry wał czegoś w perspekty wie ulicy. Karol także spojrzał w tamty m kierunku. W głębi wąwozu pomiędzy kamienicami truchtali pojedy nczy ludzie, za który mi sunął zwarty tłum. Popędzany przez obu wartowników Schröder wsiadł do przedziału desantowego transportera, w który m przetrzy my wano już prawie dziesięć osób. Nie usiadł jednak jak pozostali, ty lko stanął przy burcie i spoglądał z wy sokości na szarą, poruszającą się wolno masę. Z tej odległości nie widział wiele, ale zaczy nał podejrzewać, że to nie są kolejni mieszkańcy, którzy chcą uciec za Odrę. Maruderzy znajdujący się pomiędzy tłumem czekający m przy zasiekach a nadciągającą wolny m krokiem hordą bali się czegoś, i to panicznie. Karol zauważy ł, że niektórzy z nich skręcili w lewo, próbując uciec w boczną uliczkę, ale zaraz zawrócili, jakby i tamta droga by ła zablokowana. Chwilę później sy tuacja powtórzy ła się przy następnej przecznicy, po prawej. Kilka postaci zniknęło za metalową konstrukcją publicznej toalety i drzewkami porastający mi krótki pas zieleni, by zaraz pojawić się z powrotem. Część, biegnąc przez trawnik, porzucała w panice bagaże. – Kapitanie! – zawołał Karol, wy chy lając się mocniej. Oficer oderwał lornetkę od oczu i obrócił wolno głowę. – Czego? – warknął. – Tamci… – Karol wskazał zbliżający ch się ludzi. – To musowo zarażeni. Jego słowa wy warły ogromne wrażenie. Inni zatrzy mani zry wali się z miejsc, przy ciskali do stalowej burty, zerkali z niepokojem za zasieki. Sądząc po nerwowy ch reakcjach, dobrze wiedzieli, o czy m mowa. – Bzdura! – Kapitan wrócił do obserwowania ulicy. – Niech mi pan wierzy – przekony wał Karol. – Jako jeden z nieliczny ch przeży łem ucieczkę z Dworca Głównego… – Na Psim Polu nie ma takiej stacji – zadrwił z niego towarzy szący kapitanowi wąsaty sierżant. Kilku stojący ch najbliżej żołnierzy zarechotało, ale nie by ł to szczery śmiech. Oni też mieli nerwy napięte jak postronki. – Zostałem zwolniony z izolatorium dwa dni temu. – Schröder nie odpuszczał. – Rano miałem wy jechać z miasta. – Mam uciszy ć drania? – zapy tał sierżant. – Sam się ucisz! – wrzasnął Karol, zadziwiając wszy stkich, nawet siebie. – Durnie! Jeśli nie przepuścicie zaraz ty ch ludzi – wskazał na tłum czekający ch – będziecie winni śmierci setek cy wili! Tamci rozerwą ich na strzępy, jak zrobili to z ty siącami inny ch ofiar na Dworcu Główny m i na inny ch stacjach! Łażą wolno, jakby ich ktoś odurzy ł, ale niech ty lko poczują ofiarę, wtedy zabijają każdego, kto im wpadnie w łapy ! Wąsaty sierżant spurpurowiał na twarzy. – Stul py sk! – sy knął. – Sam zawrzy j ry ja! – usły szał Karol i równocześnie poczuł czy jąś rękę na plecach. Obok

niego stanął niemłody już mężczy zna w brudnej koszuli z podkasany mi rękawami i usmarowany m fartuchem. Wy glądał na szy nkarza. – Nie znam człowieka, ale szczerą prawdę gada! Też to widziałem, u nas na Sy cowskiej! – Tak! – dodała kobieta, ledwie sięgająca nosem krawędzi burty. – Nie chcieliście nas słuchać, to teraz pozdy chacie wszy scy i dobrze wam tak, psie juchy ! – Wiejmy, ludziska – zaproponował wy rostek, dla którego zabrakło miejsca przy burcie. Kilka osób przeszło od razu na drugą stronę transportera. Podstawiając sobie walizki, zaczęli wspinać się na dach kabiny, nie zważając przy ty m na ostrzeżenia stojący ch przy cekaemach żołnierzy. Jakaś kobiecina, podając dzieci mężowi, splunęła w ich kierunku. – A strzelaj, gnido! – zawołała. – Strzelaj! Lepsze to, niż dać się zagry źć zakaźnikom! – Stać! – W otwarty m włazie na ty le transportera pojawił się kapitan. Otaczający go żołnierze wy mierzy li broń w aresztowany ch. – Wy ! – wskazał Karola. – I wy ! – wy mierzy ł palcem w szy nkarza. – Do mnie. Reszta siadać na dupie albo każę otworzy ć ogień! O dziwo, posłuchali go bez szemrania. Żołnierze nie zamknęli transportera, ale zostali w pobliżu włazu, by trzy mać na muszce aresztowany ch. Kapitan zrobił parę kroków w stronę czarnej kamienicy, prowadząc za sobą sierżanta i wskazany ch mężczy zn. Stanęli daleko od reszty, by nikt nie sły szał, o czy m rozmawiają. – Dokumenty ! – Kapitan wy ciągnął rękę do Karola. – Nie mam. Oficer skrzy wił się, lecz zanim zdąży ł ponownie się odezwać, szy nkarz podetkał mu pod nos swoje papiery. – Jednemu mogliby ście nie uwierzy ć, ale wszy scy nie możemy przecież kłamać! – wy palił. – To nie żadna ospa – dodał naty chmiast Karol. – To coś znacznie gorszego. Kapitan przejrzał dokumenty, oddał je szy nkarzowi, a potem spojrzał Schröderowi prosto w oczy. Z bardzo bliska. – Twierdzicie, że zaraza rozlazła się po cały m mieście? Że giną tam ty siące ludzi? – Tak – odparł z pełny m spokojem Karol, nie spuszczając na moment wzroku. – Dlaczego więc nie sły szę żadny ch strzałów? – Oficer nadstawił teatralnie ucha. – Nie wiem – odparł Schröder. – Może zapy tacie o to swoich przełożony ch? – Na to nie liczcie – wtrącił szy nkarz. – Jełopy Kapitana Amery ki rozstrzelały własną radiostację. Oficer spurpurowiał na twarzy. – Wy się, Konofolu, tak nie wy mądrzajcie – ostrzegł. – Bo co? Sierżant odchy lił rękę, jakby chciał przy łoży ć więźniowi, ale przełożony powstrzy mał go uniesieniem palca. – Co widzieliście? – zapy tał, znów zwracając się do Karola. – Te bestie są wszędzie. Polują na ludzi jak koty na my szy. Uciekaliśmy z dworca torami, po estakadzie. Ja i dwoje inny ch. Ty lko my ocaleliśmy z tamtej rzezi. Maćka dorwali przy jakichś koszarach, tam by ła regularna bitwa jakieś pół godziny temu… – gdy o ty m wspomniał, wojskowi wy mienili znaczące spojrzenia, musieli sły szeć echa wy buchów – …a Martę

zaszlachtowali, jak zeszliśmy z torów przed stacją Wrocław Nadodrze, by przedostać się na Róży czkę. – Chy ba Różankę – poprawił go sierżant. – Tak. Chy ba tak. Nie jestem stąd, nie znam dobrze miasta. Ona by ła przewodnikiem. – I mówicie, że ci zarażeni całkiem poszaleli? – To diabły wcielone! – Konofol uprzedził Karola. – Wy glądają, jakby pomarli, a potem oży li. Sierżant parsknął śmiechem, ale zaraz umilkł. Kapitan Amery ka i obaj więźniowie zmierzy li go ponury mi spojrzeniami. – Zaraza zamienia ich w ży we trupy ! – Karol poparł szy nkarza. I widząc niedowierzanie żołnierzy, dodał: – No, może nie dosłownie, ale tak to właśnie wy gląda. – Rozumiem. – Oficer wrócił szy bkim krokiem na swoją niedawną pozy cję, wszedł na skrzy nkę po amunicji i raz jeszcze przy łoży ł lornetkę do oczu. – Sierżancie Pągowski – zawołał moment później – każcie przesunąć środkowy transporter i usunąć zasieki z ulicy ! – Ale… – Migiem! Podoficer nie musiał nic mówić, wy starczy ło, że wskazał palcem podwładny ch. Kilka sekund później między transporterami pojawił się szeroki na trzy metry wy łom. Czekający przy moście wrocławianie ruszy li, gdy żołnierze zaczęli przesuwać ciężkie kozły. W wąskie przejście wlał się potok ludzi. Wojskowi nie musieli nikogo popędzać. Choć wy dawało się to dziwne, nie doszło do wy buchu paniki. Tłum topniał z każdą chwilą. Jeszcze minuta i po tej stronie Odry zostaną ty lko żołnierze i parudziesięciu maruderów. Ty mczasem zbliżająca się horda dotarła już do szkoły. Po drodze dołączy ły do niej kolejne masy powłóczący ch nogami postaci wy łaniający ch się z boczny ch ulic. Sierżant, na którego twarzy jeszcze przed momentem pełgał kpiący uśmieszek, teraz spoglądał z niepokojem to na swojego dowódcę, to na obu zatrzy many ch. Nienaturalną ciszę, w jakiej zbliżali się do posterunku dziwnie wy glądający oberwańcy, przerwał nagły krzy k. Dobiegał jednak nie od strony ulicy, lecz z mostu. Kapitan obrócił się na pięcie. Uciekinierzy z pierwszy ch szeregów zawracali, wpadając na ty ch, którzy nadal biegli na przeciwległy brzeg. Schröder wspiął się po kole na burtę transportera. Za rzeką także roiło się od nieumarły ch. Nie by ło ich wprawdzie aż ty lu, ale i to wy starczy ło, by przerazić do reszty uciekający ch ludzi i zmusić ich do panicznego odwrotu. Powtarzał się scenariusz z dworca. Most, choć szeroki, został bły skawicznie zakorkowany. Ktoś szarpnął Karola za ramię. Szy nkarz, sapiąc z wy siłku, stanął na sąsiednim kole. – Na wały ! – zawołał tubalny m głosem, wskazując rękami żwirową ścieżkę. – Uciekajcie, ludziska, na wały ! Posłuchali go. Nie tratowali się jak by dło z dworca. Nie wrzeszczeli jak opętani. Uciekali po prostu wskazaną przez szy nkarza drogą. Rozbiegali się w obie strony, gnając ku mostowi kolejowemu i śluzie za jazem. Zdenerwowani żołnierze zasunęli ponownie zasieki, zostawiając ty lko wąskie przejście dla maruderów, którzy wciąż rozpaczliwie uciekali przed pochodem ży wy ch trupów. Teraz nikt już nie miał wątpliwości co do stanu nadchodzący ch. Gdy pierwsze szeregi hordy minęły bramę

browaru i znajdującą się naprzeciw kamienicę, goły m okiem można by ło dostrzec odrażające rany i zabrudzoną krwią odzież. – Pągowski, zablokujcie przejazd najszy bciej jak to możliwe! – rozkazał kapitan. Sierżant zastukał dwukrotnie w drzwiczki kabiny transportera. Wóz ruszy ł po kilku sekundach, kiedy ostatni ludzie znaleźli się po drugiej stronie. Pierwsi maruderzy zaczy nali właśnie docierać do zasieków. Żołnierze wskazy wali im przejścia, popy chali w kierunku murków. Teraz jedy na droga na drugą stronę rzeki wiodła przez zderzaki ciężkich maszy n albo pod ich podwoziami. Część osób nie czekała w kolejce, ty lko padała na bruk i przeczołgiwała się pod pojazdami. W końcu na przy czółku zostali ty lko szy kujący się do walki żołnierze i obaj informatorzy. – A wam dodatkowe zaproszenie trzeba wy słać? – zapy tał poiry towany sierżant. – Ja tam nie mam dokąd uciekać – odparł rozeźlony szy nkarz. – Znacie jakiś skrót na Katowice? – rzucił kpiąco Karol. – Nikt tu nie będzie was niańczy ł! – nie ustępował sierżant. – Marcin – kapitan położy ł mu rękę na ramieniu – przestań się na nich wy ży wać, tam jesteś mi bardziej potrzebny. – Wskazał na linię zasieków, za który mi żołnierze przeładowy wali nerwowo broń. – A wy – przeniósł wzrok na informatorów – znajdźcie sobie jakieś bezpieczne miejsce. Zaraz zrobi się tutaj naprawdę gorąco. Ta kamienica została wy siedlona – dodał, wskazując czarną fasadę za drzewami, a potem zniknął im z pola widzenia. – Chodź, Ślązak! – Konofol zeskoczy ł ciężko z transportera. – Nie po to ty le godzin tu lazłem, żeby dać się zabić. Weszli razem do pobliskiej bramy, zanurzając się w chłód i miły półmrok. Zaraz za drzwiami musieli pokonać kilka stopni, by znaleźć się na poziomie parteru. Wszędzie wokół stały masy wne skrzy nie. Kilka miało zdjęte wieka. W jednej leżały granaty, w inny ch poły skiwały mosiężne łuski naboi. – Szkoda, że nie mamy jakiejś pukawki, bo tego świństwa to sam się boję – mruknął szy nkarz, wskazując oliwkowe jajowate kształty. Karol nie zdąży ł mu odpowiedzieć. W ty m właśnie momencie żołnierze otworzy li ogień. Wnętrze klatki schodowej okazało się równie akusty czne jak nawa kościoła. Na szczęście nie musieli sterczeć na niej jak wiadomo co na weselu. Za radą szy nkarza, który wziął sobie do serca słowa kapitana o bezpieczny m miejscu, wspięli się szy bko na drugie piętro, a tam, znalazłszy pierwsze uchy lone drzwi, weszli do mieszkania po prawej. Z okien mieli lepszy widok na ulicę i toczącą się w dole bitwę. *** Żołnierze strzelali z niewielkiej odległości do celu, którego nie sposób by ło nie trafić, ale ich kule nie kładły przeciwników pokotem, jak się tego spodziewali. Wy starczy ło więc pół minuty, by pierwszy z nich rzucił broń i zaczął uciekać za transportery. Kapitan wskazał go palcem sierżantowi, ten naty chmiast puścił się w pościg, ale nie zdąży ł złapać dezertera, a gdy odwrócił się wściekły, zobaczy ł, że trzech kolejny ch szeregowców wy łamuje się z linii. – Gdzie?! – zawy ł, aż mu zadrgały długie wąsy. Chwy cił jednego, a kiedy pochy lał się, by złapać za nogę drugiego, który już znikał pod

transporterem, dostał pięścią w ty ł głowy. Lekko zamroczony oparł się ręką o bruk. Gdy wstał z kolan, nieumarli by li już o kilka kroków od zasieków, a strzelało do nich zaledwie sześciu z dwudziestu żołnierzy, którzy niecałą minutę temu utworzy li zwartą linię. Pągowski zaklął pod nosem i podbiegł do kapitana. – To nie ma sensu – wy sapał. – Musimy się wy cofać. – Ale dokąd? – Oficer nie próbował nawet oponować. – Na wały, za tamty mi… – Sierżant wskazał palcem most. – Dobrze. Cekaemy zapewnią nam osłonę. Pągowski skinął głową, obrócił się na pięcie i podbiegł do transporterów. – Januszkiewicz! Brzozowski! – wrzasnął. Nie usły szeli, musiał zamachać rękami, by zwrócili na niego uwagę. Gdy przestali na moment strzelać, wy dał im ostatni rozkaz. – Wy cofujemy się na wały ! Osłaniajcie nas! Skinęli jednocześnie głowami i znów nacisnęli spusty. Ty lko ich broń by ła na ty le skuteczna, by spowolnić nieumarły ch. Ostatnia szóstka obrońców też by ła bliska załamania i rejterady. Sierżant zauważy ł to po ich nerwowy ch i coraz częstszy ch spojrzeniach rzucany ch w kierunku pusty ch stanowisk. – Wy trzy majcie jeszcze chwilę – prosił każdego z osobna. – Na mój znak dacie dy la za transportery. Wrócił do dowódcy. – Teraz! – rozkazał Kapitan Amery ka kilkanaście sekund później, gdy nieumarli dotarli do zasieków i zaczęli je spy chać, nie zważając na ostre krawędzie splątany ch drutów. Spóźnił się z wy daniem tego rozkazu, choć niewiele. Cała szóstka zrobiła w ty ł zwrot, kiedy otwierał usta. Nie winił ich jednak, nikt przy zdrowy ch zmy słach nie wy trzy małby takiego widoku. Żołnierze zniknęli pomiędzy kołami, czołgając się sprawnie. Kapitan, pociągany przez sierżanta za rękaw, ruszy ł za nimi. Zanim jednak dotarł do najbliższej maszy ny, zobaczy ł, że nogi znikającego pod nią żołnierza zamierają, a potem zaczy nają się poruszać znacznie szy bciej, ale w przeciwny m kierunku. Ten człowiek cofał się, zamiast uciekać. Spojrzał na sierżanta, tamten zaś, blady jak nigdy wcześniej, wzruszy ł ty lko ramionami, a potem padł plackiem na bruk, zajrzał pod stopięćdziesiatkędwójkę i czy m prędzej zerwał się, klnąc jak szewc. Razem z kapitanem wy ciągnęli nieszczęsnego żołnierza spod wozu. – Do bramy ! – rzucił kapitan, rozejrzawszy się szy bko. Nie mieli wiele czasu, tłum chodzący ch trupów przewalał się właśnie przez zasieki. Dziesiątki odmieńców zaplątały się w druty, ale inni pełzli po nich prosto pod lufy obu cekaemów, które lada moment zamilkną na dobre, o czy m wszy scy trzej wiedzieli. Zasobniki z amunicją musiały by ć już prawie puste. Szeregowiec pobiegł przodem, sierżant pchnięty przez kapitana ruszy ł tuż za nim, ale zatrzy mał się po kilku krokach. – Ściągnę tutaj chłopaków – rzucił, pochy lając się do ucha dowódcy, po czy m pognał do trzeciego transportera, tego, w który m trzy mano złapany ch uciekinierów z Psiego Pola. Jego cekaem by ł nieuży wany, zablokowali go ty lko, żeby żadnemu z pojmany ch nie przy szło do głowy postrzelać w plecy żołnierzy, ale teraz wy starczy kilka sekund, by można by ło… Wskoczy ł do przedziału desantowego i zamarł. Na moście kłębił się tłum. Nadciągały setki

takich samy ch drani jak ci, którzy sforsowali już zasieki. – Rafał, Tomek, zbierajcie się! – zawołał do obu zdezorientowany ch strzelców. Nie miał kilku sekund na odblokowanie broni, musiał wiać, i to naty chmiast, jeśli chciał przeży ć. Januszkiewicz i Brzozowski przeskoczy li przez burty do trzeciego transportera. Razem z nimi pobiegł na ty ł przedziału desantowego. Uratowało go ty lko to, że przepuścił ich przed sobą. Zniknęli mu z oczu, ledwie postawili nogi na pły tach chodnika. Nie dziwiło go jednak, dlaczego upadli. Ich przeraźliwe krzy ki mówiły same za siebie. Cofnął się. Nie miał jak zamknąć włazu, a te dranie by ły już wszędzie. Tłukły pięściami w burty transportera. Wy łaziły jeden na drugiego, próbując wspiąć się do środka. Zwątpił. Potem spanikował. Z tej pułapki nie by ło wy jścia. Mógłby co prawda przeskoczy ć do któregoś z dwóch pozostały ch wozów, ale to ty lko odwlekłoby pewną śmierć. Nie naje się nabojami, nie popije oliwy, którą smarowano broń. Spojrzał na sine twarze istot, które przestały by ć ludźmi. Na wy ciągające się w jego kierunku ręce. Nie spuszczał z nich oczu, gdy odpinał od pasa granaty. – Pieprzę was! – zawołał, wy szarpując zawleczki, a potem skoczy ł w sam środek cuchnącego śmiercią tłumu. *** Kapitan Amery ka zatrzy mał się przed wejściem do kamienicy, rzucił okiem przez ramię. Na przeciwległy m końcu alejki, wy sadzanej przy cięty m równo ży wopłotem, nie zobaczy ł swoich ludzi, ty lko zbitą masę odmieńców maszerujący ch w kierunku mostu i blokujący ch go transporterów. W szparze pomiędzy futry ną a uchy lony mi drzwiami pojawiła się twarz szy nkarza. – Rusz dupę, człowieku! – zawołał wy straszony Konofol i naty chmiast schronił się w półmroku klatki schodowej. Kapitan zrobił kolejny krok w stronę budy nku i znowu zamarł. Pierwsi nieumarli wtaczali się właśnie między krzewy, zmierzając prosto na niego. Nie obejrzeli się nawet, gdy za ich plecami ktoś wrzasnął dziko; szli dalej wolny m, chwiejny m krokiem, gdy po kolejny m okrzy ku doszło do dwu niemal równoczesny ch eksplozji. Huk wy buchów otrzeźwił oficera. Krzy wiąc się, ruszy ł statecznie ku uchy lony m drzwiom, ale gdy minął próg i tam spróbował znowu przy stanąć, czy jeś ręce pociągnęły go naty chmiast w głąb klatki schodowej. Szeregowy i obaj informatorzy, usunąwszy oszołomionego dowódcę z drogi, zabrali się do blokowania wejścia. Przenosili szy bko skrzy nie z amunicją i bronią i układali je pomiędzy drzwiami a wiodący mi w głąb holu schodami. Kapitan dołączy ł do nich, zanim odmieńcy zdołali pokonać krótkie i wąskie przejście łączące kamienicę z chodnikiem. Pracując dwójkami, stworzy li w ciągu trzech minut bary kadę, której nieumarli nie powinni pokonać. To jednak nie rozwiązy wało ich największego problemu. Wokół stojącej tuż przy wałach samotnej kamienicy roiło się od ży wy ch trupów. I choć budy nek miał dwa wy jścia – drzwi na podwórko zapobiegliwy szy nkarz i jego towarzy sz zablokowali wcześniej w podobny sposób – uwięzieni na klatce schodowej ludzie nie mieli żadnej drogi ucieczki. Kapitan zrozumiał to, zanim opuścił ostatnią z przenoszony ch skrzy ń.

– Szafa gra – uspokoił go Konofol, otrzepując ręce jak murarz po zakończonej zmianie. – Wejdźmy na ostatnie piętro. To powinno wy starczy ć, by te bestie przestały się nami interesować.

Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl

61 sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 07:50 pl. Wolności Mawet wszedł na kładkę łączącą Podwale z placem Wolności. By ł brudny, potwornie zmęczony, cuchnął gorzej od zdechłej ry by i miał serdecznie dość tej durnej epidemii. Dwie godziny przebijał się przez pogrążone w chaosie miasto. Dwie pieprzone godziny ! Przebiegł torami kolejowy mi ponad osiem kilometrów, aż do ulicy Pułaskiego. Potem wy walczy ł sobie drogę do najbliższego kanału i jak jakiś stoliczny powstaniec brodził w ciekły m gównie kolejne trzy kwadranoplaise, żeby dostać się w pobliże ostatniego bastionu tego miasta. Do ży wy ch ludzi! Do żołnierzy i milicjantów! I po co mu to wszy stko by ło? Wypruwałem sobie flaki, żeby znaleźć to? Spojrzał na trzy maną w dłoni kartkę. Jedną z wielu, jakie rozwieszono na opustoszały m placu. DO WSZYSTKICH, KTÓRZY MOGĄ PRZECZYTAĆ TĘ WIADOMOŚĆ! WYCOFALIŚMY SIĘ NA TEREN ZOO. – Pierdolę was, Biedrzy cki! – wy darł się na cały głos, dając upust przepełniającej go furii. Dostał białej gorączki na my śl, że musi się teraz przedostać na obrzeża miasta, w miejsce, w które już dawno by dotarł, gdy by ty lko wiedział, że tutaj nikt na niego nie czeka. – Naprawdę uważasz, że to zabawne? – zapy tał z wy rzutem, przy stając nagle i spoglądając w błękitne bezchmurne niebo. ciąg dalszy nastąpi

Podziękowania Dziękuję ponad dwóm ty siącom ochotników, którzy odpowiedzieli na mój apel i zapragnęli zginąć na kartach tej powieści. Zdołałem zabić ty lko dwustu kilkudziesięciu z nich, ale nie porzucajcie nadziei – Chaos to dopiero pierwszy tom. Specjalne podziękowania dla Sławomira J. Niznera, prezesa Fundacji im. Erazma z Rotterdamu, za nieocenioną pomoc w wy szukiwaniu trudno dostępny ch informacji history czny ch. Robert J. Szmidt

O Autorze

Robert J. Szmidt – pisarz, tłumacz, redaktor naczelny miesięczników „Video Business”, „Play Station Plus”, „Science Fiction” oraz „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Debiutował w połowie lat osiemdziesiąty ch, potem pracował w kilku branżach, nie zapominając jednak nigdy o fantasty czny ch korzeniach. Do pisania wrócił na początku nowego ty siąclecia – wtedy właśnie z jego inicjaty wy powstał magazy n „Science Fiction”, kultowe już dziś pismo, dzięki któremu powróciła moda na polską fantasty kę. Jest autorem siedmiu powieści i dwóch zbiorów opowiadań. Specjalista od post​a pokalipsy, nie bez kozery zwany czasem Niszczy cielem Światów. W 2003 roku wy dał bestsellerową i wznawianą po dziś dzień Apokalipsę według Pana Jana, w której trafnie przewidział wy buch konfliktu na Ukrainie i jego potencjalne konsekwencje. Do tematy ki postapokalipty cznej wracał jeszcze nie raz. Do tego gatunku należy również powieść Samotność Anioła Zagłady oraz nowele Ognie w ruinach, Mały i Alpha Team – pierwszy polski tekst o apokalipsie zombie. Jest zapalony m podróżnikiem, który zwiedził pięć konty nentów, tłumaczem ponad sześćdziesięciu książek i kilkunastu gier komputerowy ch, pomy słodawcą dwóch nagród branżowy ch oraz twórcą portalu www.fantasty kapolska.pl – największej polskiej e-biblioteki ​‐

science fiction.

„Horda” Artura „Dzikowego” Olchowego przedmowa Roberta J. Szmidta Po trwający m niemal dekadę boomie na polskie teksty fantasty czne nadeszły nieuniknione lata posuchy. Z ry nku zniknęły liczne czasopisma, w który ch co miesiąc debiutowali młodzi, utalentowani twórcy. Nie ma już prawie antologii wy dawany ch przez najbardziej znane oficy ny, w który ch obok znany ch nazwisk publikowano by autorów stawiający ch pierwsze kroki. Nic nie zapowiada też, by ta sy tuacja miała ulec wkrótce zmianie. Takie są nieubłagane prawa ry nku. Każdy, kto pilnie obserwuje rozwój polskiej fantasty ki, zauważy bez trudu, że podobnie by ło przed dwudziestu, trzy dziestu i czterdziestu laty. To jednak nie znaczy, że musimy biernie czekać na nadejście kolejnej „fali”. Już dziś mamy wielu młody ch i zdolny ch twórców, który ch warto zaprezentować szerszej publiczności. Mamy też znakomite wy dawnictwa, takie jak Insignis, które oferują świeże spojrzenie na ry nek księgarski. Mamy wreszcie ludzi takich jak ja – wieloletni redaktor naczelny magazy nu „Science Fiction” i założy ciel portalu www.fantasty kapolska.pl, gdzie można znaleźć ponad pół ty siąca ebooków z powieściami, nowelami i opowiadaniami wielu znany ch polskich autorów. Przy okazji wy dania mojej najnowszej książki chciałby m wspólnie z wy dawnictwem Insignis zaproponować lekturę nie ty lko pierwszego tomu Szczurów Wrocławia, ale także pasującego do niego tematy cznie opowiadania debiutanta, który moim zdaniem zasługuje na uwagę. Mam nadzieję, że to ty lko pierwszy z wielu tekstów, jakie odtąd będą towarzy szy ć moim kolejny m powieściom, i że wszy scy nieraz jeszcze usły szy my o autorach, który ch w ten sposób przedstawię.

Horda Artur „Dzikowy” Olchowy By łem dla nich niewidzialny. Tak to zjawisko określałem – niewidzialność. Oczy wiście one by ły świadome mojej obecności: nie wpadały na mnie, reagowały na zaczepki, czasem nawet słuchały, gdy kazałem im się przesunąć lub wy konać proste zadanie. To ostatnie nie przekraczało ich możliwości, jeśli przed śmiercią poświęcały danej czy nności dużo czasu i uwagi. Jak na przy kład kasjerka, do której zbliżałem się wraz z każdy m obsłużony m klientem. Cały ry tuał oczy wiście nie miał sensu. To by ła iluzja ży cia, iluzja akty wności, zarówno po stronie sprzedawczy ni, jak i kupujący ch. Niektórzy stawiali na taśmie dwa lub trzy zupełnie przy padkowe produkty. Inni opierali się o wózki wy pełnione przeterminowany mi, a nawet spleśniały mi produktami, często w zniszczony ch opakowaniach. Układali je w rozsy pujące się stosy i własnoręcznie przesuwali, bo taśma z braku prądu nie działała. Mijali tę górę zgnilizny i grzecznie podchodzili do siedzącej przy kasie kobiety w firmowej koszuli, z apaszką zawiązaną wokół szy i. Kasjerka wy ciągała rękę, sięgając po towar, przesuwała go po upapranej szy bce przy kry wającej skaner i odkładała po swojej lewej stronie na taśmę, martwą jak ona sama. Spoglądała na rozbity wy świetlacz, przy jmowała od kupującego wy mięty kawałek papieru i wy dawała resztę. Czasami chowała te niby -pieniądze do szuflady, czasami je zjadała, kiedy indziej rzucała na podłogę. Ja też płaciłem. Ode mnie jednak nie przy jmowała każdego papierka. Zawsze musiałem jej dać konkretny rodzaj waluty – w zależności od tego, co kupowałem. A jestem dość wy bredny. Kupowałem ży wność z długim terminem przy datności i której prawdopodobnie oni nie macali, czy li najczęściej kasze, konserwy, płatki kukury dziane. W sumie dało się przeży ć. Wręczy łem nieumarłej kasjerce ulotkę cy rku, zgarnąłem zakupy, wy cierając je z krwi i sosu czosnkowego, i wy szedłem, starając się omijać hordy człapiące kory tarzami centrum handlowego. Niektórzy już się rozsy py wali, inni przeszli przemianę całkiem niedawno, co znaczy, że albo mieli bardzo dużo szczęścia, albo by li odporni. Ja by łem, przy najmniej do tej pory. Wy szedłem przed budy nek, na parking gęsto zastawiony porzucony mi samochodami. Większość stanowiły wy palone wraki, lecz część stała zatankowana, czy sta, z kluczy kami w stacy jkach – nic, ty lko wsiadać i jechać. Niestety nie umiałem prowadzić. Horda oblegała budkę z kebabem. Przemaszerowałem szy bkim krokiem na drugą stronę placu, do przejścia dla pieszy ch. Nie zauważy łem, kiedy pozbawiony nóg truposz chwy cił mnie za ły dkę. Uderzy łem go w rękę, a gdy to nie pomogło, kopnąłem w głowę. Usły szałem trzask pękającej kości. Wtedy pozostali spojrzeli na mnie, szy kując się do ataku. Odepchnąłem dwóch stojący ch najbliżej, przebiegłem przez ulicę i nie zwalniając, zniknąłem pomiędzy blokami. Na szczęście mieszkałem niedaleko, ale i tak do drzwi swojej klatki dotarłem zupełnie wy kończony, a przed oczami latały mi mroczki. Wspiąłem się na drugie piętro i dopadłem drzwi. Choć ręce drżały mi ze zmęczenia, wcelowałem kluczem w zamek i w końcu dostałem się do mieszkania. Zasunąłem ry gle i przez chwilę patrzy łem przez judasza, aby się upewnić, czy żaden z nich za

mną nie wbiegł. Pusto. Ty m razem mi się udało. Dwa dni później spotkałem Romka. To by ł poniedziałek, bo nieumarły ch w markecie kręciło się znacznie mniej niż dzień wcześniej, gromadzili się za to w okolicach słupów i wiat przy stankowy ch. Mówiłem już, że zachowali stare zwy czaje. Jedni wpatry wali się w martwe ekrany telefonów, drudzy gapili w pokry te błotem i krwią gazety. Nie odzy wali się, ich twarze nie wy rażały żadny ch emocji. Ty lko czekali. Nigdy jakoś nie zauważy łem, gdzie potem znikali ani kiedy. Czy szli do swoich dawny ch biur, czy po prostu wracali do ty ch miejsc, w który ch trwali, nie mając nic innego do roboty ? Nie chciało mi się tego sprawdzać. Na początku, i owszem, bawiłem się w obserwatora, badacza ty ch nowy ch ludzi, ofiar plagi. To by ło wkrótce po ty m, jak się przekonałem, że jestem odporny, bardziej odporny niż reszta. Wszy scy wokół mnie chorowali, popadali w amok lub apatię, a następnie przechodzili na stronę hordy. Tak jak moja dziewczy na. Wy starczy ł jeden kontakt z zarażony m. Patrzy łem bezsilnie, jak dusi w sobie narastający szał, jak wrzeszczy niezrozumiale, rozbija naczy nia, wy rzuca przez okno różne przedmioty ; jak hamuje głód, który zaspokoić mogła wy łącznie ży wy m, ciepły m mięsem. W końcu rzuciła się na mnie, a ja mogłem się ty lko bronić. Pochowałem ją w wannie, zawijając w folię i przy sy pując grubą warstwą ziemi ze skrzy nek balkonowy ch po nasturcjach i bratkach, bo na zewnątrz by ło już wtedy zby t niebezpiecznie, żeby zakopać ciało na trawniku. O dziwo, jeszcze przez kilka dni działała telewizja. Ekran coraz bardziej śnieży ł, program coraz częściej przery wano, a dziennikarze wy stępowali przed kamerą coraz gorzej wy spani i upudrowani, ale nadal ostrzegali przed wy chodzeniem z domu, radzili, jak się zabezpieczy ć, dodawali otuchy. Potem i oni zniknęli, chwilę po nich prąd i woda. W końcu musiałem opuścić twierdzę. Nie mam pojęcia, który moment by ł przełomowy. Dla mnie chy ba tamten wieczór, kiedy napotkałem giganty czną hordę sunącą środkiem ulicy. Setki, nie, ty siące, dziesiątki ty sięcy w skrwawionej, bezmy ślnej i spragnionej mięsa masie; w resztkach ubrań, podarty ch mary narkach, zaplamiony ch garsonkach, w firmowy ch uniformach i kombinezonach roboczy ch. Zdrowy ch lub przy najmniej ży wy ch, którzy znaleźli się w pobliżu, wciągali w głąb i rozry wali na strzępy. Po czy m zadowoleni szli dalej, żując kawałki wy szarpniętej wątroby, nerki, mózgu, ogry zając pękniętą żuchwę z wy stającą koroną protezy. Wpadłem na nich przez przy padek, zaraz po wy jściu z autobusu. Na początku my ślałem, że to jakiś pochód. Masa wchłonęła mnie, porwała ze sobą. Parła przed siebie nieubłaganie jak fala. Ściśnięty w tłumie ciał broniłem się, rozdawałem ciosy, waliłem pięściami, kopałem, aż w końcu się wy dostałem. Kilkoro mnie goniło, ale udało mi się ukry ć na klatce schodowej starej kamienicy, gdzie czekałem do późnej nocy, zmarznięty i głodny. A miasto płonęło, tonęło we wrzaskach. Wy glądali jak moja dziewczy na w ostatnim stadium, gdy już ty lko wy ła i wy machiwała rękami, starając się mnie chwy cić za gardło lub przedramię i wbić mi zęby w skórę. Ostatniego dnia miotaliśmy się po cały m mieszkaniu. Ja uciekałem, przewracając za sobą krzesła, zrzucając książki, zry wając szafki. Żeby mnie ty lko nie dogoniła, żeby nie zrobiła mi krzy wdy. Żeby m ja nie musiał zrobić jej krzy wdy. W końcu dopadła mnie w kuchni, a ja sięgnąłem po nóż. Oni umierają od kilku ciosów w serce.

*** Romek czekał na mnie przed klatką schodową. By ł młodszy ode mnie, miał może trzy dziestkę. Nieźle sobie radził, co zauważy łem od razu: czy ste ubranie, sprawny samochód, pełny bak. Nawet broni żadnej nie nosił. – Po co? – wzruszy ł ramionami, gdy o to spy tałem. – Przecież oni nie atakują odporny ch. Horda to wirus. I jak każdy wirus poszukuje komórek, które będzie mogła zniszczy ć, przekształcając je na swoje podobieństwo. Ty lko w ten sposób potrafi się namnażać, bo tak samo jak wirusy, nie ży je. Z Romkiem poczułem się trochę raźniej. Zamieszkał u mnie po kilku dniach, gdy już mu zaufałem. Nie tak do końca, żeby nie by ło. Oddałem mu do dy spozy cji pokój, który wcześniej zajmowała moja dziewczy na. To znaczy zanim została moją dziewczy ną i jako współlokatorka dokładała się ty lko do czy nszu. Romek nie spuszczał ze mnie oka. Nie za bardzo mi się to podobało, chwilami odnosiłem wrażenie, że próbuje mnie skanować. Nieustannie coś notował lub z kimś rozmawiał, niby przez telefon, chociaż telefony już nie działały. – Z jakiegoś powodu jesteś odporny – stwierdził po kilku dniach. – Nie zastanawia cię przy czy na? Czy ma to podłoże genety czne, czy społeczne, a może dietety czne? Ja też jestem odporny, mimo że bardzo się różnimy. Obserwuję cię, tak jak wcześniej obserwowałem siebie. Chcę poznać odpowiedź. Jego wy jaśnienie by ło sensowne i absolutnie zrozumiałe. Pomy ślałem, że we dwóch będzie nam znacznie łatwiej znaleźć rozwiązanie. Zapy tałem go więc o coś, co mnie nurtowało od wy buchu epidemii. – Skąd się wzięła horda? – Skąd się wzięła, czy m dokładnie jest... Same niewiadome – odparł. – Ha! – wy krzy knąłem zadowolony, że znalazłem pokrewny umy sł. – Badam ten temat od dłuższego czasu i mam kilka koncepcji. Romek zmarszczy ł czoło i usiadł naprzeciw mnie, szy kując się na dłuższą rozmowę. Zachęcony jego zainteresowaniem podszedłem do biurka, na którego blacie leżała pękata teczka z różny mi wy cinkami i wy drukami. Na całe szczęście archiwizowałem informacje na papierze, nawet gdy jeszcze działał Internet. Notatki by ły w nieładzie, mimo że od dawna sobie obiecy wałem, że je posegreguję i wy piszę główne tezy. Nie dla siebie, bo wszy stko i tak miałem w głowie. Raczej dla przy szły ch pokoleń – jeśli w ogóle będą jakieś przy szłe pokolenia. – Tutaj – pokazałem pierwszy wy druk ze strony internetowej, na którą niegdy ś regularnie zaglądałem – masz zdjęcie ze Strefy 51. Spójrz na ten znak – wskazałem palcem. – Zakaz zbliżania się, ale inny niż w wy padku pozostały ch amery kańskich baz. To dowodzi, że Strefą zawiaduje formacja cy wilna, bo nie zna wojskowy ch procedur doty czący ch oznakowania placówek.… Romek w milczeniu przeglądał arty kuły i fotografie. Porówny wał je, gestem prosił o kolejne. – Co to jest? – spy tał po chwili, gdy już przestępowałem z nogi na nogę ze zniecierpliwienia. – Nie sły szałeś o Roswell? To tam doszło do pierwszego kontaktu. To znaczy do pierwszego

incy dentu, kiedy lotnictwo wojskowe zestrzeliło latający talerz. Niefortunna sprawa. Bardzo niefortunna – podkreśliłem, unosząc palec. I zamilkłem. – Dlaczego? – spy tał po dłuższej chwili. Ależ ciężko się rozmawiało z ty m facetem! – Dlatego, że Obcy musieli wprowadzić odpowiednie procedury, żeby uniknąć takich zdarzeń w przy szłości. Nagle okazało się, że ludzie są w stanie ich wy kry ć. Pewnie wtedy wstrzy mano dalsze prace nad sy stemami radarowy mi. Nie zauważy łeś? Do lat pięćdziesiąty ch co chwila pojawiał się jakiś nowy wy nalazek, który fakty cznie służy ł ludzkości, a potem mieliśmy już ty lko rozwój różny ch technologii emitujący ch promieniowanie, jak telefonia komórkowa, telewizja satelitarna, kuchenki mikrofalowe, GPS. Romek słuchał uważnie. – Później polity cy dogadali się z Obcy mi, że tamci będą mogli bez żadny ch przeszkód pory wać ludzi i kształtować nasz rozwój genety czny, w zamian za co na Ziemi powstanie fasadowy rząd światowy. Od tej pory mamy rosnącą w siłę koalicję kosmitów i polity ków. Dowody masz tutaj. – Podałem mu następne wy cinki, wskazując palcem odpowiednie fragmenty. – Kennedy i Mary lin Monroe, Zatoka Świń, Olof Palme i Jan Paweł II, Kursk i Heweliusz… Rozumiesz już? Romek milczał. Trawił. Widziałem, że jego wy obrażenie o świecie właśnie się rozpada. A najgorsze by ło dopiero przed nim. – Ale co to ma wspólnego z hordą? – spy tał po dłuższej chwili. – Wszy stko! Właśnie miałem do tego przejść. Ponownie sięgnąłem do teczki. Żałowałem, że nie przy gotowałem się lepiej. Gdy by m wiedział, że trafię na kogoś o umy śle tak otwarty m... No cóż, mój śmietnik musiał mi wy starczy ć. – Tutaj masz niebo nad Warszawą poszatkowane przez chemtrails. – Podałem mu zdjęcie. Oglądał je przez chwilę, obracając na wszy stkie strony. – Takie smugi zostawiają samoloty spalające paliwo z domieszką metali ciężkich, mutagenów, szczepionek i bakterii. Ale to jeszcze nic. Weźmy GMO. Patrz. – Kolejny arty kuł powędrował w ręce Romka. – W morderstwo pracowników, którzy ujawnili te informacje, są zamieszane koncerny paliwowe. Żaden rząd nie chce się jednak przy znać do udziału w spisku. Żaden! – podkreśliłem. – A to już chy ba coś znaczy, nie? Oczy wiście, że znaczy ! – odpowiedziałem sam sobie, bo zdumiony ty mi informacjami Romek ty lko skinął głową. – Rząd światowy zgodził się ograniczy ć populację ludzi, ale jego członkowie najwy raźniej nie przewidzieli albo nie chcieli przewidzieć prawdziwego planu kosmitów, który m jest wy bicie ludzi i kolonizacja planety. Im zatruta atmosfera ani ży wność nie zaszkodzi, bo mają specjalne kombinezony. A że nie chcą brudzić sobie rąk sami, mamy wy bić się we własny m zakresie. Stąd właśnie wzięła się horda. Bardzo prosty i logiczny ciąg przy czy nowo-skutkowy, idealny przepis na globalną katastrofę: Roswell, rząd światowy, chemtrails, promieniowanie i usuwanie niewy godny ch osób, a na koniec horda, zajęcie całej planety i można przy stąpić do terraformowania. Ży jemy w ostatniej fazie przed inwazją. Chciałem podać więcej szczegółów, przy toczy ć kolejne fakty i dowody, lecz mój nowy przy jaciel gestem poprosił o chwilę ciszy. Poszedłem więc do kuchni napić się wody, bo od gadania zaschło mi w gardle. Romek został w pokoju ze stosem kartek na kolanach. Przerzucał je, obracał, czy tał z uwagą. Po powrocie czekałem na py tania, bo przecież musiał jakieś mieć. – Ci kosmici… – zaczął. – Czy to ci sami co w Archiwum X? – Nie – zaprzeczy łem. – Reptilianie. Inwazja idzie z Oriona, nie ma zatem wątpliwości, że to

gady z czwartego poziomu. My jesteśmy wciąż na trzecim, dlatego dla nas są niewidzialni, choć częściej zwy czajnie się maskują, nakładając kombinezony z ludzkiej skóry. Romek kiwał głową. W pewnej chwili sięgnął do kieszeni i wy jął długopis, ale jakiś dziwny – duży i gruby, pozbawiony skuwki. Wstał, podszedł do mnie i wbił mi go w ramię. Tak mnie to zaskoczy ło, że nie zdąży łem nawet się zasłonić. Zrobiło mi się słabo. Poczułem zawroty głowy i upadłem na kanapę. Ty mczasem on nachy lił się nade mną i odciągnął mi powiekę. Dopiero teraz, z bliska, dostrzegłem, że ma pionowe źrenice. Spry ciarz. *** – Jak się czujemy ? – spy tał, gdy ty lko się przebudziłem. Oczy miał znów normalne, chociaż kry ło się w nich coś podejrzanego. Nie potrafiłem jednak sprecy zować co. Zignorowałem py tanie i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dopiero wtedy okazało się, że mogę poruszać wy łącznie głową. Leżałem przy mocowany pasami do zaścielonego biały m prześcieradłem łóżka. Wszy stko wokół też by ło białe. Nad wezgłowiem znajdowało się małe zakratowane okno. Romek się zmienił. Nosił zielony kitel, patrzy ł przez okulary. Przy jrzałem im się uważniej. Tak, to właśnie one maskowały wężowe źrenice. – Spędzisz tu trochę czasu. Rodzina zgodziła się na umieszczenie cię w zakładzie, a sąd poparł jej wniosek, co nie dziwi, zważy wszy na zawartość wanny. Nie uśmiechał się, ale też nie wy glądał na szczególnie zmartwionego. Jego twarz wy rażała ciekawość, wręcz fascy nację. Miał taką minę, jakby chciał mnie rozkroić i sprawdzić, co znajduje się w środku. Niczy m nie różnił się od hordy. No, może ty lko obcą apary cją. Wy chodząc, zgasił światło. Pogrążony w ciemnościach nasłuchiwałem, ale poza wy ciem nieumarły ch za oknem nie sły szałem nic. Żadny ch rozmów, żadny ch kroków – otaczała mnie szpitalna cisza, jaką pamiętałem z dawnego poby tu na oddziale ortopedii. Chociaż tam przy najmniej miałem w sali towarzy stwo. Tutaj by łem sam. Dni nie różniły się od siebie, ty godnie mijały jeden za drugim. Badania, wy wiady, leki, kroplówki, przy wiązy wanie, odwiązy wanie, zajęcia grupowe i indy widualne. Szy bko się nauczy łem, że szczerość nie popłaca. I że nie warto walczy ć z sanitariuszami aplikujący mi prochy. Raz ty lko udało mi się rozebrać kapsułkę. Wy pełniały ją opiłki, które skrzy ły się w świetle lampy sodowej i poruszały na mikroskopijny ch odnóżach. Nazy wałem je nojmanki. Poza ty m kapsułka zawierała biały proszek, chy ba talk. Roman odwiedzał mnie regularnie dwa razy dziennie: rano po śniadaniu i wieczorem po kąpieli. Mówił coś, ale nie rozumiałem połowy słów, zapewne przez ten jego rozdwojony języ k. Za to słuch mi się wy ostrzy ł i nocami sły szałem, jak personel szpitala odpiera ataki hordy. Jak dotąd skutecznie – lekarze i pielęgniarze chwalili wzajemnie swoje bohaterstwo. Któregoś dnia odwiedzili mnie rodzice. Poznałem ich mimo zielonej skóry i pionowy ch źrenic. Sy czeli, a ich palce kończy ły się długimi pazurami, który mi pocięli materac na łóżku i oparcia krzeseł. W nocy ktoś wy mienił meble na nowe. Potem mi się pogorszy ło. Najpierw zacząłem krwawić z nosa, a nazajutrz już kaszlałem krwią. Przy chodzili coraz to nowi Obcy w fartuchach. Badali mnie, pobierali mi krew i wy mazy,

osłuchiwali i opukiwali. Ordy nowali leki, podłączali kroplówki. Chy ba w końcu przełamali moją odporność. *** Hotel nie przy jmował już gości, mimo że ci mieli akredy tację. Odprawieni wy dzwaniali z recepcji w poszukiwaniu noclegów, przy czy m najbliższe wolne pokoje by ły dostępne co najmniej pięćdziesiąt kilometrów od centrum konferency jnego, gdzie właśnie rozpoczy nał się kongres. Pierwszy w historii kongres psy chiatrii klinicznej, który wzbudził jakiekolwiek zainteresowanie mediów i osób spoza branży. Lista referatów rosła z każdą chwilą, dlatego program rozszerzono o kilkaset godzin, co by ło możliwe dzięki uży czeniu pomieszczeń przez lokalny uniwersy tet. Roman Robert Jurkiewicz, doktor psy chiatrii w Insty tucie Psy chiatrii i Neurologii w Warszawie, miał wy stąpić z wy kładem inauguracy jny m, zaraz po otwarciu i powitaniu. W końcu to on udokumentował pierwszy przy padek zachorowania na schizofrenię paranoidalną o niety powy ch skutkach fizjologiczny ch i nieznanej etiologii. By ło to trzy lata temu i środowisko naukowe pokusiło się wreszcie o jakieś konkluzje, szczególnie że sy tuacja stała się naprawdę niepokojąca. Liczba chory ch rosła wy kładniczo na cały m świecie, WHO wdroży ła specjalne procedury, przepełnione placówki psy chiatry czne zajmowały inne oddziały i szpitale, lecz nic z tego nie miało najmniejszego wpły wu na zahamowanie lub chociaż spowolnienie rozwoju epidemii. Trzy dziestoparoletni szczupły mężczy zna stanął za mównicą zapowiedziany przez gospodarza panelu. Do wy stąpienia szy kował się od dłuższego czasu. Uważał możliwość przedstawienia wy ników swojej pracy przed tak zacny m gronem za nawet jeśli nie szczy towe osiągnięcie, to z pewnością ważną cezurę w ży ciu. Gdy by ty lko udało mu się sformułować wreszcie tezę, ustalić coś więcej niż ty lko charaktery sty czne objawy. Między inny mi dlatego się tu pojawił – potrzebował pomocy. I wiedział, że za jakiś czas będą jej potrzebowali wszy scy. Odczekał chwilę, dopóki jego wzrok nie przy zwy czaił się do świateł reflektorów. Podniósł leżącego na pulpicie pilota i uruchomił prezentację. Ty tuł w trzech języ kach: angielskim, francuskim i niemieckim, brzmiał Pacjent Franciszek W. – studium przypadku schizofrenii paranoidalnej o nietypowym zespole objawów. Wy kład miał się odby wać w języ ku angielskim. Zastanawiając się nad formułą prezentacji, doktor Jurkiewicz rozważał, czy od razu przejść do sedna, czy poświęcić najpierw kilka minut na wprowadzenie. Nawet przy gotował krótki wstęp, ale ostatecznie go wy ciął, kiedy dowiedział się, że z powodu większej niż początkowo zakładano liczby prelegentów dostanie pół godziny zamiast czterdziestu pięciu minut. Pierwszy slajd ukazy wał sy lwetkę pacjenta i składał się z szeregu fotografii – sprzed trzech lat, gdy Franciszek został hospitalizowany, i nowszy ch, kolejno po nasileniu objawów, nieudanej terapii farmakologicznej, nowatorskim zabiegu chirurgiczny m, a także po późniejszy m ataku, zgonie, odży ciu i postępujący m przez kilka miesięcy rozkładzie ciała, aczkolwiek z zachowaniem podstawowy ch funkcji ży ciowy ch i motory czny ch. Ty m naty chmiast przy kuł uwagę wszy stkich zgromadzony ch na sali. – Pacjent miał obsesję na punkcie tak zwany ch zombie, czy li ży wy ch trupów stanowiący ch

część współczesnej popkultury. Proszę spojrzeć na zapis z monitoringu w centrum handlowy m położony m naprzeciw ówczesnego miejsca zamieszkania pacjenta… Na puszczony m filmie mężczy zna kłócił się z kasjerką, ży wo gesty kulując i robiąc dziwne uniki, jakby w obronie przed ciosami inny ch kupujący ch. Po przeskoku pokazano ujęcia z kamery na zewnątrz budy nku. Obraz mimo cy frowej obróbki by ł niewy raźny, dlatego osoby na nim widoczne oznaczono różny mi kolorami. Otoczona żółty m konturem postać zatrzy mała się przy czerwonej, siedzącej na ziemi, i po chwili wy konała gwałtowny ruch, po który m ta czerwona upadła, a żółta przebiegła przez ulicę, prawie wpadając pod przejeżdżający samochód. – Na pierwszy m filmie – wy jaśnił prelegent – widzimy pacjenta, który płaci za produkty najpierw stary m paragonem, a następnie ulotką cy rku. Tak, proszę się nie śmiać – odpowiedział na chichot publiczności. – Przy ty m, jak można zauważy ć, przez cały czas stara się unikać doty ku inny ch osób obecny ch w obiekcie. Drugi film nagrano tego samego dnia. Według zeznań świadków pacjent został zaczepiony werbalnie przez niepełnosprawnego ruchowo żebrzącego mężczy znę. Pacjent wy zwał go od trupów, a potem kopnął w twarz i uciekł. Zostałem powiadomiony o ty ch incy dentach poniekąd nieoficjalnie, przez przy jaciela pracującego w policji. Objąłem Franciszka W. nadzorem lekarskim i w stosowny m momencie poddałem hospitalizacji. Jak się okazało, w swoim mieszkaniu zgromadził zapasy produktów ży wnościowy ch o długim terminie przy datności oraz zmagazy nował wodę i środki farmaceuty czne. Jednakże co najbardziej wstrząsające, w wannie przez cały ten czas trzy mał zwłoki swojej partnerki, przy kry te folią i przy sy pane ziemią ogrodową. W trakcie obserwacji i wy wiadu pacjent potwierdził, że pobił i okaleczy ł fizy cznie lub zabił także kilka inny ch osób. Mówiąc o ofiarach, każdorazowo określał je takimi słowami, jak: horda, nieumarli, zombie, trupy lub nieodporni... Prelekcja przeciągnęła się, lecz nikt doktorowi Jurkiewiczowi nie przery wał. Roman bardzo żałował, że nie może przedstawić żadny ch nowy ch informacji, niepublikowany ch wcześniej w specjalisty cznej prasie, ale i tak poczy ty wał wy stąpienie za sukces. Ogłosił swoją teorię, podpierając się podobny mi przy padkami, z który mi zetknął się w ciągu miniony ch trzech lat, a przy okazji obalił też kilka pomy słów kolegów po fachu. – Jak państwo widzą, problem zaczy na mieć charakter epidemii. – Przełączy ł na ostatni slajd. – To nowość w psy chiatrii, jeśli nie liczy ć chorób cy wilizacy jny ch. W ty m wy padku mamy zespół objawów wskazujący ch nie ty le na schizofrenię, ile raczej na zaburzenia neurologiczne podobne do wścieklizny. – Powiódł dumny m wzrokiem po sali. – Na koniec chciałby m zauważy ć, że moment, w który m doszło do pierwszy ch incy dentów, wy daje się nieprzy padkowy. Należałoby oczy wiście przy jrzeć się nie ty lko czy nnikom medy czny m, psy chospołeczny m i cy wilizacy jny m, ale też grupom interesów, które mogą odnieść korzy ść z wy wołania paniki. Nie by łby to pierwszy w historii przy padek działania na szkodę współoby wateli lub gatunku ludzkiego w ogóle w imię własny ch party kularny ch celów, że przy pomnę ty lko szczepionki, jedenastego września i olimpiadę w Monachium... Mówił coraz szy bciej i coraz gwałtowniej gesty kulował. Na sali narastał szum, zaproszeni goście zaczy nali dy skutować między sobą. Świetnie, ucieszy ł się Roman. Dy skusja to dobra rzecz. Muszą się wreszcie obudzić! Rozpierała go adrenalina. Pocił się mimo wy dajnej klimaty zacji, zacierał dłonie, wtrącał coraz częściej polskie słowa, gubił wątek. Liczy ł, że nie zdążą mu przerwać zby t szy bko. Już na początku wy kładu dostrzegł wśród słuchaczy kilka gadzich py sków, ale przecież nie zary zy kują

ujawnienia. Nie w ty ch okolicznościach, nie przy ty ch wszy stkich ludziach. Dlatego nie schodził z podium, mimo że gospodarz panelu wduszał co rusz przy cisk na nadgarstku, zapewne wzy wając ochronę. Dopóki Roman tu stał, czekający na niego za kulisami agenci rządu światowego i pokraczni Reptilianie niewiele mogli mu zrobić. A miał pewność, że to na niego czy hają. Za dużo wiedział. Pisz–Warszawa, grudzień 2014
Szczury Wroclawia. Chaos - Szmidt Robert J_.pdf

Related documents

345 Pages • 160,499 Words • PDF • 3 MB

331 Pages • 144,043 Words • PDF • 4.2 MB

86 Pages • 34,701 Words • PDF • 489.6 KB

505 Pages • 158,204 Words • PDF • 13.7 MB

0 Pages • 80,487 Words • PDF • 1.7 MB

302 Pages • 148,065 Words • PDF • 1.6 MB

280 Pages • 86,120 Words • PDF • 1.6 MB

257 Pages • PDF • 17.9 MB

55 Pages • 34,980 Words • PDF • 3.3 MB

154 Pages • 36,329 Words • PDF • 5 MB

4 Pages • 1,769 Words • PDF • 37.8 KB

13 Pages • 2,374 Words • PDF • 515.2 KB