James Hilton - Zaginiony horyzont.pdf

103 Pages • 56,663 Words • PDF • 909.8 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:21

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


JAMES HILTON

ZAGINIONY HORYZONT TYTUŁ ORYGINAŁU: THE LOST HORIZON PRZEKŁAD: WITOLD CHWALEWIK

WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1988

Jamesa Hiltona pożegnanie z Utopią Bywa tak, że literatura, jaką tradycyjnie chrzcimy wygodnie pojemnym, a przez to mocno nieprecyzyjnym mianem „fantastycznej”, wyprzedza w swej penetracji światów i horyzontów m o ż l iw e g o naukę; częściej wszelako się zdarza, iż to nauka, odkrycia, wynalazki inspirują pisarzy. Związki te po bliższym zbadaniu okazałyby się zapewne obopólnie aktywniejsze i subtelniejsze, niż to się na ogół zdaje: niejeden odkrywca, wynalazca czy badacz przyznałby się do tego, że działalnością całego życia pragnął zweryfikować bądź zrealizować jakiś pomysł, jakiś obraz ujrzany w wyobraźni w chłopięctwie, podczas lektury np. Verne'a... I nieraz mu się to udaje, nawet ponad oczekiwania. A nieraz kosztuje go to życie. Jest rzeczą naturalną, że aktualny stan nauki, techniki, wiedzy o świecie wyznacza na ogół charakter i stopień wyrafinowania tematyki powieści fantastycznych. Nie jest na przykład zupełnym przypadkiem, że w XIX w. literatura fantastyczna tak często żywiła się rezultatami odkryć geograficznych i podróży po egzotycznych krajach, na równi z nowinkami technicznymi, których eksplozja przypada na ten okres. Podobnie jest obecnie, choć w większym jeszcze stopniu bohaterem powieści fantastycznej bywa maszyna. Nie jest też przypadkiem, że utwory literatury fantastycznej wieków XVI—XVIII często miewały charakter utopii politycznych, wszak była to epoka rodzenia się, kształtowania i wcielania w życie nowoczesnych teorii państwa i prawa. Niecierpliwość pisarza kazała mu umieszczać swych bohaterów w „idealnych” społeczeństwach, istniejących gdzieś za górami... Większość powieści fantastycznych, które w wymienionych okresach powstały, łączy, jak się zdaje, jedna istotna cecha: otóż zasadą organizującą ich kompozycję, naczelnym elementem ich struktury jest miejsce, locus, jakiś punkt w przestrzeni naszego, może jeszcze nie całkiem oswojonego świata. Tak jest u Campanelli, Swifta, Woltera, E. A. Poego, Verne'a, Żuławskiego, Benoita. Akcja ich utworów osadzona jest na ogół mocno w newtonowskiej, „klasycznej”, trójwymiarowej przestrzeni i w absolutnym czasie, upływającym linearnie. (Rzecz jasna, nie jest to reguła bezwyjątkowa; podróże nie w przestrzeni, lecz właśnie w czasie odbywał już francuski pisarz L.—S. Mercier, żyjący na przełomie wieków XVIII i XIX. Verne w niektórych swoich utworach również sięga po motyw wędrówki w czasie.) Relatywizacja czasu, odebranie mu charakteru „obiektywnego”, czy też — jak chciał Kant — absolutnej, „apriorycznej” kategorii ludzkiego umysłu, co dokonało się za sprawą Einsteina w początkach naszego stulecia — oznaczało przewrót nie tylko w fizyce i w dotychczasowych naszych pojęciach o świecie. Czas stopiony w organiczną całość z Przestrzenią, „rozciągliwy”, nielinearny, z różną biegnący szybkością zależnie od prędkości poruszania się układu i od lokalnej konfiguracji przestrzeni — musiał potężnie oddziałać na wyobraźnię autorów książek fantastycznych i stać się wręcz kopalnią nowych pomysłów, doprowadzając nawet do pojawienia się nowego gatunku literatury fantastycznej. Jej wyróżnika upatrywałbym właśnie w Czasie (tempus) traktowanym jako zasada strukturalna utworu i główne pole, na którym autor pozwala harcować swej wyobraźni. To właśnie, myślę, różni literaturę fantastyczną pierwszej połowy XX w. od poprzedniego, klasycznego okresu. Najciekawsze utwory tej nowej formuły — spod znaku Czasu, nawet Czasu zrelatywizowanego — wydała bodaj Anglia. Wehikuł czasu H. G. Wellsa, pochodzący jeszcze z 1894 r., to najbardziej chyba wyrazista egzemplifikacja powyższego (uproszczonego, rzecz jasna) wywodu. Na naszym terenie odpowiada mu Torpeda czasu A. Słonimskiego z 1924 r. Ale Wells napisał jeszcze jedną powieść, mniej może znaną, pod pewnymi jednak względami bardzo interesującą. Myślę o powieści Men like Gods (Ludzie jak bogowie), pochodzącej z 1923 r. i przed wojną wydanej również w Polsce. Jej bohater, londyński dziennikarz o nazwisku Barnstaple, wyjeżdżając na urlop znajduje się nagle w innym świecie — Utopii. Wraz z nim trafia tam również grupka wycieczkowiczów, jaka przypadkowo znalazła się w strefie eksperymentu zbliżenia obu światów — naszego i owej Utopii; eksperyment taki przeprowadzili właśnie mieszkańcy tej ostatniej. (Zwróćmy tu uwagę na „przekrój socjologiczny” grupki Ziemian: składa się ona z energicznego biznesmena-aferzysty, duchownego anglikańskiego, polityka, damy z wyższych sfer, kierowcy itd. Wellsowi chodziło o zestawienie „reprezentatywnej próbki” ówczesnego społeczeństwa angielskiego, ażeby niejako w sposób laboratoryjny zbadać jego możliwą reakcję na inny, oparty na odmiennych

zasadach świat, i uzyskać przez to sposobność do przeprowadzenia krytyki społeczeństwa imperialnej jeszcze Anglii.) Utopia jest „na oko” bardzo podobna do naszego świata. Takie same niby, jak i u nas, są w niej domy, góry, rzeki, rośliny, zwierzęta, ludzie wreszcie. Ale wszystko to jest tam lepsze, szlachetniejsze, piękniejsze. Utopianie są naprawdę dobrzy, mądrzy, urodziwi: nie gnębią ich choroby, stosunki społeczne zaś opierają się na porządku dobrowolnie przestrzeganym przez wszystkich. Rezultatem jest harmonia, wzajemna życzliwość pomiędzy ludźmi, naturalność, brak wszelkiego skrępowania. W dziedzinie seksualnej panuje zupełna swoboda, bez śladu jakiejkolwiek pruderii czy fałszu. Religii nie ma; jako „opium dla ludu” dawno uwiędła, mrąc naturalną śmiercią. Nawet klimat Utopii jest przychylny człowiekowi. Krótko mówiąc, przedstawia ona idealną przyszłość naszego świata (Wells nazywa to anticipatory history), przyszłość będącą wszakże tylko pewną możliwością, o której realizację trzeba będzie długo walczyć, ponosząc ogromne ofiary. Albowiem i tam ów rajski stan osiągnięto po trwających setki lat konfliktach społecznych, zaburzeniach, krwawych rewolucjach i wojnach, które panu Barnstaple dziwnie swojsko kojarzą się z historią Europy ostatnich dwustu, trzystu lat. Widzi on jednak, że tą „drogą przez mękę” warto i trzeba podążyć, bo u jej kresu czeka ludzkość powszechna szczęśliwość. Pan Barnstaple opuszcza tedy Utopię z żalem, lecz i miłością do niej, i z mocnym postanowieniem oddania wszystkich swych sił budowie lepszego świata na Ziemi. Opuszcza ją zresztą jakby odmłodzony, boć i Czas tam płynie inaczej; Utopianie, jak na Olimpijczyków przystało, żyją po kilkaset lat. Z naszej perspektywy łatwo dziś dostrzec naiwność i wewnętrzną niespójność wizji Wellsa; ba, niektóre rysy owego Brave New World, by użyć określenia Huxleya, jawią się nam wręcz jako złowrogie. Oto na przykład piękno i zdrowie swej rasy osiągnęli Utopianie stosując zasady eugeniki i selekcji „najwartościowszych osobników”, co nie może nie kojarzyć się nam z zamierzeniami w tym względzie hitlerowców. Uporządkowania i ogrodowego piękna przyrody dopracowali się zaś trzebiąc niemiłosiernie wszelkie „szkodliwe” gatunki roślin i zwierząt. (Jak uniknęli katastrofalnego zachwiania równowagi ekologicznej? Oto pytanie, które nasuwa się nam od razu. Ale Wells nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami; nawet gdyby był dysponował rudymentarną „świadomością ekologiczną”, zapewne by z niej nie skorzystał, nie pasowałaby bowiem do jego wspaniałej wizji.) Podobnej operacji poddano też umysły Utopian; nie ma w nich miejsca na złość, zawiść, rozpacz, kłamstwo, odruchy buntu. I znów na usta ciśnie się nam pytanie: jak i kto tego dokonał? Wells zdaje się sugerować, że dobroć, harmonię, radość życia i umiłowanie porządku Utopianie mają już niejako „we krwi”, ale uważny czytelnik powieści rychło zdaje sobie sprawę z tego, że za wyidealizowanym sztafażem ich świata kryje się działające dyskretnie, lecz sprężyste i znakomicie poinformowane Centrum wiedzące o każdym kroku mieszkańca tego raju i w istocie programujące nawet jego myśli. I znów robi nam się trochę zimno, gdy uprzytamniamy sobie, jakie formy przybierało w naszym XX wieku i do czego prowadziło dążenie do wszechogarniającej kontroli życia obywateli i urabiania ich umysłów wedle jednego, pożądanego przez Centrum strychulca... Na usprawiedliwienie Wellsa powiedzmy tylko, że pisał on tę swoją powieść bardziej „sercem” niż „głową”, że dał w niej wyraz pewnym szczególnie mu drogim marzeniom, z których nie ostatnim była tęsknota do nowej, całkowicie „wyzwolonej” obyczajowości w dziedzinie erotycznej. I znowu: co z tego wynikło — każdy widzi... Taka — podkreślmy to raz jeszcze — naiwna i wewnętrznie sprzeczna wizja „nowego lepszego świata” musiała zostać zakwestionowana w latach dwudziestych i trzydziestych naszego stulecia, gdy w Europie rodziły się i zaczynały być wcielane w społeczną praktykę programy systemów totalnych. Niebezpieczeństwo czające się w koncepcji powszechnej przymusowej szczęśliwości, której twórcą i przedmiotem zarazem miał być „nowy człowiek”, jednoczący w sobie cechy Nietzscheańskiego „Obermenscha” i Wellsowskiego „człowieka niczym bóg” — dostrzegał niejeden pisarz owego okresu. Już odmienny był czas; oddalał się szybko wiek XIX ze swoim optymistycznym, tryumfującym scjentyzmem, zastąpiły go nastroje katastroficzne. Nieprzypadkowo chyba słynna „antyutopia” Huxleya ukazuje się w 1932 r., Zaginiony horyzont Hiltona zaś — w rok później. Nie chcę bynajmniej twierdzić, że powstały one jako zamierzona i świadoma replika na cokolwiek infantylną wizję Wellsa w Ludziach jak bogowie, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, iż zarówno Huxley jak — zwłaszcza — Hilton polemizują z nim w jakiś sposób — „obiektywnie”, by tak rzec. Wrażenie to pogłębia się, gdy stwierdzamy wyraźne podobieństwa literackie pomiędzy książkami Wellsa i Hiltona. Jak i Wells, każe on znaleźć się — przypadkiem — w innym świecie grupie ludzi; również tu mamy do czynienia z biznesmenem, misjonarką, urzędnikiem... Do Szangri-La, odpowiednika Utopii Wellsa, przenosi ich,

jak u Wellsa, maszyna, tyle że tu jest to samolot, tam był to automobil. Analogie odnajdujemy też w wewnętrznym ustroju obu „lepszych” światów i — co ważniejsze — we wzorcach człowieczeństwa przez nie proponowanych. Istotnie za to się różnią sposoby ich fizycznego istnienia we Wszechświecie. Jest rzeczą interesującą, że o ile sam modelunek świata idealnego wygląda u Wellsa, jak już powiedzieliśmy, naiwnie, to fizyczną jego zasadę pojmuje ten pisarz w sposób dość wyrafinowany, „awangardowy” z punktu widzenia naukowego, zdradzający znajomość rewolucyjnych na początku XX stulecia koncepcji czasu zrelatywizowanego i przestrzeni wielowymiarowej. Świat Utopian mianowicie istnieje tuż obok naszego, na wyciągnięcie ręki, poniekąd nawet przenikając się z nim, tyle że w innym wymiarze — tak jak kartki odwracane jedna po drugiej w książce. Podejrzewam zresztą, że ta naukowa konstrukcja odwołująca się do najnowszych pomysłów fizyki pełni rolę metafory sugerując w istocie, że ów nowy lepszy świat już jest wśród nas jako potencja, którą można dostrzec w n a s z y m aktualnym świecie, o ile tylko bardzo się tego chce, że możemy być hic et nunc „jak bogowie”, wystarczy jedynie — bagatela — zmienić warunki społeczne. Oczywista słabość tych optymistycznych złudzeń Wellsowskiej anticipatory history wynika z dwojakiego błędu: z jednej strony jest to przeświadczenie, że wizję przyszłości uzyskać można przez prostą ekstrapolację sytuacji obecnej, z drugiej — zadziwiająco uproszczone, rodem z J.—J. Rousseau bodaj, wyobrażenie o ludzkiej naturze. W zestawieniu z powieścią Wellsa fantazja Hiltona może się na pierwszy rzut oka wydawać dość w zamyśle i konstrukcji staroświecka. Nie znaczy to, by była literacko mniej atrakcyjna, przeciwnie. Jak Wells wykorzystywał mit nauki, tak Hilton odwołuje się do powszechnej w latach trzydziestych w Europie fascynacji Orientem i przygodą w egzotycznych krajach. Akcję powieści umieszcza on mianowicie gdzieś w północno-zachodnim Tybecie, w zagubionej wśród najwyższych gór świata krainie Szangri-La. Nazwa brzmi z tybetańska (ri znaczy w tym języku „góra”, la — „przełęcz”), ale miejsca o takiej nazwie w Tybecie nie ma; ukuł ją chyba sam Hilton, z czego można wysnuć wniosek, że nieźle był obznajomiony z bogatą literaturą o tym kraju, jaka w końcu XIX wieku i w pierwszych dziesięcioleciach naszego obficie ukazywała się w Europie i Ameryce. Mamy w owym okresie do czynienia wręcz z kolejnym przypływem mody na Tybet i na „tajemną wiedzę lamów”. Niemałą rolę w jej rozprzestrzenieniu odegrało Towarzystwo Teozoficzne i działalność pani Blawatsky, a także książki Hedina, Waddella, A. David-Neel, Evans-Wentza, Bella i wielu innych autorów. „Otwarcie” Tybetu przez korpus ekspedycyjny płka F. Younghusbanda w 1904 r. zainteresowanie tym krajem jeszcze wzmogło, zwłaszcza że pośrednim plonem tej militarnej awantury były sporządzone przez sir Ch. Bella znakomite słowniki i podręczniki potocznego języka tybetańskiego (1905). Zdaje się jednak, że Hilton wiedzę swoją o Tybecie czerpał nie tylko z popularnych, półsensacyjnych i wywołujących dreszczyk emocji relacji w rodzaju książki A. David-Neel Mystiques et magiciens du Tibet, wydanej po raz pierwszy w 1929 r. Prawdopodobnie za pośrednictwem znakomitej źródłowej pracy Wesselsa o dziejach misji chrześcijańskich w Azji Środkowej w XVII w. * Hilton zapoznał się także z nadzwyczaj interesującą osobą o. Ippolita Desideri i jego historią, która w dużej mierze stała się fabularnym tworzywem powieści. Przypomnijmy tutaj tę wybitną i ciekawą postać. Towarzystwo Jezusowe skierowało o. Desideri do Tybetu w 1716 r., aby kontynuował tam dzieło misyjne rozpoczęte przez jezuitów portugalskich, oo. Andrade, Cabrala i Cacellę jeszcze w poprzednim stuleciu. Oczywiście nie interesują nas tu szczegółowe dzieje tej misji, działającej w Lhasie równolegle z wysłaną nieco wcześniej grupą kapucynów (pod kierownictwem o. Orazio della Penna), ich rywalizacji i wzajemnych zatargów. Ważna jest dla nas — z wyżej wzmiankowanych względów literackich — postać o. Desideri. Był to człowiek dużego formatu intelektualnego i pięknego charakteru, umysł otwarty, tolerancyjny, ciekawy wszelkiej kulturowej odmienności, potrafiący ją zrozumieć i uszanować, nie rezygnując przecież z własnych przekonań. Znalazłszy się w Tybecie, o. Desideri zaczął z zapałem studiować kulturę i religię tego kraju; w krótkim też czasie opanował tak znakomicie niełatwy bynajmniej język tybetański, że mógł toczyć — w duchu zresztą przykładnej życzliwości obopólnej i szacunku — dysputy religijne z lamami, a nawet ułożył w kunsztownej tybetańszczyźnie refutację buddyzmu z pozycji chrześcijaństwa. Jest to dokument jedyny w swoim rodzaju, również ze względów językowych. Zalety umysłu i charakteru zjednały mu przyjaźń i szacunek lamów, notabli i samego ówczesne* C. Wessels SJ, Early Jesuit Travellers in Central Asia 1603—1721, The Hague, 1924.

go władcy Kraju Śniegów, króla IHa-bzang-czana. Mizerne jednak rezultaty religijne misji, a nade wszystko intrygi konkurujących na tym terenie z jezuitami kapucynów sprawiły, że o. Desideri musiał w 1721 r. z żalem opuścić Tybet, gdzie miał nadzieję zostać znacznie dłużej dla dokończenia swych tak błyskotliwie rozpoczętych studiów nad religią i kulturą Tybetu. Jak Czytelnik się przekona, dalszy ciąg, wraz z epilogiem, historii o. Desideri dopisał niejako Hilton; nie ulega wątpliwości, że prototypem Najwyższego Lamy Szangri-La jest właśnie ów włoski jezuita. Wiele też przemawia za tym, że Hiltonowi nie był obcy mit o Śambhali, legendarnej „krainie bodhisattwów” gdzieś na północy (od Tybetu, rzecz jasna; Cacella i Cabral utożsamiali ją z Wielką Tartarią), związany z ezoterycznym cyklem tantrycznym Kalaczakry z ok. X—XI w. Wskazuje na to sama nazwa ,,Szangri-La” kojarząca się dźwiękowo z nazwą Śambhali (pisaną po angielsku „Shambhala”) *, w tybetańskiej tradycji lokalizowanej mniej więcej tam, gdzie znaleźli się wbrew swej woli bohaterowie opowieści J. Hiltona. Mit Śambhali, krainy szczęścia i harmonii, był przez długie wieki niezwykle w Tybecie i w całej Środkowej Azji — aż po nasze dni — rozpowszechniony. Z tej to krainy miał wyjść „u kresu dziejów” bodhisattwa Majtreja, buddyjski „Mesjasz”, by wydać ostateczną wojnę siłom zła i ciemności. Legenda o Śambhali i Majtrei zapładniała zresztą nie tylko dusze ludzi Wschodu, i nie tylko prostaczków: oto na przykład znakomity malarz rosyjski N. Roerich podczas swej wyprawy do Środkowej Azji i Tybetu w latach 1923—28 co krok daje na kartach dziennika tej podróży ** wyraz swej fascynacji legendą. A że jest wybitnym przedstawicielem rasy idealistycznych intelektualistów europejskich postromantycznego chowu, marzących o wszechogarniającej, braterskiej syntezie kultur Wschodu i Zachodu, więc też z eschatologicznym wydźwiękiem mitu Śambhali wiąże niemałe, z lekka nawet śmieszące nas dziś nadzieje... Motyw Śambhali podjął również Mircea Eliade w opowiadaniu Tajemnica doktora Honigbergera ***, napisanym w 1940 r. Ciekawe, że plastyczna wizja Śambhali Eliadego dość dokładnie odpowiada opisowi Hiltona. Czyżby wielki religioznawca i znakomity już wówczas orientalista znał Zaginiony horyzont i zapożyczył z niego to i owo? Nie możemy, rzecz jasna, takiego domysłu udowodnić, ale też nieroztropnością chyba byłoby zupełnie wykluczyć podobną ewentualność. Tak tedy w scenerii mitycznej Śambhali, przechrzczonej na Szangri-La, pośród najwspanialszych gór świata, ośnieżonych ośmiotysięczników Karakorum czy też Himalajów — umieszcza Hilton fabułę swej książki. Wedle naszej skonstruowanej wyżej ad hoc „typologii” powieści fantastycznej (dominanta locus bądź tempus) Zaginiony horyzont należałby do kategorii locus, sprawia więc wrażenie utworu dość tradycyjnego. W opracowaniach krytycznych kwalifikuje się go zazwyczaj jako wyraz nastrojów katastroficznych, niepokojów i złych przeczuć, które w Europie lat dwudziestych i trzydziestych były dość powszechne, a z chwilą dojścia Hitlera do władzy (przypomnijmy, był to rok ukazania się powieści Hiltona — 1933!) wydatnie się wzmogły. To prawda, lecz nie cała. W Zaginionym horyzoncie autor zawarł niemało subtelnych i głębokich przemyśleń ogólniejszej natury, o polemicznym wydźwięku. Poniżej spróbuję wskazać na niektóre z nich. Tak więc przeprowadza on krytykę „klasycznej” Utopii sugerując, że próba jej realizacji musi wyrodzić się w jakąś formę zniewolenia obywateli. Rzecz w tym, iż Utopia może politycznie istnieć tylko na zasadzie paradoksów, pryncypiów wzajemnie się wykluczających. W dolinie Błękitnego Księżyca panuje bliski ideałowi system rządów, bo „władza” nie wtrąca się, o ile tylko to możliwe, w życie obywateli („rząd dobry to taki przede wszystkim, co nie chce rządzić zbyt wiele” — mówi Czang); z drugiej jednak strony mieszkańcy Szangri-La najdosłowniej są więźniami tego rajskiego zakątka, nie mają też do dyspozycji jakichkolwiek urządzeń demokratycznych w rodzaju np. wyborów. Wszystko to trudno interpretować inaczej niż jako przejaw omnipotencji władzy, która w najważniejszych przynajmniej sprawach decyduje za obywateli, zresztą jakoby w trosce o uwolnienie ich od zamętu umysłowego i rozterek nieuchronnie towarzyszących aktowi wolnego wyboru i współdecydowaniu o sprawach publicznych. * Hilton chętnie posługiwał się metodą lekkiego tylko zmieniania nazw własnych. Tak np. pianista występujący na pokładzie statku nazywa się Sieveking, co jest wyraźną aluzją do słynnego ówcześnie wirtuoza, Waltera Giesekinga. ** Wydano go najpierw w USA w 1929 r., następnie w ZSRR (1974), a niedawno w Polsce (1980) pod tytułem Ałtaj — Himalaje. *** Ukazało się ono w 1983 r. w moim przekładzie, nakładem WL w Krakowie.

Hilton polemizuje również z pewną postawą wobec nadciągającego zła, upostaciowanego w dziejowym kataklizmie, jakim jest światowa wojna. Postawa ta, polegająca na „przeczekaniu” zawieruchy gdzieś na uboczu, w bezpiecznym schronieniu, po to rzekomo, by z powszechnej zagłady unieść dla przyszłych pokoleń fundamentalne wartości kultury, cywilizacji, ducha — wydaje się Hiltonowi zasadniczo niemoralna. Jak bardzo na czasie była krytyka Hiltona i jak wielu miała ona konkretnych adresatów pośród intelektualistów i polityków Zachodu okresu międzywojennego, nietrudno sobie uprzytomnić przypatrzywszy się bliżej brytyjskiej doktrynie appeasement czy powszechnym we Francji nastrojom pacyfistycznym, przed II wojną światową. Smutne skutki tych postaw znamy wszyscy. Sprawę pokrewną — izolowanie się ludzi nauki w „wieży z kości słoniowej” — podejmuje Hilton również w powieści Nothing so strange z 1948 r. (Zauważmy, że i Conway, którego tak kusi urok Szangri-La, jest poniekąd naukowcem.) Tutaj problematyka ta jest pogłębiona, a także wzbogacona o akcenty sceptyczne wobec samej nauki. Pod wpływem tragedii hiroszimskiej zakwestionowana zostaje bezwzględna wartość nauki; Hilton pokazuje bardzo ostro, że o tym, czy rezultaty poznania naukowego staną się błogosławieństwem dla świata, czy też spowodują jego zagładę, zadecydują jedynie moralne intencje i wybory dzierżycieli władzy politycznej. W powieści Nothing so strange Hilton stawia niejako kropkę nad „i” w swej polemice ze scjentystycznymi złudzeniami, dylemat pomiędzy wartościami etycznymi a poznaniem naukowym jako wartością rozstrzygając na korzyść tych pierwszych. Teraz, gdy problematyka etycznych aspektów nauki — a zwłaszcza zastosowania wyników odkryć naukowych — staje się coraz bardziej, i to w sposób dramatyczny, aktualna, możemy w pełni docenić trafność przeczuć Hiltona i szlachetność jego moralnej opcji. Wolno sądzić, że wynikała ona z głębokich przesłanek filozoficznych i etycznych. Dostrzegamy oto w książce następny konflikt, będący w istocie ideową osią powieści. Jest to przeciwstawienie sobie dwóch sposobów realizowania nakazu miłości do ludzi. Pierwszy obejmuje „Ludzkość”, cokolwiek abstrakcyjną, bo mającą dopiero zaistnieć w przyszłości — lecz za to całą; ta miłość rości sobie prawo do odbierania wolności konkretnym osobom dziś, po to, by owa „Ludzkość” w bliżej nieokreślonej przyszłości mogła nadal cieszyć się kulturalnym dorobkiem ubiegłych wieków. Taką postawę reprezentuje Najwyższy Lama Szangri-La, i wykład tej filozofii robi wielkie wrażenie na Conwayu, głównej postaci powieści. Prosty, dość skądinąd ograniczony, młody Mallinson rozumuje zgoła inaczej. „Rozumuje” to niezbyt zresztą trafne tutaj słowo: on c z u j e — głęboko, mocno i oczywiście — i stosownie do tego działa. „Jeżeli ktoś, kogo lubię, jest w opresji, to staram się mu pomóc” — oto dewiza Mallinsona. Innymi słowy: jedyną formą miłości jest miłość do konkretnych ludzi, tzw. Dobro Ludzkości to zwykły wykręt. I to niezależnie od tego, że za nim właśnie głosuje nieraz rozum. Conway, wydany na pastwę tego okrutnego dylematu, uświadamia go sobie jako konflikt między nakazem mądrości i wezwaniem do zwykłego ludzkiego bohaterstwa, będącego w istocie nakazem serca. Starcie tych dwu postaw, uosabianych przez porywczego młodzika Mallinsona i rasowego mędrca, jakim jest Najwyższy Lama (a w jakimś stopniu również Conway), Hilton rozstrzyga na korzyść tego pierwszego. Postawa mędrca zdaje się kryć małoduszność, i Hilton przeciwstawia jej imperatyw zaangażowania w życie czynne, u boku innych ludzi, aby walczyć z już obecnym i grożącym w przyszłości złem. Od globalnych konfliktów nie sposób uciec do jakiegokolwiek SzangriLa, w nas czy też na zewnątrz nas. Ucieczka taka jest nie tylko znakiem małoduszności; jest też iluzją, i jako taka właściwie jest głupotą, niewiedzą, w ostatecznym więc rachunku sprzeczna jest z postulatami mądrości. Jest w powieści jeszcze jeden ciekawy wątek, stanowiący o jej osobliwym uroku. Chodzi mianowicie o ukazaną w niej możliwość realizacji jednego z bardzo starych, sięgających chyba czasów krucjat, marzeń Europy — syntezy kultur Wschodu i Zachodu. Marzenie to nigdy w Europie nie zagasło zupełnie, a w czasach obecnych, gdy mówi się o „cywilizacji globalnej”, gdy osiągnięcia i klęski techniki — samolot, telewizja, zanieczyszczenie środowiska — zdają się istotnie jednoczyć świat, odzywa ono w pewnych kręgach z większą jeszcze mocą. Ale i tutaj Hilton okazuje się sceptykiem. Jak w obrębie tego naszego świata nie może trwale istnieć żadne Szangri-La, tak też nie jest możliwe urzeczywistnienie harmonijnej kulturowej jedności globu. Autor wyraźnie manifestuje swą nieufność wobec naiwnego entuzjazmu dla Orientu i równie naiwnej wiary w możliwość wypracowania uniwersalnego synkretyzmu kulturowego okcydentalnoorientalnego (której to wierze ulegały co prawda nawet wielkie umysły, na przykład A. Toynbee;

również i u Hiltona wyczuwamy jednak jakieś zauroczenie taką perspektywą). Ale tutaj polemika artykułowana jest nader delikatnie, środkami odwołującymi się tylko do wrażliwości czytelnika. Czyż nie pobrzmiewa nieuchwytnym fałszem scena grania na fortepianie utworów Mozarta pośród śnieżnych szczytów Tybetu? (A już Montaigne'a po tybetańsku wprost nie potrafię sobie wyobrazić!) * James Hilton (1900—1954), angielski pisarz i dziennikarz, od 1935 r. scenarzysta w Hollywood, nie jest w Polsce autorem zbyt dobrze znanym. Z wielu jego książek przetłumaczono u nas tylko dwie — Zaginiony horyzont, której przekład z 1939 r. dokonany przez W. Chwalewika Wydawnictwo „Śląsk” postanowiło właśnie wznowić, i Żegnaj, Chips w polskim przekładzie opublikowana w 1957 r. Zaginiony horyzont, nagrodzony w 1934 r. Hawthornden Prize, przez wiele lat był ogromnym sukcesem wydawniczym, do dziś na listach bestsellerów literatury anglojęzycznej zajmuje on jedno z czołowych miejsc. Łączne nakłady powieści przekroczyły znacznie dwa miliony egzemplarzy; w samych USA wznawiano ją około dwudziestu razy. W 1937 r. przeniesiono Zaginiony horyzont na ekran filmowy (reż. F. Capra), w 1942 r. w Chicago zrealizowano jego adaptację sceniczną. Przez jakiś czas w potocznej angielszczyźnie nazwa „Szangri-La” funkcjonowała jako synonim zwrotów „gdzieś daleko”, „za siedmioma górami” itp., a prezydent Roosevelt nazwał tak nawet swoją letnią rezydencję. Była to więc popularność ogromna. Czy zasłużona — osądzi, rzecz jasna, sam Czytelnik. Czytelnikowi też pozostawiamy do rozstrzygnięcia kwestię, czy wartości artystyczne powieści i jej ładunek intelektualny mogą dziś jeszcze skutecznie się bronić oraz na ile jest aktualne jej przesłanie moralne. Co do mnie, jestem zdania, że lektura Zaginionego horyzontu zachowuje swoją moc otwierania nowych horyzontów przed współczesnym czytelnikiem. Ireneusz Kania Kraków, sierpień 1986

PROLOG Kończąc dopalać cygara, byliśmy już do siebie z lekka rozczarowani, jak zwykle szkolni koledzy, gdy spotykają się po latach i stwierdzają, że mają z sobą o wiele mniej wspólnego, niż myśleli. Oddaliliśmy się przez ten czas od siebie, każdy z nas poszedł inną drogą. Rutherford zrobił karierę jako wzięty powieściopisarz. Wyland był obecnie sekretarzem ambasady; z jego to inicjatywy zeszliśmy się we trójkę i spożyliśmy obiad w restauracji przy lotnisku berlińskim Tempelhof. Zaprosił nas, ale bez entuzjazmu, jak gdyby z obowiązku. Zdaje się, że łączyło nas, jako Anglików i kawalerów, wspólne uczucie osamotnienia w stolicy obcego państwa — nic poza tym. Już dawniej stwierdziłem, że upływ lat i odznaczenie Orderem Wiktoriańskim wzmogły nieprzyjemnie zarozumiałość, która i tak zawsze zaznaczała się w charakterze Wylanda. Wolałem więc Rutherforda — ten zmienił się nadzwyczaj korzystnie od czasu, gdy jako szczeniaka darzyłem go w szkole na przemian kułakiem lub życzliwością. Prawdopodobnie zarabiał teraz o wiele więcej od nas i życie miał bogatsze w przeżycia i ciekawsze — zazdrościliśmy mu więc tego po trosze z Wylandem, i to niezbyt szlachetne uczucie tworzyło na razie jedyną między nami dwoma spójnię. Wieczór jednak upływał nam zajmująco. Z bliska mogliśmy patrzyć na lotnisko, na które co chwila przylatywały wielkie samoloty Lufthansy z różnych stron Europy Środkowej. Ze zmierzchem, po zabłyśnięciu lamp łukowych, obraz cały rozświetlił się jak scena w teatrze. Wylądowała między innymi maszyna angielska. Pilot w pełnym rynsztunku wszedł między stoliki i pozdrowił ukłonem Wylanda. Ten go nie poznał w pierwszej chwili; następnie odkłoniwszy się przedstawił nam przybysza. Był to młodzian powierzchowności pogodnej i miłej, nazwiskiem Sanders. Wyland bąknął tonem przeproszenia, że trudno znajomego poznać w stroju lotniczym, na co Sanders ze śmiechem odpowiedział: — Ba, mnie tego tłumaczyć nie potrzeba. Alboż nie byłem w Baskulu! Wyland zawtórował mu śmiechem, ale jakby mniej naturalnie, rozmowa zaś wnet przeszła na inne tematy. Sanders uzupełnił szczęśliwie naszą kompanię, wypiliśmy więc w dobrym nastroju dużo piwa. Około dziesiątej Wyland opuścił nas na chwilę, aby zamienić parę słów ze znajomym przy innym stole. Podczas tej przerwy w rozmowie zwrócił się do Sandersa Rutherford: — Mówił pan o Baskulu. Zawadziłem i ja kiedyś o tę dziurę. Pan wspomniał o jakimś zdarzeniu? Sanders uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem. — Ach, to zdarzyło się, kiedy jeszcze byłem w wojsku... Urwał, lecz młodzieńcza chęć do zwierzeń wnet przemogła: — Ot, jakiś Afgańczyk czy inny dzikus porwał nam samolot z lotniska. Zapłaciliśmy za to grube odszkodowanie. O, to naprawdę był zimny drań, ten Azjata! Dał po łbie pilotowi, przebrał się w jego mundur i zajął jego miejsce, a żywy duch tego nie zauważył. Zasygnalizował potem prawidłowo mechanikom i wystartował pierwszorzędnie! A samolotu więcej już nie zobaczyliśmy. — Kiedy się to zdarzyło? — zagadnął Rutherford, snadź czymś zaciekawiony. — Jakiś rok temu. Tak, w maju trzydziestego pierwszego roku. Ewakuowaliśmy wtedy cywilów z Baskulu do Peszawaru z powodu wybuchu rewolucji — pewnie pan pamięta. Bałagan był co się zowie, bo inaczej taka rzecz zdarzyć by się nie mogła. No ale się zdarzyła. Wszystko chyba przez to przebranie! Lecz Rutherford indagował dalej: — W takich wypadkach przydziela się do maszyny chyba więcej niż jednego człowieka do obsługi? — Tak, na zwykłych transportowcach wojskowych, ale to był samolot innego rodzaju,

zbudowany specjalnie dla jakiegoś maharadży, wspaniale wyposażony. W Kaszmirze używano go do pomiarów terenu robionych z wielkich wysokości. — Mówi pan, że do Peszawaru nie doleciał? — Nie, i w ogóle nie stwierdziliśmy, dokąd zwiał. To właśnie było dziwne. No, ale dzikus, co go porwał, chciał wylądować aż gdzieś w górach, aby tam być bezpiecznym i wymusić potem okup od porwanych. Ale wszyscy zginęli niechybnie. Miało to miejsce na pograniczu Indii, gdzie przepaść można z samolotem i żaden ślad po człowieku nie zostanie. — Tak, ja też znam nieco tamte strony. A ilu było pasażerów? — Czworo, zdaje się. Trzech mężczyzn i kobieta-misjonarz. — Czy jeden z nich nazywał się Conway? — A pan skąd o tym wie? Tak, „Wspaniały” Conway. Pan go znał? — Sanders wyglądał na zaskoczonego. — Kolega z czasów szkolnych — wyjaśnił Rutherford, nieco speszony, bo nie było w jego stylu wspominać z nabożeństwem szkolne czasy. — Słyszałem, że w Baskulu zachował się znakomicie — ciągnął Sanders. — Znakomicie — potaknął Rutherford — lecz to niewiarygodne, niesłychane... Błądził gdzieś chwilę myślą, po czym wrócił do głównego wątku. — Gazety nic nie pisały, inaczej bym coś o tym gdzieś czytał... Czemu to tak przemilczano? Sanders nagle zawstydził się i omal nie zarumienił jak sztubak. — Prawdę mówiąc, wypaplałem panu więcej, niż powinienem. Zresztą pewnie i tak po wszystkich kasynach oficerskich powtarzają juz dziś tę historię, a wcześniej jeszcze plotka rozniosła ją po bazarach. W swoim czasie tuszowano sprawę, uważano ją za kompromitującą. Trudno było wyznać zgrabnie całą prawdę. Urzędowo zakomunikowano więc tylko, że jeden z samolotów przepadł, i wymieniono nazwiska pasażerów. To była sprawa z rodzaju tych, które uchodzą uwagi szerokiej publiczności. W tej chwili Wyland wrócił do nas i Sanders uznał za stosowne wytłumaczyć się przed nim z gafy: — Słuchaj, mówiło się o „Wspaniałym” Conwayu, wygadałem więc wszystko o Baskulu. Chyba nie stało się nic złego? Wyland milczał przez chwilę surowo. Widać było, że szuka słów, aby napomnienie wyrazić uprzejmie; ostatecznie miał do czynienia z rodakiem, ale był też osobą urzędową. — Sprawa, o której mówisz — podjął wreszcie — moim zdaniem nie nadaje się na anegdotę. Przy tym uważam, że honor lotniczy to jak szkolny. „Nie mów wole, co się dzieje w szkole”. Skarciwszy w ten sposób młodzieńca, grzeczniej zwrócił się do Rutherforda: — Wobec ciebie, oczywiście, skrupuł ten nie gra roli, ale rozumiesz, że ochrona pogranicza wymaga w pewnych wypadkach przestrzegania tajemnicy. — Tak — odrzekł sucho Rutherford. — Ale rzecz dziwna, chciałoby się jednak znać prawdę... — Nigdy nie ukrywano jej przed tymi, co mieli słuszne racje, by ją poznać. O tym cię zapewniam, bo byłem w krytycznym czasie w Peszawarze. Ale powiedz mi, czy znałeś Conwaya dobrze? Spotykałeś go jeszcze po wyjściu ze szkoły? — Czasem jeszcze w Oksfordzie, i potem niekiedy. A ty często? — Parę razy w Ankarze, gdy byłem tam na placówce. — Lubiłeś go? — Pamiętam, zdolny był chłop, ale leniwy. Rutherford odpowiedział uśmiechem. — Że zdolny, to nie ma kwestii. Na uniwersytecie w latach przedwojennych brylował jak nikt inny. Wioślarz reprezentacyjny, najtęższy łeb w Oksfordzkim Związku Akademików,

zwycięzca w różnych zawodach, najlepszy przy tym pianista-amator, jakiego w życiu słyszałem. Zdumiewająco wszechstronnie utalentowany, stworzony na przyszłego prezesa rady ministrów. Tymczasem mało się jakoś o nim potem słyszało po tej jego świetnej karierze oksfordzkiej. Oczywiście szyki pokrzyżowała wojna. Zaciągnął się przecież tak młodo, a cały prawie czas był na froncie... — Przywalony tam raz został ziemią, wyrzuconą wybuchem miny, lecz wyszedł bez większego szwanku — uzupełnił Wyland, sięgając do swych wspomnień. — Bił się dobrze, we Francji zdobył najwyższe odznaczenia za waleczność. Po zawarciu pokoju na parę lat wrócił do Oksfordu, prowadził wykłady i szedł drogą naukową. Wiem, że w 1921 roku pojechał na Wschód. Potem wstąpił do MSZ i był szereg lat na placówkach w krajach Bliskiego Wschodu. — Przyjęto go bez zwykłych formalności, bo dobrze znał wschodnie języki. Rutherford uśmiechnął się nieco złośliwie: — No, kariera w MSZ wszystko tłumaczy. Historia nigdy się nie dowie, ile genialności zmarnowało się na odczytywanie szyfrów i inteligentne pogaduszki przy herbatce w ambasadzie... — On był w służbie konsularnej, nie dyplomatycznej — objaśnił Wyland cierpko. Znać było, że nie lubi docinków, toteż nie usiłował zatrzymać Rutherforda, gdy ten po paru jeszcze żartach wstał, aby się pożegnać. Zresztą było już późno, pożegnałem się więc i ja. Wyland i przy naszym rozstaniu miał minę, jakby urzędową grzecznością pokrywał znudzenie. Sanders za to żegnał się bardzo serdecznie i wyrażał nadzieję, że się kiedyś jeszcze zobaczymy. Ekspres europejski, do którego miałem wsiąść rano, przybywał niestety do Berlina o bardzo niedogodnej godzinie. Miałem więc przed sobą niezbyt miłą perspektywę, lecz Rutherford w trakcie naszego czekania na taksówkę zaproponował mi, żebym posiedział z nim w hotelu. Oprócz sypialni miał bowiem do dyspozycji także pokój gościnny, gdzie będzie nam wygodnie. Przyjąłem chętnie zaproszenie, on zaś ciągnął: — Świetnie, więc porozmawiajmy jeszcze o Conwayu — chyba, że masz dość tej sprawy. Zaprzeczyłem stanowczo, choć prawie nie pamiętałem Conwaya. — Skończył szkołę, kiedy ja przeszedłem do klasy drugiej. Nigdy go już potem nie widziałem. Ale pamiętam, że raz postąpił wobec mnie bardzo uczynnie. Nie wiem, czemu w ogóle zwrócił wtedy uwagę na takiego jak ja smarkacza. Chodziło o drobiazg, o głupstwo, lecz po dziś dzień chowam dla niego za to odrobinę wdzięczności. — Co do mnie, lubiłem go bardzo — oświadczył Rutherford — choć też właściwie znałem go mało, jeżeli mierzyć miarą czasu. Chwilę obaj milczeliśmy niezręcznie. Jasne było, że dla nas obu Conway jest postacią ważniejszą, niżby można sądzić na podstawie naszych nielicznych z nim spotkań. Stwierdziłem później, że nawet ci, co tylko raz i przelotnie mogli się z nim zetknąć, dziwnie dobrze go zapamiętali. Jako młodzieniec zapowiadał się doprawdy nieprzeciętnie, a że byłem wówczas w wieku, kiedy odczuwa się potrzebę uwielbienia dla jakiegoś bohatera, więc uległem zupełnie jego urokowi. Pamiętam go dobrze z owych czasów. Wzrostu wysokiego i wybitnie przystojny, nie tylko celował w sportach, lecz był pierwszy we wszystkim. Jakiś egzaltowany belfer powinszował mu kiedyś „wspaniałych” wyników i odtąd bez szkody dla Conwaya przylgnął do niego ten epitet, który bodaj każdego innego chłopaka by ośmieszył. Conway zadziwił nas kiedyś wszystkich kunsztowną oracją grecką przy okazji uroczystości szkolnej. Na przedstawieniach amatorskiego teatru szkolnego zabłysnął talentem aktora. Niczym jakiś bohater z epoki elżbietańskiej, był wszechstronnie utalentowany, piękny, pełen energii i fizycznej, i umysłowej. Było w nim coś z Filipa Sidneya. Nasza nowoczesna cywilizacja rzadko wydaje ludzi tego typu... Zwierzyłem się z tego Rutherfordowi, który odparł: — To prawda, i co więcej, piętnujemy ich dziś wzgardliwym mianem dyletantów. Na

pewno przezywali tak nieraz Conwaya osobnicy typu Wylanda. Nie znoszę takich facetów. Ta troska o poprawność, ta śmieszna zarozumiałość... umysłowość zaś stale na sztubackim poziomie... „Nie mów wole, co się dzieje w szkole” — jakby to było to samo, Imperium i piąta klasa... No, ale może ja jestem zbyt cięty na gatunek dyplomatów-sahibów... Przejechaliśmy parę ulic w milczeniu, nim znowu podjął: — Dla mnie wieczór dzisiejszy był cenny. Zaciekawiło mnie bardzo to, co Sanders opowiedział o skandalu baskulskim. Słyszałem już tę historię i nie dawałem jej wiary, była tylko cząstką o wiele bardziej fantastycznej powieści, całkiem niewiarygodnej — potwierdzał ją tylko jeden błahy dowód... Teraz przybył nowy, równie błahy. Wiesz zresztą, że na ogół łatwowiernością nie grzeszę. Dużo podróżowałem, wiem, że na świecie zdarzają się różne dziwa, że można czasem stwierdzić je własnymi oczami, nie tylko na wiarę opowiadań. No, ale w tym wypadku... Urwał i zaśmiał się; zdał sobie sprawę, że przecież nie mogłem podążać za jego myślą. — To jedno wiem na pewno, że Wylanda do konfidencji ze sobą nie dopuszczę. Nie rzucę pereł przed wieprza... Chcę za to zwierzyć się tobie... — Pochlebiasz mi — przerwałem. — Nie sądzę, bo czytałem twoją pracę. Nie mówiłem mu wcale, że jestem autorem pewnej nader specjalnej rozprawy, bo nie każdy interesuje się neurologią. Sprawiło mi przyjemność, że w ogóle coś wiedział o mojej książce, on zaś wyjaśnił mi zaraz. — Zainteresowałem się nią, bo na amnezję cierpiał jakiś czas właśnie Conway. Taksówka stanęła tymczasem przed hotelem. Wziąwszy klucz od portiera, pojechaliśmy na piąte piętro windą. W trakcie jazdy mój towarzysz oświadczył nagle: — Nie ma co owijać w bawełnę. Powiem krótko: Conway nie umarł... Żyje. W każdym razie żył jeszcze parę miesięcy temu. W ciasnej kabinie windy trudno prowadzić rozmowę, lecz w parę sekund potem na korytarzu zapytałem: — Czyś aby tego pewien? Na jakiej zasadzie tak twierdzisz? On na to, otwierając drzwi numeru: — Bo płynąłem w jego towarzystwie z Szanghaju do Honolulu statkiem japońskim, w listopadzie zeszłego roku. Nie dorzucił ni słowa, dopóki nie zasiedliśmy w fotelach przy cygarach i napojach. — Byłem w Chinach jesienią — zaczął wreszcie. — Dla wywczasu. Wiesz, że stale się włóczę. Od lat już nie widziałem Conwaya, nie pisaliśmy wcale do siebie i w ogóle rzadko o nim myślałem, choć jego twarz wywoływałem we wspomnieniach bez wysiłku, ilekroć tego chciałem. Niewiele twarzy tak żywo zostaje mi w pamięci. Otóż odwiedziwszy znajomego w Hankou, wracałem ekspresem pekińskim. W wagonie wdałem się w rozmowę z dostojną, a miłą przełożoną jakichś francuskich sióstr miłosierdzia. Jechała do klasztoru w Czung-Kiang. Z przyjemnością gwarzyła ze mną o sprawach i pracach zakonu, bo mogła rozmawiać po francusku. Na ogół nie mam do misjonarzy sympatii, ale robię wyjątek dla katolików, bo ci tworzą osobną, wyższą kategorię. Dziś mało kto temu zaprzeczy. Pracują ciężko i nie mają zwyczaju wywyższać się nad maluczkich. No, ale to tak nawiasem. Otóż przeorysza, mówiąc o szpitalu misyjnym w Czung-Kiang, wspomniała, że wśród pacjentów jest jeden cierpiący na febrę Europejczyk, ktoś kto przynajmniej na Europejczyka wygląda, choć nie umie nic powiedzieć o sobie i żadnych dokumentów nie posiada. Przybył bowiem w najlichszej odzieży tubylca, wycieńczony już mocno chorobą. Mówił biegle po chińsku i nieźle po francusku, a zanim poznał narodowość zakonnic, odzywał się do nich po angielsku, i to wytwornym akcentem. Nie mogłem sobie podobnego dziwu wyobrazić i zażartowałem z przeoryszy, że odczuwa wytworność wymowy nawet w języku, którego wcale nie zna. Gwarzyliśmy tak sobie wesoło i ostatecznie skończyło się na tym, że przeorysza poprosiła mnie, żebym przy sposobno-

ści zakład misyjny odwiedził. „Prędzej znajdę się na szczycie Everestu” — pomyślałem, i ze szczerym żalem pożegnałem zakonnicę, gdy przyszedł czas rozstania. Ale tak się złożyło, że już w parę godzin później byłem znów w Czung-Kiang. Parowóz znarowił się po kilku milach drogi, pociąg nie posuwał się dalej i ledwie mógł się cofnąć do stacji. Na zapasową maszynę mieliśmy jeszcze czekać pół doby. W Chinach przygody takie nie należą do rzadkości. Miałem zatem cały dzień czasu, skorzystałem więc z zaproszenia matki przełożonej i poszedłem odwiedzić misję. Przyjęto mnie ze zdziwieniem, lecz serdecznie. Niekatolikowi trudno zwykle pojąć, że katolicy potrafią tak łączyć nieustępliwość w sprawach zasad z dobrotliwą wyrozumiałością. Rzecz to nie taka prosta — no, ale mniejsza z tym. Zaznałem ogromnej gościnności. Pokrzepiono mnie zaraz posiłkiem. Przy stole miałem towarzystwo młodego doktora chińskiego, konwertyty. Wysilał się na rozmowę w zabawnej mieszaninie francuskiego i angielskiego. Potem wraz z matką przełożoną oprowadził mnie po szpitalu, z którego byli wielce dumni. Objaśniłem, że jestem pisarzem. Przejęli się oboje poczciwie myślą, że może kiedyś napiszę o nich coś w którejś z mych książek. Mijaliśmy rzędy łóżek, doktor udzielał objaśnień. Na sali wszystko było nieskazitelnie czyste, szpital prowadzono widać wzorowo. Tajemniczy pacjent o wytwornym angielskim akcencie wypadł mi zupełnie z pamięci, gdy wtem niespodziewanie pokazała mi go przeorysza. Leżał — widać było tylko tył głowy. Widocznie drzemał. Poproszono mnie, żebym odezwał się do niego po angielsku. W braku lepszego pomysłu, powiedziałem: „Dzień dobry panu”, na co pacjent podniósł głowę i odpowiedział: „Dzień dobry” — tonem kulturalnego człowieka. Ale nie wywołało to już we mnie zdziwienia, bo zdziwiłem się czemu innemu. Pomimo że miał zarost, że zmienił mu się wyraz twarzy, że tak długi czas się nie widzieliśmy — poznałem w chorym Conwaya! Nie miałem ani cienia wątpliwości, że to on, choć rozsądek zaprzeczyłby od razu, gdybym zaczął się choć przez chwilę zastanawiać. Szczęściem tak się nie stało. Natychmiast wymieniłem nazwisko swoje, potem jego. Nie potwierdził wyraźnie żadnym znakiem, że mnie poznaje, lecz nie omyliłem się. Poznałem drgnięcie muskułów jego twarzy, przypomniałem sobie dobrze oczy, z których żartowaliśmy w Balliol College, że błękit ich to barwa Cambridge, nie Oksfordu. Zresztą pomylić się można było co do każdego, tylko nie co do Conwaya. Jego wystarczyło zobaczyć raz, żeby już na zawsze zapamiętać. Odkrycie moje zdziwiło oczywiście bardzo matkę i doktora. Tłumaczyłem im, że ten chory to mój przyjaciel, Anglik, kolega, że jeżeli mnie nie poznaje, to tylko dlatego, że widać zupełnie stracił pamięć. Ogromnie zaskoczeni potwierdzili, iż rzecz tak się ma w istocie. Odbyliśmy długą naradę. Nie umieli wyjaśnić, jakim zrządzeniem losów przyjaciel mój przybył do Czung-Kiang w stanie tak opłakanym. Cóż dalej? Spędziłem w misji jeszcze dwa tygodnie i w ciągu tego czasu wszelkimi sposobami próbowałem przywrócić mu pamięć. Nie udało mi się to, odzyskał za to w pełni zdrowie fizyczne. Rozmawialiśmy dosyć dużo. Kiedy mu rąbnąłem prosto z mostu kim jest i kto ja jestem, nie podjął wcale sporu. Na ogół wydawał się wesół i nawet jakby rad z mego towarzystwa. Gdy mu zaproponowałem, że wrócę z nim do kraju, powiedział, że wszystko mu jedno. Zaczął mnie drażnić w nim ten absolutny brak wszelkich życzeń osobistych. Lecz załatwiłem bez zwłoki formalności wyjazdowe dla nas obu. Przez znajomego urzędnika konsulatu w Hankou bez trudności wyrobiłem Conwayowi paszport i inne potrzebne dokumenty. W interesie chorego leżało przecie, aby rzecz nie przedostała się do prasy, boby sprawę ordynarnie rozkrzyczano. Zachowanie tej tajemnicy powiodło mi się całkowicie. Wyjechaliśmy z Chin zwykłym szlakiem: wzdłuż rzeki Jangcy do Nankinu, a stamtąd do Szanghaju, gdzie w ostatniej chwili zdążyliśmy jeszcze na parowiec japoński odpływający tejże nocy do San Francisco. — No, toś trudu i pieniędzy nie pożałował — przerwałem. Rutherford nie próbował zaprzeczyć. — Dla kogo innego byłbym może bardziej skąpy — odparł. — Lecz dla Conwaya,

rozumiesz... On zawsze miał w sobie coś takiego — trudno to wytłumaczyć, ale człowiekowi sprawiało szczególną radość, gdy mógł coś dla niego zrobić. — Tak, rozumiem to — potwierdziłem. — Miał w sobie coś dziwnie ujmującego, jakiś szczególny wdzięk. Pamiętam to przecież dobrze z lat szkolnych. W oczach mam go jako świetnego krykiecistę. — Szkoda, żeś go nie znał także z czasów oksfordzkich, kiedy wszystkich naprawdę olśniewał. Z wojny wrócił już innym człowiekiem... Ale powinien był dokonać w życiu większych rzeczy, niż dokonał; bo cóż to jest kariera urzędnika MSZ? Conway miał zadatki na wielkość. My, którzyśmy go znali, zdajemy sobie sprawę, czym jest dla nas obu to wspomnienie. Nawet w szpitalu chińskim, pozbawiony pamięci, niezdolny nic powiedzieć o sobie, zachował mimo to coś ze swego czaru... Rutherford umilkł na chwilę, potem ciągnął dalej swą opowieść: — Zaprzyjaźniliśmy się ponownie na statku. Opowiedziałem mu jego własną biografię możliwie najdokładniej. Wysłuchał jej tak uważnie, że było to aż trochę śmieszne. Przeszłość swą pamiętał dobrze od chwili przybycia do Czung-Kiang. Pamiętał też języki obce, których się dawniej nauczył. Powiedział mi na przykład, że musiał kiedyś mieć coś do czynienia z Indiami, bo zna hindustani. W Jokohamie wsiadło sporo nowych pasażerów, w ich liczbie znany pianista Sieveking udający się w podróż artystyczną po Stanach. Siadywał przy jednym stole z nami i rozmawiał czasem z Conwayem po niemiecku. Bo widzisz, Conway robił na zewnątrz wrażenie człowieka normalnego. Poza utratą pamięci, co nie zaznaczało się w codziennym obcowaniu, psyche jego widać nie ucierpiała wiele. W parę dni po naszym odjeździe z Jokohamy Sieveking na ogólną prośbę wystąpił z recitalem. My także — ja i Conway — poszliśmy go posłuchać. Grał dobrze. Program zawierał utwory Brahmsa, Scarlattiego, a zwłaszcza Chopina. Spojrzałem parę razy na Conwaya, niepewny, jak zareaguje. Koncert sprawiał mu wyraźną przyjemność, co było całkiem naturalne u człowieka tak niegdyś muzykalnego. Po wyczerpaniu programu pianista wielokrotnie jeszcze bisował na życzenie otaczającej go grupki entuzjastów. I znów grał głównie Chopina — jak wiadomo, jest przede wszystkim szopenistą. Wreszcie wstał na dobre od fortepianu i już wychodził, na przekór zatrzymującym go jeszcze wielbicielom, gdy stała się rzecz dziwna. Conway zasiadł z kolei do fortepianu i zaczął grać w żywym tempie jakiś utwór, na którego pierwsze już dźwięki Sieveking zawrócił skwapliwie, ogromnie przejęty, i zaczął dopytywać się, co to jest. Conway po długim i dość osobliwym milczeniu odpowiedział, że sam nie wie. — To nie do wiary — oświadczył Sieveking i rozgorączkowany dalej przypierał go do muru. Conway wreszcie po namyśle, który snadź kosztował go bardzo dużo, oświadczył, że grał etiudę Chopina. Nie trafiło mi to do przekonania i nie zdziwiłem się wcale, gdy Sieveking zaprzeczył jak najbardziej stanowczo. Conway wtedy oburzył się. Wprawiło mnie to w osłupienie, bo dotąd był na wszystko obojętny. — Drogi panie — perswadował mu pianista w odpowiedzi — ja znam wszystko, co Chopin napisał, i zapewniam pana, że tego utworu, z którym pan nas zaznajomił, w spuściźnie chopinowskiej nie ma. To brzmi zupełnie jak Chopin, lecz nie wyszło spod jego pióra. Jeśli pan twierdzi inaczej, niechże mi pan pokaże tę etiudę w którymś z wydań! Conway zareplikował na to wreszcie: — Nie ma jej w żadnym, teraz już przypominam sobie. Nie była w ogóle opublikowana. Poznałem ją dzięki spotkaniu z pewnym uczniem Chopina. Zawdzięczam mu także inny nie ogłoszony utwór; ten, który teraz zagram. Tu Rutherford zmierzył mnie bystrym spojrzeniem, nim znów podjął: — Nie wiem, czy znasz się cokolwiek na muzyce, lecz choćbyś był zupełnym ignora-

ntem, wystawisz sobie zdumienie Sievekinga i moje, gdy słuchaliśmy dalej gry Conwaya. Przede mną najniespodziewaniej uchylił się po raz pierwszy rąbek zasłony zakrywającej dotąd jego tajemniczą przeszłość. Co do Sievekinga zaś, to zaprzątnęła go wyłącznie zagadka muzykologiczna, w istocie dość intrygująca, gdy się zważy, że Chopin umarł w roku 1849. Świadkami tego niepojętego zdarzenia było około dwunastu osób, w ich liczbie pewien dość znany profesor z Kalifornii. Łatwo było obalić twierdzenie Conwaya wykazując chronologiczną niemożliwość, ale pozostawała zagadką sama muzyka. Jeśli nie Chopin był jej autorem, to kto? Sieveking zapewnił mnie, że gdyby ogłosić drukiem te utwory, w ciągu sześciu miesięcy weszłyby do repertuaru wszystkich wirtuozów świata. Choćby nawet to zdanie grzeszyło przesadą, mówiło ono o entuzjazmie Sievekinga. Sprzeczaliśmy się długo i ostatecznie nie doszliśmy do porozumienia, bo Conway upierał się przy swoim, aż do wyczerpania, tak że z obawy o jego zdrowie uznałem za właściwe zabrać go i zaprowadzić do kabiny, bo zresztą i pora była późna. Lecz przedtem jeszcze omówiona została sprawa nagrania obu utworów. Sieveking wziął na siebie całą techniczną stronę i miał się zakrzątnąć około tego natychmiast po naszym wylądowaniu w Ameryce. Conway ze swej strony przystał na powyższy plan. Wielka szkoda, że ostatecznie nie był w stanie zobowiązania dotrzymać. Rutherford urwał, spojrzał na zegarek i dodał uspokajająco, że na pewno nie spóźnię się na pociąg, bo właściwie już skończył swoją opowieść. — Widzisz, tejże nocy po recitalu Conway odzyskał pamięć. Zanim jeszcze zasnąłem, przyszedł do mojej kabiny, aby mi o tym powiedzieć. Wiesz, że twarz miał przy tym bardzo smutną — tym jakimś bezosobowym smutkiem, który Niemcy nazywają Wehmut albo Weltschmerz. Powiedział, że przypomina sobie wszystko, co przeżył, że wspomnienia wracać mu zaczęły podczas gry Sievekinga coraz tłumniej. Siedział długo bez ruchu na brzegu mojego łóżka, ja zaś nie przynaglałem go, by mówił. Zamiast tego oświadczyłem, że się cieszę, iż pamięć mu wróciła, lecz przykro mi, że on sam zdaje się nad tym boleć. Podziękował mi wymownym spojrzeniem i dodał coś, co pochlebiło mi ogromnie, tych kilka słów mianowicie: „Chwała Bogu, żeś człowiek z wyobraźnią.” Zamiast sposobić się do snu, wdziałem znów dzienne ubranie, namówiłem Conwaya, żeby przebrał się także i wyszliśmy na pokład. Cała noc zeszła nam tak na spacerze po deskach pokładowych — a była to noc cicha, gwiaździsta, bardzo ciepła, morze wydawało się lepkie i białawe jak mleko skondensowane. Gdyby nie wibracja od maszyn, spacer byłby jak po deptaku. Nie wychodziłem początkowo z roli słuchacza, nie pozwoliłem sobie na żadne pytania. Conway zrazu mówił bezładnie, lecz gdy się już miało ku świtaniu, nadał opowiadaniu tok systematyczny i snuł je tak do późnej rannej godziny. Skończył, gdy już skwar się lał z nieba. Nie skończył zresztą zupełnie, bo jeszcze przez całą dobę następną dorzucał różne szczegóły. Ze smutku wpadł w bezsenność, mogliśmy więc tak sobie gadać bez przerwy. Statek zbliżył się tymczasem do Honolulu. Miał przybyć tam następnego dnia około północy. Wieczór spędziliśmy wspólnie przy kieliszku w mojej kabinie; Conway opuścił mnie około dziesiątej. I nie zobaczyłem go więcej. — Jak to? Czyżby...? — urwałem, nie dokończyłem pytania. W oczach stanął mi nagle wypadek samobójstwa, jakie z zimną krwią popełnił jeden z pasażerów na statku, którym płynąłem z Holyhead do Kingstown w Irlandii. Lecz Rutherford uśmiechem rozproszył me obawy. — Nie, to nie byłoby w stylu Conwaya. Nie, on po prostu opuścił mnie bez pożegnania. Nietrudno przyszło mu wydostać się na brzeg, trudniej mu było z pewnością ujść moim detektywom, których wnet oczywiście za jego tropem rozesłałem. Otrzymałem w końcu wiadomość, że odpłynął jako członek załogi statku udającego się z transportem bananów na Fidżi. — Od kogo pochodziła ta wiadomość? — Po prostu od niego samego. W trzy miesiące po swym zniknięciu napisał do mnie z

Bangkoku, zwracając jednocześnie koszty, które za niego poniosłem. Dziękował mi za wszystko i donosił, że jest w dobrej formie oraz że wybiera się w dalszą podróż — w kierunku północno-zachodnim. Poza tym żadnych szczegółów. — Co miał właściwie na myśli? — Rzeczywiście, nic konkretnego. Bardzo wiele miejscowości leży przecież na północny zachód od Bangkoku. Berlin także, między innymi. Umilkł i bez słowa napełnił znów mój kieliszek. Ja ze swej strony też zastanawiałem się w milczeniu. Coś tu było dziwnego — lecz czy sama historia, czy tylko sposób opowiedzenia jej, tego nie byłem pewien. Nie tyle mnie zresztą dziwiła zagadka muzykologiczna, ile niewyjaśnione zjawienie się Conwaya w chińskim szpitalu misyjnym. Wyraziłem głośno powyższą myśl, na co mój rozmówca odparł, że obie te kwestie wiążą się z jedną i tą samą główną sprawą. — No, więc jakże dostał się do Czung-Kiang? — zapytałem. — Bo chyba wszystko to ostatecznie wyjaśnił ci na statku? — Owszem powiedział mi sporo, a po tym wszystkim, co już ci wyłożyłem, domyślasz się, że nie zamierzam bawić się dalej z tobą w ciuciubabkę. Tylko nie mogę opowiedzieć ci całej historii teraz, nawet w skrócie już bym nie zdążył przed twoim odjazdem. Jest inna, lepsza rada. Nie zgorsz się tylko moimi nieco podejrzanymi metodami powieściopisarza. Wiesz, że przejąłem się ogromnie opowiadaniem Conwaya. Z początku notowałem dorywczo jego zwierzenia, żeby szczegółów nie zapomnieć, potem, gdy wniknął we mnie głębiej dziwny czar tej historii, poczułem, że muszę zrobić więcej: spisać wszystko na nowo porządnie, w formie powieści. Tak też zrobiłem, nie przeinaczając i nie zmyślając przy tym niczego, jak sądzę. Nie cierpiałem na brak materiału, bo Conway doskonale opowiadał i odtwarzał sugestywnie atmosferę — ja zaś, pisząc, zaczynałem go rozumieć coraz lepiej. To rzekłszy, wyjął z podręcznej walizki plik pisanych na maszynie kartek. — Weź, przeczytaj — i osądź, jak zechcesz. — Aha, więc nie przypuszczasz, bym to mógł wziąć serio? — Tego wmawiać w ciebie bynajmniej nie chcę. Wiem jednak, że jeśli dasz wiarę tej historii, to chyba tylko dla racji, którą aforystycznie ujął Tertulian — pamiętasz? Quia impossibile est *. Zresztą może to i niezgorsza racja, w gruncie rzeczy. W każdym razie donieś mi, jakie będą twoje wrażenia. Zabrałem więc maszynopis i przeczytałem prawie cały już w drodze do Ostendy. Chciałem zaraz go zwrócić po przyjeździe do Anglii i napisać przy tej okazji dłuższy list, lecz zmarudziłem z tym na razie, aż niespodziewanie Rutherford zawiadomił mnie kartką, że wybiera się w dalszą podróż i przez jakieś pół roku nie będzie mógł w ogóle odbierać korespondencji. Donosił, że jedzie do Kaszmiru, a potem wyruszy dalej jeszcze, „w kierunku wschodnim”. Nie zdziwiła mnie ta wiadomość.

* „Ponieważ jest to niemożliwe” (łac.)

ROZDZIAŁ I W trzecim tygodniu maja sytuacja w Baskulu stała się tak krytyczna, że dwudziestego przysłano z Peszawaru samoloty wojskowe, aby ewakuować cudzoziemców. Było ich razem około osiemdziesięciu osób; wszystkich prawie ewakuowano szczęśliwie nad górami drogą powietrzną. Oprócz samolotów wojskowych użyto do tego celu także paru innych, w ich liczbie samolotu turystycznego dostarczonego przez maharadżę Chandapore. W samolocie tym, mniej więcej o dziesiątej rano, ulokowała się czwórka pasażerów: miss Roberta Brinklow, działaczka Misji Wschodniej, Henry D. Barnard, obywatel USA, Hugh Conway, konsul Wielkiej Brytanii oraz kpt. Charles Mallinson, wicekonsul. Tak wyglądała lista według informacji podanych później przez prasę indyjską i angielską. Conway miał lat trzydzieści siedem. Strawił w Baskulu dwa lata działając w myśl instrukcji, w których do końca nakazywano mu stawiać na stronę, co przegrała. Cała praca poszła więc na nic. Wynosił się. Czekało go parę tygodni — może parę miesięcy — urlopu w Anglii, potem znów przeniosą go na inną placówkę. Dokąd? Do Tokio czy Teheranu? Do Maskatu czy Manili? W tym zawodzie nic z góry się nie wie. Miał za sobą akurat dziesięć lat służby konsularnej, dosyć, by spojrzeć na własne dalsze widoki równie trzeźwo, jak trzeźwo oceniał szanse drugich. Wiedział, że nie przeznaczone mu są żadne kokosy, lecz pociechę, i to rzetelną, znajdował w tym, że o kokosy nie dbał. Chętnie szedł na placówki w zapadłych kątach, których egzotyczność go nęciła. Dawał się niby spychać, w rzeczywistości dogadzał własnym gustom. I tak na dziesięć ostatnich lat swego życia patrzył jako na okres urozmaicony i względnie zajmujący. Był wysoki, twarz miał ogorzałą na brąz, włosy brunatne, krótko ostrzyżone, oczy szaroniebieskie, wyraz oblicza marsowy i nieco zasępiony, lecz pacholęco młody, gdy rozjaśniał je uśmiech — co jednak nie zdarzało się tak często. Lewą powiekę ściągał mu lekki tik nerwowy, występujący mocniej po intensywnej pracy lub przepiciu i szczególnie wyraźny teraz właśnie, bo przez całą ostatnią dobę Conway bez wytchnienia bądź pakował, bądź niszczył dokumenty. Wchodząc do samolotu czuł się istotnie zmęczony i tym bardziej się cieszył, że podróż odbędą komfortową maszyną maharadży, nie zaś przepełnionym zwyczajnym transportowcem wojskowym. Rozciągnął się wygodnie na plecionym fotelu w trakcie wzbijania się maszyny. Należał do osobników, co bez szemrania zniosą dotkliwe niedogodności, lecz chciwi za to są na mniejsze wygody. Pogodnie zniósłby więc trudy podróży do Samarkandy, ale gotów byłby wydać ostatni grosz na to, żeby drogę z Londynu do Paryża odbyć ekspresem „Złota Strzała”. Lecieli już przeszło godzinę, gdy Mallinson zrobił uwagę, że pilot, zdaje się, zbacza z drogi. Mallinson siedział na przedzie. Był to różowy dwudziestopięcioletni młodzian, inteligentny, aczkolwiek wcale nie intelektualista, typowy wychowanek szkoły angielskiej typu tradycyjnego, z jego zaletami i wadami. Ściął się niedawno na egzaminie służbowym i dlatego wysłany został do Baskulu, gdzie w ciągu sześciu miesięcy koleżeństwa Conway szczerze go polubił. Ale teraz nie miał ochoty przekrzykiwać motoru. Odpowiedział więc krótko, że pilot chyba wie, co robi. Lecz w pół godziny potem, gdy zmęczony, kołysany regularnym warkotem maszyny zaczynał drzemać na dobre, Mallinson przerwał mu znowu: — Wiesz, że to nie Fenner pilotuje? — Jak to nie? — Odwrócił się przed chwilą. Głowę dam, że to nie on.

— Przez tę szybę niewiele widać. — Fennera ja bym i tak poznał. — No, więc prowadzi kto inny. Wszystko jedno. — Ale Fenner mi mówił, że on będzie z nami leciał. — Wielkie rzeczy, dali mu inną maszynę. — Kim w takim razie jest ten pilot? — Chłopcze, za wiele ode mnie wymagasz! Trudno, żebym z twarzy znał wszystkich pilotów. — Ja w wojsku znam wielu, a tego nie. — Widać jest jednym z tych niewielu, których nie znasz... — Conway uśmiechnął się i dodał: — Ale będziesz go mógł włączyć do liczby swych znajomych, gdy wylądujemy w Peszawarze... — Tylko że lecąc tak jak teraz w ogóle do Peszawaru nie trafimy. On całkiem zmylił kierunek. Za wysoko zresztą jest, żeby coś widział... Conway nic sobie z tych niepokojów nie robił. Dużo podróżował samolotami i nie przejmował się lotem. Poza tym nie zależało mu, żeby możliwie prędko dostać się do Peszawaru. Nie miał tam nikogo bliskiego. Było mu zupełnie obojętne, czy lecieć będą cztery godziny, czy sześć. Nie był żonaty, nie czekało go tkliwe, niewieście powitanie. Miał wprawdzie przyjaciół; ci pewnie zaciągną go do klubu, żeby oblać okazję. Ale i ta nadzieja, choć przyjemna, nie była znów tak emocjonująca, żeby spełnienia jej miał wyglądać niecierpliwie. Nie wzdychał też ku przeszłości, przeglądając w myśli . zdarzenia ostatnich lat dziesięciu. Był to okres również przyjemny, lecz bynajmniej nie całkowicie zadowalający w perspektywie. Pogoda zmienna, z przejaśnieniami, lecz nadal nie ustalona; tak brzmiał komunikat meteorologiczny o stanie jego własnych spraw i całego świata. Pobiegł myślami do Baskulu, Pekinu, Makao i innych miejsc swej pracy. Zjeździł kawał Azji w tym czasie. Najdalszy wydawał mu się Oksford, gdzie w pierwszych latach po wojnie pracował naukowo. Wykładał wówczas historię ludów Wschodu, oddychał kurzem rozsłonecznionych bibliotek, uwijał się po High Street na rowerze. Wspomnienia, owszem, urocze, lecz odrywał się od nich bez bólu. Czuł się po dziś dzień cząstką wszystkiego, czym kiedykolwiek mógł być w życiu. Dobrze znane uczucie ucisku w żołądku uświadomiło mu, że samolot zniża lot. Już chciał zakpić na głos z niepotrzebnych obaw Mallinsona, gdy zobaczył, że młodzian zrywa się tak gwałtownie, że głową wyrżnął o dach kabiny, i rzuciwszy się ku współtowarzyszowi podróży, Amerykaninowi drzemiącemu po drugiej stronie wąskiego przejścia, zaczyna nim energicznie potrząsać. — Patrzcie no! — wrzeszczał rozpłaszczając nos o szybę za Barnardem. — Spójrzcie tylko w dół! Conway spojrzał. On też poczuł się zaskoczony, jakkolwiek żadnego określonego widoku z góry nie oczekiwał. Lecz zamiast geometrycznej konfiguracji portu lotniczego i podłużnych sylwet hangarów jak okiem sięgnąć rozpościerał się mgławy przestwór, przez który przezierał ogrom brunatnego, błyszczącego w słońcu pustkowia. Samolot, zniżając się stale, unosił się jeszcze mimo to na wysokości nie osiąganej zwykle przez maszyny pasażerskie. Można było rozeznać w dole poszarpany grzbiet górski, a za nim, o jaką milę dalej — przysłoniętą chmurami dolinę. Typowy pejzaż z indyjskiego pogranicza. Nigdy jednak przedtem Conway nie oglądał podobnych widoków z tak znacznej wysokości. Zdziwiło go też, że nie przypominał sobie takiego ukształtowania terenu w okolicach Peszawaru. — Nie, tych stron nie znam — zakonkludował na głos. Potem zaś nie chcąc alarmować wszystkich, dodał samemu tylko Mallinsonowi na ucho: — Miałeś chyba rację, ten facet pobłądził. Samolot tymczasem wciąż ostro sunął w dół. Niebawem ciepło zrobiło się w kabinie. Od nagrzanej ziemi buchało gorąco jak z otwartego pieca. Pobliskie szczyty jeden za drugim

dźwigały się nad horyzont. Opadając, kontynuowali lot wzdłuż krętej doliny pełnej gruzu skalnego i kamieni naniesionych przez wyschnięte obecnie potoki. Jak gdyby masa łupin od orzechów rozsypanych na podłodze. Samolot, szybując nad kotliną, raz po raz wpadał w dziury powietrzne i chybotał się groźnie jak łódź wstrząsana przypływem. Pasażerowie musieli trzymać się mocno, zęby nie upaść. — Zaraz będzie lądował — huknął Amerykanin. — Niemożliwe — odrzucił Mallinson. — Wariat byłby zupełny, roztrzaskałby maszynę! Lecz pilot mimo to wylądował. Wypatrzył gładki teren przy wylocie wąwozu i na tym skrawku płaszczyzny nader wprawnie zatrzymał maszynę. To jednak, co potem nastąpiło, mniej było pomyślne, a o wiele bardziej zagadkowe. Hurma brodatych indywiduów w turbanach wyroiła się zewsząd w mgnieniu oka i otoczyła maszynę nie pozwalając zeń wysiąść nikomu prócz pilota. Ten ostatni wygramolił się spiesznie i wszczął ożywioną rozmowę z przybyszami. W trakcie jej wyjaśniło się ostatecznie, że nie jest to Fenner, lecz ktoś inny, wcale nie Anglik, a prawdopodobnie i nie Europejczyk. Tymczasem krajowcy wlewali do nadzwyczaj pojemnego rezerwuaru maszyny zawartość przygotowanych zawczasu baniek z benzyną. Na krzyk więźniów w kabinie odpowiedzieli grymasami i pogardliwym milczeniem. Kilkanaście luf zwróciło się od razu przeciwko tym, co ujawnili zamiar opuszczenia kabiny. Conway, władający trochę językiem paszto, wygłosił przemówienie do krajowców, ale nic tym nie wskórał. Pilot na wszystkie zwrócone doń w jakimkolwiek języku słowa, odpowiadał wycelowaniem rewolweru. Żar promieni południa nagrzewających dach kabiny był zabójczy, pasażerowie omdlewali z gorąca i wyczerpania po daremnych próbach protestu. Byli całkiem bezsilni. Broni nie mieli, bo przy ewakuacji uchodzącym nie pozwolono jej zabrać. Po napełnieniu baków benzyną przez okno kabiny podano więźniom blaszankę z ciepłą wodą. Nadal zbywano milczeniem ich pytania, choć nie szykanowano ich poza tym. Pogawędziwszy jeszcze chwilę, pilot wdrapał się na swoje miejsce, jakiś Afgan z tłumu niezręcznie zakręcił śmigło i samolot ruszył w dalszą drogę. Start w tak ciasnej przestrzeni i z dodatkowym obciążeniem wymagał jeszcze więcej umiejętności niż przedtem wylądowanie. Wzbiwszy się wysoko w mglistym tumanie, samolot wziął kurs na wschód. Było już dobrze po południu. Niesłychane i zarazem jakże przykre położenie! Odświeżeni chłodem na nowo, pasażerowie uświadamiali sobie swój los z osłupieniem. Boć przecież kroniki burzliwych dziejów indyjskiego pogranicza nie zapisały nigdy dotąd podobnego zdarzenia. Nie mogliby w nie uwierzyć, gdyby sami tu nie padli ofiarą. Po pierwszym oszołomieniu wszystkich, ma się rozumieć, poniosło oburzenie, po oburzeniu zaś przyszła kolej na troskę i zastanowienie. Mallinson wystąpił wtedy z teorią, którą w braku lepszej przyjęto. Porwano ich dla okupu. Historia stara jak świat, tylko sposób jej wykonania dość oryginalny. Trochę raźniej poczuli się po stwierdzeniu, że nie przytrafia im się coś absolutnie nowego; wszak i dawniej ludzi porywano i zazwyczaj kończyło się to dobrze. Porwanych trzymano w kryjówkach skalnych jako więźniów, póki rząd ich nie wykupił, potem zaś wypuszczano. Traktowano ich przyzwoicie, a że okup płacony jest pieniędzmi państwowymi, więc cała nieprzyjemność właściwie we znaki się daje do czasu. Oczywiście osiedla krajowców zostają potem jeszcze zbombardowane z powietrza przez ekspedycję karną. W rezultacie włos z głowy porwanym nie spadnie, imponować za to mogą innym do końca życia opowiadaniem bajecznych historii z własnych przeżyć. Prawiąc tak, Mallinson nie mógł jednak ukryć zdenerwowania, Amerykanin Barnard za to wmieszał się do rozmowy z prawdziwym dobrym humorem, choć może mało dowcipnie. — Ktoś na tym coś zarobi, a ktoś inny się skompromituje. Czy przypadkiem nie flota powietrzna imperium Wielkiej Brytanii? Coś mi się widzi, że tak. Czego to się nie opowiada o policji chicagowskiej! Ale przecież tego jeszcze nie było, żeby gangsterzy porwali samolot

spod boku Wuja Sama. No i ciekaw jestem, co ten drań zrobił z naszym pilotem. Założę się, że dał mu w czapę! Powiedziawszy to ziewnął. Był to jegomość rosły, zażywny, z twarzą zmęczoną, lecz mimo licznych na niej zmarszczek pesymizmu — jowialną. Nikt w Baskulu o nim nic bliższego nie wiedział, poza tym, że przybył z Persji, gdzie coś jakoby robił w przemyśle naftowym. Conway tymczasem nie próżnował. Zebrawszy co do skrawka cały zapas papieru, jakim rozporządzali, na karteczkach wypisywał w rozmaitych językach wezwania o pomoc, aby potem kartki te na los szczęścia upuszczać z samolotu. Mało wprawdzie było prawdopodobne, że potrafią kogoś na tym bezludziu zawiadomić o swym losie w ten sposób, lecz i tak nikłej szansy nie należało poniechać. Współtowarzyszka ich w tej przygodzie, miss Brinklow, wyprostowana sztywno siedziała zacisnąwszy wargi, nie biadając i w ogóle mało się odzywając. Była to kobiecina niepokaźna, z buzią skórzanej lali. Przez cały czas miała minę, jakby wbrew swej woli asystowała przy nieco gorszącej zabawie towarzyskiej. Conway nie paplał tyle, co pozostali dwaj mężczyźni, bo układanie w różnych narzeczach wezwań o pomoc wymagało dużego skupienia. Mimo to na pytania, które doń kierowano, odpowiadał. Tak więc skłonny był zgodzić się z poglądem Mallinsona, że porwano ich dla okupu. Zgodził się nawet do pewnego stopnia także i z krytycznymi uwagami Barnarda o nieporządkach na baskulskim lotnisku. — Doskonale jednak mogę sobie wyobrazić — wtrącił — dlaczego zgrzeszono nieuwagą. Mundur starczał za legitymację lotniczą, jeśli facet wykazywał fachowość. A że ten nasz pilot jest fachowcem, nie ma wątpliwości... Wiedział, jakie ma dać sygnały, i poradził sobie ze wszystkim znakomicie. Jak umie latać, to widzimy... No, ale że ktoś powinien dostać tęgą burę, to też prawda. I dostanie, nie ma co gadać, tylko pewnie nie ten, co zawinił... — Panie konsulu, imponuje mi pański obiektywizm — wtrącił Barnard. — Tak, to jedyny właściwy sposób patrzenia na rzeczy, nawet gdy się odbywa przejażdżkę wbrew swej woli. „Amerykanie jakoś tacy już są — pomyślał Conway — że trudno obrażać się na nich, gdy przybierają ton protekcjonalny”. Uśmiechnął się więc pobłażliwie, lecz rozmowy nie podtrzymywał. Zbyt był przy tym zmęczony, by czuwać, choćby niebezpieczeństwo zaglądało wprost w oczy. Gdy więc pod wieczór Mallinson i Barnard, posprzeczawszy się o coś, odwołali się znów do Conwaya, ten drzemał już na dobre. — Zmordowany, że trudno więcej. Harował jak koń parę tygodni — objaśnił Mallinson. — Konsul to pański przyjaciel? — zapytał Barnard. — Mój starszy kolega z konsulatu. Wiem, że cztery ostatnie noce nie kładł się do łóżka. Mamy piekielne szczęście, ze jest z nami. Nie tylko zna masę języków, ale w ogóle bajecznie umie dawać sobie radę z ludźmi. W naszym położeniu nie moglibyśmy marzyć o lepszym towarzyszu. W większości sytuacji umie zachować zimną krew. — No to niech sobie śpi na zdrowie — rzekł Barnard. Odezwała się też miss Brinklow, co zdarzało się jej nieczęsto: — Myślę, że jest chyba bardzo dzielnym mężczyzną. Conway ze swej strony innego był pod tym względem zdania. Powieki miał wprawdzie zamknięte, ale nie spał. Odczuwał każde targnięcie samolotu, słyszał także rozmowę i ze sprzecznymi uczuciami wysłuchał peaniku pochwalnego, jaki na jego cześć wygłosił Mallinson. Poczuł lekki skurcz mięśni żołądka, objaw dobrze sobie znajomy. Tak bowiem reagował organicznie, gdy nie czuł się pewny siebie. Z doświadczenia wiedział doskonale, że nie kocha się w niebezpieczeństwie na zabój. Miało ono dlań uroki, to prawda — upajał się nim czasem jak trunkiem — lecz z tym wszystkim bynajmniej do wściekłych ryzykantów nie należał. Przed laty dwunastu doszedł do stanu nerwowego, w którym wprost znienawidził walkę

okopową na froncie, i kilka razy uniknął śmierci dzięki temu, że nie zaryzykował życia dla brawury. Swój Distinguished Service Order, najwyższe odznaczenie wojskowe, zdobył także raczej wytrwałością i hartem niż wprost fizycznym męstwem. Po wojnie zaś coraz mniej w niebezpieczeństwie gustował, chyba że mógł po nim się spodziewać jakichś całkiem nadzwyczajnych przeżyć. W dalszym ciągu nie chciało mu się otworzyć oczu. Trochę wzruszyło go i trochę zaniepokoiło, że Mallinson go tak wysoko ceni. Jakoś tak się składało, że spokój ducha u niego stale brano za odwagę, w rzeczywistości zaś było to coś bardzo bliskiego beznamiętności, coś o wiele mniej męskiego niż odwaga. W tej chwili także zdawał sobie sprawę na chłodno, w jak trudnym są położeniu. Nie tylko nie był tym uszczęśliwiony, lecz z prawdziwym niesmakiem myślał o możliwym dalszym rozwoju sytuacji. Choćby ze względu na miss Brinklow. Niebawem może uznać ją wypadnie za osobę ważniejszą od trzech pozostałych towarzyszów niedoli razem wziętych, dlatego tylko, że to kobieta. Oczywiście, nie może być inaczej; lecz mimo to konieczność zachowania tej dysproporcji w ocenie nie wydawała mu się wcale powabna. Lecz kiedy niby to ocknął się z drzemki, pierwsze słowa zwrócił uprzejmie do miss Brinklow. Nie była ani młoda, ani ładna, czyli właśnie posiadała dwie zalety natury negatywnej, ale bardzo w tym trudnym położeniu cenne. Współczuł jej tym bardziej, że przypuszczał, iż pozostali dwaj, Mallinson i Amerykanin, nie lubią misjonarzy, zwłaszcza płci żeńskiej. Sam nie żywił uprzedzeń pod tym względem; ale czy taka postawa bezstronności nie wyda się pannie Brinklow czymś osobliwszym i przez to bardziej przykrym od cudzej niechęci? — Wplątaliśmy się w przygodę nie lada — rzekł pochylając się ku towarzyszce. — Cieszę się, że pani tak dobrze się trzyma. Osobiście jednak nie wierzę w zły koniec tej przygody. — Wszystko, co w ludzkiej mocy, na pewno pan zrobi. — Proszę zwrócić się do mnie zawsze, gdy tylko mógłbym jakoś pani pomóc albo zrobić coś dla jej wygody. — Wygody? — ni w pięć ni w dziewięć wtrącił Amerykanin, który tylko ostatnie słowa rozmowy posłyszał. — No, wygód nam tu nie brakuje. Po prostu podróż rozrywkowa. Szkoda tylko, że kart nie mamy, bo akurat jest nas czworo do brydża. Conway brydża nie lubił, lecz ujął go dobry humor mówiącego. — Pięknie, tylko czy miss Brinklow uznaje brydża? — Ależ uznaję, i lubię. Pokażcie mi tekst Pisma Świętego potępiający grę w karty — żachnęła się misjonarka. W odpowiedzi zaśmiali się, wdzięczni, że pobudziła ich do szczerej wesołości. Conway winszował też sobie, że nie są skazani na towarzystwo histeryczki. Przez całe popołudnie samolot sunął w otchłani lekkiej mgły, stale trzymając się wyższych regionów atmosfery. W tych warunkach nic dojrzeć wyraźnie nie mogli. Czasem jednak rozdzierała się zasłona mgły i na niedługą chwilę oczom patrzących ukazywał się poszarpany szczyt albo lśniący bieg wód nieznanej rzeki. Kierunek lotu odgadywać mogli w przybliżeniu tylko z pozycji słońca. Dążyli wciąż na wschód, zbaczając czasem wyraźniej ku północy. Jak daleko juz zalecieli, zależało od szybkości, z której Conway nie umiał zdać sobie dokładnie sprawy. Miał jednakże wrażenia, że zapas benzyny jest już na wyczerpaniu, ale i tu należało wziąć w rachubę szereg czynników, których nie znał. Conway nie miał wielkiej wiedzy w zakresie spraw techniki lotniczej, lecz orientował się, że pilot jest w swoim fachu mistrzem. Dowiódł tego już raz, lądując w kotlinie; potem niejednokrotnie znów błysnął swą sztuką. Conway szczególniejszym uczuciem reagował na to imponujące mistrzostwo. Tak przywykł, że inni zdają się na jego siły, iż znajdował niejaką ulgę po prostu w tym, że pilot sam doskonale sobie radzi. Oczywiście nie mógł podzielić się z towarzyszami tym nikłym

zadowoleniem. Ci zresztą mieli więcej powodów do niepokoju, bo zapewne nie tylko o sobie myśleli. Mallinson był zaręczony w Anglii, Barnard pewnie miał żonę, miss Brinklow służyła dziełu misji — kto wie, może widziała w tym swe powołanie. Mallinson z całej czwórki najmniej starał się nad sobą panować i z godziny na godzinę coraz większe ujawniał rozdrażnienie — jak gdyby mając za złe Conwayowi spokój, o którym z takim uznaniem się wyraził. Niebawem doszło między nimi do głośnej sprzeczki pod akompaniament łoskotu silnika. — Czemu, psiakrew, siedzimy potulnie jak jagnięta! — krzyczał Mallinson gniewnie. — Toż trzeba rozbić tę szybę i wziąć drania za mordę od razu! — Owszem, tylko on ma rewolwer, a my nie, a poza tym sami nie umielibyśmy wylądować. — E, czy to takie trudne? Ty byś chyba potrafił! — Mój drogi, czemu zawsze ode mnie tylko cudów wymagasz? — To wiem, że dłużej tego nie będę mógł wytrzymać. Czyż nie możemy zmusić go do lądowania? — Jak mianowicie? — Przecież jest tam, o dwa metry od nas — gorączkował się Mallinson. — I żebyśmy my, we trzech, nie mogli mu nic zrobić! Cały czas tylko plecy oglądać... Zabierzmy się do niego, niech nam powie przynajmniej, o co w tym wszystkim chodzi! — Dobrze, sprawdźmy to — odparł Conway. Trzema krokami zbliżył się do ściany, za którą znajdował się pilot. W ścianie było okienko, mianowicie szybka o powierzchni może sześciu cali kwadratowych. Osunąwszy szklaną tafelkę, a schyliwszy się i odwróciwszy głowę, pilot mógł przez otwór porozumiewać się z pasażerami. Conway zapukał w okienko. Na to z komiczną dokładnością sprawdziło się, co przewidywał. Szybka odsunięta została na bok, na jej miejscu ukazała się lufa rewolweru. Ani jedno słowo nie padło. Conway cofnął się również w milczeniu, okienko zaś zostało z powrotem zatrzaśnięte. Wynik ten nie całkowicie zadowolił Mallinsona. — On nie odważyłby się strzelić. Bluffował! — Bardzo być może — przystał Conway. — Może sam zechcesz sprawdzić? — A niech to... No, ale chyba powinniśmy spróbować jakiejś walki, zanim damy za wygraną... Conway współczuł zdenerwowanemu młodzianowi. Łamała się szkolna konwencja, że Anglik nikogo się nie boi, nie poddaje się i nigdy nie przegrywa. — Nie ma co walczyć bez szans wygranej — rzekł. — Ja przynajmniej nie piszę się na to. — O, to, to — przytaknął Barnard gorąco. — Jak człowiek leży na łopatkach, to nie ma co podskakiwać! Ja, póki jeszcze żyję, nie chcę sobie psuć krwi bez potrzeby i dlatego zapalę cygaro. Chyba nie zwiększę grożącego nam niebezpieczeństwa? — Nie protestuję, ale nie wiem, co powie miss Brinklow. Barnard pośpieszył naprawić nieuwagę. — Przepraszam panią najmocniej, czy mogę zapalić? — Proszę bardzo — odparła grzecznie. — Ja nie palę, ale bardzo lubię dym cygara. „Jakaż typowa odpowiedź w ustach takiej kobiety” — pomyślał Conway. Rozmowa o dymie cokolwiek uspokoiła irytację Mallinsona. Aby jeszcze bardziej ją uśmierzyć, przyjaźnie ofiarował mu papierosa, chociaż sam nie zapalił. — Wiem dobrze, jak się czujesz — powiedział dobrotliwie. — Kiwanie palcem w bucie to nieszczególna rozrywka. „Lepiej zresztą, że tak jest” — dopowiedział sobie w myśli. Wciąż jeszcze ciążyło mu zmęczenie. Przejawił się też w tym pewien rys jego charakteru, pospolicie utożsamiany z lenistwem. Lecz było to coś trochę innego. Nikt bowiem od niego nie umiał pracować intensywniej w razie potrzeby i mało kto lepiej potrafił podźwignąć ciężar odpowiedzialności. Z tym

wszystkim jednak nie był typowym człowiekiem czynu, a władza nie nęciła go wcale. Umiał podołać tym zadaniom, lecz ustępował chętnie miejsca innym, co mogli im podołać równie dobrze lub lepiej. Pewnie dlatego też nie wybił się w karierze odpowiednio do swoich zdolności. Za mało był ambitny, by torować sobie drogę łokciami albo udawać, że pracuje, kiedy nic nie było do roboty. Raporty, jakie składał, bywały aż lakonicznie zwięzłe; z drugiej strony spokój, jaki okazywał w trudnych położeniach, wydawał się niekiedy aż podejrzanie prawdziwy. Władza lubi wysiłek u podwładnych i aprobuje nonszalancję tylko wtedy, gdy pod jej maską urzędnik funkcjonuje z należytym przejęciem. Conwayowi niemało szkodziła rozpowszechniona gadka, że naprawdę jest tak niewzruszony, jak wygląda, i że nie zdarza mu się po wojskowemu zakląć. Lecz także i to mniemanie, podobnie jak posądzenie o lenistwo, nie całkiem było słuszne. Obserwatorzy nie umieli zwykle zauważyć w charakterze Conwaya czegoś zdumiewająco wręcz prostego — tęsknoty do spokoju, kontemplacji i samotności. Teraz zaś, folgując wreszcie chęci i spokojny, że zrobić nic mądrzejszego nie można, wygodnie się usadowił i zasnął na dobre. Gdy otwarł oczy, zauważył, że pozostali pasażerowie mimo swych trosk poszli za jego przykładem. Miss Brinklow drzemała wyprostowana sztywno jak manekin, niezbyt modny już i nieco przypłowiały; Mallinson spał pochylony, podtrzymując dłonią podbródek; Amerykanin chrapał smacznie. „Mają rację — pomyślał Conway. — Lepiej niech śpią zamiast krzyczeć”. W tej chwili dały mu się mocno we znaki pewne dolegliwości — oto uczuł zawrót głowy, serce mu biło mocno, oddychał niespokojnie i z wysiłkiem. Przypomniał sobie, jak kiedyś doświadczył już czegoś podobnego na jednym ze szczytów alpejskich. Odwrócił się ku oknu i wyjrzał. Mgła znikła zupełnie, oczom przedstawiła się wyłoniona w świetle wieczornym panorama, której widok na chwilę dech zatamował mu w piersiach. W dali, nad obłokami, ciągnęły się i piętrzyły śnieżne pasma, jedno za drugim, przystrojone festonami lodowców. Okrążały cały horyzont, stapiając się na zachodzie z tłem nieba płonącym barwami ostrymi, zbyt mocnymi, jak dekoracja pomyślana przez genialnego impresjonistę półwariata. W tym niewiarygodnym teatrze samolot brzęczał sobie jak owad nad otchłanią zamurowaną olbrzymim zboczem skalnym, białym jak chmura, póki promieniem nie tknęło go słońce, Wtedy olbrzym, co wydawał się jak zdziesięciokrotniona sylweta Jungfrau od strony Mürren, cały rozbłysnął płomiennie. Conway niełatwo wpadał w zachwyt i nie lubił na ogół „widoków”, które turyści podziwiają sadowiąc się na ustawionych specjalnie w tym celu przez zarząd gminy ławkach. Z Góry Tygrysiej pod Darjeelingiem obserwował raz Everest o wschodzie słońca i rozczarował się widokiem najwyższego szczytu na świecie. Lecz groźne widowisko za szybą odmiennie nastrajało: nie miało w sobie nic z proszącej o podziw pozy i była impertynencja aż wzniosła w tym zaglądaniu olbrzymom górskim w twarze. Conway zamyślił się, uzmysławiał sobie mapę tych stron, próbował obliczyć odległość, biorąc pod uwagę czas i szybkość lotu. Potem zdał sobie sprawę, że Mallinson także już nie śpi. Szturchnął młodzieńca w ramię.

ROZDZIAŁ II Zachował charakterystyczną powściągliwość, gdy następni pasażerowie odkrywali nowy dla siebie widok i aż krzyczeli ze zdumienia. Równie charakterystyczny dla niego był gładki wykład, jaki ze spokojem profesora, beznamiętnie interesującego się zagadnieniem, wygłosił w odpowiedzi na zapytanie Barnarda. Był zdania, że są jeszcze w granicach imperium indyjskiego. Kilka godzin lecieli wprawdzie w kierunku wschodnim, nie mając możności obserwacji — ale prawdopodobnie podążali przez ten czas doliną jakiejś rzeki skręcającej i na wschód, i na zachód.

— Niepomyślne jest to, że muszę polegać wyłącznie na swej pamięci, lecz takie mam wrażenie, jakbyśmy się trzymali górnego biegu rzeki Indus. W ten sposób moglibyśmy dotrzeć do bardzo malowniczych okolic, takich właśnie, jakie widzimy. — Więc pan wie, gdzie jesteśmy? — przerwał Barnard. — Nie, nigdy dotąd nie byłem w tych stronach. Lecz ten szczyt to bodaj Nanga Parbat — góra, na której zginął alpinista Mummery. I kształt, i położenie odpowiadają temu, co wiem o niej. — A pan też alpinista? — Za młodszych lat, owszem. No, żadnych wejść poza zwykłymi w Alpach nie robiłem. Mallinson syknął niecierpliwie: — Lepiej byśmy pomówili, dokąd przypuszczalnie lecimy. Boże, jak ja bym chciał to wiedzieć! — Na razie ku temu pasmu — odrzekł Barnard. — Tak mi się zdaje przynajmniej. Conway, czy mam rację? Pan wybaczy tę bezceremonialność, aleśmy koledzy w złej przygodzie. Conway uznał to uproszczenie formy towarzyskiej za rzecz naturalną, a przeprosiny za zbędne. — Jesteśmy kolegami — przytaknął, i dalej ciągnął: — Ten łańcuch górski to musi być pasmo Karakorum. Nasz lotnik ma teraz kilka przełęczy do wyboru. — Nasz lotnik? — wybuchnął Mallinson. — Szaleniec, a nie lotnik! Bo jasne jest już, że o porwaniu nie ma mowy. Dawno przelecieliśmy przez terytorium pograniczne, tu nie ma już ludzkich osiedli. Jesteśmy w mocy szaleńca! Tak lecieć może tylko obłąkaniec. — Musi być za to lotnikiem najwyższej klasy — odciął Barnard. — O geografii nie mam zielonego pojęcia, ale to wiem, że Karakorum to pasmo najwyższych gór świata. Żeby przelecieć nad nimi, trzeba być naprawdę super... — No i mieć błogosławieństwo Boże — wtrąciła niespodziewanie miss Brinklow. Conway nie wypowiedział się co do tego ze swej strony. Ludzka fantazja czy wola Boża — alternatywa do wyboru. „Albo może: Boża fantazja i wola ludzka” — pomyślał spoglądając przez okienko celowo urządzonej kabiny na bezładnie spiętrzony świat szczytów. Żałował, że sam nie był pewien swego między tymi alternatywami wyboru. A gdy patrzył, w pejzażu zaszła dziwna zmiana. Olbrzymi wierch zbłękitniał, w dole zbocza ściemniały na fioletowo. Na ten widok jakieś głębsze wzruszenie wzięło w jego duszy górę nad pogodną obojętnością. Nie był to entuzjazm ani strach, lecz raczej pełne napięcia oczekiwanie czegoś. — Barnard ma rację — ozwał się. — To zaczyna być naprawdę ciekawe. — Ciekawe, czy nieciekawe, to mi jest zupełnie obojętne — wyrwał się znów Mallinson. — Nie prosiłem, żeby mnie tu zabierano. A co nas czeka na miejscu, to Bóg sam raczy wiedzieć. Na miejscu — dobrze tak mówić, kiedy nic jeszcze nie wiemy. I to nic nie ma do rzeczy, że lotnik nadzwyczajny, bo wara mu do nas! A zresztą może latać nadzwyczajnie, a przy tym być szaleńcem. Słyszałem, że raz pilot zwariował w czasie lotu. Ten wystartował obłąkańcem — słyszysz, Conway? Zagadnięty nie odpowiadał. Nie miał ochoty wciąż przekrzykiwać motoru, zwłaszcza dla próżnej sprzeczki. Za wcześnie jeszcze było na wyjaśnienie zagadki. Na dalsze pytania Mallinsona odparł jednak: — Jeśli szaleństwo, to zadziwiająco metodyczne. Nie zapominaj o postoju dla nabrania benzyny, zauważ też, że jedynie ten samolot zdolny jest do wzbijania się na takie wysokości. — Czy nie może być mimo to szaleńcem? Tylko w mózgu szaleńca mogły zrodzić się takie plany! — Z tą możliwością trzeba się także liczyć. — My zaś musimy zdobyć się na jakiś plan działania. Co mamy robić, kiedy on znów wyląduje? Ma się rozumieć, jeżeli nas wszystkich przy tej sposobności nie zabije. Więc jeżeli nie, to co zrobimy? Czy pośpieszymy zaraz z gratulacjami z powodu wspaniałego przelotu?

— Ja gratulować mogę, ale śpieszyć do jego rewolweru to pan będzie — odrzekł Barnard. Conwayowi znów się odechciało dalszej sprzeczki. Zresztą Amerykanin i tak pogodnym swym humorem rozbrajał Mallinsona. I mimo wszystko dobór kandydatów na tę przygodę mógł być gorszy. Kłótliwy okazał się tylko Mallinson, a to mogło być skutkiem nienormalnej wysokości. Ludzie różnie reagują na rozrzedzone powietrze. Conwaya obezwładniało ono fizycznie, za to dawało poczucie większej jasności myśli. Efekt w sumie był raczej przyjemny. Każda wetchnięta doza rześkiego powietrza wywoływała lekki spazm zadowolenia. Sytuacja przedstawiała się niezaprzeczenie groźnie, lecz na razie nie budziła w Conwayu wściekłości: tak składnie wszystko szło i nadal tak się zapowiadało zajmująco. Napawając oczy pysznym widokiem, czuł się uszczęśliwiony, że są jeszcze na kuli ziemskiej odludzia niedostępne, po dziś dzień nie objęte ekspansją człowieka. Długi bastion lodowy Karakorum wyraziściej zamajaczył ku północy na tle nieba, co przybrało barwę ponurą o mysioszarym odcieniu. Wierchy zalśniły chłodno, dalekie i majestatyczne, i jakoś szczególnie dostojne przez swoją bezimienność. Najwyższym dotąd znanym szczytom świata ustępowały zaledwie o jakieś kilkaset metrów, lecz ta niewielka różnica ocalić je mogła po wieczne czasy przed natarczywością turystów, kuszących się o rekordy. Conway wolny był od tego rodzaju ambicji. W pogardzie miał wulgarny kult wszystkich „naj-naj-”, cechujący cywilizację nowoczesną. Hodowanie championów uważał za postulat mniej rozsądny i może w gorszym guście niż troskę o ogólny wysoki poziom. Z idei „czynu” nie robił sobie fetysza, „wyczynami” zaś w ogóle się nie interesował. Niebawem mrok rozpostarł się po całej krainie jak jakiś aksamitnoczarny barwnik zgęszczony w głębi kotlin i stamtąd rozchodzący się po górnych partiach krajobrazu. Szczyty górskiego łańcucha, teraz bliższe, powlekały się nową, jeszcze uroczystszą bladością, gdy je kolejno oświecał pełny księżyc — latarnik niebieski. Cały widnokrąg wreszcie odciął się jasno od niebieskoczarnego firmamentu. Było zimno, a porywisty wiatr jął podrzucać nieprzyjemnie maszyną. Pasażerowie spuścili nosy na kwintę. Nie przypuszczali, ze możliwy będzie dalszy ciąg lotu nocą. Teraz już liczyć mogli tylko na wyczerpanie się zapasu paliwa, co musiało jednak w każdym razie niezadługo nastąpić. Mallinson zahaczył w tej kwestii Conwaya, na co tenże odparł z pewną niechęcią (bo sam też żywił wątpliwości), że zapasu starczyć by mogło na jakieś tysiąc mil, a prawie cały ten dystans juz przebyli. — No, więc dokąd ostatecznie zalecimy? — wypytywał skwaszony młodzian. — Trudno to wiedzieć, lecz najpewniej gdzieś do Tybetu. Bo jeżeli jest to pasmo Karakorum, to za nim już zaczyna się Tybet. A wśród wierzchołków, które widać, znajdować się musi K-2, szczyt uważany za najwyższy po Evereście. — Drugi po Evereście — cmoknął Barnard. — Cóż za bajeczne okolice! — I od Everestu trudniejszy o wiele do zdobycia. Tak, że książę Abruzzów zrezygnował z wejścia, uznając je za czystą niemożliwość. — Ci mają o czym z sobą gadać — sarknął Mallinson, Barnard natomiast prychnął, biorąc rzeczy wesoło. — Conway to przewodnik biura podróży w tej wycieczce. Wszystko to wprost kapitalne, lecz do szczęścia brak mi jeszcze kawy z koniakiem. Gdyby nie to, już bym nie dbał, czy w Tybecie jestem, czy w Tennessee. — Dobrze, ale co mamy robić? — upierał się Mallinson. — Po co nas tu zabrano? Jaki w tym cel? Jak wy sobie w tej chwili możecie żartować? — Wolimy to, niż się przejmować. Przy tym, drogi młodzieńcze, jeżeli, jak pan utrzymuje, pilot jest rzeczywiście wariat, to nie ma sensu mówić o celu podróży — zreflektował młodzieńca Barnard. — Albo jest wariat, albo ja nic nie rozumiem. Czy ty rozumiesz coś, Conway? Zagadnięty potrząsnął głową.

Miss Brinklow obróciła się nagle na swym fotelu jak podczas antraktu w teatrze. — Panowie nie pytali mnie o zdanie, więc może niepotrzebnie się odzywam — zaczęła. — Ale chcę powiedzieć, że według mnie jest tak, jak mówi pan Mallinson. Naszemu nieborakowi musiało się pomieszać w głowie. Mam na myśli oczywiście pilota. Gdyby nie był wariatem, musielibyśmy go uznać za przestępcę. A wiecie państwo — zwierzyła się krzycząc z całej siły, aby być dobrze słyszana — że to jest moja pierwsza podróż powietrzna! Tak się akurat składa. Przedtem nigdy nie dałam się nikomu namówić na samolot, nawet z Londynu do Paryża. — Zamiast tego od razu leci pani z Indii do Tybetu — uśmiechnął się Amerykanin. — Czasem w życiu tak zabawnie się składa. — Znałam w swoim czasie misjonarza, który pracował, w Tybecie. Mówił mi, że Tybetańczycy to naród bardzo dziwny. Uważają, że my pochodzimy od małp *. — Oho! Łebskie typy! — To nie żaden pogląd naukowy, lecz jeden z zabobonów, w których tkwią od stuleci. Ja oczywiście jestem innego zdania w tej sprawie, według mnie Darwin plecie gorzej od Tybetańczyków. Ja trzymam się tylko Biblii. — Pani jest „fundamentalistką”? Miss Brinklow nie zrozumiała tego amerykańskiego terminu. — Należałam do L.M.S. — objaśniła, natężając znów głosik. — Ale nie mogłam się zgodzić z poglądami kolegów na sprawę chrztu niemowląt. Zwierzenie to wydało się Conwayowi komiczne, nawet gdy uświadomił sobie, że w danym wypadku inicjały L.M.S. oznaczają Londyńskie Towarzystwo Misyjne (London Missionary Society), nie zaś Londyńsko-Szkocką Kolej (London, Midland and Scottish Railway), jak mimo woli błędnie zrozumiał w pierwszej chwili. Ubawił się w duchu wyobrażając sobie, jak misjonarka zaperza się w dyspucie z sekciarzami na stacji Euston, lecz zarazem uprzytomnił sobie, że jest to kobieta nie pozbawiona indywidualności. Zastanowił się, czy nie ofiarować jej swej marynarki na noc, lecz po namyśle doszedł do wniosku, że prawdopodobnie miss Brinklow przewyższa go odpornością organizmu. Wtulił się więc w swój fotel, zamknął oczy i zaraz zasnął spokojnie. Tymczasem lecieli wciąż dalej. Zbudziło nagle wszystkich gwałtowne przechylenie się maszyny. Conway bęcnął głową o szybę. Poczuł się chwilowo ogłuszony. Ponowny przechył, tym razem w drugą stronę, wytrącił go z siedzenia i rzucił między krzesła. Kabina wyziębła zupełnie. Pierwszą rzeczą, którą uczynił niemal automatycznie, było spojrzenie na zegarek. Pokazywał pół do pierwszej; a więc drzemał ładnych parę godzin. O uszy obijał mu się teraz jakiś łopot. Brał to za urojenie, póki nie spostrzegł, że motor nie pracuje i słychać jak wichura bije w samolot. Odwróciwszy głowę ku szybie ujrzał pełznącą całkiem blisko powierzchnię ziemi, mętnie szarą, jak ciało ślimaka. — Już ląduje! — wrzasnął Mallinson. — Jeszcze nie ma się z czego cieszyć — rzucił cierpko Barnard. Najmniej ze wszystkich w tej chwili okazała niepokoju stara panna. Poprawiła sobie na głowie kapelusz z miną turystki wysiadającej w Dover po podróży przez Kanał. Tymczasem samolot juz zetknął się z ziemią, lecz tym razem lądował niefortunnie. — Rany boskie — jęczał Mallinson trzymając się co sił poręczy fotela. Przez jakieś dziesięć sekund targanie i trzask nie ustawały. Coś złamało się i pękła jedna z opon. — No, tośmy załatwieni — jęknął. — Trzasnęła płoza ogonowa, teraz już mowy nie ma, żebyśmy mogli lecieć dalej! Conway nie lubił gadać wiele w takich chwilach. Rozprostował zesztywniałe nogi i * Taki pogląd istotnie odnajdujemy w kronice tybetańskiej z XIV w. zatytułowanej Rgyal rabs gsal ba'ime long (Jasne zwierciadło królewskiej genealogii), rozdz. VII.

zmacał na głowie stłuczone miejsce. Tylko porządny guz — nic gorszego. A teraz dalej do dzieła! Trzeba dopomóc towarzyszom. Lecz powstał ostatni ze wszystkich, gdy wreszcie samolot zatrzymał się na dobre. — Uważaj! — krzyknął na Mallinsona, który raz-dwa uporał się z drzwiami kabiny i zaraz chciał wyskoczyć. — Na kogo, na co? — odkrzyknął młokos niecierpliwie. Głos jego zabrzmiał dziwnie wśród ciszy, która ich otuliła. — Na kogo mam uważać, kiedy żywego ducha tutaj nie ma! Za chwilę wszyscy stwierdzili prawdę słów Mallinsona. Skostniali, drżący, wygramoliwszy się słyszeli tylko skrzyp własnych kroków na śniegu i przeciągły jęk porywistego wiatru. W dusze wniknęła im od razu przejmująca i dzika melancholia tego miejsca, tchnąca z nieba i ziemi. Księżyc widocznie gdzieś zawieruszył się w chmurach, a rozrzucone gwiezdne pyłki migotały niepewnie nad otchłanią, jak gdyby wzdychającą spazmami wichury. Intuicyjnie się czuło, że ten pusty świat rozpostarty został nad ziemią na wysokości górskich szczytów, a jego własne góry tamtym innym stanęły na głowach. Jedno takie pasmo szczerzyło właśnie ku rozbitkom, jakby w psiej złości, zębatą grań. Mallinson gorączkowo poskoczył na przód samolotu. — Na ziemi nie boję się draba — wołał — choćby tam nie wiem co... Zobaczycie, ja z nim zaraz porządek... Towarzysze, urzeczeni tak niesamowitą energią, chwilę gapili się bez ruchu. Conway rzucił się zaraz potem ku koledze, który tymczasem jednak już wspiął się ku pilotowi. Po paru sekundach zeskoczył jakoś zmieszany i chwyciwszy Conwaya za ramię, zaczął się jąkać, cokolwiek przytomniejąc: — Coś dziwnego jest z nim... Nie żyje, czy zachorował... Bo nic nie odpowiada. Chodźcie, zobaczycie sami... rewolwer mu odebrałem. — Lepiej oddaj mnie — rzekł Conway. Nadeszła pora działania. Choć jeszcze był oszołomiony i choć wszystko — czas, miejsce i okoliczności tej przygody dziwnie mu były nie w smak — mimo to raźno wywindował się nad pilota, aby stamtąd lepiej widzieć. Z kabiny, gdzie tkwił pilot, bił silny odór benzyny, toteż nie odważył się na zapalenie zapałki. Mógł jednak dostrzec podany naprzód tułów pilota, z głową wspartą na sterach. Potrząsnął nieborakiem, następnie odpiął mu hełm i rozluźnił na szyi ubranie. — Rzeczywiście coś mu się stało — wyjaśnił czekającym. — Musimy go znieść na dół. Widz obserwujący z boku tę scenę odniósłby pewnie wrażenie, że także Conwayowi coś się stało. Głos jego zaczął brzmieć twardo i rozkazująco, wyzbył się całkowicie dźwięczących w nim tonów wątpliwości. Czas, miejsce, ziąb i zmęczenie przestały wchodzić w rachubę. Ważne było tylko zadanie do spełnienia. Odżył w nim stary żołnierz. Z pomocą Mallinsona i Barnarda pilota wyciągnięto i ułożono na ziemi. Był nieprzytomny, lecz żył jeszcze. Conway nie miał wykształcenia medycznego, posiadał za to spory zasób praktycznych wiadomości z tej dziedziny, jak zresztą wielu ludzi podróżujących często z dala od cywilizacji. — Pewnie atak serca z powodu zmiany ciśnienia atmosferycznego podczas lotu — brzmiała diagnoza. — Tu nie znajdziemy dobrego miejsca dla niego, wszędzie ten wściekły wiatr. Przenieśmy go do kabiny i tam zostańmy wszyscy. Na razie nie wiemy zupełnie, gdzie jesteśmy! Rozejrzymy się, jak będzie jasno. Orzeczenie to, podobnie jak i propozycję, przyjęto bez dyskusji. Nawet Mallinson zachował się potulnie. Ułożyli chorego w przejściu między fotelami. Wewnątrz kabiny nie było wprawdzie wiele cieplej niż na dworze, lecz przynajmniej wiatr nie dochodził. Bo wiatr niebawem narzucił się przede wszystkim ich uwadze jako przewodni temat w całym żałosnym nokturnie. Nie był to zwyczajny, mroźny wicher. Nie, to wyładowywała się pasja przyrody, to niewidzialny pan kraju tupał i ryczał wściekle. Niemiłosiernie kopał leżący samolot i nawet z gwiazd zdawał się odłupywać świetlne drzazgi.

Chory nie poruszył się w trakcie badania, o jakie pokusił się Conway mimo ciasnoty i braku światła w kabinie. Badanie to niewiele ujawniło nowego. — Tętno jest bardzo słabe — stwierdził ponownie Conway. Tu z kolei miss Brinklow sprawiła wszystkim niespodziankę. — Może to dobrze by zrobiło biedakowi? — spytała, wyjmując z torebki jakąś flaszkę. — Ja naturalnie nigdy sama nie używam, ale ze sobą noszę na wszelki przypadek. Czy to nie jest właśnie okazja...? — Owszem — odrzekł Conway posępnie. Odkorkował flaszkę, powąchał, a następnie wlał cokolwiek brandy do ust pacjenta. — Tego właśnie było potrzeba. Dziękuję pani. Oczekiwali na skutek i nie zawiedli się. Za chwilę przy świetle zapałki zauważyli, że powieki chorego drgnęły leciutko. Mallinson, nie mogąc nad sobą zapanować, wybuchnął histerycznym chichotem: — Nie, ja już nie mogę! Wszyscy wyglądamy całkiem jak banda wariatów, zapalając tak zapałki nad trupem... No, piękny to ten facet nie jest... Chyba kitajec, co? — Być może — odpowiedział Conway. — Lecz trupem jeszcze nie jest. Może szczęśliwie jeszcze go przywrócimy do życia. — To jego będzie szczęście, nie nasze. — Co o tym możesz wiedzieć? Przestań pleść i siedź cicho. Mallinson, w którym tkwił jeszcze kawał sztubaka, posłusznie poddał się rozkazowi starszego kolegi, choć z trudem nad sobą panował. Conway współczuł mu zresztą, lecz przede wszystkim zajęty był pilotem, bo od niego spodziewać się mogli ewentualnie jakichś wyjaśnień. Na dalsze teoretyczne rozważanie nie miał ochoty; dość miał już tej zabawy podczas lotu. Nad ciekawością zaczął brać w nim górę zwykły niepokój, bo też i sytuacja zmieniła się gruntownie. Zamiast podniecających fantazję niebezpieczeństw mieli teraz przed sobą perspektywę próby przetrwania, z widmem końcowej katastrofy. Całą noc podczas ujadania wichury czuwał i uprzytamniał sobie spokojnie rzeczywistość, nie zwierzając się innym ze swych myśli. Domyślał się, że zalecieli daleko poza zachodnią część Himalajów i dostali się w pobliże mało znanego łańcucha górskiego Kuen-Lun. Jeśli tak, to trafili na najwyżej położony i najbardziej niegościnny na kuli ziemskiej obszar — płaskowzgórze Tybetu, w najgłębszych swych dolinach wznoszące się o dwie mile nad poziom morza, rozległe, nie zamieszkane, mało zbadane, omiatane od krańca do krańca przez hulające wichry. Znaleźli się gdzieś oto na tej pustej wyżynie — gdybyż to na bezludnej wyspie! W ogromnej większości wypadków to drugie byłoby bez porównania lepsze. W trakcie takich rozmyślań zauważył ciekawą zmianę w pejzażu. Mianowicie księżyc, który w rzeczywistości skryty był nie za chmurami, lecz za jedną z pobliskich turni, choć nadal niewidoczny, oświetlił ciemną dotąd głąb doliny. Góry po obu stronach piętrzyły się niezbyt wysoko i tworzyły czarne sylwety na niebie koloru indygo. Wzrok atoli biegł dalej, porwany niezwykłym widziadłem, co ukazało się w głębi. Srebrzył się tam wyniosły szczyt najpiękniejszej na świecie góry. Taką przynajmniej wydała się w tej chwili Conwayowi. Był to stożek niemal idealnie regularny, jakby wyrysowany z dziecięcą naiwnością, zagadkowy zupełnie co do rozmiarów, wysokości i odległości. Tak był w księżycowych promieniach jasny, tyle miał w sobie pogody, że wydawał się zjawą nierealną. Lecz że był z tego świata, okazał wnet niespodziany fenomen: oto zakurzyło się coś na stoku góry i po chwili do uszu Conwaya doleciał odległy grzmot lawiny. Korciło go coś, żeby przebudzić towarzyszów i podzielić się z nimi wrażeniem, lecz po namyśle dał spokój. Bo może widok nie oddziałałby na nich kojąco. Oczywiście, że nie! Przez kontrast z uroczą wizją tym dotkliwiej odczuliby ironię swego tragicznego położenia. Najbliższe ludzkie osiedla były prawdopodobnie odległe o całe setki mil. Zapasów żywności nie mieli, i tylko jedną sztukę broni — rewolwer. Samolot popsuł się, benzyny prawie już nie było. Poza tym — latać nie umieli. Nie byli też wyposażeni w ciepłą odzież, niezbędną w tym

strasznym klimacie. „Co warta kurtka szoferska Mallinsona i moje własne lekkie palto! Dobrze, że choć miss Brinklow wybrała się jak na ekspedycję polarną” — myślał Conway. Przypomniał sobie też, jak śmiesznie niestosowny wydał mu się strój towarzyszki przy odjeździe. Lecz i jej nie jest za dobrze. I wszyscy, prócz niego jednego, cierpieli z powodu wysokości. Nawet Barnard już także posmutniał. A Mallinson sam do siebie przecie gadał pod nosem. Objaw ten nie wróżył na dalszą przyszłość nic dobrego. Wobec tak niewesołych perspektyw z tym większym uznaniem myślał Conway o zachowaniu towarzyszki. Może miała lekkiego hyzia; bo czy normalna osoba chciałaby zaprawiać Afganów w sztuce śpiewania kantyczek? Lecz tak czy owak faktem było, że po wszystkich perypetiach, jakie przeszli, pozostała całkowicie sobą. Conway był jej za to szczerze wdzięczny. — Jak się pani czuje teraz? Bardzo źle? — zapytał, dostrzegłszy w pewnej chwili, że towarzyszka też czuwa. — Żołnierze podczas wojny znosili gorsze rzeczy — odparła mężnie. Niezbyt udatne wydało się Conwayowi to porównanie. Sam nie spędził nigdy nocy w okopach tak niewygodnie, aczkolwiek tysiące jego kolegów doświadczyło, ma się rozumieć, o wiele gorszych niewygód. Zwrócił tedy uwagę na pilota. Chory oddychał nierówno, czasem poruszał się trochę. Mallinson pewnie miał rację, że to Chińczyk. Kości policzkowe i nos miał typowo mongolskie, a mimo to udała mu się jednak maskarada w uniformie oficera angielskiego. Brzydki wydał się oczom Mallinsona, lecz Conway, obeznany z typami chińskich twarzy, nie uważał go za wyjątkowo nieszczególnego reprezentanta rasy żółtej. W tej chwili jednak pacjent, oglądany przy świetle zapałki, oddychający otwartymi ustami, z cerą bezkrwistą, przedstawiał widok rzeczywiście niepowabny. Czas wlókł się, jakby każda minuta barykadowała drogę następnej. Spełzło z ziemi srebro księżycowe, zniknął więc także obraz srebrnego szczytu w dali. Potem były już tylko nieprzeniknione ciemności, wycie wichru i zimno coraz dotkliwsze. Z nastaniem świtu jednak wiatr ustał i świat zaznał na koniec błogiego spokoju. W głębi doliny ukazała się znów stożkowa góra, najpierw mglistoszarawa, potem biała, wreszcie zaróżowiona w promieniach niewidzialnego jeszcze słońca. Jednocześnie uwydatnił się i teren doliny. Wiodła pod górę, dno przysypane miała piargami i żwirem. Pejzaż ten nie uśmiechał się mile, przypadł jednak Conwayowi do gustu. Nie miał romantycznego szarmu, ujmował za to oschlejszym, jak gdyby intelektualnym wdziękiem. Pięknu bielejącej w oddali piramidy umysł przyświadczał beznamiętnie jak twierdzeniu Euklidesa. I gdy słońce wzeszło na błękicie, głębokim jak barwa ostróżki, Conway poczuł się niemal szczęśliwy. Było o wiele cieplej. Zbudzili się już i towarzysze. Zaproponował więc, żeby wynieść zaraz pilota na słońce. Tak też zrobili, następnie zaś czuwali znów przy chorym, ale teraz już w przyjemniejszych warunkach. Pacjent otworzył wreszcie oczy i zaczął coś bełkotać konwulsyjnie. Łowili uchem te dźwięki, które tylko Conwayowi mówiły coś zrozumiałego. Chory osłabł potem doszczętnie. Mowa przychodziła mu z największym trudem, wreszcie skonał. Stało się to koło dziewiątej rano. Conway zwrócił się do towarzyszów. — Niestety, niewiele się od niego dowiedziałem o sprawach, które nas najbardziej obchodzą. Powiedział, ze jesteśmy w Tybecie — no, ale to i bez niego wiedzieliśmy równie dobrze. Nie wytłumaczył jasno, dlaczego nas tu sprowadził, lecz powiedział, że tę miejscowość zna. Nie dość dokładnie zrozumiałem jego chińszczyznę, lecz mówił, zdaje się, o jakimś klasztorze lamów tu w pobliżu — i że tam zaopatrzą nas w żywność i odzież. Nazywać się ma ten klasztor Szangri-La. „La” znaczy po tybetańsku przełęcz. Ogromnie nalegał, abyśmy tam koniecznie się udali. — Co jeszcze nie jest żadną racją, żeby tam iść — zaprotestował Mallinson. — Ten doradca na pewno był niespełna rozumu. Przecież chyba nie mamy co do tego wątpliwości? — Po co mnie pytasz? Sam tyle o tym wiesz, co i ja. Ale jeżeli nie tam, to dokąd indziej

pójdziemy? — Wszędzie, dokąd ci się podoba. Ja tylko jedno wiem: że iść do Szangri-La znaczy oddalić się jeszcze o parę mil od cywilizacji. A mnie chodzi przede wszystkim o to, aby odległość ta zmniejszała się, nie powiększała. Czy tobie, do diaska, nic na tym nie zależy? Conway wybryk ten potraktował pobłażliwie. — Odpowiem ci, że nie zdajesz sobie sprawy z sytuacji. Jesteśmy przecież w kraju, gdzie podróż jest uciążliwa i niebezpieczna nawet dla dużych i dobrze wyekwipowanych ekspedycji. Teren taki, jaki tutaj widzimy, rozciąga się dokoła na setki kilometrów. Nie wiem, kto by potrafił przespacerować się tak po nim do Peszawaru. — Ja w każdym razie nie — wyjaśniła miss Brinklow poważnie. — E, co tam gadać, to będzie bajecznie, jeżeli ten klasztor w ogóle odnajdziemy — dodał Barnard. — Sądzę, że w tym kierunku musimy zwrócić nasze usiłowania — ciągnął Conway. — Bo przecież nie mamy żadnych zapasów żywności, a w tym kraju nie wystarczy schylić się, żeby ją znaleźć. Głód dla nas jest po prostu kwestią godzin. Jeżeli zostaniemy tu po raz drugi na noc, w perspektywie mamy taki sam wiatr i mróz. To nie jest pociągające. Nadzieję całą więc pokładać musimy w tym, że uda nam się jakoś zetknąć tutaj z tubylcami, no a szukać ich musimy przede wszystkim tam, gdzie najłatwiej ich, wedle naszych informacji, możemy znaleźć. — A jeżeli to jakaś pułapka? — zaczął powątpiewać Mallinson, lecz Barnard przerwał: — Ja marzę wprost o ciepłej, wygodnej pułapce, z kawałkiem sera na przynętę. Roześmieli się wszyscy, oprócz Mallinsona, który chmurzył się nadal i snadź nie panował dobrze nad nerwami. — A więc zdecydowaliśmy? — podjął Conway. — Pójdziemy dołem doliny, to droga jeszcze względnie najłatwiejsza, a i tak nie możemy się forsować. Tu, gdzie teraz jesteśmy, i moglibyśmy tylko siedzieć z założonymi rękami. Bo nawet żeby trupa pogrzebać, musielibyśmy mu grób drążyć dynamitem. Poza tym ci lamowie z klasztoru, jak wszystko dobrze pójdzie, może zechcą nam dać tragarzy na drogę powrotną. Bo bez takiej pomocy wrócić byśmy nie mogli. A więc — naprzód, marsz! Jeżeli do wieczora klasztoru nie znajdziemy, musimy jeszcze mieć czas wrócić tu i na noc schronić się znów do samolotu. — A jeżeli znajdziemy, czy nas tam nie zamordują? — upierał się przy swoim Mallinson. — Jaką mamy pewność co do tego? — Żadnej. Ale w każdym razie ryzykujemy mniej, niż wybierając całkiem pewną śmierć z głodu i zimna. I z dwojga złego lepiej może być zamordowanym — ciągnął, lecz uczuł, że tak swoistą logiką niezbyt zagrzewa słuchaczów. Dodał więc dla zatarcia wrażenia: — I w ogóle szanse, że zostanie się zamordowanym w klasztorze buddyjskim, są raczej mniejsze, niż szanse podobnej śmierci w katedrze angielskiej. — Ach, takiej, jaką poniósł święty Tomasz z Canterbury — podchwyciła z uznaniem misjonarka, całkiem pacząc intencję Conwaya. Mallinson nie opierał się dłużej. Wzruszył bezradnie ramionami. — Więc idźmy do tego Szangri-La — burknął. — Jak iść, to iść, ale mam nadzieję, że nie na tę górę? Spojrzeli po tych słowach na lśniącą piramidę. Wspaniale wprost wyglądała w pełnym dziennym świetle. Nagle wybałuszyli oczy: oto w dali, u podnóża, dostrzegli poruszające się ludzkie miniaturki. — Jest Opatrzność — wyszeptała miss Brinklow.

ROZDZIAŁ III Nawet w gorączce działania Conway pozostawał jednocześnie człowiekiem czynu i widzem. I teraz też, przed nawiązaniem kontaktu z nieznajomymi, nie denerwował się snuciem przewidywań, co ewentualnie wypadnie, lub czego nie wypadnie robić. Nie było to ani zuchwalstwo ani szczególnie zimna krew, ani też wyjątkowa jakaś dufność w swoje siły. Po prostu nie chciało mu się mącić sobie satysfakcji, jaką sprawiało spokojne przyglądanie się biegowi wypadków. Tymczasem obcy zbliżyli się już na tyle, że można było rozeznać oddziałek jakich dwunastu ludzi, niosących coś w rodzaju palankinu. W palankinie, jak to zobaczyli następnie, siedziała jakaś postać w niebieskiej szacie. Conway nie umiał odgadnąć, jaki tamci mogli mieć cel podróży, lecz zaiste wydawało się to, jak zauważyła panna Brinklow, zrządzeniem opatrznościowym, że akurat mieli teraz przechodzić doliną. Gdy już podeszli tak blisko, że mogli usłyszeć wołanie, odłączył się od swojej grupki i ruszył naprzód nie okazując zresztą pośpiechu, bo wiedział, jak dalece ludzie Wschodu cenią w podobnych razach zachowanie stosownego ceremoniału. Przystanął tedy o kilka kroków przed orszakiem i złożył głęboki ukłon. Na to, ku jego zdumieniu, postać w niebieskiej szacie zsunęła się z lektyki, podeszła dostojnie i wyciągnęła rękę na powitanie. Conway podał swoją i przypatrzył się nieznajomemu. Miał przed sobą Chińczyka w wieku podeszłym lub w każdym razie poważnym — siwowłosego, wygolonego, subtelnie dekoracyjnego w swojej jedwabnej haftowanej sukni. Ten ze swej strony poddawał jednocześnie Conwaya podobnej skrótowej ocenie. Wreszcie, z przesadnym być może staraniem o precyzję, wyrecytował po angielsku: — Przybywam z klasztoru lamów Szangri-La. Conway ponownie się skłonił w odpowiedzi. Po ceremonialnej pauzie opowiedział pokrótce, w jaki sposób znalazł się wraz z towarzyszami przygody w stronach tak mało uczęszczanych. Gdy skończył, Chińczyk przytwierdził mu gestem zrozumienia. — Doprawdy, niecodzienna przygoda — przytaknął i jakiś czas w zamyśleniu patrzył na uszkodzony samolot. — Nazywam się Czang — dodał po chwili. — Może pan z łaski swej przedstawi mnie towarzyszom. Conway nadał twarzy wyraz uprzejmego uśmiechu, niepomiernie dziwiąc się w duszy, że Chińczycy w głębi Tybetu mówią poprawną angielszczyzną i dbają o zachowanie form przestrzeganych przez londyńskie towarzystwo. Zwrócił się ku swoim kompanom, którzy tymczasem podeszli, i po kolei przedstawiał: — Miss Brinklow... — Mr. Barnard, obywatel USA... — Mr. Mallinson... — Ja nazywam się Conway. Cieszymy się z tego spotkania. To coś prawie tak nadzwyczajnego jak nasze tu przybycie. Zresztą, sami zamierzaliśmy zapukać do wrót waszego klasztoru, więc tym bardziej sobie teraz winszujemy. Bylibyśmy obowiązani za wskazanie, jak tam trafić. — Zamiast wskazówek pozwolę sobie ofiarować państwu siebie jako przewodnika. — To byłoby nadużycie uprzejmości. Doprawdy ogromnie pan łaskaw, ale jeżeli to nie bardzo daleko... — Nie bardzo, lecz dostęp też niełatwy. Będzie to dla mnie zaszczyt, że państwa tam odprowadzę. — Lecz jakże byśmy mogli... — Nie ustąpię. W uprzejmości wzajemnej zaczynali być aż komiczni, Conway więc nie certolił się

dłużej. — Dobrze, skorzystamy z grzeczności i bardzo za nią dziękujemy. Lecz Mallinson, który w czasie tej miłej rozmowy bynajmniej nie rozpogodził się, przerwał szorstko tonem kaprala. — Długo u was nie zostaniemy. Za wszystko zapłacimy. Potrzeba nam będzie tragarzy, chcielibyśmy ich od was wynająć i jak najprędzej wrócić do świata cywilizacji. — A czy jest pan pewien, że to stąd bardzo daleko? Mallinson jeszcze bardziej obruszył się na tę gładką odpowiedź. — Wiem, że jestem bardzo daleko od warunków, w jakich chcę być i do jakich powrócić chcemy wszyscy. Wdzięczni oczywiście będziemy za dach nad głową, ale jeszcze bardziej za umożliwienie nam rychłego powrotu. Jak długo trwałaby podróż stąd do Indii? — Doprawdy, nie umiałbym powiedzieć... — Obyż to wszystko dało się załatwić pomyślnie jak najprędzej! Ja wynajmowałem już krajowców na tragarzy i wiem, jak dobijać z nimi targu. Przypuszczam, że pan zechce na nich wpłynąć, żeby nas nie oszukali. Conway uważał za niewłaściwy wyzywający ton, jakim młokos prowadził tę pierwszą rozmowę z nieznajomym. Już miał sam wdać się w tę sprawę, gdy padła uroczysta odpowiedź Chińczyka: — Tylko to mogę panu przyrzec, że będzie pan dobrze traktowany i że ostatecznie nie będzie pan miał do nas wcale żalu. — O s t a t e c z n i e? Co to ma znaczyć? — żachnął się Mallinson. Ale nie doszło do zaostrzenia dyskusji, bo oto owoce i wino zjawiły się przed rozbitkami. Podali je Tybetańczycy z orszaku chińskiego jegomościa, ludzie krzepcy, odziani w grube tułupy baranie, na głowach noszący futrzane czapy, na nogach długie buty szyte ze skóry jaka. Wino było w smaku i zapachu wcale przyjemne, a owoce mango, idealnie dojrzałe, wydały się zgłodniałym okrutnie wręcz smakowite po tylu godzinach postu. Mallinson jadł i pił z apetytem, nie dbając, czym się posila, Conway za to, uwolniwszy głowę od trosk najnatarczywszych, a nie przejmując się dalszymi, zastanawiał się, jakim cudem owoce mango dojrzeć mogły na tej wysokości. Interesowała go także wielka turnia za doliną. Był to bądź co bądź szczyt prezentujący się pod każdym względem sensacyjnie. Jak się to stało, że nie opisał go jeszcze dotąd żaden z turystów podróżujących po Tybecie? Bo przecież już tak jest, że każda podróż po tym kraju zostawić musi ślad w postaci książki. W myśli dokonywał wyjścia na szczyt, wzdłuż upatrzonej perci, żlebem. Przerwał mu tę pracę wyobraźni niespodziewany okrzyk młodszego kolegi, który przywoływał w ten sposób seniora do przytomności, widząc, jak pilnie zaczął mu się przypatrywać stary Chińczyk. — Pana interesuje ten szczyt, Mr. Conway? — Owszem. Pięknie wygląda. Czy może ma jakąś nazwę? — Nazywa się Karakal. — Nie słyszałem nigdy tej nazwy. Jaka jest jego wysokość? — Powyżej dwudziestu ośmiu tysięcy stóp. — Aż tyle? Nie przypuszczałem, że poza Himalajami i mogą być szczyty tak wysokie. Lecz czy ściśle tę wysokość odmierzono? Ciekawym, kto dokonał pomiaru? — No, jak się panu zdaje, drogi panie? Sądzi pan, że w klasztorze nie można zajmować się trygonometrią? — Ach, co do tego nie miałem zamiaru wysuwać wątpliwości — odrzekł Conway śmiejąc się przez grzeczność. Uważał, że należało zachować się uprzejmie, choć żart wydał mu się dosyć lichy. Zaraz po tym ruszyli w drogę do Szangri-La. Przez parę pozostałych godzin rannych z wolna wchodzili pod górę po łagodnej pochyłości, lecz nawet i tak zmiarkowany wysiłek nużył, nie stać ich więc było w drodze na

rozmowę. Chińczyk z powrotem zajął swe wygodne miejsce w palankinie, co mogłoby się wydawać nierycerskie, gdyby nie było oczywiste, że miss Brinklow wyglądałaby nazbyt śmiesznie usadowiona tak w lektyce. Conway, lepiej od innych znoszący niskie ciśnienie, starał się uchem pochwycić coś z rozmów tragarzy. Na tyle tylko znał język tybetański, iż zdołał wyrozumieć, że cieszą się z powrotu. Ze zwierzchnikiem ich zaś nie mógłby na razie — nawet gdyby chciał — nawiązać rozmowy, bo ten, twarz ocieniwszy firankami, przymknął oczy i snadź potrafił skorzystać z pory, by sobie uciąć drzemkę. Słońce przypiekało w najlepsze. Głodu i pragnienia nie czuli, a powietrze, tak świeże, jakby było z jakiejś innej planety, sprawiało z każdym wdechem większą rozkosz. Musieli wprawdzie oddychać regularnie i głęboko, lecz za wysiłek ten, zrazu denerwujący, zostali niebawem sowicie nagrodzeni znakomitym, bliskim wręcz ekstazy uspokojeniem umysłu. Oddech, krok i myśli zestroiły się w jednym rytmie, płuca, miast funkcjonować dyskretnie i automatycznie, zmuszone zostały do wysiłku i zdyscyplinowane na równi ze wszystkimi mięśniami i umysłem. Conway, przy całej swej skłonności do sceptycyzmu będący również trochę mistykiem, przyjemnie dziwił się w duszy tym niezwykłym doznaniom. Parę razy rzucił Mallinsonowi jakieś przyjazne słowo, lecz młodzian czuł się zbyt utrudzony wchodzeniem, by mógł zdobyć się na coś w odpowiedzi. Barnard rzęził astmatycznie, miss Brinklow zaś wysilała się, żeby nie pokazać po sobie, ile ją kosztują jej wysiłki. — Już prawie jesteśmy na górze — uśmiechnął się do niej dla zachęty. — Ach, kiedy goniłam raz pociąg, czułam się całkiem jak teraz — wysapała. Conway uśmiał się w duchu. Alboż to mało jest ludzi, którym jabłecznik smakuje równie dobrze jak szampan? O tych rzeczach decyduje kultura podniebienia. Aż dziwił się sam sobie, że tak mało niepokoi się o przyszłość, choć zdawał sobie sprawę z zagadkowości położenia. O siebie zaś nie żywił absolutnie żadnych obaw. Czasem wypada otworzyć duszę jak portfel, gdy dobywamy z niego pieniądze, by zapłacić nadspodziewanie słony rachunek za wieczór spędzony na rozrywce nadspodziewanie miłej. Conway w owej chwili porannej, gdy pierwszy raz dech mu zaparło widmo wspaniałej turni, zareagował nastrojem życzliwej ufności, bez domieszki gorączkowego podniecenia, na otwierającą się nagle wizję możliwości nowych wrażeń i przeżyć. Już dziesięć lat łazęgował po różnych zakątkach Azji i byle co mu nie imponowało; lecz ta najświeższa nowość zapowiadała się naprawdę niezwykle. Przeszedłszy parę mil doliną zaczęli się piąć po bardziej stromym zboczu. Jednocześnie zaś chmury przysłoniły słońce, na krajobraz padła lekka mgła. W oddali głucho dudniły grzmoty oraz zsuwające się polami śnieżnymi lawiny. Wkrótce dał się we znaki lekki chłód, który szybko, jak zwykle w górach, stawał się coraz nieznośniejszy. Zaatakowała też idących przelotna śnieżyca, wskutek czego przemokli i zaznali nowej udręki. Był moment, gdy nawet Conway sądził, że dalej nie sposób iść. Na szczęście zaraz potem wygramolili się już na siodło przełęczy. Tak się przynajmniej zdawało, bo tragarze zatrzymali się, by chwilę odpocząć. Odpoczynek ten przedłużył się, bo i Barnard i Mallinson „spuchnęli” i nie byli w stanie iść dalej. Tybetańczycy jednak naglili do dalszego marszu, zapewniając na migi, że odtąd droga będzie łatwiejsza. Rozczarowali się po tych zapewnieniach mocno, widząc, że Tybetańczycy z eskorty zaczynają rozwijać liny. — Wieszać nas będą, czy co? — usiłował błaznować Barnard. Lecz zaraz się wyjaśniło, że przewodnikom chodzi o to tylko, aby Europejczyków dla bezpieczeństwa uwiązać do jednej liny razem z resztą. Gdy spostrzegli, że Conway zna technikę węzłów, respekt ich dla niego wzrósł znacznie i chętnie rozlokowali jego towarzyszy wzdłuż sznura według jego wskazówek. Mallinsona Conway umieścił przed sobą, na przodzie zaś i za nimi szli Tybetańczycy, dalej znów w tyle Barnard oraz miss Brinklow, na końcu górale tybetańscy. Zauważył przy tym, że ludzie z eskorty zwracają się do niego jako do

zastępcy drzemiącego wciąż w lektyce zwierzchnika. I znów, jak nieraz juz w życiu, zagrał mu we krwi instynkt władzy. Wiedział, że w razie powstania jakichś trudności wypadnie mu ducha dodawać i rozkazywać tym ludziom. W swoim czasie był alpinistą pierwszorzędnym i teraz jeszcze potrafił dużo. — A pani niech uważa na pana Barnarda! — żartobliwie rzekł do misjonarki. — Owszem, będę uważać, tylko wie pan, nigdy dotąd nie byłam tak skrępowana sznurem — odćwierknęła zakłopotana kobiecina. Ten nowy etap drogi okazał się bardziej niebezpieczny, lecz za to mniej męczący, niż Conway przewidywał. Płuca wędrowców, sforsowane podczas wchodzenia, mogły teraz nieco odpocząć. Droga wiodła mianowicie gzymsem wykutym w ścianie skalnej, której górna część tonęła we mgle. Ta sama mgła miłosiernie zasłaniała również głąb zionącej w dole przepaści, choć Conway, jako dobry alpinista, nie cieszył się z tego, bo wolałby jej głębokość zmierzyć okiem. Gzyms tu i ówdzie szeroki był zaledwie na dwie stopy. W takich miejscach Conway podziwiał zręczność tragarzy, zarówno jak spokój nerwowy drzemiącego w palankinie jegomościa. Tybetańczycy byli w takich sytuacjach niezawodni, lecz mimo to i oni z wyraźną ulgą odetchnęli, gdy wreszcie osiągnięto etap następny i wkroczono na szerszą ścieżkę, wiodącą w dół. Schodząc, górale zaczęli podśpiewywać jakąś skoczną barbarzyńską melodię, którą Conway łacno wyobraził sobie jako motyw w balecie tybetańskim skomponowanym na orkiestrę przez Masseneta. Ociepliło się, deszcz przestał kropić. — No, tu byśmy w żaden sposób sami trafić nie umieli — rzekł Conway dla rozweselenia Mallinsona, lecz ten ostatni nie znalazł w tym żadnego powodu do uciechy. Poprzednio oblatywał go strach i z wysiłkiem panował nad sobą, teraz za to, gdy niebezpieczeństwo już minęło, odprężając się stracił do reszty panowanie nad nerwami. — Choćby i nie, to czy wiele byśmy stracili? — pytał rozgoryczony. Ścieżka tymczasem nachylała się coraz stromiej. W pewnej chwili Conway spostrzegł znaną dobrze alpinistom szarotkę — wyraźny znak, że zeszli do strefy łagodniejszej. Lecz i ta wieść nie poprawiła humoru Mallinsona. — Mocny Boże, czy tobie się zdaje, że odbywasz w Alpach wycieczkę przyrodniczą? Przecież czeka nas nie wiadomo jeszcze jakie piekło. A tymczasem nie mamy żadnego planu działania. Psiakrew! Trzeba się będzie zdobyć na coś. Conway w replice nie stracił spokoju. — Gdybyś tyle przeżył, co ja, tobyś wiedział, że są w życiu okazje, kiedy najpraktyczniej jest poddać się biegowi zdarzeń. Dać się im unieść. Tak było na przykład podczas wojny. A teraz naprawdę dobrze się składa, że ta przykra bezradność dotyka nas w sytuacji interesującej i nowej. — To wszystko nazbyt mi trąci filozofią. W Baskulu inaczej gadałeś. — Naturalnie, że inaczej, bo mogłem kusić się o to, żeby swymi działaniami wpłynąć na bieg wypadków. Ale na razie przynajmniej takiej szansy nie mamy. Jesteśmy tu i koniec. Na razie lepszej pociechy, jak ta refleksja, nie widać. — A czy zastanowiłeś się, jak potwornie trudno będzie nam wrócić tą drogą, którąśmy przyszli? Przecież godzinę całą pełzliśmy po progu wykutym w prostopadłej ścianie! — Ja także to zauważyłem. — Więc jednak! — Mallinson aż zakaszlał ze zdenerwowania. — Ja wiem, że jestem nudziarz, ale trudno, nie mogę inaczej. Bo to we mnie budzi podejrzenia. My za bardzo posłuszni jesteśmy tym krajowcom. Oni zrobią z nami, co zechcą. — Może, ale cóż, kiedy mieliśmy jedną tylko inną możliwość: zostać tam na miejscu i zginąć. — Tak, to, co mówisz jest logiczne, bez wątpienia, lecz jakiż z twojej logiki pożytek? Ja nie umiem tak łatwo, jak ty, godzić się z losem. Przecież jeszcze dwa dni temu byliśmy w Baskulu, w konsulacie. To, co się potem stało, nie mieści mi się w głowie... Słuchaj, ja cię

najmocniej przepraszam. Nerwowo nie wytrzymuję. Zdaję sobie w takich chwilach sprawę, jakie to dla mnie szczęście, że nie byłem na wojnie; na pewno zupełnie bym się rozkleił. Obecnie mam wrażenie, jakby cały świat dokoła mnie zwariował. Musi być ze mną niedobrze, jeżeli ci tak o tym wszystkim bredzę! — Co znowu, drogi chłopcze — zaprzeczył Conway. — Po prostu trzeba wziąć pod uwagę, że masz lat dwadzieścia cztery i znajdujesz się na wysokości jakichś dwóch i pół mil nad poziomem morza. Te dwie okoliczności całkowicie tłumaczą twój stan psychiczny w tej chwili. Ja zresztą jestem zdania, że z całej tej próby wychodzisz bardzo dobrze — lepiej pewnie, niżbym ja wyszedł w twoim wieku. — Ale czy tobie się to wszystko nie wydaje jakieś obłąkańcze? Ten przelot nad górami, ten szalony wiatr w nocy i potem śmierć pilota — a potem znów spotkanie z tymi ludźmi — czy to wszystko nie wydaje ci się przywidzeniem w malignie? — Ależ owszem. — Więc powiedz mi, skąd się bierze twój spokój? — Chcesz wiedzieć naprawdę? To ci powiem, choć może ci się to wyda cyniczne. Powód jest ten, że i tak mnóstwo rzeczy w moich wspomnieniach wydaje mi się jakby koszmarem. Nie tylko ten kawałek świata tutaj zawiera w sobie coś obłąkańczego. Przypomnij sobie choćby, jeżeli już tak wracasz myślami do Baskulu, jak rewolucjoniści torturowali więźniów dla wymuszenia zeznań. Zwyczajna wyżymaczka, używali jej do tego celu bardzo skutecznie — ale w życiu nie widziałem czegoś i potworniejszego, i bardziej śmiesznego. A pamiętasz ostatnią wieść ze świata, jaka dotarła do nas, zanim zostaliśmy odcięci? Było to pismo jakiejś firmy z Manchesteru zapytującej nas, czy jest w Baskulu zapotrzebowanie na gorsety! Czy to nie było koszmarne? Wierzaj mi, że przebywając tu, w najgorszym razie ryzykujemy zamianę jednego rodzaju szaleństwa na inny. Nie mówię już o wojnie — gdybyś przeszedł przez nią tak jak ja, nauczyłbyś się jak ja trzymać fason, w głębi duszy mając nielichego pietra. Rozmawiali tak dalej, lecz niebawem musieli urwać, bo znów wypadło im piąć się na strome zbocze. Na szczęście wysiłek ten, równie wyczerpujący jak trudy poprzednie, trwał już niedługo. Wyszli na płaski teren i poza strefę mgły, w słońce, i oto w niezbyt już dużej odległości ujrzeli zabudowania klasztoru Szangri-La. Cała uwaga Conwaya ześrodkowała się podczas wchodzenia na rytmie tętna, bo walić zaczęło ciężko z powodu niedostatku tlenu. Obraz klasztoru wyłonił się z tego rytmu tętna niczym wizja. Bo też w pierwszej chwili wydał się czymś niesłychanym, nie do wiary. Zespół barwnych budowli uczepił się ściany skalnej, nie zasępiając się groźnie jak zamczysko nadreńskie, lecz delikatnie wykwitając na opoce jak gdyby płatkami kwiatu. Był to przepyszny w swej wytworności efekt. Wzrok wzruszonego widza gonił wyżej, biegnąc ponad mlecznobłękitne dachy hen ku szczytowi skarpy kamiennej, potężnej jak Wetterhorn nad Grindelwaldem. Ponad ścianą tą zaś, oparta o nią, pięła się wzwyż olbrzymia, śnieżnobiała piramida Karakal. „Kto wie — pomyślał Conway — czy jest na świecie drugi pejzaż górski tak wzniosły w swojej grozie. Jakiż olbrzymi ciężar lodowca i zwałów śnieżnych wytrzymać musi skarpa kamienna! Może kiedyś cała góra pęknie i połowa tej wspaniałej masy lodowej runie w dolinę”. Było coś wręcz powabnego w minimalnej szansie katastrofy tak w każdym razie nieprawdopodobnej, a tak strasznej. Niemałe powaby ciągnęły też spojrzenie ku nizinom — bo ściana opadała w dół prawie pionowo tworząc głęboką rozpadlinę, którą niechybnie tylko jakiś kataklizm geologiczny mógł wyżłobić. Dno doliny mgławe z tej odległości, mieniło się barwą zieloną. Od wiatrów osłonięte, mające klasztor w górze za opiekuna swego raczej niż za władcę, cieszyło się położeniem uprzywilejowanym, aczkolwiek mieszkańcy tej hali (jeżeli była zamieszkana) izolowani byli od świata całkowicie, bo i z drugiej strony zamykały ją strome i niedostępne ściany turni. Jedyna perć stanowiąca wyjście z doliny prowadziła ku klasztorowi. Rozglądając się po

okolicy i uświadamiając sobie to wszystko, Conway odczuł przypływ silniejszego niż dotychczas niepokoju. Mallinson miał może rację, kracząc złowróżbnie. Ale przykre uczucie niebawem ustąpiło; na jego miejsce przyszedł inny stan, stan głębszego zadowolenia, na poły mistycznego, na poły wzrokowego, że oto są na miejscu, które jest dla nich chwilowo kresem i celem wędrówki. Nie mógł potem przypomnieć sobie, jak przebyli ostatni kawałek drogi, ani też jak ich następnie powitano, uwolniono od zwojów liny i wprowadzono na dziedziniec. Rozmarzająco działało rozrzedzone wysokogórskie powietrze, rozmarzająco usposabiała porcelanowobłękitna jaśń nieba. I tlen wdychany, i duch miejsca znieczulały go jakoś narkotycznie na irytację Mallinsona, na liche koncepty Barnarda, na cierpiętniczą minę panny Brinklow. Pamiętał jak przez sen, że podziwiał wnętrza przestronne, dobrze ogrzane i czysto utrzymane. Lecz na razie zaledwie miał czas musnąć wzrokiem te nowe widoki, bo stary Chińczyk opuścił wreszcie lektykę i świadczył teraz przybyłym honory domu, prowadząc ich za sobą długimi korytarzami wewnątrz gmachu. — Winienem państwu przeproszenie — tłumaczył się gospodarz — że nie dotrzymałem im towarzystwa podczas drogi. Ale prawdę powiedziawszy, wycieczki tego rodzaju nie bardzo mi służą, i muszę na siebie uważać. Państwo nie bardzo pomęczeni? — Jakoś żyjemy — uśmiechnął się Conway trochę kwaśno. — To świetnie. Państwo pozwolą, że zaprowadzę ich do pokojów. Państwo chcą naturalnie kąpieli. Nasze instalacje w tym zakresie są skromne, ale ufam, że się okażą na wysokości zadania. Tu Barnard, sapiący jeszcze, odezwał się astmatycznym chichotem: — Chi, chi, chi, jeszcze nie zdążyłem polubić klimatu tutejszego, ciężar jakiś gniecie mi piersi i przeszkadza oddychać — ale widok z tych okien macie pierwszorzędny! A do tej łazienki, to czy w ogonku mamy stanąć, czy też jest tu jak w amerykańskim hotelu? — Będzie pan, przypuszczam, zupełnie zadowolony, Mr. Barnard. — To się bardzo pomyślnie składa — potaknęła grzecznie a sztywno miss Brinklow. — Potem zrobią mi państwo wielki zaszczyt, jeżeli zechcą spożyć obiad razem ze mną — ciągnął Chińczyk. Conway grzecznie wyraził imieniem obecnych zgodę. Tylko Mallinsona cały ten nieoczekiwany komfort wcale nie udobruchał. Mallinson tak samo jak i Barnard sapał długo, lecz gdy wreszcie zdolny był odezwać się, wykrztusił zaraz: — Potem też, za pana pozwoleniem, zastanowimy się nad sprawą naszego powrotu. Bo im prędzej zabierzemy się stąd, tym lepiej, tak ja przynajmniej uważam.

ROZDZIAŁ IV A więc, jak państwo widzą — mówił Czang — nie tacy z nas barbarzyńcy, jak można było przypuszczać. Conway, zasiadając wieczorem przy wspólnym stole z gospodarzem, ani myślał przeczyć tym słowom. W tej chwili bowiem odczuwał fizyczny spokój przy pełnej sprężystości funkcji umysłowych. Błogą tę kombinację uważał za najbardziej cywilizowany psychiczny stan człowieka. Bo też komfort urządzeń w klasztorze nie pozostawiał, jak dotąd, nic do życzenia, a bezwarunkowo przewyższył wszystkie oczekiwania. To, że w tym tybetańskim klasztorze było na przykład centralne ogrzewanie, nie wydawało mu się ostatecznie takie szczególne, skoro, jak wiadomo, nawet Lhasa dziś posiada telefony. Ale dziwiło go naprawdę wykorzystanie zdobyczy higieny nowoczesnej przy utrzymaniu różnych tradycji kultury wschodniej. Tak więc wanna, w której niedawno rozkoszował się kąpielą, porcelanowa,

barwy seledynowej, pochodziła — jak informowała tabliczka firmowa — z fabryk Akron w Ohio, USA. Natomiast krajowiec, który mu w czasie kąpieli usługiwał, dopełniał swych czynności ściśle według zwyczajów chińskich, mianowicie oczyścił kąpiącemu się także uszy i nozdrza oraz delikatnie wytarł dolne powieki cienkim gałgankiem jedwabnym. Conway, poddając się tym zabiegom ciekaw był, czy i trzej jego pozostali towarzysze doznają tej samej troskliwości ze strony gospodarzy. Conway prawie dziesięć lat spędził w Chinach i to nie tylko w wielkich ośrodkach miejskich. Lata te uważał w sumie za najszczęśliwszy okres swego życia. Chińczyków lubił, obyczaj chiński znał dobrze. Wysoko cenił chińską sztukę kulinarną, subtelnie niuansującą smak potraw. Dlatego tez pierwszy posiłek w Szangri-La mile przypomniał mu tę kuchnię. Zastanawiał się, czy nie zaprawiono dań jakimś zielem czy innym środkiem wpływającym korzystnie na pracę płuc, bo zarówno sam zaczął lepiej oddychać, jak też zauważył lepsze samopoczucie u swoich współtowarzyszów. Co się tyczy Czanga, to spożył on jedynie porcyjkę sałaty z surowych warzyw, wina zaś nie pił wcale. — Niech państwo mi wybaczą — przeprosił. — Ja ze względu na stan zdrowia przestrzegać muszę diety specjalnej. Już raz poprzednio przytoczył ten sam wzgląd na słabe zdrowie, Conway więc zaczął się zastanawiać nad naturą tej dolegliwości... Przypatrując mu się teraz baczniej, nie mógł łatwo określić wieku Chińczyka. Ten ostatni przy swoich drobnych, słabo uwydatnionych rysach i zielonkawoziemistej cerze wyglądał bądź na młodzieńca przedwcześnie postarzałego, bądź też na dobrze trzymającego się starca. Bynajmniej nie był pozbawiony osobistego uroku; ujmował obejściem delikatnie ceremonialnym, a uprzejmym. W swej długiej szacie jedwabnej, haftowanej, rozciętej po bokach z dołu i ukazujące ściśle obejmujące nogę w kostce szarawary, bardzo dekoracyjny wskutek błękitnoakwarelowej tonacji tego stroju, chiński towarzysz biesiady lśnił chłodnym, jak gdyby metalicznym wdziękiem, który Conway aprobował w swym estetycznym odczuciu, choć wiedział, że nie wszyscy ten rodzaj gustu podzielą. Cała w ogóle atmosfera klasztoru była chińska raczej, niż tybetańska. Przyjemnie z tym było Conwayowi, bo czuł się dobrze w tym nastroju — choć oczywiście i tego zadowolenia towarzysze nie mogli podzielić. Podobało mu się również wnętrze, w którym wieczerzali. Było miłe w proporcjach i bardzo oszczędnie zdobione makatkami i przedmiotami z laki. Oświecały pokój latarnie papierowe zwisające nieruchomo z pułapu. Odczuwał wprost rozkoszny umysłowy i fizyczny błogostan. Myśl o tym, że może wywołano to domieszaniem jakiegoś środka do potraw, przyjmował bez niepokoju. Niech tam! — przynajmniej Barnard przestał zrzędzić, a Mallinson sztorcem nastawiać się do wszystkich. Obaj pałaszowali i woleli jeść niż rozmawiać. Conway też jadł z apetytem, bo był głodny. Nie martwił się też wcale, że nie wypada od razu przystępować do omawiania spraw technicznych. Nigdy nie było mu spieszno przechodzić do interesu od przyjemności towarzyskiej. Etykieta chińska w tym punkcie odpowiadała jego usposobieniu. Dopiero zapalając papierosa po kolacji, po raz pierwszy pofolgował z lekka ciekawości: — Społeczność wasza korzysta tu z doskonałych warunków. Jesteście też nadzwyczaj gościnni dla obcych, ale do gościnności takiej bardzo rzadko chyba macie okazję? — Rzadko, w istocie — odparł Chińczyk dostojnie. — Ten kraj nie jest gościńcem świata. — Łagodnie pan to ujął — uśmiechnął się Conway. — W pierwszej chwili te strony wydały mi się najdzikszym zakątkiem, jaki widziałem w życiu. Tu istnieją warunki dla rozwoju kultury odrębnej, nie spaczonej przez wpływy obce. — Mówi pan o wpływach szkodliwych? — Mam na myśli takie rzeczy jak kina, kabarety, neony i tak dalej. Bo na przykład nowoczesność waszych urządzeń sanitarnych mogę tylko szczerym sercem pochwalić; jest to moim zdaniem jedyna prawdziwie dobra rzecz, jaką Wschód może wziąć od Zachodu. Nieraz

myślę, że szczęśliwi byli ci Rzymianie, których cywilizacja znała łaźnie, a nie zwyrodniała w kulcie maszyny. Urwał. Umyślnie był tak rozmowny, nie wpadając zresztą przy tym w nieszczerość; chodziło mu o wytworzenie miłego towarzyskiego nastroju. Udawało mu się to zwykle doskonale. Jedynie chęć dostrojenia się do tonu przyjęcia powstrzymywała go na razie od bardziej niedyskretnych pytań. Skrupułu tego nie czuła natomiast zupełnie panna Brinklow. — Proszę bardzo — rzekła tonem bynajmniej nie proszącym — niech nam pan teraz coś powie o tym klasztorze. Czang uniósł brwi z łagodną dezaprobatą dla takiej obcesowości: — Z największą przyjemnością, madame. Co mianowicie chciałaby pani wiedzieć? — Przede wszystkim: Ilu was jest i jaka jest wasza narodowość? — Praktyczna misjonarka zabierała się do rzeczy z tą samą systematycznością, z jaką pracowała w Baskulu. — Lamów jest w tym klasztorze około pięćdziesięciu — odparł Czang. — Są i tacy, co, jak ja, nie dostąpili jeszcze tego szczebla i nie zostali w pełni wtajemniczeni. Ufamy, że to nastąpi, lecz na razie jesteśmy tylko półlamami, odbywamy, jak wy byście powiedzieli, nasz postulat. Co się zaś tyczy pochodzenia, to mamy tu przedstawicieli różnych narodowości, chociaż może to i naturalne, że większość stanowią jednak Chińczycy i Tybetańczycy. Miss Brinklow uogólniała bardzo szybko, bez pedantycznej troski o prawidłowość wniosków. — A więc to w gruncie rzeczy taki klasztor tubylczy — rzekła. — A czy wasz najwyższy lama jest także Tybetańczykiem, czy Chińczykiem? — Nie. — A są Anglicy w klasztorze? — Owszem, jest kilku. — No, no, to zadziwiające — Miss Brinklow odsapnęła sekundę i zaraz dalej ciągnęła: — A teraz niech mi pan powie, w co wy właściwie wierzycie? Conway oparł się plecami o krzesło. Przewidywał, że wyniknie coś zabawnego. Ścieranie się całkiem różnych umysłowości zawsze sprawiało mu przyjemność. Harcerska umysłowość panny Brinklow — i lamaizm: to mogło być zajmujące. Lecz bardziej zależało mu na tym, aby gospodarz się nie zraził. — O, to zagadnienie zbyt poważne — łagodził dyplomatycznie. Lecz misjonarka-protestantka nie była wcale w nastroju do subtelności dyplomatycznych. Ożywiła się bowiem znacznie pod wpływem trunku, który na innych podziałał uśmierzająco. — Moja religia jest oczywiście prawdziwa, uważam jednak, że nawet i cudzoziemcy mogą wyznawać swoje odmienne przekonania z dobrą wiarą — oświadczyła wspaniałomyślnie. — I z góry jestem na to przygotowana, że tu, w klasztorze, z konieczności zaznaczą się między nami zasadnicze różnice poglądów. — Czemu pani uważa to za coś nieuniknionego? — zapytał Czang swoją precyzyjną wykwintną angielszczyzną, z uprzejmym skinieniem głowy. — Czy dlatego, że jedna religia jest prawdziwa, wszystkie inne muszą być jednakowo błędne? — No, ja myślę, że to oczywiste. Tu Conway znów przeciął dyskusję. — Nie spierajmy się teraz o te kwestie. Wspólnie z nami interesuje się za to miss Brinklow inną sprawą: Jakiemu głównemu celowi służy ten klasztor? — W paru słowach panu objaśnię — zaczął cedzić Czang słowa w odpowiedzi, prawie szepcąc. — Najbardziej podstawowe w naszym życiu jest bodaj przeświadczenie o wartości umiarkowania. Uczymy, że unikać należy wszelkiego nadmiaru, nawet — niech pan wybaczy ten paradoks — przesady w cnocie. W dolinie, którą państwo widzieli, żyje wedle tej zasady

kilkanaście tysięcy ludzi, i żyje wedle niej pod władzą zakonu, śmiem powiedzieć, wcale szczęśliwie. Rządzimy z umiarkowaną surowością i zadowalamy się umiarkowanym posłuszeństwem. I sądzę, że mamy prawo się chełpić, że poddani nasi są w stopniu umiarkowanym trzeźwi, uczciwi i skromni. Conway mimo woli się uśmiechnął. Pomyślał, że Czang znakomicie to ujął, sama zasada zaś dosyć mu odpowiadała. — Mam dla tej ideologii zrozumienie — odparł. — A tubylcy z pańskiego orszaku należeli właśnie do poddanych klasztoru? — Tak. Czy sprawiali się dobrze w czasie drogi? — Bardzo dobrze. Cieszę się szczerze, że okazali przy tym zręczność stanowczo więcej niż umiarkowaną. Pan dotąd mówił, a propos, że reguła umiarkowania dotyczy poddanych; czy obowiązuje ona również i kapłanów? Czang potrząsnął w odpowiedzi głową. — Nie, na to pytanie, niestety, nie mogę dać panu odpowiedzi. Powiem tylko jeszcze, że nasi mnisi wyznają różne poglądy, lecz przeważnie są umiarkowanymi heretykami w stosunku do swej wiary. Bardzo mi przykro, że więcej na razie powiedzieć nie mogę. — Ależ po cóż te usprawiedliwienia! Właśnie mogę przynajmniej różnych rzeczy się domyślać. Coś w brzmieniu własnego głosu, zarówno jak w samopoczuciu, nasunęło znów Conwayowi myśl, że istotnie przymieszano do strawy jakiegoś środka lekko narkotyzującego. Mallinson, o ile można było sądzić, również był pod działaniem tego środka, aczkolwiek, korzystając ze sposobności, wrócił do swego tematu: — Wszystko to jest bezsprzecznie ciekawe, ale czas już, żebyśmy się zajęli także sprawą powrotu. Chcielibyśmy powrócić możliwie jak najprędzej. Ilu możecie nam dać tragarzy na drogę? Pytanie tak bezceremonialne wytrąciło na razie Czanga z toku uprzejmej konwersacji. Zdobył się na odpowiedź dopiero po dłuższej chwili: — Tak się niepomyślnie składa, proszę pana, że ja tych rzeczy w ogóle nie załatwiam. Ale w każdym razie myślę, że jest to sprawa, której nie da się załatwić tak zaraz. — Dobrze, ale coś trzeba załatwić! Przecież mamy swoje zajęcia, swoje obowiązki, przecież niepokoją się o nas krewni i przyjaciele! Wracać musimy zaraz, nie ma dwóch zdań! Bardzo dziękujemy za uprzejme przyjęcie, ale nie możemy się tutaj pętać nic nie robiąc. Jeżeli się to tylko da zrobić, wyruszymy zaraz, już jutro. Wśród górali z doliny na pewno amatorów na przewodników nie zabraknie; wynagrodzimy ich dobrze, to się samo przez się rozumie. Mallinson zakończył nerwowo, jakby w nadziei, że dostanie natychmiast odpowiedź. Speszyło go uporczywe milczenie Czanga, który po chwili dopiero bąknął tonem lekkiej przygany: — Widzi pan, te wszystkie sprawy do mnie tu nie należą. — Nie należą? Ale c o ś mógłby przecież pan dla nas zrobić. Na przykład dostarczyć nam dokładną mapę tych stron. To by było dla nas bardzo cenne. Czeka nas w każdym razie porządny kawał drogi, a więc tym bardziej śpieszyć się musimy z wyruszeniem. Macie tu chyba mapy? — Owszem, w wielkim wyborze. — A więc, za pozwoleniem pańskim, wypożyczymy niektóre egzemplarze. Potem naturalnie zwrócimy — musi się nadarzyć po temu sposobność, bo przecież komunikujecie się czasem ze światem, prawda? Bardzo to by było pożądane, żebyśmy z góry mogli uwiadomić naszych bliskich o powrocie. Jak daleko stąd do najbliższej stacji telegraficznej? Czang, nadawszy obliczu wyraz niewyczerpanej cierpliwości, nie fatygował się odpowiadać na natarczywe pytania.

Nie doczekawszy się niczego, Mallinson po chwili ciągnął dalej: — Dobrze, niech więc mi pan powie, dokąd wy posyłacie, gdy czegoś potrzebujecie, jakichś wytworów świata cywilizowanego? Z oczu i twarzy mówiącego zaczęła wyzierać panika. Nagle odsunął krzesło i wstał. Twarz miał bladą, dłoń przesunął po czole jak ktoś wyczerpany. — Jakiż ja jestem zmęczony — wyjąkał wodząc błędnym wzrokiem po pokoju. — Widzę, że nikt z was nie jest za mną. A mnie chodzi przecież o rzecz prostą. Pan mógłby mi na moje pytania odpowiedzieć. Przecież zainstalowaliście tu nowoczesne łazienki. Skądżeście całe to urządzenie sprowadzili? Nowa pauza. — Więc tak? Nie chce pan mówić? I to, jak wszystko inne, ma być tajemnicą? Conway, słuchaj, ja tylko to ci powiem, że zrobiłeś się strasznie niemrawy. Czemu ty nic nie próbujesz zrobić, wszystko ja! A ja już nie mogę więcej — dzisiaj już nie — ja jutro — bo jutro bezwarunkowo ruszamy stąd, bezwarunkowo — Bełkocząc tak osunąłby się na podłogę, gdyby Conway nie podtrzymał go w porę i nie posadził na krześle. Usadowiwszy się, przyszedł cokolwiek do siebie, lecz więcej się nie odzywał. — Jutro poczuje się lepiej — oznajmił Czang łagodnie. — Powietrze tu zwykle działa silnie na przybyszów, zanim się przyzwyczają. Conway doznał uczucia, że budzi się z transu. — On bardzo mocno odczuł ostatnie zdarzenia — zaczął tłumaczyć słabo, prawie potulnie, a potem głosem bardziej stanowczym ciągnął: — Kiedy doprawdy, my wszyscy bardzo je odczuliśmy... Lepiej skończmy już dziś i chodźmy spać. Barnard, mój drogi, zaopiekuj się pan Mallinsonem. Pani przecież też snu potrzebuje. Tu, widocznie na dany znak, pojawił się służący. — No, zbierajmy się!... Dobranoc, już nas nie ma, dobrej nocy państwu, ja także zaraz idę. Prawie wypchnął czeredę towarzyszów z pokoju, następnie zaś zwrócił się do gospodarza w sposób rażąco bezceremonialny w porównaniu z poprzednim, kurtuazyjnym tonem. Mallinson swym wyrzutem dopiekł mu do żywego. — Nie chcę panu zabierać dużo czasu, ale musimy się dogadać. Mój towarzysz mówił porywczo, ale trudno mu to mieć za złe, bo miał rację. Nasz powrót wymaga przygotowań, a przygotowania te nie są możliwe bez pomocy waszej albo innych tutejszych mieszkańców. Zdaję sobie sprawę, że nie możemy wyruszyć w drogę zaraz jutro; dla mnie osobiście zresztą jakiś krótki pobyt tu byłby interesujący, ale dla moich towarzyszów prawdopodobnie wcale nie. Jeżeli więc jest prawdą, co pan mówi, że pan sam nie może nam dopomóc, to niech pan z łaski swej zaprowadzi nas do kogoś, kto może. — Pan jest mądrzejszy od swych towarzyszów i dlatego bardziej cierpliwy. Cieszę się z tego bardzo — odparł Chińczyk. — To nie jest żadna odpowiedź. Czang zaczął się śmiać, lecz był to śmiech tak piskliwy i wymuszony, że Conway zrozumiał od razu, iż, zgodnie ze zwyczajami chińskimi, dla pokrycia zmieszania Czang udaje, że śmieje się niby z żartu. — Tego jednego niech pan będzie pewien — zagulgotał wreszcie stary Chińczyk — że nie ma powodu do zmartwienia. Przyjdzie czas, ze będziemy mogli udzielić wam wszelkiej potrzebnej pomocy. Ale, rozumie pan, na razie nie jest to łatwa sprawa, trudności mnóstwo, więc trzeba poczynać sobie roztropnie, bez gorączkowego pośpiechu... — Nie chodzi mi o pośpiech. Chodzi mi o informację, kiedy moglibyśmy dostać tragarzy. — Widzi pan, to łączy się z drugą kwestią. Wydaje mi się bardzo wątpliwe, żeby ludzie

tutejsi kwapili się do takiej podróży. Im wcale się nie uśmiecha porzucić domostwa i ruszyć na wyprawę bardzo niebezpieczną i daleką. — Jednak dają się do takich rzeczy skłonić, bo przecież w ich towarzystwie wyruszył pan w drogę dzisiaj rano... — Dziś rano? A, to była całkiem inna sprawa. — Dlaczego inna? Przecież spotkaliśmy pana w trakcie jego podróży? Czang nie odpowiedział, Conway zaś ciągnął dalej spokojniejszym już głosem: — Zrozumiałem. Więc spotkanie nasze nie było przypadkowe. Zastanawiałem się już zresztą nad tym w czasie drogi. A więc przyszliście specjalnie po nas, z góry zatem wiedzieliście też o naszym przybyciu. Nie rozstrzygnięta jest tylko kwestia: w jaki sposób? Pytanie to, wymówione z przyciskiem, naładowało jakimś elektrycznym potencjałem zaciszną atmosferę komnaty. W świetle papierowej latarni połyskiwała spokojna jak lico posągu twarz Chińczyka. Nagle nieznacznym gestem dłoni Czang rozładował napięcie. Pociągnąwszy za jedwabną makatkę, odsłonił wychodzące na balkon okno. Potem, lekko ująwszy Conwaya za ramię, wysunął się z nim razem na balkon, by odetchnąć świeżością czystego powietrza. — Bardzo, bardzo pan bystry — rzekł w zamyśleniu. — Myli się pan jednak w tym i owym. Dlatego też radzę: niech pan nie niepokoi przyjaciół snuciem jałowych domysłów. Proszę wierzyć: ani panu, ani im w Szangri-La nie grozi żadne niebezpieczeństwo. — Nie chodzi nam o niebezpieczeństwo, lecz o zwłokę. — Rzecz zrozumiała. Lecz zrozumiałe również, że nie da się uniknąć pewnej zwłoki. — Ze zwłoką, która będzie naprawdę nieunikniona, a przy tym możliwie krótka, potrafimy się jakoś pogodzić. — To jest rozsądne stanowisko. Bo nade wszystko pragnęlibyśmy, by pan i pańscy towarzysze czuli się tutaj jak najlepiej przez cały czas pobytu. — Pięknie więc. Co do mnie, to chwilowo ten pobyt tutaj wcale nie sprawi mi przykrości. Coś nowego, zajmującego, a przy tym możność wypoczynku, którego potrzebujemy zresztą wszyscy. Mówił to, podniósłszy wzrok ku szczytowi lśniącej piramidy Karakala. Suto opromieniona księżycem, wydawała się tak blisko, jakby dość było wyciągnąć rękę, by poczuć pod palcami kruchą materię światła, z którego cała turnia, złotawa na ciemnym niebie, wydawała się utworzona. — Jutro — odezwał się Czang — świat tutejszy wyda się panu jeszcze bardziej ciekawy. A jeżeli chodzi o wypoczynek, to mało jest miejsc na świecie, gdzie by można odpocząć lepiej. Lecz nawet i teraz, patrząc, Conway poczuł się odświeżony, jakby widokiem syciły się od razu nie tylko oczy, lecz wszystkie władze duszy. Wiatru nie było wcale, w przeciwieństwie do nocy poprzedniej, gdy tak straszna szalała wichura. Osłonięta górami dolina była widać zaciszną przystanią mającą szczyt Karakalu za swoją latarnię morską. Porównanie wydało się Conwayowi tym trafniejsze, że szczyt istotnie świecił połyskiem lodowatobłękitnym, nie gorzej niż satelita, dawca owej świetności. Coś skłoniło go, żeby zapytać o dosłowne znaczenie nazwy szczytu. Odpowiedź nadspodziewanie przywtórzyła tajemnym myślom Conwaya. — Karakal w narzeczu tutejszym znaczy „Księżyc błękitny” — rzekł Chińczyk. Conway nie podzielił się z towarzyszami swym domysłem, że przybycie rozbitków nie było dla mnichów z Szangri-La niespodzianką. Wprawdzie czuł, że powinien im był to powiedzieć, chodziło przecież o rzecz ważną — ale cóż, kiedy poczucie to z nadejściem ranka zamieniło się w jakiś czysto teoretyczny obowiązek, od którego silniejszy był wzgląd, że wypada drugich oszczędzać i o ile możności nie odbierać im resztek spokoju. Bo i w nim jakiś natrętny głos szeptał, że sprawa nie jest czysta, że Czang kręci, że nie jest godzien pełnego

zaufania, że tymczasem są po prostu więźniami i pozostaną nimi, zanim panom klasztoru nie przyjdzie ochota zająć życzliwsze stanowisko. Obowiązkiem jego było zrobić wszystko, żeby ich do tej życzliwości nakłonić. Obowiązek ten był aż nadto wyraźny; Conway był tu przede wszystkim urzędowym przedstawicielem swego państwa. Byłaby to więc ze strony mnichów gruba nielojalność, gdyby się do jego ze wszech miar rozsądnych żądań ustosunkowali negatywnie. Nie można by inaczej tego ocenić wedle zwykłych kryteriów urzędowych — a Conway, w pewnej cząstce swego ja, był człowiekiem na wskroś normalnym i wzorowym urzędnikiem. Nikt też nie umiał być bardziej od niego w pewnych sytuacjach stanowczy. Na przykład w owym krytycznym okresie, poprzedzającym ewakuację, spisał się tak, że w normalnym porządku rzeczy (myślał o tym z ironicznym uśmiechem) powinien otrzymać szlachectwo i zostać bohaterem budujących powieści dla młodzieży. Z Conwayem w piekle Baskulu — to brzmiałoby nieźle jako tytuł! Bo też istotnie dokazał w trudnych warunkach wiele. Nie było to byle co — wziąć za łeb całą tę gromadę cywilów, w której rozgardiasz powiększała jeszcze obecność starców i dzieci, dać wszystkim schron w ciasnym budynku konsulatu podczas rozpętanej dokoła pod hasłem „Śmierć cudzoziemcom!” zawieruchy rewolucyjnej i jeszcze od prowodyrów rewolty wytargować dla nich bądź układnością, bądź groźbami prawo opuszczenia miasta w samolotach; nieźle, naprawdę nieźle. Wypadałoby teraz tylko uruchomić stosunki i wysmażyć kilka tasiemcowych raportów do centrali, a skutek prawdopodobnie dałby się zauważyć już na najbliższej noworocznej liście osób odznaczonych nowymi tytułami i orderami. A pomijając to wszystko, stał się bóstwem w oczach Mallinsona. Tym bardziej teraz młodzian czuć się musi przykro zawiedziony. Szkoda. Ale Conway oswoił się już z tym, że ludzie często lubią go przez nieporozumienie. Bo nie było o czym gadać — nie należał do mężów stalowych i nieugiętych, którzy uchodzą za prawdziwych budowniczych wielkości imperium. Rolę taką zagrał tylko w jednoaktówce, zresztą powtarzał ją od czasu do czasu, z woli losu i centrali ministerstwa, i za wynagrodzeniem odpowiadającym szczeblowi służbowemu. Teraz natomiast czuł, że pociąga go, i to raczej przyjemnie, dziwna zagadka Szangri-La i tajemnica ich znalezienia się w klasztorze. O siebie przy tym nie czuł żadnego niepokoju. Mógł być przecież służbowo w każdej chwili delegowany do najpośledniejszej dziury, a im dziura bardziej egzotyczna, tym mniej sposobności do nudy. Więc czy jest racja narzekać, że przypadek, a nie jakiś smarkacz z centrali delegował go tym razem na miejsce chyba ze wszystkich na kuli ziemskiej najdziwniejsze? Toteż ani mu się śniło narzekać. Gdy rano przez swoje okno ujrzał lazur tybetańskiego nieba, nie oddałby tego widoku za żaden inny na świecie. Co tam Piccadilly czy Peszawar! A na towarzyszów wypoczynek nocny również podziałał krzepiąco. To pomyślne! Barnard rozruszał się znów i dowcipkował, że w tym klasztorze jak w hotelu angielskim przyjezdni otrzymują pokoje z kąpielą i śniadaniem (wedle znanej formuły: „bed, bath and breakfast”). Miss Brinklow za to przyznała, że mimo bardzo krytycznego nastawienia nie wykryła w swoim pokoju ani śladu dokuczliwych współlokatorów, jakich spodziewała się tam zastać. I nawet Mallinson, choć wciąż patrzący trochę wilkiem, na razie jak gdyby pogodził się ze swym losem. — Tak, dziś jeszcze nie wyjedziemy — mruczał. — Bo tu nie ma nikogo, co by umiał się energicznie wziąć do rzeczy. To Wschód, typowy Wschód, absolutnie niezdolni są zrobić coś szybko i sprawnie. Conway nie polemizował z tym zdaniem. Toż zaledwie niecały rok upłynął od chwili, jak Mallinson opuścił Anglię. Wystarczyło mu to, żeby uogólniać, a zresztą możliwe, że i po dwudziestu latach powtórzyłby to samo uogólnienie z równą wiarą. Mieściła się w tym zresztą doza prawdy. W rozumieniu Conwaya jednak nie tyle ludzie Wschodu grzeszyli ślamazarnością, ile raczej Anglicy i Amerykanie chorowali na gorączkę tempa i pośpiechu. Z tym poglądem zgodziłoby się zapewne bardzo niewielu ludzi w Europie Zachodniej, lecz Conway

z biegiem czasu i w miarę rozszerzania doświadczenia umacniał się w swym zdaniu. Wszystko byłoby dobrze, gdyby Czang nie był na domiar wszystkiego chytrym sofistą i gdyby Mallinson w gruncie rzeczy nie miał racji. Conway trochę nawet żałował, że nie dzielił niecierpliwości Mallinsona, bo ten w swym rozdrażnieniu nie czuł w starszym koledze oparcia. — Dziś poczekamy i rozejrzymy się. Może było to z naszej strony optymizmem, żeśmy od razu wczoraj oczekiwali od nich zakrzątnięcia się koło naszej sprawy — zwrócił się do młodzieńca. — Tak? Uważasz, że zrobiłem z siebie durnia, nagląc? Widzisz, ja po prostu nie mogłem inaczej. Zdawało mi się, że Czang kręci, i nadal tak mi się zdaje. Czy ty go przyparłeś do muru potem, w rozmowie w cztery oczy? — Rozmawialiśmy dość długo. On na ogół nie wyszedł poza mętne ogólniki. — Dziś za to przyciśniemy go. — Z pewnością — odparł Conway, nie ujawniając wielkiego entuzjazmu dla tej akcji. — A tymczasem zabierzmy się do tego wyśmienitego śniadania. Składało się ono z owoców, herbaty i chupatty (rodzaj macy indyjskiej), doskonale przyrządzonych i podanych. Gdy już kończyli się posilać, wszedł Czang i, kłaniając się z lekka, zaczął od grzecznościowych formułek powitania, nieco niezgrabnie brzmiących w języku angielskim. Conway wolałby rozmawiać z nim po chińsku, gdyby nie to, że nie wydał się dotąd ze swoją znajomością języków Wschodu i na wszelki wypadek nadal postanowił z tym się nie zdradzać. W przyszłości mogło się to okazać pożyteczne. Wysłuchał więc ze skupioną powagą etykietalnych pytań Czanga i ze swej strony zapewnił, że spał dobrze i że się czuje całkowicie wypoczęty. Czang wyraził z tego powodu radość i dodał: — Zaiste, słusznie powiedział wasz narodowy poeta, że sen wieczorem łata rozdarty za dnia rękaw troski. Ten popis erudycji nie został życzliwie przyjęty. Mallinson zareagował od razu odruchem pogardy, jaką w każdym zdrowym i młodym Angliku wywołuje wzmianka o poezji. — Pan, zdaje się, cytuje Szekspira, choć nie przypominam sobie tego kawałka. Ale odpowiem panu innym z niego cytatem: „Kiedy masz iść, idź zaraz”. Otóż pozwolę sobie jak najgrzeczniej panu powiedzieć, że odnosi się to właśnie do nas. Chciałbym poszukać dla nas tych tragarzy, i to nawet już zaraz rano, jeżeli pan pozwoli. Ultimatum to nie zrobiło na Chińczyku widocznego wrażenia, zrazu nie odpowiadał, wreszcie rzekł: — Przykro mi, ale te zabiegi na nic by się nie zdały. Żaden z naszych ludzi nie zechce państwu towarzyszyć w podróży tak dalekiej. — Na miłość boską, toż nie sądzi pan chyba, że pańskie słowa uznamy za załatwienie sprawy? — Ogromnie żałuję, ale innego jej załatwienia nie widzę. — To teraz pan widzi tak jasno — wtrącił Barnard. — A wczoraj jeszcze pan niczego nie był pewien! — Nie chciałem przygnębiać państwa, gdy byliście jeszcze bardzo zdrożeni. Teraz zaś, po przespanej nocy, państwo na pewno potrafią spojrzeć na rzecz bardziej trzeźwo. — Panie — przerwał mu Conway energicznie — dość sofistyki i ogólników! Pan wie, że zostawać tu bez końca nie możemy. I jasne jest, że sami wyruszyć stąd też nie możemy. Co zatem pan proponuje? Czang rozjaśnił twarz uśmiechem promiennym i przeznaczonym snadź wyłącznie dla Conwaya. — Drogi panie, propozycję swoją przedstawię z największą przyjemnością. Kolega pański stawiał sprawę w ten sposób, że nie można było ruszyć z miejsca; ale co innego mądre postawienie sprawy. Jak pewnie pan sobie przypomina, juz wczoraj ktoś zauważył — zdaje

się, pański kolega — że czasem musimy komunikować się z dalekim światem. Tak rzecz się ma w istocie. Od czasu do czasu zgłaszamy swoje zapotrzebowania w bardzo odległych miejscach i następnie w swoim czasie otrzymujemy przedmioty, których żądaliśmy. W jaki to się sposób odbywa, panom nie będę szczegółowo opisywał. Ważne jest to, że niebawem odbierzemy jeden z takich transportów, a ponieważ ludzie z karawany będą wracać, więc może przy tej sposobności państwo potrafią porozumieć się z nimi i co do swojego powrotu. Doprawdy, nic lepszego państwu nie umiałbym zaproponować, i tuszę, że gdy przybędą... — Dobrze, a kiedy przybędą? — przerwał brutalnie Mallinson. — Oczywiście daty tej z góry dokładnie określić się nie da. Państwo sami przekonali się o trudnościach podróży w tym terenie. Trzeba się także liczyć z możliwością nieoczekiwanych komplikacji, na przykład ze zwłoką wskutek niepomyślnych warunków atmosferycznych, albo też... Z kolei interweniował Conway: — Chwileczkę! Postawmy sprawę jasno. Proponuje pan, żebyśmy wynajęli sobie tragarzy, ludzi, co tu niebawem przybędą z transportem. Propozycji tej — a nie wygląda ona na złą — nie odrzucamy, ale trzeba ją bardziej sprecyzować. Pierwsza kwestia to, jak już przed chwilą mówiono, data przybycia tych ludzi. A druga to pytanie, dokąd nas odprowadzą? — Pytanie to trzeba by zadać im samym. — Czy mogliby odprowadzić nas do granic Indii? — Nie potrafię tego panu powiedzieć. — Niechże więc pan odpowie na pytanie pierwsze. Kiedy tu będą? Nie chodzi o ścisłą datę; tylko czy za tydzień, czy za rok? — Może będą za jaki miesiąc, a w każdym razie, przypuszczam, nie później niż za dwa miesiące. — Albo za trzy, albo za cztery, albo za pięć! — wybuchnął Mallinson. — A my... pan myśli, że my będziemy tu siedzieć i czekać, aż za iks miesięcy jakaś karawana czy transport zechce nas zabrać ze sobą, i to nie wiadomo jeszcze, dokąd? — „Za iks miesięcy” to fantazja, proszę pana. Bo jeżeli nic nieprzewidzianego nie zajdzie, to, jak już powiedziałem, nie trzeba będzie czekać dłużej niż dwa miesiące. — Pan to mówi serio? Dwa miesiące w tej dziurze? To śmieszne, to niepoważne! Conway, i ty byś mógł się na coś podobnego zgodzić? Dwa tygodnie to jest maksimum! Czang ruchem dyskretnym otulił się szczelniej szatą na znak, że ma dość tej rozmowy. — Bardzo przepraszam, jeżeli czymś pana uraziłem. Lecz zapewniam, że póki państwo będą skazani na przykrość pobytu u nas, my ze swej strony czynić będziemy wszystko, abyście nie mieli powodu skarżyć się na naszą niegościnność. Do zapewnienia tego nic więcej dodać nie mogę. — Nie potrzebujesz pan nic dodawać! — rzucił Mallinson z pasją. — Jeśli się panu zdaje, że trzyma nas pan w garści, to, psiakrew, pan grubo się myli! I bez waszego zmiłowania dostaniemy dla siebie tragarzy. A pan niech sobie podryguje, ile chce, niech się kłania... Conway położył dłoń na ramieniu młodzieńca. Wpadając w gniew Mallinson stawał się całkiem smarkaczem, wygadywał, co mu tylko ślina na język przyniosła, przestawał dbać o sens i przyzwoitość. Biorąc pod uwagę ułożenie i temperament młodziana, Conway musiał być wyrozumiały na jego wybryki — lecz jakże zniesie je chińskie poczucie delikatności? Na szczęście Czang nadzwyczaj taktownie, w najbardziej właściwym momencie wyniósł się z pokoju.

ROZDZIAŁ V Cały czas do południa strawili następnie na dyskusjach. Dla grona, co spodziewało się wytchnąć w lokalach klubowych i domach misyjnych, był to niewątpliwie niemały szok, że zamiast tego zostać mieli na dwa miesiące w klasztorze tybetańskim. Lecz tak silny był pierwszy wstrząs, jakiego doznali zaraz po swoim przybyciu, że na ten drugi szok zareagowali już względnie słabo. Nawet Mallinson po swym gwałtownym proteście na pół otępiał i stał się raczej fatalistą. — Ja nie mogę już więcej o tym dyskutować — rzekł nerwowo ciągnąc dym z papierosa. — Co o tym wszystkim myślę, powiedziałem nie raz i nie dwa. W tym wszystkim jest jakieś gałgaństwo. Wyczuwam je. Ani sekundy dłużej nie zostałbym tu, gdybym zaraz mógł stąd się wynieść. — Rzecz zrozumiała, mój drogi — odparł Conway. — Tylko że na razie nie to jest ważne, co by było, gdyby, lecz to, z czym się musimy pogodzić, chcąc czy nie chcąc. Nie ma co, jeżeli powiadają nam, że nie dadzą czy nie mogą dać targarzy, to sprawa jest jasna i tylko wypada czekać, aż przyjdzie ta partia z transportem. Nieprzyjemnie jest przyznać się tak do bezsilności, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. — To, według ciebie, mamy czekać tutaj dwa miesiące? — Innego wyjścia nie widzę. Mallinson strząsnął popiół z wymuszoną nonszalancją. — No, to ślicznie. Czekamy dwa miesiące. Nic tylko wiwatować! Conway zaś mówił dalej: — I niekoniecznie musi nam tu być gorzej, niż byłoby gdziekolwiek indziej na odludziu. Ludzie naszych profesji — a chyba dotyczy to nas wszystkich — muszą być przygotowani na to, że zostaną wysłani gdzieś na koniec świata. No, na tym naturalnie cierpią ci, co mają związki rodzinne lub przyjacielskie. Ja pod tym względem jestem o tyle szczęśliwy, że zdaje się, nikogo nieobecność moja zbyt głęboko dziś nie zasmuca, a co się tyczy mojej roboty, to również nie jest ona tego rodzaju, żeby nie mógł jej wykonać ktoś inny. Tu zwrócił się ku towarzyszom, jakby czekając, aby z kolei i oni powiedzieli coś na poruszony temat. Mallinson nie odezwał się wprawdzie, lecz nie było dla Conwaya tajemnicą, że młodzieniec ma w Anglii rodziców i narzeczoną, więc odczuwać musi boleśnie obecne swe położenie. Co do Barnarda, to ujawnił on przy tej sposobności swój stały dobry humor. — Ja uważam, że wyciągnąłem los niezły; dwa miesiące domu poprawczego mnie nie zabiją, a z moich nie zaniepokoi się o mnie nikt, bo i tak zawsze kiepski był ze mnie korespondent. — Ale pisma podadzą nasze nazwiska. O tym pan zapomina — zwrócił mu uwagę Conway. — Ogłoszą, że zaginęliśmy bez wieści, ludzie pomyślą więc, że zdarzyło się nam coś najgorszego! Było to niespodzianką dla Barnarda, lecz zaraz wykrzywił twarz grymasem uśmiechu. — Aaa, to prawda, no, ale mnie to nie zaboli, zapewniam pana. Conway wyraził z tego powodu zadowolenie, choć trudno było zrozumieć, co właściwie Barnard ma na myśli. Z kolei zwrócił się do milczącej dotychczas panny Brinklow, która przez cały czas pertraktacji z Czangiem nie odezwała się ani słowem. Osobistym swym losem przejmowała się widać niewiele. Oświadczenie swe złożyła z całą pogodą: — Pan Barnard, moim zdaniem, ma słuszność. Cóż znaczą dwa miesiące? Obojętna rzecz, gdzie się jest, gdy się jest u Pana Boga na służbie. Posłała mnie tu Opatrzność, ja widzę w tym jej zrządzenie i swoją misję. Stanowisko to wydało się Conwayowi bardzo, ze względu na okoliczności, sensowne.

— Na pewno inni członkowie misji dumni będą z pani po jej powrocie! Tyle pani im powie ciekawego. Wszyscy zresztą nauczymy się tu niemało. Niech to będzie dla nas pewną pociechą. Rozgadali się niebawem wszyscy. Conway był aż zdziwiony, że Barnard i miss Brinklow tak łatwo dostosowują się do nowych warunków. Ze zdziwieniem łączyła się ulga: bo było ulgą zaiste mieć do czynienia tylko z jednym rozgoryczonym. Lecz nawet i Mallinson po gwałtownej sprzeczce był teraz spokojniejszy; wprawdzie jeszcze się w nim coś burzyło, ale próbował już przyzwyczaić się trochę i spojrzeć także na jaśniejszą stronę rzeczy. „Pan Bóg jeden wie, jak nam wypadnie postąpić” — westchnął, ale i w tym westchnieniu była pewna doza rezygnacji. — Przede wszystkim nie powinniśmy szarpać sobie wzajemnie nerwów bez potrzeby — zareplikował Conway. — Dobrze, że nie możemy tu narzekać na ciasnotę i że nie ma przepełnienia. Jak dotąd, nie licząc służby, widzieliśmy tylko jednego lokatora. Barnard kładł nacisk na inny powód do optymizmu. — Dobre i to, że głodem przymierać tu nie będziemy, sądząc z tych pierwszych posiłków. No, ale, widzisz pan, ładną forsę włożono w ten interes! Takie łazienki, jakie widzieliśmy, kosztują. Ale kto na to wszystko zarobił? Przecież nie zapracowali na ten komfort wieśniacy w dolinie, bo z tego, co wyprodukują, niewiele zostanie na wywóz. Czyżby rozwinęło się tu górnictwo? — Same zagadki — powtórzył Mallinson. — Widać mnisi mają garnki ze złotem gdzieś w podziemiach, jak jezuici. A urządzenie łazienek zafundował im pewnie w prezencie jakiś milioner. Zresztą, co mnie to wszystko będzie obchodzić, skoro tylko się stąd ulotnię. Na razie przyznaję, że widoki tu są naprawdę ładne. Miejsce nadawałoby się na ośrodek sportów zimowych, gdyby było lepiej położone. Ciekawym, jak by się zjeżdżało na nartach po tych zboczach? Conway spojrzał na młodzieńca badawczo, lecz wzrokiem cokolwiek rozbawionym. — Wczoraj, kiedy ci pokazałem szarotkę przypomniałeś mi, że nie jesteśmy w Alpach. Teraz ja ci odpłacę. Nie radzę ci tu próbować zjazdów jak z Wengen-Scheidegg. — Tu pewnie nikt nie widział nigdy skoku narciarskiego! — Ani meczu hokejowego — podkpiwał dalej Conway. — Mógłbyś zostać trenerem. Jaki by to był ciekawy mecz: świeccy przeciwko lamom! — To by się dopiero podciągnęli! — zauważyła panna Brinklow, zawsze biorąca rzeczy serio. Trudno było na tę uwagę coś powiedzieć, ale dyskusja i tak skończyła się, bo właśnie poproszono gości na obiad, który i doborem dań, i sprawnością obsługi przy stole zrobił wrażenie jak najlepsze. Gdy następnie Czang zjawił się znowu, nikomu już nie było pilno wznawiać z nim kłótni. Czang zaś z ogromnym taktem tak prowadził rozmowę, jakby między nim i resztą towarzystwa nic nigdy nie zaszło. Czwórka uchodźców z Baskulu również tę przesłankę przyjęła. Gdy zatem po skończonym posiłku gospodarz zaproponował małą przechadzkę po klasztorze, ofiarowując się przy tym na przewodnika, propozycję tę przyjęli ochoczo. — Trzeba to chociaż raz obejrzeć, nie wiadomo, kiedy tu jeszcze będziemy — żartował Barnard. Miss Brinklow zdobyła się na głębszą refleksję. — Nie śniło mi się, kiedy w Baskulu wsiadaliśmy do samolotu, że trafimy na koniec w takie miejsce — szepnęła, kiedy pod wodzą Czanga ruszyli na zwiedzanie. — A czemu właśnie akurat tu, wciąż nie wiemy — przypomniał swą pretensję Mallinson. Conway nie miał przesądów na punkcie rasy albo koloru skóry. Po prostu grał komedię,

kiedy w klubach albo wagonach pierwszej klasy udawał, że szczególnie ceni „białość” twarzy odbijających od korkowego hełmu czerwonością befsztyka. Miało to jednak, zwłaszcza w Indiach, tę zaletę, że upraszczało stosunki, a Conway z reguły dążył w tej dziedzinie do uproszczeń. Ale w Chinach mniej to było potrzebne; wśród Chińczyków miał wielu przyjaciół i ani mu na myśl nie przyszło uważać ich za gorszych od siebie. Dlatego też i w stosunku do Czanga nie miał żadnych rasowych uprzedzeń i widział w nim tylko staruszka wytwornych manier, rzetelności zaś mniej nieskazitelnej, lecz w każdym razie bardzo inteligentnego. Mallinson nie umiał nań patrzyć inaczej jak przez pręty urojonej klatki. Miss Brinklow niosła w ręku kaganek oświaty przed ciemnym poganinem, a Barnard promieniował wobec niego dobrodusznością, jaką się okazuje lokajowi. Ale spacer po Szangri-La okazał się tak ciekawy, że wszystkie te niuanse na razie nie mogły się zaznaczyć. Conway widywał już na Wschodzie podobne przybytki, lecz ten ze wszystkich był największy i najokazalszy, i to nie tylko ze względu na swoje położenie. Sam spacer przez szereg wnętrz i dziedzińców zajął całe popołudnie, aczkolwiek wielu budynków, jak Conway zauważył, w ogóle nie odwiedzili. Lecz i to, co widzieli, wystarczyło, by każdy ze zwiedzających umocnił się jeszcze w swych początkowych wrażeniach. Barnard więc upewnił się ostatecznie, że klasztor jest niezmiernie bogaty. Panna Brinklow wpadła na trop mnóstwa nowych poszlak świadczących o niemoralności lamów. Mallinson zaś, zrazu rozciekawiony nowymi widokami, poczuł się wkrótce zupełnie tak samo zmęczony jak przy zwiedzaniu zabytków na niższych wysokościach. W trakcie wycieczki nie nabrał też większego przekonania do lamów. Jeden Conway poddał się i coraz bardziej ulegał swoistemu czarowi tego miejsca. Więcej niż którymkolwiek z poszczególnych przedmiotów uczuł się zachwycony elegancją całości, ujawniającą się stopniowo, a świadczącą o smaku równie wytwornym jak skromnym, pieszczącą zmysł harmonii, a nie drażniącą wzroku natręctwem części. Ze strefy tych odczuwań świadomym wysiłkiem jaźni przerzucił się do sfery znawstwa i ocenił, że w klasztorze mieszczą się skarby godne najwyższej pożądliwości muzeów i milionerów. Zauważył przepiękne, perłowobłękitne okazy ceramiki z okresu Sungów; malowidła sprzed lat przeszło tysiąca wykonane kolorowymi tuszami; przedmioty z laki, na których feeryczne pejzaże, cyzelowane drobiazgowo, tworzyły kompozycje raczej muzyczne w efekcie niż malarskie. Zaklęte w porcelanę i lakier snuło się po nich niezrównane wyrafinowanie, które tylko z początku odbijało się w umyśle widza wzruszeniem, a potem przeistaczało się bez reszty w czystą myśl. Obce mu były chełpliwość, efekciarstwo, wrzaskliwa emocjonalność. Te twory doskonale misterne zjawiły się na świecie jak płatki kwiatu wyfruwające z pąka. Na widok takich cudów oszaleliby chyba zbieracze, lecz Conway do tego gatunku ludzi nie należał. Ani środków na to nie miał, ani w ogóle też pasji gromadzenia. Żywił upodobanie do sztuki chińskiej, bo zaspokajał w ten sposób pewną potrzebę swego ducha. Od świata, produkującego w coraz większym zgiełku swe kolosy, odwracał się w cichości ducha ku miniaturowym, ujmującym, wycyzelowanym tworom. Przechodząc z sali do sali, ze wzruszeniem prawie pomyślał, ze nad tym światkiem drobniutkich motylich uroków piętrzy się olbrzymia kopa Karakalu. Ale klasztor posiadał coś więcej oprócz kolekcji sztuki chińskiej. Bardzo pięknie przedstawiały się także zbiory biblioteczne. W wielkiej, wysokiej sali książki porozmieszczane były tak dyskretnie po rozmaitych niszach i wnękach, że w atmosferze biblioteki więcej czuło się ducha mądrości niż uczonej pedanterii, więcej wytworności niż powagi. Conway, szybko zlustrowawszy wzrokiem niektóre szafy, zdziwił się niemało. Klasycy literatury światowej sąsiadowali na półkach z przedstawicielami umysłowego dziwactwa, o których wartości nie umiałby zawyrokować. Mnóstwo było książek angielskich, francuskich, niemieckich i rosyjskich, nadzwyczaj wiele też dzieł chińskich i w innych językach wschodnich. Szczególnie zainteresował go dział tybetański, gdzie nie brakowało białych kruków. Oto na przykład

Antonio de Andrade: Novo Descombrimento de Grão Catayo ou dos Reinos de Tibet * (Lizbona 1626), i Athanasiusa Kirchera China (w Antwerpii, r. 1667); oto Thevenot, Voyage à la Chine des Pères Grueber et d'Orville, i Beligatti — Relazione inedita di un Viaggio al Tibet. Właśnie przerzucał kartki powyższej Relacji, gdy zauważył, że Czang przygląda mu się uprzejmie, a ciekawie. — Czy jest pan może uczonym? — padło w ślad za spojrzeniem pytanie. Conway nie wiedział, co właściwie odpowiedzieć. Był niby naukowcem, bo przecież w swoim czasie pracował w Oksfordzie. Wiedział jednak, że słowo „uczony”, chociaż brzmiące jak najwyższy komplement w ustach Chińczyka, dla uszu angielskich brzmi nieco pompatycznie. Toteż głównie ze względu na swoich towarzyszów zaprzeczył. — Lubię książki — odpowiedział — ale do pracy naukowej w ostatnich latach nie miałem na ogół sposobności. — Ale chciałby pan móc poświęcić się studiom? — Poświęcić? To może za wiele powiedziane. Ale wiem dobrze, jaka to przyjemna rzecz — studia. W rozmowę wdał się Mallinson, który przez ten czas zdążył się zainteresować jedną z książek. — Conway, tu coś dla ciebie. Jako naukowiec może zechcesz przypatrzyć się tej mapie. — Map mamy całe setki — wyjaśnił Czang. — Ze wszystkich mogą państwo korzystać, ale o jednym winienem z góry uprzedzić. Na żadnej z tych map nie oznaczono położenia Szangri-La. — A to doprawdy osobliwe — odrzekł Conway. — Z jakiej racji? — Racja jest po temu bardzo dobra, lecz ponad to nic dodać nie mogę. Conway przyjął to wyjaśnienie z uśmiechem, Mallinson zaś znów się skrzywił. — Jeszcze jedna zagadka — zirytował się. — I po co? Czyśmy widzieli tu co, co warto osłaniać tajemnicą? Tu całkiem niespodziewanie ocknęła się panna Brinklow, która dotąd krążyła po salach jakby w transie. — A czy będziemy mogli zobaczyć lamów przy pracy? — zaszczebiotała swoim specyficznym tonem, którym całkiem skutecznie terroryzowała przewodników wycieczek Cooka. Można też było z niego wnosić, że pytająca pracę wyobraża sobie jako jakieś osobliwe rękodzielnictwo, że ma na myśli tkaczy, dywaniki do modlitwy czy jakieś inne prymitywne wytwory sztuki ludowej, o których mogłaby później opowiadać po powrocie. Umiała zawsze tak się zachować, jakby się niczemu nie dziwiła, ale z lekka była wobec wszystkiego krytyczna, a z postawy tej nie wytrąciła jej i odpowiedź Czanga. — Niestety, proszę pani, to nie da się zrobić. Nigdy, czy ściślej biorąc, prawie nigdy, nie mogą widzieć lamów ci, co sami szczebla tego nie osiągnęli. — No, trudno, to ich nie zobaczymy — zgodził się Barnard. — A szkoda, prawdziwa szkoda! Pan nawet nie wie, jak bym chciał zamienić uścisk dłoni z waszym naczelnikiem. Czang przyjął to oświadczenie życzliwie i z powagą. Ale miss Brinklow nie dała się tak łatwo odwieść od swego tematu. — No, więc co robią lamowie? — Zajmują się głównie kontemplacją i poszukiwaniem mądrości. — Dobrze, ale to nie jest praca! — Więc w takim razie nic nie robią. — Tak przypuszczałam. — Po tych słowach miss Brinklow podsumowała całość swoich spostrzeżeń: — Ogromnie wdzięczna jestem panu, Mr. Czang, że pan to wszystko nam * Czyli „Nowe odkrycie Wielkich Chin albo Królestw Tybetu”. Jest to istotnie pierwsza europejska relacja pióra portugalskiego jezuity o podróży do Tybetu, do dziś zachowująca duże walory poznawcze. Cieszyła się olbrzymim rozgłosem; polski jej przykład (O. Szembeka) wyszedł w Krakowie w r. 1629.

pokazał, ale nie przekonał mnie pan, że tu się coś pożytecznego robi. Ja wolę praktyczniejszą działalność. — A może miałaby pani ochotę na herbatę? Conway miał zrazu wrażenie, że w pytaniu zabrzmiała ironia, ale snadź tak nie było. Parę godzin zeszło szybko na zwiedzaniu, a Czang, choć co do jadła wstrzemięźliwy, lubił zwyczajem chińskim popijać często herbatę. Miss Brinklow również przyznała, że zwiedzanie galerii obrazów albo zbiorów w muzeach przyprawia ją zawsze o ból głowy. Zgodnie postanowiono więc napić się herbaty, Czang zaś zaprowadził towarzystwo przez kilka dziedzińców na miejsce nieoczekiwanie i niezrównanie piękne. Od kolumnady stopnie schodów wiodły w dół do ogrodu, gdzie kaprys sztuki irygacyjnej potrafił umieścić jeziorko, którego powierzchnię niczym zielone kafle pokryły jak najszczelniej liście lotosu. Dokoła tego stawku rozstawiona była mała menażeria lwów, smoków i jednorożców z brązu, wystylizowanych potworków, których drapieżność nie mąciła spokoju otoczenia, lecz go uwydatniała. Proporcje w tym obrazie tak były składne, że wzrok bez pośpiechu wędrował od szczegółu do szczegółu, bo żaden agresywnie nie rywalizował z innymi. Nawet masyw Karakalu, zarysowany wspaniale nad dachami z błękitnej dachówki, zdawał się wcielony artystycznie w plan całości. — Śliczny widoczek — orzekł Barnard, gdy razem z Czangiem wchodzili do niewielkiego, otwartego na przestrzał pawilonu. Ku jeszcze większej radości Conwaya w pawilonie znaleźli klawikord oraz nowoczesny fortepian koncertowy. Zaiste, była to dla niego najbardziej nieoczekiwana ze wszystkich niespodzianek, jakich nie poskąpiło im to popołudnie. Zasypał Czanga nowymi pytaniami, ten zaś w swych odpowiedziach był aż do pewnych granic całkowicie szczery. Wyjaśnił, że lamowie muzykę europejską cenią wysoko, najwyżej zaś stawiają Mozarta; zresztą posiadają w swej bibliotece wszystkie znakomitsze dzieła tej muzyki, a niektórzy z nich sami opanowali do wirtuozostwa technikę gry na różnych instrumentach. Barnard zainteresował się w związku z tym głównie kwestią transportu. — Dobrze, a czy i ten fortepian przewieźliście tą drogą, którą myśmy tu wczoraj przyszli? — Innej nie ma. — Nie, to coś niesłychanego! A pomyśleć, że wystarczyłoby wam zupełnie radio i gramofon. A może nie znacie jeszcze tych wynalazków? — Owszem, mieliśmy o nich sprawozdania, ale podobno góry uniemożliwiłyby u nas odbiór radiowy, a co się tyczy gramofonu, odpowiedni wniosek został już przedstawiony naszej zwierzchności, lecz uznała ona, że nie ma się co spieszyć z załatwieniem tej sprawy. — Mógłbyś mi pan nie mówić i też bym się tego domyślił — odparł Barnard. — Wyobrażam sobie, że to wasza dewiza: ,,Nic pilnego” — zarechotał grubym śmiechem, po czym ciągnął: — No, a jeżeli kiedyś we właściwym czasie wasi szefowie zdecydują, że trzeba sprowadzić gramofon, to jak się do tego zabierzecie? Fabryka wam na miejsce nie dostarczy. Załatwicie to chyba przez jakiegoś swojego agenta w Pekinie albo Szanghaju, albo jeszcze gdzie indziej, i będzie to was kosztować ładny grosz! Ale Czang i tym razem nie dał się pociągnąć za słowo. — Snuje pan bardzo inteligentnie swe domysły, Mr. Barnard, ale co do mnie, nie będę się w tej sprawie wypowiadał. I znów utknęliśmy — pomyślał sobie Conway — utknęliśmy na niewidzialnej linii granicznej, poza którą posunąć się wciąż nie możemy. Lecz samo ustalenie, którędy przechodzi owa linia, to przypuszczalnie kwestia niedługiego czasu... Z rozmyślań tych na razie wyrwała go nowa niespodzianka. Ruchliwi, zwinni Tybetańczycy roznosili już w płaskich filiżaneczkach wonny napój, a wraz z nimi niepostrzeżenie weszła także dziewczyna w stroju chińskim. Stanęła przy klawikordzie i zagrała gawota Rameau. Już pierwsze dźwięki wręcz

oczarowały Conwaya. Te srebrno brzmiące melodie Francji wieku osiemnastego wytwornością swą nie ustępowały wazom Sungów, cudnym wyrobom z laki ani owej sadzawce z lotosami. Od nich także szedł ów przedziwny aromat nieśmiertelności, co je zakonserwował w epoce tak dla nich nieprzychylnej. Po chwili Conway zainteresował się także wykonawczynią utworu. Miała nosek długi, niezbyt wydatny, kości policzkowe wystające i bladożółtą cerę — cechy właściwe Mandżurkom. Czarne włosy miała z czoła odgarnięte w tył i uwiązane w pukiel, w ogóle zaś sprawiała wrażenie wykończonej w każdym szczególe miniaturki. Usteczka przypominały różowy kwiatek powoju, cała postać trwała nieruchomo, pracowały tylko dłonie i ich długie paluszki. Skoro tylko gawot się skończył, skłoniła się lekko i wyszła. Czang, posławszy jej na pożegnanie uśmiech, spojrzał z triumfem na Conwaya. — Zadowolony pan? — A kto jest ta dziewczyna? — wtrącił się Mallinson, zanim Conway zdążył odpowiedzieć. — Nazywa się Lo-Tsen. Biegle grywa na europejskich instrumentach klawiszowych. Jak ja, nie dostąpiła jeszcze pełnego wtajemniczenia. — Doprawdy trudno się dziwić — obruszyła się misjonarka. — Przecież to jeszcze prawie dziecko. A więc w zasadzie kobiety mogą być u was lamami? — Różnice płci nie mają pod tym względem dla nas znaczenia. — Nadzwyczajny jest ten wasz ustrój — zawyrokował po chwili milczenia Mallinson. Dopijali herbaty, nic nie mówiąc. W powietrzu zdawały się unosić echa dźwięków klawikordu, niewoląc dziwnym czarem. Na odchodnem Czang uprzejmie zapytał, czy goście się nie wynudzili. Imieniem ich Conway z równą uprzejmością zapewnił, że bawili się bardzo dobrze. Czang, wyraziwszy z tego powodu swą radość, prosił, aby na przyszłość, dopóki tylko tu będą, korzystali swobodnie z biblioteki i salki koncertowej. Conway znów ze szczerą wdzięcznością podziękował. — Ale czy nie przeszkodzimy lamom? — zapytał. — Czy nigdy tam nie zachodzą? — Ustąpią państwu miejsca, skoro mają zaszczyt was gościć. — To doprawdy ładnie z ich strony — cmoknął Barnard. — No, i mamy w tym dowód, że nas jednak zauważyli. To postęp niewątpliwy, i przyznam, że czuję się teraz spokojniejszy. — Po tych słowach zwrócił się do Czanga: — Urządzenia macie pierwsza klasa. A ta mała gra prześlicznie! Ciekawym, ile ma lat? — O tym niestety pana poinformować nie mogę. — Aha, o wieku kobiet się nie mówi! — zaśmiał się Barnard domyślnie. — Otóż to — Czang przytaknął ze znaczącym uśmiechem. Tegoż wieczora Conway, zostawiwszy towarzystwo, poszedł obejrzeć klasztor w iluminacji księżycowej. Czarownie wyglądało w tym blasku Szangri-La. Kusiło tajemniczością, co przecież jest elementem czaru. Powietrze było chłodne, nieruchome, wyniosła iglica Karakalu zdawała się być tuż, o wiele bliżej, niż za dnia. Conway czuł się i fizycznie szczęśliwy, nasycony uczuciowo i umysłowo odprężony. Zarazem jednak intelekt jego pracował w dalszym ciągu nad zagadką. Granica obrębu tajemnicy stała się o wiele wyraźniejsza, lecz dojrzeć coś poza tą granicą było trudno. Mimo to seria zagadek, w które los go uwikłał wraz z trojgiem przygodnych towarzyszy, zaczęła się już porządkować w jego myśli; rozwiązania ich wprawdzie jeszcze nie miał, lecz pewien był, że się rozwiązują według jednego klucza. Prowadzącą pod arkadami galerią wyszedł na taras, z którego widać było dolinę. Uczuł woń tuberozy, przywabiającą wspomnienia. W Chinach nazywano ją „zapachem światła miesięcznego”. Przyszło mu na myśl, że gdyby blask ten miał swój równoważnik dźwiękowy, byłby nim gawot Rameau, niedawno wykonany przez dziewczynę na klawikordzie. Z kolei zaczął myśleć i o niej. Dotąd jakoś nie wyobrażał sobie obecności kobiet w Szangri-La, zasada życia klasztornego na pozór zdawała się wykluczać tę możliwość. Zastanowiwszy się

uznał, że może ta innowacja nie jest zła. Artystka może być cennym członkiem społeczności — wedle słów Czanga — „umiarkowanie heretyckiej”. Z tarasu spojrzał na dół w granatowoczarną otchłań. Spad był niewiarygodnie wielki, sięgał pewnie mili. Czy mnisi pozwolą mu zejść w dolinę i poznać cywilizację tubylczą? Ten malutki rezerwat swoistej kultury, ukryty wśród gór, rządzony chyba teokratycznie, sam przez się był dość ciekawym przedmiotem dla badań historycznych, aczkolwiek poza tym sprawy te wiązały się niewątpliwie z problemem tajemnic klasztoru. Nagle na fali powietrznej z doliny przypłynęły na taras jakieś dźwięki. Wsłuchując się rozróżnił odgłosy dalekich trąb i gongów i jeszcze coś, jak gdyby zbiorowe zawodzenie. Wiatr odgłosy te bądź tłumił, bądź przybliżał; choć nikłe, świadczyły one nader wymownie o życiu w dolinie i protestowały przeciw zimnemu dostojeństwu murów klasztornych. Puste dziedzińce i jasne ściany Szangri-La tchnęły spokojem ciszy, której chwile wprost nie śmiały zakłócać przemijaniem. Wysoko nad tarasem świeciło w górze okno różowozłote. Czy właśnie tam przy świetle kolorowej latarni lamowie pogrążają się teraz w kontemplacji i zastanawiają się nad sposobami zdobycia mądrości? Żeby wywiedzieć się o tym, wystarczyłoby po prostu otworzyć drzwi w ścianie i dalej iść aż do celu gankiem i korytarzami; jednak wiedział, że o takiej swobodzie poruszeń nie ma mowy. Przecież pilnują go nawet w tej chwili. Właśnie przechodzą przez taras dwaj Tybetańczycy i zatrzymują się przy balustradzie, jak gdyby od niechcenia... Twarze bez wyrazu złośliwości, na gołych ramionach niedbale udrapowane barwne płaszcze. Z dołu doleciał znów zgiełk trąb i gongów. Conway dosłyszał przy tym, że jeden z Tybetańczyków na pytanie drugiego odpowiedział: „To pogrzeb Talu”. Conway znał tybetański bardzo słabo, nadstawił uszu tym pilniej, z pierwszych bowiem słów trudno było wiele wyrozumieć. Po chwili ten, co pytał, podjął znowu rozmowę. Z odpowiedzi, jakie w dalszym ciągu otrzymał, Conway zrozumiał mniej więcej tyle: „On umarł za górami”. „Spełnił, co wielcy z Szangri-La mu kazali”. „Nad wierchami przeleciał na sztucznym ptaku”. „I przywiózł ze sobą obcych”. „Talu nie bał się ani wiatru, ani zimna po tamtej stronie”. „Chociaż dawno odjechał, pamiętają go w dolinie Błękitnego Księżyca”. Nie wyłoniwszy z rozmowy żadnych innych zrozumiałych urywków, wrócił do swego pokoju. To co usłyszał, stanowiło nową cenną wskazówkę orientacyjną i tak doskonale pasowało do jego własnych domysłów, że aż się dziwił w duchu, że sam od razu na rzecz tak prostą nie wpadł. Owszem, dopuścił tę myśl przelotnie już pierwej, ale wydawała się tak fantastyczna, że z punktu ją odrzucił. Teraz atoli pojął, że to, co się wydawało fantastyczne, było faktem. A więc podróż napowietrzna z Baskulu nie została zaimprowizowana przez wariata. Nie, całą rzecz uplanowano, przygotowano i wykonano na rozkaz z Szangri-La. Imię pilota znają tutejsi ludzie, widać był to dla nich ktoś bliski, skoro teraz go opłakują. Niezawodnie kierowniczą rolę w tym wszystkim odegrała jakaś władcza inteligencja, dążąca do swoich celów. Czyjaś wola była jakby arkadą wznoszącą się ponad szeregiem niezrozumiałych wypadków. Ale ku czemu zmierzała? Jakiż to mógł być cel, dla którego miał ktoś capnąć czterech pasażerów, co akurat pewnego dnia przypadkiem wspólnie zajęli miejsca w pewnym angielskim, rządowym samolocie? Problem był zastanawiający, lecz paranie się z nim sprawiało Conwayowi także przyjemność. Bo było to zagadnienie, które wymagało dużej jasności myśli i z tego względu pociągało go szczególniej. Postanowił sobie przy tym od razu, że sensacyjnym, lecz niepokojącym swoim odkryciem nie podzieli się na razie ani z towarzyszami, którzy i tak nic by mu nie pomogli, ani z gospodarzami, którzy na pewno nie zechcieliby w ogóle przyjść mu z pomocą.

ROZDZIAŁ VI — Ja tylko powiem, że można gorzej wpaść — zreasumował swoje wrażenia Barnard pod koniec pierwszego tygodnia pobytu w Szangri-La. Niewątpliwie miał rację. Rozbitkowie bowiem zdążyli się przez ten czas przyzwyczaić do nowego porządku, którego monotonia nie była — a to dzięki wysiłkom Czanga — ostatecznie przykrzejsza niż spędzanie wakacji według dokładnie obmyślonego planu. Wszyscy przyzwyczaili się znosić niskie ciśnienie i czuli się doskonale, musieli tylko unikać wysiłków fizycznych. Zorientowali się też, że o ile za dnia jest gorąco, o tyle nocami zimno, że klasztor jest od wiatrów niemal całkowicie osłonięty, że w dolinie hodują dobry tytoń, że lawiny z Karakalu spadają zwłaszcza koło południa, że niektóre potrawy i napoje lepiej smakują od innych i że każde z nich ma własne gusty i dziwactwa. Tak właśnie mogliby poznawać się nawzajem czterej koledzy w szkole, gdzie jakimś cudem byliby przez kilka dni zdani tylko na siebie. Czang starał się, o ile możności, usuwać powody do zadrażnień. Oprowadzał gości jako przewodnik, wymyślał im różne zajęcia, dobierał dla nich lekturę, konwersował, ilekroć przy stole rozmowa zamierała, i w ogóle był zawsze życzliwy, ugrzeczniony i pomysłowy. O jednych rzeczach wprawdzie informował szczegółowo, co do innych informacji skąpił, lecz widać było tak wyraźnie, że się trzyma przy tym pewnej zasady, iż prawie przestali mu już to mieć za złe, z wyjątkiem tylko Mallinsona, który jeszcze niekiedy sarkał. Conway z polityki starego Chińczyka wyprowadził natomiast swoje wnioski, uzupełniając materiał dotychczas zgromadzony. Barnard zaś rozkrochmalał się w rozmowach z Chińczykiem, jak przystało na promieniującego dobrodusznością rotarianina ze Środkowego Zachodu: „Czang, powiem panu, że cały ten wasz hotel jest do luftu. Nie macie tu świeżych gazet! Oddałbym całą waszą bibliotekę za porannego Heralda”. Czang na te przekomarzania odpowiadał zawsze poważnie, co nie znaczyło, żeby je brał też poważnie: „Owszem, Mr. Barnard, mamy komplet roczników Timesa aż po lata ostatnie, ale niestety tylko Timesa londyńskiego”. Conway widział powód do zadowolenia w tym, że nie zabroniono im wycieczek w dolinę. Zejście jednak było zbyt trudne, aby drogę odbywać bez pomocy przewodnika. Pewnego dnia atoli od rana do wieczora w towarzystwie Czanga krążyli po zielonej równinie, która z góry prezentowała się tak mile. Dla Conwaya była to wycieczka bardzo ciekawa. Tragarze nieśli ich w lektykach bambusowych, stąpając niedbale a pewnie po wąskiej perci, obok której zionęła przepaść. Nie była to wycieczka dla lękliwych, lecz wreszcie skończył się etap niebezpieczny, zaczęła się zaś droga przez niższe, leśne regiony. Uprzytomnili sobie wnet, jak korzystne jest położenie klasztoru. Dolina bowiem okazała się istnym rajskim zakątkiem. Różnica poziomów, wynosząca zaledwie kilka tysięcy stóp, równała się w tym wypadku różnicy między sferami tropikalną i umiarkowaną. Ani jeden skrawek ziemi nie leżał w dolinie odłogiem, cały grunt wyzyskano pod uprawę rozmaitych zbóż i ziemiopłodów, ze znakomitym powodzeniem. Obszar uprawy ciągnął się na jakie dwanaście mil wzdłuż, szerokości zaś był różnej, od jednej mili do mil pięciu. Ten pas urodzajny, choć wąski, wystawiony był na działanie słońca w godzinach najmocniejszego żaru. I nawet tam, gdzie słońce nie sięgało, mile się odczuwało ciepłotę powietrza. Lodowato zimny natomiast był nurt we wszystkich potokach płynących przez dolinę, brały one bowiem początek w śniegach. Patrząc na groźny wiszar, zamykający ze wszystkich stron dolinę, Conway znów sobie uświadomił całą dumną, wyzywającą niepewność jej losu. Gdyby nie jakiś wał kamienny gdzieś między wierchami, działający jako naturalna zapora, dolina nie istniałaby, na jej miejscu byłoby głębokie jezioro stale zasilane dopływem wód z pobliskich wyżyn. Tymczasem przerzynała ją tylko sieć strumieni gorliwie napełniających zbiorniki i zraszających pola i plantacje tak sumiennie, jakby cały ten system irygacji stworzyła inżynieria, nie natura. Istniał tu zatem zespół niezwykle pomyślnych warunków, który trwać mógł dopóty, dopóki trzęsienie ziemi lub osunięcie się

warstwy skalnej nie zniszczyłoby zapory wśród wierchów. Lecz to uczucie względnej niepewności jutra tym wrażliwszym uczyniło Conwaya na powab teraźniejszości. Uczuł się znów ujęty wdziękiem i prostotą, które tak umiliły mu przed laty pobyt w Chinach. Okalający dolinę potężny masyw głaźny stanowił kontrastowe tło dla miniaturowych trawników, doskonale wyplewionych ogródków, malowanych herbaciarni nad potokiem i rozrzuconych jak zabawki domeczków. Tubylcy pod względem rasowym przedstawiali szczęśliwe przemieszanie elementu chińskiego z tybetańskim; przeciętnie od obu tych ras byli czystsi i przystojniejsi i nie zdegenerowali się mimo częstych endogamicznych związków, co w społeczeństwie tak małym oczywiście było nieuniknione. Przybyszów w lektykach witali uśmiechami albo śmiechem, do Czanga odzywali się przyjaźnie. Ciekawi, lecz nie natrętni, dobroduszni, uprzejmi i beztroscy, krzątali się koło swych zajęć bez nerwowego pośpiechu. Conway uznał ich w sumie za jedną z najsympatyczniejszych społeczności wśród wszystkich, jakie znał, i nawet krytyczna miss Brinklow, pilnie wypatrująca objawów obyczajowego pogaństwa, także musiała przyznać, że „zewnętrznie” przedstawiało się wszystko bardzo dobrze. Stwierdziła z ulgą, że tubylcy są ubrani „całkowicie”, wobec czego mogła już darować kobietom, że noszą ściągane w kostkach chińskie szarawary. Ponadto oględziny świątyni buddyjskiej, mimo całej podejrzliwości badaczki, ujawniły tylko kilka przedmiotów, które uznać by można od biedy za symbole kultu fallicznego. Czang wyjaśnił, że lamowie świątyni podlegali zwierzchniej władzy Szangri-La, choć nie byli związani klasztorną regułą. Jak potem się okazało, stały także w dolinie świątynie taoistyczne i konfucjańskie. „Klejnot ma wiele facji — zauważył stary Chińczyk — możliwe też, że różne religie są umiarkowanie prawdziwe.” — Zgadzam się z tym — gorąco przytwierdził Amerykanin. — Ja tam nie trzymam z sekciarstwem. Doprawdy, Czang, pańskie słowa godne są filozofa. Muszę to sobie zapamiętać: różne religie są umiarkowanie prawdziwe. Toście cwaniaki w tym klasztorze, że na to wpadliście! Racja zupełna, niech mnie diabli, jestem pewien, że macie rację! — My zaś — odparł Czang na pół sennie — jesteśmy tego tylko umiarkowanie pewni. Miss Brinklow nie wzięła udziału w tej rozmowie, zaprzątanie bowiem uwagi podobnymi sprawami uważała za rozrywkę próżniaków. Zajęta była inną, własną myślą. Wyrzuciła ją wreszcie przez zaciśnięte wargi: — Jak wrócę, bezwzględnie muszę nakłonić misję, żeby tu kogoś wysłali. Nie dam im spokoju, aż to zrobią, choćby nie wiem jak narzekali na koszty. Była to postawa tak godna uznania, że nawet Mallinson, nie żywiący dla misjonarzy sympatii, nie mógł przecież powstrzymać się od słów podziwu. — Powinni wysłać panią — rzekł. — Chyba żeby pani się tu nie podobało. — Kwestia podobania nie wchodzi wcale w grę — odparła. — Trudno chyba, żeby się to komuś p o d o b a ł o. To jest kwestia inna, poczucia obowiązku. — Co do mnie — wtrącił Conway — przypuszczam, że gdybym był misjonarzem, tobym właśnie wolał to miejsce od wielu innych. — Tylko że w tym wypadku — fuknęła panna Brinklow — nie miałby pan żadnej zasługi. — Ja też nie myślałem o zasłudze. — Wielka szkoda. Jeżeli coś robimy dla swojej przyjemności, to gdzież jest wartość moralna takiego uczynku? Niech pan spojrzy na tych ludzi tutaj! — Wyglądają na bardzo szczęśliwych. — Właśnie — potwierdziła zjadliwie, a po chwili ciągnęła: — Właściwie powinnam zacząć od nauki języka. Czy mógłby mi pan użyczyć jakiegoś podręcznika, Mr. Czang? Czang rozpływał się w uprzejmych uśmiechach. — Ależ naturalnie, proszę pani, służę z największą przyjemnością. I jeżeli mi wolno wyrazić w tej sprawie swoje zdanie, to powiem, że uważam pani myśl za bardzo trafną.

Gdy tegoż dnia wieczorem wrócili do Szangri-La, natychmiast zajął się spełnieniem życzenia miss Brinklow, jakby chodziło o rzecz nie cierpiącą zwłoki. Stara panna przestraszyła się trochę w pierwszej chwili na widok grubego słownika, pracowicie ułożonego przez jakiegoś Niemiaszka w dziewiętnastym stuleciu *. Wyobrażała sobie coś lżejszego, bardziej nowoczesnego, coś w rodzaju „Samouczka tybetańskiego dla turystów”, ale pomimo wszystko nie odstąpiła od zamiaru. Czang pomagał, zachęcał, więc od razu zaczęła w dobrym tempie, a potem, zacinając się z uporem w swej pracy, znajdowała nawet w niej zadowolenie. Oprócz najważniejszej zagadki wiele innych spraw także pociągało uwagę Conwaya. Podczas dni ciepłych i słonecznych dużo przesiadywał w bibliotece. Zainteresowania humanistyczne lamów były bardzo rozległe. Platon w greckim oryginale sąsiadował z Omarem Khayamem w tłumaczeniu angielskim; Nietzsche stał obok Newtona; św. Tomaszowi dotrzymywali kompanii: Hannah Moore, Tomasz Moore, Jerzy Moore i nawet Old Moore. Biblioteka liczyła pewnie od dwudziestu do trzydziestu tysięcy tomów. Wedle jakich zasad dobierano do niej książki i jak je sprowadzano? Conway ciekaw był też, jakie są ostatnie nabytki. Najnowszą książką, jaką znalazł, był tani przedruk N a Z a c h o d z i e b e z z m i a n. Przy innej okazji dowiedział się jednak od Czanga, że nabyto już do biblioteki szereg nowych wydawnictw z lat ostatnich aż po pierwszą połowę 1930 roku włącznie i że transport tych książek został już klasztorowi dostarczony. — Więc, jak pan widzi, z aktualnością kontaktu nie zrywamy — dokończył Czang. — No, nie każdy by się z panem w tym zgodził — odparł Conway z uśmiechem. — Od roku zeszłego dużo się w świecie wydarzyło. — Wszystko, co się zdarzyło ważnego, proszę pana, można było przewidzieć już w roku 1920 i można będzie lepiej zrozumieć w 1940. — Więc przebieg kryzysu światowego pana nie interesuje? — Ach, bardzo mnie zainteresuje, w swoim czasie. — Czy tak? Mam teraz wrażenie, że lepiej was zaczynam rozumieć. Jesteście nastawieni na bieg inny. Czas dla was znaczy mniej niż dla reszty świata. Ja zresztą także w Londynie nie zawsze kwapiłbym się do najświeższej gazety, a wam w Szangri-La nie spieszy się do wiadomości sprzed roku. Owszem, to jest też wcale rozsądne. A kiedy ostatni raz zawitał tu do was ktoś ze świata? — Niestety, tego panu powiedzieć nie mogę. Rozmowa często kończyła się w ten sposób, lecz drażniło to Conwaya bodaj mniej niż wynik odwrotny, dobrze mu z towarzyskiego życia znany — mianowicie rozmowa, której w żaden sposób zakończyć nie można. Z biegiem czasu zaczął nawet lubić Czanga, choć coraz bardziej się dziwił, że nikogo poza tym z mnichów nie widuje. Choćby nawet lamowie byli całkiem niedostępni, to przecież chyba są także inni postulanci oprócz Czanga? Prawda, poznali także małą Mandżureczkę. Parę razy słuchał znów jej gry w pawilonie koncertowym. Ale dziewczyna nie znała angielskiego, on zaś w dalszym ciągu nie chciał pokazać, że zna chiński. Nie umiał sobie zdać sprawy, czy ona muzykuje tylko dla przyjemności, czy studiuje. I w grze, i w całym zachowaniu była zawsze ceremonialnie wykwintna. Grywała same tylko wielogłosowe kompozycje — Bacha, Corellego, Scarlattiego, czasem Mozarta. Klawikord wolała od fortepianu, lecz kiedy siadał do fortepianu Conway, słuchała go z uwagą i jakby szacunkiem. Co myślała, niepodobna było odgadnąć; trudno było nawet ustalić mniej więcej jej wiek. Nie sądził, żeby mogła mieć więcej niż lat trzydzieści albo mniej niż trzynaście, a jednak, dziwna rzecz, i takie nieprawdopodobieństwa nie mogły być z punktu uznane za niemożliwe. Czasem Mallinson z nudów przychodził posłuchać artystki i w rezultacie też nie wie* Chodzi prawdopodobnie o słynny słownik tybetańsko-angielski, którego autorem był niemiecki misjonarz protestancki, Jäschke.

dział, co myśleć o niej. — Doprawdy nie mam pojęcia, co ona tu może robić — powtarzał. — Klasztor może być dobry dla dziadków takich jak Czang, ale czy to miejsce dla dziewczyny? Ciekawym, jak długo już ona tu siedzi? — I mnie to interesuje, ale pytać nie warto, bo i tak nam tego nie powiedzą. — Myślisz, że jej tu dobrze? — Ma się wrażenie, że ona lubi ten klasztor. — A czy w ogóle coś czuje? To figurynka z kości słoniowej, nie człowiek. — I jako figurynka bardzo miła. — Miła laleczka i tyle. Conway uśmiechnął się. — Mało ci jeszcze tego? Laleczka ma wykwintne maniery, ubiera się ze smakiem, jest śliczna, gra ładnie na klawikordzie i nie rzuca się po pokoju jakby grała w hokeja. W Europie Zachodniej, o ile dobrze pamiętam, jest bardzo dużo kobiet, co tych wszystkich zalet nie mają. — Zawsze strasznie cynicznie mówisz o kobietach. Conway słyszał już nieraz ten zarzut. Nie miał w swym życiu wiele do czynienia z kobietami, a w czasie letnich pobytów w uzdrowiskach indyjskich obojętnie podtrzymywał swoją reputację cynika. Kilka razy co prawda zaprzyjaźnił się w swym życiu serdecznie z kobietą i mógłby się był ożenić, gdyby zdobył się na propozycję małżeństwa. Ostatecznie tego nie zrobił. Raz omal już nie ogłosili w Morning Post o zaręczynach; ale cóż, kiedy ona nie chciała za nic w świecie zamieszkać w Pekinie, on zaś nie miał ochoty na życie w Tunbridge Wells, i żadne nie odstąpiło od swych gustów. Tak więc kobiety w ogóle poznał raczej tylko eksperymentalnie i dorywczo, nie zadzierzgając trwałych węzłów. Lecz mimo to nie był w stosunku do nich cynikiem. Zaśmiał się więc tylko w odpowiedzi: — Widzisz, ja mam trzydzieści siedem lat, a ty dwadzieścia cztery. Oto cała różnica między nami. Mallinson zamilkł, po chwili rzucił nowe pytanie: — Jak myślisz, ile lat ma Czang? — Tak coś od pięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu — zabrzmiała żartobliwa odpowiedź. Ale były także i sprawy, w których mogli się znacznie dokładniej zorientować. To i owo osłaniał Czang przed nimi rąbkiem tajemnicy urzędowej, lecz na ogół sypał informacjami jak z rękawa. Tak na przykład cała dziedzina życia i kultury tubylców była polem otwartym dla ciekawości przybyszów. W licznych rozmowach na ten temat Conway tyle wyłuskał materiału, że wystarczyłoby na ładną pracę doktorską z etnografii. Interesował się szczególnie stroną polityczną, zwłaszcza zagadnieniami ustroju i władzy. Stwierdził, że ludność tubylcza rządzona jest przez klasztor despotycznie, lecz że despotyzm to w praktyce dobrotliwy, graniczący z pańską niedbałością. Wyniki tej metody rządzenia okazały się znakomite, widział to coraz jaśniej po każdej wycieczce w dolinę. Mniej wyraźnie przedstawiała się kwestia przymusu jako regulatora porządku. Nie zauważył bowiem ani policji, ani wojska, a przecież przymus musiał być stosowany, choćby wobec niepoprawnych przestępców. Czang wyjaśnił jednakże, że w ogóle przestępstwa zdarzały się bardzo rzadko, raz dlatego, że tylko cięższe przewiny traktowano jako przestępstwa, po wtóre zaś dlatego, że nikt spośród ludności nie cierpiał niedostatku. W razie potrzeby służba klasztorna miała prawo usunąć z doliny przestępcę. Tę karę najostrzejszą i straszną w pojęciu tubylców stosowano jednak tylko wyjątkowo. Podstawą natomiast porządku publicznego był, jak twierdził Czang, system wychowawczy polegający na wpajaniu zasady, że pewnych rzeczy się „nie robi”, a kto wykracza przeciw temu, ten sam się deklasuje. — Tę samą metodę — mówił Czang — stosujecie w swoim systemie szkolnym wy,

Anglicy, tylko w odniesieniu do innych spraw. W naszej dolinie uważa się na przykład, że „nie wypada” być niegościnnym dla przybyszów, zacietrzewiać się w dyskusjach na sporne tematy albo rywalizować o pierwszeństwo. Idea zaś rozładowywania agresywnych zapędów w sporcie, tak ceniona przez pedagogów angielskich, wydawałaby się nam czymś barbarzyńskim, niepotrzebnym graniem na niższych instynktach. Conway zapytał z kolei, czy nie powstają czasem kłótnie o kobiety. — Tak, ale bardzo rzadko, bo uchodziłoby za rzecz niewłaściwą brać kobietę, której pragnie kto inny. — Dobrze, a jeżeli ten ktoś inny w zapamiętaniu przestaje dbać zupełnie o to, co uchodzi, a co nie? — Natenczas, drogi panie, wypadałoby, aby drugi rywal ustąpił i aby podobnie zachowała się także kobieta. Doprawdy nie uwierzyłby pan, jak pomyślny wpływ może mieć szczypta grzeczności na załatwienie takich spraw. Było niewątpliwe, że w dolinie życie upływało krajowcom w atmosferze wzajemnej życzliwości i zadowolenia ogólnego. Conway konstatował to z tym większą satysfakcją, że wiedział, iż sztuka rządzenia udoskonaliła się najmniej ze wszystkich umiejętności ludzkich. Gdy gratulował raz Czangowi tych wyników, posłyszał w odpowiedzi: — A tak, bo widzi pan, rząd dobry to taki przede wszystkim, co nie chce rządzić zbyt wiele. — Dobrze, ale nie wprowadziliście żadnych instytucji demokratycznych, nie macie powszechnego głosowania i tak dalej? — Ach, nie! Nasza ludność byłaby w wielkim duchowym zamęcie, gdyby każdy musiał zdecydować, którą politykę uważa za całkiem dobrą, a którą za całkiem złą. Conway uśmiechnął się. Rozumiał, że na dobrą sprawę powyższy dylemat mógł nie tylko prostaczków wprawić w zakłopotanie. Tymczasem zaś miss Brinklow dalej z zadowoleniem gryzła swój twardy orzech tybetański. Mallinson niecierpliwił się i dąsał, Barnard zaś wręcz zadziwiał udaną czy prawdziwą, lecz w każdym razie stałą pogodą swych nastrojów. — Przyznam, że jego dobry humor zaczyna mi działać na nerwy — uskarżał się Mallinson. — Niechby sobie cicho siedział i basta, jeżeli mu tak dobrze, ale jego ciągłe błaznowanie to coś nie do wytrzymania. Jeżeli go nie osadzimy w porę, rozbucha się niemożliwie! Conway ze swej strony też parę razy zastanawiał się nad powodami szampańskiego humoru amerykańskiego towarzysza. — Czy to nie jest pomyślne, że on wszystko bierze tak lekko? — odpowiedział. — Mnie to pachnie jakimś kawałem. Czy ty znasz go choć trochę? Wiesz na przykład kto on zacz, skąd pochodzi? — Wiem niewiele więcej od ciebie. Niby przyjechał z Persji, gdzie jakoby spekulował na terenach naftowych. On już tak wszystko bierze lekko. Wiesz, przy ewakuacji musiałem go namawiać, żeby się wyniósł z Baskulu. I zgodził się wtedy dopiero, kiedy mu powiedziałem, że kule nic sobie nie robią z amerykańskiego paszportu. — A czy w ogóle widziałeś jego paszport? — Nie pamiętam. Pewnie widziałem. Bo co? Mallinson zaśmiał się. — Powiesz pewnie, że wtykam nos w nie swoje sprawy. Ale skoro mamy tu tkwić aż dwa miesiące, to wszystko powinniśmy wiedzieć o sobie nawzajem. Wiesz, to się przypadkowo wyjaśniło, no i nikomu naturalnie nie powiedziałem ani słowa. Nie chciałem mówić nawet tobie, ale skoro się już o tym zgadało, to nie wiem, czemu mam dalej robić z tego sekret. — Ależ mów, nie rób sekretu, tylko o co ci chodzi? — O to, że Barnard jeździ z podrobionym paszportem. Naprawdę nazywa się inaczej.

Conway podniósł brwi, minimalnie zaciekawiony tą nową rewelacją. Barnarda owszem polubił, lecz w ogóle obchodził go niewiele. Ale już to, kim był w rzeczywistości, a kim nie był, nie obchodziło go naprawdę wcale. Zapytał więc obojętnie: — No, więc kim on jest, według ciebie? — Chalmersem Bryantem. — O, psiakrew! Dlaczego tak sądzisz? — Bo dziś rano zostawił gdzieś swój notes, a Czang znalazł go i zwrócił przez pomyłkę mnie, bo myślał, że mój. Niechcący zauważyłem, że jest pełny wycinków z gazet, bo wysypały się z notesu, kiedy go odbierałem. Przyjrzałem się tym wycinkom, przyznaję, że się przyjrzałem, no, bo co z gazety wycięte, to nie jest prywatną tajemnicą, a przynajmniej być nią nie powinno. Otóż wszystkie dotyczyły Bryanta i sprawy pościgu policyjnego za nim. Jeden zawierał fotografię; mówię ci, wykapany Barnard, tylko jeszcze z wąsami. — A czy jego samego zawiadomiłeś o swoim odkryciu? — Nie, oddałem mu notes nic nie mówiąc. — Więc jedynym dowodem jest tamta fotografia? — Tak, jak dotąd — jedynym. — Jako sędzia nie uważałbym takiego dowodu za wystarczający. Inna rzecz, że możesz mieć w tym wypadku zupełną rację. Całkiem prawdopodobne, że to rzeczywiście Bryant. W takiej sytuacji zrozumiałe jest jego zadowolenie, że tutaj właśnie się znalazł, bo o lepszym schronieniu nie mógłby przecież marzyć. Mallinson uczuł się nieco zawiedziony tym dość chłodnym przyjęciem wielce sensacyjnej według niego wieści. — No, więc co myślisz zrobić? — zapytał. Conway zastanawiał się chwilę. — Doprawdy jeszcze nie wiem. Prawdopodobnie nic nie zrobię. Bo niby cóż można by zrobić? — Dobrze, u licha, ale jeżeli to Bryant? — Mój drogi, choćby to był cesarz Neron, to też na razie nie miałoby znaczenia. Czy to łotrzyk, czy człowiek świątobliwy, tak czy inaczej skazani jesteśmy przez czas dłuższy na jego towarzystwo i żadne fochy z naszej strony sytuacji na razie nie poprawią. Ma się rozumieć, że gdybym wiedział w Baskulu, co to za ptaszek, to dałbym znać władzom w Delhi, to byłby obowiązek urzędnika. Ale na razie jeszcze nie urzęduję. — Przepraszam, ale czy to nie jest zwykła gnuśność? — Nie boli mnie ten grzech, jeżeli popełniam go z rozsądku. — Więc radzisz mi po prostu zapomnieć o tym, co odkryłem? — Tego już nie potrafisz, choćbyś chciał; chodzi teraz tylko o to, żebyśmy to, co wiemy, zatrzymali na razie dla siebie. I to nie z uprzejmości dla tego Barnarda czy Bryanta, ale żeby sobie samym oszczędzić niezręcznej sytuacji przy odjeździe. — Jak to, mamy go puścić wolno? — Nie, ale przyjemność pojmania go zostawmy innym. Jeżeli się obcowało z kimś przyjaźnie przez parę miesięcy, niezgrabnie byłoby potem znienacka nakładać mu kajdanki. — Przepraszam, tu się z tobą nie zgodzę! Przecież to złodziej na wielką skalę! Sporo nawet moich znajomych straciło przez niego pieniądze. Conway wzruszył na to ramionami. Żywił szczere uznanie dla zasadniczego postawienia sprawy przez Mallinsona. Kodeks etyki szkolnej upraszczał, być może, zagadnienia, ale rozstrzygał je uczciwie, jasno. Kto gwałci prawo, winien zostać wydany w ręce sprawiedliwości, jeżeli, ma się rozumieć, naruszone zostało takie prawo, którego łamać nie wolno. A właśnie wszystko, co dotyczy czeków, spółek akcyjnych i bilansów, należy do tej kategorii przepisów. Bryant pogwałcił je, a choć Conway nie interesował się szczególniej jego aferą, wiedział, że chodzi o szwindel bardzo gruby. Bankructwo wielkiego koncernu Bryanta w

Nowym Jorku spowodowało strat na jakieś sto milionów dolarów — a więc krach nawet jak na dzisiejsze czasy rekordowy. Sztuczki Bryanta na Wall Street (mniejsza o to, jakie, Conway nie był ekspertem finansowym) skończyły się nakazem aresztowania, ucieczką przestępcy do Europy i prośbą o ekstradycję zbiega skierowaną do władz kilku krajów. — Moja rada: siedź cicho i nic nie mów — zalecił wreszcie Conway. — Nie ze względu na niego, lecz na nas. Zrobisz, oczywiście, jak zechcesz, ale nie zapominaj, że może to być ktoś całkiem inny. Ale nie, pomyłki nie było. Sprawa wyjaśniła się zaraz po kolacji. Czang odszedł tym razem wcześniej, miss Brinklow zabrała się do kucia gramatyki tybetańskiej i tylko trzej mężczyźni spojrzeli sobie w oczy przy kawie. Rozmowa już poprzednio nie kleiła się, choć Czang podtrzymywał ją taktownie, teraz zaś, po wyjściu Chińczyka, nastąpiło kłopotliwe milczenie. Jakoś także i Barnard był wyjątkowo bez werwy. Mallinson mimo wszystko nie umiał się wobec niego zachować tak, jakby nic nie zaszło, a dla Conwaya było jasne, ze Barnard dostrzega tę zmianę wybornie. Nagle Amerykanin odłożył cygaro. — Więc już wiecie wszyscy, kto ja jestem? — zapytał. Mallinson spiekł raka jak panienka, lecz Conway odpowiedział tonem jak zawsze spokojnym: — Zdaje się, że wiemy to ja i Mallinson. — Głupie było z mojej strony, że zostawiłem nieopatrznie te wycinki. — Takie niedopatrzenia się zdarzają. — Cieszę się, że przynajmniej traktujecie rzecz całą spokojnie. Milczenie, które znów zapadło po tych słowach, przerwała piskliwie misjonarka. — Ja jeszcze nie wiem, kto pan jest, ale od początku byłam pewna, że pan podróżuje i n c o g n i t o. Spojrzeli na nią pytająco, więc ciągnęła dalej: — Pamiętam, kiedy pan konsul powiedział, że nazwiska nasze będą w gazetach, pan odrzekł, że to pana nie wzrusza. Pomyślałam więc sobie już wtedy, że widocznie prawdziwe pańskie nazwisko nie jest Barnard. Oskarżony powoli rozjaśniał twarz uśmiechem, zapalając nowe cygaro. — Winszuję pani bystrości detektywa — rzekł wreszcie. — I dziękuję za grzeczne określenie. Tak, podróżuję i n c o g n i t o, grzeczniej tego ująć nie można. Może to i dobrze, chłopcy, żeście się wszystkiego domyślili. Póki nie wiedzieliście nic, sprawa była całkiem obojętna, ale teraz, kiedyśmy razem wdepnęli w błoto, nie czas na kawały z mojej strony. Czy za to mam was bujać, żeście byli dla mnie tak uprzejmi? Ech, skorośmy juz razem wdepnęli, to i dalej sobie pomagajmy, a co potem ma być, i tak się stanie. Stanowisko to wydało się Conwayowi tak dalece rozsądne, że zaczął przyglądać się mówiącemu z większym znacznie zainteresowaniem i nawet poniekąd z uznaniem, mimo chwili tak do tego niesposobnej. Bo też wręcz zabawnie było myśleć, że ten przyciężki, zażywny, podtatusiały jegomość jest największym na kuli ziemskiej oszustem. Gdyby miał trochę więcej kultury, można by go raczej wziąć za belfra, i to takiego, co umie trafić do serc dziatwy. Bo wprawdzie widać było, że różne świeże zmartwienia zepsuły mu humor, lecz widać było i to, że humor to ze swego gatunku szczerozłoty. Ten tłuścioszek wyglądał na poczciwca z kościami, i z natury swej był nim na pewno; tylko jego zawód uczynił zeń rekina. — Ujmuje pan rzeczy realnie — zaakceptował propozycję Barnarda Conway. Amerykanin gruchnął śmiechem swobodnie, jak gdyby teraz dopiero w pełni odzyskał dobre samopoczucie. — Cha, cha! Wiecie, że to doprawdy przechodzi pojęcie. Jak ja się urządziłem! Na patatajkę, wio! przez całą Europę, potem przez Turcję i Persję do tej baskulskiej dziury. Wreszcie mnie ściga policja, prawie mnie już chwytają w Wiedniu. Z początku zabawa kapi-

talna, ale potem wściekłe zmęczenie. Dopiero w Baskulu znalazłem bezpieczeństwo i to tylko dzięki rewolucji. — Przed policją, ale nie przed kulami — wtrącił Conway. — Cholera, dlatego ostatecznie dałem nogę i stamtąd. Ale mówię wam, że psiakrew, naprawdę trudno mi się było zdecydować. Czy zostać i dostać kulę w łeb, czy odlecieć samolotem rządowym i skończyć tę wycieczkę turystyczną w bransoletkach. Ani jedno, ani drugie zbytnio mnie nie nęciło. — Pamiętam, że się pan nie kwapił do odjazdu. Barnard znów odpowiedział rechotem. — Więc chyba się nie dziwicie, cha, cha, nie martwiłem się zbytnio tym, że plany się pokiełbasiły i dostałem się tu na pensjonat. Przyznaję, że jest w tym jakaś nielicha zagadka, ale ja nie życzę sobie nic lepszego. Miałbym jeszcze narzekać, kiedy mi tu tak dobrze? Uśmiech Conwaya stawał się coraz życzliwszy. — Bardzo rozsądne stanowisko. Swoją drogą, nieco przesadził pan jednak w swym zadowoleniu. Zachodziliśmy wszyscy w głowę, z czego pan taki kontent? — Bo i czemu nie miałem być? Źle mi tutaj, czy co? Trzeba się z klimatem oswoić, powietrze szczypie w nos, ale trudno zaraz chcieć raju na ziemi! Za to spokój tu idealny. Ja co jesień jeździłem do Palm Beach na Florydę, niby dla odpoczynku, ale to wolne żarty, kto by tam mógł odpocząć! A tutaj mam wszystko, co doktor mi zalecił, pobyt służy mi nadzwyczajnie. Zupełna zmiana diety i nic z tego, co mnie męczyło, żadnej korespondencji, ajent z giełdy nie dzwoni co chwila. — Pewnie mocno żałuje, że się dodzwonić nie może. — A pewnie, że żałuje! Cholerny bałagan zostawiłem. Powiedział to tak naturalnie, ze Conway mimo woli dorzucił: — Wie pan, ja się znam mało na wielkich operacjach finansowych. Amerykanin złapał się na tę przynętę: — Wielkie operacje to po prostu bujanie gości. — Tak i mnie się nieraz zdawało. — Widzisz pan, z tym to jest tak: Robisz pan coś, jak zawsze robiłeś, jak inni zawsze robili... Wtem wszystko zaczyna iść źle! Więc ty co? Zaciskasz zęby i dalej robisz swoje. Czekasz, ale nic się nie poprawia, chociaż zawsze dawniej się poprawiało. A kiedy już straciłeś dziesięć milionów dolarów albo więcej, czytasz uspokajającą wiadomość, że według szwedzkiego profesora nadszedł już finansowy koniec świata. Nie wpływa to, ma się rozumieć, korzystnie na stan rynku. A ty dalej robisz, jak robiłeś, i czekasz, aż cię gliny wpakują do pudła. Tylko że ja już na ten ostatni moment nie czekałem. — Więc twierdzi pan, że wszystkiemu winna zła passa? — Obciążał mnie bardzo duży pakiet akcji. — No i obowiązek zwrotu cudzych pieniędzy — wtrącił Mallinson ostro. — Nie przeczę. Chcieli, żebym ja za nich spekulował, bo sami by nie potrafili. — Ja mam na to inny pogląd. Powierzyli panu swój grosz, bo ufali, że u pana będzie bezpieczny. — A nie był! Bo i jakim cudem? Takiego bezpieczeństwa nie ma nigdzie. Kto ma na tym punkcie złudzenia, niech włazi pod parasol, aby się schować przed tajfunem! Conway spróbował ułagodzić nieco tę sprzeczkę. — To panu wszyscy przyznamy, że na tajfun nie mógł pan nic poradzić. — Absolutnie nie mogłem nic poradzić, tak samo jak i pan był bezsilny w samolocie. Mallinson dostał ataku nerwowego, a pan zachował spokój. Po co się przejmować, jeśli nie można nic zrobić? Ja też się nie przejmowałem podczas krachu. — Głupstwa pan pleciesz! — krzyknął Mallinson. — Kto nie chce, nie będzie oszustem! Tylko jeżeli się gra, grać trzeba uczciwie, podług reguł.

— To nie tak łatwo, kiedy cała gra zamienia się w mętlik. A przy tym gdzie jest człowiek, który dobrze zna prawidła tej gry? Mówię panu, że i profesorowie z Harvardu i Yale ich nie znają. — Ja mam na myśli po prostu powszednią, zwyczajną etykę — odpowiedział wzgardliwie Mallinson. — To widać, że kierowanie trustami nie należało do pańskich zajęć powszednich. Tu Conway zainterweniował ponownie. — Nie dyskutujmy dłużej! Nie obraziło mnie to, że pan mnie z sobą porównał. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że w ostatnich czasach często poruszaliśmy się na oślep, dosłownie i w przenośni. Za punkt wyjścia musimy wziąć fakt, ze teraz jesteśmy tutaj. Zgadzam się z panem i w tym, że nie mamy czego tak bardzo narzekać. To aż dziwne, doprawdy, że w tym zespole czterech osób, dobranych przypadkowo i rzuconych gdzieś o tysiąc mil od miejsca porwania, że w tym gronie aż trzy osoby nie martwią się jednak swym losem. Panu trzeba wypoczynku i schronu, panna Brinklow odkryła w sobie powołanie apostolskie... — Dobrze, a kto ma być trzeci? — przerwał Mallinson niecierpliwie. — Chyba mnie nie zaliczasz do tych zadowolonych? — Zaliczam do nich siebie — odparł Conway. — A powód mego zadowolenia jest ten po prostu, że właściwie podoba mi się tutaj. Stwierdził to wieczorem, odbywając swą zwykłą o tej porze przechadzkę. Spacerował sobie po tarasie albo nad sadzawką z lotosami. Właśnie — czuł się tu dobrze. W atmosferze Szangri-La było coś, co neutralizowało drażniący efekt zagadki. W sumie składało się to na doznanie przyjemne. Od kilku dni coraz wyraźniej konkretyzował w myśli nader dziwną hipotezę dotyczącą klasztoru i lamów; umysł nadal miał nią zaprzątnięty, lecz nie mąciło mu to spokoju ducha. Jak matematyk, głowiący się nad zawiłym problemem, wytężał myśl, lecz się nie denerwował, jakby chodziło o sprawy odległe i nie osobiste. Co do Bryanta zaś (postanowił go zresztą nadal nazywać Barnardem), to zarówno jego afera, jak i kwestia tożsamości rychło przestały go obchodzić. W dalszym ciągu natomiast brzmiały mu w uszach słowa: „gra się zamienia w mętlik”. Podzwaniały jakimś znaczeniem donioślejszym, stosowały się nie tylko do chaotycznych operacji amerykańskich towarzystw akcyjnych, banków, trustów. Mętlik rozpościerał się na Baskul, Delhi i Londyn, wyrażał sens wojen i zaborów imperialnych, określił znaczenie konsulatów, koncesji handlowych i przyjęć u wicekróla. Cały ten odległy świat miał w sobie coś schyłkowego. „Barnard — pomyślał Conway — padł jak ja, tylko że efektowniej i w sposób bardziej teatralny ode mnie.” Wszystko się rozlatywało, ale na ogół nie pociągano graczy do odpowiedzialności za przegraną. Pod tym względem finansiści byli w gorszym od innych położeniu. Spokój natomiast głęboki panował w Szangri-La. Księżyca nie było, lecz gwiazdy błyszczały bardzo jasno. Błękitny odblask majaczył na stożku Karakalu. Conway uprzytomnił sobie, że gdyby niespodziewanie tragarze i przewodnicy przybyli z dalekiego świata już w tej chwili, nie sprawiłoby mu szalonej uciechy to, że okres czekania się kończy. „Barnard też by się tym nie ucieszył” — pomyślał śmiejąc się w duchu. Zaiste śmieszna sytuacja. Widać żywi jeszcze pewną słabość do Barnarda, bo gdyby go całkiem przestał lubić, nie byłoby mu do śmiechu. Jakoś za roztrwonienie stu milionów dolarów trudniej było potępić człowieka niż za zwykłą kradzież zegarka. Bo właściwie jak mógł ktoś przeputać sto milionów? Można by taką stratę rozumieć chyba tylko w tym sensie, jak słowa nowo kreowanego ministra, co od niechcenia oznajmia, ze właśnie „otrzymał Indie”. Potem Conway pomyślał o chwili, gdy wypadnie opuścić Szangri-La. Wyobraził sobie długą i uciążliwą podróż w towarzystwie powracających tragarzy i wreszcie moment spotkania się z pierwszym białym plantatorem gdzieś w Sikkimie lub Baltistanie. Czy oszaleją wtedy z radości, czy tez spotkanie to będzie poniekąd także pierwszym rozczarowaniem? Potem dalsze etapy. Wymiana uścisków dłoni, wzajemne prezentacje. Stoliki na werandach

klubowych, ogorzałe twarze, ogólne niedowierzanie. Potem w Delhi niechybnie audiencje u wicekróla i wodza naczelnego. Uniżona czołobitność służby w turbanach. Masa raportów do napisania i wysłania. Prawdopodobnie potem także i powrót na jakiś czas do centrali. A więc gry sportowe na pokładzie motorowca, sflaczała dłoń wiceministra, wywiady z dziennikarzami, ostre, szydercze głosy zgłodniałych seksualnie kobiet. „Niech nam pan powie, co naprawdę pan przeżył w Tybecie?...” Jedno w tym wszystkim jest pewne: byłby rozchwytywany towarzysko w ciągu całego sezonu. Lecz czy znajdzie w tym jakąś przyjemność? Przypomniał sobie zdanie skreślone przez Gordona na krótko przed upadkiem Chartumu: „Wolałbym żyć jak derwisz-mahdysta, niż co dzień chodzić na obiady proszone w Londynie.” Conway zresztą odrazy tak silnej nie czuł, przewidywał jedynie, że opowiadanie swoich przeżyć raz po raz w czasie przeszłym będzie go nudzić potężnie, a po trochu także zasmucać. W toku powyższych rozmyślań ni stąd ni zowąd wyrósł przed nim jak spod ziemi Czang. — Proszę pana — jął szeptać ze wzrastającym ożywieniem — jakże dumny jestem, że mogę oznajmić ważną nowinę... „A więc tragarze przybyli wcześniej, niż się ich spodziewano!” — pomyślał sobie Conway. Dziwnie się to rzeczywiście składało! Przecież myślał o tym przed chwilą. Uczuł żal, na który się już wewnętrznie przygotował. — No, cóż takiego? — spytał. Czang był w stanie niesłychanego jak na siebie podniecenia. — Drogi panie, winszuję, winszuję — wyjąkał. — Jakże szczęśliwy jestem, jakże się cieszę, że to w pewnej mierze na skutek moich próśb i nalegań Najwyższy Lama raczył powziąć tę decyzję. Chce pana zaraz przyjąć! Conway poczuł się z lekka ubawiony. — Czang, tłumaczy się pan mniej jasno niż zazwyczaj. Co się właściwie stało? — Będzie pan przyjęty przez Najwyższego Lamę. — Rozumiem. Więc cóż takiego? — To coś nadzwyczajnego, coś zgoła niebywałego! Choć to na moją prośbę, ja sam nie przypuszczałem, żeby się to okazało możliwe. Jeszcze nie ma dwóch tygodni, jak pan przybył, i już ta audiencja! Nie, coś podobnego jeszcze się nigdy nie zdarzyło! — Ale jeszcze dobrze nie rozumiem. Mam być przyjęty przez Najwyższego Lamę — w porządku. Lecz co takiego poza tym? — A czy tego nie dosyć? Conway zaśmiał się z całą uprzejmością. — Ach, oczywiście, że dosyć. To nie z braku kurtuazji pytałem. Widzi pan, myślałem przed chwilą o czymś innym — lecz mniejsza już teraz o to. Rzecz prosta, że ta audiencja stanowi dla mnie i zaszczyt, i przyjemność. I kiedy mam być przyjęty? — Teraz, zaraz. Zaraz mam pana zaprowadzić. — A czy pora nie nazbyt późna? — To nie ma żadnego znaczenia. Kochany panie, wiele rzeczy zrozumie pan za chwilę. A ja także się cieszę, że ten okres przejściowy, z natury rzeczy kłopotliwy, już się kończy. Proszę mi wierzyć, że odmawianie panu informacji zawsze sprawiało mi przykrość, tym większą, że musiałem odmawiać tak często. Jakaż to ulga ogromna, że nie zaznam więcej tych przykrości! — Dziwadło z pana, Czang — rzekł na to Conway. — A więc chodźmy, przygotował mnie pan już dostatecznie. Wdzięczny też jestem panu za wyraz miłych uczuć. Proszę, niech pan prowadzi.

ROZDZIAŁ VII Conway nie pokazał po sobie poruszenia, idąc z Czangiem przez puste dziedzińce, czuł jednak, jak z każdym krokiem napięcie nerwów się wzmaga. Pojmował również, że słowa Czanga niewątpliwie rozumieć można było tylko jako zapowiedź rychłej i bardzo ważnej rewelacji. Za chwilę tedy sprawdzi, czy własne jego domysły, dość mętne i aż do niemożliwości fantastyczne, wbrew wszystkiemu okażą się trafne. Poza tym przewidywał, że w każdym razie spotkanie będzie ciekawe. Oglądał już w swoim życiu różnych wielkich tego świata, przypatrywał się im z dozą zainteresowania i umiał być wnikliwym w ocenach. Celował także zdolnością prawienia najnaturalniej w świecie komplementów w językach, które znał bardzo słabo. Ale przy tej okazji wypadnie chyba ograniczyć się do roli słuchacza. Zauważył, że kroczyli z Czangiem przez pokoje, w których jeszcze dotychczas nie był: wnętrza te wyglądały przyjemnie w mdłym świetle papierowych latarni. Potem, po kręcących się spiralnie schodach dotarli do drzwi, które otworzyły się na pukanie Czanga tak szybko, jakby służący Tybetańczyk czekał tylko na ten sygnał. Ta wyższa kondygnacja urządzona była równie gustownie jak piętra niższe, lecz wypełniona powietrzem bardzo suchym i ciepłym, jakby wszystkie okna zamknięto, a rozgrzano do maksimum kaloryfery. Duchota zwiększała się w miarę, jak przenikali coraz głębiej, aż wreszcie Czang przystanął u drzwi, przy których było gorąco jak przy wejściu do łaźni tureckiej. — Najwyższy lama będzie z panem rozmawiał w cztery oczy — szepnął Czang. Uchylił drzwi, aby wpuścić Conwaya, po czym zamknął je cicho. Nie było wcale słychać, jak się oddalił. Conway tymczasem nie ruszał się z miejsca, bo nic z początku nie widział. W tym wnętrzu było nie tylko duszno, lecz i mroczno. Dopiero po kilku sekundach zaczął orientować się lepiej. Stopniowo zdał sobie sprawę, że znajduje się w niskim pokoju, obwieszonym ciemnymi draperiami, oraz że stół i krzesła to całe umeblowanie. Na jednym z krzeseł zaś siedział bez ruchu ktoś mały, o twarzy bladej, pomarszczonej, wycieniowanej skąpym światłem jak twarz na jakimś starym, wyblakłym portrecie utrzymanym w chiaroscuro. Ktoś obecny, a zarazem jak gdyby już odcieleśniony i samą swą obecnością, nie żadną pozą, dostojny. Conway dziwił się, że świadomość rejestruje te wrażenia tak wyraźnie. Czy pozorne ich przyczyny są rzeczywiste, czy też tylko tak fantazja reaguje na ciepło i tajemniczą ciemność wnętrza? Uczuł się niepewnie pod spojrzeniem oczu starca, postąpił naprzód kilka kroków i znów stanął. Postać siedząca zarysowała się teraz wyraźniej, choć nadal wydawała się mało konkretna cieleśnie. Była to postać staruszka odzianego w strój chiński, luźno fałdujący się i wiszący na ciele nader wątłym. — Pan się nazywa Conway? — padło ciche pytanie w doskonałej angielszczyźnie. Głos brzmiał ujmująco, miał w sobie ton jakiejś bardzo łagodnej melancholii, który od razu dziwnie chwycił Conwaya za serce, aczkolwiek sceptyk rozczulenie to znów złożył na karb temperatury. — Tak, nazywam się Conway — potwierdził. Głos mówił w dalszym ciągu: — Bardzo się cieszę, że pana widzę. Wezwałem pana dlatego, że chciałem z nim pomówić. Proszę siąść przy mnie, ot tu, i nie bać się. Taki starzec jak ja nikomu nie może zrobić nic złego. — Ta audiencja to wielki zaszczyt dla mnie — odrzekł Conway. — Dziękuję za uprzejme słowo, mój drogi Conway. Pozwól, że już tak będę bezceremonialnie mówił. Jak powiedziałem, bardzo się cieszę ze spotkania. Widzę źle, ale wierzaj mi, że widzę nie tylko oczami, lecz i myślą. Czy dobrze się tu czujesz od czasu przybycia? — Wprost znakomicie.

— To doskonale. Nie wątpię, że Czang zrobił dla was wszystko, co mógł. Przecież i dla niego to była wielka przyjemność. Mówił mi, żeś często wypytywał się go o różne nasze sprawy... — Bo bardzo mnie interesują. — Więc jeżeli chcesz posłuchać, to chętnie ci opowiem pokrótce historię powstania klasztoru. — Niczego nie pragnę bardziej... — Tak myślałem; cieszę się, że tak jest... Ale zanim przejdziemy do rzeczy... Przeor niedostrzegalnie prawie poruszył dłonią. Conway nie mógł sobie zdać sprawy, jakim cudem stawił się zaraz na to wezwanie służący, aby podać herbatę, według wytwornego chińskiego rytuału. Malutkie jajowate czarki napełnione płynem niemal bezbarwnym ustawione zostały na tackach inkrustowanych laką. Conway znał i cenił tę ceremonię. Tymczasem głos odezwał się znowu: — Znany ci jest nasz obyczaj? Posłuszny jakiemuś odruchowi, wymykającemu się spod kontroli wewnętrznej, Conway przyznał: — Mieszkałem szereg lat w Chinach. — Czangowi tego nie mówiłeś. — Nie. — A dlaczego mnie zaszczycasz większym zaufaniem? Rzadko się zdarzało, by Conway nie umiał zdać sobie wyraźnie sprawy ze swoich pobudek. Tym razem jednak nie miał gotowej odpowiedzi. — Doprawdy nie wiem, dlaczego — odparł wreszcie. — Chyba po prostu z chęci, żeby być szczerym. — Dobra to chęć, bo sprzyja zadzierzgnięciu się przyjaźni... Prawda, jaki delikatny aromat? Dużo znam dobrych gatunków herbaty chińskiej, ale ten z naszej doliny żadnemu z nich, moim zdaniem, jakością nie ustępuje. Conway podniósł do ust filiżankę. Skosztował herbaty; była w smaku cienka, wymyślna, prawie tajemnicza, bukietem swym raczej korciła niż delektowała podniebienie. — Doskonała, takiej dotąd nie kosztowałem — zauważył. — W naszej dolinie dużo mamy cennych ziół, nie znanych gdzie indziej. Ta herbata to tylko jeden przykład. Należy ją smakować oczywiście bardzo powoli, nie tylko z szacunkiem i afektem, lecz i dlatego, ze inaczej przyjemność nie będzie pełna. Jest to morał, który Ku K'ai-czy * wysnuł już przed piętnastu wiekami. Nigdy nie śpieszył się zżuć słodki miąższ, kiedy gryzł trzcinę cukrową, mawiał bowiem: „W krainę rozkoszy trzeba mi wstępować powoli”. Może studiowałeś klasyków chińskich? — Czytałem trochę niektórych. Conway wiedział, że dopóki filiżanki nie zostaną zabrane, rozmowa, zgodnie z chińską etykietą, nie wyjdzie poza ogólniki i aluzje. Nie dąsał się jednak w duchu, choć pilno naprawdę mu było usłyszeć historię Szangri-La. Być może miał w swym charakterze coś z ociągliwego smakoszostwa Ku K'ai-czy. Wreszcie, znowu nie wiedzieć skąd i jak, na dany przez lamę znak pojawił się służący, a gdy wyszedł, gospodarz bez dalszych wstępów zaczął opowiadanie: — Zapewne znasz, mój drogi, w najogólniejszym zarysie historię Tybetu. Czang mówił, że dużo korzystałeś z klasztornej biblioteki, przypuszczam więc, że się wczytałeś w ułamkowe, lecz jakże ciekawe kroniki tego kraju. I bez tego wiesz zresztą, że nestorianizm rozpowszechniony był w Azji w wiekach średnich i że kiedy zaniknął, zostawił po sobie wspomnienia. W siedemnastym stuleciu zaś chrześcijaństwo azjatyckie odrodziło się wprost za sprawą * Słynny malarz chiński (344—406).

Rzymu i jego wysłanników, owych bohaterskich jezuitów, których podróże misyjne, moim zdaniem, stanowią epopeę o wiele nawet ciekawszą niż podróże św. Pawła. Apostolstwo to objęło z czasem swym zasięgiem olbrzymi obszar kontynentu. Mało znany na przykład jest w Europie fakt, że nawet w Lhasie przez lat trzydzieści osiem działała misja katolicka. Nie z Lhasy jednak, lecz z Pekinu wyruszyło w roku 1719 czterech misjonarzy-kapucynów, aby prowadzić dzieło misyjne w Tybecie w oparciu o nie wymarły jeszcze ze szczętem nestorianizm. Przez szereg miesięcy posuwali się wśród nieopisanych trudności w kierunku południowo-zachodnim, mijając po drodze Lanczon i Kuku-Nor. Trzech z nich z wyczerpania zginęło, a czwarty bliski był śmierci, gdy przypadkiem wreszcie trafił na perć stanowiącą po dziś dzień jedyny możliwy dostęp do doliny Błękitnego Księżyca. Zszedłszy, ku swej wielkiej radości i zdumieniu odkrył, że dolinę zamieszkuje ludność tubylcza, na dość wysokim stopniu kultury i zamożności. Zgodnie z najstarszymi miejscowymi tradycjami, przybysza powitano od razu jak najgościnniej. Toteż prędko wrócił do sił i podjął pracę apostolską. Górale byli buddystami, ale chętnie słuchali misjonarza i gromadnie nawracali się pod jego wpływem. Na górze, na tym samym skalnym występie znajdował się klasztor buddyjski, zresztą w stanie kompletnego fizycznego i duchowego upadku. W miarę tedy, jak plon pracy apostolskiej kapucyna stawał się coraz obfitszy, ów sługa boży powziął myśl, aby na tym samym miejscu, tak wspaniale położonym, postawić klasztor katolicki. Pod kierownictwem misjonarza naprawiono lub zgoła przebudowano walące się mury, on sam zaś, poczynając od roku 1734, kiedy miał już lat pięćdziesiąt trzy, obrał ten odnowiony klasztor za miejsce swej stałej rezydencji. Teraz parę danych biograficznych o tym człowieku. Nazywał się Perrault, pochodził z Luksemburga. Nim wyruszył na prace misyjne, odbył studia w Paryżu, Bolonii i na innych uniwersytetach, i zdobył gruntowne wykształcenie. Mało jest wiadomości o jego młodych latach, lecz z pewnością upłynęły mu one podobnie jak wielu innym studentom. Okazywał zamiłowanie do muzyki i sztuk plastycznych, nadzwyczajne zaś miał zdolności do języków. Nim upewnił się co do swego powołania, skosztował wszystkich pospolitych rozkoszy tego świata. Był młodzieńcem, gdy stoczono krwawy bój pod Malplaquet, przeżył więc sam grozę wojny i najazdu. Dużo miał krzepy fizycznej. Po osiedleniu się w dolinie, przez pierwsze lata sam pracował wraz z innymi w pocie czoła, sam uprawiał swój ogród, uczył tubylców i sam od nich się uczył. W dolinie odkrył złoża złota, ale nie uległ pokusie; bardziej go interesowały lokalne odmiany ziół i roślin. Miał w sobie ducha pokory, nic zaś z bigota. Powstawał przeciw wielożeństwu, lecz nie widział nic złego w spożywaniu napoju z soku jagód t a ng a t s e, popularnych wśród ludności rzekomo z powodu leczniczych własności, naprawdę zaś z racji lekko narkotyzującego działania. Perrault, prawdę rzekłszy, sam padł ofiarą tego miejscowego nałogu. Z zasady aprobował w kulturze miejscowej to, co uważał w niej za nieszkodliwe a przyjemne, w zamian zaś dzielił się z nią skarbami bogactw duchowych Zachodu. Nie był ascetą, nie gardził dobrami doczesnymi i konwertytów swych uczył nie tylko katechizmu, lecz także sztuki kulinarnej. Należy go sobie wyobrażać jako człowieka idei, bardzo czynnego, uczonego, prostego a pełnego zapału, misjonarza, co po odprawieniu obowiązków kapłańskich wdziewał drelichy i stawał do pracy przy budowie tych właśnie murów, w których siedzimy teraz. Oczywiście z budową nie szło łatwo, i że w ogóle ją do końca doprowadził, sprawiły to wyłącznie upór i duma. Całe dzieło urodziło się bowiem z dumy, z dumnej wiary, że tam, gdzie pod natchnieniem Buddy klasztor powstać mógł na krawędzi skały, Rzym potrafi stworzyć dzieło co najmniej równie wielkie. Lecz czas mijał, a z biegiem lat ten główny motyw działania tracił stopniowo siłę na rzecz pobudek innych, spokojniejszej natury. Bo przecież duch rywalizacji właściwy jest młodemu wiekowi, a Perrault już dożył lat sędziwych, gdy swój klasztor zorganizował należycie. Ściśle biorąc, całe to dzieło stworzył bez stosownego upoważnienia ze strony swych zwie-

rzchników. Lecz niewątpliwie na swe usprawiedliwienie miał okoliczność, że zwierzchnicy ci oddaleni byli nie o mile, lecz o całe lata drogi. Wątpliwości podobnych nie żywili i nie znali tubylcy, nie znali ich nawet mnisi; ci przeora swojego kochali i słuchali, z biegiem lat zaś zaczęli darzyć czcią coraz głębszą. Co pewien czas przesyłał sprawozdania biskupowi Pekinu, ale nie wszystkie doń docierały, bo często posłańcy podróż przypłacali życiem. Perrault narażał ich na niebezpieczeństwa coraz niechętniej, aż mniej więcej w połowie stulecia zaniechał wysyłki sprawozdań. Jednak niektóre wcześniejsze dotarły snadź do miejsca przeznaczenia i musiały wzbudzić pewne wątpliwości, bo w roku 1769 przybył posłaniec z listem nakazującym, by Perrault stawił się w Rzymie. Przeor miałby już znacznie powyżej lat siedemdziesięciu, gdyby wezwanie to doręczono mu bez zwłoki, lecz oto liczył już lat osiemdziesiąt dziewięć. Nie mógł nawet marzyć o przeprawie przez góry i pustynię, o pokonaniu nawałnic i zawiei. Wysłał więc tylko uprzejmą odpowiedź, przedstawiając stan rzeczy, lecz zdaje się, że goniec z powyższym pismem nie zdołał przedostać się żywy przez wielkie pasma górskie odcinające nas od świata. Perrault więc pozostał na miejscu, w Szangri-La, nie przez nieposłuszeństwo, lecz z powodu fizycznej niemożności wypełnienia danego mu rozkazu. Zresztą był starcem sędziwym, śmierć przypuszczalnie już niedługo położyć miała kres jego życiu i wszelkim nieprawidłowościom, jakich się w swym postępowaniu dopuścił. Tymczasem zaś instytucja, będąca jego dziełem, zaczęła się po trochu przetwarzać. Dokonywały się w niej zmiany, nad którymi można by ubolewać, lecz którym trudno się dziwić; bo czyż mógł jeden człowiek działający bez niczyjej pomocy wykorzenić do gruntu odwieczne miejscowe zwyczaje i tradycje? Gdy sam zaczął opadać z sił, nie miał nikogo z Europejczyków do wyręki; może także popełnił omyłkę wznosząc nowy. gmach właśnie na gruzach siedziby dawniejszych i jakże odmiennych wierzeń i praktyk. Sam nie mógł przeciwstawić się zachodzącym zmianom, bo zresztą trudno było od dziewięćdziesięcioletniego weterana żądać, aby omyłkę swą w pełni zrozumiał. Nazbyt był stary i nazbyt syty szczęścia. Zwolennicy nie przestawali go czcić, choć już nie pamiętali jego nauk, a lud w dolinie taką mu okazywał miłość pełną niemal nabożeństwa, że sędziwy przeor z coraz większą wyrozumiałością patrzył na powszechny powrót do dawnych zwyczajów i praktyk. Nie był jeszcze zniedołężniały, a przy tym zachował nadzwyczajną świeżość umysłu. Mając lat dziewięćdziesiąt osiem wziął się do studiowania ksiąg buddyjskich, jakie zostały w Szangri-La po dawnych mnichach, zamierzał bowiem poświęcić resztę życia ułożeniu pisma polemicznego, atakującego buddyzm ze stanowiska ortodoksji. Pracę tę w samej rzeczy ukończył (zachował się jej manuskrypt), lecz w polemice nie było zajadłości, bo autor zdążył tymczasem dożyć okrągłej setki, a to już wiek, kiedy najzawziętsze uczucia przygasają. W tym czasie z zastępu pierwszych uczniów niewielu juz pozostało przy życiu. Że zaś niewielu także nowych kandydatów przybyło, więc coraz mniej rezydentów liczył klasztor rządzony przez starego kapucyna. Liczba braci zakonnych z osiemdziesięciu zmalała do dwudziestu, a potem spadła do dwunastu, i to prawie samych staruszków. Przeor Perrault zaś spokojnie, z całą pogodą czekał na koniec dni swoich. Za stary był już na to, żeby kwękać i narzekać. Dobrzy ludzie doliny zaopatrywali go w jadło i odzież. On sam wysechł, lecz jeszcze się kołatał, jeszcze nie zaniedbywał obowiązków swego urzędu, czas wolny zaś spędzał na sjeście, czytając, żując wspomnienia, odurzając się łagodnie narkotykiem. Nadal, o dziwo, zachował taką jasność umysłu, że zaczął interesować się ćwiczeniami mistycznymi zwanymi przez Hindusów „jogą”, a polegającymi głównie na pewnych sposobach oddychania. Mogło się to wydawać przedsięwzięciem ryzykownym dla starca w wieku tak podeszłym, i w rzeczy samej, gdy nadszedł rok 1 789 — ów rok skądinąd tak pamiętny — wieść poszła po dolinie, że Perrault juz dogorywa. Leżał, wyobraź sobie, tu, w tym samym pokoju. Przez okno mógł dostrzec gasnącymi źrenicami coś białego — śnieżne blaski ze szczytu Karakalu. Lecz w myśli mógł przecież

widzieć tę wspaniałą kopułę tak dobrze jak przed półwiekiem. Wspomnienia przeciągały nie kończącym się korowodem: lata podróży misyjnej wśród skał i śniegów Tybetu, rojne tłumy w stolicach Zachodu, bataliony Marlborougha, chrzęszczące, barwne, świetne... Umysł zapadał w odrętwienie, śmierć wydawała się niestraszna, owszem, pożądana. Perrault wezwał do siebie przyjaciół i służbę, aby pożegnać wszystkich raz ostatni; potem prosił, aby go zostawili samego. Chciał skonać samotnie, umrzeć ciałem, a duszą w zachwyceniu się unieść, ale tak się nie stało. Wiele tygodni przeleżał bez słowa i bez ruchu, a potem zaczął z wolna powracać do zdrowia. Miał wtedy sto osiem lat. Szept zamarł na chwilę zupełnie. Conway, zasłuchany dotychczas, drgnął i zmienił pozycję na krześle. Miał wrażenie, że lama, opowiadając, biegle tłumaczy, na język słów sen jakiś, co się niegdyś jemu samemu przyśnił. Starzec, odpocząwszy, znów podjął: — Jak wielu innych, co ważyli się między życiem a śmiercią, tak i Perrault dostąpił wizji, która na resztę życia uczyniła go orędownikiem pewnej ważnej idei; o posłannictwie tym wypadnie mi jeszcze mówić. Na razie opowiem tylko, co działo się z nim po wyzdrowieniu, gdyż były to rzeczy osobliwe. Zamiast biernie wegetować, co zresztą byłoby zupełnie naturalne, od razu narzucił sobie bardzo surową dyscyplinę pewnych praktyk przy dalszym, o dziwo, folgowaniu nałogowi upajania się odwarem z tangatse. Narkomania i ćwiczenia oddechowe — któż by mógł to polecić jako régime dla starców? Mimo to faktem jest, że gdy w roku 1794 umarł ostatni z zakonników, sam założyciel klasztoru żył jeszcze. Ludziom o wypaczonym nieco poczuciu śmieszności mogłoby się to wydawać wręcz zabawne. Ale nie było takich humorystów w Szangri-La. Stary mnich, mocno przywiędły, lecz już od jakich dziesięciu lat nie grzybiejący więcej, praktykował dalej potajemnie swoje ćwiczenia, a w pojęciu ludu stał się postacią z legendy. Wierzono, że ten pustelnik rozkazuje nadprzyrodzonym siłom, lecz nie przestano go kochać. Ogólnie zaczęto uważać za rzecz chwalebną pielgrzymkę na wyżnię skalną do Szangri-La dla złożenia starcowi jakiegoś drobnego podarku albo odrobienia dla niego jakiejś pracy. Wszystkim zaś takim pielgrzymkom Perrault płacił błogosławieństwem zapominając, być może, że to owieczki zbłąkane. Bo pamięć jego nauk w dolinie zacierała się szybko i w kapliczkach można było słyszeć zarówno: „Te Deum laudamus”, jak i „Om mani padme hum”. * I gdy nadchodził wiek nowy, legenda zamieniła się prawie w fantastyczną baśń. Opowiadano sobie, że Perrault stał się na dobre bożkiem, że czyni cuda, a nocami niekiedy wzlatuje na szczyt Karakalu i tam zapala ogniki. Szczyt rzeczywiście jaśnieje cokolwiek nocami, gdy świeci pełny księżyc, lecz cię zapewniać nie potrzebuję, że nigdy ani Perrault, ani nikt inny na wierchu tym jeszcze nie był. Wspominam o tym, może niepotrzebnie, tylko dlatego, że w ustnej tradycji dużo zachowało się bałamutnych podań o różnych dziwach, które Perrault jakoby czynił. Szerzyła się na przykład wieść, że posiadł sztukę lewitacji rzekomo praktykowaną przez mistyków indyjskich. W rzeczywistości było nieco inaczej; Perrault wprawdzie eksperymentował w tym celu wielokrotnie, lecz nigdy mu się lewitacja nie udała. Inna rzecz, że istotnie słabość zanikających zmysłów skompensował do pewnego stopnia nadczułością innych. Wykształcił bardzo na przykład zdolność telepatii. I choć nie przypisywał sobie zdolności uzdrawiania, jednakże już w samej jego obecności było coś, co w pewnych wypadkach wpływało korzystnie na stan chorych. Zapytasz, na czym trawił czas, osiągnąwszy wiek tak niewiarygodnie podeszły. Otóż uznał, że skoro w swoim czasie nie umarł, to nie było już nadal racji, aby jakikolwiek przyszły termin zgonu uważać bądź za zbyt bliski, bądź za nazbyt odległy. Przekonawszy się o swej anormalności, równie łatwo mógł wierzyć, że stan anormalny się utrzyma, jak przypuszczać, że może się to skończyć każdej chwili. A skoro tak, to nie było powodu, żeby żyć myślą o śmierci, z którą tak blisko obcował od lat tylu. Rozpoczął zatem życie, jakiego zawsze * Najpopularniejsza w Tybecie mantra buddyjska.

pragnął, lecz na jakie dotychczas nie mógł sobie prawie nigdy pozwolić, albowiem zawsze łaknął strawy intelektualnej przede wszystkim. Rozwinęła się zadziwiająco jego pamięć, jak gdyby po rozluźnieniu pęt fizycznych teraz dopiero mogła okazać swą siłę. Różnoraką wiedzę chłonął teraz łatwiej niż za czasów studenckich wiadomości nawet z dziedzin ulubionych. Naturalnie, odczuł niebawem brak książek, ale wśród tych kilkunastu, które przydźwigał z pielgrzymki, znajdowały się — zainteresuje to ciebie — angielska gramatyka i słownik oraz pisma Montaigne'a w tłumaczeniu angielskim Floria. Posiłkując się tym materiałem, opanował arkana waszej mowy. Dochowała się w naszej bibliotece jedna z pierwszych prób jego zdolności lingwistycznych, mianowicie przekład rozprawki Montaigne'a „O próżności” na język tybetański. Conway uśmiechnął się. — Chciałbym móc kiedyś zapoznać się z tą pracą. — Udostępnimy ci ją z największą przyjemnością. Powiesz może, że było coś nadzwyczaj niepraktycznego w tych aspiracjach do doskonałości lingwistycznej, ale Perrault zaiste dożył wieku niepraktyczności. Gdyby zresztą tak się nie zabawiał, gniotłaby go strasznie samotność, przynajmniej aż po rok czwarty stulecia dziewiętnastego, rok szczególnie w naszej historii ważny. Bo w owym właśnie roku zabłąkał się z Europy do doliny Błękitnego Księżyca nowy przybysz. Był to Austriak nazwiskiem Henschell, młody szlachcic, co niegdyś walczył dzielnie w kampaniach włoskich przeciw Napoleonowi, człowiek dużej kultury i dużego uroku osobistego. Straciwszy w czasie wojny majątek, wywędrował przez Rosję do Azji w nadziei, że może jakoś znów dojdzie do pieniędzy. Ciekawe, jak dotrzeć potrafił do tutejszego płaskowyżu, ale sam na tę sprawę nie umiał rzucić światła, bo gdy się tu przybłąkał, był tak sterany i wycieńczony jak niegdyś Perrault u kresu swej wędrówki. I znowu dzięki przyjaznej opiece mieszkańców Szangri-La nędzarz wydobrzał — ale tu podobieństwo się kończy. Bo Perrault przyszedł jako misjonarz i apostoł, Henschell zaś był tylko poszukiwaczem złota. Zamierzał, zbogaciwszy się, powrócić jak najrychlej do Europy. Jednakże nie powrócił. Stało się coś dziwnego — coś, co zresztą powtarzało się potem tak często, że nie można właściwie widzieć w tym nic nadzwyczajnego. Głęboki spokój doliny, oddalenie od kłopotów życiowych tak świetnie mu dogadzały, że raz po raz odkładał termin wyjazdu. Pewnego zaś dnia, zainteresowawszy się legendą o pustelniku z Szangri-La, wybrał się tam na wycieczkę i zetknął się ze starym Perraultem po raz pierwszy. Spotkanie to miało znaczenie naprawdę historyczne. Perrault nie był może dostępny już takim uczuciom jak przyjaźń czy żywa sympatia, lecz głęboką dobrotliwością ducha od razu ujął młodzieńca. Nie będę opisywał wzajemnego stosunku tych dwóch ludzi. Jeden całym sercem adorował, drugi zaś z pierwszym dzielił swą wiedzę, swoje ekstazy i także szaleństwo marzeń, które dla niego stały się jedyną rzeczywistością. Tu mówiący znów urwał, Conway zaś wtrącił z cicha: — Przepraszam, ale nie bardzo to dla mnie jasne... — Wiem o tym — w głosie brzmiała wyraźna życzliwość. — Trudno, żeby było jasne. Toteż później wyjaśnię ci rzecz dokładniej, ale na razie jeszcze przedstawić chcę inne, prostsze sprawy. Otóż zainteresuje cię fakt, że właśnie Henschell zapoczątkował w naszym klasztorze kolekcję dzieł sztuki chińskiej jak również nasze zbiory biblioteczne i zbiór nut. Udał się mianowicie do Pekinu i wrócił z pierwszym transportem w roku 1809. Z punktu widzenia czysto turystycznego była to podróż niezwykła. Henschell nie powtórzył jej więcej, ale on to, a nie kto inny, obmyślił cały system łączności, dzięki któremu możemy sprowadzić sobie ze świata wszystko, czego zechcemy. — Sprawę ułatwiało wam to, że mogliście płacić złotem? — Pomyślnie się złożyło, ze mamy tu pod dostatkiem kruszcu tak przez resztę świata poszukiwanego. — Tak bardzo poszukiwanego, że to wasze ogromne szczęście, iż dotąd nie zwalił się

wam na głowy tłum porwany gorączką złota. Najwyższy Lama potaknął niedostrzegalnym prawie ruchem głowy. — Tak, tego zawsze najbardziej obawiał się Henschell. Toteż nie pozwolił nigdy, by ktokolwiek z tragarzy dźwigających transporty książek i dzieł sztuki nazbyt się zbliżył do doliny. Kazał im zostawiać cały bagaż w odległości dnia drogi, a potem dostawiał go tu przez miejscowych górali. W swoim czasie ustawiał nawet na przełęczach posterunki. Lecz niebawem zdał sobie sprawę, że jest inny, o wiele lepszy sposób zapewnienia nam tu bezpieczeństwa. — Czy tak? — Conway pytając czuł, jak drga w nim każdy nerw. — Widzisz, zbrojna inwazja wojskowa w ogóle w grę nie wchodziła. Nie będzie możliwa nigdy, a to z powodu odległości i przeszkód terenu. Musieliśmy się tylko liczyć z tym, że czasem przybłąkają się do nas małe grupki wędrowców, wycieńczonych do tego stopnia, że choćby mieli broń, nie byliby zapewne dla nas groźni. Postanowiono więc dać wszystkim wstęp wolny — wolny, z jednym tylko ważnym zastrzeżeniem. I istotnie, od czasu do czasu się zdarzało, że przybywali do nas goście z zewnątrz. Docierali tu niekiedy, kupcy chińscy, ci mianowicie, co podróżując przez płaskowyż przypadkowo schodzili zeń trawersem, który prowadzi ku dolinie. Bywało, że koczownicy tybetańscy, oderwawszy się od swych karawan, szukali tutaj schronu jak zmęczone zwierzęta. Wszystkich witaliśmy gościnnie, choć wielu nie udało się nam już odratować. W roku bitwy pod Waterloo dwaj misjonarze angielscy odbywający drogę lądem do Pekinu przeszli nieznanymi przełęczami pasma górskie i stawili się tu w takiej formie, jakby przyszli złożyć wizytę. W roku 1820 znaleźliśmy w najbliższej przełęczy, na jej szczycie, całą karawanę w agonii. Jej kierownik, kupiec grecki i wszyscy jego chorzy, dręczeni głodem słudzy, skonali. W 1822 roku po licznych niepowodzeniach i ciężkich przeprawach dostało się tu trzech Hiszpanów przywabionych mętną wieścią o złocie. Liczniej odwiedzano nas w roku 1830. Przybyli wówczas do nas, przekroczywszy łańcuch gór Tian-Szan, dwaj Niemcy, Rosjanin, Anglik i Szwed. Wszystkich sprowadził tu motyw coraz popularniejszy, mianowicie żądza odkryć geograficznych. Mniej więcej w tymże czasie stosunek Szangri-La do przybyszów zmienił się nieco. Nie tylko witano ich z otwartymi rękami, jeżeli sami w dolinie się zjawili, lecz z reguły zachęcano ich do przybycia, gdy już dotarli w pobliże doliny. Powód tej zmiany także wyjaśnię ci za chwilę. Tymczasem tylko zaznaczę, że klasztor przestał przybłędom okazywać bierną tylko życzliwość. Uznano bowiem, że przybysze są dla klasztoru pożądani, że są gośćmi mile widzianymi. I nieraz tak się w latach następnych zdarzało, ze podróżnicy napawający się z daleka widokiem szczytu Karakalu spotykali na swej drodze wysłanników przybywających z uprzejmym zaproszeniem, które rzadko bywało odrzucane... Tymczasem z wolna klasztor zaczął ustalać się w swym charakterze obecnym. Jeszcze raz chcę zaznaczyć, że Henschell był człowiekiem nadzwyczajnych zdolności i talentów. Szangri-La zawdzięcza mu tyleż, co i swemu założycielowi. Tak, wydaje mi się, że nie mniej. Bo przyniósł ze sobą wartości, które dla każdej instytucji, szczególnie w pewnej fazie rozwojowej, są cenne: miał silną rękę, a zarazem wiele łagodności. Strata tego człowieka byłaby niepowetowana, gdyby nie to, że nim umarł, i tak dokonał dzieła ponad wielką nawet ludzką miarę. Conway podniósł wzrok pytająco, lecz przywtórzył jak echo: — Umarł! — Tak. Nastąpiło to nagle. Został zamordowany. Stało się to w roku wybuchu wielkiego powstania w Indiach. Pewien artysta Chińczyk sportretował go na krótko przed śmiercią. Możesz zobaczyć ten portret, bo wisi tu, w tym pokoju. Na nowy znak dłonią znów wszedł do pokoju służący. Conway zahipnotyzowanym wzrokiem patrzył, jak przybysz odsuwa zasłonę przy ścianie w głębi i zapala wiszącą latarnię, która zaczęła się bujać pod sufitem. Usłyszał szept zachęcający go do powstania i obejrzenia

portretu, i zdumiał się, że przychodzi mu to z takim trudem. — Popatrz z bliska. Wstał niezgrabnie i podszedł do drżącego na ścianie koła blasku. Ujrzał niewielki szkic, właściwie tylko miniaturę, malowaną kolorowymi tuszami; jednakże w tym szkicu artysta potrafił oddać nader subtelną barwę cery. Rysy były bardzo piękne, dziewczęco delikatne, o wyrazie tak ujmującym, jakby nic nie znaczyły czas, śmierć i fikcja sztuki, a prawdą była tylko sympatia, jaką Conway uczuł zaraz dla tego człowieka. Lecz z najdziwniejszej rzeczy zdał sobie sprawę dopiero ochłonąwszy z pierwszego wrażenia: toż ta twarz była twarzą młodzieńca! Wracając na swoje miejsce, wyjąkał: — Dobrze, ale pan mówił, że portret malowano tuż przed śmiercią? — Tak, podobieństwo jest doskonale uchwycone. — Więc umarł w roku 1857? — Tak. — A przybył tu młodzieńcem, w roku 1803? — Tak jest. Conway przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa, wreszcie z wysiłkiem bąknął: — I Henschella zamordowano? — Tak. Zestrzelił go pewien Anglik, w parę tygodni po swoim przybyciu do SzangriLa. Podróżował dla celów odkrywczych. — A z jakiego powodu...? — Poróżnili się, poszło im o tragarzy. Henschell powiadomił go o warunkach, pod jakim gości przyjmujemy. Rozmowy te bywają trudne, toteż, chociaż zniedołężniały, uważam odtąd za obowiązek swój przeprowadzać je osobiście. Lama umilkł na dłuższą chwilę, a w milczeniu tym była jakby nuta pytania. Gdy zabrał głos, dorzucił tylko parę słów: — Czy domyślasz się już, mój drogi, jaki to może być warunek? Conway odpowiedział powoli, tonem ściszonym: — Zdaje mi się, że się domyślam. — Naprawdę? A czy możesz się domyślić czegoś więcej, wysłuchawszy tej mojej długiej i dziwnej opowieści? Conway, gorączkowo pracując mózgiem czuł, jak myśli mącą mu się w głowie. Wszędzie kłębiły się cienie otaczając nieruchomy pośrodku pokoju, dostojny, żywy szczątek człowieka. Słuchając z całą uwagą długiego opowiadania Conway nie wysnuł od razu narzucającego się wniosku. Teraz, zaledwie zaczął sobie coś uprzytomniać, aż w głowie mu zaszumiało ze zdumienia i nawet zdobywając się na pewność, jeszcze ją tłumił w sobie. — Bo to niemożliwe — wyjąkał. — Narzuca się... ale jakież, to zadziwiające, niesłychane, niewiarygodne zupełnie — a przecież nie tak znów zupełnie... — Co, synu? A Conway, ogarnięty wzruszeniem, którego powodu nie rozumiał, lecz którego nie usiłował ukryć, odpowiedział: — To, że żyjesz, ojcze Perrault.

ROZDZIAŁ VIII Nastąpiła pauza, Najwyższy Lama bowiem kazał znów podać herbatę. Długie opowiadanie musiało, rzecz prosta, zmęczyć starca. Lecz i Conway ucieszył się z przerwy w rozmowie. Odczuł, że pauza w tej chwili pożądana jest także ze względów artystycznych, i że cały

ceremoniał podania i picia herbaty oraz wszystkich towarzyszących mu konwencjonalnych grzeczności spełnia zadanie podobne jak w utworze muzycznym kadencja. Zaznaczyły się też przy tej okazji zdolności telepatyczne lamy (o ile w grę nie wszedł przypadek) — bo przeor sprowadził wnet rozmowę na tematy muzyczne. Wyraził zadowolenie, że Conway przy swych wyraźnych zamiłowaniach w tej dziedzinie nie był skazany w Szangri-La na post muzyczny. Conway odpowiedział na to równie uprzejmie, dodając, że nie spodziewał się tu znaleźć takiego zbioru dzieł muzyki europejskiej. Komplement został przez lamę doceniony. — Mój drogi, jesteśmy szczęśliwi, że mamy w swoim gronie utalentowanego muzyka. Kształcił się jeszcze pod kierunkiem Chopina; teraz jest naszym koncertmistrzem. Warto, żebyś go poznał. — Chciałbym bardzo. Przypominam sobie — Czang to mówił — że najbardziej lubi pan muzykę Mozarta? — Tak. Mozart wyróżnia się skromną wytwornością, która nam nade wszystko odpowiada. Buduje dom nie nazbyt duży i także nie nazbyt mały, mebluje go zaś z wybornym smakiem. Wymiana tego rodzaju uwag trwała, póki nie sprzątnięto filiżanek. Wtedy Conway zapytał, panując dobrze nad głosem: — Co się tyczy sprawy poprzednio poruszonej: zamierzacie więc nas tu zatrzymać? Taki jest ten warunek, którym zawsze krępujecie przybyszów? — Odgadłeś trafnie, synu. — I mamy tu pozostać na zawsze? — Wolałbym ująć to tak, że życzę wam tu długiego i szczęśliwego życia. — Dobrze, ale nie mogę zrozumieć, czemu spośród całej ludzkości zakwalifikowano do tej szczęśliwości nas czworo? Najwyższy Lama rozpoczął znów tonem wykładu: — To nie da się powiedzieć w dwóch słowach. Posłuchaj! Z zasady nie chcieliśmy dopuścić do nadmiernego uszczuplenia naszego grona w Szangri-La, nie mówiąc już o tym, że przyjemniej jest, gdy spotykają się ludzie w różnym wieku i różnej narodowości. Otóż stało się tak, że od czasu wojny i rewolucji rosyjskiej ustały prawie zupełnie podróże w celach odkrywczych do Tybetu. Ostatni przybył do nas w 1912 roku pewien Japończyk. Nabytek ten zresztą okazał się — powiem szczerze — niezbyt cenny. Bo widzisz mój kochany, szarlatanami nie jesteśmy i nie możemy gwarantować, że w każdym wypadku próba aklimatyzacji się powiedzie. Niektórzy z naszych gości nic na swoim pobycie tutaj nie zyskują, inni zaś dożywają tylko normalnego sędziwego wieku, a potem z byle głupstwa umierają. Tybetańczycy, na przykład, ze wszystkich najbardziej przystosowani do życia w tutejszych warunkach, na ogół ze wszystkich też najsłabiej reagują. Mamy ich tutaj sporo; są to uroczy ludzie, ale wątpię, czy wielu z nich żyć będzie dłużej niż lat sto. Lepiej nam się udaje z Chińczykami, ale i z nimi eksperyment często zawodzi. Najlepiej czują się u nas przedstawiciele narodów nordyckich i łacińskich; być może tak samo dobrze reagowaliby i Amerykanie, dlatego też cieszę się bardzo, że w osobie jednego z twoich towarzyszów pozyskaliśmy wreszcie przedstawiciela Stanów. Ale wracam do kwestii, o którą zapytałeś. Doszliśmy do sytuacji, że przez dziesiątki lat nikt z zewnątrz do nas nie przybył, tymczasem śmierć swoje robiła, szeregi nasze topniały i wyłoniło się poważne zagadnienie: co dalej? Z pomocą przyszedł nam jeden z najświeższych kandydatów, z pochodzenia góral miejscowy, człowiek młody, cieszący się naszym pełnym zaufaniem, entuzjasta idei Szangri-La, ale nie mogący spodziewać się tu dla siebie tak wiele jak przybysze z dalszego świata. Zapaleniec ten zaproponował nam, że porzuci na jakiś czas Szangri-La, nawiąże kontakt ze światem i dostarczy nam nowych kandydatów w sposób, jaki jeszcze kilkanaście lat temu niemożliwy był do pomyślenia. Był to projekt iście rewolucyjny. Rozważywszy go należycie, udzieliliśmy nań swojej zgody. Bo trudno, musimy iść z duchem czasu, nawet i my, w Szangri-La.

— To znaczy, że otrzymał polecenie sprowadzenia tu innych drogą powietrzną? — Widzisz, pokładaliśmy pełne zaufanie w tym młodzieńcu ze względu na jego pomysłowość i w ogóle wielkie zdolności. On sam cały projekt obmyślił, zdaliśmy więc na niego również i wykonanie. To tylko było nam wiadome, że plan przewiduje najpierw okres przygotowawczy nauki w jednej ze szkół amerykańskich dla pilotów. — Dobrze, ale jak ów pilot uplanował resztę? Przecież tylko przypadkiem mógł porwać ten samolot w Baskulu? — Nie inaczej, mój drogi, wiele rzeczy dzieje się przypadkiem. Tylko że ten właśnie przypadek był zbiegiem okoliczności, na jaki czekał Talu. A gdyby i ta szansa go zawiodła, może poszczęściłoby mu się lepiej kiedy indziej, za rok albo za dwa, albo co też możliwe, pomyślny zbieg okoliczności już by się więcej nie powtórzył. Przyznać muszę, że się zdziwiłem, gdy nasi wartownicy dali znać, że Talu przyleciał. Postępy w lotnictwie są szybkie, jednakże przypuszczałem, że sporo jeszcze czasu upłynie, zanim przelot nad tymi górami będzie możliwy zwyczajnym samolotem. — Nie lecieliśmy zwyczajną maszyną. To był samolot przeznaczony do przelotów nad szczytami. — Znowu ręka przypadku! Talu miał rzeczywiście szczęście. Szkoda, że sam nic nam opowiedzieć nie może. Zasmuciła nas ta jego śmierć... Wiesz, ty byś go pewnie polubił. Conway potaknął z lekka. Nie wyłączał takiej możliwości. Po chwili milczenia spytał: — Jakaż jest myśl w tym wszystkim? — Synu, formułujesz pytanie w sposób dla mnie nadzwyczaj przyjemny. Nie zdarzyło mi się bowiem jeszcze w mojej już dość długiej praktyce, żeby to pytanie zadano mi tonem tak spokojnym. Rewelacje moje przyjmowano jak najróżniej — reagowano oburzeniem, rozpaczą, niedowierzaniem, złością, szałem histerycznym, ale po dziś dzień nigdy jeszcze samym tylko odruchem ciekawości. Mówię ci, że bardzo serdecznie cieszę się z takiej twojej postawy. Dziś czujesz zainteresowanie, jutro czuć będziesz niepokój, ostatecznie zaś — kto wie? — może staniesz się nam oddany całym sercem. — Uprzedzam, że co do tego żadnych zobowiązań nie składam. — Podoba mi się i ta twoja dzisiejsza ostrożność, ona właśnie przerodzi się w przyszłości w tym cenniejsze i pełniejsze zaufanie. Lecz na razie unikajmy sporu. Na razie proszę cię tylko o to jedno, abyś tego, co ci powiedziałem, tymczasem nie ujawnił towarzyszom. Conway nie wyrzekł ani słowa. — Oni w swoim czasie i tak dowiedzą się o wszystkim, co ty już wiesz, lecz ze względu na ich własne dobro nie powinno to nastąpić zbyt szybko. Ja tak liczę w tej sprawie na twoją dyskrecję, że nie biorę nawet od ciebie przyrzeczenia... Wiem, iż postąpisz w sposób, który obaj uważamy za najrozsądniejszy... A teraz pozwól, że ukażę ci pewien przyjemny obraz. Jesteś, według zwykłych pojęć ludzkich, człowiekiem jeszcze młodym, życie, jak się to mówi, przed tobą. Jeszcze jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat masz szanse żyć pełnią życia, powoli tylko zmniejszając swą aktywność. Nie jest to perspektywa pozbawiona uroków, toteż trudno mi żądać, abyś widział ją tak jak ja ją widzę — jako okres przejściowy, pełen gorączkowej szarpaniny, a przy tym epizodycznie wprost krótki. Przez pierwsze dwadzieścia pięć lat krępowało cię to, że byłeś na wszystko za młody, przez ostatnie dwadzieścia pięć lat dotkliwiej przytłoczy cię to, że będziesz na wszystko za stary. Między chmurą początku i chmurą końca — jakże mało osłonecznionej przestrzeni w ludzkim życiu! Lecz ciebie czeka może los lepszy. Wedle naszych tutejszych pojęć ty dopiero wchodzisz w okres słoneczny. Może zdarzyć się tak, że i za lat kilkadziesiąt nie będziesz się czuł starzej niż dzisiaj. Może, jak Henschell, długo zostaniesz młodzieńcem. Ale to wszystko, wierzaj, tylko faza pierwsza, wstęp. Przyjdzie czas, że i ty zaczniesz się starzeć, ale o ile szlachetniej! Z osiemdziesiątką na karku będziesz jeszcze mógł skakać po górach. Formy tej nie zachowasz w pełni, gdy ci na kark spadnie druga osiemdziesiątka — co to, to nie! Cudotwórcami nie jesteśmy, nie

pokonaliśmy śmierci, nie zwalczyliśmy nawet i starości. Wszystko, co potrafimy, to jedynie zwolnić tempo ludzkiego przemijania na tej ziemi. Osiągamy to sposobami dla nas bardzo prostymi, dla innych i gdzie indziej — niedostępnymi, lecz oczywiście nie miej złudzeń; koniec sądzony jest nam wszystkim. Ale i powaby jesieni życia są tu wielkie. Zaznasz rozkosznego spokoju, dni będą ci płynęły jak innym godziny, a przy tym o ileż pogodniej! Rok będzie mijał za rokiem, a ty z wolna od satysfakcji cielesnych przechodzić będziesz ku innej, uboższej, lecz nie mniej prawdziwie przyjemnej sferze przeżyć. Prawda, mięśnie kiedyś zwiotczeją i apetyt osłabnie, lecz te straty zostaną ci powetowane inaczej. Spokój, przenikliwość spojrzenia, dojrzały sąd o rzeczach, mądrość, pamięć cudownie jasną — to wszystko pozyskasz w zamian. No i rzecz najcenniejszą, nagrodę najbardziej ze wszystkich upragnioną — czas. Czas dla siebie, którego Europejczycy mają coraz mniej, a którego coraz bardziej pożądają. Pomyśl tylko! Będziesz miał dość czasu na czytanie, nigdy nie będziesz potrzebował przerzucać po kilka kartek, byle sobie parę minut zaoszczędzić, nigdy nie będziesz zmuszony wyrzekać się zainteresowań z obawy, że zbyt cię pochłoną. Lubisz także muzykę — masz tu nuty i instrumenty muzyczne i czasu w bród, czasu, co cię nie wzywa, nie nagli, istnieje tylko po to, żebyś mógł do dna wychylić czarę rozkoszy muzycznych. A jeżeli ci na towarzystwie zależy, to pomyśl o głębokiej i mądrej przyjaźni, o długotrwałych kontaktach intelektualnych, których śmierć nie rozerwie tak rychło jak gdzie indziej. Jeśli zaś wolisz samotność, to gdzie lepiej snuć mógłbyś wątek dumań niż w naszych klasztornych pawilonach? Głos urwał, Conway zaś ze swej strony nie zmącił pauzy ani słowem. — Nie mówisz nic, mój drogi! Nie gorsz się moją elokwencją, widzisz, moja epoka i mój naród za grzech tego nie uważały. Może milczysz dlatego, że zostawiłeś w dalekim świecie żonę, rodziców albo dzieci? Może żal ci ambitnych zamiarów? Żale takie dręczyć mogą z początku, ale wierzaj mi, że za lat dziesięć i śladu z nich nie pozostanie. A przy tym, jeśli dobrze czytam w twoich myślach, to żadna troska tego rodzaju nie gryzie cię teraz! Zaskoczyła Conwaya trafność tego domysłu. — Tak, nie mam nikogo z bliskich — odparł. — Nie jestem żonaty, przyjaciół mam niewielu, ambicji żadnych. — Żadnych? Przecie w świecie to nagminne po prostu! Po raz pierwszy Conway uczuł, że wniesie pewien wkład do rozmowy. — Zawsze miałem wrażenie, że to, co w naszym zawodzie nazywa się karierą, byłoby nieprzyjemne, a przy tym wymagałoby ode mnie więcej wysiłku, niż miałbym ochotę dać z siebie. Jako urzędnik służby konsularnej zajmowałem stanowisko podrzędne, zresztą odpowiadające mi zupełnie. — Ale nie kładłeś w tę pracę całej duszy? — Co najwyżej pół duszy i połowę energii. Z natury jestem dość leniwy. Zmarszczki pogłębiły się i wykrzywiły tak, że Conway się domyślił, iż Najwyższy Lama prawdopodobnie się śmieje. — Lenistwo w czynieniu rzeczy głupich może być wielką cnotą — podjął szept. — My w każdym razie nie jesteśmy bardzo wymagający na tym punkcie. Czang pewnie już ci mówił o umiarkowaniu jako zasadzie przewodniej w naszym życiu. Otóż — miarkujemy między innymi także nasze wysiłki. Ja na przykład opanowałem dziesięć języków, lecz mógłbym opanować dwadzieścia, gdybym trudził się przy tym bardziej zapamiętale. Nie pracowałem jednak tak zażarcie. Podobnie też w innych dziedzinach unikamy zarówno rozpasania jak i ascezy. Póki wstrzemięźliwość nie staje się ze względu na późny wiek nakazem higieny, cenimy dobrą kuchnię. Poza tym — ma to znaczenie dla młodszych kolegów — góralki tutejsze przestrzegają umiarkowanej tylko surowości obyczajów. W sumie przypuszczam, że z przystosowaniem się nie pójdzie ci trudno. Czang był w tym względzie optymistą, ja stałem się nim również po naszym obecnym spotkaniu. Wyczuwam jednak w tobie coś, czego dotąd w nikim nie wyczuwałem — jakiś osobliwy rys. To nie cynizm, ani nie rozgoryczenie... Może

częściowo skutek utraty złudzeń — lecz raczej jest to jasność umysłu tak duża, że doprawdy nie oczekiwałbym jej u człowieka, co jeszcze nie dożył setki. Określiłbym to jednym słowem jako beznamiętność. — Określenie zapewne nie gorsze od innych możliwych — przyznał Conway. — Nie wiem, czy klasyfikuje się przybyszów; jeżeli tak, to mnie wypadnie zaliczyć do pokolenia 1914—18. Jestem z tego powodu w twojej kolekcji typów okazem wyjątkowym, bo pozostali moi trzej towarzysze także do tych roczników nie należą. Ja wypaliłem się prawie doszczętnie w tamtych latach i odtąd moim cichym życzeniem, z którym zresztą nikomu się nie zwierzam, jest, żeby mnie zostawiono w spokoju. Otóż tutaj znajduję atmosferę ciszy i spokoju, która mi odpowiada i przypuszczam, że istotnie z czasem zaaklimatyzuję się dobrze. — Synu, czy to już wszystko? — Jak widzisz, ojcze, przestrzegam reguły umiarkowania. — Bardzo dowcipnie odpowiadasz! Czang mówił mi z wielkim uznaniem o twojej inteligencji. Ale czy naprawdę perspektywa, którą przed tobą otworzyłem, niczym cię mocniej nie kusi i nie pociąga? Conway chwilę zastanawiał się w milczeniu. — Same dzieje klasztoru zrobiły na mnie duże wrażenie, lecz co się tyczy przyszłości, to szczerze powiem, że ta sprawa interesuje mnie li tylko teoretycznie. Tak daleko w przyszłość nie patrzę. Naturalnie zmartwiłbym się, gdyby mi przyszło opuścić Szangri-La jutro albo za tydzień, albo nawet i za rok; ale jak bym się czuł za lat pięćdziesiąt — tego bym dziś nie mógł przepowiedzieć. Potrafię patrzyć w przyszłość bez lęku, bez względu na to, co mi ona ma przynieść, ale na to, żebym jej wyglądał z upragnieniem, musiałaby mnie czymś nęcić szczególnie. Nieraz wątpię, czy w ogóle życie ma jakiś sens, a jeżeli nie warto żyć, to tym bardziej nie warto żyć długo. — Mój drogi, wspierają nas tradycje tego miejsca, zarówno buddyjskie, jak chrześcijańskie. — Być może. Lecz nie widzę wyraźnego powodu, dla którego miałbym zazdrościć stulatkom. — Ja widzę jedną rację, i to dobrą. Ta racja usprawiedliwia dłuższe życie gromadki przygodnie dobranych ludzi w Szangri-La. Chodzi bowiem nie tylko o fantazję, o eksperyment. Przyświeca nam cel wyższy, który Perrault wymarzył, gdy w roku 1789 leżał tu, w tym pokoju, w bezwładzie przedśmiertnym. Rozpamiętując koleje swego długiego życia, zdał sobie wówczas sprawę, jak kruche i jak łatwo zniszczalne są niektóre wartościowe rzeczy na tym świecie, i jak poważnym niebezpieczeństwem, wprost zagładą, grozić im może w przyszłości wybuch konfliktów zbrojnych. Znał przecież ich żywiołowość, pamiętał, czym one są, i wyobraził sobie o wiele straszniejsze starcie w przyszłości. Wystawił sobie siłę wrogich namiętności, ślepą często zajadłość żądzy niszczycielskiej w narodach i przyszłe narzędzia zagłady, tak potężne, że uzbrojony w nie człowiek starczyłby za całą armię Króla-Słońca. Przewidział, że zniszczenie przychodzić będzie mogło nie tylko z lądu i morza, jak dawniej, lecz i z powietrza... Czy mylił się w tych przewidywaniach? — Nie. — To nie wszystko. Przewidział, że przyjdzie czas, gdy ludzie, dufni w skuteczność działania swych śmiercionośnych narzędzi, rozpętają burzę tak straszliwą, że wszystko, co kruche i cenne, co przez cywilizację nagromadzone w ciągu ostatnich dwóch tysiącleci, cały dorobek skarbów pomniejszych, nieobronnych, może się w tej zawierusze zatracić jak zaginione księgi historii Liwiusza, albo ulec zniszczeniu jak letni pałac cesarski w Pekinie, w swoim czasie zburzony przez Anglików. — Ja też podzielam ten pogląd. — Tak. Ale cóż znaczą poglądy ludzi rozsądnych wobec żelaza i stali? Wierzaj mi, że stary Perrault dobrze przewidział. Dlatego też, synu, trwam tutaj, dlatego jesteś tu i ty także.

Obyż było nam dane wyjść cało z kataklizmu, co nadchodzi... — Wyjść cało? — Tak. Jest szansa... Burza rozpęta się, nim dożyjesz moich lat. — Szangri-La zaś miałoby ocaleć? — To możliwe. Nie możemy się spodziewać litości — lecz może o nas po prostu zapomną. Możemy ocalić swoje książki i nuty, snuć swoje medytacje, zachować dla świata coś z uroków dawniejszej cywilizacji i starać się zdobyć mądrość, jaka będzie ludziom potrzebna, gdy namiętności się wypalą. Mamy tu zatem dziedzictwo, które trzeba zachować i przekazać. Do czasu musimy trwać i żyć pogodnie. — A potem? — Potem, synu, gdy gwałtownicy rozszarpią się nawzajem, może wreszcie nastanie era, kiedy cisi odziedziczą ziemię... Stary zakonnik wyszeptał te słowa z naciskiem. Conway poił się chwilę ich pięknem. Znów odczuł, jak napiera fala ciemności z zewnątrz, ale odczuł to symbolicznie, jak gdyby zbierało się już po świecie na burzę. Następnie spostrzegł, że Najwyższy Lama dźwiga się z krzesła... że wstaje. Przez prostą grzeczność chciał pomóc, nagle, ulegając jakiemuś głębszemu impulsowi ukląkł, nie wiedząc dobrze czemu. Nigdy dotąd przed żadnym człowiekiem nie klęczał. — Rozumiem cię, ojcze — rzekł. Nie pamiętał potem dobrze chwili samego rozstania. Oczadział bowiem marzeniem, z którego wytrzeźwiał dopiero znacznie później. Powietrze na dworze wydało mu się lodowato mroźne. Czang w milczeniu odprowadził go uprzejmie przez dziedzińce. Nigdy piękno Szangri-La nie przemówiło do Conwaya intensywniej. Marząc na poły sennie wyobraził sobie dolinę, leżącą w dole, hen za krawędzią urwiska, jako staw o gładkiej powierzchni, wierny obraz myśli niczym nie zakłóconych. Bo Conway był już poza możliwością zdumienia. Po długiej rozmowie i przeżyciu różnych nastrojów został w nim osad zadowolenia, które czuł w nerwach, w umyśle, w samym duchu. Nawet i wątpliwości, które nie całkiem ustąpiły, ale już i nie trapiły, harmonijnie dopełniały tego zestroju uczuć. Ani Czang, ani on sam nic nie mówili. Bardzo było późno i cieszył się, że towarzysze poszli już spać.

ROZDZIAŁ IX Rankiem, odświeżając wspomnienia, powątpiewał, czy cała sprawa nie jest tylko snem lub urojeniem. Wytrzeźwiał atoli od razu, gdy przy śniadaniu posypał się grad pytań. — Wczoraj gadał pan bez końca ze starym — huczał Amerykanin. — Czekaliśmy, czekaliśmy i daliśmy wreszcie pokój, bo za bardzo nam się chciało spać. No, więc co, jaki to facet? — A o tragarzach mówił? — skwapliwie dopytywał Mallinson. — A jak ze sprawą misji? Porozumiał się pan w tej sprawie? — nacierała ze swej strony panna Brinklow. Conway opancerzył się psychicznie, by stawić czoło atakom. — Rozczarujecie się pewnie — zaczął, czując, że już bezpiecznie tkwi w pancerzu — lecz wyobraźcie sobie, że nie poruszyłem wcale sprawy misji. Nie wspomniał też mój rozmówca o tragarzach. Co się tyczy jego osoby, to jest to staruszek w wieku bardzo podeszłym, lecz doskonale władający angielskim, przy tym inteligentny. Tu przerwał z irytacją Mallinson: — Przecież chodzi nam o to jedynie, czy doznamy pomocy z jego strony. Myślisz, że można mu ufać?

— Nie wydał mi się krętaczem. — Więc dlaczego nie nacisnąłeś, żeby nam dał tragarzy? — Nie pomyślałem o tym. Mallinson wytrzeszczył oczy. — Wiesz, że tego nie mogę zrozumieć. Jak to? I to ty? Ten sam człowiek, co mi tak w Baskulu imponował? Zdaje mi się, żeś się całkiem rozkleił. — Żałuję. — Tu nie ma co żałować, po prostu weź się w karby i postępuj, jakby cię nasze sprawy obchodziły! — Nie zrozumiałeś mnie. Żałuję tylko, żeś się co do mnie rozczarował. Oschłością tonu Conway pokrył rozterkę targających nim różnorodnych uczuć. Czuł się trochę nieswojo, że wobec towarzyszów tak łatwo wykręcił się sianem. Bo zarazem sam przed sobą upewnił się, że zamierza zachować wobec Najwyższego Lamy pełną lojalność i zwierzonej tajemnicy dochować. Sam był zaskoczony, że w sposób tak naturalny stawał na pozycji, którą towarzysze z pewnością i poniekąd słusznie, uznaliby za zdradę. Słusznie mu dociął Mallinson, że bohater tak nie postępuje. Conway uczuł nagle życzliwość dla chłopaka, a zarazem jakby współczucie. Pociechę znalazł w refleksji, że kto żyje kultem bohaterów, tego niechybnie prawie czekają rozczarowania. Mallinson w Baskulu był jak nowicjuszsportowiec bezgranicznie uwielbiający kapitana swojej drużyny. A oto czczone bóstwo zachwiało się, może już runęło z piedestału. Zawsze jest żałosne, gdy wali się ideał, choćby nawet ideał fałszywy. Mallinson swym uwielbieniem nagradzałby mu częściowo trud pozowania na ideał. Ale mowy o pozowaniu być nie mogło. Było coś w atmosferze Szangri-La — przyczyniał się pewnie do tego klimat wysokogórski — że udawanie stawało się wysiłkiem nie do zniesienia. — Niepotrzebnie wciąż wracasz do Baskulu — skarcił wreszcie Conway Mallinsona. — Tam rzeczywiście byłem inny, ale i cała sytuacja była inna. — I o wiele zdrowsza, w gruncie rzeczy, bo wiedzieliśmy, z kim walczymy! — Z mordercami i gwałcicielami. Nie wiem, czy to było zdrowsze... Mallinson zapiał w podnieceniu jak kogucik: — Owszem, to poniekąd było zdrowsze, bo wiedziało się, z kim się ma do czynienia, a tu na każdym kroku tajemnica! — Urwał i nagle dodał: — Na przykład ta Chinka. Skądże się tutaj wzięła? Czy lama ci coś powiedział? — Nie! Nie było racji po temu! — Naprawdę? A czemu ty sam nie zapytałeś go o to? Czemu się tym nie zainteresowałeś? Czy to jest rzecz normalna, żeby młoda dziewczyna mieszkała sobie tak wśród mnichów? Conway nie zastanawiał się jeszcze nad tą sprawą, toteż na razie nie umiał znaleźć odpowiedzi. — To nie jest zwyczajny klasztor — zareplikował wreszcie. — Ja myślę, że nie! — odparował Mallinson. Umilkli, bo widać było, że zabrnęli w ślepą uliczkę. Dla Conwaya sprawa Lo Tsen nie łączyła się z głównym zagadnieniem. Ulokowawszy Mandżurkę gdzieś w pamięci, nie natrafiał już na nią w swych myślach. Lecz na samą wzmiankę o dziewczynie Miss Brinklow oderwała wzrok od gramatyki tybetańskiej, którą zapamiętale kuła nawet przy śniadaniu („Jakby nie miała na to całego życia” — pomyślał sobie Conway). Dziewczyna, mnisi — na te słowa przypomniały się pannie Brinklow różne skandaliczne historie, z rodzaju tych, które misjonarze w Indiach opowiadają swym żonom, a one z kolei referują swym niezamężnym koleżankom. — Naturalnie — wycedziła — moralność jest tu na poziomie strasznie niskim, czemu zresztą dziwić się trudno. Przeniosła wzrok na Barnarda, jakby oczekując z jego strony poparcia, lecz Ameryka-

nin skrzywił się tylko: — Już tam na moim zdaniu o sprawach moralności z pewnością wam nie zależy — rzekł sucho. — Ale powiem, że kłótnie też nie są budujące. A że jeszcze czas jakiś musimy sobie nawzajem dotrzymywać towarzystwa, to lepiej okiełznajmy nerwy i żyjmy w spokoju. Z poglądem tym zgodził się Conway, lecz Mallinson się nie udobruchał. — Pewnie, ze przyjemniejszy spokój tu, niż w Dartmoor — dociął. — Mówisz pan o waszym wielkim więzieniu w Dartmoor? Skapowałem. Tak, nie zazdroszczę tamtejszym lokatorom. Ale jeżeli pan myślisz, że mnie te docinki bolą, to się mylisz. Bo ja poczciwiec jestem, ale gruboskórny. Conway z lekka przytaknął, na Mallinsona zaś spojrzał wzrokiem karcącym. Nagle jednak doznał uczucia, ze wraz z towarzyszami gra na ogromnej scenie i że sam jeden wśród nich wie to, że jest aktorem. Nie mogąc z nikim podzielić się tym odczuciem, zapragnął nagle samotności. Kiwnął głową i wyszedł na podwórze. Na widok Karakalu rozwiały się wątpliwości i pierzchły niedawne skrupuły. Bo oto zawierał w duchu tajemniczy pakt z nowym światem, którego nie przeczuwali towarzysze. Gdy wszystko dokoła nas jest dziwne, coraz trudniej przychodzi nam wywołać w sobie stan zdziwienia, aż wreszcie zaczynamy wszystko traktować jako naturalne, aby ciągłym dziwieniem się nie nudzić siebie i innych. Do takiego stanu doszedł teraz Conway w Szangri-La. Przypomniał sobie, jak niegdyś podczas wojny wypracował sobie podobną, choć mniej przyjemną równowagę duchową. Potrzebę ocalenia tej równowagi czuł wyraźnie, bo pędzić musiał teraz życie podwójne. Z towarzyszami swoimi żył niby oczekiwaniem przybycia tragarzy i nadzieją powrotu do Indii, gdy zaś zostawał sam, przebywał w innym świecie. Horyzont wówczas jak kurtyna osłaniał ze wszystkich stron dolinę. Przestrzeń kurczyła się, czas za to stawał się bardzo rozciągliwy. Nazwa zaś „Błękitny Księżyc” przybierała znaczenie symboliczne, jak gdyby przyszłość tak nieuchwytna mogła zaistnieć tylko na błękitnym księżycu. Conway zastanawiał się niekiedy, w którym świecie żyje realniej, lecz nie było mu pilno rozwiązać to zagadnienie. I znowu przypomniały mu się przeżycia z czasów wojny, gdy pod huraganowym ogniem odczuwał krzepiącą pewność, że żywotów ma w sobie kilka i że śmierć zabrać mu może tylko jeden. Czang, ma się rozumieć, niczego już przed Conwayem nie taił. W szeregu rozmów omówili dokładnie sprawy reguły i sposobu życia w klasztorze. Conway dowiedział się, że przez pierwsze lat pięć żyć ma, jak dotąd, nie stosując żadnego specjalnego reżimu.. Okres ten jest przeznaczony, jak Czang twierdził, „na przystosowanie się do warunków klimatu oraz na wyzbycie się w tym czasie żalów i tęsknot”. Conway uśmiechnął się. — Więc tacy jesteście pewni, że żadne uczucie ludzkie nie może trwać dłużej niż lat pięć? — Owszem, może — odpowiedział Chińczyk — ale zostanie tylko jako wspomnienie przyjemnie melancholijne. Po wstępnym zaś pięcioletnim okresie — objaśniał dalej Czang — prowadzona będzie kuracja mająca przedłużyć życie. Jeżeli to się powiedzie, Conway przez następne lat pięćdziesiąt utrzyma się na poziomie czterdziestki — czyli zachowa wiek, w którym zakonserwować się bardzo warto. — Jakże było z panem? — spytał Conway. — Czy eksperyment się powiódł? — Ach, ja miałem to szczęście, że przybyłem tu jako zupełny młodzik. Miałem dwadzieścia dwa lata. Byłem — zdziwi się pan może — oficerem. W roku 1855 dowodziłem oddziałem, który miał trzymać w ryzach rozbójnicze plemiona. Pewnego razu wyszliśmy na zwiad — tak bym przynajmniej potem przedstawił rzecz swemu dowódcy, gdybym w ogóle mógł się jeszcze przed nim stawić. W rzeczywistości po prostu zabłądziłem wraz z oddziałem w górach. Mrozy wyniszczyły nas prawie do ostatniego. Spośród stu przeszło ludzi ocalało

tylko siedmiu. Ja też, gdy mnie odnaleziono i przeniesiono tutaj, słabowałem jeszcze czas dłuższy, a uratowała mnie ostatecznie młodość i odporność organizmu. — Dwadzieścia dwa — powtórzył Conway, sumując — to znaczy, że teraz ma pan lat dziewięćdziesiąt siedem? — Tak. Bardzo już niedługo, jeśli lamowie tak zechcą, otrzymam pełną inicjację. — Aha! Na to trzeba doczekać okrągłej setki? — Nie, określonej granicy wieku nie ma, ale uważa się, że sto lat to okres, w którym normalnie wygasają zwykłe ludzkie nastroje i namiętności. — Co do tego pewnie macie rację. No dobrze, a co potem? Jak długo ma pan nadzieję jeszcze żyć? — Są szanse, że osiągnę wiek, który normalnie osiągają lamowie w Szangri-La — więc że pożyję jeszcze jakieś drugie sto lat albo więcej. — Nie wiem, czego panu winszować! Ma pan za sobą długą i przyjemną młodość, przed sobą równie długą i przyjemną starość. A kiedy wystąpiły fizyczne objawy starości? — Dopiero po siedemdziesiątce. Często tak bywa. Co do mnie zresztą, tuszę, że wciąż jeszcze nie wyglądam na swoje lata. — Stanowczo nie. A co by się stało, gdyby pan się stąd oddalił? — Umarłbym, gdybym nie wrócił najdalej po kilku dniach. — A więc klimat jest wszystkim? — Jedna jest tylko dolina Błękitnego Księżyca na świecie, a kto znaleźć chce drugą, za wiele wymaga od natury. — No, a co by się stało, gdyby pan opuścił dolinę jakieś trzydzieści lat temu jako jeszcze z wyglądu młodzieniec? — Prawdopodobnie także rychło bym umarł. W każdym zaś razie od razu podupadłbym fizycznie. Mieliśmy tego ciekawy przykład przed paru laty, choć zdarzało się to i przedtem. Jeden z nas wydelegowany został na spotkanie podróżnych, którzy właśnie zbliżali się ku dolinie: Był to Rosjanin, co przywędrował tu młodzieńcem i zaaklimatyzował się tak świetnie, że mając lat osiemdziesiąt nie wyglądał jeszcze na czterdzieści. Liczyliśmy, że będzie nieobecny jakiś tydzień, co nie powinno wcale mu zaszkodzić, tymczasem porwali go i uprowadzili koczownicy. Domyślaliśmy się, że coś z nim się stało, i całkiem straciliśmy nadzieję, aliści po trzech miesiącach powrócił. Wyrwał się szczęśliwie koczownikom. Lecz jakże się przez ten czas zmienił! Osiemdziesiątkę znać było w twarzy, w ruchach, we wszystkim. Skończył wkrótce umierając na uwiąd starczy. Conway wysłuchał tego opowiadania w milczeniu. Zapatrzył się przez okno biblioteki, gdzie rozmawiali, na przełęcz, prowadzącą na świat. Biała chmurka przesuwała się z wolna pod szczytami. Po chwili odezwał się: — Dość ponura historia, Czang. Jak gdyby czas niby potwór przyczajony poza doliną rozprawiał się z dekownikami, co zbyt długo mu się wymigują, trawiąc tu czas na próżniactwie. — „Dekownicy”? — zapytał Czang. Jego znajomość angielskiego była znakomita, lecz niekiedy zaskakiwał go jakiś kolokwializm. — „Dekownik” to słowo potoczne na gnuśnego marudera — wyjaśnił Conway. — Użyłem go, rzecz jasna, żartobliwie. Czang podziękował za informację. Bardzo interesowały go zagadnienia językowe i każde nowe słowo lubił rozważać filozoficznie. — Ciekawe, ze Anglicy w ogóle poczytują próżniactwo za tak okropną wadę. My w każdym razie wolimy je od ideału „tempa”. Świat żyje dziś w zbyt wielkim napięciu; czy nie byłoby lepiej, gdyby ludzie cokolwiek mniej się spieszyli? — Mozę bym się co do tego z panem zgodził — odrzekł Conway z żartobliwą powagą.

Po rozmowie z Najwyższym Lamą Conway w ciągu następnego tygodnia poznał niektórych swoich przyszłych kolegów. Czang pośredniczył w tym, ani nie opóźniając sztucznie, ani też nie przyśpieszając skwapliwie nawiązywania tych nowych znajomości. Conway poczuł się dobrze w nowej atmosferze towarzyskiej, gdzie nie było pilnych terminów ani też niczyich uraz z powodu zwłoki. — Z góry niech pan to wie — objaśnił Czang — że niektórych lamów nie spotka pan prędko, może dopiero za lat kilka. Nie powinien pan się temu dziwić. Chętnie bowiem poznają się z panem przy okazji, a to, że się nie śpieszą, nie znaczy, że nie zależy im na spotkaniu. Conway znał podobną letniość uczuć z doświadczenia, bo nieraz miewał do odrobienia wizyty dyplomatyczne u kolegów z obcych konsulatów, po przybyciu na nową placówkę. Miał więc dla stanowiska lamów pełne zrozumienie. Za to znajomości, które zawarł, zadzierzgnęły się całkiem pomyślnie. Obcowanie bowiem z ludźmi trzykrotnie starszymi możliwe tu było bez trudności, które wyłoniłyby się przy podobnych spotkaniach w Londynie albo w Delhi. Najpierw poznał jowialnego Niemca nazwiskiem Meister, który przywędrował w latach osiemdziesiątych jako uczestnik wyprawy geograficznej. Po angielsku mówił biegle, ale z akcentem niemieckim. W parę dni po tym spotkaniu Conway poznał człowieka, o którym z sympatią mówił Najwyższy Lama — mianowicie Francuza Alfonsa Briac. Był to mężczyzna niski, czerstwy i wcale nie zgrzybiały, choć przedstawił się jako uczeń Chopina. Conway pomyślał, że będą z nich sympatyczni kompani. Dochodził do pewnych uogólnień swych obserwacji. Lamowie, jak zauważył, różnili się indywidualnościami, ale mieli jedną cechę wspólną, na którą nie miał nazwy; istnieli poza czasem. Wszyscy odznaczali się dojrzałym rozsądkiem, który znajdował wyraz w poglądach przemyślanych i wyważonych. Conway wytrzymywał dobrze dyskusję w tym stylu, który mu zresztą odpowiadał, rozmówcy zaś umieli ocenić jego inteligencję. W ogóle obcowanie z nimi było tak samo łatwe jak z każdym nowym, lecz kulturalnym towarzystwem, czasem tylko echa niektórych odległych wspomnień w rozmowie brzmiały niesamowicie. Pewien promieniujący dobrodusznością srebrnowłosy staruszek zagadnął Conwaya, czy interesuje się siostrami Bronte. Conway, jako miłośnik literatury, przytaknął. Na to interlokutor oświadczył jakby nigdy nic: — Bo widzi pan, kiedy w latach czterdziestych zeszłego stulecia byłem proboszczem w West Riding, odwiedziłem pewnego razu Haworth i zatrzymałem się tam na plebanii. Gdy tutaj potem się znalazłem, zająłem się problemem tych literatek z prowincji i obecnie kończę książkę na ten temat. Może chciałby pan przeczytać to, co dotychczas napisałem? Conway ochoczo się zgodził, później zaś w rozmowie z Czangiem wyraził pewne zdziwienie, że lamowie pamiętają tak dobrze przedtybetański okres w swoim życiu. Czang odpowiedział, że klasztor zaprawia ich do tego specjalnie. — Widzi pan, mój drogi, jednym z pierwszych kroków wiodących do oczyszczenia umysłu jest panoramiczna wizja własnej przeszłości, tę zaś najlepiej widać w perspektywie. Kiedy pan tu pobędzie czas dłuższy, to sam się pan przekona, że całe swoje dawne życie ujrzy pan ostro jak przez teleskop po nastawieniu szkieł na odpowiednią ogniskową. Obraz będzie czysty i wyraźny, ukazujący wszystko w należytym świetle i proporcji. Tak na przykład pański nowy znajomy uprzytomnił sobie dopiero tutaj, że w jego życiu momentem szczytowym były odwiedziny, które jako młodzieniec złożył u pewnego proboszcza anglikańskiego, co miał trzy córki. — Ja też będę musiał odnaleźć w swoim życiu momenty szczytowe. — Nie przyjdzie to panu trudno. Same się z czasem znajdą. — Wątpię, czy się rozraduję ich odkryciem — nachmurzył się Conway. Lecz choć na myśl o przeszłości tak się zasępiał, szczerze cieszył się chwilą bieżącą. Nieraz, pochylając się nad książką w bibliotece albo grając Mozarta w pawilonie koncerto-

wym, czuł przypływ uduchowienia jak gdyby czerpanego z tego zbiornika życiodajnych fluidów, którym wedle intencji swego twórcy miało być Szangri-La. W takich chwilach wracał pamięcią do rozmowy z Najwyższym Lamą. Poza przygodnymi perypetiami dnia czuł obecność ducha życzliwego, cicho sączącego do uszu jakieś pocieszające słowa. I słuchając, jak pod palcami Lo Tsen brzmi skomplikowana wielogłosowa fuga, zastanawiał się także nad znaczeniem nieosobistego uśmiechu, co usta jej rozchylał i czynił podobnymi do półotwartego tulipana. Nadal rzadko odzywała się słowem, choć wiedziała już, że Conway zna chiński; wobec Mallinsona zaś, który także lubił słuchać jej gry, milczała jak niemowa. Conway jednak czuł, ile wdzięku jest w samym jej milczeniu. Zapytał raz Czanga o jej dzieje i dowiedział się, że dziewczyna pochodzi z królewskiego rodu mandżurskiego. — Jako narzeczona jednego z książąt Turkiestanu odbywała podróż do Kaszgaru, gdzie miała się spotkać z przyszłym mężem, ale karawana zabłądziła i skończyłoby się to tragicznie, gdyby nie normalne spotkanie z naszymi wysłannikami. — Kiedyż to się zdarzyło? — W roku 1884. Miała wtedy lat osiemnaście. — Jak to? Osiemnaście w t e d y? Czang odpowiedział z ukłonem: — Sam pan może ocenić, jak służy jej pobyt tutaj. Udało się nam z nią wybornie. — A jak się czuła z początku? — Z początku gorzej od innych. Niby nie protestowała, lecz widać było, że bardzo jest nieszczęśliwa. No, bo też niezwykle się złożyło: dziewczyna jedzie na swój ślub, a trafia tutaj... Wszyscy dokładaliśmy starań, żeby jej pobyt, o ile można, uprzyjemnić. — Na twarz Czanga wypełzł pogodny uśmiech. — Oczywiście, że rozegzaltowanej dziewczynie rezygnacja nie przyszła tak łatwo, ale pięć lat aż nadto wystarczyło. — Pewnie bardzo była w narzeczonym zakochana? — E, chyba nie, bo go nigdy w życiu nie widziała. Wedle starego zwyczaju zaręczono ich, nim się poznali. Uczucie, którym pałała, było raczej bezosobowe. Conway potaknął ruchem głowy. Z pewną tkliwością zwrócił znów myśli ku Lo Tsen. Wyobraził sobie to dziewczątko przed pół wiekiem, jak nieruchomo siedzi w rzeźbionej lektyce, w pocie czoła niesionej przez tragarzy, jak oczami i wodzi po chłostanej wichrami krainie, która srodze wydawać się jej musi niegościnna w porównaniu z ojczyzną, pełną ogrodów i stawów z lotosami. — Biedactwo — szepnął do siebie myśląc o wytwornej laleczce, tyle już lat więzionej. Znając jej przeszłe dzieje, jeszcze wyżej teraz cenił jej dystynkcję i milczenie. Była jak piękny chłodny wazon, bez ozdób, czasem tylko promieniem ozłocony. Dużo szczęścia, choć mniej ekstatycznego, dawały mu opowiadania Briaca o Chopinie i błyskotliwe wykonania dobrze znanych utworów. Okazało się, że Francuz gra również kilka kompozycji Chopina w ogóle nie ogłoszonych. Z nut, które Briac miał zapisane, Conway uczył się tych utworów i przyjemnie spędzał na tym ćwiczeniu długie godziny. Los przekornie ofiarował mu to, czego poskąpił Cortotom i Pachmannom. Pamięć Briaca wskrzeszała poza tym drobniejsze szczątki i rzuty twórczych myśli Chopina. Briac chwytał na gorąco te powracające czasem wspomnienia i utrwalał je na papierze. Niektóre z tych muzycznych myśli były czarowne. — Widzi pan — rezonował Czang — Briac lamą został niedawno, więc zrozumiałe, że pamięcią wciąż wraca do Chopina. Młodsi lamowie bowiem żyją głównie przeszłością. Jest to etap konieczny, zanim myśl ich się zwróci ku przyszłości. — Czyli tam, gdzie zwracają myśli swe starsi lamowie? — Tak. Najwyższy Lama na przykład cały prawie czas przepędza na medytacji i jasnowidzeniu. Conway, pomyślawszy chwilę, zapytał:

— A kiedy przypuszczalnie zobaczę go znowu? — Niewątpliwie pod koniec pięcioletniego okresu. Czang omylił się jednak w tej przepowiedni, bo już w niecały miesiąc po przybyciu do Szangri-La Conway został ponownie wezwany do pokoju z tropikalnym powietrzem. Czang wyjaśnił mu, że Najwyższy Lama nigdy swych apartamentów nie opuszcza, nie mógłby bowiem żyć w temperaturze niższej. Conway, wiedząc czego oczekiwać, mniej tym razem ucierpiał z powodu nagłej zmiany temperatury. Duszność przestała mu się dawać we znaki zaraz na początku audiencji, gdy złożył pokłon powitalny, co w głęboko zapadłych oczach starca wywołało zaledwie dostrzegalny odruch życia. Odczuł pokrewieństwo duchowe z tym człowiekiem i choć zdawał sobie sprawę z bezprzykładnego zaszczytu, że tak rychło znów został wezwany, nie był tym onieśmielony ani podekscytowany. Nie uważał, by różnica wieku z góry wyłączała możność porozumienia, tak samo jak nie wyłączały w jego mniemaniu tej możności różnice pozycji społecznej albo koloru skóry. Nie wmawiał w siebie nigdy, że nie może kogoś polubić, bo ten ktoś jest za stary lub za młody. Dla Najwyższego Lamy żywił i głęboką cześć i sympatię, ale uważał, że stosunki wzajemne powinny być co najmniej łatwe, jeśli nie bardziej serdeczne. Wymienili wzajemne uprzejmości. Conway odpowiadał na różne zadawane mu z grzeczności pytania. Mówił, że czas spędza przyjemnie, że nawiązał już nawet znajomości. — A nie zwierzyłeś się z naszych tajemnic towarzyszom? — Jak dotąd, nie. Miałem z tego powodu kłopoty, ale gdybym powiedział im wszystko, miałbym prawdopodobnie jeszcze większe. — A więc, jak przewidywałem, postąpiłeś zgodnie z własnym rozsądkiem. A i kłopoty, o których mówisz, miną. Czang przewiduje, że z twojej czwórki dwoje nie sprawi nam wielkiego kłopotu. -— Ja też tak uważam. — Co do trzeciego zaś... — Mallinson to chłopak krewki i pali się, żeby stąd ruszać. — Lubisz go? — Bardzo. Tu podano herbatę, po czym rozmowa przybrała ton lżejszy, jak gdyby zyskiwała ulotność od aromatycznych oparów. Conway przestrzegał pilnie tej towarzyskiej konwencji. Toteż na zapytanie, czy Szangri-La nie jest czymś wyjątkowym i czy świat Zachodniej Europy zna jakąś instytucję podobną, odpowiedział: — Owszem, coś podobnego tam istnieje. Mam na myśli Oksford, gdzie w swoim czasie wykładałem. Okolice tam nie są tak piękne, ale za to studiuje się często rzeczy równie niepraktyczne, poza tym, choć nawet najstarsi z profesorów jeszcze są młodsi od lamów, mimo to starzeją się jak gdyby w sposób podobny. — Mój drogi, masz zmysł humoru — rzekł Najwyższy Lama. — W przyszłości wszyscy będziemy ci za to wdzięczni.

ROZDZIAŁ X — To wprost nadzwyczajne — rzekł Czang, gdy się dowiedział, że Conway znów został przyjęty przez Najwyższego Lamę. W ustach człowieka, co tak stronił od superlatywów, wykrzyknik ten mówił wiele. Bo też, jak Czang wyjaśnił, od założenia klasztoru jeszcze się nie zdarzyło, aby Najwyższy Lama zechciał widzieć kogokolwiek powtórnie przed upływem pięcioletniego okresu, przeznaczonego na wypłukanie z duszy całego osadu żalów. — Bo widzi pan, dla niego rozmowa z kimś świeżo przybyłym stanowi poważny wy-

siłek. Samo pulsowanie w kimś ludzkich namiętności jest dla niego dotkliwą i w tym wieku wprost groźną dla zdrowia przykrością. Nie wątpię oczywiście, że ma rację postępując tak, a nie inaczej. Dla nas jest to zarazem lekcja ogromnie cenna, ta mianowicie, że nawet stałe reguły posiadają umiarkowaną tylko stałość. Ale i tak, powiadam, to coś wręcz nadzwyczajnego. Conway ze swej strony nie widział w tym oczywiście nic osobliwego, po trzeciej zaś i czwartej audiencji u Najwyższego Lamy zgoła przestał je za coś niezwykłego uważać. Bo też porozumiewali się tak łatwo, jakby umysłowości ich dopasowało przeznaczenie. Conway uwalniał się w trakcie łych rozmów od wszelkich napięć wewnętrznych i wychodził z uczuciem bezcennego spokoju w duszy. Czasem czuł się jak zaczarowany urokiem tej władczej inteligencji, lecz potem, nad bladoniebieskimi filiżaneczkami herbaty, praca wielkiego mózgu przeistaczała się w ruch myśli tak misterny i radny, że odnosił wrażenie, jak gdyby matematyczny teoremat niepostrzeżenie zamieniał się w sonet. W rozmowach poruszali bez lęków i zahamowań tematy z przeróżnych dziedzin. Roztrząsali systemy filozoficzne, zapuszczali wzrok w dalekie perspektywy historyczne. Conway oddawał się tym dyskusjom z rozkoszą, lecz nie rezygnował przy tym z postawy krytycznej. Kiedy pewnego razu dobrze coś wyargumentował, Najwyższy Lama zauważył: — Synu, jesteś młody latami, ale celujesz mądrością wieku dojrzałego. Musiałeś przeżyć coś niezwykłego! Conway uśmiechnął się. — Przeżycia te były udziałem całego mojego pokolenia... — Nikogo podobnego do ciebie dotąd nie znałem. Conway dopiero po chwili odpowiedział: — Właściwie żadnej nie ma w tym wszystkim tajemnicy, ta część mej istoty, która tobie, ojcze, wydaje się tak stara, sterała się w przeżyciach mocnych, a przedwczesnych. Cztery lata mojego życia od roku dziewiętnastego do dwudziestego trzeciego dały mi niesłychanie wiele, ale kosztem niesłychanego wyczerpania. — Bardzo czułeś się nieszczęśliwy podczas wojny? — Nie, tak właściwie nie było! Żyłem porywem, znałem uniesienie bohaterskie i obojętność na śmierć, i lęk, i szał. To samo przeżyły miliony. Zabijałem, tarzałem się w rozpuście jak i inni. Było to emocjonalne samooszukiwanie się. Kto wyszedł żyw, wyszedł ostatecznie pełen nudy i rozdrażnienia. Dlatego tak trudno było nam żyć w latach powojennych. Ja nie chcę pozować na tragiczność, co znowu! Na ogół przecież miałem dużo szczęścia. Ale zostaje mi jakby wspomnienie orki w szkole pod marnym pedagogiem, gdzie dużo się zaznało zabawy, ale dużo się też stargało nerwów, tak że w gruncie rzeczy zadowolenia było mało. Ja ten wynik stwierdziłem na sobie wyraźniej od wielu innych. — I to było dla ciebie drogowskazem? Conway wzruszył ramionami. — Może wypalenie się uczuć jest koniecznym warunkiem mądrości. — Tę doktrynę wyznajemy i my tu, w Szangri-La. — Wiem i dlatego czuję się tutaj d o b r z e. Powiedział szczerą prawdę. Dni i tygodnie mijały, on zaś czuł, jak rodzi się w nim, obejmując i ciało, i duszę — zadowolenie. Jak Perrault i Henschell, i inni, tak i on teraz z kolei odczuwał działanie czaru. Góry świeciły dookoła niedostępną, przeczystą bielą. Odbity od nich wzrok bezsilnie osuwał się w głąb zielonej doliny. Nieporównaną zaiste miało oprawę Szangri-La. Posłyszawszy znad porosłego lotosami stawu srebrzystą monotonię klawikordu, poczuł, że z dźwięków i kolorów w tej chwili przędzie się przecudny deseń. Wiedział już dobrze, że spokojnie kocha się w miniaturowej Mandżureczce. Nie żądał dla swej miłości niczego, nawet odpowiedzi. Uwielbiał świadomością, zmysłowość była won-

nym tłem co najwyżej. Dziewczyna wydawała mu się wręcz symbolem wątłego, kruchego piękna. Dosyć mu było patrzeć, jak dyga ceremonialnie, jak paluszkami muska klawisze. Niekiedy zwracał się do niej tak, że gdyby chciała, mogła wyjść poza formalizm towarzyski, ale nigdy nie ujawniła nic ze swoich prywatnych myśli. Poniekąd nawet cieszył się z tego. Nagle ujrzał jedną z facji przyrzeczonego mu klejnotu: Czas. Rozkoszował się tym, że ma dość czasu na wszystko, czego zapragnie. Tak dużo czasu, że sama pewność zaspokojenia gasi pożądanie. Za rok, za dziesięć lat także nie będzie za późno. Zżył się ze swoim marzeniem i obcowanie z nim sprawiało mu błogość. Od czasu do czasu zaglądał w inną sferę, gdzie natrafiał na niecierpliwość Mallinsona, jowialny humor Barnarda i heroiczne zamiary miss Brinklow. Cieszył się w myśli, że i oni kiedyś będą wtajemniczeni we wszystko. Domyślał się, że — jak Czang przypuszczał — ani z Amerykaninem, ani też z misjonarką sprawa nie będzie trudna. Ubawiła go nawet raz uwaga Barnarda: — Wiesz pan, Conway, że nieźle byłoby zamieszkać tu na stałe. Ja nie wyobrażałem sobie z początku życia bez kina i gazet, ale widzę, że się można przyzwyczaić. — Można — zgodził się Conway. Dowiedział się następnie, że na prośbę Barnarda Czang udał się z nim razem do doliny, i że Amerykanin spędził tam potem całą noc w miejscowych „lokalach”. Mallinson, dowiedziawszy się o tej wyprawie, przybrał minę pogardliwą. — Musiał się urżnąć — zauważył rozmawiając z Conwayem, Barnardowi zaś przy pierwszej sposobności przyganił: — To nie jest właściwie moja sprawa, ale pan sam wie dobrze, że trzeba dbać o zdrowie przed podróżą. Tragarze będą tu już za dwa tygodnie, a powrót to nie będzie spacer po gładkiej drodze. Barnard nie przejął się: — A czy ja mówię, że ma to być koniecznie spacer? Już o zdrowie moje się nie troszczcie, od lat tak dobrze się nie czułem jak teraz. Nic tu nie mam na głowie, a w knajpach tam, w dolinie, nie można sobie za dużo pozwolić... Bo cały ten interes, widzisz pan, za dewizę ma umiarkowanie. — Tak, nie wątpię, że się pan umiarkowanie wstawił... — rzekł zjadliwie Mallinson. — Phi, ma się rozumieć, że tak. Ten zakład jest dla ludzi wszelkich gustów. Są tacy na ten przykład, co lubią muzykujące chińskie dziewuszki... Bo są gusta i guściki! Conway przyjął to obojętnie, ale Mallinson spąsowiał jak sztubak. — Za to do więzienia się sadza złodziejów cudzego mienia — parsknął, niezdolny w gniewie do niczego prócz obelgi. — Niech sadza, kto potrafi — zadrwił Amerykanin bez cienia obrazy. — Skoro się już tak składa, że o tym gadamy, to od razu chcę was uprzedzić: postanowiłem na razie jeszcze nie wracać. Te karawany kursują dosyć często, więc wrócę z następną partią, albo może jeszcze z następną. Naturalnie, jeżeli do tego czasu mnisi będą mi dawać darmowy wikt... — To pan nie wraca z nami? — Nie! Pobędę tu sobie jeszcze trochę. Bo was, to co innego, was przyjmować będą z orkiestrą, a na mnie czyhać będą gliny z bransoletkami.. . Nie, coraz mniej mam na tę przyjemność ochoty! — Nie chce pan wypić piwa, którego pan sam sobie nawarzył? — W ogóle nie lubię piwa! — Mniejsza o to, zrobi pan, jak panu się spodoba — żachnął się Mallinson wzgardliwie. — Niech pan tu sobie siedzi chociaż do końca życia. — Mówiąc to Mallinson obejrzał się jednak, szukając u innych poparcia. — Nie każdy miałby na to ochotę, no, ale różnym ludziom różne się marzą rzeczy. Prawda? — zwrócił się do Conwaya.

— Tak, to prawda — odpowiedział Conway. Mallinson spojrzał z kolei na miss Brinklow, która niespodziewanie odłożyła książkę, by złożyć oświadczenie: — Ja też chcę zostać! — Co? — wykrzyknęli na to chórem pozostali. Ona zaś jęła wyjaśniać z uśmiechem, który wydawał się jakby naklejony na jej twarz: — Od dłuższego czasu zastanawiałam się nad biegiem zdarzeń, które rzuciły nas tutaj i ostatecznie doszłam do pewnego wniosku. Była jakaś wola ukryta, co tym wszystkim pokierowała! Czy nie sądzi pan, że tak, Mr. Conway? Conwayowi trudno może byłoby na to odpowiedzieć, aliści miss Brinklow, nie czekając na jego zdanie, mówiła z coraz większym uniesieniem: — Kimże w końcu jestem, żebym miała sarkać na zrządzenie Opatrzności? Skoro tu mnie posłano, tu zostanę! — Spodziewa się pani tutaj uruchomić misję? — zapytał Mallinson. — Nie spodziewam się, ale chcę. Nie bójcie się, już ja sobie z tubylcami poradzę! Ja ich znam. To są w gruncie rzeczy miękkie kluchy! — I pani ich dopiero urobi? — A żeby pan wiedział, że tak! Jestem stanowczą przeciwniczką zasady umiarkowania, o której tak wiele nam tu prawią. Dla was jest może ona równoznaczna z wyrozumiałością, ale moim zdaniem prowadzi wprost do najgorszej rozwiązłości. Główne zło to ta rzekoma wyrozumiałość, i to właśnie zwalczać będę z całą energią. — A oni tak wyrozumiali będą, że pani na to pozwolą? — wtrącił z uśmiechem Conway. — Albo pani będzie tak twarda, że nic jej postanowienia nie złamie — dorzucił Barnard i prychnął: — Nie mówiłem, ze w tym zakładzie jest miejsce dla ludzi wszelkich gustów? — Owszem, także dla tych, co lubią ciupę — odparł szyderczo Mallinson. — Phi, i to także względne! Iluż to ludzi znam, co wszystko by oddali, byle wyrwać się z tego kołomętu i zaszyć się w taki zakątek. Tylko, że się wyrwać nie mogą! Ja nie wiem, kto jest więźniem, my czy oni? — Niech się tak pocieszają małpy w klatce — odciął się Mallinson. Był wściekły. Ulżył sobie następnie gadając z Conwayem w cztery oczy. — Ten macher wciąż mi działa na nerwy — powtarzał krocząc po dziedzińcu. — Lepiej, że nie będziemy wracali razem. Ja nie wiem, może jestem przesadnie drażliwy, ale trudno, nie mogłem za dobrą monetę przyjąć jego złośliwości pod adresem tej Chinki. Conway wziął chłopaka za ramię. Im dłużej ze sobą obcowali, tym bardziej go lubił, mimo częstych wzajemnych utarczek. — Mnie się znowu zdawało, że on do mnie pije, nie do ciebie — odpowiedział. — Nie, to było pod moim adresem. Wie, że się nią interesuję. Bo tak jest. Mówię ci... Jakim cudem ona się tu znalazła i czy ma ochotę tu siedzieć, o tym nie mam najlżejszego pojęcia. Mój Boże, czemuż nie mówię po chińsku tak jak ty... Toż bym ją o wszystko wypytał. — Ciekawym, czy by ci coś odpowiedziała... Ona nikomu się nie zwierza. — W każdym razie na twoim miejscu nie dałbym jej spokoju, zasypywałbym ją pytaniami! — Widzisz, ja nie lubię ludziom mącić spokoju. Korciło go, żeby powiedzieć coś więcej, ale z litości zamilkł. Ironia sytuacji wydała mu się zbyt okrutna. Jakże załamałby się, poznawszy prawdę, młodzian tak zapalony i naiwny. — Nie, nie, pomiarkuj to swoje współczucie dla Lo Tsen — dodał. — Ona tu się czuje szczęśliwa.

Conway uważał za nader pomyślny obrót rzeczy, ze Barnard i miss Brinklow zostają, aczkolwiek dzięki temu przeszedł na pozór do przeciwnego obozu. Była to sytuacja zaiste paradoksalna; jak wyplącze się z niej, na razie jeszcze nie wiedział. Ale na razie nic jeszcze nie kazało mu rozplątywać węzła. Przed upływem dwóch miesięcy nic nie zajdzie, a potem w każdym razie dojść musi do starcia, i na to nic się nie poradzi. Dla tych i innych powodów uznał, że nie warto zawczasu niepotrzebnie truć się myślą o tym, co i tak będzie, choć raz wygadał się ze swych obaw przed Czangiem. — Wie pan, o Mallinsonie myślę z prawdziwą przykrością. Boję się, że prawda uderzy w niego jak obuchem. Czang kiwnął głową ze współczuciem. — Tak, trudno będzie wytłumaczyć mu, że jest szczęściarzem. No, ale opór ten się skończy. Za jakie dwadzieścia lat nasz druh całkiem będzie zadowolony ze swego losu. Tego rodzaju ujęcie nawet Conwayowi wydało się zbyt filozoficzne. — Dobrze, ale co do mnie, nie wiem — odparł — w jaki sposób go uświadomić! Bo on po prostu nie może doczekać się dnia, kiedy przyjdą tragarze... A gdyby tak nie przyszli... — Oni przyjdą. — Ach tak? A ja przypuszczałem, że cała ta historia o tragarzach to piękna bajeczka, zmyślona, żeby na razie było nam tutaj znośnie! — Nic podobnego. Choć w Szangri-La nie uznajemy i na tym punkcie pedanterii, jesteśmy jednak umiarkowanie prawdomówni. Zapewniam, że wszystko, co wspomniałem o tragarzach, to niemal co do joty prawda. Rzeczywiście oczekujemy ich przybycia w chwili, którą mniej więcej określiłem. — W takim razie bardzo trudno będzie powstrzymać Mallinsona od zabrania się stąd razem z nimi. — Toteż ani się nam śni go powstrzymywać. Po prostu przekona się, że nic z nimi nie wskóra i że żadne namowy nie nakłonią ich do tego, aby go ze sobą zabrali. — Aha, to tak się robi? No dobrze, a co potem? — Potem młodzian jakiś czas będzie zgnębiony, ale znów odżyje w nim optymizm i nadzieja, że może uda się dobić targu z następną partią tragarzy, co przybędzie tu za jakieś dziesięć miesięcy. I byłoby z naszej strony nierozsądne, gdybyśmy z góry usiłowali nadwątlić w nim tę nadzieję. Conway rzekł ostro: — Uważam to za iluzję. On wcale nie będzie chciał czekać, raczej sam spróbuje ucieczki! — Ucieczki? Czyż to właściwe słowo? Droga na świat cały czas stoi przecież dla wszystkich otworem. Dozorców nie potrzebujemy, sama natura pełni tę funkcję... Conway uśmiechnął się: — Przyznajmy, że sumiennie. Ale chyba nie zdajecie się mimo to zawsze i wyłącznie na naturę? Zdarzało się na przykład, że docierały tutaj wyprawy geograficzne. Czy droga powrotna przez przełęcz dla nich również stała otworem? Z kolei uśmiechnął się Czang: — Szczególne okoliczności, drogi panie, wymagały czasem także szczególnych środków zaradczych. — Cudownie! A więc wtedy tylko przez palce patrzycie na ucieczkę, gdy jest ona czystym szaleństwem. Ale chyba nawet mimo to zdarzali się tacy ryzykanci? — Owszem, ale z reguły odechciewa się im eskapady już po jednej nocy spędzonej na skalnym płaskowyżu. — Pod gołym niebem, bez cieplejszej odzieży... Wasze łagodne środki nie gorsze są od drakońskich! Pięknie. A jakiż jest los tych wyjątków, co więcej nie powracają? — W pytaniu pańskim mieści się już odpowiedź. Tacy nie powracają. — Tu dodał, aby

wrażenie złagodzić: — Nieszczęśliwców takich było jednak w sumie bardzo niewielu. Obyż pański przyjaciel nie zechciał pomnożyć ich liczby! Rozmowa ta nie całkiem uspokoiła Conwaya i nie rozproszyła w nim obaw o przyszły los Mallinsona. Mniemał, że najlepiej byłoby, gdyby chłopakowi pozwolono opuścić SzangriLa, a potem ewentualnie wrócić. Przecież zdarzyło się, całkiem niedawno, że wrócił z dalekiego świata lotnik Talu. Czang uznawał teoretycznie możliwość, że władze po raz drugi udzielą zezwolenia, lecz mimo to był sceptykiem. — Bo niech pan sam powie, drogi panie, czy to byłoby z naszej strony rozumne, gdybyśmy nasz los i naszą całą przyszłość złożyli w ręce Mallinsona, zawierzając się jego wdzięczności? Argument ten wydawał się Conwayowi mocny, gdyż nie mogło być wątpliwości co do tego, co chłopak zaraz by zrobił po swoim powrocie do Indii, juz teraz bowiem głośno rozprawiał na ten temat i z lubością do niego powracał. Ale wszystkie te sprawy światowe stopniowo traciły na znaczeniu, coraz ważniejsze natomiast dla Conwaya stawały się sprawy wewnętrzne Szangri-La. Trapiła go myśl o Mallinsonie, poza tym jednak czuł się nad wyraz szczęśliwy. Nie mógł nacieszyć się tym, że w nowym otoczeniu coraz więcej wykrywa rzeczy idealnie odpowiadających jego gustom. Nasunęło mu się pytanie. — Niech pan powie — zagadnął Czanga — jak tu jest u was z miłością? — Przecież chyba się zdarza, że ten i ów z nowo przybyłych się zakocha? — Zdarza się to, nawet nierzadko — odparł Czang z pogodnym uśmiechem. — Naturalnie lamom to nie grozi, ani w ogóle tym, co osiągnęli już pewną granicę wieku. Wcześniej atoli jesteśmy jak wszyscy inni ludzie, z tą tylko — pochlebiam sobie — różnicą, że może prowadzimy się rozumniej. Ale, ale, skoro się o tym zgadało, to przy tej sposobności chciałbym pana zapewnić, że gościnność nasza nie jest krępująca. Skorzystał już z tego pański przyjaciel, pan Barnard. Tu z kolei uśmiechnął się Conway: — Dziękuję — odparł sucho. — Niech sobie Barnard korzysta, ja na razie nie jestem aż tak wymagający. Mnie szło o stronę uczuciową, nie fizyczną. — Pan uważa, że tak łatwo jest rozdzielać te sprawy? A może pan kocha się już w Lo Tsen? Conwaya speszyło cokolwiek to pytanie, starał się jednak nie pokazać tego po sobie. — Dlaczego pan pyta? — Bo widzi pan, to byłoby takie naturalne, gdyby się pan w niej zakochał, byle, ma się rozumieć, z umiarem. Nie obudziłoby to w Lo Tsen namiętności, nie, tego pan nie może oczekiwać — ale w każdym razie doświadczyłby pan przeżyć bardzo miłych. O, tak! Ja wiem, co mówię, bo sam kochałem ją, gdy byłem znacznie młodszy. — Kochał ją pan? I z wzajemnością? — Przyjęła moje uczucie najłaskawiej, jako wielce miły komplement, i ofiarowała mi przyjaźń, którą cenię z biegiem lat coraz wyżej. — Czyli że nie odwzajemniła pańskich uczuć? — Jeśli pan woli tak to nazwać — odparł Czang, wzruszając ramionami, i dodał sentencjonalnie: — Nigdy tym, co ją kochali, nie dała zaznać przesytu, który czujemy zawsze po osiągnięciu celu. Conway parsknął na to śmiechem. — Dobrze to panu mówić, może także i mnie, ale co z takim młodym byczkiem jak Mallinson? — Ależ nie mogłoby się zdarzyć nic lepszego! Nie po raz pierwszy Lo Tsen osłodziłaby przybyszowi pierwsze gorzkie miesiące dożywotniego wygnania. — Osłodziłaby?

— Tak, ale niech pan źle tego nie rozumie. Lo Tsen pociesza strapionych samą swą obecnością, nie pieszczotą. Zaraz, jakże to mówi o Kleopatrze Szekspir? Że „budzi żądzę, gdy zaspokaja”, prawda? Jest to typ kobiety pospolitej wśród ras o gwałtownych namiętnościach, lecz nie do pomyślenia w Szangri-La. O Lo Tsen raczej można by powiedzieć odwrotnie: że żądzę uśmierza, mimo iż jej nie zaspokaja. To sztuka bardziej subtelna i dająca efekt trwalszy. — I Lo Tsen w takiej sztuce celuje? — Jest artystką, dowiodła tego nieraz. Żądzę redukuje do pragnień, które przyjemne są nawet bez zaspokojenia. — Krótko mówiąc, spełnia funkcję jakby asystentki w tym zakładzie? — Może pan tak uważać — odparł Czang z niezmąconą pogodą. — Ale można też — z równą racją, za to o wiele większą gracją — twierdzić, że Lo Tsen jest jak tęczowy blask na szklanej czaszy albo jak perła rosy na kwiecie jabłoni... — Zgadzam się, że w tych porównaniach jest gracji dużo więcej — przyznał Conway. Lubił czasem ubawić się trochę kosztem starego Chińczyka, który ze swej strony jednak nie dawał się zjeść w kaszy. Ale gdy był następnie znów sam na sam z Lo Tsen, stwierdził, że Czang mówił do rzeczy. Była dokoła Lo Tsen jakaś atmosfera, co sprawiała, że uczucie w tej aurze żarzyło się łagodnie, a nie paliło. I nagle zdał sobie sprawę, że Szangri-La i Lo Tsen to są doskonałości zupełne, że dość mu będzie, jeżeli kiedyś, kiedyś okaże mu choćby cień sympatii. Od dawna już namiętność oznaczała dla niego tylko nerwową szarpaninę, a teraz mógł oddać się uczuciu, co nie było ani męką, ani nudą. Czasem, przechodząc brzegiem stawu, wyobrażał sobie Lo Tsen w swych ramionach, ale wizja stawała się mniej natarczywa, gdy sobie uświadamiał, jaki bezmiar czasu ma przed sobą. Chyba nigdy, nawet w latach przed Wielką Wojną, nie czuł się tak szczęśliwy. Lubił pogodny światek Szangri-La rządzony czy raczej ukojony przez jedną potężną ideę. Lubił klimat, w którym uczucia łatwo oblekały się w szatę myśli, a myśli w szatę słownej wytworności. Conway, nauczony doświadczeniem, że prostactwo nie jest równoznaczne z rzetelnością, jeszcze mniej skłonny był uważać zgrabność wysłowienia za znamię nieszczerości. Lubił towarzystwo ludzi ceremonialnych, nie znających pośpiechu, uprawiających rozmowę nie z nałogu, lecz dla sztuki. I z rozkoszą sobie uświadamiał, że może robić, co chce, nie marnując na próżno czasu, bo ma go dosyć na wszystko, nawet na najbłahsze marzenia. W zacisznym Szangri-La bowiem czas schodził na niepróżnującym lenistwie. Czas mieli stale wypełniony, lecz przeważnie swoimi fantazjami. Conway nie porobił wprawdzie nowych znajomości, lecz coraz lepiej uprzytamniał sobie, jak różnorodne są zajęcia i zainteresowania lamów. Niektórzy z nich, nie poprzestając na studiach językowych, zagłębiali się także w naukę i osiągali wyniki, które zdziwić by mogły Europę. Wielu zamykało swe myśli w manuskryptach. Był wśród nich autor cennych prac matematycznych. Inny lama — twierdził Czang — harmonizował poglądy Gibbona i Spenglera w jednolitej syntezie historiozoficznej. Ale nie wszyscy i nie zawsze chcieli poddawać swą myśl surowej naukowej dyscyplinie. Inni woleli kaprysić, buszować po swoich dziedzinach, wydobywać z odmętu zapomnienia szczątki melodii Chopina, naświetlać w nowy sposób twórczość Emilii Bronte. Inni mieli zainteresowania w jeszcze wyższym stopniu nieżyciowe. Gdy Conway zwrócił na to raz uwagę, Najwyższy Lama odpowiedział anegdotą o pewnym artyście chińskim z trzeciego wieku przed Chrystusem. Przez wiele lat artysta rzeźbił smoki, ptaki i konie w pestce wiśni, aż wreszcie ofiarował gotowe dzieło księciu. Ten na razie nie umiał dostrzec w nim nic osobliwego. Wówczas artysta zalecił, aby książę kazał postawić mur, w murze tym wybił okno i przez nie dopiero popatrzył na płaskorzeźbę, o wczesnej rannej godzinie. Książę usłuchał rady i przekonał się, że dzieło jest w istocie bardzo piękne. — Czy nie sądzisz, mój drogi, ze to urocza powiastka? No i zawiera przy tym bardzo cenną naukę.

Conway myślał tak samo. Podobało mu się ogromnie, ze idea naczelna Szangri-La, przy całej swej szczytności, sprzyja jednocześnie uprawie zamiłowań szczególnych i nawet na pozór niepoważnych; ileż to razy w życiu chciał, a nie mógł, folgować takim zachciankom! Ileż to razy pociągały go ku sobie zadania, na które się nie mógł porywać, bo albo zbyt były nieżyciowe, albo zbyt dużych wymagały nakładów mozołu. Teraz mógł podjąć każde z nich, i to jak gdyby od niechcenia. Cóż za przemiła perspektywa! I cóż naturalniejszego nad to, że Barnard również przyszłość swoją w Szangri-La widział różowo! Wyprawy jego do doliny nie miały, zdaje się, wyłącznie na celu pijatyk i spotkań z kobietami. — Conway, ja przed panem będę szczery, bo z pana zupełnie inny gość niż Mallinson. Tamten na mnie psy wiesza, jak może, sam pan byłeś świadkiem. Z panem inaczej gadam. Dziwna rzecz, wy Anglicy z początku jesteście strasznie oficjalni, ale teraz do pana nabrałem takiego zaufania, że każdy sekret bym panu powierzył! — No, niech pan będzie ostrożny — powiedział Conway żartobliwie. — I niech pan pamięta, że Mallinson jest, tak samo jak i ja, osobą urzędową. — Tak, ale to smarkacz. Jeszcze głupi. My co innego, my wiemy, co to świat. Wiemy, że jaki jest, takim go trzeba brać i basta. Na przykład cała bujda z tym klasztorem — czy my coś z tego w ogóle rozumiemy? Czy wiemy, czemu tu nas sprowadzono? Nie, i tak samo jest ze wszystkim. Czy wiemy, czemu w ogóle jesteśmy na tym świecie? — Są tacy, co nie wiedzą, lecz do czego ostatecznie pan zmierza? — Do tego, że tu jest złoto, chłopcze — odparł Barnard, zniżając głos do szeptu nabrzmiałego triumfem. — Złoto, rozumie pan? Na tony jest złota w dolinie. Tylko brać. Za młodu byłem inżynierem górniczym i nie zapomniałem, czego można się spodziewać po takich czy innych skałach... Tu są pokłady tak bogate jak w Południowej Afryce, tylko że dziesięć razy łatwiejsze do eksploatacji. Panu zdawało się, że ja tak tylko, żeby sobie rozweselić duszę, odbywam wycieczki w lektyce... Akurat! Od razu miałem swój cel. Od razu zacząłem kapować, że ci obywatele z Szangri-La muszą dobrze płacić za wszystko, co sobie ze świata sprowadzają, a czymże mogą płacić, jeżeli nie złotem albo srebrem, albo diamentami? Tak mi sama logika dyktowała. Potem tylko wystarczyło trochę poniuchać, żeby się całkowicie upewnić. — To pan sam wszystko to odkrył? — Sam, nie sam, wszystko jedno, ale się upewniłem, a potem rozmówiłem się z Czangiem, ale tak — kawa na ławę. I wie pan co? Przekonałem się, że to niezły chłop w gruncie rzeczy. — Toteż osobiście nigdy o nim źle nie myślałem. — Tak, pan z nim był dobrze od początku, więc nie zdziwi się pan, że i ja się z tym Chińczykiem dogadałem. Krótko mówiąc, zawarliśmy sztamę. Pokazał mi, gdzie wydobywają kruszec i pozwolił dokonywać na własną rękę poszukiwań, z tym, że o wyniku sporządzić mam dokładny raport. Jak się to panu podoba, drogi panie? Chętnie przyjęli moje fachowe usługi. Obiecałem, że im pokażę, jak można zwiększyć produkcję, i to zwłaszcza ich zachęciło. — Widzę, że pan już się tu prawie zadomowił! — Mam wreszcie coś do roboty, a to grunt. I przecież nic z góry nie wiadomo, jak się ta cała rzecz skończy. Może moi ziomkowie w Ameryce nie będą się tak kwapić z wsadzeniem mnie do mamra, kiedy się dowiedzą, że odkryłem nowe pokłady złota... Tylko czy zechcą do czasu uwierzyć mi na słowo? — Możliwe. Wprost nie ma rzeczy, w którą ludzie by nie uwierzyli. Barnard entuzjastycznie potaknął. — O to chodzi, o to właśnie chodzi! Pan rozumie, w czym sedno sprawy. Możemy więc zawrzeć umowę. Cały zysk po połowie. A pan tylko podpisze raport, który ja przygotuję. Jak

ludzie zobaczą napisane „konsul Wielkiej Brytanii”, od razu inaczej będą śpiewać! Conway zaśmiał się życzliwie. — No, zobaczymy, jak z tym będzie. Najpierw niech pan sporządzi ten raport. Bawiła go ewentualność tak nieprawdopodobna jak to, o czym roił Barnard, lecz w każdym razie cieszył się, że marzyciel znalazł tymczasem tak miłe dla siebie zajęcie. Zadowolony był z tego także i Najwyższy Lama, którego Conway widywał coraz częściej. Przeważnie zachodził do dobrze znajomego pokoju późnym wieczorem i przepędzał szereg godzin na audiencji, choć służba dawno już zabrała filiżanki i została odprawiona na noc. Lama wypytywał troskliwie Conwaya o samopoczucie i stan psychiczny towarzyszów. Pewnego razu zainteresował się też kwestią, czego każdy z nich spodziewać się mógł od życia przed przybyciem do Szangri-La. Conway zamyślił się. — Mallinson może by nawet zrobił karierę w swym zawodzie, bo sporo ma energii i ambicji. Lecz co się tyczy tamtych? — tu wzruszył ramionami. — Tamci oboje wolą zostać tu, przynajmniej na pewien czas. Mówiąc to, zauważył błysk za firanką u okna. Już gdy szedł po dziedzińcach do znajomego sobie teraz dobrze pokoju, z dala słyszał pomruki grzmotów. Obecnie żaden odgłos nie dolatywał z zewnątrz, ciężkie zasłony przyćmiewały światło błyskawic. — No tak — zabrzmiała odpowiedź — zrobiliśmy, co mogliśmy, żeby się tu poczuli dobrze. Panna Brinklow chce nas nawrócić, a pan Barnard chce nas przekształcić w spółkę akcyjną. Bardzo nieszkodliwe projekty, a na razie uprzyjemnią czas projektodawcom. Dobrze, ale co będzie z tym młodym twoim przyjacielem, dla którego nie są pociechą ani religia, ani złoto? — Tak, z nim sprawa trudniejsza. — Będziesz chyba musiał z tym poradzić sobie sam. — Jak to sam? Lecz właśnie podano herbatę, więc lama urwał rozmowę w tym przedmiocie, a zaczął znów łagodnie promieniować czystą towarzyskością. — Zawsze o tej porze roku burze wyładowują się w pobliżu Karakalu — zauważył na temat pogody. — Górale tutejsi wierzą, że to diabły srożą się tak za przełęczą. Dla tych ludzi cała reszta świata to tylko coś „za przełęczą”. Nie wiedzą, ma się rozumieć, nic o takich krajach jak Francja, Anglia, nawet Indie; wyobrażają sobie, że straszna wyżyna rozciąga się po świecie bez granic. Mało się zresztą mylą. Tak dobrze im tu w ciepłej i przytulnej dolinie, że na myśl im nie przyjdzie, żeby ktoś chciał ją opuścić z własnej woli. Na zewnątrz niej żyją nieszczęśliwcy, dla których dostanie się tu musi być szczytem marzeń. Tak mniemają nasi górale. Kwestia punktu widzenia, prawda? Tu przypomniały się Conwayowi trochę podobne uwagi Barnarda. Zacytował je gospodarzowi. — Bardzo rozsądne słowa — przytaknął Najwyższy Lama. — Będziemy mieli pociechę z naszego Amerykanina. Conway uśmiechnął się na myśl, że ten cenny amerykański nabytek jest w tej chwili poszukiwany przez policję tuzina państw. Chciał wtajemniczyć i lamę w pikanterię tej sytuacji, uznał jednak, że lepiej będzie, jeżeli Barnard sam powie wszystko w swoim czasie. Dodał więc tylko: — Z pewnością co do tego ma rację, że wielu znalazłoby się dziś na świecie amatorów dłuższego pobytu tutaj. — Nazbyt wielu, mój drogi. Jesteśmy jak szalupa miotana bałwanami. Paru rozbitków wziąć możemy, ale poszlibyśmy zaraz na dno, gdybyśmy chcieli wziąć wszystkich... Ale teraz o tym nie mówmy. Słyszę, że dużo przestajesz z moim sympatycznym rodakiem. Bardzo miły człowiek ten Briac, nie zgadzam się z nim jednak, jakoby Chopin miał być ze wszystkich

kompozytorów największym. Ja pierwszeństwo, jak wiesz, przyznaję Mozartowi... Conway czekał, aż służba zabierze filiżanki, i wtedy dopiero ośmielił się powtórnie zapytać: — Mówiliśmy o Mallinsonie. Czemu to ja wyłącznie mam sobie z nim dać radę? Lama odpowiedział z prostotą: — Bo ja, synu, umrę już niedługo. Conway poczuł się tym zaskoczony, jak czymś zupełnie wręcz nieprawdopodobnym. Zaniemówił. — Dziwisz się? — ciągnął Lama. — Mój drogi, wszyscy musimy umrzeć, nawet w Szangri-La. Może jeszcze sądzone mi żyć chwilę, może jeszcze pożyję nawet i parę lat. Ale powiadam ci, że czuję już swój koniec. Jak to grzecznie z twojej strony, że niby tym się przejmujesz. Od siebie dodam, że nawet w moim podeszłym wieku trochę żal mi rozstawać się z życiem. Szczęściem, z fizycznej mojej cząstki niewiele już zostało, co się zaś tyczy reszty, to wszystkie religie okazują tu zgodny optymizm. Jestem zadowolony, ale w tym krótkim czasie, który mi zostaje, muszę się przyzwyczaić do czegoś nowego — do poczucia, że mam czas na jedną tylko rzecz. Czy wiesz, na co? Conway milczał. — Ciebie dotyczy ta sprawa... — Wielki to dla mnie zaszczyt. — Chodzi o coś większego, niż myślisz. Conway skłonił głowę, wciąż milcząc. Lama zaś, poczekawszy chwilę, mówił dalej: — Zdajesz sobie pewnie sprawę, że nasze częste rozmowy były odstępstwem od reguły. Lecz jest to nasza tradycja — ujmę rzecz paradoksalnie — że nie idziemy za tradycją niewolniczo. Nie uznajemy zasad bez wyjątku ani reguł idealnie sztywnych. Postępujemy, jak uważamy za stosowne, pamiętając o doświadczeniach przeszłości, lecz w większej jeszcze mierze kierując się teraźniejszością, mądrością i jasnowidzeniem przyszłości. Z tych racji wypłynęło moje ostateczne postanowienie. Conway trwał dalej w milczeniu. — W ręce twe, synu, zdaję dziedzictwo i przyszły los Szangri-La. Przesilił się wreszcie stan napięcia. Conway czuł już tylko działanie dobrotliwej, łagodnej perswazji. Echa rozpłynęły się w ciszy i tylko samo serce uderzało dźwięcząc jak gong. Na rytm uderzeń serca nanizały się słowa: — Dosyć długo czekałem, synu, aż przyjdziesz. Siedziałem w tym pokoju i obserwowałem nowe twarze, słuchałem nowych głosów ciągle żywiąc nadzieję, że przyjdziesz kiedyś ty. Towarzysze moi posunęli się w latach i mądrości, ale ty, chociaż młody, mądrością im nie ustępujesz. Przyjacielu, nie przekazuję ci zadania ponad siły, bo zakon nasz zna tylko więzy z jedwabiu. Wyrozumiałość, cierpliwość, troskę o dobra duchowe, mądrość kierowniczą, dyskretną w czasie wielkiej burzy na świecie — wszystko to z siebie dasz bez wysiłku, a z przyjemnością, i na pewno zaznasz dużo szczęścia. Conway nie był jeszcze zdolny przemówić. Dopiero błyskawica, od której poszarzał czarny pokój, wróciła mu nagle mowę: — Ta burza — wykrzyknął — burza, o której mówisz, ojcze... — Burza, o której mówię, synu, to będzie zawierucha, jakiej świat jeszcze nie widział. Bezpieczeństwa nie zapewni ani władza, ani żadna zdobycz nauki. Burza zmiecie to, co wyhodowała kultura, i zamieni w gruz, co ludzkość zbudowała. Tak w wizji swojej to widziałem, zanim jeszcze narody pierwszy raz posłyszały o Napoleonie. To samo widzę teraz, i widzę z każdą chwilą jaśniej. Czy ta wizja kłamie? — Nie sądzę — odparł Conway. — Już raz było coś podobnego, kiedy zawalił się Rzym i nad ludzkością rozpostarły się mroki na pół tysiąclecia. — Tu nie ma podobieństwa. W rzeczywistości średniowiecze nie było okresem mroku.

Wiele było ośrodków promieniujących światłem. A nawet, gdyby wszystkie światła w Europie zgasły, to nie zgasłyby inne, pozaeuropejskie ogniki, jaśniejące na przestrzeni od Chin do Peru, i mogące stać się zarzewiem nowej cywilizacji, Ale teraz będzie tak, że mrok jednym całunem ogarnie całą kulę ziemską. Żaden świetlny punkt nie ocaleje, chyba, że będzie nikły i niewidoczny z daleka. Obie te cechy posiada Szangri-La. Latające maszyny ze śmiercionośnym ładunkiem nas ominą lecąc do wielkich skupisk, a choćby nas nie ominęły, to zlekceważą nas jako niegodnych bomby. — Myślisz, ojcze, że nastąpi to za mego życia? — Myślę, że ty doczekasz końca burzy. Potem długi czas jeszcze trwać będziesz tutaj wśród ruin reszty świata, coraz starszy, coraz mądrzejszy i cierpliwszy. Będziesz depozytariuszem powszechnej historii i dorobku twego własnego ducha. Przygarniesz zbłąkanych przybyszów, nauczysz ich długowieczności i mądrości, a pośród nich może któryś ciebie z kolei zastąpi, gdy będziesz bardzo stary. Dalej nie widzę wyraźnie, lecz zdaje mi się, jakbym dostrzegał w oddali świat nowy, powstający z ruin, dźwigający się z nową nadzieją, poszukujący legendarnych swoich skarbów. Znajdzie je tutaj, mój synu, w dolinie Błękitnego Księżyca, zachowane jak gdyby cudem, na użytek nowego Renesansu... Szept zacichł i Conway ujrzał, jak twarz starca rozjaśnia się i pięknieje. Za chwilę znów przygasła i zamieniła się w maskę, nieruchomą i martwą jak drewno. Powieki przymknęły się. Conway patrzył; potem, przytomniejąc, zrozumiał, że Najwyższy Lama nie żyje. Uczuł, że musi się zetknąć z czymś konkretnym, aby móc uwierzyć w prawdę tak niesłychanie dziwacznej sytuacji. Odruchem oka i ręki upewnił się, która godzina. Był kwadrans po północy. Opuszczając pokój lamy na progu uświadomił sobie, że nie wie wcale, skąd i czyjej wzywać pomocy. Cała służba została odprawiona, a gdzie można by o tej porze znaleźć Czanga — nie miał pojęcia. Pełen wahania stał dalej na progu ciemnego korytarza. Przez okna zobaczył rozpogodzone już niebo, choć błyskało się jeszcze w dali nad górami jarzącymi się na ekranie ciemności jak srebrny fresk. A potem, jeszcze nie wyzwoliwszy się z marzeń, poczuł się panem i władcą Szangri-La. Wszystko, co jest dokoła, jest mu drogie, wszystko to służy sprawie duchowego żywota, oderwanej od spraw światowych. Oczami błądził wśród cieni, łowił złote punkciki migające na przedmiotach z laki, aż wreszcie idąc za ledwie uchwytną wonią tuberozy i z komnaty przechodząc do komnaty wydostał się na dwór. Tuż obok był staw z lotosami, okrągły księżyc przepływał po niebie nad kopułą Karakalu. Godzina była druga za dwadzieścia. Później poczuł, że Mallinson się zbliża i chwyta go za rękę, że prowadzi go gdzieś w wielkim pośpiechu. O co chodziło — nie wiedział, lecz widział, że młodzian przejęty jest czymś niesłychanie.

ROZDZIAŁ XI Doszli do pokoju z balkonem, gdzie zwykle podawano posiłki. Mallinson dalej ciągnął go prawie przemocą. — Nie mamy chwili do stracenia, musimy spakować się przed świtem i ruszać momentalnie. Niesłychana wiadomość, wiesz! A to zdziwią się Barnard i miss Brinklow, kiedy nas rano już nie będzie... ale sami woleli zostać, a bez nich będzie nam sto razy łatwiej w drodze. Tragarze obozują o pięć mil za przełęczą, wczoraj przybyli tam z transportem książek i różnych rzeczy, jutro już wracają... Najlepszy dowód, jak nas chcieli tutaj wykiwać — nie powiedzieli nam nic, czekalibyśmy tu znów nie wiadomo jak długo... E, a to co takiego? Czy przypadkiem nie jesteś chory?

Conway osunął się na krzesło i siadł, łokcie oparłszy na stole, a twarz ukrywszy w dłoniach. Przesunął ręką po oczach. — Chory? E, nie. Nie, raczej tylko zmęczony. — Widocznie cię burza zmęczyła. A gdzie byłeś cały ten czas? Od wielu godzin czekam na ciebie. — Byłem u Najwyższego Lamy. — Chwała Bogu po raz ostatni! — Tak jest, po raz ostatni. Ton tych słów, a jeszcze bardziej milczenie, co zapadło, rozdrażniły Mallinsona. — Nie bądź tak flegmatyczny, do licha, kiedy każda chwila jest taka droga! Conway wysiłkiem woli starał się oprzytomnieć. — Wybacz mi — rzekł. Żeby sprawdzić stan swoich nerwów i zdolność do świadomej reakcji, zapalił na próbę papierosa. Stwierdził nieopanowane drżenie palców i warg. — Czekaj, ja jeszcze nie rozumiem... ty mówisz, że tragarze?... — Tak, tragarze! Weź się w garść, człowieku! — Chciałbyś zaraz się do nich przyłączyć? — Nie c h c i a ł b y m, tylko chcę! Są tuż, po drugiej stronie zbocza. Musimy z miejsca dać nogę, żwawo! Już nas nie ma! — Od razu, natychmiast? — Naturalnie, po co zwlekać? Conway ponowił wysiłki, by się przerzucić świadomością z jednego świata do drugiego. Gdy mu się to częściowo udało, zapytał: — Czy zdajesz sobie sprawę, że to może nie być takie proste? Mallinson kończył sznurować długie tybetańskie buty do drogi w górach i sapiąc, wyrzucił z siebie tylko parę słów: — Zdaję sobie sprawę ze wszystkiego, ale żeby poszło dobrze, trzeba działać i to natychmiast, bez zwłoki! — Nie wiem, jak... — Boże drogi, jesteś naprawdę beznadziejny z tym twoim ciągłym „nie wiem”! Czy nie stać cię już na nic? Ton tych słów, bolesny i szyderczy, podziałał na Conwaya jak strumień zimnej wody. — Czy mnie stać na coś, czy nie, to nie należy do rzeczy, ale pozwolę sobie wyjaśnić ci, o co mi chodzi. Tylko o kilka drobiazgów, ale ważnych. Przypuśćmy, że ci się uda przejść na drugą stronę, i co dalej? Jak się porozumiesz z tragarzami? Czy w ogóle się dadzą namówić? Na jakiej zasadzie to przypuszczasz? Czym ich zamierzasz skusić? Czy nie przyszło ci na myśl, że mogą nie mieć ochoty, żeby cię ot, tak wziąć pod swoje skrzydła i prowadzić? Przecież to wszystko sprawy, co wymagają zabiegów... — Słowem, wszystko wymaga według ciebie dalszej zwłoki — przerwał z goryczą Mallinson. — Boże, Boże jak z tobą ciężko! To szczęście całe, że na tobie nie polegam. Bo wiedz, że wszystko juz załatwione kompletnie. Tragarze z góry zapłaceni, zgodzili się, idą z nami. A tu masz cały ekwipunek do podróży, też w komplecie! Więc już ostatni twój argument znika. Na miłość boską, ruszże się i zbieraj do drogi! — Czekaj, ja jeszcze nie rozumiem... — Widzę, że nie, ale to nie ma nic do rzeczy. — Któż wszystkie te plany obmyślił? Mallinson odparł porywczo: — Chcesz wiedzieć? To ci powiem. Lo Tsen! Otóż Lo Tsen! Teraz wiesz? Ona jest już z tragarzami i czeka. — C z e k a? — Czeka na nas, bo chce odbyć drogę wspólnie z nami. Może ci to nie odpowiada?

Na dźwięk imienia Lo Tsen w umyśle Conwaya oba światy starły się i stopiły nagle w jedno. Rąbnął tonem ostrym, pogardliwym: — Bzdura, ona nie może iść, to niemożliwe! Mallinson tak samo nie posiadał się z irytacji. — Czemu to ma być niemożliwe? — Dlatego, że... że niemożliwe, i basta. Powodów nie będę ci wyliczał. Powiem ci tylko krótko: cały plan jest bez sensu. Już i to wprost nie do wiary, że ona tam jest z nimi — dowiaduję się o tym ze zdumieniem — ale żeby dalej z nimi miała iść, nie ma mowy. To projekt po prostu śmieszny. — Ja nic w tym śmiesznego nie widzę, ona tak samo chce się stąd wydostać jak i ja. — Ale ona wcale tego nie chce. Tu tkwi cały twój błąd. Przez skurcz pasji na twarz Mallinsona wyjrzał uśmiech. — Tobie zdaje się, że ją znasz lepiej ode mnie. Ale to się tobie tylko zdaje... — Co chcesz przez to powiedzieć? — To, że można się czasem porozumieć, choć się nie zna obcego języka... — Przestańże gadać aluzjami — krzyknął Conway i tonem spokojniejszym dodał: — To śmieszne, żebyśmy się tak kłócili. Słucham cię, wyjaśnij, o co chodzi! Bo ja jeszcze dobrze nie rozumiem. — Więc po co wyprawiasz takie hece? — Powiedz zwyczajnie prawdę, o to cię tylko proszę! — Prawda jest bardzo prosta. Takie dziewczątko jak ona, więziona z kupą dziwacznych dziadów, no, czy można się dziwić, że marzy o ucieczce? Dotąd nie przytrafiła się jej nigdy po temu sposobność. — A czy nie uważasz, że może przypisujesz jej swoje własne motywy? Przecież mówiłem ci nieraz, że ona się tu czuje szczęśliwa. — To czemu powiedziała, że pójdzie? — Jak mogła to powiedzieć nie znając angielskiego? — Zapytałem ją po tybetańsku — miss Brinklow przetłumaczyła. Rozmowa nie szła nam gładko, aleśmy się ostatecznie porozumieli. — Przy tych słowach Mallinson poczerwieniał. — Co tak patrzysz na mnie, jakbyś mnie chciał pożreć całego? Pomyśleć by można, że ci zabrałem coś twojego... — Wątpię, żeby kto mógł tak myśleć, za to słowa twoje mówią mi więcej, niż pewnie chciałeś powiedzieć. Ach, jakże mi jest przykro... — Czemu, do jasnej cholery? Conway upuścił papierosa. Czuł się wypompowany psychicznie, i czuł także, jak walczą w nim dwa różne uczucia tkliwości, a żadnego z nich znać nie chciał w tej chwili. Odpowiedział bardzo łagodnie: — Niepotrzebnie ciągle się sprzeczamy. Lo Tsen jest bardzo miła, lecz nie jest to żaden powód do sporu między nami. — Bardzo miła? — podchwycił Mallinson, ze wzgardą w głosie. — Bardzo miła, to mało powiedziane. Nie każdy jest taką zimnokrwistą rybą jak ty w pewnych sprawach. Dla ciebie wystarczy podziwiać ją jak cacko w muzeum, ale ja jestem nastawiony praktyczniej; jeżeli ktoś, kogo lubię, jest w opresji, to staram się mu pomóc! — Ale zawsze nadmierna impulsywność będzie niedobrym doradcą. Na przykład jak sobie wyobrażasz jej powrót? Dokąd miałaby wrócić? — No, musi mieć swoich bliskich, czy w Chinach, czy gdzie indziej. W każdym razie im dalej pójdzie stąd, tym lepiej dla niej. — Dlaczego tak przypuszczasz? — Zaopiekuję się nią sam, jeżeli nie zechce nikt inny. Jeżeli się wyrywa kogoś po

prostu jakby z piekła, to pierwsza rzecz uciekać, a nie zastanawiać się dokąd. — To według ciebie Szangri-La jest takim piekłem? — Bezwzględnie tak. Jest tutaj we wszystkim coś mrocznego i złego. To się czuło zaraz od początku, od historii z samolotem. Lecimy tu nie wiadomo po co i dlaczego, porwani przez wariata... potem tutaj zatrzymują nas pod rozmaitymi pretekstami. A najstraszniejsze jest dla mnie to, co się z tobą stało... — Co takiego? — Wpływ tego miejsca na ciebie. Ty wprost zacząłeś się tu czuć jak w domu! Jakby ci nie zależało na powrocie. Ty... ty przecież przyznałeś, że ci się tu podoba... Conway, jaki giez cię ukąsił? Czy nie możesz stać się znów dawnym sobą? Tak dobrze współpracowaliśmy w Baskulu, taki wtedy byłeś inny... — Mój ty kochany chłopcze... Conway wyciągnął dłoń, którą Mallinson uścisnął gorąco i serdecznie, po czym ciągnął: — Tyś pewnie nie zauważył, jaki ja byłem strasznie w ostatnich tygodniach samotny. Nikomu na najważniejszej sprawie zgoła nie zależało... Jeszcze Barnard i panna Brinklow mieli jakieś tam swoje powody, ale jakże ciężko mi było, gdy się przekonałem, że i ciebie mam przeciw sobie... — Bardzo mi przykro. — Powtarzasz to i powtarzasz, ale to nie posuwa naprzód sprawy. — Dobrze — odparł Conway pod wpływem nagłego impulsu — więc spróbuję sprawę naprzód posunąć. Posłuchaj, a zrozumiesz wiele z tego, co ci się wydaje niejasne lub zagadkowe. Zrozumiesz przynajmniej, dlaczego Lo Tsen nie może wracać z tobą. — Co do tego nic mnie nie przekona. Ale mów, tylko jak najkrócej, bo naprawdę czasu nie mamy. Na to Conway w streszczeniu opowiedział, co sam w swoim czasie usłyszał od Najwyższego Lamy i czego przy innych okazjach dowiedział się od niego i od Czanga. Początkowo nie zamierzał odkryć tych rzeczy przed Mallinsonem, teraz jednak doszedł do przeświadczenia, że z pożytkiem można młodzieńca wtajemniczyć, że nawet trzeba to zrobić. Musiał zrobić to według swego uznania, do niego należała ocena tej kwestii i cały w ogóle problem uporania, się z Mallinsonem. Szybko i gładko przesnuł cały wątek swej opowieści, a opowiadając, znowu znalazł się pod jej urokiem, znów uczuł przedziwny powab świata wyzwolonego spod władztwa czasu. Zniewoliło go piękno własnych słów i raz po raz zdawało mu się, że nie mówi, lecz czyta z jakichś kartek drukowanych w pamięci, tak utrwaliły się w niej pewne wyrażenia i idee. O jednej tylko rzeczy nie wspomniał, aby samemu sobie oszczędzić wzruszenia i nie trącać o świeże przeżycie — przemilczał mianowicie śmierć Najwyższego Lamy i to, że został jego następcą w Szangri-La. Kończył z uczuciem ulgi. Oto wreszcie zrzucił kamień z serca! Trzeba było pozbyć się tego ciężaru. Stało się! Spokojnie utkwił wzrok w Mallinsonie, ufając, że postąpił właściwie. Lecz Mallinson tylko bębnił w stół palcami i milczał. Sporo czasu upłynęło, nim się odezwał: — Wiesz, że doprawdy nie wiem, co ci mam na to wszystko powiedzieć... Chyba to jedno tylko, żeś zwariował, ale to zupełnie, z kretesem... Zaległo znów milczenie, obaj mężczyźni mierzyli się spojrzeniami. Obydwaj stali się pastwą zupełnie odmiennych wzruszeń. Conway wewnętrznie aż się skurczył pod wpływem zawodu, Mallinson wprost miejsca sobie znaleźć nie mógł, tak było mu przykro i nieswojo. — Więc masz mnie za wariata? — zapytał wreszcie Conway. Mallinson zachichotał nerwowo. — No, cóż innego mogę myśleć, jak ty mi takie rzeczy bajesz? Widzisz... ja ci powiem... widzisz, to głupstwa tak wierutne, że po prostu argumentów szkoda. Zdumienie, które uczuł Conway, odbiło się i w jego głosie.

— Uważasz to wszystko za głupstwa? — No, a jak mogę uważać za coś innego? Przepraszam cię za moją bezwzględność, ale nie wiem, czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógłby o tym sądzić inaczej. — Więc ty dalej uważasz, że znaleźliśmy się tu przypadkiem, bo akurat jakiś wariat dla zabawy świsnął samolot i wio na nim o tysiąc mil? Mówiąc to, ofiarował Mallinsonowi papierosa. Mallinson nie odmówił. Obaj widocznie byli radzi, że rozmowa urwała się na chwilę. Po namyśle Mallinson podjął przerwany wątek: — Widzisz, tej sprawy nie można argumentować punkt po punkcie. Na przykład ta twoja teoria, że kogoś stąd w świat posłali z poleceniem, żeby przywabił obcych, że ten ktoś dla tego celu nauczył się pilotażu i cierpliwie czekał okazji, aż napatoczy się w Baskulu odpowiedni samolot z kompletem pasażerów — no, więc to wszystko nie jest czymś absolutnie niemożliwym, chociaż kombinacja wygląda śmiesznie naciągnięta. Gdyby tylko o to jedno chodziło, toby jeszcze można rozważać... czy przypadkiem akurat tak nie było... ale gdy się to nieprawdopodobieństwo połączy ze wszystkimi innymi, już zupełnie niemożliwymi rzeczami — że niby ci lamowie żyją po kilka setek lat dzięki eliksirowi młodości czy innemu jakiemuś tam środkowi — no, gdy to wszystko razem zważę, to mówię ci, zachodzę w głowę, jaki to bies cię opętał... Conway uśmiechnął się. — Tak... Trudno ci na razie uwierzyć. Może i mnie z początku było trudno, nie pamiętam. To prawda, że cała ta historia jest niezwykła — ale niezwykłość warunków stwierdziłeś tu na własne oczy. Pomyśl tylko, cośmy tutaj odkryli: niedostępny zakątek wśród gór, w tym zakątku klasztor z biblioteką pełną książek europejskich... — Tak, i jeszcze centralne ogrzewanie, nowoczesne łazienki, podwieczorki angielskie, i tak dalej, to wszystko wręcz nadzwyczajne, zgoda. — No więc, jak to sobie tłumaczysz? — Wytłumaczyć sobie tego nie umiem, przyznaję. Nie wiem, skąd się te rzeczy tu wzięły. Ale to nie jest powód, żeby dawać wiarę temu, co przeczy prawom fizyki. Co innego wierzyć, że jest tutaj bieżąca ciepła woda, co się stwierdziło doświadczeniem, a co innego wierzyć, że ludzie tu żyją setki lat, bo sami tak twierdzą. Zaśmiał się, wciąż jeszcze nieswojo. — Conway, rozkleiłeś się nerwowo; nie dziwię się, w takich warunkach... No, ale teraz pakuj się, wyruszamy. Za miesiąc albo dwa podejmiemy nasz spór i skończymy przy czarnej kawie u Maidena. — Nie chcę do tego życia wracać — odpowiedział Conway spokojnie. — Do jakiego? — Do tego, o którym myślisz: obiady... tańce... polo... i to wszystko. — Ja przecież ani słowem nie wspomniałem o tańcach i obiadach! Zresztą nie wiem, co w nich widzieć można złego! Więc, krótko mówiąc, nie idziesz? Zostajesz z dwojgiem tamtych? To zostawaj, ale mnie nie zatrzymasz! — Mallinson cisnął niedopałek i poskoczył ze wzrokiem pałającym. — Ty nie jesteś przy zdrowych zmysłach — rzucił na pożegnanie. — Jesteś wariat, w tym sedno sprawy! Wiem, że ja zawsze się pieklę, a ty panujesz nad nerwami, ale za to ja jestem normalny, a ty nie! Ostrzeżono mnie jeszcze przed moim przyjazdem do Baskulu, myślałem potem, że niesłusznie, ale widzę, że mieli rację... — Ostrzegli ciebie — przed czym? — Wyjaśnili mi, że byłeś kontuzjowany podczas wojny i że ten wstrząs zostawił ślady. Nie robię ci wyrzutów — wiem, że to nie twoja wina — Boże, jakie to wstrętne, że muszę o tym mówić! Do widzenia więc. Idę. Dla mnie to przeprawa straszliwa, ale idę. Dałem jej słowo. — Lo Tsen? — Jej właśnie, nie komu innemu!

Conway wstał i wyciągnął rękę. — Do widzenia, mój drogi. — Ostatni raz: idziesz, czy nie? — Nie mogę. — To do widzenia. Uścisnąwszy Conwayowi dłoń, Mallinson wyszedł. Conway siedział dalej samotnie pod latarnią. W myśli powtarzał zdanie, które zapamiętał: że najpiękniejsze rzeczy są kruche i łatwo zniszczalne, że obce światy nie dadzą się ze sobą pogodzić, że los jednego z nich zawisł na włosku. Ocknąwszy się z tej zadumy, spojrzał na zegarek: była za dziesięć trzecia. Siedział jeszcze na tym samym miejscu, dopalając ostatniego papierosa, kiedy Mallinson powrócił. Wszedł widocznie wzruszony, na widok Conwaya zaś przystanął z dala w cieniu, aby snadź z wrażenia ochłonąć. Nie mówił przy tym nic, po chwili więc Conway spytał: — No, cóż się stało, że wróciłeś? Zabrzmiało to tak naturalnie, ze Mallinson jakby odżył. Zbliżył się, zdjął swój barani tułup i usiadł. Na twarzy był popielaty, ciałem wstrząsały dreszcze. — Nie mogłem się na to zdobyć — wyjąkał, łkając prawie. — Nie mogłem przejść tą grzędą skalną, pamiętasz? Gdzieśmy szli, trzymając się liny... Doszedłem aż tam, a dalej nie miałem odwagi... Nie znoszę wysokości, a w świetle księżycowym przepaść wyglądała jeszcze straszniej. Idiotyczne to wszystko, co? Stracił resztki panowania nad sobą i histerycznie szlochał, póki Conway go nie uspokoił. Opanowawszy się jako tako, ulżył sobie: — Tak, ci tutaj spać mogą spokojnie, żaden wróg drogą lądową tu nie dotrze. Ach, gdyby tak mieć samolot! Nie wiem, co bym dał za to, żeby móc ich zbombardować z powietrza! — Czemu byś chciał to zrobić? — Bo to miejsce trzeba zniszczyć, zrównać z ziemią! Jest nieczyste, chore! Jeżeli to prawda, co mówisz, jest tym bardziej ohydne! Banda starych dziadygów jak pająki dybiąca na zbłąkanych wędrowców... obrzydliwość! I ze chce im się tak długo kawęczyć! Jeżeli ten Najwyższy Lama naprawdę jest taki staruch, jak mówisz, to czas wielki, żeby skończył mizerny żywot... Ach, czemuż, czemuż nie chcesz mi towarzyszyć?! Błagać cię nie chcę, ale na miłość boską, czy moje życie dla ciebie nic nie znaczy? Czy obchodzą cię tylko bajędy półumrzyków? Ani młodziutka Lo Tsen — jej los też nic dla ciebie nie znaczy? — Lo Tsen nie jest młodziutka — odrzekł Conway. Mallinson znów zaczął chichotać histerycznie. — Ma się rozumieć, ze nie, skądże znowu? Że ma lat siedemnaście, to nieważne. Ty przecież będziesz twierdził, że to dziewięćdziesięciolatka świetnie zakonserwowana. — Mallinson, ona przybyła tutaj w roku 1884. — Człowieku, bredzisz, bredzisz! — Wiedz i to, ze jej piękność, jak i wszystkich innych rzeczy na tym świecie, jest zdana na łaskę ludzi, co jej uszanować nie potrafią. To kruchy twór, żyć może tylko tam, gdzie twory kruche są cenione. Zabierz ją z tej doliny, a zwiędnie ci jak zerwany kwiat. Mallinson zaśmiał się butnie, pewien swego: — Wcale się o to nie boję. Jeżeli gdzie, to tutaj ona jest cieniem samej siebie. Ale to gadanie po próżnicy — dodał po chwili. — Tu nie poetyzować trzeba, ale myśleć konkretnie. Jeżeli ci o to chodzi, to chociaż według mnie słów na to szkoda, gotów jestem z tobą przedyskutować poważnie całą sprawę. Przypuśćmy, że chodzi o coś w zasadzie możliwego, i zastanówmy się, jakie mamy dowody przemawiające za tą hipotezą. Czy w ogóle mamy jakieko-

lwiek? Conway milczał. — Bo że ktoś tam coś nabujał, to mało. Nawet od ludzi godnych zaufania wymagałbyś dowodów, poręczających twierdzenia. A gdzież są dowody w tym wypadku? Ja nie widzę po prostu żadnych. Czy Lo Tsen sama ci opowiedziała swoje dzieje? — Nie, ale... — Jakże możemy więc coś podobnego przyjąć na wiarę? Następnie, co się tyczy tej niby-długowieczności, to czy możesz przytoczyć mi choć jeden fakt stwierdzający, że tak się ta sprawa ma w istocie? Conway zastanowił się, następnie przypomniał owe nieznane chopiniana, z którymi go zapoznał Briac. — Co do tego nie mogę się wypowiedzieć, bom muzykiem nie jest. Ale nawet jeśli to utwory Chopina, to czy nie jest możliwe, że Briac poznał je w inny sposób niż przez znajomość z Chopinem? — To bez wątpienia możliwe. — Następnie co do tej sztuki przedłużania życia, którą według ciebie posiadają. Na czym ona właściwie polega? Mówisz, że to jakiś specyfik, dobrze, chcę wiedzieć j a k i? Czy widziałeś go, czy sam wypróbowałeś? Czy w ogóle dowiedziałeś się o tym czegoś konkretnego? — Przyznaję, że szczegółowo nic mi nie wyjaśniono. — A tobie nie przyszło na myśl zapytać o szczegóły? Uważałeś, ze można uwierzyć tak na słowo? Po prostu bez wahania uwierzyłeś we wszystko? — Czując, że wreszcie zdobywa przewagę pozycyjną, kontynuował natarcie. — Właściwie nic nie wiesz poza tym, co ci opowiedziano. Widziałeś kilkunastu starych pierników i to wszystko. Poza tym istnieje zakład nowocześnie urządzony, zamieszkany przez ludzi o wysokim poziomie intelektualnym. W jaki sposób powstał, jakiemu służy celowi — nie wiemy, nie wiemy też, czemu oni chcą nas tu zatrzymać, jeżeli zresztą im na tym zależy rzeczywiście. Wszystko to tajemnica dla nas, ale zarazem z pewnością także nie powód, żeby od razu dawać wiarę jakimś starym miejscowym legendom. Przecież, zlituj się, masz zmysł krytyczny; gdybyś w Anglii od chrześcijan w jakimś klasztorze usłyszał coś podobnego, tobyś dopiero pofolgował sceptycyzmowi, a tutaj gotów jesteś uwierzyć we wszystko tylko dlatego, że jesteś w Tybecie? Conway mimo woli potaknął. Choć sam głębiej w rzecz wnikał, nie mógł powstrzymać uznania dla zręcznej argumentacji. — Wiesz, to bystra uwaga... Tak zdaje się jest w samej rzeczy, że gdy nie dostaje dowodów, wolimy wierzyć w to, co dla nas najprzyjemniejsze... — Ale cóż jest ponętnego w tym, żeby długo żyć i pół życia nędznie przekwękać? Ja wolę życie krótkie, ale barwne. A co się tyczy owej przyszłej wojny, to też sprawa palcem na wodzie pisana... Bo któż może wiedzieć już dzisiaj, kiedy ta wojna będzie i jaka będzie? Prorokowano przecież i przed ostatnią wojną dość, i wszystko mylnie. — Widząc, że Conway nie odzywa się, ciągnął dalej: — Nie wierzę zwłaszcza tym prorokom, co przepowiadają, że coś koniecznie musi się stać. A nawet choćby mieli rację to nie powód, żeby się bać! Bóg jeden wie, jakiego miałbym pietra na froncie, ale w każdym razie wolałbym być w okopach, niż zagrzebać się tu, na tym odludziu! Conway uśmiechnął się. — Wiesz, mój kochany, ty cudownie umiesz mnie nie rozumieć. W Baskulu wyidealizowałeś mnie na bohatera, teraz chcesz zrobić ze mnie tchórza. W rzeczywistości nie jestem ani jednym, ani drugim — no, ale to nie ma nic do rzeczy. W Indiach, jak tam wrócisz, możesz ludziom rozpowiadać, że schroniłem się w klasztorze tybetańskim ze strachu przed przyszłą wojną. Motywy moje naprawdę są zupełnie inne, ale tobie na pewno uwierzą wszyscy ci, co i tak mnie mają za wariata.

Mallinson posmutniał i rzekł: — Widzę, że rozmawiamy coraz niedorzeczniej. Przecież naprawdę nigdy bym na ciebie złego słowa nie powiedział, cokolwiek się zdarzy. Za to ci ręczę! Motywów twoich nie znam, przyznaję, ale chciałbym cię jakoś zrozumieć, wierzaj, że chciałbym bardzo. Może mógłbym ci jakoś pomóc? Czas dłuższy milczeli po tym obaj, wreszcie milczenie przerwał Conway: — Chciałbym cię o jedną rzecz zapytać, o jedną sprawę prywatną, jeśli można. — Proszę, pytaj. — Powiedz mi, czy kochasz Lo Tsen? Z bladego Mallinson stał się różowy. — Tak jest, kocham Lo Tsen. Wiem — powiesz, że to niewłaściwe, śmieszne, i może to racja, ale cóż mogę na to poradzić, że tak czuję? — Wcale tego za śmieszne nie uważam. Po długiej rozterce jak gdyby porozumieli się nareszcie. Conway dodał: — Ja też nie mogę nic poradzić, że czuję tak, a nie inaczej. Nikt na całym świecie nie jest mi tak drogi jak ona i ty... Dziwne ci się to wydaje, prawda? Wstał nagle i zaczął chodzić po pokoju. — Powiedzieliśmy sobie wszystko, cośmy mogli powiedzieć, czy nie tak? — Owszem — potwierdził Mallinson i z potrzeby wywnętrzenia się ciągnął dalej: — Ale jakaż to straszna bzdura, że ona niby nie jest młoda! Ohydna, wstrętna bzdura! Conway, nie wierz w to! To śmieszna, śmieszna nieprawda. Skądże się taka plotka wzięła? — A skąd wiesz, że ona naprawdę jest młodą kobietą? Mallinson odwrócił głowę, uśmiechając się przy tym do siebie. — Wiem... Widzisz, może stracę w twoich oczach... ale tak jest, że j u ż w i e m. Ty, zdaje się, jej nie rozumiałeś. Ona z pozoru była chłodna, ale pozory te narzuciło otoczenie, ono ją tak ziębiło... A wewnątrz niej tlił się żar. — I ty ten żar rozdmuchałeś? — Tak... można by tak to ująć. — I stwierdziłeś, że naprawdę jest młoda? — Ależ to zupełne dziewczątko — szepnął Mallinson tkliwie. — Zbliżyłem się do niej przez współczucie, potem staliśmy się sobie bliscy oboje. Nie wiem, czy mam się czego wstydzić! Stało się chyba najlepsze, co się stać tutaj mogło... Conway wyszedł na balkon i wpatrywał się w pióropusz chmur nad Karakalem. Księżyc płynął po szafirowym oceanie. Wydało się patrzącemu, że piękna mara senna pierzchła przy pierwszym zetknięciu się z rzeczywistością, jak pierzcha wszystko, co nazbyt piękne. Czymże jest choćby cała przyszłość świata wobec spraw młodości i miłości? Odczuł, że mieszkał dotąd w światku zamkniętym, w prywatnym swoim Szangri-La, i że również ten światek jest zagrożony ruiną. Bo zdobywając się wewnętrznie na decyzję widział, jak chwieją się i walą wzniesione przez wyobraźnię budowle. Za chwilę runie wszystko. Czuł ból tylko w jednej części swej istoty, ale cały przejęty był dotkliwą, zasmucającą niepewnością. Czy do tej chwili był szaleńcem i teraz ozdrowiał, czy też miał przedtem umysł jasny, a obłąkańcem się stał teraz? Gdy się odwrócił, był już innym człowiekiem. Głos miał szorstki, po twarzy przelatywał mu tik nerwowy. Wcielił się znów w Conwaya — bohatera z Baskulu. Zdeterminowany, gotów działać, zagadnął Mallinsona: — Czy myślisz, że przy mojej pomocy dałbyś sobie rady na tym okropnym gzymsie? Mallinsona coś poderwało. — Conway! — głos dławiło mu wzruszenie. — Więc idziesz? Więc się zdecydowałeś ostatecznie?

Ruszyli, gdy tylko Conway się zebrał do drogi. Poszło ze wszystkim nadspodziewanie gładko, jakby szli na spacer, nie uciekali. Nie niepokojeni przez nikogo, przebyli upstrzone światłem i cieniem dziedzińce. Jakby żywej duszy nie było. Pustkę dziedzińców Conway odczuł jako pustkę prawie absolutną i zaledwie coś łowił uchem z tego, co Mallinson tymczasem paplał o podróży. Osobliwie się wszystko skończyło: tyle tarć, a teraz współdziałanie! Osobliwe i to, że opuszczą idealne zacisze, gdzie czuł się tak szczęśliwy. Albowiem po godzinie marszu, przystanąwszy bez tchu, na zakręcie rzucili okiem na Szangri-La po raz ostatni. Poniżej w oparach tonęła dolina Błękitnego Księżyca. Wydało się Conwayowi, że rozrzucone dachy domostw płyną za nim na falach mgły. Był to moment ostatniego pożegnania. Mallinson, który po marszu pod górę jakiś czas sapał bez tchu, odzyskawszy oddech, wyjąkał: — Straszne tempo wziąłeś — tylko tak dalej! Conway uśmiechnął się, lecz nie odpowiedział. Rozwijał linę potrzebną do zabezpieczenia na trawersie. Zdecydował się ostatecznie, to prawda; ale decyzję powziął tylko jakąś drobną cząstką swego ja. Ta cząstka objęła teraz całą władzę; reszta ducha się ulotniła i czuł, jak wewnątrz siebie zionie sam próżnią nieznośną. Skazany był na tułactwo między dwoma światami, na tułactwo do końca życia. Wiedział to, ale w próżni, co się w nim wytworzyła, jedno tylko w tej chwili czuł wyraźnie: że Mallinsona lubi i chce mu przyjść z pomocą. Pisany mu był ten sam los, co i milionom bliźnich: mądrości się wyrzec, a wybrać bohaterstwo. Mallinson dygotał szpetnie nad krawędzią przepaści, ale Conway przeprowadził go z wprawą starego alpinisty. Szczęśliwie na tym odcinku pokonali niebezpieczeństwo, następnie przystanęli i pochylili się nad cygarniczką, którą wyjął z kieszeni Mallinson. — Conway, nie potrafię ci wyrazić mej wdzięczności... Domyślasz się, co czuję... Próżno bym szukał słów, żeby powiedzieć, jak się cieszę! — Więc na twoim miejscu dałbym pokój. Po dłuższej chwili milczenia, przed wyruszeniem w dalszą drogę, Mallinson wrócił jednak do swego tematu: — Widzisz, chodzi mi o to, że cieszę się nie tylko ze względu na siebie, lecz również i na ciebie... Bo to radość pomyśleć, że ocknąłeś się z tamtych przywidzeń... radość widzieć, że jesteś dawnym sobą... — Nic radosnego w tym nie ma — przerwał Conway tonem cierpkim, aby pocieszyć siebie samego. Świtało, gdy przechodzili na drugą stronę przełęczy. Nie zauważyli strażników. Widocznie, zgodnie z duchem obowiązującej doktryny, straż miarkowała także napięcie czujności. Niebawem zeszli na płaskowyż wypolerowany jak kość przez szalejące wichry. Schodzili i schodzili, aż wreszcie ujrzeli przed sobą obozowisko tragarzy. Wszystko było, jak przepowiedział Mallinson. Przewodnicy, chłopy na schwał, w tułupach i baranicach, wypatrywali przybyszów, mrużyli oczy przed wichurą i tylko czekali chwili, kiedy będzie można zawrócić do Tatsien-Fu, leżącego o tysiąc sto mil na wschód, za chińską granicą. — On idzie razem z nami! — wykrzyknął Mallinson, gdy zobaczyli Lo Tsen. Zapomniał, że dziewczyna nie rozumie po angielsku, lecz Conway przetłumaczył. Nie zdarzyło mu się jeszcze widzieć Mandżureczki w nastroju tak promiennym. Posłała mu najmilszy uśmiech, lecz zapatrzona była tylko w Mallinsona.

EPILOG Rutherforda spotkałem znów w Delhi. Obaj byliśmy na przyjęciu u wicekróla, lecz wyznaczone miejsca i cały ceremoniał nie pozwoliły nam się zetknąć aż do chwili, gdy lokaje

w turbanach podali nam nasze cylindry. — Wiesz, zajdź ze mną do hotelu i wypijmy coś — zaproponował. Przyjąłem propozycję i przejechaliśmy się taksówką po paromilowej trasie między monumentalnymi budowlami Lutyensa i jarmarcznym chaosem starej dzielnicy miasta. Z gazet wiedziałem już, że towarzysz mój przybył z Kaszgaru, każdy krok jego bowiem odbijał się echem w prasie. Byle wyjechał na wakacje gdzieś poza utarte szlaki, a już pisano o tym jak o wyprawie odkrywczej. Choćby nie kwapił się niczym usprawiedliwić tej famy, początkowy rozgłos robił swoje i wrażenie niezwykłości wycieczki zostawało. To na przykład, co prasa podała o ostatniej podróży Rutherforda, właściwie nie zawierało też nic nadzwyczajnego. Dla nikogo, kto pamiętał odkrycia Steina i Svena Hedina w Chotanie, ruiny tamtejszych starych miast nie były przecież nowością. Pozwoliłem sobie z tego powodu na docinki pod adresem Rutherforda. Zaśmiał się, potakując: — Tak, wycieczka moja przedstawiłaby się ciekawiej, gdyby powiedzieć o niej całą prawdę. Rozgościliśmy się w pokoju hotelowym i uraczyliśmy się whisky. — Więc naprawdę celem twoim było odnalezienie Conwaya? — spytałem w chwili sposobnej. — Tak, tylko że właściwie trudno mówić, jakobym go szukał. Bo jakże kogoś szukać na obszarze wielkości połowy Europy? Odwiedziłem więc tylko niektóre miejscowości, gdzie miałem nadzieję odnaleźć jakiś ślad po nim, ewentualnie zastać samego. Pamiętasz, że w ostatnim liście donosił, że wybiera się na północny zachód od Bangkoku. Tu kończyły się ślady. Prawdopodobnie skierował się ku okolicom zamieszkanym przez chińskie plemiona, bo zapewne nie myślał wejść na terytorium Birmy, gdzie mógłby trafić na przedstawicieli władz angielskich. Zatem tracimy go z oka gdzieś w północnym Syjamie. Śledzić zresztą dalszej jego drogi w tym kierunku w ogóle nie miałem zamiaru. — Bo uważałeś, że łatwiej będzie wprost poszukać doliny Błękitnego Księżyca? — Tak, to wydawało mi się racjonalniejsze. Czy rzuciłeś okiem na mój rękopis? — Przeczytałem, nawet bardzo starannie. Zwróciłbym ci, ale nie miałem adresu. Rutherford skinął głową. — No, i jak widzisz całą sprawę? — Z pewnością jest to coś, nad czym się zastanowić warto — jeżeli rękopis ściśle odtwarza to, co Conway mówił. — Za to ci ręczę słowem. Sam nic nie wymyśliłem i nawet forma literacka nie pochodzi wyłącznie ode mnie. Bo pamięć mam do takich rzeczy bardzo dobrą, a Conway umiał nader plastycznie opowiadać. Opowiadał mi zaś w sumie przez całą dobę. — Tak, to wszystko trzeba wziąć pod uwagę. Wywołało to na jego twarzy uśmiech. — Widzę, że muszę sam resztę dopowiedzieć, skoro jesteś tak wstrzemięźliwy! Myślisz, że ja jestem gość, którego można pobujać... Otóż chyba nie. Widzisz, przez łatwowierność można zbłądzić, lecz beznadziejnie też nudny musi być świat dla ludzi tępo ostrożnych. Przyznaję, że się przejąłem opowiadaniem Conwaya — szereg rzeczy złożyło się na to wrażenie — toteż zadałem sobie trud, żeby, co się da, zweryfikować, ewentualnie także odnaleźć Conwaya. Zapaliwszy cygaro, ciągnął dalej: — Żeby to w czyn wprowadzić, musiałem naszwendać się sporo, ale mój wydawca nie może mieć do mnie pretensji, że dla odmiany napiszę raz książkę podróżniczą. Zrobiłem w sumie ładnych kilka tysięcy mil. Odwiedziłem i Baskul, i Bangkok, i Czung-Kiang, i Kaszgar — obchodząc w ten sposób teren, na którym gdzieś znaleźć można rozwiązanie zagadki. Lecz jest to przecież obszar olbrzymi, a ja otarłem się tylko o jego rubieże w paru punktach i zaledwie uchylić mogłem rąbka tajemnicy. Co się tyczy niezbitych faktów, które stwierdziłem, to

sprowadzają się one właściwie do tego, że Conway zniknął z Baskulu 20 maja, a znalazł się w Czung-Kiang 5 października, z Bangkoku zaś zniknął ponownie 3 lutego. Reszta to tylko domysły, prawdopodobieństwo, możliwość, gadki, legendy i tak dalej. — Więc w Tybecie nic nie znalazłeś? — Ależ, mój kochany, ja w Tybecie w ogóle nie byłem! Urzędy nasze w Indiach ani słyszeć nie chciały o czymś takim. Dosyć, jeżeli od czasu do czasu biurokracja pozwoli na nowy szturm Everestu, i to jest już maksimum ustępstw. Kiedy im oświadczyłem, że na własną rękę chcę zorganizować wyprawę w góry Kuen-Lun, spojrzeli na mnie, jakbym wyjechał z projektem, że napiszę życiorys Gandhiego. Zresztą przyznać trzeba, że z punktu widzenia technicznego mieli rację. Bo podróż do Tybetu wymaga ekspedycji poważnej, na czele jej stać musi ktoś, kto przynajmniej jako tako mówi po tybetańsku. Pamiętam, że w trakcie opowiadania Conwaya dziwiłem się po trosze, czemu robiono taki rwetes o tragarzy, czemu sobie po prostu nie wyruszyli sami? Powód zrozumiałem niebawem. Przebycie Kuen-Lun to nie jest kwestia dostania paszportu. Zobaczyłem raz to pasmo z dala, przy wyjątkowej pogodzie, z odległości może pięćdziesięciu mil. Nawet i to niewielu Europejczykom się udało. — Takie te góry niedostępne? — No, z dala widać je było tylko jako biały fryz na horyzoncie. W Kaszgarze i Jarkendzie starałem się zasięgnąć języka, ale dziwna rzecz, jak mało umiano mi powiedzieć. To chyba najmniej zbadane na kuli ziemskiej szczyty. Los pozwolił mi poznać podróżnika amerykańskiego, który w swoim czasie próbował przeprawić się przez pasmo Kuen-Lun, lecz nie udało mu się, bo nie znalazł dogodnej przełęczy. Oczywiście, że przełęcze też są, ale straszliwie wysokie i nie oznaczone na mapach. Zapytałem go, czy uważa za możliwe, żeby istniała tam dolina, o jakiej mówił Conway, on odpowiedział mi zaś, że nie jest to wykluczone, ale prawdopodobieństwo geologiczne przemawia przeciw temu. Zapytałem następnie, czy nie słyszał o stożkowej górze wysokością dorównującej prawie najwyższym szczytom Himalajów; odpowiedź jego była zastanawiająca. Powiedział, że słuchy o takiej górze chodzą, lecz jego zdaniem są to domysły bezpodstawne. Dodał, że wieść nawet głosi, iż są szczyty wyższe od Everestu, lecz że on sam nie daje wiary tym twierdzeniom. „Wątpię, czy jaki szczyt w Kuen-Lun liczy ponad dwadzieścia pięć tysięcy stóp, może nawet i takich nie ma” — oświadczył. Zaznaczył jednak przy tym, że dokładnych pomiarów nie robiono. Zapytałem go jeszcze, co wie o klasztorach tybetańskich, bo to taki gość, co po Tybecie wędrował niejednokrotnie. Powtórzył dokładnie to samo, co mówią wszystkie książki. Zapewnił mnie, że nie są to przybytki piękne, lecz straszliwie brudne, także pod względem obyczajowym. — Czy mnisi dożywają późnych lat? — pytałem w dalszym ciągu. Odpowiedział, że owszem, żyją długo, jeżeli wcześniej z brzydkich chorób nie umrą. Mierząc w sedno odważnie zapytałem, czy słyszał o wypadkach nadzwyczajnej długowieczności lamów? „Ależ wciąż o tym się słyszy — odpowiedział — to jeden z najczęstszych tematów, tylko że dojść prawdy niepodobna. Mówią panu na przykład, że ten oto odrażający pustelnik zamurowany jest już od stu lat, no i na oko rzeczywiście wygląda to prawdopodobnie, ale przecież o metrykę poprosić takiego nie można”. Zapytałem, czy znają tajemną sztukę albo wprost środki lekarskie mogące przedłużyć życie, on zaś odparł, że rzekomo mają rozległą wiedzę w tej dziedzinie i znają różne osobliwe sposoby, ale że z tym wszystkim to tak jak ze sztukami fakirów: zawsze tylko ktoś opowiada o tym, co oglądał lub słyszał ktoś inny. Podróżnik mój jednak zaświadczył, że lamowie w sposób szczególny umieją panować, nad organizmem. „Widziałem na przykład — opowiadał — lamów przykucniętych nad brzegiem jeziora, całkiem nago, na mrozie, przy ostrym wietrze; pachołkowie zaś tymczasem wybijali w lodzie przerębel i otulali lamów w prześcieradła zmoczone w lodowatej wodzie. Powtarzają ten zabieg po kilkanaście razy, prześcieradła zaś schną na delikwentach *. Niby że wola rozgrze* Jest to znana w Tybecie i uprawiana przez joginów sztuka wytwarzania „wewnętrznego żaru” (tyb. gtum-mo). Celował w niej m.in. wielki jogin i poeta, Milarepa (XI-XII w.)

wać ma organizm, ale to takie sobie wyjaśnienie, właściwie niewiele warte.” Rutherford urwał, aby sobie zwilżyć gardło. — To wszystko, jak mój rozmówca amerykański zaznaczył, nie rzuca żadnego światła na kwestię długowieczności. Dowodziłoby to co najwyżej, że lamowie gustują w pewnych ćwiczeniach dla ciała nader dotkliwych. Na tym utknęliśmy i przyznasz, że właściwie nie dało się wyłuskać, nic, co by historię Conwaya potwierdziło. Zgodziłem się z tym poglądem całkowicie, lecz zapytałem jeszcze, czy Amerykanin znał nazwy: „Karakal” i „Szangri-La”. — Nie, nie mówiły mu one nic. Kiedy dalej go indagowałem, wyznał: „Wie pan, ja szczerze powiem, że mnie klasztory nie ciągną, raz nawet powiedziałem też komuś, w Tybecie spotkanemu, że wolę nadłożyć drogi, żeby klasztor ominąć, niż żeby do niego trafić.” Ta przygodna uwaga rozmówcy dała mi do myślenia, zapytałem więc, kiedy owo spotkanie miało miejsce. „Ach, dawno, — odparł — to było jeszcze przed wojną, w roku 1911, zdaje się...” Dalej go naciskałem, więc opowiedział mi całą rzecz ze szczegółami, o ile takowe pamiętał. Otóż w owym czasie brał udział w potężnej ekspedycji z ramienia jakiegoś amerykańskiego towarzystwa geograficznego, szedł z kilku kolegami i hurmą tragarzy, i gdzieś w pobliżu Kuen-Lun spotkał owego rozmówcę. Był to Chińczyk niesiony w palankinie przez górali. Mówił, jak się okazało, doskonale po angielsku, i ogromnie napierał, aby odwiedzili klasztor lamów gdzieś w pobliżu, nawet zaofiarował się na przewodnika. Amerykanin zbył go, mówiąc, że nie ma czasu i nie interesują go te rzeczy. I tak się wtedy skończyło. Po chwili Rutherford dodał jeszcze: — Ach, nie twierdzę, żeby to coś akurat miało znaczyć. Jeżeli ktoś próbuje przypomnieć sobie zdarzenie sprzed lat dwudziestu, do którego nie przywiązuje wagi, to na takim świadectwie wiele budować nie można. Ale, swoją drogą, otwiera to pole dla domysłów... — Lecz gdyby przyjęła zaproszenie taka duża i dobrze wyekwipowana ekspedycja, to nie mogliby łatwo zatrzymać jej nawet przemocą! — To prawda. I może w tym wypadku nie chodziło o Szangri-La. Głowiliśmy się nad tą sprawą daremnie jeszcze jakiś czas, z kolei zapytałem więc o Baskul. — Nic nie wykryłem w Baskulu, w Peszawarze też nic. Nikt mi nie umiał nic powiedzieć poza tym, że rzeczywiście porwano samolot. I do tego niechętnie się przyznali, bo dumnym być nie ma z czego. — I maszyna przepadła bez wieści? — I samolot, i pasażerowie, w liczbie czterech. To jednak stwierdziłem na pewno, że tą maszyną można było przelecieć nad najwyższymi górami. Dociekałem także, kim był Barnard, ale okazało się, że osobnik ten miał przeszłość tak niejasną, że może to był w samej rzeczy Chalmers Bryant, zgodnie z tym, co Conway opowiadał. Bo to było coś zdumiewającego, to nagłe, całkowite ulotnienie się Bryanta, gdy wszczęto za nim pościg! — A czy o sprawie porwania dowiedziałeś się czegoś? — Próbowałem, ale bezskutecznie. Lotnik, którego ogłuszono i zastąpiono przy sterach, został później zabity, więc od niego nie mogłem się nic dowiedzieć, a szkoda. Napisałem jeszcze do znajomego w Stanach, dyrektora szkoły pilotów, żeby mi powiedział, czy wśród uczniów w latach ostatnich miewał Tybetańczyków, on zaś zaraz odpisał, że nie odróżnia Tybetańczyków od Chińczyków, a Chińczyków ostatnio przeszło przez szkołę przynajmniej pięćdziesięciu. Uczyli się pilotażu, żeby walczyć z Japonią. Więc szanse znalezienia śladu wzięły w łeb. Ale zrobiłem jedno zabawne odkrycie, które zresztą zrobić mogłem nie ruszając się na krok z Londynu. W połowie zeszłego stulecia na uniwersytecie jenajskim rzeczywiście wykładał profesor, który się zapalił do podróży i wyruszył w roku 1887 do Tybetu. Nie wrócił z tej wycieczki, podobno gdzieś utonął podczas przeprawy przez rzekę. Nazywał się Fryderyk Meister.

— Oho, to samo nazwisko, które wymieniał Conway! — Tak, choć może znowu to tylko traf... I zresztą w każdym razie dowód nie miałby wielkiej wartości, bo profesor urodził się w roku 1845. Więc tak czy owak nie jest to nic nadzwyczajnego. — Ale dziwne — wtrąciłem. — Owszem, dziwne. — A z innych wytropiłeś jeszcze kogo? — Nikogo. Nie znałem nazwisk. Nie udało mi się wpaść na ślad ucznia Chopina, nazwiskiem de Briac. Oczywiście, mógł taki istnieć. Poza tym właściwie żadnych nazwisk nie znałem. Conway jakoś mi poskąpił personaliów, bo spośród pięćdziesięciu może lamów wymienił z nazwiska tylko paru. Dodam, że o Henschellu i Perraulcie też nic dowiedzieć się nie mogłem. — No, a co się tyczy Mallinsona? Czy próbowałeś dojść, co się z nim stało? I co się stało z tą Chinką? — Rzecz jasna, że próbowałem. Poszukiwania utrudnione miałem przez to, że jak może pamiętasz, Conway urwał swoją opowieść na momencie wyruszenia w powrotną podróż z tragarzami. Co potem nastąpiło, o tym nie chciał czy nie zdążył mi powiedzieć. Może by i opowiedział, gdyby czasu po temu nie zabrakło. Mnie się zdaje, że w drodze wydarzyła się jakaś tragedia. Podróż musiała być nieludzko uciążliwa, poza tym sama eskorta mogła się okazać zdradziecka. Co się stało, o tym dokładnie nie dowiemy się chyba nigdy, ale wydaje się pewne, że Mallinson nie dotarł nawet do granic Chin. Co mogłem zbadać, to zbadałem. Najpierw próbowałem się wywiedzieć o większych transportach książek, i tak dalej, wysyłanych do Tybetu. Poszukiwania robiłem w Pekinie i Szanghaju, a także i gdzie indziej, lecz wszędzie bez wyniku. To jeszcze, ma się rozumieć, nie świadczy o niczym, bo lamowie z pewnością dopilnowaliby starannie, aby świat o tych transportach nic nie wiedział. Potem odwiedziłem, dla swoich celów, Tatsien-Fu. To mieścina niesamowita, osiedle na samym końcu świata. Dziesięć razy można skręcić kark, nim się tam dotrze. Jest to miasto targowe i punkt przeładunkowy. Karawany chińskie z Junanu przekazują tam Tybetańczykom transporty herbaty. O tym wszystkim piszę w swojej najnowszej książce — jak wyjdzie, to przeczytasz. Europejczycy tam prawie nie bywają. Ludność miejscowa traktuje obcych grzecznie, ale nikt nie wiedział nic o żadnym Europejczyku z Tybetu. — Więc pozostaje zagadką, jak Conway przywędrował do Czung-Kiang? — Przypuszczam, że zawędrował tam na chybił-trafił. Tu nareszcie stąpać zaczynamy po twardym gruncie faktów. Mniszki w miejscowym szpitalu były z prawdziwego zdarzenia, zdziwienie Sievekinga w czasie koncertu na okręcie tez było autentyczne. Rutherford zamyślił się, po czym zakonkludował: — Materiałem do wniosków są tu same prawdopodobieństwa i tyleż mniej więcej przemawia za, co i przeciw. Tylko że jeżeli Conwayowi nie uwierzymy, to znaczy, że albo wątpimy o jego prawdomówności, albo go posądzamy, że jest niespełna rozumu. To trzeba sobie jasno powiedzieć. Zamilkł, jakby czekając, co powiem, poczułem się więc w obowiązku zabrać głos: — Ja, jak wiesz, nie spotkałem Conwaya po wojnie, ale podobno charakter jego bardzo się pod jej wpływem zmienił... — W samej rzeczy. I czy można się dziwić? Prawie dzieckiem poszedł na front, a po trzech latach takich wstrząsów mogło się w nim coś na dobre nadwerężyć. Mówiono, że wyszedł cało, bez najmniejszego draśnięcia. Zadraśnięcia, owszem, były, ale wewnątrz. Rozmowa zeszła potem na wojnę i jej różnoraki wpływ na ludzkie dusze. Gospodarz po chwili wrócił do pierwotnego tematu: — Wiesz, jeszcze jedną rzecz chciałem ci opowiedzieć, pewnie najdziwniejszą ze wszystkiego. Wpadłem na to najpierw w misji. Przyjęto mnie tam bardzo uprzejmie, ale niewiele

umieli mi powiedzieć, bo w owym czasie zawaleni byli chorymi na febrę. Pytałem między innymi, czy też znaleziono go bez sił i zabrano do szpitala. Nie pamiętali dobrze, bo to było ładny kawałek czasu temu, i chciałem już dać za wygraną, gdy jedna z sióstr wtrąciła mimochodem: „Doktor, zdaje się, mówił, że przyprowadziła go tu jakaś kobieta.” Tyle tylko siostra umiała sobie przypomnieć, a że doktor już w misji nie pracował, więc na razie nie mogłem nic więcej się dowiedzieć. Jednakże po tym odkryciu postanowiłem nie dawać za wygraną. Doktor z misji przeniósł się do dużego szpitala w Szanghaju, wyszperałem więc jego adres i odwiedziłem go w nowym miejscu pracy. Było to zaraz po ataku samolotów japońskich, operowano masę rannych. Doktora poznałem już dawniej podczas pobytu w Czung-Kiang. Mimo tragicznej chwili przywitał się ze mną grzecznie. Przepracowany był straszliwie, bo bombardowanie Londynu przez samoloty niemieckie to było po prostu nic w porównaniu z tym, co Japończycy sprawili w chińskich dzielnicach Szanghaju. Doktor, owszem, przypomniał sobie pacjenta Anglika, co cierpiał na amnezję. Kto pacjenta przyprowadził? Czy kobieta? Tak, tak — oświadczył doktor — jakaś Chinka. Czy pamiętał o niej cokolwiek? Nie, nic sobie nie mógł przypomnieć prócz tego, że trzęsła nią także febra i już na drugi dzień zabiła... W tym momencie przywieziono nowy transport rannych do szpitala. Rozlokowano ich po korytarzach, bo sale były przepełnione. Nie chciałem doktorowi zabierać więcej czasu, działa w forcie Wu-Sung grzmiały dalej, więc było pewne, że i po tym transporcie przyjdą niebawem dalsze. Gdy doktor podszedł znów do mnie, pogodny mimo tych wszystkich okropności, na odchodnym zapytałem go jeszcze o jedno. O co — domyślasz się na pewno. Pytanie moje brzmiało: „Czy Chinka, doktorze, była młoda?” Rutherford nerwowo strzepnął popiół z cygara, jakby sam się wzruszył własnym opowiadaniem. Po paru sekundach ciągnął dalej: — Doktor Chińczyk popatrzył na mnie chwilę uważnie, potem odparł nieco sztuczną angielszczyzną, jaką mówią wykształceni Chińczycy: — O h n o, s h e w a s m o s t o l d — m o s t o l d o f a n y o n e I h a v e e v e r s e e n. * Milczeliśmy obaj dłuższy czas, potem wróciliśmy do wspomnień o Conwayu, naszym koledze z lat szkolnych; wspominaliśmy jego wielkie zdolności i niezwykły urok osobisty. Z tych wspomnień zeszliśmy na wojnę, z której wrócił innym człowiekiem, a potem mówiliśmy jeszcze o tajemnicy czasu, naszego przemijania i naszej duchowej egzystencji, i z kolei znów o Lo Tsen, „zgrzybiałej staruszce” i o dziwnej dolinie Błękitnego Księżyca. — Myślisz, że Conway ją odnajdzie? — zapytałem.

* Ach, nie, była bardzo stara; była to najbardziej zgrzybiała staruszka, jaką zdarzyło mi się widzieć.
James Hilton - Zaginiony horyzont.pdf

Related documents

103 Pages • 56,663 Words • PDF • 909.8 KB

215 Pages • 66,282 Words • PDF • 3.2 MB

707 Pages • PDF • 41.1 MB

11 Pages • 3,383 Words • PDF • 8.8 MB

1,381 Pages • 808,899 Words • PDF • 32.5 MB

220 Pages • 150,754 Words • PDF • 17.8 MB

492 Pages • 93,356 Words • PDF • 1.4 MB

191 Pages • 88,278 Words • PDF • 3.9 MB

75 Pages • 12,034 Words • PDF • 3.8 MB

672 Pages • 131,789 Words • PDF • 1.8 MB

16 Pages • PDF • 1 MB