Archer Jeffrey - Czas pokaże

390 Pages • 96,642 Words • PDF • 1.8 MB
Uploaded at 2021-09-24 16:49

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


KRONIKI

CLIFTONÓW

CZAS POKAŻE

TOM

I

ALAN QUILTER 1927-1998

Proszę następujące osoby o przyjęcie podziękowań za bezcenne rady i zbieranie materiałów: John Anstee, Simon Bainbridge, John Cleverdon Eleanor Dryden, George Havens, Alison Prince, Mari Roberts, Susan Watt, David Watts i Peter Watts

MAISIE CLIFTON 1919

PRELUDIUM

Ta opowieść nigdy by nie powstała, gdybym nie zaszła w ciążę. Wiecie, zawsze planowałam, że stracę cnotę na wycieczce pracowniczej do Weston-super-Mare, tyle że nie z tym chłopakiem. Arthur Clifton urodził się na tej samej ulicy co ja, nawet chodził do tej samej podstawówki, Merrywood Elementary, ale ja byłam o dwa lata młodsza i on nawet nie wiedział, że istnieję. Wszystkie dziewczynki w mojej klasie podkochiwały się w nim, i to wcale nie tylko dlatego, że był kapitanem szkolnej drużyny piłki nożnej. Chociaż Arthur w szkole nie zwracał na mnie uwagi, wszystko się zmieniło zaraz potem, jak wrócił z frontu zachodniego. Nie jestem nawet pewna, czy wiedział, kim jestem, kiedy tej sobotniej nocy poprosił mnie do tańca, ale prawdę mówiąc, ja też musiałam mu się przyjrzeć, nim go poznałam, bo wyhodował sobie cienki wąsik i przylizał włosy jak ten aktor Ronald Colman. Nie spojrzał tego wieczoru na żadną inną dziewczynę i kiedyśmy odtańczyli ostatniego walca, już wiedziałam, że nie minie dużo czasu, a poprosi mnie, żebym za niego wyszła. Arthur trzymał mnie za rękę, kiedy odprowadzał mnie na ulicę Gorzelniczą, a gdyśmy doszli do mojego domu, próbował mnie pocałować. Ale się odwróciłam. Wielebny Watts często powtarzał, że muszę zachować czystość aż do ślubu, a panna Monday, nasza chórmistrzyni, przestrzegła mnie, że mężczyźni chcą tylko jednego, a jak to dostaną, prędko tracą zaintereso-

wanie. Nieraz się zastanawiałam, czy panna Monday mówi to z własnego doświadczenia. W następną sobotę Arthur zaprosił mnie do kinematografu, żeby zobaczyć Lilian Gish w Złamanej lilii, i choć nie protestowałam, kiedy objął mnie ramieniem, to nie pozwoliłam mu się pocałować. Nie miał mi tego za złe. Po prawdzie Arthur był dość nieśmiały. W kolejną sobotę dałam mu się pocałować, ale gdy próbował włożyć mi rękę pod bluzkę, odepchnęłam go. I nie pozwoliłam na to, póki się nie oświadczył, nie kupił pierścionka, a wielebny Watts nie ogłosił drugiej zapowiedzi. Mój brat Stan powiedział mi, że jestem ostatnią dziewicą po naszej stronie rzeki Avon, choć podejrzewam, że większość jego podbojów była tylko w jego wyobraźni. Mimo wszystko uznałam, że pora stracić cnotę,

a

kiedy

nie

najlepiej,

jak

podczas

wycieczki

do

Weston-super-Mare z mężczyzną, którego miałam za parę tygodni poślubić? Ale ledwo Arthur i Stan wysiedli z szarabanu, skierowali kroki prosto do najbliższego pubu. Lecz ja przez cały zeszły miesiąc szykowałam się na ten moment, no i kiedy stanęłam na ziemi, byłam gotowa do akcji jak ta skautka. Zrezygnowana szłam w stronę molo, kiedy poczułam, że ktoś depcze mi po piętach. Obejrzałam się i zdziwiłam, gdy zobaczyłam, kto to jest. Dogonił mnie i spytał, czy jestem sama. - Tak - odpowiedziałam, wiedząc, że Arthur pije teraz trzecie piwo. Kiedy on położył mi rękę na tyłku, powinnam dać mu w gębę, ale z kilku powodów tego nie zrobiłam. Przede wszystkim pomyślałam, że dobrze puścić się z kimś, kogo pewnie nigdy więcej nie spotkam. I muszę przyznać, że pochlebiły mi jego zaloty. Gdy Arthur i Stan wychylali ósme piwo, on ulokował nas w pensjonacie nad samym morzem. Zdaje się, że mieli tam specjalne ceny dla gości, którzy nie zamierzali zostać na całą noc. Zaczął mnie całować, jeszcze zanim dotarliśmy na pierwszy podest, a kiedy zamknęły się za nami drzwi sypialni, szybko roz-

piął mi guziki bluzki i zaczął pieścić piersi. Widać to nie był jego pierwszy raz. Właściwie jestem pewna, że nie byłam pierwszą dziewczyną, do której się dobrał na wycieczce pracowniczej. Bo inaczej skąd by wiedział o tych zniżkach? Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że tak szybko będzie po wszystkim. Kiedy ze mnie zszedł, poszłam do łazienki, a on usiadł na łóżku i zapalił szluga. Może za drugim razem będzie lepiej, pomyślałam. Ale jak wróciłam, nigdzie nie było go widać. Muszę powiedzieć, że zrobiło mi się żal. Pewnie czułabym się bardziej winna, że nie byłam wierna Arthurowi, gdyby mnie całej nie obrzygał w czasie drogi powrotnej do Bristolu. Nazajutrz powiedziałam mamie, co się stało, ale nie zdradziłam, kim był ten gość. W końcu go nie znała i pewnie nigdy go nie spotka. Mama kazała mi trzymać buzię na kłódkę, ponieważ nie chciała odwoływać ślubu, a gdyby nawet się okazało, że jestem w ciąży, to i tak nikt się nie dowie, bo jak coś będzie znać, to będziemy już po ślubie z Arthurem.

HARRY CLIFTON 1920-1933

1 Powiedzieli mi, że mój ojciec zginął na wojnie. Ile razy pytałem matkę o jego śmierć, mówiła tylko, że służył w Królewskim Pułku z Gloucesteru i zginął, walcząc na froncie zachodnim, na kilka dni przed podpisaniem traktatu pokojowego z Niemcami. Babcia mi powiedziała, że tata był dzielnym mężczyzną, i raz, kiedy byliśmy sami w domu, pokazała mi jego medale. Dziadziuś rzadko wyrażał jakąś opinię, ale on był głuchy jak pień i pewnie wcale nie słyszał mojego pytania. Innym mężczyzną, jakiego pamiętam, był mój wujek Stan, który przy śniadaniu zwykle siedział u szczytu stołu. Kiedy rano wychodził, często szedłem z nim do portu, gdzie pracował. Każdy spędzony tam dzień był dla mnie przygodą. Statki towarowe przybywały z dalekich krajów i wyładowywały towary: ryż, cukier, banany, jutę i dużo innych rzeczy, o których nigdy nie słyszałem. Gdy ładownie zostały opróżnione, dokerzy napełniali je solą, jabłkami, cyną, nawet węglem (najmniej go lubiłem, bo naprowadzał matkę na ślad tego, co robiłem przez cały dzień, i wprawiał ją w złość), a potem statki odpływały nie wiadomo dokąd. Zawsze chciałem pomagać wujkowi Stanowi przy wyładunku, ale on tylko się śmiał i mówił, że wszystko w swoim czasie, chłopcze. Nie mogłem się doczekać, a wtem weszła mi w paradę szkoła. Jak miałem sześć lat, wysłali mnie do podstawówki Merrywood Elementary. Uważałem, że to kompletna strata czasu. Po co chodzić do szkoły, skoro mogłem się nauczyć wszystkiego, co trzeba, w porcie? Wcale bym tam nie wrócił następnego dnia, gdyby nie to, że matka zaciągnęła mnie pod bramę, zostawiła, a potem wróciła o czwartej po południu, żeby mnie zabrać do domu. Nie wiedziałem, że mama planowała dla mnie inną przyszłość, i nie było tam miejsca na pracę w stoczni u boku wujka Staną.

Co rano, gdy mama zostawiała mnie przed bramą, kręciłem się po podwórzu, dopóki jej nie było widać, a potem zwiewałem do portu. Pilnowałem, żeby zawsze wrócić na czas i stać przed szkolną bramą, kiedy przychodziła po mnie po południu. W drodze do domu opowiadałem jej, co robiłem w szkole tego dnia. Byłem dobry w wymyślaniu różnych historyjek, ale niedługo odkryła, że zmyślam. Kilku chłopaków z mojej szkoły też kręciło się w porcie, ale trzymałem się od nich z daleka. Byli starsi i więksi ode mnie i rzucali się na mnie z pięściami, jak im wchodziłem w drogę. Musiałem mieć też oko na pana Haskinsa, głównego nadzorcę dokerów, bo gdyby spostrzegł, że się wałęsam - jego ulubione słowo - to kopnąłby mnie w tyłek i zagroził: - Jak jeszcze raz zobaczę, smarkaczu, że się tu wałęsasz, zgłoszę to dyrektorowi szkoły. Od czasu do czasu Haskins uznawał, że widuje mnie za często, i składał na mnie skargę do dyrektora, który garbował mi skórę, a potem odsyłał mnie do klasy. Mój wychowawca, pan Holcombe, nigdy się nie wygadał, że opuściłem jego lekcję, ale on był dość pobłażliwy. Jak tylko mama się dowiadywała, że uciekałem na wagary, wpadała w złość

i

wstrzymywała

mi

wypłatę

półpensówki,

tygodniowego

kieszonkowego. Jednak mimo sporadycznego kuksańca od jakiegoś starszego chłopaka, regularnych batów od dyrektora i utraty kieszonkowego wciąż ciągnęło mnie do portu. Spotkałem tylko jednego prawdziwego przyjaciela, kiedy „wałęsałem się" po porcie. Nazywał się Old Jack Tar. Mieszkał w opuszczonym wagonie kolejowym za hangarami. Wujek Stan kazał mi trzymać się od niego z daleka, bo to głupi, brudny włóczęga. Wcale nie wydawał mi się brudny, na pewno nie tak brudny jak Stan, a niedługo odkryłem, że nie jest też głupi. Po wspólnym lunchu z wujkiem Stanem - kęs jego kanapki z pastą Marmite, ogryzek jabłka, który wyrzucił, i łyk piwa - wracałem do szkoły na mecz piłki nożnej; jedyne, na co warto było przyjść. Przecież jak skończę szkołę, zostanę kapitanem druży-

ny Bristol City albo zbuduję statek, który opłynie świat dookoła. Jeżeli pan Holcombe nic nie powie, a nadzorca nie naskarży na mnie dyrektorowi, nieprędko mnie nakryją, a jak będę unikał barki z węglem i stał przy szkolnej bramie co dzień o czwartej po południu, matka się nie połapie. Co drugą sobotę chodziłem z wujkiem Stanem na mecz drużyny piłkarskiej Bristol City na stadionie Ashton Gate. W niedzielne ranki mama zwykle zabierała mnie do kościoła Narodzenia Pańskiego, skąd żadnym sposobem nie mogłem uciec. Jak tylko wielebny Watts udzielił ostatniego błogosławieństwa, biegłem co tchu na plac zabaw, żeby razem z kolegami grać w piłkę, i do domu wracałem dopiero na obiad. Gdy miałem już siedem lat, każdy, kto choć trochę znał się na piłce nożnej, mógł powiedzieć, że nigdy nie zostanę zawodnikiem szkolnej drużyny, a co dopiero kapitanem zespołu Bristol City. Ale właśnie wtedy odkryłem, że Bóg dał mi pewien talent, lecz nie umiejscowił go w moich nogach. Z początku nie zauważyłem, że każdy, kto siedzi przy mnie w kościele w niedzielę rano, przestaje śpiewać, kiedy ja otwieram usta. Nie zastanawiałbym się nad tym, gdyby mama nie podsunęła mi myśli, żebym śpiewał w chórze. Skrzywiłem się pogardliwie; przecież wszyscy wiedzą, że chór to coś dla dziewczyn i maminsynków. Byłbym z miejsca odrzucił ten pomysł, gdyby wielebny Watts mi nie powiedział, że chórzyści dostają pensa za pogrzeby i dwa pensy za wesela; w ten sposób pierwszy raz poznałem, co to przekupstwo. Ale kiedy już niechętnie przystałem na próbę głosu, diabeł postawił mi na drodze przeszkodę w postaci panny Eleanor E. Monday. Nigdy bym nie spotkał panny Monday, gdyby nie to, że prowadziła chór w kościele Narodzenia Pańskiego. Choć była nieduża i wyglądała, jakby mógł ją zdmuchnąć byle wietrzyk, nikt nie próbował stroić sobie z niej żartów. Myślę, że sam diabeł zląkłby się panny Monday, a wielebny Watts na pewno się jej bał. Przystałem na przesłuchanie, ale dopiero jak mama dała mi

kieszonkowe za miesiąc z góry. W następną sobotę czekałem w kolejce z grupą innych chłopaków, aż mnie zawołają. - Na próbę chóru zawsze będziesz przychodził punktualnie powiedziała panna Monday, świdrując mnie wzrokiem. Odpowiedziałem wyzywającym spojrzeniem. - Nie będziesz się odzywał niepytany. Jakoś udało mi się zmilczeć. - A w czasie nabożeństwa będziesz skupiony przez cały czas. Niechętnie skinąłem głową. A potem, dzięki Bogu, podsunęła mi wyjście z sytuacji. - Ale co najważniejsze - oświadczyła, kładąc ręce na bio drach - za dwanaście tygodni musisz zdać egzamin z pisania i czytania, żebym była pewna, że poradzisz sobie z nowym hym nem albo nieznanym psalmem. Byłem zadowolony, że padłem przy pierwszej przeszkodzie. Jednak, jak się miałem przekonać, panna Eleanor E. Monday nie poddawała się łatwo. - Jaki utwór wybrałeś, dzieciaku? - zapytała. - Niczego nie wybrałem - odparłem. Otworzyła śpiewnik kościelny, podała mi i usiadła przy fortepianie. Uśmiechnąłem się na myśl, że zdążę jeszcze na drugą połowę naszego niedzielnego meczu. Zagrała znajomą melodię, a gdy zobaczyłem, że matka z pierwszej ławki karci mnie wzrokiem, pomyślałem, że lepiej przez to przebrnę, żeby ją ucieszyć. - „Za wszystko, co jasne i piękne, stworzenia duże i małe, za wszystko, co mądre i wspaniałe..." - Na twarzy panny Monday pojawił się uśmiech na długo przedtem, nim dotarłem do słów: „W podzięce przed Panem klęknę". - Jak się nazywasz, dziecko? - zapytała. - Harry Clifton, proszę pani. - Harry, masz przychodzić na próby chóru w poniedziałki, środy i piątki punktualnie o szóstej. - Zwracając się do chłopca stojącego za mną, poleciła: - Następny. Obiecałem mamie, że przyjdę punktualnie na pierwszą próbę chóru, chociaż wiedziałem, że będzie moją ostatnią, ponieważ

panna Monday prędko pozna, że nie umiem czytać ani pisać. I tak by się stało, gdyby nie to, że każdy, kto słuchał mojego śpiewu, wiedział, że mam głos o niebo lepszy od wszystkich chłopców z chóru. Właściwie w chwili, gdy otwierałem usta, wszyscy w kościele milkli i robili miny pełne podziwu i respektu, takie, o jakich na próżno marzyłem na boisku. Panna Monday udawała, że tego nie widzi. Kiedy nas zwolniła, nie poszedłem do domu, ale puściłem się biegiem do portu, żeby spytać pana Tara, co mam poradzić na to, że nie umiem czytać i pisać. Wysłuchałem uważnie słów starego człowieka, a następnego dnia poszedłem do szkoły i usiadłem na swoim miejscu w klasie pana Holcombe'a. Nauczyciel był zaskoczony, gdy mnie zobaczył w pierwszej ławce, a jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy pierwszy raz pilnie uważałem na porannej lekcji. Pan Holcombe zaczął uczyć mnie alfabetu i już po kilku dniach umiałem napisać wszystkie dwadzieścia sześć liter, nawet jeżeli nie zawsze we właściwej kolejności. Mama by mi pomogła, kiedy wracała po południu do domu, ale, jak cała nasza rodzina, też nie umiała czytać ani pisać. Wujek Stan ledwo umiał się podpisać i choć potrafił odróżnić paczkę papierosów Will's Star od Wild Woodbines, to byłem pewny, że nie potrafi przeczytać etykiety. Mimo jego niechętnych pomruków wypisywałem litery na każdym skrawku papieru, jaki mogłem znaleźć. Wujek Stan zdawał się nie zauważać, że kawałki gazet w wygódce zawsze są zabazgrane literami. Gdy opanowałem alfabet, pan Holcombe nauczył mnie kilku prostych słów: kot, rok, dym i dom. Wtedy pierwszy raz zapytałem go o mojego tatę, bo miałem nadzieję, że będzie mógł coś mi o nim powiedzieć. W końcu wydawało się, że wie wszystko. Ale on był zdziwiony, że ja tak mało wiem o własnym ojcu. Tydzień później napisał na tablicy pierwsze słowo składające się z czterech liter: mama, potem z pięciu: klasa i z sześciu: szkoła. Pod koniec miesiąca umiałem napisać swoje pierwsze zdanie: The quick brown fox jumps over the lazy dog, w którym, jak mi wytłu-

maczył pan Holcombe, znajdują się wszystkie litery angielskiego alfabetu. Sprawdziłem i okazało się, że miał rację. Pod koniec trymestru umiałem poprawnie napisać „pieśń", „psalm", a nawet „hymn", chociaż pan Holcombe stale zwracał mi uwagę, że ciągle mówię z akcentem gwarowym i opuszczam literę „b" na początku wyrazu. Ale potem zaczęły się wakacje i martwiłem się, że bez pomocy pana Holcombe'a nie zdam trudnego egzaminu u panny Monday. I pewno tak by się stało, gdyby nie to, że jego miejsce zajął Old Jack. Przyszedłem pół godziny wcześniej na próbę w piątek wieczorem, kiedy, jak wiedziałem, muszę zdać drugi egzamin, żeby dalej śpiewać w chórze. Siedziałem cicho w stallach, licząc, że panna Monday wyrwie najpierw kogoś innego. Pierwszy egzamin zdałem celująco, jak powiedziała panna Monday. Wszyscy musieliśmy wyrecytować Ojcze nasz. To nie było trudne, bo odkąd pamiętam, mama co wieczór klękała przy moim łóżku i powtarzała znajome słowa, zanim utuliła mnie do snu. Ale następny egzamin panny Monday okazał się o wiele trudniejszy. Wtedy, pod koniec drugiego miesiąca, mieliśmy przeczytać na głos psalm przed całym chórem. Wybrałem psalm 121, który też znałem na pamięć, bo wcześniej go często śpiewałem. „Oczy moje podnoszę do góry, skąd by mi pomoc przyszła?"* Mogłem tylko mieć nadzieję, że Bóg mi pomoże. Wprawdzie otwierałem Księgę Psalmów na właściwej stronie, bo umiałem już liczyć do stu, ale bałem się, że panna Monday pozna, że nie potrafię odczytać wszystkich wersetów po kolei. Jeśli nawet się poznała, to się z tym nie zdradziła, bo zostałem w chórze przez następny miesiąc, gdy tymczasem dwóch nicponi, jak się wyraziła - nie rozumiałem tego słowa, dopiero następnego dnia pan Holcombe wytłumaczył mi, co ono znaczy - odesłała z powrotem. Kiedy nadszedł czas na trzeci i ostatni egzamin, byłem przy* Cytaty biblijne za: Biblią Gdańską i Biblią Tysiąclecia (przyp. ttum.).

gotowany. Panna Monday poprosiła tych z nas, którzy pozostali, żeby napisali dziesięcioro przykazań we właściwej kolejności, nie zaglądając do Księgi Wyjścia. Chórmistrzyni przymknęła oko na to, że wymieniłem kradzież przed zabijaniem, nie napisałem poprawnie słowa „cudzołóstwo" i że z całą pewnością nie wiedziałem, co to znaczy. Dopiero kiedy z miejsca wyrzuciła dwóch następnych nicponi za mniejsze przewinienia, uzmysłowiłem sobie, że muszę mieć naprawdę niezwykły głos. W pierwszą niedzielę adwentu panna Monday oznajmiła, że wybrała trzech nowych sopranistów - „aniołków", jak nas zwał wielebny Watts - do chóru, pozostałych zaś odrzuciła za takie niewybaczalne grzechy, jak rozmawianie w trakcie kazania, ssanie mordoklejki, a w przypadku dwóch chłopców za zabawę w rozbijanie kasztanów podczas Nunc dimittis. W następną niedzielę ubrałem się w długi niebieski strój z białą krezą przy szyi. Tylko mnie pozwolono nosić na szyi medalion z brązu z Marią Dziewicą na znak, że zostałem wybrany na solistę. Paradowałbym z nim przez całą drogę do domu, ale panna Monday zabierała go pod koniec każdego nabożeństwa. W niedziele przenosiłem się do innego świata, ale bałem się, że ten upojny stan nie będzie trwał wiecznie.

2 Kiedy wujek wstawał rano, budził cały dom. Nikt nie narzekał, bo był żywicielem rodziny, zresztą był tańszy i bardziej niezawodny od budzika. Najpierw Harry słyszał trzask drzwi sypialni. Potem ciężkie stąpanie wujka po skrzypiącym podeście i schodach, kiedy wychodził z domu. Znowu trzaśniecie drzwi, kiedy znikał w wygódce. Jeśli ktoś jeszcze spał, hałas spuszczanej wody, kiedy wujek pociągał za łańcuszek, a potem dwa kolejne trzaśnięcia drzwiami, gdy wracał do sypialni, miały przypominać, że Stan oczekuje, aby, gdy wejdzie do kuchni, śniadanie było na stole. Mył się i golił tylko w soboty przed wyjściem na tańce albo do Odeonu. Kąpał się cztery razy w roku, co kwartał. Nikt nie mógł oskarżać Stana, że trwoni ciężko zarobione pieniądze na mydło. Następna wstawała Maisie, mama Harry'ego; wyskakiwała z łóżka chwilę po pierwszym trzaśnięciu drzwi. Kiedy Stan wracał z wygódki, na piecu stała miska z owsianką. Zaraz potem schodziła babcia i dołączała do córki w kuchni, zanim Stan zajął swoje miejsce przy stole. Harry musiał być na dole pięć minut po pierwszym trzaśnięciu drzwi, jeżeli chciał coś zjeść. Ostatni zjawiał się w kuchni dziadzio, który był tak głuchy, że często przesypiał poranny rytuał Staną. Codzienne czynności w domostwie Cliftonów nigdy nie ulegały zmianie. Kiedy ma się tylko jedną wygódkę na zewnątrz, jeden zlew i jeden ręcznik, zachowanie ustalonego porządku jest koniecznością. Kiedy Harry mył twarz pod ciurkającym strumyczkiem zimnej wody, w kuchni jego matka podawała śniadanie: dwie grube pajdy chleba ze smalcem dla Staną i cztery cienkie kromki dla pozostałych członków rodziny; opiekała je, jeżeli zostało trochę węgla w worku, który co poniedziałek zrzucano pod

drzwiami domu. Gdy Stan zjadł swoją owsiankę, Harry'emu pozwalano wylizać miskę. Duży brązowy dzbanek z herbatą zawsze stał na palenisku, a babcia nalewała ją do różnych kubków przez wiktoriańskie posrebrzane sitko do herbaty, które odziedziczyła po matce. Podczas gdy rodzina delektowała się niesłodzoną herbatą - cukier był zarezerwowany na święta i uroczyste dni - Stan otwierał pierwszą butelkę piwa, którą zwykle opróżniał jednym haustem. Potem wstawał od stołu z głośnym beknięciem, zabierał pojemnik z lunchem, który babcia szykowała, kiedy on jadł śniadanie: dwie kanapki z pastą Marmite, kiełbaska, jabłko, dwie butelki piwa i pudełko z pięcioma tanimi papierosami. Ledwie Stan wychodził do portu, wszyscy naraz zaczynali mówić. Babcia zawsze chciała wiedzieć, kto odwiedził herbaciarnię, w której córka pracowała jako kelnerka: co jedli goście, jak byli ubrani, gdzie siedzieli, żądała szczegółowego opisu posiłków przyrządzanych na piecu w pomieszczeniu oświetlonym przez żarówki elektryczne, z których nie kapie stearyna jak ze świec, nie mówiąc już o klientach zostawiających czasem trzypenso-wy napiwek, którym Maisie musiała się podzielić z kucharką. Z kolei Maisie chciała się dowiedzieć, co Harry robił w szkole poprzedniego dnia. Domagała się codziennego sprawozdania, co raczej nie interesowało babci, może dlatego, że nigdy nie była w szkole. W herbaciarni zresztą też. Dziadek rzadko się odzywał, ponieważ po czterech latach obsługi polowego działa artyleryjskiego, rano, w południe i wieczorem, tak ogłuchł, że mógł tylko obserwować poruszające się usta domowników i od czasu do czasu kiwać głową. Obcy mogli odnieść wrażenie, że jest głupi, ale rodzina nieraz się przekonała na własnej skórze, że jest wręcz odwrotnie. Poranny porządek dnia ulegał zmianie tylko w weekendy. W sobotę Harry towarzyszył wujkowi do doków, zawsze idąc krok za nim. W niedzielę mama wybierała się z Harrym do kościoła Narodzenia Pańskiego i tam, siedząc w ławce w trzecim rzędzie, pławiła się w blasku chwały syna, solisty chóru.

Ale dzisiaj była sobota. Podczas dwudziestominutowego marszu do portu Harry nigdy nie otwierał ust, jeśli wujek milczał. A gdy się odezwał, konwersacja, jaka się wywiązywała, brzmiała zawsze tak samo jak w poprzednią sobotę. - Kiedy rzucisz szkołę i pójdziesz do roboty, smarkaczu? -zaczynał wujek Stan. - Teraz nie wolno mi przerwać nauki, dopiero jak będę miał czternaście lat - przypominał mu Harry. - Takie jest prawo. - To cholernie głupie prawo, jakby mnie kto pytał. Ja rzuciłem szkołę i pracowałem w porcie, jak miałem dwanaście lat -oznajmiał Stan takim tonem, jakby Harry nigdy nie słyszał tego głębokiego spostrzeżenia. Harry nie reagował, bo wiedział, co wujek teraz powie: - A co więcej, nie skończyłem nawet siedemnastu lat, kiedy wstąpiłem do armii Kitchenera. - Wujku, opowiedz mi o wojnie - prosił Harry, wiedząc, że to zajmie Stana przez część drogi. - Ja i twój tata wstąpiliśmy do Królewskiego Pułku z Glou-cesteru tego samego dnia - rzekł Stan, przytknąwszy palce do sukiennej czapki, jakby salutując dawnym wspomnieniom. -Po dwunastu tygodniach szkolenia podstawowego w koszarach Taunton odtransportowali nas do Wipers, żeby bić szkopów. Jakżeśmy tam dotarli, większość czasu siedzieliśmy w okopach razem ze szczurami i czekaliśmy, aż ci nadęci oficerkowie każą nam wyjść na powierzchnię na zew sygnałówki, nałożyć bagnet na broń i ruszyć do ataku na linie wroga. Teraz następowała długa pauza, a potem Stan dodawał: - Ja byłem szczęściarzem. Wróciłem do kraju cały i zdrowy. Harry mógł przewidzieć następne zdanie słowo w słowo, ale zachowywał milczenie. - Człowiek nawet nie wie, jakie ma szczęście, chłopcze. Ja straciłem dwóch braci, twoich wujków Raya i Berta, a twój oj ciec stracił nie tylko brata, ale i tatę, twojego drugiego dziadka, coś go nigdy nie poznał. Porządny chłop, wychylał kwartę piwa szybciej od wszystkich dokerów, których znałem.

Gdyby Stan popatrzył w dół, toby ujrzał, że chłopiec powtarza bezgłośnie jego słowa, ale dziś, ku zdziwieniu Harry e-go, wujek Stan dodał nigdy jeszcze niewypowiedziane zdanie: - A twój tata żyłby dziś, gdyby tylko dyrekcja mnie po słuchała. Harry nagle zrobił się czujny. O śmierci taty zawsze się szeptało albo mówiło przyciszonym głosem. Ale wujek Stan umilkł, jakby sobie uświadomił, że powiedział za dużo. Może w przyszłym tygodniu, pomyślał Harry, zrównując się z wujkiem i idąc z nim krok w krok jak na defiladzie. - Z kim grają nasze chłopaki dziś po południu? - zagadnął Stan, wracając do wypróbowanego tekstu. - Z Charkon Athletic - odparł Harry. - To banda patałachów. - Spuścili nam baty w ostatnim sezonie - przypomniał Harry wujkowi. - Mieli cholerne szczęście, jakby mnie kto pytał - rzekł Stan i więcej się nie odezwał. Kiedy dotarli do bramy stoczni, Stan odbił kartę, a potem skierował się do doku, gdzie pracował z ekipą innych dokerów; nikt nie mógł się spóźnić ani minuty. Bezrobocie było rekordowo wysokie, a za bramą czekało wielu młodych mężczyzn na ich miejsce. Harry nie podążył za wujem, bo wiedział, że gdyby pan Ha-skins przyłapał go przy hangarach, toby go wytargał za uszy, a wujek by dołożył kopniaka za to, że zirytował nadzorcę. Poszedł więc w przeciwnym kierunku. Pierwsze kroki każdego sobotniego ranka Harry kierował do Old Jacka, który mieszkał w wagonie kolejowym na drugim końcu stoczni. Nigdy nie mówił wujkowi o tych wizytach, bo ten go przestrzegł, żeby za wszelką cenę unikał starego człowieka. - Chyba nie kąpał się od lat - zauważył Stan, który mył się raz na trzy miesiące i to tylko wtedy, gdy matka Harry ego narzekała na smród.

Ale ciekawość była silniejsza i pewnego ranka Harry pod-czołgał się w pobliże wagonu, podciągnął się w górę i zajrzał przez okno. Stary człowiek siedział w pierwszej klasie i czytał książkę. Obrócił się do Harry'ego i powiedział: - Wejdź, chłopcze. Harry odskoczył i biegł, nie zatrzymując się, aż dopadł drzwi domu. W następną sobotę Harry znowu podczołgał się pod wagon i zerknął do środka. Wydawało się, że stary człowiek mocno śpi, ale nagle Harry usłyszał, jak mówi: - Czemu nie wejdziesz, chłopcze? Przecież cię nie ugryzę. Harry nacisnął ciężką mosiężną klamkę i niepewnie otworzył drzwi wagonu, ale nie wszedł do środka. Stał i patrzył na starego człowieka siedzącego w wagonie. Trudno było orzec, ile może mieć lat, gdyż część twarzy zakrywała dobrze utrzymana broda, przyprószona siwizną, co upodabniało go do wizerunku marynarza na pudełku Players Please. Ale spojrzał na Harrrye-go z taką serdecznością, na jaką nigdy nie zdobył się wujek Stan. - Czy to pan Old Jack Tar? - zapytał Harry. - Tak na mnie mówią - odparł stary człowiek. - I tu pan mieszka? - pytał dalej Harry, rozglądając się wokół. Jego wzrok zatrzymał się na wysokiej stercie starych gazet na siedzeniu naprzeciwko. - Tak. To jest mój dom od dwudziestu lat. Może byś zamknął drzwi i usiadł, młody człowieku? Harry przez chwilę się namyślał, potem wyskoczył z wagonu i znowu dał drapaka. W sobotę tydzień później Harry zamknął drzwi, ale nie puścił klamki, gotów zerwać się do ucieczki, gdyby stary człowiek wykonał jakiś ruch. Patrzyli na siebie przez pewien czas, aż wreszcie Old Jack zapytał: - Jak masz na imię? - Harry. - A gdzie chodzisz do szkoły? - Nie chodzę do szkoły.

- To co będziesz robił w życiu, młody człowieku? - To jasne. Będę dokerem, jak mój wujek - odparł Harry. - Dlaczego chcesz to robić? - zagadnął stary człowiek. - A dlaczego nie? - obruszył się Harry. - Myśli pan, że nie jestem dość dobry? - Jesteś o wiele za dobry - powiedział Old Jack Tar. - Ja w twoim wieku - ciągnął - chciałem wstąpić do wojska i choćby mój ojciec nie wiadomo co mówił czy robił, tobym nie zmienił zdania. Przez następną godzinę Harry stał jak urzeczony, podczas gdy Old Jack snuł opowieści o porcie, o mieście Bristol i zamorskich krainach, o jakich nie uczono na lekcjach geografii. W następną sobotę i przez wiele kolejnych Harry nadal odwiedzał Old Jacka. Ale nigdy nie powiedział o tym wujkowi ani matce, bo się bał, że zabronią mu widywać pierwszego prawdziwego przyjaciela. Kiedy w ten sobotni poranek Harry zastukał do drzwi wagonu kolejowego, stary człowiek najwyraźniej na niego czekał, bo na siedzeniu naprzeciwko leżało jabłko, koksa. Harry schwycił je, ugryzł kęs i usiadł. - Dziękuję panu — powiedział, ścierając z brody odrobinę soku. Nigdy nie pytał, skąd się te jabłka biorą; jeszcze jedna tajemnica otaczająca tego niezwykłego człowieka. Jak bardzo był inny niż wujek Stan, który w kółko powtarzał to niewiele, co wiedział, podczas gdy Jack co tydzień zapoznawał Harry ego z nowymi słowami, nowymi doświadczeniami, a nawet nowymi światami. Harry często się zastanawiał, dlaczego pan Tar nie jest nauczycielem - zdawał się wiedzieć nawet więcej niż panna Monday i prawie tyle co pan Holcombe. Harry był przekonany, że pan Holcombe wie wszystko, ponieważ nigdy się nie zdarzyło, żeby nie odpowiedział na jego pytanie. Old Jack uśmiechał się do chłopca, ale nic nie mówił, dopóki Harry nie skończył jeść jabłka i nie wyrzucił ogryzka przez okno.

- Czego się nauczyłeś w szkole w tym tygodniu, o czym przedtem nie miałeś pojęcia? - zagadnął stary człowiek. - Pan Holcombe powiedział, że za morzem są inne kraje, które należą do imperium brytyjskiego, i że wszystkimi rządzi król. - Zgadza się - rzekł Old Jack. — Możesz wymienić któryś z tych krajów? - Australia. Kanada. Indie - zawahał się. - I Ameryka. - Nie, nie Ameryka - sprostował Old Jack. - Tak było, ale już nie jest. Za sprawą słabego premiera i chorego króla. - Kto był królem, a kto premierem? - spytał gniewnie Harry. - W roku 1776 na tronie zasiadał król Jerzy III - odparł Old Jack - ale trzeba oddać mu sprawiedliwość i przyznać, że był chorym człowiekiem, gdy tymczasem lord North, premier, po prostu nie poświęcał uwagi temu, co się dzieje w koloniach, i niestety w końcu nasi krewni chwycili za broń i stanęli przeciwko nam. - Ale ich pobiliśmy? - Nie - powiedział Old Jack. - Nie dość, że słuszność była po ich stronie — nie żeby to był warunek konieczny zwycięstwa... - Co to znaczy „warunek konieczny"? - Taki, bez którego ani rusz - rzekł Old Jack i ciągnął, jakby mu nie przerwano: — Ale też dowodził nimi wybitny generał. - Jak się nazywał? - Jerzy Waszyngton. - W zeszłym tygodniu pan mówił, że Waszyngton to stolica Ameryki. Czy on został nazwany na cześć miasta? - Nie, to miasto zostało nazwane na jego cześć. Zbudowano je na moczarach zwanych Kolumbią, przez którą przepływa rzeka Potomac. - Czy Bristol też nazwano na czyjąś cześć? - Nie - zachichotał Old Jack, ubawiony, że dociekliwy umysł chłopca tak prędko przerzuca się z tematu na temat. -

Bristol początkowo nazywał się Brigstowe, co oznacza miejsce mostowe. - To kiedy został Bristolem? - Historycy różnią się w opiniach, chociaż zamek bristol-ski został zbudowany przez Roberta hrabiego Gloucesteru w 1109 roku, kiedy dostrzegł on możliwość handlu wełną z Irlandczykami. Potem miasto rozwinęło się w port handlowy. Od tamtej pory przez kilkaset lat pełniło rolę ośrodka budowy okrętów i rozrosło się jeszcze szybciej, kiedy trzeba było rozbudować marynarkę wojenną w 1914. - Mój tata walczył w Wielkiej Wojnie - oznajmił Harry z dumą. - A pan? Po raz pierwszy stary człowiek nie od razu odpowiedział na pytanie Harry'ego. Siedział, milcząc. - Przepraszam - rzekł Harry. — Nie chciałem być wścibski. - Nie, nie - powiedział Old Jack. - Po prostu od lat nikt mnie o to nie pytał. I bez słowa otwarł dłoń, na której leżała sześciopensówka. Harry wziął małą srebrną monetę i spróbował ją zębami, jak to robił wujek. - Dziękuję - powiedział i schował pieniążek do kieszeni. - Idź i kup sobie rybę z frytkami w knajpce na nabrzeżu, ale nie mów o tym wujkowi, bo zapyta, skąd miałeś pieniądze. Harry nigdy jednak nie mówił wujkowi o Old Jacku. Słyszał kiedyś, jak Stan powiedział o nim do jego mamy: - Tego cudaka powinni zamknąć. Harry spytał pannę Monday, kto to taki cudak, bo nie mógł znaleźć tego słowa w słowniku, a kiedy mu powiedziała, pierwszy raz zdał sobie sprawę, jak głupi jest jego wujek Stan. - Niekoniecznie głupi - pouczyła go panna Monday. - Po prostu niedoinformowany i dlatego uprzedzony. Nie wątpię, Harry - dodała - że w swoim życiu spotkasz dużo więcej ta kich ludzi, niektórych stojących o wiele wyżej niż twój wujek.

3 Maisie odczekała, aż zatrzasną się frontowe drzwi, i gdy była pewna, że Stan jest w drodze do pracy, oznajmiła: - Proponują mi pracę kelnerki w hotelu Royal. Nikt z siedzących wokół stołu nie zareagował, ponieważ rozmowa przy stole zwykle toczyła się według ustalonego schematu i nie oczekiwano niespodzianek. Harry'emu cisnęło się na usta mnóstwo pytań, ale czekał, aż pierwsza odezwie się babcia. Ale ona zajmowała się nalewaniem kolejnego kubka herbaty, jakby w ogóle nie słyszała słów córki. - Może ktoś coś powie? - rzuciła Maisie. - Nie wiedziałem, że szukasz innej pracy - zaryzykował Harry. - Nie szukałam - odparła Maisie. - Ale w zeszłym tygodniu pan Frampton, dyrektor hotelu, wpadł do lokalu Tilly na kawę. Zajrzał jeszcze kilka razy, a potem zaproponował mi pracę. - Myślałam, że jest ci dobrze w herbaciarni - odezwała się wreszcie babcia. - Przecież panna Tilly nieźle płaci, a godziny pracy też ci odpowiadają. - Owszem - potwierdziła mama Harryego. -Ale pan Frampton oferuje mi pięć funtów tygodniowo i połowę wszystkich napiwków. Przynosiłabym w piątek do domu całe sześć funtów. Babcia otworzyła szeroko usta. - Będziesz musiała pracować w nocy? - zapytał Harry, skończywszy wylizywać po Stanie miskę z owsianką. - Nie - odparła Maisie, burząc synowi czuprynę - a ponadto będę miała jeden wolny dzień co dwa tygodnie. - Czy twój strój jest wystarczająco elegancki jak na taki luksusowy hotel? — zagadnęła babcia. - Będę co rano dostawała uniform i świeży biały fartuch. Hotel ma nawet własną pralnię.

- Nie wątpię - rzekła babcia - ale myślę o czymś, z czym będziemy musieli nauczyć się żyć. - A co to takiego, mamo? - spytała Maisie. - Możesz zarabiać więcej niż Stan, a jemu to się nie spodoba, wcale nie. - To będzie musiał nauczyć się z tym żyć, prawda? - przemówił dziadek, pierwszy raz od wielu tygodni wyrażając jakąś opinię. Dodatkowe pieniądze miały się okazać przydatne, zwłaszcza po tym, co się wydarzyło w kościele Narodzenia Pańskiego. Maisie właśnie zbierała się do wyjścia po nabożeństwie, kiedy zobaczyła pannę Monday kroczącą ku niej nawą. - Czy możemy zamienić słowo na osobności? - spytała, zawróciła i pomaszerowała do zakrystii. Maisie pogoniła za nią jak dziecko za Szczurołapem z Ha-meln. Obawiała się najgorszego. Co Harry zmalował tym razem? Weszła za chórmistrzynią do zakrystii i nogi się pod nią ugięły, gdy ujrzała tam wielebnego Wattsa, pana Holcom-be'a i jeszcze jednego mężczyznę. Kiedy panna Monday cicho zamknęła za sobą drzwi, Maisie zaczęła się trząść. - To nic złego, moja droga - rzekł wielebny Watts, objąw szy ją ramieniem. - Wręcz przeciwnie. Ufam, że uznasz nas za zwiastunów dobrych nowin - dodał, wskazując jej krzesło. Maisie usiadła, ale nadal dygotała. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, inicjatywę przejęła panna Monday. - Chcieliśmy porozmawiać z panią o Harrym - zaczęła. Maisie zacisnęła usta; co ten chłopak zrobił, że musiały się spotkać aż trzy tak ważne osoby? - Nie będę owijać w bawełnę - ciągnęła chórmistrzyni. -Zgłosił się do mnie nauczyciel muzyki u Świętego Bedy i spytał, czy Harry chciałby się starać o stypendium chórzysty. - Ale on bardzo dobrze się czuje w kościele Narodzenia Pań-

skiego - powiedziała Maisie. - A gdzie jest ten święty Beda? Nigdy nie słyszałam o takim kościele. - Bo to nie jest kościół - wyjaśniła panna Monday. - To szkoła katedralna szkoląca chórzystów dla kościoła Najświętszej Panny Marii na Redcliffe, o którym królowa Elżbieta powiedziała kiedyś, że jest najpiękniejszą i najokazalszą świątynią w kraju. - To musiałby się pożegnać ze swoją szkołą i kościołem? -spytała z niedowierzaniem Maisie. - Niechże pani potraktuje to jako szansę, która może zmienić całe jego życie - odezwał się po raz pierwszy pan Holcombe. - I musiałby się tam zadawać ze zdolnymi chłopcami z wyższych sfer? - Wątpię, żeby w Szkole Świętego Bedy było dużo dzieci zdolniejszych od Harry'ego - powiedział pan Holcombe. — To najzdolniejszy chłopak, jakiego kiedykolwiek uczyłem. Wprawdzie czasem jakiś nasz uczeń trafia do szkoły średniej, ale jeszcze nigdy żadnemu nie zaoferowano miejsca u Świętego Bedy. - Jest jeszcze coś, co powinna pani wiedzieć przed podjęciem decyzji - rzekł wielebny Watts. Na twarzy Maisie odmalował się jeszcze większy niepokój. - Harry musiałby opuścić dom na czas trymestru, bo to szkoła z internatem. - To nie wchodzi w rachubę - stwierdziła Maisie. - Nie stać mnie na to. - Z tym nie powinno być problemu - odezwała się panna Monday. - Jeżeli Harry dostanie stypendium, szkoła nie tylko zwolni go z czesnego, ale również przyzna kwotę dziesięciu funtów na trymestr. - Ale czy to taka szkoła, gdzie ojcowie uczniów noszą garnitury i krawaty, a matki nie pracują? - dopytywała się Maisie. - Nawet gorzej - rzekła panna Monday, bagatelizując sprawę. — Nauczyciele chodzą w długich czarnych togach i w biretach. - Jednak przynajmniej nikt nie będzie tam Harry'emu łoił

skóry pasem - włączył się wielebny Watts. - U Świętego Bedy są bardziej wytworni. Biją trzcinką. Tylko Maisie się nie roześmiała. - Ale dlaczego miałby opuścić dom? - zapytała. - Harry czuje się na swoim miejscu w Merrywood Elementary i nie będzie chciał się rozstać z chórem w kościele Narodzenia Pańskiego, gdzie jest solistą. - Muszę wyznać, że ja stracę więcej niż Harry - powiedziała panna Monday. - Ale jestem pewna, że Bóg by nie chciał, żebym stanęła na drodze tak utalentowanego dziecka z czysto egoistycznych powodów - dodała cicho. - Nawet jeśli ja się zgodzę, to nie znaczy, że Harry powie tak - Maisie sięgnęła po ostatni argument. - Rozmawiałem z chłopcem w zeszłym tygodniu - przyznał pan Holcombe. - Oczywiście lęka się takiego wyzwania, ale jeśli dobrze pamiętam, powiedział: „Chciałbym spróbować, proszę pana, ale tylko jeżeli pan uważa, że się nadaję". Jednak oznajmił, że nawet o tym nie pomyśli, dopóki matka nie wyrazi zgody - nauczyciel ubiegł reakcję Maisie. Harry był zarazem przerażony i podekscytowany na myśl o tym, że przystąpi do egzaminu wstępnego, ale bał się zarówno tego, że nie zda i zawiedzie tylu ludzi, jak i tego, że mu się powiedzie i będzie musiał opuścić dom. W następnym trymestrze nie opuścił żadnej lekcji w szkole, a kiedy wracał wieczorem do domu, szedł prosto do sypialni, którą dzielił z wujkiem Stanem, gdzie przy świecy uczył się do późna; kiedyś nawet nie wiedział, że taka pora istnieje. Czasem się zdarzało, że matka znajdowała syna śpiącego w najlepsze na podłodze w otoczeniu porozrzucanych, otwartych książek. Co sobotę rano Harry odwiedzał Old Jacka, który zdawał się bardzo dużo wiedzieć o Szkole Świętego Bedy i nadal uczył chłopca wielu innych rzeczy, niemal jakby był pewien, na czym skończył pan Holcombe. W sobotnie popołudnia, ku oburzeniu wujka Staną, Harry

nie towarzyszył mu do Ashton Gate na mecz drużyny Bristol City, ale wracał do szkoły, gdzie pan Holcombe udzielał mu dodatkowych lekcji. Dopiero po latach Harry wpadł na to, że z tego powodu pan Holcombe też musiał się wyrzec regularnych wizyt na stadionie, aby kibicować Robinsom. Im bliższy był dzień egzaminu, tym bardziej Harry lękał się porażki, nie powodzenia. W wyznaczonym dniu pan Holcombe towarzyszył swojemu najlepszemu uczniowi do Colston Hall, gdzie przez dwie godziny miał trwać egzamin. Zostawił Harry'ego przed wejściem i powiedział: - Pamiętaj, żeby przeczytać każde pytanie dwa razy, zanim weźmiesz pióro do ręki. - Tę radę powtarzał kilkakrotnie pod czas ubiegłego tygodnia. Harry nerwowo się uśmiechnął i uścisnął nauczycielowi dłoń niczym staremu przyjacielowi. Wkroczył do sali egzaminacyjnej, gdzie około sześćdziesięciu chłopców stało w grupkach i rozmawiało. Harry się domyślił, że wielu z nich się zna, on zaś nie znał tu nikogo. Mimo to kilku umilkło i odprowadziło go spojrzeniem, kiedy szedł ku przodowi sali, udając pewnego siebie. - Abbott, Barrington, Cabot, Clifton, Deakins, Fry... Harry usiadł na swoim miejscu w ławce w pierwszym rzędzie i tuż przed wybiciem dziesiątej do sali wkroczyli nauczyciele w długich czarnych togach i biretach i rozłożyli na pulpicie przed każdym z kandydatów arkusze egzaminacyjne. - Panowie - przemówił stojący z przodu sali nauczyciel, który nie brał udziału w rozkładaniu arkuszy - nazywam się Frobisher i będę was pilnował podczas egzaminu. Macie dwie godziny, żeby odpowiedzieć na sto pytań. Życzę powodzenia. Zegar, niewidoczny dla Harry'ego, wybił dziesiątą. Wokół zanurzono pióra w kałamarzach i zaczęto zapamiętale zapisywać papier, lecz Harry skrzyżował ręce na piersiach, pochylił się nad pulpitem i powoli przeczytał każde pytanie. Jako jeden z ostatnich wziął pióro do ręki.

Harry nie mógł wiedzieć, że pan Holcombe spaceruje tam i z powrotem po chodniku przed budynkiem, zdenerwowany o wiele bardziej niż jego uczeń. Ani tego, że matka, podając gościom poranną kawę, co kilka minut spogląda na zegar w holu hotelu Royal. Ani że panna Monday klęczy i modli się przed ołtarzem w kościele Narodzenia Pańskiego. Chwilę potem, jak zegar wybił dwunastą, zebrano arkusze egzaminacyjne i pozwolono chłopcom wyjść z sali; jedni się śmiali, inni byli zachmurzeni, jeszcze inni zamyśleni. Kiedy pan Holcombe ujrzał Harry'ego, zamarło mu serce. - Aż tak źle? - spytał. Harry nie odpowiedział, dopóki się nie upewnił, że żaden inny chłopiec go nie usłyszy. - Nie tego się spodziewałem - rzekł. - Co masz na myśli? - spytał z niepokojem pan Holcombe. - Te pytania to łatwizna - odparł Harry. Pan Holcombe pomyślał, że nigdy w życiu nie obdarzono go większym komplementem. - Dwa garnitury, proszę pani. Szare. Jeden blezer, grana towy. Pięć koszul, białych. Pięć usztywnionych kołnierzyków, białych. Sześć par dłuższych skarpet, szarych. Sześć komple tów bielizny, białych. I jeden krawat w kolorach Szkoły Świę tego Bedy. Subiekt dokładnie sprawdził spis. - Myślę, że to wszystko. O, nie, jeszcze będzie potrzebna czapka szkolna. Sięgnął pod ladę, wysunął szufladę i wyjął czerwono-czarną czapkę, którą nasadził Harry'emu na głowę. - Pasuje jak ulał - obwieścił. Maisie z dumą uśmiechnęła się do syna. Harry wyglądał w każdym calu na ucznia Szkoły Świętego Bedy. - Razem trzy funty, dziesięć szylingów i sześć pensów, pro szę pani. Maisie starała się nie okazać przerażenia.

- Czy nie można kupić jednej z tych rzeczy używanej? -wyszeptała. - Nie, proszę pani, to nie jest sklep z używaną odzieżą -uciął subiekt, który już zdecydował, że tej klientce nie otworzy rachunku. Maisie otwarła torebkę, podała cztery banknoty funtowe i czekała na resztę. Poczuła ulgę, kiedy szkoła z góry wypłaciła stypendium za pierwszy trymestr, zwłaszcza że należało jeszcze nabyć dwie pary skórzanych, sznurowanych czarnych butów, dwie pary białych, sznurowanych pantofli gimnastycznych i jedną parę rannych pantofli. Subiekt zakaszlał. - Chłopcu będą też potrzebne dwie piżamy i szlafrok. - Tak, oczywis'cie - powiedziała Maisie z nadzieją, że ma w portmonetce wystarczająco dużo pieniędzy. - Czy mam rozumieć, że chłopiec jest stypendystą chórzystą? - zapytał subiekt, przyglądając się bliżej spisowi. - Tak - odparła z dumą Maisie. - Zatem musi mieć jeszcze czerwoną szatę chórzysty, dwie białe komże i medalion Szkoły Świętego Bedy. Maisie miała ochotę wybiec ze sklepu. - To zostanie dostarczone przez szkołę, kiedy chłopiec zgłosi się na pierwszą próbę chóru - dodał subiekt, podając Maisie resztę. - Czy potrzebuje pani jeszcze czegoś'? - Nie, dziękuję - powiedział Harry, podniósł dwie torby, schwycił matkę pod ramię i wyprowadził ją szybko ze sklepu TC. Marsh Wytworne Krawiectwo. Tuż przed zgłoszeniem się do Szkoły Świętego Bedy Harry spędził sobotni ranek z Old Jackiem. - Boisz się nowej szkoły? - spytał Old Jack. - Nie, nie boję się - rzucił Harry. Stary człowiek się us'miechnął. - Umieram ze strachu - przyznał chłopiec. - Tak jak każdy nowy knot, jak tam będą was zwać. Spró-

buj potraktować całą sprawę jak przygodę w nowym świecie, w którym wszyscy zaczynają jako równi. - Ale kiedy tamci usłyszą, jak mówię, dowiedzą się, że nie jestem im równy. - Może, ale gdy usłyszą, jak śpiewasz, dowiedzą się, że to oni nie są tobie równi. - Większość będzie z bogatych rodzin, ze służącymi. - Dla głupszych to jedyna pociecha — zauważył Old Jack. - Niektórzy mieli w tej szkole braci, a nawet ojców i dziadków. - Twój ojciec był porządnym człowiekiem - rzekł Old Jack i zapewniam cię, że żaden z nich nie ma lepszej matki. - Znał pan mojego ojca? - spytał Harry, nie kryjąc zdziwienia. - Powiedzenie, że go znałem, byłoby przesadą - przyznał Old Jack - ale obserwowałem go z daleka, jak innych, którzy pracowali w porcie. Był przyzwoitym, odważnym, bogobojnym człowiekiem. - A czy wie pan, jak umarł? - zagadnął Harry, patrząc Jackowi w oczy z nadzieją, że nareszcie otrzyma szczerą odpowiedź na pytanie, które od dawna go dręczyło. - A co ci mówiono? - spytał ostrożnie Old Jack. - Że zginął na Wielkiej Wojnie. Ale skoro urodziłem się w 1920 roku, to nawet ja mogę wydedukować, że to niemożliwe. Stary człowiek przez pewien czas się nie odzywał. Harry ledwo mógł wysiedzieć. - Na pewno był ciężko ranny na wojnie, ale masz rację, to nie był powód jego śmierci. - To jak umarł? - spytał Harry. - Powiedziałbym ci, gdybym wiedział - padła odpowiedź. -Ale wtedy krążyło tyle pogłosek, że nie byłem pewny, komu wierzyć. Jest jednak jest kilka osób, a szczególnie trzy, które niewątpliwie znają prawdę o tym, co się stało tamtej nocy. - Jedną z nich jest pewno mój wujek Stan - zauważył Harry - ale kim są te inne?

Old Jack chwilę zwlekał z odpowiedzią. - Phil Haskins i pan Hugo — rzucił. - Pan Haskins? Nadzorca? — rzekł Harry. - Temu by się nawet nie chciało ze mną rozmawiać. A kto to taki ten pan Hugo? - Hugo Barrington, syn sir Waltera Barringtona. - To rodzina właścicieli linii żeglugowej? - Tak - przyznał Old Jack, bojąc się, że powiedział za dużo. - Czy oni też są przyzwoitymi, odważnymi, bogobojnymi ludźmi? - Sir Walter jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich znam. - A ten jego syn, pan Hugo? - Obawiam się, że on jest ulepiony z innej gliny - powiedział Old Jack, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia.

4 Szykownie ubrany chłopiec siedział obok matki z tyłu tramwaju. - To nasz przystanek - powiedziała, gdy tramwaj się za trzymał. Wysiedli i niespiesznie powędrowali pod górę ku szkole, zwalniając z każdym krokiem. Harry jedną ręką trzymał dłoń matki, w drugiej niósł podniszczoną walizkę. Żadne z nich się nie odzywało, patrząc na zajeżdżające pod bramę szkoły kabriolety i nieliczne samochody z szoferami. Ojcowie żegnali się z synami uściskiem rąk, a spowite w futra matki obejmowały potomków i cmokały ich w policzki niby ptaki, które w końcu pogodziły się z tym, że pisklę wyfrunie z gniazda. Harry nie chciał, żeby matka całowała go przy innych chłopcach, więc puścił jej rękę pięćdziesiąt metrów przed bramą. Maisie, wyczuwając zakłopotanie syna, pochyliła się i prędko pocałowała go w czoło. - Powodzenia, Harry. Staraj się, żebyśmy wszyscy byli z cie bie dumni. - Do widzenia, mamo - powiedział, powstrzymując łzy. Maisie odwróciła się i zaczęła schodzić w dół. Łzy płynęły jej po policzkach. Harry szedł dalej, przypominając sobie opowiadanie wujka, jak to pod Ypres żołnierze wyszli z okopów i ruszyli do ataku na linie nieprzyjaciela: „Nigdy nie patrz za siebie alboś trup". Harry chciał się obejrzeć, ale wiedział, że wtedy puści się biegiem i nie ustanie, aż dotrze na przystanek tramwajowy. Zacisnął zęby i szedł przed siebie.

- Jak było na wakacjach, stary? - zagadnął przyjaciela jeden z chłopców. - W dechę - odparł tamten. - Mój rodziciel zabrał mnie na międzyuczelniany mecz do Lorda. Czy Lord to kościół, zaciekawił się Harry, a jeżeli tak, to jaki mecz może się odbywać w kościele? Harry zdecydowanym krokiem przekroczył bramę szkoły, zatrzymując się na widok stojącego przy głównym wejściu mężczyzny z notatnikiem w ręku. - Ktoś ty, młody człowieku? — zagadnął mężczyzna, uśmiechając się zachęcająco do Harry'ego. - Harry Clifton, proszę pana - odpowiedział, zdejmując czapkę, jak kazał mu to robić Holcombe, ilekroć odezwie się do niego jakiś pan albo pani. - Clifton - powtórzył mężczyzna, przesuwając palcem w dół długiego spisu nazwisk. — A, tak. - Postawił znaczek przy nazwisku Harry'ego. - Pierwsze pokolenie, zdobywca stypen dium chórzysty. Gratulacje i witamy w Szkole Świętego Bedy. Nazywam się Frobisher, jestem wychowawcą i przełożonym internatu, a to jest Dom Frobishera. Zostaw walizkę w holu, a starosta zaprowadzi cię do sali jadalnej, gdzie będę przemawiał do wszystkich nowych chłopców przed kolacją. Harry nigdy przedtem nie jadł kolacji. „Podwieczorek" był zawsze ostatnim posiłkiem w domu Cliftonów przed położeniem się do łóżek, zaraz po tym jak zapadł zmrok. Elektryczność nie dotarła jeszcze na ulicę Gorzelniczą, a rzadko starczało pieniędzy na świece. - Dziękuję panu — rzekł Harry i wkroczył do wielkiego, wyłożonego lśniącą boazerią holu. Postawił walizkę na podłodze i podniósł wzrok na obraz przedstawiający starca z siwą czupryną i bujnymi białymi bokobrodami, odzianego w długą czarną togę z czerwoną narzutką okrywającą ramiona. - Jak się nazywasz? - warknął głos z tyłu. - Clifton, proszę pana - odparł Harry. Odwrócił się i ujrzał wysokiego chłopaka w długich spodniach.

- Nie mów do mnie „pan". Mów mi Fisher. Nie jestem nauczycielem, tylko starostą*. - Przepraszam pana - rzekł Harry. Harry postawił swoją używaną, podniszczoną walizkę obok rzędu skórzanych waliz. Tylko na niej nie było monogramu. Powędrował za Fisherem długim korytarzem, pełnym fotografii dawnych drużyn szkolnych i gablot ze srebrnymi pucharami, co miało przypominać następnym pokoleniom o dawnej chwale. Kiedy doszli do jadalni, Fisher powiedział: - Siadaj, gdzie chcesz, Clifton. Tylko pamiętaj, stul buzię, jak pan Frobisher wejdzie do sali. Harry nie mógł się zdecydować, przy którym z czterech długich stołów ma usiąs'ć. Kręcili się tu już chłopcy w grupkach i cicho rozmawiali. Harry wolno powędrował w odległy kąt sali i zajął miejsce na skraju stołu. Podniósł wzrok i ujrzał kilku wchodzących chłopców, wyglądających na tak samo zagubionych jak on. Jeden z nich podszedł i usiadł koło Harry'ego, a drugi zajął miejsce naprzeciwko. Gawędzili ze sobą, jakby go tu nie było. Nagle zadzwonił dzwonek i wszyscy umilkli na widok pana Frobishera wchodzącego do jadalni. Stanął za mównicą, której Harry dotąd nie zauważył, i pociągnął wyłogi togi. - Witajcie - zaczął, uchylając biretu przed zgromadzony mi - w pierwszym dniu waszego pierwszego trymestru w Szkole Świętego Bedy. Za chwilę spożyjecie swój pierwszy szkolny po siłek i mogę was zapewnić, że następny wcale nie będzie lepszy. Kilku chłopców nerwowo zachichotało. - Gdy zjecie kolację, zostaniecie zaprowadzeni do waszych sypialni, gdzie się rozpakujecie. O ósmej usłyszycie inny dzwo nek. W rzeczywistości dzwonek jest ten sam, tyle że dzwoni o innej porze. * Starosta (ang. prefect) to uczeń starszej klasy odpowiedzialny za utrzymywanie dyscypliny wśród młodszych uczniów i opiekę nad nimi (przyp. tłum.).

Harry się uśmiechnął, chociaż większość chłopców nie złapała żarciku pana Frobishera. - Trzydzieści minut później dzwonek znów zadzwoni i wtedy położycie się do łóżek, ale najpierw się umyjecie i wyczyścicie zęby. Potem będziecie mieli pół godziny na czytanie przed zgaszeniem światła, kiedy powinniście zasnąć. Każdy przyłapany na rozmowie po zgaszeniu światła zostanie ukarany przez dyżurnego starostę. Następny dzwonek - ciągnął pan Frobi-sher - usłyszycie dopiero jutro o wpół do siódmej rano. Wtedy wstaniecie, umyjecie się i ubierzecie, żeby stawić się w jadalni na siódmą. Spóźnialscy obejdą się bez śniadania. - Apel poranny odbędzie się o ósmej w auli, gdzie przemówi do nas dyrektor szkoły. Potem o wpół do dziewiątej zacznie się wasza pierwsza lekcja. Przed południem będą trzy sześćdzie-sięciominutowe lekcje z dziesięciominutowymi przerwami, podczas których zdążycie zmienić klasy. Lunch o dwunastej. Po południu odbędą się tylko dwie lekcje przed zajęciami sportowymi, kiedy to będziecie grać w piłkę nożną. Harry uśmiechnął się drugi raz. - To obowiązkowe dla wszystkich, którzy nie należą do chóru. Harry się skrzywił. Nikt mu nie powiedział, że chórzyści nie będą grać w piłkę. - Po zajęciach sportowych albo po próbie chóru wrócicie do Domu Frobishera na kolację, po której będziecie mieć godzi nę na odrabianie lekcji przed położeniem się do łóżek. Wolno czytać do zgaszenia światła - ale tylko jeśli opiekunka zaak ceptuje książkę - dodał pan Frobisher. - To wszystko musi się wam wydawać bardzo deprymujące. Harry postanowił poszukać tego słowa w słowniku, który dostał w prezencie od pana Holcombe'a. Pan Frobisher znów chwycił wyłogi togi i podjął: - Ale nie martwcie się, wkrótce przywykniecie do zwyczajów u Świętego Bedy. To wszystko, co obecnie mam do powiedze nia. Teraz was zostawię, życzę smacznego. Dobranoc, chłopcy.

- Dobranoc panu - odważyło się odpowiedzieć kilku chłopców, kiedy pan Frobisher wychodził z sali. Harry się nie poruszył, kiedy kilka kobiet w fartuchach przeszło wzdłuż stołów, stawiając przed każdym chłopcem miskę z zupą. Obserwował uważnie, jak kolega naprzeciwko podnosi łyżkę o dziwnym kształcie, zanurza ją w zupie i odchyla przed włożeniem do ust. Harry próbował naśladować ten ruch, ale skończyło się na tym, że kilka kropli zupy spadło na stół, a kiedy udało mu się donieść resztę do ust, większość ściekła mu po brodzie. Otarł usta rękawem. Nie zwróciło to niczyjej uwagi, ale kiedy zaczął głośno siorbać, kilku chłopców przestało jeść i utkwiło w nim wzrok. Harry odłożył łyżkę na stół i pozwolił zupie ostygnąć. Na drugie danie podano rybę i Harry nie wykonał żadnego ruchu, dopóki nie zobaczył, jaki widelec podniósł sąsiad naprzeciwko. Ze zdziwieniem zauważył, że chłopiec odkłada nóż i widelec na talerz między jednym a drugim kęsem, podczas gdy on trzyma je mocno w garści niczym widły. Pomiędzy chłopcem naprzeciwko i siedzącym obok niego toczyła się rozmowa na temat polowania z psami. Harry nie włączył się do niej, po części dlatego, że nigdy nie dosiadł żadnego wierzchowca, jeżeli nie liczyć przejażdżki za pół pensa na ośle pewnego popołudnia na wycieczce pracowniczej do Weston-super-Mare. Kiedy sprzątnięto talerze, na ich miejsce pojawił się pud-ding, przez jego mamę zwany frykasem, bo rzadko gościł na stole. Inna łyżeczka, inny smak i kolejny błąd. Harry nie zdawał sobie sprawy, że banan nie jest podobny do jabłka, toteż ku osłupieniu wszystkich zatopił zęby w skórce. Dla pozostałych chłopców pierwsza lekcja miała się odbyć jutro o wpół do dziewiątej rano, ale Harry już ją odrabiał. Po kolacji znów pojawił się Fisher i jako dyżurny starosta poprowadził podopiecznych szerokimi drewnianymi schodami do sypialni na pierwszym piętrze. Harry wszedł do sali, gdzie mieściło się trzydzieści łóżek, równo ustawionych w trzy rzędy

po dziesięć. Na każdym leżała jedna poduszka, dwa prześcieradła i dwa koce. Harry nigdy nie miał niczego po dwa. - To jest sypialnia nowych knotów — powiedział pogardli wie Fisher. - Tu zostaniecie, dopóki się was nie ucywilizuje. Znajdziecie swoje nazwiska w alfabetycznym porządku w no gach łóżka. Harry ze zdziwieniem zobaczył swoją walizkę na łóżku i był ciekaw, kto ją tam położył. Chłopak obok już się rozpakowywał. - Jestem Deakins - oznajmił, poprawiając okulary na nosie, żeby przyjrzeć się Harry emu. - A ja Harry. W lecie siedziałem obok ciebie na egzaminie. Nie mogłem uwierzyć, kiedyś odpowiedział na wszystkie pytania tylko w godzinę z kawałkiem. Deakins oblał się rumieńcem. - To dlatego jest stypendystą - odezwał się chłopak po dru giej stronie Harry'ego. Harry się odwrócił. - A ty jesteś stypendystą? - spytał chłopca. - Na Boga, nie — odparł tamten, nadal się rozpakowując. — Przyjęli mnie do Świętego Bedy tylko dlatego, że mój ojciec i dziadek tu chodzili. Jestem przedstawicielem trzeciego pokolenia w tej szkole. Czy przypadkiem wasi ojcowie tutaj nie uczęszczali? - Nie — powiedzieli jednocześnie Harry i Deakins. - Przestańcie gadać, tylko wypakowujcie walizki - krzyknął Fisher. Harry otworzył swoją walizkę i zaczął wyjmować ubrania i starannie je układać w szufladach obok łóżka. Matka włożyła między koszule tabliczkę czekolady Fry's Five Boys. Rozległ się dzwonek. - Czas się rozbierać - ogłosił Fisher. Harry nigdy się nie rozbierał przy innym chłopcu, a co dopiero w pełnej sali. Odwrócił się do ściany, powoli zdjął ubranie i szybko naciągnął piżamę. Zawiązał pasek szlafroka i podążył za innymi chłopcami do umywalni. I znów pilnie obserwował,

jak myją twarze myjkami i czyszczą zęby. On nie miał ani myjki, ani szczoteczki do zębów. Chłopak z sąsiedniego łóżka zaczął przetrząsać swój neseser i podał Harry'emu nową szczoteczkę i tubkę pasty do zębów. Harry nie chciał ich przyjąć, ale wziął, kiedy chłopak powiedział: - Moja matka zawsze pakuje wszystkiego po dwie sztuki. - Dziękuję - rzekł Harry. Chociaż szybko umył zęby, do sypialni wrócił jako jeden z ostatnich. Położył się do łóżka: dwa czyste prześcieradła, dwa koce i miękka poduszka. Zerknął w bok i zobaczył, że Deakins czyta podręcznik do łaciny Kennedy'ego. W tym momencie drugi chłopak powiedział: - Ta poduszka jest twarda jak kamień. - Chcesz się ze mną zamienić? - spytał Harry. - Myślę, że wszystkie są takie same - rzucił chłopak ze śmiechem — ale dziękuję. Harry wyjął spod poduszki tabliczkę czekolady i rozłamał na trzy części. Wręczył jeden kawałek Deakinsowi, a drugi chłopcu, który dał mu pastę i szczoteczkę do zębów. - Widzę, że twoja matka jest o wiele rozsądniejsza niż moja - orzekł tamten po jednym kęsie. Znów zadzwonił dzwonek. - Przy okazji, nazywam się Giles Barrington. A ty? - Clifton. Harry Clifton. Harry zasypiał tylko na kilka minut i to nie dlatego, że łóżko było takie wygodne. Czy to możliwe, że Giles jest krewnym jednego z trzech mężczyzn, który zna prawdę o śmierci jego ojca? A jeśli tak, czy jest ulepiony z tej gliny co jego ojciec czy raczej z tej co dziadek? Nagle Harry poczuł się bardzo osamotniony. Odkręcił zakrętkę z tubki pasty do zębów, którą dał mu Barrington, i zaczął ssać, aż zmorzył go sen. Kiedy o wpół do siódmej następnego ranka rozbrzmiał już znajomy dźwięk dzwonka, Harry zwlókł się z łóżka; było mu

niedobrze. W ślad za Deakinsem poszedł do umywalni, gdzie Giles sprawdzał temperaturę wody. - Jak myślisz, czy słyszeli tu kiedy o gorącej wodzie? - spytał. Harry otwierał usta do odpowiedzi, kiedy starosta wrzasnął: - Nie wolno rozmawiać w umywalni! - On jest gorszy od pruskiego generała - rzucił Barrington i strzelił obcasami. Harry wybuchnął śmiechem. - Który to był? - spytał Fisher, piorunując chłopców wzrokiem. - Ja - powiedział natychmiast Harry. - Nazwisko? - Clifton. - Ty, Clifton, otwórz gębę jeszcze raz, a spuszczę ci manto. Harry nie wiedział, co to „manto", ale czuł, że nic przyjemnego. Umył zęby, prędko wrócił do sypialni i bez słowa się ubrał. Zawiązał krawat - jeszcze jedna rzecz, której do końca nie opanował - i dogonił Barringtona i Deakinsa, którzy schodzili do jadalni. Żaden się nie odzywał, bo nie byli pewni, czy na schodach wolno rozmawiać. Gdy usiedli do śniadania, Harry wcisnął się między dwóch nowych przyjaciół i patrzył, jak przed każdym z chłopców stawiano miskę z owsianką. Z ulgą stwierdził, że leży przed nim tylko jedna łyżka, więc nie może się pomylić. Harry pochłonął owsiankę tak szybko, jakby się bał, że nagle zjawi się wujek Stan i sprzątnie mu ją sprzed nosa. Skończył pierwszy i bez namysłu odłożył łyżkę na stół, chwycił miskę i zaczął ją wylizywać. Kilku chłopców spojrzało na niego z niedowierzaniem, jedni pokazywali go palcami, inni chichotali. Zrobił się czerwony jak piwonia i odstawił miskę. Wybuchnąłby płaczem, gdyby Barrington nie podniósł swojej miski i nie zaczął jej wylizywać.

5 Wielebny Samuel Oakshott, magister nauk humanistycznych (Uniwersytet Oksfordzki), stał na szeroko rozstawionych nogach na środku podium. Spoglądał dobrotliwie na swoją trzódkę, bo tak z pewnością dyrektor Szkoły Świętego Bedy myślał o uczniach. Harry, który siedział w pierwszym rzędzie, wbił wzrok w górującą nad nim przerażającą postać. Doktor Oakshott był słusznego wzrostu, miał gęstą, szpakowatą czuprynę i bujne bokobrody, które nadawały mu jeszcze bardziej groźny wygląd. Jego ciemnoniebieskie oczy przeszywały człowieka na wylot i zdawało się, że nigdy nie mruga, natomiast zmarszczki przecinające wzdłuż i wszerz czoło świadczyły o wielkiej mądrości. Odchrząknął i przemówił do chłopców: - Drodzy Bedeanie - zaczął. - Znów zgromadziliśmy się na początku nowego roku szkolnego, bez wątpienia gotowi stawić czoło wszelkim wyzwaniom, jakie nas czekają. Jeżeli chodzi o starszych chłopców - spojrzał w głąb sali - nie macie chwili do stracenia, jeśli chcecie się dostać do wybranej szkoły. Nigdy nie zadowalajcie się czymś gorszym. Jeśli zaś chodzi o młodszych - zatrzymał wzrok na środku sali - będzie to czas, kiedy się okaże, kto jest przeznaczony do wyższych celów. Czy zostaniecie starostą, funkcyjnym, kapitanem internatu czy kapitanem sportowym, kiedy powrócicie w przyszłym roku? A może znajdziecie się wśród przegranych? Kilku chłopców opuściło głowy. - Naszym następnym obowiązkiem jest przywitać nowych uczniów i zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby czuli się tu jak u siebie w domu. Pierwszy raz wręczono im pałeczkę na starcie długiego biegu życia. Jeśli tempo okaże się zbyt forsow ne, kilku z was może odpaść - przestrzegł, ogarniając wzrokiem

trzy pierwsze rzędy. — Szkoła Świętego Bedy to nie miejsce dla bojaźliwych. Baczcie, aby nigdy nie zapomnieć słów wielkiego Cecila Rhodesa: „Jeżeli mieliście szczęście urodzić się Anglikiem, wygraliście pierwszą nagrodę na loterii życia". Zerwała się burza oklasków, gdy dyrektor opuszczał podium i wraz ze sznurem idących za nim dwójkami nauczycieli podążał środkowym przejściem do wyjścia z auli i na światło poranka. Harry, podniesiony na duchu, powziął postanowienie, że nie zawiedzie dyrektora. W ślad za starszymi chłopcami wyszedł z auli, ale gdy znalazł się na dziedzińcu, jego zapał ostygł. Paczka starszych chłopaków stała w jednym rogu; ręce trzymali w kieszeniach na znak, że są starostami. - To ten - rzucił jeden z nich, pokazując Harry'ego. Aha, to tak wygląda ulicznik - powiedział drugi. Trzeci, Harry poznał, że to Fisher, który wczoraj pełnił dy żur, dodał: - To bydlę i mamy obowiązek dopilnować, żeby jak naj szybciej wrócił tam, gdzie jego miejsce. Giles Barrington dogonił Harry'ego. - Jak nie będziesz na nich zwracał uwagi, to prędko się znu dzą i przyczepią do kogoś innego - powiedział. Harry nie był przekonany i pierwszy pobiegł do klasy, gdzie poczekał na Barringtona i Deakinsa. Po chwili Frobisher wszedł do sali. Czy on też uważa, że jestem ulicznikiem, niegodnym Szkoły Świętego Bedy? - zastanawiał się Harry. - Dzień dobry, chłopcy - rzekł pan Frobisher. - Dzień dobry panu - odpowiedzieli uczniowie, kiedy wychowawca zajął miejsce przed tablicą. - Pierwsza lekcja będzie lekcją z historii — oznajmił. - Ponieważ zależy mi na tym, żeby was poznać, zaczniemy od prostego sprawdzianu, żeby się dowiedzieć, jak dużo, a może jak mało umiecie. Ile miał żon Henryk VIII? Kilka rąk wystrzeliło w górę.

- Abbott - powiedział nauczyciel, spoglądając na plan na biurku i wskazując chłopca w pierwszym rzędzie. - Szes'ć, proszę pana - padła natychmiast odpowiedź. - Dobrze, a czy ktoś potrafi je wymienić? Do góry uniosło się już mniej rąk. - Clifton? - Katarzyna Aragońska, Anna Boleyn, Joanna Seymour, potem chyba jeszcze jedna Anna... - tu Harry się zatrzymał. - Anna Kliwijska. Czy ktoś może wymienić pozostałe dwie? Tylko jedna ręka została w górze. - Deakins — powiedział Frobisher, spojrzawszy na plan. - Katarzyna Howard i Katarzyna Parr, jedyna, która przeżyła Henryka VIII. Nawet wyszła drugi raz za mąż. - Bardzo dobrze, Deakins. A teraz posuńmy zegar o dwa stulecia do przodu. Kto dowodził naszą flotą w bitwie pod Trafalgarem? Wszystkie ręce się podniosły. - Matthews. - Nauczyciel wskazał szczególnie uporczywą rękę. - Nelson, proszę pana. - Zgadza się. A kto był wtedy premierem? - Książę Wellington, proszę pana. - Ton Matthewsa nie był już taki pewny. - Nie - powiedział pan Frobisher - to nie był Wellington, chociaż żył w tym czasie co Nelson. Nauczyciel rozejrzał się po klasie, ale tylko Clifton i Deakins trzymali ręce w górze. - Deakins. - Pitt Młodszy. 1783 do 1801 i 1804 do 1806. - Zgadza się, Deakins. A kiedy Żelazny Książę był premierem? - W latach 1828-1830 i znowu w 1834. - Czy ktoś może mi powiedzieć, jakie było jego najsłynniejsze zwycięstwo? Pierwszy raz Barrington podniósł rękę.

- Waterloo, proszę pana! — krzyknął, zanim Frobisher zdążył wskazać kogoś innego. - Tak, Barrington. A kogo Wellington zwyciężył pod Waterloo? Barrington milczał. - Napoleona — szepnął Harry. - Napoleona, proszę pana — powiedział śmiało Barrington. - Dobrze, Clifton - rzekł pan Frobisher z uśmiechem. -A czy Napoleon też był księciem? - Nie, proszę pana - odezwał się Deakins, gdy nikt inny nie odpowiadał na pytanie. - On utworzył we Francji I Cesarstwo i ogłosił się cesarzem. Nauczyciela nie zaskoczyła wiedza Deakinsa, gdyż pobierał on stypendium otwarte, niezastrzeżone dla określonych grup, ale był pod wrażeniem wiadomości Cliftona. W końcu to chórzysta na stypendium, a przez lata pan Frobisher się przekonał, że utalentowani chórzyści, podobnie jak sportowcy, rzadko się wyróżniają poza swoją dziedziną. Okazało się, że Clifton jest wyjątkiem od tej reguły. Pan Frobisher chciałby się dowiedzieć, kto uczył tego chłopca. Kiedy zadzwonił dzwonek na koniec lekcji, pan Frobisher obwieścił: - Teraz będziecie mieć lekcję geografii z panem Hender sonem, a on nie lubi spóźnialskich. Radzę, żebyście podczas przerwy poszukali jego klasy i siedzieli na miejscach przed jego przyjściem. Harry trzymał się Gilesa, który zdawał się wiedzieć, gdzie wszystko jest. Gdy przemierzali razem dziedziniec, Harry zauważył, że niektórzy chłopcy zniżyli głos, kiedy ich mijali, a kilku nawet się odwróciło i zmierzyło go spojrzeniem. Dzięki niezliczonym sobotnim rankom spędzonym z Old Jackiem Harry radził sobie na lekcji geografii, ale na matematyce, ostatniej lekcji tego przedpołudnia, nikt nie dorównał Deakinsowi i nawet nauczyciel musiał się mieć na baczności. Gdy w trójkę usiedli do lunchu, Harry czuł, że sto oczu ob-

serwuje każdy jego ruch. Udawał, że tego nie widzi, i po prostu naśladował we wszystkim Gilesa. - To miło wiedzieć, że jest coś, czego mogę cię nauczyć zauważył Giles, obierając jabłko. Harry'emu podobało się na pierwszej lekcji chemii po południu, szczególnie wtedy, gdy nauczyciel pozwolił mu zapalić palnik Bunsena. Ale nie popisał się na przyrodzie, ostatniej lekcji tego dnia, ponieważ był jedynym chłopcem, którego dom nie miał ogrodu. Kiedy rozbrzmiał ostatni dzwonek, reszta klasy wybrała się na zajęcia sportowe, natomiast Harry zgłosił się do kaplicy na pierwszą próbę chóru. I znów wszyscy na niego patrzyli, tym razem z podziwem. Ledwo jednak wyszedł z kaplicy, usłyszał te same drwiny rzucane półgłosem przez chłopców wracających z boiska. - Czy to nie ten mały ulicznik? - spytał jeden. - Biedak, nie ma szczoteczki do zębów - rzucił drugi. - Podobno w nocy sypia w porcie - dodał trzeci. Nigdzie nie było widać Deakinsa ani Barringtona, kiedy Harry pospiesznie zmykał do internatu, omijając grupki chłopaków. Przy kolacji mniej było bezczelnych spojrzeń, ale tylko dlatego, że Giles głośno oznajmił, że Harry jest jego przyjacielem. Giles jednak nie mógł mu pomóc, kiedy po odrobieniu lekcji wszyscy poszli do sypialni i zobaczyli Fishera, który stał przy drzwiach i najwyraźniej czekał na Harry'ego. Gdy chłopcy zaczęli się rozbierać, Fisher głośno powiedział: - Przykro mi, panowie, że tu śmierdzi, ale jeden z waszych kolegów pochodzi z domu, w którym nie ma łazienki. Kilku chłopców zachichotało, przypochlebiając się Fishero-wi. Harry ich zignorował. - Ten ulicznik nie tylko nie ma łazienki, on nawet nie ma ojca. - Mój ojciec był dzielnym mężczyzną, który walczył na wojnie za swój kraj — powiedział z dumą Harry. - Skąd wiesz, że mówię o tobie, Clifton? — spytał Fisher. -

Chyba że jesteś tym chłopakiem, którego matka jest — zawiesił głos - kelnerką w byle jakim hotelu. - W porządnym hotelu - poprawił go Harry. Fisher złapał pantofel. - Nigdy mi się nie odszczekuj, Clifton — rzucił gniewnie. — Pochyl się i oprzyj o łóżko. Harry posłuchał, a Fisher wymierzył mu sześć razów z taką zajadłością, że Giles musiał się odwrócić. Harry wczołgał się na łóżko, z trudem powstrzymując się od płaczu. Przed zgaszeniem światła Fisher oznajmił: - Już nie mogę się doczekać, żeby znów was wszystkich zobaczyć jutro wieczorem i dalej snuć opowieść do podusz ki o Cliftonach z ulicy Gorzelniczej. Poczekajcie, aż usłyszycie o wujku Stanie. Następnego wieczoru Harry po raz pierwszy się dowiedział, że jego wujek siedział półtora roku w więzieniu za włamanie. To odkrycie było gorsze niż manto spuszczone przez Fishera. Harry wpełzł do łóżka z myślą, że może jego ojciec wciąż żyje, ale siedzi w więzieniu i dlatego nikt w domu nigdy o nim nie mówi. Chłopiec prawie nie spał trzecią noc z rzędu i żadne sukcesy w klasie ani uwielbienie okazywane mu w kaplicy nie mogły sprawić, żeby przestał myśleć o następnym nieuchronnym incydencie z Fisherem. Wystarczył najmniejszy pretekst, kropla wody na podłodze umywalni, nierówno ułożona poduszka, skarpetka, która opadła na kostkę, żeby oberwał sześć razów od starosty; Fisher wymierzał karę na oczach wszystkich chłopców w sypialni, ale dopiero po zaprezentowaniu następnego odcinka kroniki Cliftonów. Gdy nadeszła piąta noc, Harry miał dość i nawet Giles i Deakins nie byli w stanie go pocieszyć. W piątek wieczorem, w czasie wyznaczonym na odrabianie lekcji, kiedy inni chłopcy wertowali stronice podręcznika do łaciny, Harry porzucił Juliusza Cezara i Galów i powtórzył sobie w myślach plan, dzięki któremu Fisher nigdy więcej nie będzie go dręczył. Położywszy się do łóżka po kolejnej chłoście, gdy Fisher zauważył papierek po czekoladzie koło jego łóżka, po-

stanowił wprowadzić plan w życie. Długo czuwał po zgaszeniu światła i nie ruszał się, dopóki się nie upewnił, że wszyscy śpią. Nie miał pojęcia, która godzina, kiedy wyśliznął się z łóżka. Bezszelestnie się ubrał, przemknął między łóżkami, aż dotarł na drugi koniec sali. Otworzył okno i pod wpływem prądu zimnego powietrza chłopiec na najbliższym łóżku przewrócił się na drugi bok. Harry przelazł przez okno i zszedł na dół po drabince pożarowej. Okrążył trawnik, kryjąc się w cieniu przed księżycem w pełni, który oświetlał go jak reflektor. Z przerażeniem odkrył, że szkolna brama jest zamknięta. Czołgał się wzdłuż muru, szukając najmniejszej szczeliny lub pęknięcia, które pozwoliłyby mu wspiąć się na mur i wydostać na wolność. Wreszcie spostrzegł brak jednej cegły i dźwignął się w górę, na szczyt muru. Opuścił się po drugiej stronie, wisząc na czubkach palców, zmówił cichą modlitwę i skoczył. Gruchnął na ziemię, ale najwyraźniej nic sobie nie złamał. Gdy tylko doszedł do siebie, zaczął biec, najpierw wolno, a potem przyspieszył i nie zatrzymał się, aż dotarł do portu. Nocna zmiana właśnie skończyła pracę i Harry z ulgą stwierdził, że w gromadzie dokerów nie ma wujka. Kiedy ostatni doker znikł mu z oczu, Harry powoli przeszedł nabrzeżem, mijając sięgający po horyzont szereg zacumowanych statków. Zauważył, że na jednym z kominów wspaniale prezentuje się litera B, i pomyślał o przyjacielu, który teraz mocno śpi. Czy on kiedy... Myśl się ulotniła, kiedy stanął przed wagonem Old Jacka. Zastanawiał się, czy stary człowiek twardo śpi. Otrzymał odpowiedź, gdy usłyszał głos. - Nie stój tam, Harry, wejdź, bo zamarzniesz na śmierć. Harry otworzył drzwi wagonu i zobaczył, że Old Jack próbuje zapalić zapałką świecę. Chłopiec klapnął na siedzenie naprzeciw gospodarza. - Uciekłeś? - zagadnął tamten. Harry'ego tak zaskoczyło to pytanie, że nie od razu odpowiedział.

- Tak, uciekłem - wyjąkał w końcu. - I niewątpliwie przyszedłeś mi powiedzieć, dlaczego powziąłeś tak doniosłą decyzję. - To nie ja ją powziąłem — rzekł Harry. - Została podjęta za mnie. - Przez kogo? - On się nazywa Fisher. - Nauczyciel czy chłopak? - Chłopak pilnujący dyscypliny w naszej sypialni - odparł Harry i wzdrygnął się. Potem opowiedział wszystko, co się wydarzyło w pierwszym tygodniu jego pobytu w Szkole Świętego Bedy. I znów stary człowiek go zaskoczył. Kiedy Harry skończył swoją opowieść, tamten powiedział: - To moja wina. - Dlaczego? - zdziwił się Harry. - Nie mógł pan zrobić więcej, żeby mi pomóc. - Ależ mogłem. Powinienem cię przygotować na ten rodzaj snobizmu, któremu żaden kraj na świecie nie dorówna. Powinienem poświęcić więcej czasu na omawianie znaczenia krawata w barwach szkoły, a mniej na naukę geografii czy historii. Miałem nadzieję, że zaszły zmiany po wojnie, która miała położyć kres wszystkim wojnom, ale widać w Szkole Świętego Bedy to nie nastąpiło. - Zamyślił się i dopiero po chwili zapytał: - Co zamierzasz teraz robić, mój chłopcze? - Ucieknę na morze. Zaciągnę się na pierwszy statek, który mnie przyjmie - odparł Harry, starając się, żeby zabrzmiało to entuzjastycznie. - Świetny pomysł - rzekł Old Jack. - Czemu nie ułatwić zadania Fisherowi? - Co pan ma na myśli? - Cóż, nic nie sprawi Fisherowi większej przyjemności niż to, że będzie mógł powiedzieć przyjaciołom, że ten ulicznik to ciamajda, ale czego można się spodziewać po synu dokera, którego matka jest kelnerką?

- Ale Fisher ma rację, ja mu nie dorównuję. - Nie, Harry. Problem w tym, że Fisher już wie, że to on ci nie dorównuje i nigdy ci nie dorówna. - Chce pan powiedzieć, że powinienem wrócić do tego strasznego miejsca? — spytał Harry. - Ostatecznie tylko ty możesz podjąć decyzję - zauważył Old Jack. — Ale jeżeli będziesz uciekał za każdym razem, kiedy napotkasz Fisherów tego s'wiata, skończysz tak jak ja, jeden z tych życiowych przegranych, żeby zacytować dyrektora szkoły. - Przecież pan jest wspaniały - zaoponował Harry. - Mógłbym taki być, gdybym nie uciekł, kiedy spotkałem mojego Fishera - rzekł Old Jack. - Ale wybrałem łatwe wyjs'cie i myślałem tylko o sobie. - A o kim jeszcze ja mogę myśleć? - Przede wszystkim o matce - powiedział Old Jack. - Nie zapominaj o wszystkich poświęceniach, na które się zdobyła dla ciebie, żeby zapewnić ci lepszy życiowy start, taki, o jakim ona nawet nie marzyła. I jest jeszcze pan Holcombe. Gdy się dowie, że uciekłeś, będzie winił tylko siebie. I nie zapominaj o pannie Monday, która przekonywała, zabiegała o przychylność i spędzała niezliczone godziny, żeby tak cię przygotować, abyś zdobył to stypendium. I, Harry, kiedy zaczniesz ważyć za i przeciw, proponuję, żebyś na jednej szali umieścił Fishera, a na drugiej Barringtona i Deakinsa, bo podejrzewam, że Fisher prędko przestanie się liczyć, natomiast Barrington i Dea-kins zostaną twoimi przyjaciółmi na całe życie. Jeżeli uciekniesz, będą musieli wysłuchiwać od Fishera, że nie jesteś tym, za kogo cię uważali. Harry przez pewien czas milczał. W końcu powoli wstał. - Dziękuję panu - powiedział, otworzył drzwi wagonu i wyszedł. Bez pośpiechu przemierzał nabrzeże, znów spoglądając na wielkie statki towarowe, które wkrótce odpłyną do dalekich portów. Szedł spacerowym krokiem aż do bram stoczni, a po-

tem puścił się biegiem i skierował ku miastu. Kiedy znalazł się przed szkolną bramą, była już otwarta, a na zegarze na budynku auli dochodziła ósma. Mimo rozmowy telefonicznej pan Frobisher musiałby pójs'ć do domu dyrektora szkoły i zameldować, że jeden z uczniów jest nieobecny. Wyjrzał przez okno gabinetu i mignął mu przed oczyma Harry; kluczył między drzewami, zmierzając ostrożnie w stronę internatu. Z ostatnim uderzeniem zegara chłopiec niepewnie otworzył drzwi i stanął twarzą w twarz z wychowawcą. - Lepiej się pospiesz, Clifton, bo spóźnisz się na śniadanie -poradził mu pan Frobisher. - Tak, proszę pana - rzekł Harry i pobiegł korytarzem. Dopadł drzwi jadalni tuż przed ich zamknięciem i wśliznął się na miejsce między Barringtonem a Deakinsem. - Przez chwilę myślałem, że dziś rano tylko ja będę wylizywał miskę - zauważył Barrington. Harry wybuchnął śmiechem. W tym dniu nie natknął się na Fishera i ze zdziwieniem odkrył, że na dyżurze w sypialni zastępuje go inny starosta. Pierwszy raz w tym tygodniu Harry mógł spać.

6 Rolls royce przejechał przez bramę posiadłości i okrążył długi podjazd okolony wysokimi dębami, które stały jak strażnicy na warcie. Harry spostrzegł sześciu ogrodników, zanim jeszcze jego oczom ukazał się dom. W Szkole Świętego Bedy Harry dowiedział się trochę o tym, jak żyje Giles, kiedy wraca do domu na wakacje, ale absolutnie nie był przygotowany na taki widok. Kiedy pierwszy raz zobaczył dom, otworzył usta ze zdumienia. - Początek osiemnastego wieku, jak przypuszczam - odezwał się Deakins. - Nieźle - powiedział Giles. - 1722 rok, budowniczym był Vanbrugh. Ale założę się, że nie zgadniecie, kto zaprojektował ogród. Mała wskazówka: powstał później niż budynek. - Słyszałem tylko o jednym projektancie ogrodów - rzekł Harry, cały czas wpatrując się w budowlę. - Capability Brown. - Właśnie po to go wybrano, żeby moi przyjaciele usłyszeli o nim dwieście lat później - zauważył Giles. Harry i Deakins wybuchnęli śmiechem, a samochód zatrzymał się przed trzypiętrową budowlą z żółtego cotswoldskiego wapienia. Giles wyskoczył, zanim szofer zdążył otworzyć drzwi z tyłu. Chłopak wbiegł po schodach, a za nim mniej pewnie podążyli jego przyjaciele. Drzwi frontowe zostały otwarte na długo przedtem, nim Giles dotarł na najwyższy stopień, wysoki mężczyzna w surducie, sztuczkowych spodniach i czarnym krawacie lekko się skłonił, gdy panicz przemknął koło niego. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, paniczu - powiedział. - Dziękuję, Jenkins. Chodźcie, chłopaki - krzyknął Giles, znikając w głębi domu.

Kamerdyner przytrzymał otwarte drzwi i wpuścił do środka Harry'ego i Deakinsa. Gdy Harry znalazł się w holu, jego wzrok przykuł portret starca, który zdawał się spoglądać wprost na niego. Giles odziedziczył po mężczyźnie wielki nos, przenikliwe niebieskie oczy i kwadratową szczękę. Harry obejrzał inne portrety ozdabiające ściany. Obrazy olejne oglądał wcześniej tylko w książkach: Mona Liza, Śmiejący się kawaler i Straż nocna. Patrzył na pejzaż artysty o nazwisku Constable, kiedy ukazała się kobieta w stroju, który Harry emu kojarzył się z suknią balową. - Najlepsze życzenia z okazji urodzin, kochanie - powiedziała. - Dziękuję, matko - rzekł Giles. Kobieta schyliła się i pocałowała syna. Harry pierwszy raz zobaczył przyjaciela zakłopotanego. - To moi dwaj najlepsi przyjaciele, Harry i Deakins - przed stawił chłopców Giles. Kiedy Harry uścisnął rękę kobiety, która była niewiele od niego wyższa, tak miło się do niego uśmiechnęła, że od razu poczuł się swobodnie. - Może przejdziemy do salonu i zjemy podwieczorek? - za proponowała i zaprowadziła chłopców do dużego pokoju z wi dokiem na trawnik przed frontem domu. Gdy Harry się tam znalazł, nie chciał siadać, wolałby obejrzeć obrazy, które wisiały na wszystkich ścianach. Jednakże pani Barrington już prowadziła go ku sofie. Opadł na pluszowe poduszki i spoglądał przez wykuszowe okno na idealnie przycięty trawnik, tak olbrzymi, że można by tam grać w kry-kieta. Za trawnikiem widział jezioro, na którym pływały bez celu zadowolone kaczki krzyżówki, najwyraźniej nie troszcząc się o to, kto je nakarmi. Deakins usadowił się koło Harry'ego. Nikt się nie odezwał, kiedy inny mężczyzna w czarnym fraczku wszedł do salonu, a za nim młoda kobieta w szykownym niebieskim uniformie, całkiem podobnym do tego, jaki matka Harry'ego wkładała w hotelu. Pokojówka niosła wielką

srebrną tacę, którą postawiła na owalnym stole przed panią Barrington. - Indyjska czy chińska? - zapytała pani Barrington, spo glądając na Harry'ego. Chłopak nie był pewien, o co jej chodzi. - Wszyscy prosimy o indyjską, matko - odezwał się Giles. Harry myślał, że Giles nauczył go wszystkiego, co należy wiedzieć na temat zachowania w wytwornym towarzystwie, ale pani Barrington znienacka podniosła poprzeczkę. Pomocnik kamerdynera nalał herbaty do filiżanek, a pokojówka postawiła je wraz z talerzykami przed chłopcami. Harry wlepił wzrok w górę kanapek, lecz nie śmiał ich tknąć. Giles sięgnął po jedną i położył na talerzyku. Matka zmarszczyła brwi. - Ile razy ci mówiłam, synu, żebyś zawsze czekał, aż twoi go ście zdecydują, na co mają ochotę, zanim sam się poczęstujesz. Harry chciał powiedzieć pani Barrington, że Giles zawsze wykonuje pierwszy ruch po prostu po to, żeby on wiedział, co robić i - co ważniejsze - czego nie robić. Deakins wybrał kanapkę i położył na talerzyku. Harry zrobił to samo. Giles cierpliwie czekał, aż Deakins podniesie kanapkę i ugryzie kęs. - Mam nadzieję, że lubicie wędzonego łososia - odezwała się pani Barrington. - Jeszcze jak - rzucił Giles, zanim przyjaciele zdążyli przyznać, że nigdy przedtem nie jedli wędzonego łososia. — W szkole dostajemy tylko kanapki z pastą rybną - dodał. - Teraz mi powiedzcie, jak wam idzie w szkole — zażądała pani Barrington. - Dużo można poprawić, chyba tak Frob ocenia moje wysiłki - powiedział Giles, sięgnąwszy po drugą kanapkę. - Za to Deakins celuje we wszystkim. - Poza angielskim - pierwszy raz przemówił Deakins. -Harry okazał się lepszy ode mnie w tym przedmiocie o dwa punkty procentowe. - A ty jesteś od kogoś lepszy? - spytała Gilesa matka.

- Jest drugi w matematyce, proszę pani - Harry pospieszył w sukurs przyjacielowi. - Ma smykałkę do liczb. - Tak jak jego dziadek - zauważyła pani Barrington. - Nad kominkiem wisi ładny portret pani - zwrócił się do niej Deakins. Uśmiechnęła się. - To nie jestem ja, to moja droga matka. Deakins spuścił głowę, zanim pani Barrington zdążyła dodać: - Ale to uroczy komplement. Uważano ją za wielką piękność. - Kto namalował ten obraz? - Harry poratował Deakinsa. - Laszló - odparła pani Barrington. - Dlaczego pytasz? - Zastanawiam się, czy portret dżentelmena w sieni nie jest dziełem tego samego artysty. - Jakiś ty spostrzegawczy, Harry - rzekła pani Barrington. Tamten portret przedstawia mojego ojca i też namalował go Laszló. - Czym się zajmuje pani ojciec? - zagadnął Harry. - Harry bez przerwy zadaje pytania - wtrącił Giles. - Po prostu trzeba do tego przywyknąć. Pani Barrington się uśmiechnęła. - Sprowadza różne gatunki win do naszego kraju, szczególnie sherry z Hiszpanii. - Jak Harveyowie, kupcy winni - odezwał się Deakins z ustami pełnymi kanapki z ogórkiem. - Jak Harveyowie - powtórzyła pani Barrington. Giles szeroko się uśmiechnął. - Weź jeszcze jedną kanapkę, Harry - zaproponowała pani Barrington, spostrzegłszy, że chłopak ma oczy utkwione w talerzu. - Dziękuję - rzekł Harry, który się wahał, czy wybrać kanapkę z wędzonym łososiem, z ogórkiem czy z jajkiem i pomidorem. W końcu zdecydował się na łososia, z ciekawości, jak będzie smakował. - A ty, Deakins? - Dziękuję pani - powiedział i sięgnął po następną kanapkę z ogórkiem.

- Nie mogę dłużej mówić ci Deakins - oznajmiła matka Gilesa. - To tak, jakbym zwracała się do któregoś ze służących. Powiedz mi, jak masz na imię. Deakins znowu spuścił głowę. - Wolę, żeby mówiono na mnie Deakins — wybąkał. - On ma na imię Al - rzucił Giles. - To takie ładne imię - powiedziała pani Barrington - chociaż przypuszczam, że matka mówi na ciebie Alan. - Nie, nie tak - zaprzeczył Deakins z wciąż pochyloną głową. Dwaj koledzy byli zaskoczeni jego odpowiedzią, ale zachowali milczenie. - Mam na imię Algernon - wykrztusił w końcu chłopiec. Giles wybuchnął śmiechem. Pani Barrington nie zwróciła uwagi na reakcję syna. - Twoja matka musi być wielbicielką Oscara Wilde'a - powiedziała. - Tak, to prawda - rzekł Deakins. - Ale wolałbym, żeby nazwała mnie Jack albo nawet Ernest. - Ja bym się tym nie przejmowała - pocieszyła go pani Barrington. - W końcu Giles ma podobny kłopot. - Mamo, obiecałaś, że nie będziesz... - Musicie go nakłonić, żeby wam powiedział, jakie ma drugie imię - zasugerowała, ignorując protest syna. Gdy Giles milczał, Harry i Deakins spojrzeli wyczekująco na panią Barrington. - Marmaduke - oznajmiła z westchnieniem. - Jak jego ojciec i dziadek. - Jak któryś z was powie o tym komuś po powrocie do szkoły, to przysięgam, że go zabiję - oświadczył Giles, obrzucając spojrzeniem przyjaciół. - Serio, zabiję. Obaj chłopcy się roześmiali. - A ty jak masz na drugie, Harry? - zagadnęła pani Bar rington. Harry otwierał usta do odpowiedzi, kiedy otworzyły się

drzwi i do salonu wkroczył mężczyzna, którego nie można było wziąć za służącego. W ręku trzymał dużą paczkę. Harry podniósł oczy na człowieka, którym mógł być tylko pan Hugo. Giles zerwał się z miejsca i podbiegł do ojca, który wręczył mu paczkę ze słowami: - Najlepsze życzenia w dniu urodzin, mój chłopcze. - Dziękuję, papo - rzekł Giles i od razu zaczął rozwiązywać wstążkę. - Giles, może najpierw powinieneś przedstawić ojcu swoich gości - upomniała go matka. - Przepraszam, papo. To są moi dwaj najlepsi przyjaciele, Deakins i Harry - powiedział Giles, stawiając prezent na stole. Harry zauważył, że ojciec Gilesa był podobnie jak syn atletycznie zbudowany i tryskał energią, co Harry do tej pory uważał za wyłączną cechę Gilesa. - Miło cię poznać, Deakins - rzekł pan Barrington, ści skając rękę chłopcu. Potem zwrócił się do Harry'ego: - Dzień dobry, Clifton - dodał, po czym usiadł na krześle obok żony. Harry się zdziwił, że pan Barrington nie podał mu ręki. I skąd wiedział, że on się nazywa Clifton? Pomocnik kamerdynera podał panu Barringtonowi herbatę, a Giles rozpakował prezent i krzyknął z zachwytu, gdy zobaczył radio Roberts. Wcisnął wtyczkę do gniazdka w ścianie i zabrał się do wyszukiwania różnych stacji. Chłopcy witali oklaskami i śmiechem każdy nowy dźwięk wydobywający się z dużej drewnianej skrzynki. - Giles mówi, że zajął drugie miejsce w matematyce w tym trymestrze - oznajmiła pani Barrington, zwróciwszy się do męża. - Co nie zmienia faktu, że prawie ze wszystkich innych przedmiotów jest ostatni - padła odpowiedź. Giles starał się ukryć zmieszanie, szukając kolejnej stacji w radioodbiorniku. - Powinien pan widzieć, jak się spisał w meczu przeciwko Avonhurst - wtrącił Harry. - Wszyscy się spodziewamy, że bę dzie kapitanem drużyny w przyszłym roku.

- To mu nie pomoże dostać się do Eton - powiedział pan Barrington, nie patrząc na Harry'ego. - Musi się przyłożyć do nauki. Przez pewien czas nikt się nie odzywał, aż pani Barrington przerwała milczenie: - Czy to ty śpiewasz w chórze w kościele Najświętszej Marii Panny na Redcliffe? - zapytała Harry'ego. - Harry jest solowym sopranistą — objaśnił Giles. - Ma stypendium chórzysty. Harry poczuł na sobie wzrok ojca Gilesa. - Poznałam cię - powiedziała pani Barrington. - Byłam z dziadkiem Gilesa w kościele Najświętszej Marii Panny na koncercie Mesjasza, gdy chór od Świętego Bedy połączył siły z Bristol Grammar School. Psalm „Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje" zaśpiewałeś porywająco. - Dziękuję pani - rzekł Harry, oblewając się rumieńcem. - Clifton, czy liczysz, że po ukończeniu Szkoły Świętego Bedy dostaniesz się do Bristol Grammar? - spytał pan Barrington. Znowu Clifton, pomyślał Harry. - Tylko jeżeli zdobędę stypendium tego liceum, proszę pana - odpowiedział. - Ale dlaczego to jest takie ważne? — zapytała pani Barrington. - Na pewno zaproponują ci tam miejsce, jak każdemu innemu chłopcu. - Mojej matki nie będzie stać na czesne, proszę pani. Ona jest kelnerką w hotelu Royal. - A czy twój ojciec... - On nie żyje - powiedział Harry. - Zginął na wojnie. Harry patrzył, jak zareaguje pan Barrington, ale on miał twarz pokerzysty. - Przykro mi — odezwała się pani Barrington. - Nie wiedziałam. Otworzyły się drzwi i do salonu wkroczył pomocnik kamerdynera z dwupiętrowym tortem na srebrnej tacy, którą posta-

wił na środku stołu. Gilesowi udało się jednym dmuchnięciem zgasić wszystkie dwanaście świeczek, co zostało nagrodzone brawami. - A kiedy są twoje urodziny, Clifton? - zapytał pan Barrington. - Były w zeszłym miesiącu - odparł Harry. Pan Barrington odwrócił wzrok. Pomocnik kamerdynera usunął świeczki i wręczył paniczowi duży nóż do ciasta. Giles zagłębił go w torcie i położył pięć nierównych porcji na talerzykach, które pokojówka ustawiła na stole. Deakins najpierw pochłonął odpryski lukru, które spadły na talerzyk, a dopiero potem ugryzł kęs tortu. Harry postąpił tak jak pani Barrington. Ujął srebrny widelczyk leżący obok talerzyka, nabrał kawałeczek tortu, a potem odłożył widelczyk z powrotem na talerzyk. Tylko pan Barrington nie tknął swojej porcji. Nagle bez uprzedzenia wstał i wyszedł bez słowa. Matka Gilesa nie kryła zdumienia zachowaniem męża, ale nic nie powiedziała. Harry nie spuszczał wzroku z pana Hugona, gdy ten opuszczał pokój, natomiast Deakins zjadł swój kawałek tortu i znowu zainteresował się kanapkami z łososiem, najwyraźniej nie zważając na to, co się dzieje wokół. Kiedy zamknęły się drzwi, pani Barrington dalej gawędziła, jakby nigdy nic: - Jestem pewna, Harry, że zdobędziesz stypendium do Liceum Bristolskiego, zwłaszcza gdy pomyślę o wszystkim, co Giles o tobie opowiadał. Jesteś bardzo zdolnym chłopcem i utalentowanym śpiewakiem. - Giles lubi przesadzać, proszę pani - rzekł Harry. - Zapewniam panią, że tylko Deakins na pewno dostanie stypendium. - A czy ta szkoła nie funduje stypendiów muzycznych? - Nie dla sopranistów chłopięcych - odparł Harry. - Nie chcą ryzykować. - Chyba nie rozumiem - zauważyła pani Barrington. — Przecież nikt ci nie zabierze twoich lat ćwiczeń w chórze.

- To prawda, ale niestety nikt nie może przewidzieć, co się stanie po mutacji. Niektórym z nas głos się zmienia na bas albo baryton, a tylko szczęściarze zostają tenorami, jednak nie można tego przewidzieć. - Dlaczego nie? - zapytał Deakins, pierwszy raz okazując zainteresowanie. - Jest wielu solistów-dyszkantów, którzy nie mogą zapewnić sobie miejsca nawet w lokalnym chórze po przejściu mutacji. Spytaj Ernesta Lougha. Każda rodzina w Anglii podziwiała, jak śpiewał „Gdybym miał skrzydła jak gołąb", ale kiedy przeszedł mutację, nikt więcej o nim nie słyszał. - Po prostu musisz się bardziej przyłożyć do nauki - powiedział Deakins między jednym kęsem a drugim. - Nie zapominaj, że Liceum Bristolskie przyznaje co roku dwanaście stypendiów, a ja mogę zdobyć tylko jedno z nich - dodał rzeczowo. - To nie takie proste - rzekł Harry. - Skoro mam się więcej uczyć, to muszę zrezygnować z chóru, a bez stypendium będę musiał odejść ze Świętego Bedy, więc... - Znalazłeś się między Scyllą a Charybdą - stwierdził Deakins. Harry nigdy wcześniej nie słyszał tego wyrażenia i postanowił spytać później Deakinsa, co to znaczy. - Cóż, jedno jest oczywiste - odezwała się pani Barrington. - Giles nie zdobędzie stypendium żadnej szkoły. - Może nie - zgodził się Harry. - Ale wątpię, żeby Liceum Bristolskie odrzuciło leworęcznego pałkarza jego klasy. - Zatem musimy mieć nadzieję, że w Eton też będą tego zdania - westchnęła pani Barrington - bo ojciec Gilesa chce go tam posłać. - Ja nie chcę iść do Eton, tylko do Liceum Bristolskiego i być z moimi przyjaciółmi - oznajmił Giles, odkładając wi-delczyk. - Jestem pewna, że poznasz mnóstwo nowych przyjaciół w Eton - rzekła jego matka. - Twój ojciec bardzo by się rozczarował, gdybyś nie poszedł w jego ślady.

Pomocnik kamerdynera zakaszlał. Pani Barrington wyjrzała przez okno i zobaczyła, że pod schody zajeżdża samochód. - Myślę, że czas na was - powiedziała. - Nie chciałabym, żebyście z mojej winy spóźnili się z odrabianiem lekcji. Harry tęsknie spojrzał na wielki talerz z kanapkami i na swój na wpół zjedzony kawałek tortu urodzinowego, ale niechętnie wstał i skierował się ku drzwiom. Obejrzał się i przysiągłby, że Deakins wsadził kanapkę do kieszeni. Spojrzał jeszcze raz w okno i ze zdziwieniem po raz pierwszy zauważył patykowatą dziewczynkę z długimi warkoczykami, która skulona w kącie czytała książkę. - To moja bojaźliwa siostra Emma - objaśnił Giles. - Nigdy nie przestaje czytać. Po prostu nie zwracaj na nią uwagi. Harry uśmiechnął się do dziewczynki, ale ona nie podniosła głowy. Deakins nawet na nią nie spojrzał. Pani Barrington odprowadziła chłopców do frontowych drzwi, gdzie pożegnała się uściskiem ręki z Harrym i Deakin-sem. - Mam nadzieję, że wkrótce znowu tu przyjedziecie - rzekła. - Macie taki dobry wpływ na Gilesa. - Bardzo pani dziękujemy za zaproszenie na podwieczorek powiedział Harry. Deakins tylko skinął głową. Chłopcy odwrócili wzrok, gdy matka uścisnęła i pocałowała syna. Kiedy szofer wiózł ich długim podjazdem ku bramie, Harry obejrzał się na dom. Nie spostrzegł, że Emma odprowadza wzrokiem odjeżdżający samochód.

7 Sklepik szkolny był otwarty w każdy wtorek i czwartek między czwartą i szóstą po południu. Harry rzadko zachodził do „Sezamu", jak chłopcy ochrzcili sklepik, bo miał tylko dwa szylingi kieszonkowego na trymestr i wiedział, że matka się nie ucieszy, jeżeli na jego rachunku znajdą się jakieś wydatki ekstra. Zrobił jednak wyjątek z okazji urodzin Deakinsa, gdyż zamierzał kupić mu krówek za pensa. Mimo sporadycznych wizyt w sklepiku Harry w każdy wtorek i czwartek wieczorem znajdował na swoim pulpicie tabliczkę czekolady Five Boys firmy Fry. Chociaż w szkole obowiązywała zasada, że żaden chłopiec nie może wydać w sklepiku więcej niż sześć pensów tygodniowo, Giles zostawiał też Deakinsowi torebkę mieszanki lukrecjowej, zarzekając się, że nie oczekuje niczego w zamian od przyjaciół. Kiedy Harry przyszedł we wtorek do sklepiku, ustawił się w długiej kolejce chłopców czekających, aż zostaną obsłużeni. Ślinka napływała mu do ust, gdy patrzył na starannie ułożone sterty czekolady, krówek, żelków, lukrecji i ostatniego krzyku mody - chipsów Smitha. Zastanawiał się, czy nie kupić sobie torebki, ale po niedawnym zapoznaniu się z Dickensowskim Wiikinsem Micawberem nie miał wątpliwości co do wartości sześciu pensów. Gdy pożądliwie przypatrywał się łakociom, nagle usłyszał głos Gilesa i spostrzegł, że przyjaciel stoi niedaleko przed nim w kolejce. Już miał do niego krzyknąć, kiedy ujrzał, że Giles zdejmuje z półki tabliczkę czekolady i wsuwa do kieszeni spodni. Po chwili ściągnął opakowanie gumy do żucia. Kiedy stanął przy ladzie, położył tam pudełko cukierków lukrecjo-wych za dwa pensy i torebkę chipsów za pensa, a pan Swivals, nauczyciel prowadzący sklep, starannie wpisał te kwoty do

księgi przy nazwisku Barringtona. Dwa inne artykuły tkwiły w kieszeni Gilesa nierozliczone. Harry struchlał z przerażenia i zanim Giles się odwrócił, wymknął się ze sklepiku, nie chcąc, żeby przyjaciel go zobaczył. Szedł wolno dokoła budynku szkoły, usiłując dociec, dlaczego Giles kradnie, skoro stać go, żeby zapłacić. Doszedł do wniosku, że musi być jakieś proste wytłumaczenie, chociaż nic nie przychodziło mu do głowy. Harry przyszedł do pokoju nauki tuż przed porą odrabiania lekcji i zobaczył, że na blacie jego biureczka leży skradziona tabliczka czekolady, a Deakins zajada się cukierkami lukrecjowy-mi. Nie mógł się skupić na przyczynach rewolucji przemysłowej, bo cały czas się zastanawiał, co ma zrobić ze swoim odkryciem. W końcu podjął decyzję. Wsunął nietkniętą czekoladę do górnej szuflady biurka z postanowieniem, że w czwartek zwróci ją w sklepiku, nic nie mówiąc Gilesowi. Tej nocy Harry nie spał, a po śniadaniu odwołał Deakinsa na bok i wytłumaczył, dlaczego nie mógł mu kupić prezentu urodzinowego. Deakins wysłuchał go z niedowierzaniem. - Mój tata też się na to skarży — powiedział. - To kradzież sklepowa. W „Daily Mail" piszą, że to wina Wielkiego Kryzysu. - Nie przypuszczam, żeby rodzina Gilesa specjalnie ucierpiała z powodu kryzysu - rzucił Harry. Deakins pokiwał głową w zamyśleniu. - Może powinieneś powiedzieć o tym Frobowi? - Naskarżyć na najbliższego przyjaciela? Nigdy. - Ale jak Gilesa przyłapią, to wyleci ze szkoły — zauważył Deakins. — Powinieneś chociaż go ostrzec, że widziałeś, co wyprawia. - Pomyślę o tym - obiecał Harry. - Póki co, będę zwracał do sklepiku wszystko, co od niego dostanę, ale nie będę mu o tym mówił. - Mógłbyś też oddać moje słodycze? - wyszeptał Deakins, pochylając się ku niemu. -Ja nie chodzę do sklepiku i nie wiedziałbym, jak to zrobić.

Harry zgodził się wziąć to na siebie i potem odwiedzał szkolny sklepik dwa razy w tygodniu i odkładał na półki niechciane podarki od Gilesa. Uznał, że Deakins ma rację i że będzie musiał rozmówić się z Gilesem, ale postanowił, że poczeka z tym do końca trymestru. - Świetne uderzenie, Barrington - pochwalił pan Frobi-sher, kiedy piłka przeleciała poza boisko. Wokół rozległy się oklaski. - Niech pan zapamięta moje słowa, panie dyrektorze: Barrington będzie grał w reprezentacji Eton przeciwko Harrow na stadionie Lorda. - Na pewno nie, jeśli Giles będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia - szepnął Harry Deakinsowi. - Harry, co robisz podczas letnich wakacji? — spytał Deakins na pozór nieświadom tego, co się dzieje wokół. - Nie zamierzam odwiedzić Toskanii, jeśli o to pytasz -odparł Harry, szczerząc zęby. - Nie sądzę, żeby Giles naprawdę chciał tam pojechać -rzekł Deakins. - W końcu Włosi nigdy nie rozumieli krykieta. - No cóż, chętnie bym się z nim zamienił - rzucił Harry. - Nie przeszkadza mi, że Michał Anioł, da Vinci i Caravaggio nigdy nie znali subtelności podkręcania krykietowej piłki, że nie wspomnę o tych stosach makaronu, z jakimi Giles będzie się musiał uporać. - To dokąd się wybierasz? - spytał Deakins. - Spędzę tydzień na Riwierze Angielskiej - fantazjował Harry. - Wielkie Nabrzeże w Weston-super-Mare jest zwykle główną atrakcją, a potem idzie się do knajpki na rybę z frytkami. Chciałbyś ze mną pojechać? - Nie mam czasu - odparł Deakins, który widać myślał, że Harry mówi poważnie. - A to dlaczego? - spytał Harry, dalej błaznując. - Za dużo pracy. - Chcesz pracować w wakacje? - zdziwił się Harry. - Praca to dla mnie wakacje - rzekł Deakins. - Sprawia mi taką samą przyjemność jak Gilesowi krykiet, a tobie śpiew.

- A gdzie pracujesz? - W miejskiej bibliotece, ośle. Oni mają wszystko, czego potrzebuję. - Zabierzesz mnie tam ze sobą? — spytał całkiem poważnie Harry. - Przyda mi się wszelka możliwa pomoc, jeśli mam mieć szansę zdobycia stypendium Liceum Bristolskiego. Pod warunkiem że będziesz siedział cicho - odparł Deakins. Harry wybuchnąłby śmiechem, ale wiedział, że dla przyja ciela praca to nie zabawa. - Ale nie poradzę sobie sam z gramatyką łacińską - rzekł Harry. - Wciąż nie wiem, na czym polega zdanie skutkowe, nie mówiąc o trybie warunkowym, a jeżeli nie zdam na dostateczny pisemnego z łaciny, to klęska, nawet gdybym dobrze zdał inne przedmioty. - Chętnie pomogę ci w łacinie, jeżeli wyświadczysz mi przysługę - obiecał Deakins. - Tylko powiedz - rzucił Harry. - Chociaż nie wierzę, żebyś chciał wystąpić solo na tegorocznym nabożeństwie z kolędami. - Świetne uderzenie, Barrington - znów pochwalił Gilesa pan Frobisher. Harry klaskał wraz z innymi. - Trzeci raz w tym sezonie zdobył pół setki, panie dyrektorze - dodał Frobisher. - Nie wygłupiaj się, Harry - obruszył się Deakins. - Chodzi o to, że tata potrzebuje kogoś do rozwożenia porannych gazet podczas letnich wakacji i poradziłem mu ciebie. Tata płaci szylinga tygodniowo i jeżeli mógłbyś się stawiać w sklepie co dzień przed szóstą rano, masz robotę. - Szósta rano? — powiedział lekceważąco Harry. — Jak się ma wujka, który zrywa na nogi cały dom o piątej, to nie problem. - Wziąłbyś tę robotę? - No pewno - przytaknął Harry. - A dlaczego ty jej nie chcesz? Szyling tygodniowo to jest coś. - Nie musisz mi mówić - rzekł Deakins. - Ale nie umiem jeździć na rowerze.

- A niech to! Ja nawet nie mam roweru - jęknął Harry. - Przecież nie mówiłem, że nie mam roweru - powiedział z westchnieniem Deakins. - Powiedziałem, że nie umiem na nim jeździć. - Clifton - odezwał się pan Frobisher, kiedy krykieciści schodzili z pola na podwieczorek. - Przyjdź do mojego gabinetu po odrobieniu lekcji. Harry zawsze lubił pana Frobishera; był on jednym z niewielu nauczycieli, którzy traktowali go jak równego sobie. Wydawało się też, że nie ma żadnych pupilów, gdy tymczasem inni belfrzy dawali do zrozumienia, że synowi dokera nigdy nie powinno się pozwolić przekroczyć czcigodnych progów Szkoły Świętego Bedy, niezależnie od tego, jak dobry ma głos. Kiedy zadzwonił dzwonek na koniec odrabiania lekcji, Harry odłożył pióro i poszedł korytarzem do gabinetu pana Frobishera. Nie miał pojęcia, dlaczego wychowawca chce go widzieć, i specjalnie się nad tym nie zastanawiał. Zapukał do drzwi. - Wejść - odezwał się człowiek, który nigdy nie tracił słów na próżno. Harry otworzył drzwi i zdziwił się, że Frob nie wita go jak zwykle uśmiechem. Pan Frobisher wbił wzrok w Harry'ego, gdy chłopiec stanął przed jego biurkiem. - Doszły mnie słuchy, że kradniesz w szkolnym sklepiku, Clifton. Harry rozpaczliwie usiłował wymyślić odpowiedź, która nie zaszkodziłaby Gilesowi. - Starosta widział, jak ściągałeś produkty z półek - ciągnął dalej tym samym surowym tonem Frobisher - a potem, zanim nadeszła twoja kolej, wymykałeś się ze sklepu. Harry chciał powiedzieć: Nie ściągałem, tylko zwracałem, ale zdołał tylko wybąkać: - Nigdy niczego nie wziąłem ze sklepiku, proszę pana.

Chociaż mówił prawdę, czuł, że czerwienią mu się policzki. - Więc jak wytłumaczysz to, że dwa razy w tygodniu od wiedzasz Sezam, a tymczasem w księdze pana Swivalsa nie ma żadnego zapisu przy twoim nazwisku? Pan Frobisher cierpliwie czekał, ale Harry wiedział, że jeśli powie prawdę, Gilesa z pewnością wyrzucą ze szkoły. - A ta tabliczka czekolady i torebka cukierków lukrecjowych zostały znalezione w górnej szufladzie twojego biurka niedługo po zamknięciu sklepiku. Harry spojrzał na słodycze, ale nadal milczał. - Czekam na wytłumaczenie, Clifton - przypomniał mu pan Frobisher. Po kolejnej długiej chwili milczenia dodał: Oczywiście zdaję sobie sprawę, że masz o wiele mniejsze kie szonkowe niż inni chłopcy w twojej klasie, ale to nie uspra wiedliwia kradzieży. - Nigdy w życiu nic nie ukradłem - powiedział Harry. Na twarzy pana Frobishera pojawił się wyraz konsternacji. Nauczyciel wstał zza biurka. - Skoro tak - a chcę ci wierzyć — wróć tutaj po próbie chó ru i wytłumacz, jak trafiły do ciebie słodycze, za które nie za płaciłeś. Jeżeli mnie nie przekonasz, obydwaj pójdziemy do dyrektora i nie mam wątpliwości, jakie będzie jego zalecenie. Harry wyszedł z pokoju. Zamknął drzwi i poczuł mdłości. Skierował się z powrotem do pokoju nauki, licząc na to, że nie zastanie tam Gilesa. Kiedy otworzył drzwi, od razu zobaczył następną tabliczkę czekolady na biurku. Giles spojrzał na niego. - Dobrze się czujesz? - zapytał, ujrzawszy poczerwieniałą twarz przyjaciela. Harry nie odpowiedział. Włożył czekoladę do szuflady i poszedł na próbę chóru, nie odezwawszy się słowem do przyjaciół. Giles nie spuszczał z niego wzroku i gdy zamknęły się drzwi, obrócił się do Deakinsa i od niechcenia zapytał: - Co mu się stało? Deakins dalej pisał, jakby nie słyszał pytania.

- Ogłuchłeś? - znowu spytał Giles. - Czemu Harry stroi fochy? - Wiem tylko, że widział się z Frobem. - Dlaczego? - zagadnął Giles z większym zainteresowaniem. - Nie mam pojęcia - rzucił Deakins, nie przestając pisać. Giles wstał, przeciął pokój i podszedł do Deakinsa. Czego mi nie mówisz? - spytał i chwycił go za ucho. Deakins upuścił pióro, nerwowo dotknął okularów i pod sunął je wyżej, wreszcie pisnął: - On ma kłopoty. - Jakie kłopoty? - zażądał odpowiedzi Giles, wykręcając Deakinsowi ucho. - Myślę, że mogą go nawet wyrzucić ze szkoły - powiedział, pochlipując, Deakins. Giles puścił jego ucho i roześmiał się. - Wyrzucić Harry'ego? Prędzej ekskomunikują papieża zadrwił. Wróciłby do swojego biurka, gdyby nie spostrzegł kropel potu na czole kolegi. - Za co? - spytał ciszej. - Frob myśli, że on kradnie w szkolnym sklepiku - rzekł Deakins. Gdyby Deakins podniósł głowę, toby zobaczył, że Giles zbladł jak ściana. Po chwili usłyszał, że zamykają się drzwi. Wziął do ręki pióro i próbował się skupić, ale pierwszy raz w życiu nie odrobił lekcji. Kiedy Harry godzinę później wyszedł po próbie chóru, spostrzegł Fishera, który stał oparty o ścianę i na jego widok nie potrafił powściągnąć uśmiechu. W tym momencie Harry zrozumiał, kto na niego doniósł. Zignorował Fishera i pomaszerował do internatu z beztroską miną, chociaż czuł się tak, jakby za chwilę miał stanąć pod szubienicą, bo wiedział, że jeśli nie zdradzi najbliższego przyjaciela, egzekucja nie zostanie odroczona. Stał chwilę, nim zapukał do drzwi wychowawcy.

Słowo „wejść" zabrzmiało o wiele łagodniej niż wcześniej, ale gdy Harry wszedł do pokoju, napotkał to samo surowe spojrzenie. Spuścił głowę. - Clifton, muszę cię przeprosić — rzekł pan Frobisher, wsta jąc zza biurka. - Wiem już, że to nie ty jesteś winowajcą. Serce Harry'ego biło szybko, ale ogarnął go niepokój o Gilesa. - Dziękuję panu - powiedział, wciąż nie podnosząc głowy. Cisnęło mu się na usta dużo pytań, które chciałby zadać Frobowi, ale wiedział, że na żadne nie otrzyma odpowiedzi. Pan Frobisher wyszedł zza biurka i uścisnął Harry'emu dłoń, czego nigdy wcześniej nie robił. - Lepiej się pospiesz, Clifton, bo spóźnisz się na kolację. Harry wyszedł z gabinetu Froba i wolno podążył w stronę jadalni. Przy drzwiach stał Fisher ze zdziwioną miną. Harry go minął i zajął swoje miejsce na końcu ławki obok Deakinsa. Miejsce naprzeciwko było puste.

8 Giles nie pokazał się na kolacji i tej nocy jego łóżko było puste. Harry podejrzewał, że gdyby Szkoła Świętego Bedy nie przegrała dorocznych rozgrywek przeciwko Avonhurst stosunkiem trzydziestu jeden punktów, to niewielu chłopców, a nawet nauczycieli, zauważyłoby jego nieobecność. Ale pechowo dla Gilesa był to mecz na własnym boisku, toteż każdy miał swoje zdanie na temat tego, dlaczego pałkarz rozpoczynający grę nie pilnuje linii, a już zwłaszcza Fisher, który rozpowiadał na prawo i lewo, że zawieszono w prawach ucznia nie tego, kogo należało. Harry nie wyglądał niecierpliwie wakacji; nie tylko dlatego, że nie był pewien, czy jeszcze kiedyś zobaczy Gilesa, ale również z tego powodu, że to oznaczało powrót na ulicę Gorzelniczą numer 27 i przebywanie w jednym pokoju z wujkiem Stanem, który najczęściej wracał do domu pijany. Spędziwszy wieczór na przeglądaniu dawnych egzaminacyjnych prac pisemnych, Harry kładł się do łóżka około dziesiątej. Prędko zasypiał, ale po północy budził go wujek, który nieraz był tak pijany, że nie mógł trafić do łóżka. Odgłosy, jakie wydawał Stan, kiedy próbował nasikać do nocnika, nie zawsze trafiając, miały Harry'ego prześladować do końca życia. Gdy Stan zwalał się na łóżko - rzadko się przedtem rozbierał - Harry usiłował ponownie zasnąć, ale często po kilku minutach budziło go głośne pijackie chrapanie. Tęsknił do Szkoły Świętego Bedy i sypialni, którą dzielił z dwudziestoma dziewięcioma kolegami. Harry wciąż liczył na to, że w chwili roztargnienia Stanowi wymkną się jakieś szczegóły związane ze śmiercią ojca, ale wujek był przeważnie w takim stanie, że nawet najprostsze pyta-

nia pozostawiał bez odpowiedzi. Przy jednej z rzadkich okazji, kiedy był na tyle trzeźwy, by mówić, sklął Harry ego i zagroził mu, że jeśli jeszcze raz poruszy ten temat, to mu wleje. Mieszkanie w jednym pokoju ze Stanem miało tylko tę dobrą stronę, że Harry nigdy się nie spóźnił do sklepiku po odbiór gazet. Jego dzień na ulicy Gorzelniczej przebiegał według ściśle ustalonego porządku: pobudka o piątej rano, jedna grzanka na śniadanie - już nie wylizywał miski po wuju — przed szóstą zgłaszał się do pana Deakinsa, układał gazety we właściwym porządku i je doręczał. Cała operacja zajmowała mu około dwóch godzin, tak że mógł zdążyć do domu i wypić herbatę z mamą, zanim wyszła do pracy. Około wpół do dziewiątej Harry wyruszał do biblioteki, gdzie spotykał się z Deakinsem, który zawsze siedział na najwyższym schodku, czekając, aż ktoś otworzy drzwi. Po południu Harry chodził na próbę chóru do kościoła Najświętszej Marii Panny na Redcliffe, co wchodziło w zakres jego obowiązków jako stypendysty u Świętego Bedy. Lecz on nigdy nie traktował tego jak obowiązku, ponieważ śpiew sprawiał mu wielką przyjemność. Nieraz szeptał: „Panie Boże, spraw, żebym po mutacji był tenorem, a nigdy nie poproszę Cię o nic więcej". Wieczorem po powrocie do domu Harry przez dwie godziny uczył się przy kuchennym stole, a później kładł się spać, przy czym myśl o powrocie wujka Staną budziła w nim taką grozę jak oczekiwanie na zjawienie się Fishera w pierwszym tygodniu w Szkole Świętego Bedy. Tyle że Fisher przeszedł do Liceum Colstona i Harry uznał, że już nigdy się nie spotkają. Harry cieszył się na ostatni rok nauki w Szkole Świętego Bedy, chociaż zdawał sobie sprawę, jak bardzo zmieni się jego życie, jeżeli rozejdą się drogi jego i przyjaciół: dokąd pójdzie Giles - nie wiedział, Deakins dostanie się do Liceum Bristol-skiego, a on, jeżeli nie zdobędzie stypendium, równie dobrze może wrócić do Merrywood Elementary, a potem, w wieku czternastu lat, skończyć naukę i zacząć się rozglądać za pracą.

Starał się nie myśleć o konsekwencjach porażki, mimo że Stan nigdy nie przepuścił okazji, żeby mu przypomnieć, że zawsze może dostać robotę w dokach. - Przede wszystkim chłopaka nie powinno się puścić do tej dętej szkółki - wciąż przekonywał Maisie, kiedy stawiała przed nim miskę z owsianką. - Tam mu zawrócili w głowie dodawał, jakby Harry'ego nie było. Chłopak czuł, że Fisher chętnie by Stanowi przyklasnął, ale przecież on już dawno temu uznał, że wujek Stan i Fisher mają ze sobą wiele wspólnego. - Harry chyba powinien mieć szansę na lepszy los? - przeciwstawiała się Stanowi Maisie. - Dlaczego? - upierał się Stan. - Praca w dokach nadawała się dla mnie i dla jego ojca, to dlaczego nie dla niego? - rzucał ze stanowczością niedopuszczającą sprzeciwu. - Może chłopiec jest zdolniejszy od nas? - argumentowała Maisie. To na chwilę zamykało usta Stanowi, ale po następnej łyżce owsianki oświadczał: - To zależy, co przez to rozumiesz. W końcu są zdolni i zdolni. Nabierał znowu owsianki, ale już nie rozwijał tej głębokiej uwagi. Harry dzielił swoją grzankę na cztery części, słuchając tej samej kwestii powtarzanej co rano przez wujka. Nigdy nie wypowiadał własnego zdania, bo najwyraźniej Stan miał wyrobioną opinię w sprawie jego przyszłości i nic nie mogło tego zmienić. Ale Stan nie zdawał sobie sprawy, że jego ustawiczne kpinki jeszcze bardziej zachęcają Harry'ego do nauki. - Nie mogę tu tkwić przez cały dzień - rzucał wreszcie Stan, zwłaszcza gdy nie czuł się wygrany. — Niektórzy mają coś do roboty - dodawał, wstając od stołu. - I jeszcze jedno mówił, otwierając kuchenne drzwi - nikt z was nie zauważył, że z chłopaka zrobił się paniczyk. Już nawet nie wylizuje mojej miski. Bóg wie, czego oni go tam uczą w tej szkole. I z trzaskiem zamykał drzwi.

- Nie zwracaj uwagi na wujka — próbowała łagodzić matka. - Jest po prostu zazdrosny. Nie podoba mu się, że wszyscy jesteśmy z ciebie dumni. I nawet on będzie musiał zmienić swoją śpiewkę, kiedy zdobędziesz to stypendium, tak jak twój przyjaciel Deakins. - Problem w tym, mamo, że ja wcale nie jestem taki jak Deakins i zaczynam się zastanawiać, czy ta gra jest warta świeczki — wyrzucił z siebie Harry. Reszta rodziny wpatrywała się w chłopca z niedowierzaniem, w końcu pierwszy raz od wielu dni wtrącił się dziadziuś: - Szkoda, że ja nie miałem szansy uczyć się w Liceum Bri-stolskim. - Dlaczego, dziadku? - krzyknął Harry. - Bo wtedy nie musielibyśmy przez te wszystkie lata mieszkać razem z twoim wujkiem Stanem. Harry lubił swoje poranne rozwożenie prasy i to nie tylko dlatego, że mógł wyjść z domu. Po pewnym czasie poznał kilku stałych klientów pana Deakinsa; jedni słyszeli, jak śpiewał w kościele Najświętszej Marii Panny, machali do niego, kiedy dostarczał im gazetę, drudzy częstowali go herbatą, a nawet jabłkiem. Pan Deakins przestrzegał, żeby po drodze unikał dwóch psów, ale nie minęły dwa tygodnie, a obydwa witały go machaniem ogona, kiedy zsiadał z roweru. Harry ucieszył się, kiedy odkrył, że pan Holcombe jest jednym ze stałych klientów Deakinsa, i często kiedy podrzucał mu rano „Timesa", zamieniali ze sobą kilka słów. Pierwszy nauczyciel Harry'ego nie pozostawiał mu cienia wątpliwości co do tego, że nie chce go widzieć z powrotem w Merrywood Elementary, i zapewniał, że gdyby potrzebował dodatkowych lekcji, to on większość wieczorów ma wolnych. Kiedy Harry wracał do sklepiku po rozwiezieniu prasy, pan Deakins zawsze wsuwał mu do torby tabliczkę czekolady na drogę. To przywoływało Harry'emu wspomnienie Gilesa. Często się zastanawiał, co się stało z przyjacielem. Ani on, ani

Deakins nie mieli o nim żadnych wiadomości od dnia, kiedy pan Frobisher wezwał Harry'ego do gabinetu. Poza tym przed powrotem do domu Harry zawsze przystawał przed gablotką i podziwiał zegarek, na którego kupno, jak wiedział, nie będzie go stać. Nawet nie pytał pana Deakinsa o cenę. W tygodniu zdarzały się dwa stałe odstępstwa od ustalonego porządku dnia. Harry zawsze spędzał sobotni ranek z Old Jackiem, któremu przynosił wszystkie egzemplarze „Timesa" z zeszłego tygodnia, a w niedzielny wieczór, po wywiązaniu się z obowiązków w kos'ciele Najświętszej Marii Panny, pośpiesznie przemierzał miasto, żeby zdążyć do kościoła Narodzenia Pańskiego na nabożeństwo wieczorne. Słabowita panna Monday jaśniała dumą, kiedy wykonywał solową partię dyszkantu. Miała tylko nadzieję, że dożyje chwili, kiedy Harry zacznie studiować w Cambridge. Zamierzała mu powiedzieć o chórze w Kolegium Królewskim, ale dopiero wtedy, gdy dostanie się do Liceum Bristolskiego. - Czy pan Frobisher mianuje cię starostą? - zapytał Old Jack, nim Harry zdążył zająć swoje zwykłe miejsce naprzeciwko niego. - Nie mam pojęcia - odparł Harry. - Wie pan, on zawsze mówi - tu Harry pociągnął za klapy marynarki - „Clifton, w życiu dostajesz to, na co zasługujesz, nie więcej i z pewnością nie mniej". Old Jack zachichotał i w ostatniej chwili się powstrzymał, żeby nie powiedzieć: Nieźle odgrywasz Froba. - Wobec tego założę się, że zostaniesz starostą - powiedział. - Lepiej, żebym zdobył stypendium na naukę w Liceum Bri-stolskim - oświadczył Harry nagle nad wiek poważnym głosem. - A co z twoimi przyjaciółmi, Barringtonem i Deakin-sem? - zagadnął Old Jack, usiłując wprowadzić pogodniejszy nastrój. - Oni też są przeznaczeni do wyższych celów? - Deakinsa nigdy nie zrobią starostą - powiedział Harry. -On nie umie zadbać nawet o siebie, a co dopiero o innych.

W każdym razie liczy na to, że będzie funkcyjnym w bibliotece, a ponieważ nikt inny nie chce się tego podjąć, pan Frobisher nie będzie się długo zastanawiał. - A co z Barringtonem? - Nie jestem pewien, czy wróci do szkoły w następnym trymestrze — powiedział Harry ze smutkiem. - A jeżeli nawet, to jestem pewien, że nie mianują go starostą. - Nie doceniasz jego ojca - zauważył Old Jack. - Ten człowiek bez wątpienia znajdzie sposób, żeby jego syn zjawił się w szkole pierwszego dnia trymestru. I nie ryzykowałbym zakładu o to, że nie zostanie starostą. - Miejmy nadzieję, że ma pan rację - rzekł Harry. - A jeśli tak, to przypuszczam, że śladem ojca pójdzie do Eton? - Jeżeli będzie miał coś do powiedzenia, to nie. Giles wolałby być razem ze mną i Deakinsem w Liceum Bristolskim. - Jeżeli nie pójdzie do Eton, to mało prawdopodobne, że się dostanie do liceum. Tam egzamin wstępny należy do najtrudniejszych w kraju. - Powiedział mi, że ma pewien plan. - Lepiej, żeby to był bardzo dobry plan, jeśli Giles chce zwieść ojca i egzaminatorów. Harry się nie odezwał. - A co słychać u twojej matki? - Old Jack zmienił temat, bo widać chłopiec nie chciał już mówić o Gilesie. - Właśnie awansowała. Teraz jest kierowniczką kelnerek w Sali Palmowej i podlega bezpośrednio panu Framptonowi, dyrektorowi hotelu. - Musisz być z niej bardzo dumny - zauważył Old Jack. - Tak, proszę pana. I zamierzam to okazać. - W jaki sposób? Harry zwierzył się Jackowi ze swojego sekretu. Stary człowiek wysłuchał go z uwagą i od czasu do czasu skinieniem głowy wyrażał aprobatę. Dostrzegał pewną drobną przeszkodę, ale nie była ona nie do pokonania.

Kiedy Harry wrócił do sklepiku po ostatniej przed powrotem do szkoły rundzie z gazetami, pan Deakins dał mu w nagrodę szylinga. - Jesteś najlepszym gazeciarzem ze wszystkich, jakich do tej pory miałem - powiedział. - Dziękuję panu. - Harry schował pieniądze do kieszeni. -A czy mogę pana o coś zapytać? - Tak, Harry. Oczywiście. Harry podszedł do gablotki, gdzie na najwyższej półeczce leżały dwa zegarki. - Ile kosztuje ten? - zapytał, wskazując zegarek marki Ingersoll. Pan Deakins się uśmiechnął. Od kilku tygodni czekał na to pytanie Harry'ego i miał gotową odpowiedź. - Sześć szylingów - odparł. Harry nie wierzył własnym uszom. Był pewien, że coś tak wspaniałego musi kosztować ponad dwa razy więcej. Jednak mimo że co tydzień odkładał połowę zarobków, to nawet z premią od pana Deakinsa brakowało mu szylinga. - Ale wiesz, Harry, że to damski zegarek? - spytał pan Deakins. - Tak, proszę pana - odparł chłopiec. - Chciałem go ofiarować matce. - W takim razie możesz go mieć za pięć szylingów. Harry nie wierzył swemu szczęściu. - Dziękuję — powiedział i wręczył Deakinsowi cztery szy lingi, jedną monetę sześciopensową, jedną trzypensową i trzy jednopensówki, całkiem opróżniwszy kieszenie. Pan Deakins wyjął z gabloty zegarek, dyskretnie usunął nalepkę z ceną szesnastu szylingów i umieścił go w zgrabnym pudełeczku. Harry wyszedł ze sklepiku, pogwizdując. Pan Deakins uśmiechnął się i umieścił w kasie banknot dziesięcioszylingowy, zadowolony, że wywiązał się ze swojej części umowy.

9 Zadźwięczał dzwonek. - Czas się rozbierać - powiedział pierwszego wieczoru sta rosta pełniący dyżur w sypialni nowo przyjętych chłopców. Wszyscy są tacy mali i bezradni, myślał Harry. Kilku najwyraźniej z trudem hamowało łzy, inni rozglądali się dokoła, niepewni, co mają robić. Jeden chłopiec stał twarzą do ściany i cały się trząsł. Harry szybko do niego podszedł. - Jak się nazywasz? - zapytał łagodnie. - Stevenson. - A ja jestem Clifton. Witaj w Szkole Świętego Bedy. - A ja się nazywam Tewkesbury - odezwał się chłopiec, który stał po drugiej stronie łóżka Stevensona. - Witaj u Świętego Bedy, Tewkesbury. - Dziękuję, Clifton. Mój ojciec i dziadek chodzili tutaj, a potem poszli do Eton. - Nie wątpię - rzekł Harry. -I założę się, że byli kapitanami drużyny Eton w rozgrywkach przeciwko Harrow na stadionie Lorda - dodał, natychmiast żałując wypowiedzianych słów. - Nie, mój ojciec był mokrym bobem - powiedział niepo-ruszony Tewkesbury - a nie suchym bobem. - Mokrym bobem? - spytał Harry. - Był kapitanem drużyny Oksfordu w regatach wioślarskich przeciwko Cambridge. Stevenson wybuchnął płaczem. - O co chodzi? - spytał Harry, przysiadłszy obok niego na łóżku. - Mój tata jest motorniczym. Wszyscy przestali się rozpakowywać i wbili wzrok w Ste-vensona. - Naprawdę? - rzekł Harry. - Wobec tego zdradzę ci se-

kret - dodał tak głos'no, żeby każdy chłopiec w sypialni go słyszał. -Ja jestem synem dokera. Nie byłbym zdziwiony, gdybym się dowiedział, że jesteś' nowym stypendystą chórzystą. - Nie - zaprzeczył Stevenson. - Mam stypendium otwarte. - Gratuluję. - Harry uścisnął mu dłoń. - Kontynuujesz długą i zaszczytną tradycję. - Dziękuję. Ale mam kłopot - szepnął chłopiec. - Co takiego, Stevenson? - Brak mi pasty do zębów. - Nie martw się, stary - wtrącił się Tewkesbury. - Matka zawsze pakuje mi zapasową. Harry się uśmiechnął. Zadzwonił dzwonek. - Wszyscy do łóżek - nakazał Harry, zmierzając ku drzwiom. Usłyszał szept. - Dziękuję za pastę. - Drobiazg, stary. - A teraz - powiedział Harry, gasząc światło - nie chcę słyszeć ani słowa aż do jutrzejszego dzwonka o wpół do siódmej. - Odczekał kilka chwil. Ktoś coś szepnął. - Nie żartuję: ani słowa. — Uśmiechał się, schodząc na dół do pokoju starostów ze starszej klasy, gdzie byli Deakins i Barrington. Kiedy Harry zgłosił się do Szkoły Świętego Bedy pierwszego dnia trymestru, spotkały go dwie niespodzianki. Ledwo stanął w drzwiach, pan Frobisher poprosił go na bok. - Gratuluję, Clifton - powiedział cicho. - To zostanie ogłoszone dopiero jutro na porannym apelu, ale zostaniesz nowym kapitanem szkoły. - To Giles powinien nim być - rzucił bez namysłu Harry. - Barrington będzie kapitanem sportowym i... Harry aż podskoczył, słysząc, że jego przyjaciel wraca do szkoły. Old Jack miał rację, kiedy mówił, że pan Hugo znajdzie sposób, żeby syn pojawił się w szkole pierwszego dnia trymestru. Gdy kilka chwil później do szkoły wszedł Giles, chłopcy uścisnęli sobie ręce i Harry nigdy nie wspomniał o sprawie, o której obaj musieli dobrze pamiętać.

- I jakie są te nowe knoty? - spytał Giles, ledwo Harry wszedł do pokoju. - Jeden z nich przypomina mi ciebie - odparł Harry. - Pewno Tewkesbury. - Znasz go? - Nie, ale papa był w Eton w tym samym czasie co jego ojciec. - Powiedziałem mu, że jestem synem dokera - rzekł Harry, opadłszy na jedyne wygodne krzesło w pokoju. - Naprawdę? A czy on ci powiedział, że jest synem członka gabinetu? Harry się nie odezwał. - Czy są jacyś inni, na których powinienem mieć oko? -spytał Giles. - Stevenson - odparł Harry. - On jest kimś pomiędzy Dea-kinsem a mną. - To lepiej zamknijmy drzwi na schody pożarowe, zanim zwieje. Harry często myślał o tym, gdzie by teraz był, gdyby tamtej nocy Old Jack nie nakłonił go do powrotu do Świętego Bedy. - Jaką jutro mamy pierwszą lekcję? - spytał Harry, sprawdzając plan. - Łacinę - poinformował Deakins. - Właśnie dlatego przerabiam z Gilesem pierwszą wojnę punicką. - Dwieście sześćdziesiąt cztery do dwieście czterdzieści jeden przed Chrystusem - obwieścił Giles. - Założę się, że to ci sprawia frajdę - rzucił Harry. - Tak, owszem - odparł Giles. - I wprost nie mogę się doczekać dalszego ciągu, drugiej wojny punickiej. - Dwieście osiemnaście do dwieście jeden przed Chrystusem - pochwalił się Harry. - Zawsze mnie zdumiewa, skąd Grecy i Rzymianie wiedzieli, kiedy dokładnie urodzi się Chrystus - wyznał Giles. - Ho, ho! - rzucił Harry. Deakins się nie roześmiał, tylko powiedział:

- I na koniec musimy przeanalizować trzecią wojnę pu-nicką, sto czterdzieści dziewięć do sto czterdzieści sześć przed Chrystusem. - Naprawdę musimy wiedzieć o wszystkich trzech? - spytał Giles. Kościół Najświętszej Marii Panny na Redcliffe pękał w szwach; mieszkańcy miasta oraz przedstawiciele środowisk uniwersyteckich tłumnie przybyli na nabożeństwo adwentowe, aby wysłuchać ośmiu lekcji i ośmiu kolęd. Chórzyści wkroczyli do kościoła i wolno podążali nawą, śpiewając „O, przybywajcie wierni", po czym zajęli miejsca w stallach dla chóru. Dyrektor szkoły odczytał pierwszą lekcję. Potem chór zaśpiewał Miasteczko Betlejem. Tablica wskazująca porządek nabożeństwa informowała, że solistą, który wykona trzecią zwrotkę, będzie Harry Clifton. „Dziecino Boża z Betlejem, na zawsze wśród nas żyj...": Matka Harry'ego siedziała dumnie w ławce w trzecim rzędzie, a stara kobieta obok niej chciałaby obwieścić wszystkim zgromadzonym, że słuchają śpiewu jej wnuka. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie Maisie nie słyszał ani jednego dźwięku, ale nikt by się tego nie domyślił z jego zadowolonej miny. Wujka Staną nigdzie nie było widać. Kapitan sportowy odczytał drugą lekcję, a gdy wrócił na swoje miejsce, Harry spostrzegł, że siedzi on obok dystyngowanego mężczyzny ze srebrną czupryną, którym musiał być sir Walter Barrington. Giles kiedyś mu powiedział, że jego dziadek mieszka w jeszcze większym domu niż on, ale Harry nie sądził, żeby to było możliwe. Po drugiej stronie Gilesa siedzieli jego matka i ojciec. Pani Barrington uśmiechnęła się do Har-ry'ego, ale pan Barrington ani razu nie spojrzał w jego stronę. Gdy organy poddały melodię kolędy Trzej królowie, wierni powstali i gromko ją odśpiewali. Następną lekcję odczytał pan Frobisher i teraz miał nastąpić, zdaniem panny Monday, punkt kulminacyjny nabożeństwa. Tysiąc zgromadzonych słuchało

z zapartym tchem, gdy Harry s'piewał Cichą noc tak czysto i pewnie, że nawet dyrektor szkoły się uśmiechał. Deakins, funkcyjny biblioteczny, przeczytał następną lekcję. Harry kilkakrotnie przećwiczył z nim słowa Ewangelii świętego Marka. Deakins próbował się wykręcić z tej pańszczyzny, jak to określił, ale pan Frobisher nalegał; wszak czwartą lekcję zawsze czyta bibliotekarz. Deakins nie mógł się równać z Gi-lesem, ale był całkiem niezły. Harry mrugnął do niego, kiedy poczłapał na swoje miejsce obok rodziców. Teraz chór wstał, żeby odśpiewać In dulci jubilo, podczas gdy zgromadzeni pozostali na miejscach. Harry uważał tę kolędę za jedną z najtrudniejszych w repertuarze ze względu na nietypową harmonię. Pan Holcombe zamknął oczy, żeby lepiej słyszeć starszego ucznia, solistę chóru. Harry wykonywał Niechaj wyśpiewują wszystkie serca, kiedy nauczycielowi się wydało, że słyszy nieznaczne, prawie nieuchwytne załamanie głosu. Pomyślał, że Harry musi być przeziębiony. Ale panna Monday poznała prawdę. Tyle razy słyszała przedtem te wczesne oznaki. Prosiła Boga, żeby to była pomyłka, ale wiedziała, że jej modły nie zostaną wysłuchane. Harry dotrwa do końca nabożeństwa i tylko garstka obecnych zda sobie sprawę z tego, co się stało. Będzie nawet w stanie kontynuować śpiew przez kilka tygodni, a może miesięcy, ale gdy nadejdzie Wielkanoc, już inny chłopiec będzie śpiewać Weselmy się, Pan nam zmartwychwstał. Stary człowiek, który zjawił się w kościele kilka chwil po rozpoczęciu nabożeństwa, był jednym z tych, którzy wiedzieli, co się wydarzyło. Old Jack wyszedł tuż przed udzieleniem przez biskupa ostatniego błogosławieństwa. Wiedział, że Harry odwiedzi go nie wcześniej niż w następną sobotę, co da mu dość czasu, żeby się zastanowić nad odpowiedzią na nieuniknione pytanie. - Clifton, czy możemy zamienić kilka słów na osobności? -zagadnął pan Frobisher, kiedy zadzwonił dzwonek oznajmiający koniec odrabiania lekcji. - Przyjdź do mojego gabinetu.

Harry nigdy nie zapomni chwili, kiedy ostatnio słyszał te słowa. Gdy Harry wszedł do gabinetu, wychowawca wskazał mu miejsce przy kominku, czego nigdy wcześniej nie robił. - Chciałbym cię zapewnić, Harry - znowu coś nowego -że mimo iż nie możesz już śpiewać w chórze, zachowasz swoje stypendium. My u Świętego Bedy dobrze wiemy, że twój udział w życiu szkoły jest znaczący i nie ogranicza się do kaplicy. - Dziękuję panu - rzekł Harry. - Musimy jednak pomyśleć o twojej przyszłości. Nauczyciel muzyki mówi, że minie trochę czasu, zanim twój głos wróci do normy, co, jak się obawiam, oznacza, że musimy spojrzeć realnie na twoje szanse uzyskania stypendium dla chórzysty w Liceum Bristolskim. - Nie mam żadnych szans - powiedział spokojnie Harry. - Muszę się z tobą zgodzić - przyznał Frobisher. - Cieszę się, że rozumiesz sytuację. Ale z przyjemnością wysunę twoją kandydaturę do stypendium otwartego w tym liceum - ciągnął. -Jednakże - dodał, zanim Harry zdążył zareagować zważywszy na okoliczności, może uznasz, że miałbyś więcej szans na stypendium, powiedzmy, w Liceum Colstona czy w Kolegium Królewskim w Gloucester, gdzie egzaminy wstępne są dużo łatwiejsze. - Nie, dziękuję panu - rzekł Harry. - Moim pierwszym wyborem nadal jest Liceum Bristolskie. Równie stanowczo oznajmił to w poprzednią sobotę Old Jackowi, kiedy jego mentor przebąkiwał, że nie należy palić za sobą mostów. - No dobrze - powiedział pan Frobisher, który nie spodziewał się innej odpowiedzi, ale mimo to uważał, że jego obowiązkiem jest wskazanie innych możliwości. - A teraz obróćmy tę niepomyślną sytuację na twoją korzyść. - Ale jak to zrobić, proszę pana? - No cóż, teraz, kiedy jesteś zwolniony z codziennych prób chóru, będziesz miał więcej czasu na przygotowania do egzaminu wstępnego.

- Tak, ale ja mam jeszcze obowiązki... - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby twoje obowiązki jako kapitana szkoły były mniej uciążliwe. - Dziękuję. - Przy okazji, Harry—ciągnął pan Frobisher, wstając z krzesła - przeczytałem właśnie twoją pracę na temat Jane Austen i zafascynowała mnie sugestia, że gdyby panna Austen mogła pójść na uniwersytet, może nigdy by nie napisała powieści, a nawet gdyby to zrobiła, prawdopodobnie jej proza nie byłaby tak wnikliwa. - Czasem nie jest źle być pokrzywdzonym przez los - zauważył Harry. - To nie zabrzmiało jak z Jane Austen - orzekł pan Frobisher. - Bo to nie są jej słowa - powiedział Harry. - To powiedział ktoś, kto nie wstąpił na uniwersytet - dodał bez wyjaśnienia. Maisie spojrzała na swój nowy zegarek i uśmiechnęła się. - Harry, muszę już wyjść, jeżeli mam się nie spóźnić do pracy. - Jasne, mamo. - Harry poderwał się od stołu. - Pójdę z tobą do przystanku tramwajowego. - Harry, myślisz o tym, co będziesz robił, jak nie zdobędziesz tego stypendium? - matka zadała pytanie, od którego powstrzymywała się od wielu tygodni. - Myślę bezustannie - odparł Harry, otwierając jej drzwi. -Ale nie będę miał wielkiego wyboru. Będę musiał wrócić do Merrywood Elementary, a po skończeniu czternastu lat zakończę naukę i rozejrzę się za pracą.

10 - Jesteś gotów stanąć przed egzaminatorami, mój chłopcze? -spytał Old Jack. - Jak najbardziej - odparł Harry. - Przy okazji, posłuchałem pana rady i przejrzałem prace egzaminacyjne z ostatnich dziesięciu lat. Miał pan rację, niektóre pytania pojawiają się regularnie według określonego schematu. - To dobrze. A co z twoją łaciną? Nie możemy jej oblać, choćbyśmy jak najlepiej wypadli w innych przedmiotach. Harry się uśmiechał, kiedy Old Jack mówił „my". - Dzięki Deakinsowi uzyskałem sześćdziesiąt dziewięć punktów podczas egzaminu próbnego, mimo że kazałem Hannibalowi przekroczyć Andy. - To tylko jakieś dziewięć tysięcy pięćset kilometrów - zachichotał Old Jack. - A jak myślisz, co ci może przysporzyć najwięcej kłopotów? - Czterdziestu chłopaków ze Szkoły Świętego Bedy, którzy też przystąpią do egzaminu, nie mówiąc o dwustu pięćdziesięciu z innych szkół. - Nie myśl o nich - poradził Old Jack. - Jeżeli pokażesz, co potrafisz, oni ci nie zagrożą. Harry nic nie powiedział. - A co się dzieje z twoim głosem? - zagadnął Old Jack, który zawsze zmieniał temat, ilekroć Harry popadał w milczenie. - Nic nowego - odparł Harry. — Miną tygodnie, zanim będę wiedział, czy jestem tenorem, barytonem czy basem, no i nie wiadomo, jaki będzie mój głos. Jedno jest pewne: Liceum Bristolskie nie zaoferuje mi stypendium chórzysty, skoro jestem jak ten koń ze złamaną nogą. - Weź się w garść! - powiedział Old Jack. - Nie jest tak źle. C12

- Jest gorzej - rzekł Harry. - Bo gdybym był koniem, toby mnie zastrzelili i skrócili moje cierpienia. Old Jack się roześmiał. - Kiedy są egzaminy? — rzucił pytanie, chociaż znał odpowiedź. - Od czwartku za tydzień. Zaczynamy o dziewiątej od wiadomości ogólnych, a potem jest pięć innych egzaminów pisemnych, ostatni z języka angielskiego o czwartej. - To dobrze, że kończysz na swoim ulubionym przedmiocie. - Miejmy nadzieję - westchnął Harry. - Żeby tylko było pytanie z Dickensa, bo nie było takiego od trzech lat. Dlatego czytam jego książki do późnej nocy. - Wellington pisał w pamiętnikach, że najgorszy moment bitwy to czekanie na wschód słońca, kiedy ma się rozpocząć walka - zauważył Old Jack. - Zgadzam się z Żelaznym Księciem, a to znaczy, że nie będę się wysypiał przez najbliższe dwa tygodnie. - To jeszcze jeden powód, Harry, żebyś nie przychodził do mnie w przyszłą sobotę. Powinieneś lepiej wykorzystać ten czas. W każdym razie, jeśli pamiętam, dzisiaj są twoje urodziny. - Skąd pan wie? - Przyznam, że nie wyczytałem tego w kronice dworskiej „Timesa". Ale skoro przypadały tego dnia w zeszłym roku, zaryzykowałem i kupiłem ci mały prezent. Sięgnął po paczuszkę owiniętą w stronę wydartą z gazety z ubiegłego tygodnia i podał Harry'emu. - Dziękuję panu - powiedział Harry i rozwiązał sznurek. Zdjął gazetę, otworzył granatowe pudełeczko i spojrzał z nie dowierzaniem na męski zegarek marki Ingersoll, który ostatnio widział w gablocie w sklepiku pana Deakinsa. - Dziękuję - powtórzył, założywszy zegarek na rękę. Przez dłuższy czas nie mógł od niego oderwać oczu i tylko się zastanawiał, jakim cudem Old Jack wysupłał sześć szylingów.

W dniu egzaminu Harry obudził się na długo przed wschodem słońca. Nie zjadł śniadania, przejrzał natomiast jeszcze kilka prac egzaminacyjnych na temat wiadomości ogólnych; sprawdził stolice różnych krajów od Niemiec po Brazylię, daty rządów premierów od Walpole'a do Lloyda George'a i okresy panowania monarchów od króla Alfreda po Jerzego V. Godzinę później był gotów stanąć do egzaminu. I znów posadzono go w pierwszym rzędzie między Barring-tonem i Deakinsem. Zastanawiał się, czy to ostatni raz. Kiedy zegar na wieży wybił dziesiątą, kilku nauczycieli przeszło wzdłuż rzędów ławek, wręczając arkusze egzaminacyjne czterdziestu zdenerwowanym chłopakom. Hm, trzydziestu dziewięciu zdenerwowanym chłopakom i Deakinsowi. Harry powoli przeczytał pytania. Kiedy doszedł do setnego, pozwolił sobie na uśmiech. Sięgnął po pióro, zanurzył je w kałamarzu i zabrał się do pisania. Czterdzieści minut później dotarł znowu do pytania numer sto. Spojrzał na zegarek; miał jeszcze dziesięć minut na sprawdzenie swoich odpowiedzi. Zatrzymał się na moment przy pytaniu trzydziestym czwartym i zastanowił nad tym, co napisał. Czy to 01iver Cromwell czy Thomas Cromwell został osadzony w Tower za zdradę? Przypomniał sobie los kardynała Wolseya i wybrał człowieka, który zajął jego miejsce jako lord kanclerz. Gdy znowu zaczął bić zegar, Harry doszedł do pytania numer dziewięćdziesiąt dwa. Zanim zabrano mu pracę, prędko rzucił okiem na osiem końcowych odpowiedzi; na ostatniej dotyczącej Charlesa Lindbergha jeszcze nie wysechł atrament. W czasie dwudziestominutowej przerwy Harry, Giles i Dea-kins przespacerowali się wokół boiska krykietowego, gdzie zaledwie tydzień temu Giles zdobył sto punktów. - Arno, amas, amat — wyrecytował Deakins, który pedantycznie przerabiał z przyjaciółmi koniugacje, ani razu nie zaglądając do podręcznika łaciny. - Amamus, amatis, amant- powtarzał Harry, kiedy wracali na salę egzaminacyjną.

Kiedy godzinę później Harry oddał pracę z łaciny, był pewien, że zasłużył na więcej niż wymagane sześćdziesiąt punktów, i nawet Giles miał zadowoloną minę. Gdy szli w trójkę do jadalni, Harry objął ramieniem Deakinsa i powiedział: - Dzięki, stary. Przeczytawszy późnym przedpołudniem pytania egzaminacyjne z geografii, Harry podziękował w duchu swojemu sekretnemu sprzymierzeńcowi. Old Jack przekazał mu w ciągu lat ogrom wiedzy, nigdy nie dając mu odczuć, że udziela lekcji. W czasie lunchu Harry nawet nie sięgnął po nóż czy widelec. Giles poprzestał na połowie porcji zapiekanej wieprzowiny, a Deakins jadł bez końca. Tematem pierwszego egzaminu pisemnego po południu była historia, która nie przysporzyła Harry'emu żadnych kłopotów. Henryk VIII, Elżbieta, Raleigh, Drake, Napoleon, Nelson i Wellington - wszystkich wprowadził na pole egzaminacyjnej bitwy, a potem odesłał na tyły. Egzamin z matematyki był o wiele łatwiejszy, niż się spodziewał, a Giles nawet myślał, że udało mu się zdobyć następną setkę. Podczas ostatniej przerwy Harry wrócił do swojego pokoju nauki i przejrzał pracę, którą napisał na temat Davida Copper-fielda, przekonany, że wypadnie celująco w swoim ulubionym przedmiocie. Wolno wracał na salę egzaminacyjną, w kółko powtarzając ulubione wyrażenie pana Holcombea: Skoncentruj się. Spojrzał na ostatni arkusz egzaminacyjny i przekonał się, że w tym roku królują Thomas Hardy i Lewis Carroll. Harry czytał Burmistrza z Casterbridge i Alicję w krainie czarów, ale Szalony Kapelusznik, Michael Henchard i Kot Cheshire nie byli mu tak dobrze znani jak Peggotty, doktor Chillip i Barkis. Wolno wodził piórem po papierze i kiedy zegar wybił kolejną godzinę, nie był pewien, czy sprostał zadaniu. Wyszedł z sali na popołudniowe słońce trochę przygnębiony, chociaż po minach rywali było widać, że dla nikogo ten temat nie był łatwy. To mu nasunęło myśl, że być może nadal ma szansę.

Potem nastąpiło to, co pan Holcombe często określał jako najgorszą część każdego egzaminu: dni niekończącego się oczekiwania na chwilę, kiedy wyniki zostaną oficjalnie wywieszone na szkolnej tablicy ogłoszeń, czas, kiedy chłopcy robią coś, czego później żałują, niemal jakby woleli, żeby ich zawieszono w prawach ucznia, niż żeby mieli poznać swój los. Jednego przyłapano, jak za szopą na rowery pił cydr, drugi palił wood-binea w ubikacji, a trzeciego widziano, jak o późnej porze, kiedy w internacie gaszą światło, wychodził z kina. Giles nie zdobył ani jednego punktu w następną sobotę; jego pierwszą w sezonie. Deakins wrócił do biblioteki, a Harry chodził na długie spacery, wielokrotnie powtarzając w myślach każdą odpowiedź. To jednak nie polepszało sprawy. W niedzielę po południu Giles miał długi trening, w poniedziałek Deakins niechętnie przekazał swoje obowiązki nowemu uczniowi, który miał się opiekować biblioteką, a we wtorek Harry przeczy tał Z dala od zgiełku i zaklął w głos. W środową noc Giles i Harry rozmawiali do rana, a Deakins mocno spał. W ten czwartkowy ranek na długo przed wybiciem dziesiątej czterdziestu chłopaków kręciło się po dziedzińcu; z rękami w kieszeniach, ze spuszczonymi głowami czekali na pojawienie się dyrektora. Chociaż każdy wiedział, że doktor Oak-shott nie ukaże się ani minutę wcześniej, ani minutę później, za pięć dziesiąta prawie wszyscy wbili wzrok w drzwi domu dyrektora i czekali, aż się otworzą. Pozostali wznieśli oczy na zegar na budynku auli, w myślach nakłaniając wskazówkę, żeby poruszała się trochę szybciej. Z pierwszym uderzeniem zegara wielebny Samuel Oakshott otworzył frontowe drzwi i wyszedł na dróżkę. W jednej ręce trzymał kartkę, w drugiej cztery gwoździki. Ten człowiek niczego nie zostawiał na los szczęścia. Dotarłszy na koniec dróżki, otworzył furtkę i przemierzył dziedziniec zwykłym krokiem, nie zwracając uwagi na wszystkich wokół. Chłopcy prędko usunęli się na boki, tworząc dyrektorowi przejście. Gdy zegar

wybijał dziesiąte uderzenie, Oakshott stanął przed szkolną tablicą ogłoszeń. Wywiesił kartkę z wynikami egzaminów i bez słowa odszedł. Czterdziestu chłopaków ruszyło ławą, tłocząc się wokół tablicy. Nikt się nie dziwił, że Deakins otwiera listę z dziewięćdziesięcioma dwoma punktami i że przyznano mu stypendium Peloauin na naukę w Liceum Bristolskim. Giles podskoczył, nie kryjąc ulgi, gdy ujrzał przy swoim nazwisku sześćdziesiąt cztery punkty. Obaj się odwrócili, szukając wzrokiem przyjaciela. Harry stał sam, z dala od zgiełku.

MAISIE CLIFTON 1920-1936

11 Kiedy braliśmy z Arthurem ślub, nie było żadnej pompy, ale wiadomo, że ani Tancockowie, ani Cliftonowie nigdy nie śmierdzieli groszem. Najwięcej, bo pół korony, kosztowało zamówienie chóru, ale naprawdę było warto. Zawsze chciałam śpiewać w chórze panny Monday i choć mi powiedziała, że mam dobry głos, nie nadawałam się, bo nie umiałam czytać ani pisać. Przyjęcie weselne, jeśli można to tak nazwać, odbyło się w szeregowym domku rodziców Arthura przy ulicy Gorzelniczej; baryłka piwa, trochę kanapek z masłem orzechowym i wieprzowina zapiekana w cieście. Mój brat Stan przyniósł nawet własną rybę z frytkami. W dodatku musieliśmy wcześniej wyjść, żeby zdążyć na ostatni autobus do Weston-super-Mare, dokąd się wybieraliśmy w podróż poślubną. W piątek wieczorem Arthur wynajął pokój w pensjonacie nad samym morzem, a ponieważ padało przez prawie cały weekend, rzadko wychodziliśmy z sypialni. Czułam się nieswojo, że drugi raz, kiedy byłam z mężczyzną, to też było w Weston-super-Mare. Zamurowało mnie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Arthura nago. Ciemnoczerwona, niedbale zszyta blizna przecinała cały jego brzuch. To ci przeklęci Niemcy. Nigdy nie mówił, że był ranny na wojnie. Nie zdziwiłam się, że jak tylko zrzuciłam halkę, Arthur się podniecił, ale muszę przyznać, że myślałam, że zzuje trzewiki, zanim zaczniemy się kochać. Wynieśliśmy się z pensjonatu w niedzielę po południu i złapaliśmy ostatni autobus do Bristolu, bo Arthur musiał się zgłosić w stoczni na szóstą rano w poniedziałek. Po ślubie Arthur przeniósł się do naszego domu - tylko do czasu, kiedy będziemy mogli sobie pozwolić na własny kąt, jak powiedział mojemu ojcu, co zwykle znaczyło, do chwili, kiedy jedno z naszych rodziców pożegna się z tym światem. W każdym

razie, odkąd sięgam pamięcią, obie nasze rodziny mieszkały na ulicy Gorzelniczej. Arthur był uszczęśliwiony, kiedy mu powiedziałam, że jestem przy nadziei, bo chciał mieć co najmniej szóstkę dzieci. Martwiłam się, czy to pierwsze będzie jego dzieckiem, ale skoro tylko mama i ja znałyśmy prawdę, nie było powodu, żeby coś podejrzewał. Osiem miesięcy później urodziłam chłopca i dzięki Bogu nic nie wskazywało na to, że Arthur nie jest jego ojcem. Na chrzcie nadaliśmy mu imię Harold, co ucieszyło mojego tatę, bo znaczyło, że jego imię przetrwa następne pokolenie. Od tej pory uważałam za pewne, że - jak mama i babcia -będę siedzieć w domu i co drugi rok rodzić kolejnego potomka. W końcu Arthur wywodził się z ośmioosobowej rodziny, a ja byłam czwarta z pięciorga rodzeństwa. Ale tak wypadło, że Harry jest moim jedynym dzieckiem. Arthur zwykle przychodził z pracy prosto do domu, żeby trochę pobyć z synkiem, zanim ułożyłam go do snu. Kiedy nie pojawił się tego piątkowego wieczoru, przypuszczałam, że wybrał się do pubu z moim bratem. Ale gdy Stan wtoczył się po północy do domu, pijany jak bela, wymachując plikiem pięciofuntówek, Arthura z nim nie było. Stan dał mi piątaka, więc sobie pomyślałam, że może obrabował bank. Ale jak go spytałam, gdzie jest Arthur, przestał się odzywać. Tej nocy nie położyłam się spać, przesiedziałam na schodku, czekając na powrót męża. Od kiedy się pobraliśmy, Arthur nigdy nie spędził nocy poza domem. Choć Stan wytrzeźwiał do następnego ranka, to kiedy zszedł do kuchni, przy śniadaniu nie powiedział ani słowa. Jak go pytałam, gdzie jest Arthur, twierdził, że go nie widział od momentu, gdy odbili kartę po pracy wczoraj wieczorem. Nie jest trudno poznać, kiedy Stan kłamie, bo nie patrzy wtedy w oczy. Chciałam go mocniej przycisnąć, gdy usłyszałam walenie do drzwi. W pierwszej chwili pomyślałam, że to Arthur, i pośpieszyłam, żeby otworzyć.

Kiedy to zrobiłam, do domu wpadli dwaj policjanci, wbiegli do kuchni, rzucili się na Staną, skuli go kajdankami i oznajmili, że jest aresztowany za włamanie. Teraz wiedziałam, skąd ten zwitek piątek. - Nic nie ukradłem - protestował Stan. - Pan Barrington dał mi te pieniądze. - Nie opowiadaj bzdur, Tancock - rzucił pierwszy gliniarz. - Ale to najświętsza prawda, panie władzo - bronił się Stan, kiedy go wywlekali z domu. Wiedziałam, że tym razem nie kłamał. Zostawiłam Harry'ego z moją mamą i biegiem puściłam się do stoczni, bo liczyłam, że Arthur stawił się na poranną zmianę i będzie mógł mi powiedzieć, dlaczego Stan został aresztowany. Wolałam nie myśleć, że Arthur też siedzi. Człowiek przy bramie oznajmił, że nie widział Arthura przez cały ranek. Ale jak sprawdził listę pracowniczą, zdziwił się, bo Arthur nie odbił karty zegarowej poprzedniego wieczoru. Powiedział mi tylko tyle: - Nie moja wina. Nie stałem w bramie wczoraj wieczorem. Dopiero później mnie zastanowiło, dlaczego użył słowa „wina". Poszłam do stoczni i wypytywałam kumpli Arthura, ale wszyscy powtarzali jak papugi jedno zdanie: „Nie widziałem go, odkąd odbił kartę wczoraj wieczorem". Potem szybko odwracali się na pięcie. Chciałam już odejść i wybrać się do więzienia, żeby się dowiedzieć, czy Arthura też zamknęli, kiedy zobaczyłam starego człowieka, który przeszedł obok ze spuszczoną głową. Pobiegłam za nim, myśląc, że każe mi się odczepić albo będzie twierdził, że nie wie, o czym mówię. Ale gdy do niego podeszłam, zdjął czapkę i powiedział: - Dzień dobry. Zdziwiona jego grzecznością nabrałam odwagi i zapytałam, czy widział dziś rano Arthura. - Nie - odparł. - Ostatnio widziałem go wczoraj po połu dniu, kiedy pracował na późnej zmianie z pani bratem. Proszę jego spytać.

- Nie mogę - powiedziałam. - Aresztowali go i zabrali do więzienia. - O co go oskarżyli? - spytał wyraźnie zdziwiony Old Jack. - Nie wiem - odrzekłam. Pokręcił głową. - Nie mogę pani pomóc, pani Clifton - powiedział. - Ale co najmniej dwie osoby dokładnie wiedzą, co się stało. - Wskazał głową olbrzymi budynek z czerwonej cegły, na który Arthur za wsze mówił „dyrekcja". Zadrżałam na widok policjanta, który wychodził z budynku, a gdy się odwróciłam, Old Jack gdzieś przepadł. Pomyślałam, żeby pójść do „dyrekcji" czy raczej do „Domu Barringtona", jak nazywał się budynek, ale zrezygnowałam. Bo co mogłabym powiedzieć, gdybym stanęła twarzą w twarz z szefem Arthura? W końcu zrezygnowana poszłam do domu, próbując coś z tego wszystkiego zrozumieć. Obserwowałam Hugona Barringtona, kiedy składał zeznania. Ta sama pewność siebie, arogancja, półprawdy, którymi przekonująco zarzucał przysięgłych, jak te, które mi szeptał w zaciszu sypialni. Kiedy opuścił miejsce dla świadków, wiedziałam,

że Stan nie ma

najmniejszych szans, żeby się wywinąć. W mowie podsumowującej sędzia nazwał mojego brata pospolitym złodziejem,

który

wykorzystał

sytuację

i

obrabował

swojego

pracodawcę. Na koniec powiedział, że nie ma innego wyboru, jak skazać go na trzy lata więzienia. Przesiadywałam w sądzie każdego dnia procesu, licząc na to, że podchwycę jakiś strzępek informacji, który naprowadzi mnie na ślad tego, co się przydarzyło Arthurowi. Ale kiedy sędzia ogłosił, że zamyka posiedzenie, nadal nic nie wiedziałam, choć nie miałam wątpliwości, że mój brat nie powiedział wszystkiego. Minie trochę czasu, zanim się dowiem dlaczego. Jedyną inną osobą, która przychodziła do sądu każdego dnia, był Old Jack Tar, ale nie rozmawialiśmy ze sobą. Może nigdy więcej bym go nie zobaczyła, gdyby nie Harry.

Upłynęło sporo czasu, zanim pogodziłam się z tym, że Arthur nigdy nie wróci do domu. Stan był nieobecny tylko kilka dni, a już poznałam, co to znaczy „ledwo wiązać koniec z końcem". W sytuacji, gdy jeden żywiciel rodziny siedział w pudle, a drugi podział się Bóg wie gdzie, prędko znaleźliśmy się na granicy nędzy. Na szczęście na ulicy Gorzelniczej obowiązywała niepisana zasada: jeżeli kogoś wysłano „na darmowe wczasy", sąsiedzi robili, co mogli, żeby pomóc w utrzymaniu rodziny. Wielebny Watts zaglądał do nas regularnie, a nawet zwrócił trochę miedziaków, jakie ofiarowaliśmy na tacę w ciągu lat. Panna Monday pojawiała się czasem i obdarzała nas nie tylko dobrą radą, a potem wychodziła z pustym koszykiem. Ale nic nie mogło mi wynagrodzić straty męża, nieobecności niewinnego brata zamkniętego w więzieniu i doli synka pozbawionego ojca. Harry niedawno zaczął stawiać pierwsze kroki, ale ja już z lękiem czekałam na jego pierwsze słowo. Czy będzie chociaż pamiętał, kto zwykle siedział u szczytu stołu, i zapyta, dlaczego go tam nie ma? To dziadek wpadł na pomysł, co powinniśmy mówić, gdy Harry zacznie zadawać pytania. Wszyscy się umówiliśmy, że będziemy się trzymać jednej wersji; w końcu było mało prawdopodobne, że Harry kiedyś się natknie na Old Jacka. Ale wtedy najbardziej palącym problemem rodziny Tancocków było odpędzenie widma głodu albo, co ważniejsze, groźby wizyty poborcy czynszu i komornika. Gdy już wydałam pięć funtów od Staną, oddałam w zastaw posrebrzane sitko do herbaty mojej mamy, pierścionek zaręczynowy, a w końcu obrączkę, bałam się, że niedługo nas wyeksmitują. Ta groźba została jednak odsunięta na kilka tygodni, bo znowu ktoś zapukał do drzwi. Tym razem nie była to policja, tylko człowiek nazwiskiem Sparks, który oznajmił, że jest przedstawicielem związków zawodowych Arthura i przyszedł się dowiedzieć, czy dostałam rekompensatę od firmy. Zaprosiłam pana Sparksa do kuchni i poczęstowałam herbatą, a potem oznajmiłam:

- Ani złamanego szeląga. Mówią, że odszedł bez wymówienia, więc nie odpowiadają za jego postępowanie. A ja nadal nie wiem, co naprawdę się stało tamtego dnia. - Ja też nie wiem - przyznał pan Sparks. - Wszyscy milczą, nie tylko dyrekcja, ale również robotnicy. Nie mogę wydobyć od nich słowa. „Jeszcze mi życie miłe" - powiedział jeden z robotników. Ale pani mąż miał

opłacone

składki

członkowskie,

więc

należy

się

pani

rekompensata od związku. Stałam jak głupia, bez pojęcia, co on plecie. Wyjął jakiś dokument z teczki, położył na kuchennym stole i odwrócił na ostatnią stronę. - Proszę tu podpisać - polecił, pokazując palcem kropko waną linię. Postawiłam krzyżyk w miejscu, które wskazał, a on wyjął z kieszeni kopertę. - Przykro mi, że tak mało - powiedział i mi ją podał. Nie otworzyłam koperty, dopóki nie dopił herbaty i nie wyszedł. Siedem funtów, dziewięć szylingów i sześć pensów - na tyle wyceniono życie Arthura. Siedziałam sama przy kuchennym stole i chyba w tym momencie zrozumiałam, że już nigdy nie zobaczę męża. Po południu wybrałam się do lombardu i wykupiłam obrączkę od pana Cohena; przynajmniej tyle mogłam zrobić dla pamięci Arthura. Następnego ranka uregulowałam zaległy czynsz oraz rachunki u masarza, piekarza i, jak w dziecięcej rymowance, u świecarza. Zostało akurat tyle, żeby kupić trochę używanej odzieży na wyprzedaży w kościele, głównie dla Harry'ego. Ale nie minął miesiąc, jak na tabliczkach u rzeźnika, piekarza i świecarza znów zapisano kredą zaległości, i wkrótce musiałam wrócić do lombardu i oddać obrączkę panu Cohenowi. Kiedy poborca czynszu zapukał do drzwi domu numer 27 i nikt mu nie otworzył, było wiadomo, że możemy się spodziewać wizyty komornika. Wtedy zdecydowałam, że najwyższy czas rozejrzeć się za robotą.

12 Maisie się przekonała, że niełatwo znaleźć pracę, zwłaszcza że rząd ostatnio zalecił wszystkim pracodawcom, żeby przede wszystkim przyjmowali mężczyzn, którzy zostali zdemobilizowani, a dopiero potem innych kandydatów. Było to zgodne z obietnicą Lloyda George'a złożoną brytyjskim żołnierzom, że wrócą do kraju godnego bohaterów. Wprawdzie kobietom powyżej trzydziestego roku życia przyznano głos w ostatnich wyborach po ich pełnej oddania pracy w fabrykach zbrojeniowych w czasie wojny, jeżeli jednak chodzi o miejsca pracy w czas pokoju, to zepchnięto je na koniec kolejki. Maisie uznała, że najprędzej znajdzie zatrudnienie, jeżeli postara się o taką pracę, jaką pogardzą mężczyźni, czy to dlatego, że uznają ją za poniżającą, czy też z powodu niskiej płacy. Stanęła więc w kolejce przed firmą W.D. i H.O. Wills, największym pracodawcą w mieście. Gdy dotarła na przód kolejki, zapytała kierownika: - Czy to prawda, że poszukujecie pakowaczy w fabryce papierosów? - Tak, ale ty jesteś za młoda, skarbie. - Mam dwadzieścia dwa lata. - Jesteś za młoda - powtórzył. - Przyjdź za dwa albo trzy lata. Maisie wróciła na ulicę Gorzelniczą, żeby podzielić się z Harrym i mamą rosołem z kury i kawałkiem chleba z zeszłego tygodnia. Nazajutrz ustawiła się w jeszcze dłuższej kolejce przed firmą Harveya zajmującą się handlem winem. Kiedy po trzech godzinach znalazła się przed mężczyzną w wykrochmalonym białym kołnierzyku i z wąskim czarnym krawatem, usłyszała, że przyjmują tylko kandydatów z doświadczeniem. - A jak mogę je zdobyć? - zapytała Maisie, siląc się na spokój. - Odbywając u nas praktykę.

- Chętnie to zrobię - powiedziała mężczyźnie w wykroch-malonym kołnierzyku. - Ile pani ma lat? - Dwadzieścia dwa. - Jest pani za stara. Przy niepełnej misce rosołu z tego samego garnka i skibce chleba z tego samego bochenka Maisie powtórzyła matce słowo w słowo sześćdziesiątą pierwszą rozmowę w sprawie pracy. - Zawsze możesz spróbować w porcie — podsunęła matka. - O czym ty myślisz, mamo? Mam się zgłosić na dokera? Matka nie wybuchnęła śmiechem, ale Maisie nie pamiętała, kiedy ona ostatnio się śmiała. - Tam zawsze potrzebują sprzątaczek — rzekła. — I Bóg mi świadkiem, że ta banda jest ci coś winna. Następnego dnia Maisie wstała i ubrała się, zanim wzeszło słońce, a ponieważ śniadania nie starczyłoby dla wszystkich, wyruszyła głodna w daleką drogę do portu. Kiedy tam dotarła, powiedziała strażnikowi przy bramie, że szuka pracy sprzątaczki. - Trza się zgłosić do tej Nettles - odrzekł, wskazując głową budynek z czerwonej cegły, do którego chciała kiedyś wejść. Ona przyjmuje i zwalnia sprzątaczki. Mężczyzna widocznie nie pamiętał Maisie z jej poprzedniej wizyty. Maisie z duszą na ramieniu ruszyła w stronę budynku, ale zatrzymała się w odległości kilku kroków przed frontowymi drzwiami. Stała i patrzyła, jak szykownie ubrani mężczyźni w płaszczach i kapeluszach, z parasolami w ręku, przechodzą jeden za drugim przez dwuskrzydłowe drzwi. Nie ruszała się z miejsca, drżąc z zimna w chłodzie poranka, nie mając odwagi, żeby śladem mężczyzn wejść do środka. Już miała się odwrócić, gdy spostrzegła starszą kobietę w fartuchu wchodzącą w inne drzwi, z boku budynku. Pobiegła za nią. - Czego chcesz? — spytała podejrzliwie kobieta, kiedy Mai sie przed nią stanęła.

- Szukam pracy. - Ano, przydadzą się młode ręce - odrzekła tamta. - Zgłoś się do tej Nettles. - Wskazała wąskie drzwi, które łatwo było pomylić ze schowkiem na miotły. Maisie śmiało do nich podeszła i zastukała. - Wejść - odezwał się zmęczony głos. Maisie otworzyła drzwi i zobaczyła kobietę mniej więcej w wieku swojej matki, siedzącą na jedynym w tym pomieszczeniu stołku w otoczeniu wiader, szczotek i olbrzymich kostek mydła. - Przychodzę w sprawie pracy. - A chcesz tyrać w zwariowane godziny za marne piniądze? - Jakie to godziny i jaka płaca? - spytała Maisie. - Zaczynasz o trzeciej rano i przed siódmą masz się wynieść, bo jaśnie panowie przychodzą do swoich wypucowanych biur. Albo pracujesz od siódmej wieczór do północy. Za sześć pensów za godzinę. - Mogę robić na dwie zmiany - zaproponowała Maisie. - Dobra — powiedziała kobieta, wybierając wiadro i szczotkę. — Zgłoś się o siódmej wieczór, to ci pokażę robotę. Ja jestem Vera Nettles. A ty jak się nazywasz? - Maisie Clifton. Kobieta upuściła wiadro na podłogę i z powrotem oparła szczotkę o ścianę. Podeszła do drzwi i je otworzyła. - Tu nie ma roboty dla Maisie Clifton, paniusiu - oznajmiła. W ciągu następnego miesiąca Maisie starała się o pracę w sklepie z butami, ale kierownik nie chciał zatrudnić osoby, która ma dziurawe pantofle; u modystki, gdzie rozmowa się skończyła, gdy się okazało, że nie potrafi dodawać, w kwiaciarni, gdzie nie przyjmowano nikogo, kto nie ma własnego ogrodu. Ogródek działkowy dziadka się nie liczył. Z rozpaczy zgłosiła się do miejscowego pubu i spytała o pracę barmanki. - Nic z tego, skarbie - powiedział właściciel. - Masz za małe cycki.

W najbliższą niedzielę w kościele Narodzenia Pańskiego Maisie uklękła i poprosiła Boga o pomoc. Pomoc objawiła się w postaci panny Monday. Poinformowała ona Maisie, że ma przyjaciółkę, która jest właścicielką herbaciarni przy Broad Street i rozgląda się za kelnerką. - Ale ja nie mam doświadczenia — powiedziała Maisie. - To może się okazać zaletą - pocieszyła ją panna Monday. Panna Tilly jest bardzo wymagająca i woli na swój sposób wyszkolić personel. - Może pomyśli, że jestem za stara albo za młoda. - Nie jesteś ani za stara, ani za młoda - stwierdziła panna Monday. - I bądź pewna, że bym cię nie poleciła, gdybym uważała, że się nie nadajesz. Ale muszę cię ostrzec, Maisie, że panna Tilly rygorystycznie wymaga punktualności. Bądź w herbaciarni jutro przed ósmą rano. Jeżeli się spóźnisz, to będzie twoja pierwsza i ostatnia tam wizyta. Nazajutrz Maisie stała przed herbaciarnią panny Tilly już o szóstej i nie ruszyła się z miejsca przez następne dwie godziny. Za pięć ósma pulchna, szykownie ubrana kobieta w średnim wieku, ze starannie upiętym kokiem i półokrągłymi okularami na czubku nosa obróciła tabliczkę z napisem „zamknięte" na drugą stronę informującą, że „otwarte" i wpuściła dygoczącą z zimna Maisie do środka. - Została pani przyjęta do pracy, pani Clifton - brzmiały pierwsze słowa nowej szefowej Maisie. Harry zostawał pod opieką babki, kiedy Maisie wychodziła do pracy. Chociaż dostawała tylko dziewięć pensów za godzinę, mogła zachowywać połowę napiwków, toteż, jeśli tydzień był dobry, przynosiła do domu aż trzy funty. Do tego dochodziła nieoczekiwana premia. Kiedy o szóstej wieczorem na drzwiach herbaciarni pojawiała się tabliczka „zamknięte", panna Tilly pozwalała Maisie zabierać do domu jedzenie, które zostało. Słowo „nieświeże" nie miało prawa paść z ust klienta. Po sześciu miesiącach panna Tilly była tak zadowolona

z Maisie, że przekazała jej pod opiekę osiem stolików, a po upływie następnych sześciu miesięcy kilku stałych klientów zaczęło nalegać, żeby to Maisie ich obsługiwała. Panna Tilly rozwiązała problem, zwiększając Maisie przydział stolików do dwunastu i podnosząc jej płacę do szylinga za godzinę. Przy podwójnych zarobkach inkasowanych co tydzień Maisie znowu mogła nosić pierścionek zaręczynowy i obrączkę, a posrebrzane sitko do herbaty wróciło na swoje miejsce. Gdyby Maisie miała być szczera, toby przyznała, że zwolnienie Stana z więzienia po półtora roku za dobre zachowanie miało dobre i złe strony. Harry, który miał teraz trzy i pół roku, musiał z powrotem przenieść się do pokoju mamy i Maisie starała się nie myśleć o tym, jaki panował spokój, kiedy Staną nie było w domu. Zaskoczyło ją, kiedy Staną przyjęto na stare miejsce, tak jakby nic się nie stało. To ją tylko przekonało, że wie o zniknięciu Arthura o wiele więcej, niż wyjawił, mimo że tak nalegała. Pewnego razu, kiedy zbyt mocno przycisnęła go do muru, przyłożył jej. Co prawda następnego ranka panna Tilly udawała, że nie zauważa podbitego oka, ale kilku klientów zwróciło na to uwagę, więc Maisie nigdy więcej nie poruszała z bratem tego tematu. Kiedy jednak Harry pytał wujka o ojca, Stan trzymał się tego, co uzgodniła rodzina, i odpowiadał: — Twój tata zginął na wojnie. Stałem przy nim, kiedy trafiła go kula. Maisie starała się spędzać z Harrym jak najwięcej wolnego czasu. Przypuszczała, że gdy chłopiec podrośnie i zacznie chodzić do szkoły podstawowej Merrywood Elementary, jej życie stanie się o wiele łatwiejsze. Jednak odprowadzanie Harry'ego do szkoły każdego ranka oznaczało dodatkowe wydatki na tramwaj, bo w przeciwnym wypadku mogłaby się spóźnić do pracy. Potem wychodziła z herbaciarni po południu, żeby ode-

brać synka ze szkoły. Podawała mu podwieczorek, zostawiała pod opieką babci i wracała do pracy. Harry spędził w szkole tylko kilka dni, kiedy przy cotygodniowej kąpieli Maisie zauważyła na jego pupie ślady uderzeń trzcinką. - Kto cię zbił? - spytała. - Dyrektor. - Dlaczego? - Nie mogę powiedzieć, mamo. Gdy Maisie zobaczyła sześć nowych śladów, jeszcze zanim stare zbladły, znów zagadnęła o nie Harry'ego, ale on dalej milczał. Kiedy pojawiły się trzeci raz, narzuciła płaszcz i udała się do szkoły z zamiarem wygarnięcia nauczycielowi, co o tym myśli. Pan Holcombe okazał się całkiem innym człowiekiem, niż się spodziewała. Przede wszystkim nie mógł być wiele od niej starszy i wstał, kiedy weszła do pokoju - nauczyciele, których pamiętała ze swoich czasów w tej szkole, zachowywali się całkiem inaczej. - Dlaczego mój syn dostaje w skórę od dyrektora? - spytała, zanim pan Holcombe zdążył poprosić, żeby usiadła. - Bo wciąż wagaruje, proszę pani. Znika zaraz po porannym apelu i wraca po południu na mecz piłki nożnej. - To gdzie spędza cały dzień? - Podejrzewam, że w porcie - rzekł pan Holcombe. - Może pani mogłaby mi wytłumaczyć dlaczego. - Pracuje tam jego wujek, a on zawsze mówi Harry'emu, że szkoła to strata czasu, bo wcześniej czy później skończy się na tym, że zostanie, jak on, dokerem. - Mam nadzieję, że nie - powiedział pan Holcombe. - Dlaczego pan tak mówi? - zdziwiła się Maisie. - Ta praca była odpowiednia dla jego ojca. - Możliwe, ale może nie być odpowiednia dla Harry'ego. - Co pan ma na myśli? - spytała Maisie z oburzeniem. - Harry jest bystry, proszę pani. Bardzo bystry. Gdybym tylko zdołał go nakłonić, żeby chodził na lekcje bardziej regularnie, mógłby wiele osiągnąć.

Maisie nagle pomyślała, czy też kiedyś się dowie, który z dwóch mężczyzn jest ojcem Harry ego. - Niektóre zdolne dzieci dopiero gdy skończą szkołę, orientują się, jakie są inteligentne - ciągnął pan Holcombe - i potem do końca życia żałują zmarnowanych lat. Chcę dopilnować, żeby Harry nie stał się jednym z nich. - Co pana zdaniem powinnam zrobić? - spytała Maisie, wreszcie siadając. - Proszę go zachęcić, żeby zostawał w szkole i nie uciekał do portu. Niech mu pani powie, że będzie pani z niego dumna, jeśli będzie się dobrze uczył, a nie tylko grał w piłkę, co, jak pani może nie wie, nie jest jego atutem. - Słucham? - Przepraszam. Ale nawet Harry musiał już wpaść na to, że nigdy nie znajdzie się w składzie szkolnej jedenastki, a co dopiero drużyny Bristol City. - Zrobię wszystko, żeby pomóc. - Dziękuję, pani Clifton - powiedział pan Holcombe, kiedy Maisie wstała, by odejść. - Gdyby zdołała pani zachęcić syna, nie wątpię, że byłoby to na dalszą metę o wiele bardziej skuteczne niż trzcinka dyrektora. Od tamtego dnia Maisie zaczęła bardziej interesować się tym, jak się wiedzie Harry'emu w szkole. Lubiła słuchać, kiedy opowiadał o swoim nauczycielu i o tym, czego go nauczył tego dnia, a ponieważ ślady na pupie przestały się pojawiać, doszła do wniosku, że chłopiec nie wagaruje. A potem któregoś wieczoru, tuż przed położeniem się do łóżka, obejrzała śpiące dziecko i zobaczyła świeże ślady, mocniejsze i bardziej czerwone niż przedtem. Nie musiała iść do pana Holcombe'a, bo sam zajrzał do herbaciarni następnego dnia. - Przychodził na moje lekcje przez cały miesiąc, a potem znowu zaczął znikać - oznajmił. - Już sama nie wiem, co mam robić - westchnęła Maisie. -Przestałam mu dawać kieszonkowe i zapowiedziałam, że nie

dostanie ani pensa, jeżeli będzie uciekał ze szkoły. Po prostu jego wujek Stan ma na niego o wiele większy wpływ niż ja. - Szkoda - rzekł pan Holcombe. — Ale chyba wiem, jak rozwiązać ten problem. Sukces zależy jednak od pani pełnej współpracy. Maisie uważała, że chociaż ma tylko dwadzieścia sześć lat, nigdy nie wyjdzie za mąż. W końcu wdowa z dzieckiem to żadna atrakcja, skoro wokół jest tyle niezamężnych kobiet. I to, że zawsze nosi pierścionek zaręczynowy i obrączkę, prawdopodobnie odstrasza chętnych, chociaż i tak kilku klientów herbaciarni składało jej propozycje. Nie wliczała do nich kochanego, starego pana Craddicka, który lubił tylko trzymać ją za rękę. Pan Atkins był stałym klientem herbaciarni panny Tilly i siadywał przy jednym ze stolików, które obsługiwała Maisie. Wpadał prawie każdego ranka i zawsze zamawiał czarną kawę i keks. Ku zdziwieniu Maisie pewnego dnia, zapłaciwszy rachunek, zaprosił ją do kina. - Greta Garbo w Symfonii zmysłów - powiedział kusząco. Nie pierwszy raz klient chciał się umówić z Maisie, ale po raz pierwszy okazał jej zainteresowanie ktoś młody i przystojny. W przeszłości jej zwykła w takich okolicznościach odpowiedź wystarczała, żeby zniechęcić najwytrwalszych zalotników. Teraz też się nią posłużyła. - Jak miło z pana strony, panie Atkins, ale lubię spędzać każdą wolną chwilę z moim synem. - Chyba może pani zrobić wyjątek na jeden wieczór? - spytał, nie poddając się tak łatwo jak inni. Maisie rzuciła okiem na jego lewą rękę; nie było śladu obrączki ani, co bardziej obciążające, jaśniejszej obwódki świadczącej o tym, że ją zdjął. Maisie usłyszała, jak mówi: - To miło z pana strony, panie Atkins. I zgodziła się na spotkanie w czwartek wieczorem po położeniu Harry'ego do łóżka.

- Proszę mówić mi Eddie - powiedział i zostawił sześciopensowy napiwek. Eddie zaimponował Maisie, kiedy zajechał po nią morrisem model Flatnose. I ku-jej zdziwieniu, kiedy siedzieli w kinie w ostatnim rzędzie, interesował go tylko film. Nie miałaby mu za złe, gdyby ją objął ramieniem. Już się nawet zastanawiała, jak daleko pozwoli mu się posunąć na pierwszej randce. W końcu opadła kurtyna, zabrzmiały organy i wszyscy wstali, żeby odśpiewać hymn państwowy. - Napijesz się czegoś? - spytał Eddie, kiedy wychodzili z kina. - Powinnam wrócić do domu przed nocą, dopóki jeżdżą tramwaje. - Maisie, nie powinnaś się martwić o ostatni tramwaj, kiedy jesteś z Eddiem Atkinsem. - No dobrze, ale tylko na chwilę - zgodziła się, a on poprowadził ją na drugą stronę ulicy do pubu „Pod Czerwonym Bykiem". - Powiedz, czym się zajmujesz, Eddie - zagadnęła Maisie, kiedy postawił przed nią szklankę z napojem pomarańczowym. - Pracuję w biznesie rozrywkowym - odparł, nie podając szczegółów. Za to zmienił temat: - Ja nie muszę pytać, co ty robisz. Po drugim napoju pomarańczowym zerknął na zegarek i powiedział: - Jutro muszę wcześnie wstać, więc lepiej odwiozę cię do domu. W drodze powrotnej Maisie gawędziła o Harrym i o tym, że pragnie, żeby śpiewał w chórze w kościele Narodzenia Pańskiego. Eddie wydawał się szczerze zainteresowany, a gdy zatrzymał samochód pod numerem dwudziestym siódmym na ulicy Gorzelniczej, Maisie czekała, aż ją pocałuje. Ale on wyskoczył, pomógł jej wysiąść i odprowadził ją do drzwi. Masie usiadła w kuchni przy stole i opowiedziała matce o wszystkim, co się wydarzyło i nie wydarzyło tego wieczoru. Babcia skomentowała krótko: - A cóż on kombinuje?

13 Gdy Maisie zobaczyła, że pan Holcombe wchodzi do kościoła Narodzenia Pańskiego w towarzystwie szykownie ubranego mężczyzny, pomyślała, że Harry znów musiał coś przeskro-bać. Zdziwiła się, bo od ponad roku nie widziała na jego pupie czerwonej pręgi. Przygotowała się na najgorsze, kiedy pan Holcombe zmierzał ku niej, ale gdy ją spostrzegł, nieśmiało się uśmiechnął i wraz z towarzyszem usiadł w trzeciej ławce po drugiej stronie nawy. Od czasu do czasu Maisie zerkała w ich stronę, ale nie wiedziała, kim jest drugi mężczyzna, zdecydowanie starszy od pana Holcombe'a. Zastanawiała się, czy to nie dyrektor podstawówki Merrywood Elementary. Kiedy chórzyści wstali, żeby zaśpiewać pierwszy hymn, panna Monday spojrzała w kierunku obu mężczyzn, a potem skinęła głową organiście na znak, że jest gotowa. Maisie czuła, że Harry przeszedł samego siebie tego ranka, ale zaskoczyło ją, gdy znowu wstał, żeby odśpiewać drugie solo, a jeszcze bardziej, kiedy wykonał trzecie. Wszyscy wiedzieli, że panna Monday nigdy nie robi niczego bez powodu, ale Maisie nie miała pojęcia, jaki to powód. Kiedy pod koniec nabożeństwa wielebny Watts pobłogosławił swoją trzódkę, Maisie pozostała na miejscu i czekała na Harry'ego, żeby się dowiedzieć, dlaczego kazano mu trzykrotnie odśpiewać partie solowe. Gawędziła niespokojnie z matką, ale nie spuszczała oczu z pana Holcombe'a, który przedstawiał starszego mężczyznę pannie Monday i wielebnemu Wattsowi. Chwilę później wielebny Watts wprowadził obu mężczyzn do zakrystii. Panna Monday kroczyła nawą ku Maisie ze zdecydowaną miną, co znaczyło, jak wiedzieli wszyscy parafianie, że ma do spełnienia misję.

- Pani Clifton, czy możemy porozmawiać na osobności? — spytała. Nie dała Maisie szansy na odpowiedź, tylko po prostu się odwróciła i pomaszerowała z powrotem ku zakrystii. Eddie Atkins nie pokazał się w herbaciarni „U Panny Tilly" przez miesiąc z okładem, ale nagle, pewnego przedpołudnia, pojawił się znów i zajął zwykłe miejsce przy jednym ze stolików Maisie. Kiedy podeszła, żeby go obsłużyć, obdarzył ją szerokim us'miechem, jakby nigdzie nie wyjeżdżał. - Dzień dobry, panie Atkins - przywitała go Maisie i otworzyła bloczek. - Co mam podać? - To co zwykle - odparł Eddie. - To było tak dawno, panie Atkins. Musi mi pan przypomnieć. - Przepraszam, Maisie, że się nie pokazywałem, ale musiałem nagle wyjechać do Ameryki i wróciłem dopiero wczoraj wieczorem - rzekł Eddie. Chciała mu wierzyć. Maisie już przyznała się matce, że jest trochę rozczarowana, że Eddie nie odezwał się od czasu, kiedy zabrał ją do kina. Lubiła jego towarzystwo i uważała, że wieczór był całkiem udany. Inny mężczyzna zaczął regularnie odwiedzać herbaciarnię i, podobnie jak Eddie, siadał tylko przy jednym ze stolików obsługiwanych przez Maisie. Chociaż nie mogła nie zauważyć, że wyraźnie się nią interesuje, bynajmniej go nie zachęcała, bo nie dos'ć, że był w średnim wieku, to jeszcze miał na palcu obrączkę. Emanował obojętnością niby adwokat, który obserwuje klienta, a ilekroć się do niej zwracał, mówił trochę napuszonym tonem. Maisie brzmiało w uszach pytanie matki: „Co on kombinuje?". Ale może źle rozumiała jego intencje, ponieważ ani razu nie próbował nawiązać z nią rozmowy. Maisie nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy tydzień później obaj konkurenci wpadli na kawę tego samego ranka i obaj spytali, czy mogliby się z nią później spotkać.

Eddie był pierwszy i od razu przeszedł do rzeczy. - Przyjadę po ciebie, jak skończysz pracę, dobrze, Maisie? Jest coś, co bardzo chciałbym ci pokazać. Maisie miała ochotę powiedzieć, że jest już umówiona, po prostu po to, żeby wiedział, że nie leci na każde jego skinienie. Kiedy jednak kilka minut później wróciła do jego stolika z rachunkiem, nagle usłyszała swój głos. - Wobec tego do zobaczenia po pracy, Eddie. Jeszcze nie przestała się uśmiechać, kiedy drugi klient powiedział: - Czy mógłbym zamienić z panią słowo, pani Clifton? Maisie zdziwiło, skąd on zna jej nazwisko. - Może wolałby pan rozmawiać z szefową, panie...? - Frampton - powiedział. - Nie, dziękuję, to z panią chciałbym pomówić. Czy mogę zaproponować, żebyśmy się spotkali w hotelu Royal podczas pani popołudniowej przerwy? Nie zabiorę pani więcej niż piętnaście minut. - Człowiek bezskutecznie czeka na autobus, kiedy potrzebuje, a potem nagle przyjeżdżają dwa naraz - powiedziała Maisie pannie Tilly. Pannie Tilly wydawało się, że skądś zna pana Framptona, ale nie mogła sobie przypomnieć skąd. Kiedy Maisie podała mu rachunek, zaznaczyła, że może mu poświęcić tylko piętnaście minut, bo musi zdążyć na czwartą do szkoły, żeby odebrać syna. Skinął głową, jakby o tym też wiedział. Czy naprawdę ubieganie się o stypendium Szkoły Świętego Bedy będzie korzystne dla Harry'ego? Maisie nie była pewna, z kim powinna o tym porozmawiać. Stan będzie na pewno przeciwny i nie zechce spojrzeć na to z drugiej strony. Panna Tilly była zbyt bliską przyjaciółką panny Monday, żeby wyrazić obiektywny pogląd, a wielebny Watts doradził jej, żeby zdała się na Pana Boga, co w przeszłości nie okazało się zbyt pomocne. Pan Frobisher wydawał się przemiłym człowiekiem, ale wyraźnie zaznaczył, że tylko ona może

podjąć ostateczną decyzję. Pan Holcombe nie pozostawił jej cienia wątpliwości co do tego, jakie jest jego zdanie. Maisie przypomniała sobie o panu Framptonie dopiero wtedy, kiedy obsłużyła ostatniego klienta. Zdjęła fartuch i narzuciła swój stary płaszcz. Panna Tilly patrzyła przez okno, jak Maisie idzie do hotelu Royal. Czuła niepokój, ale nie wiedziała czemu. Wprawdzie Maisie nigdy wcześniej nie była w Royalu, ale wiedziała, że cieszy się on opinią jednego z najlepszych hoteli w West Country, i okazja ujrzenia wnętrza zachęciła ją do spotkania z Framptonem. Przystanęła na chodniku naprzeciwko i patrzyła, jak ludzie tam wchodzą połykani przez obrotowe drzwi. Nigdy nie widziała czegoś podobnego i dopiero kiedy była pewna, że chwyciła, jak to działa, przecięła ulicę i weszła do środka. Pchnęła drzwi trochę za mocno i wpadła do holu hotelowego szybciej, niż się spodziewała. Rozejrzała się wokół i spostrzegła pana Framptona siedzącego samotnie w zacisznej wnęce. Skierowała się tam. Natychmiast wstał, uścisnął jej rękę i czekał, aż usiądzie naprzeciw. - Czy mogę zamówić pani kawę? — zapytał i zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał: - Uprzedzam, że nie jest tak dobra jak „U Panny Tilly". - Nie, dziękuję - odparła Maisie, którą interesowało tylko jedno: dlaczego on chciał się z nią widzieć. Pan Frampton niespiesznie zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. - Proszę pani - zaczął, odłożywszy papierosa na popiel niczkę - z pewnością zauważyła pani, że ostatnio regularnie odwiedzam herbaciarnię. Maisie skinęła głową. - Muszę wyznać - ciągnął — że jedynym tego powodem jest pani osoba. Maisie miała na końcu języka gotową odpowiedź dla „kochliwego klienta", czekała tylko, aż on skończy mówić.

- Podczas wszystkich moich lat w hotelarstwie nigdy nie widziałem nikogo, kto by wykonywał swoją pracę tak sprawnie jak pani. Chciałbym, żeby każda kelnerka w moim hotelu dorównywała pani klasą. - Zostałam dobrze wyszkolona — zauważyła Maisie. - Tak samo jak cztery inne kelnerki w tej herbaciarni, ale żadna nie ma takiej smykałki jak pani. - Pochlebia mi pan. Ale dlaczego pan mi mówi... - Jestem dyrektorem tego hotelu i chciałbym powierzyć pani stanowisko kierowniczki naszej kawiarni, Sali Palmowej. Jak pani widzi - Frampton machnął energicznie ręką - mamy miejsca dla około stu klientów, ale mniej niż jedna trzecia jest stale zajęta. To nie jest opłacalny zysk z inwestycji firmy. Niewątpliwie sytuacja by się zmieniła, gdyby pani tu zarządzała. Postarałbym się, żeby się to pani opłaciło. Maisie mu nie przerywała. - Nie widzę powodu, żeby godziny pani pracy zbytnio się różniły od dotychczasowych. Byłbym skłonny płacić pani pięć funtów tygodniowo, a kelnerki w Sali Palmowej dzieliłyby się z panią napiwkami pół na pół. Gdyby potrafiła pani przyciągnąć stałą klientelę, mogłoby się to okazać bardzo opłacalne. Poza tym... - Ale ja nie mogłabym zostawić panny Tilly - przerwała mu Maisie. - Okazała mi tyle dobroci przez ostatnie sześć lat. - Proszę pani, wysoko cenię pani uczucia. Byłbym zawiedziony, gdyby pierwsza pani reakcja była inna. Lojalność jest cechą, którą bardzo podziwiam. Jednakże pani musi myśleć nie tylko o swojej przyszłości, ale też o przyszłości syna, gdyby przyjął propozycję stypendium Szkoły Świętego Bedy. Maisie zaniemówiła. Kiedy Maisie tego wieczoru skończyła pracę, zobaczyła przed herbaciarnią Eddiego, który siedział w samochodzie i na nią czekał. Odnotowała, że tym razem nie wyskoczył z samochodu, żeby otworzyć jej drzwi.

- Więc dokąd mnie zabierasz? - zapytała, sadowiąc się obok niego. - To niespodzianka - rzekł Eddie, wciskając starter — ale nie sądzę, żebyś była rozczarowana. Wrzucił pierwszy bieg i skierował samochód w stronę tej części miasta, gdzie Maisie nigdy jeszcze nie była. Kilka minut później wjechał w boczną uliczkę i zatrzymał samochód przed wielkimi dębowymi drzwiami, nad którymi lśnił czerwony neon: „Nocny klub Eddiego". - To twój? - spytała Maisie. Caluteńki - odparł z dumą Eddie. - Wejdź i zobacz. Wyskoczył z samochodu, otworzył frontowe drzwi i wpro wadził Maisie do środka. - Tutaj był spichlerz - objaśniał, prowadząc ją w dół wąski mi drewnianymi schodami. - Ale teraz, kiedy statki nie mogą wpływać tak daleko w rzekę, firma musiała się przenieść i udało mi się przejąć dzierżawę za niewygórowaną cenę. Maisie znalazła się w wielkim, słabo oświetlonym pomieszczeniu. Dopiero po chwili jej wzrok się przyzwyczaił i mogła coś dostrzec. Kilku mężczyzn siedziało na wysokich, obciągniętych skórą stołkach i piło przy barze; krzątało się koło nich prawie tyle samo kelnerek. Ścianę za kontuarem tworzyło olbrzymie lustro, dzięki czemu wnętrze wydawało się o wiele większe niż w rzeczywistości. Na środku znajdował się parkiet do tańca okolony pluszowymi, wyściełanymi siedziskami na dwie osoby. W głębi wznosiło się małe podium z fortepianem, kontrabasem, perkusją i kilkoma pulpitami. Eddie usiadł przy barze. Rozejrzał się i powiedział: - To dlatego spędziłem tyle czasu w Ameryce. Nielegalne bary w tym stylu powstają jeden za drugim w całym Nowym Jorku i Chicago i robią fortunę. - Zapalił cygaro. - Zaręczam ci, niczego podobnego nie będzie w Bristolu, to pewne. - To pewne - powtórzyła Maisie, która podeszła do baru, ale nie wdrapała się na wysoki stołek.

- Czego się napijesz, laleczko? - zapytał Eddie z akcentem, jak mu się wydawało, amerykańskim. - Nie piję - przypomniała mu Maisie. - To jeden z powodów, dla którego cię wybrałem. - Wybrałeś mnie? - Jasne. Byłabyś idealną kierowniczką kelnerek podających koktajle. Nie dość, że płaciłbym ci sześć funtów tygodniowo, to gdyby to miejsce stało się popularne, same napiwki przyniosłyby ci więcej, niż mogłabyś zarobić „U Panny Tilly". - I miałabym się tak ubierać? - spytała Maisie, pokazując kelnerkę, która miała na sobie czerwoną bluzkę z odsłoniętymi ramionami i opiętą czarną spódniczkę ledwo zakrywającą kolana. Maisie rozbawiło, że kolory tutaj są takie same jak mundurki w Szkole Świętego Bedy. - Dlaczego nie? Ładna z ciebie kobitka i klienci dobrze by płacili za to, że ich obsługuje ktoś taki jak ty. Oczywiście składaliby ci różne propozycje, ale jestem pewien, że byś sobie z tym poradziła. - Po co ten parkiet taneczny, skoro to męski klub? - To jeszcze jeden pomysł, który ściągnąłem ze Stanów -powiedział Eddie. - Jak ktoś zechce zatańczyć z jedną z panienek od koktajli, będzie go to kosztowało. - I co jeszcze ten koszt będzie obejmował? - To ich sprawa - odparł Eddie, wzruszając ramionami. -Póki to się nie odbywa na terenie klubu, nic mi do tego - dodał, śmiejąc się trochę za głośno. Maisie się nie śmiała. - I co myślisz? - spytał. - Że chyba lepiej wrócę do domu - powiedziała Maisie. -Nie miałam kiedy powiedzieć Harry'emu, że przyjdę później. - Jak sobie życzysz, skarbie - rzekł Eddie. Objął Maisie ramieniem i wyprowadził z baru. Gdy jechali na ulicę Gorzelniczą, opowiadał Maisie o swoich planach. - Mam już na oku drugie miejsce - oznajmił podniecony. Możliwości są nieograniczone.

- Możliwości są nieograniczone - powtórzyła Maisie, gdy zatrzymali się przed numerem dwudziestym siódmym. Wyskoczyła z samochodu i szybko podeszła do drzwi. - Potrzebujesz paru dni, żeby to przemyśleć? - spytał Eddie, dogoniwszy ją. - Nie, dziękuję, Eddie - powiedziała Maisie bez wahania. — Już podjęłam decyzję - dodała, wyjmując klucz z torebki. Eddie wyszczerzył zęby w uśmiechu i objął ją ramieniem. - Nie myślałem, że będzie ci trudno ją podjąć. Maisie zdjęła z ramienia jego rękę, słodko się uśmiechnęła i powiedziała: - To miło, że pomyślałeś o mnie, skarbie, ale myślę, że dalej będę podawać kawę. — Otworzyła drzwi i dodała: - Ale dziękuję za propozycję. - Jak sobie życzysz, laleczko, ale gdybyś zmieniła zdanie, moje drzwi zawsze będą dla ciebie otwarte. Maisie weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi.

14 Ostatecznie Maisie wybrała człowieka, u którego, jak czuła, mogła zasięgnąć rady. Postanowiła, że zjawi się w porcie niezapowiedziana, i miała nadzieję, że zastanie go, kiedy zapuka do drzwi. Nie powiedziała ani Stanowi, ani Harry'emu, kogo chce odwiedzić. Jeden próbowałby ją powstrzymać, a drugi by uznał, że nadużyła jego zaufania. Poczekała na wolny dzień i odprowadziwszy Harry'ego do szkoły, wsiadła do tramwaju jadącego do stoczni. Starannie wybrała moment: późne popołudnie, kiedy on będzie jeszcze w swoim biurze, a Stan będzie zajęty przy załadowywaniu lub rozładowywaniu towarów na drugim końcu nabrzeża. Powiedziała strażnikowi przy bramie, że przyszła starać się o pracę sprzątaczki. Obojętnie wskazał budynek z czerwonej cegły; nadal nie kojarzył Maisie. Idąc w stronę Domu Barringtona, Maisie patrzyła w górę na okna na piątym piętrze i zastanawiała się, gdzie może być biuro dyrektora. Przypomniała sobie spotkanie z szefową sprzątaczek i to, jak pokazała jej drzwi, gdy tylko wymieniła swoje nazwisko. Teraz Maisie miała nie tylko pracę, którą lubiła i gdzie ją szanowano, ale w ciągu ostatnich kilku dni dostała dwie inne propozycje. Nie myślała już o tej kobiecie, mijając budynek i idąc dalej nabrzeżem. Nie zwalniała kroku, dopóki nie ujrzała siedziby tego człowieka. Trudno jej było uwierzyć, że ktoś może mieszkać w wagonie kolejowym, i pomyślała, że może popełnia okropny błąd. Czy opowieści Harry'ego o jadalni, sypialni i nawet bibliotece nie były przesadzone? Powiedziała sobie: Maisie Clifton, nie możesz się teraz wycofać, skoro zaszłaś tak daleko, i śmiało zapukała do drzwi wagonu.

- Proszę wejść, pani Clifton. - Usłyszała łagodny głos. Otworzyła drzwi i zobaczyła mężczyznę rozpartego na wygodnym siedzeniu, w otoczeniu książek i innych przedmiotów. Była zaskoczona panującą tu czystością i uzmysłowiła sobie, że wbrew twierdzeniom Staną to ona, a nie Old Jack, żyje w trzeciej klasie. Stan podtrzymywał mit, który w oczach pozbawionego uprzedzeń dziecka nie miał znaczenia. Old Jack natychmiast wstał i wskazał jej miejsce naprzeciwko. - Niewątpliwie przychodzi pani do mnie w sprawie małego Harry'ego. - Tak, panie Tar. - Niech zgadnę - powiedział. - Nie może się pani zdecydować, czy powinien pójść do Szkoły Świętego Bedy, czy zostać . w szkole podstawowej Merrywood. - Skąd pan to wie? - spytała Maisie. - Ponieważ przez ostatni miesiąc rozważam ten sam problem - rzekł Old Jack. - I jak pan sądzi, co chłopak powinien zrobić? - Myślę, że mimo wielu trudności, jakie niewątpliwie napotka u Świętego Bedy, to jeżeli nie skorzysta z tej okazji, może tego żałować do końca życia. - A może nie zdobędzie stypendium i decyzja zostanie podjęta bez naszego udziału. - Decyzja została podjęta bez naszego udziału w momencie, kiedy pan Frobisher usłyszał, jak Harry śpiewa - zauważył Old Jack. -Ale czuję, że to nie jedyny powód, dla którego pani przyszła się ze mną zobaczyć. Maisie zaczynała pojmować, dlaczego Harry tak uwielbia tego człowieka. - Ma pan rację, panie Tar. Potrzebuję pańskiej rady także w innej sprawie. - Pani syn nazywa mnie Jack. Albo Old Jack, kiedy jest na mnie zły. Maisie się uśmiechnęła. - Martwię się, że nawet jeśli Harry zdobędzie stypendium,

to za mało zarabiam, żeby wystarczyło mu na drobne wydatki, które inni chłopcy w takiej szkole uważają za normalne. Ale na szczęście zaproponowano mi właśnie inną pracę, co będzie oznaczało więcej pieniędzy. - I martwi się pani, jak zareaguje panna Tilly, kiedy jej pani powie, że zamierza odejść? - Pan zna pannę Tilly? - Nie, ale Harry wiele razy o niej mówił. Ona jest najwyraźniej z tej samej gliny co panna Monday i, proszę mi wierzyć, że takich jak one dwie to ze świecą szukać. Niepotrzebnie się pani martwi. - Nie rozumiem - wyznała Maisie. - Wytłumaczę pani - rzekł Old Jack. - Panna Monday poświęciła Harry'emu dużo czasu i podzieliła się z nim swoją wiedzą po to, żeby Harry nie tylko zdobył stypendium na naukę w Szkole Świętego Bedy, ale, co ważniejsze, żeby dowiódł, że jest tego wart. Założę się, że przedyskutowała każdą ewentualność ze swoją najbliższą przyjaciółką, którą jest panna Tilly. Kiedy więc powie jej pani o nowej pracy, może się okazać, że to nie będzie dla niej niespodzianka. - Dziękuję panu - powiedziała Maisie. - Szczęściarz z Har-ry'ego, że ma takiego przyjaciela jak pan. Jak ojca, którego nigdy nie znał - dodała miękko. - To najmilszy komplement, jaki usłyszałem od bardzo wielu lat - powiedział Old Jack. - Przykro mi, że chłopiec stracił ojca w tak tragicznych okolicznościach. - Czy pan wie, jak umarł mój mąż? - Tak, wiem - odparł Old Jack. Zdawszy sobie jednak sprawę, że nie powinien wypowiadać się na ten temat, prędko dodał: - Harry mi powiedział. - I co on panu powiedział? - spytała z niepokojem Maisie. - Że jego ojciec zginął na wojnie. - Pan wie, że to nieprawda - rzuciła Maisie. - Tak - przytaknął Old Jack. - I podejrzewam, że Harry też wie, że jego ojciec nie mógł zginąć na wojnie.

- To dlaczego tego nie mówi? - Przypuszczalnie myśli, że jest coś, czego pani nie chce mu powiedzieć. - Ale ja sama nie znam prawdy - przyznała Maisie. Old Jack nie skomentował jej słów. Maisie powoli szła do domu; jedna sprawa rozwiązana, druga wciąż bez odpowiedzi. W każdym razie nie miała wątpliwości, że do grona osób, które znają prawdę o śmierci jej męża, należy dodać Old Jacka. Old Jack nie mylił się co do panny Tilly, bo kiedy Maisie poinformowała ją o propozycji Framptona, okazała się nadzwyczaj pomocna i wyrozumiała. - Nam wszystkim będzie pani brakowało - brzmiały jej słowa - i w hotelu Royal mają szczęście, że będzie tam pani pracować. - Nie wiem, jak mam dziękować za wszystko, co pani dla mnie zrobiła w ciągu tych lat - powiedziała Maisie. - To Harry powinien pani dziękować i przypuszczam, że wkrótce to zrozumie - zauważyła panna Tilly. Miesiąc później Maisie podjęła pracę w nowym miejscu i wkrótce się zorientowała, dlaczego Sala Palmowa zawsze jest zajęta najwyżej w jednej trzeciej. Kelnerki po prostu traktowały swoją pracę jako obowiązek, inaczej niż panna Tilly, która uważała ją za powołanie. Nie zadawały sobie trudu, żeby zapamiętać nazwiska klientów czy ich ulubione stoliki. Co gorsza, kawa nieraz zdążyła ostygnąć, nim ją podały, a ciastka traciły świeżość, czekając, aż ktoś je kupi. Maisie się nie dziwiła, że kelnerki nie dostają napiwków, po prostu na to nie zasługiwały. Gdy minął następny miesiąc, Maisie zaczęła sobie uświadamiać, jak dużo panna Tilly ją nauczyła. Po trzech miesiącach Maisie wymieniła pięć spośród siedmiu kelnerek bez konieczności zatrudnienia którejś z herbaciarni „U Panny Tilly". Zamówiła też zgrabne nowe uniformy

dla całego personelu oraz nowe talerze, filiżanki i spodki i, co ważniejsze, zmieniła dostawcę kawy i cukiernika. Chętnie by ich podkradła pannie Tilly. — Kosztujesz mnie majątek, Maisie — rzekł pan Frampton, kiedy kolejny plik rachunków wylądował na jego biurku. Staraj się nie zapominać, co ci mówiłem o zwrocie z zainwe stowanego kapitału. - Proszę mi dać jeszcze sześć miesięcy, a zobaczy pan wy niki. Chociaż Maisie pracowała dniami i nocami, zawsze znajdowała czas, żeby rano podrzucić Harry'ego do szkoły i odebrać go po południu. Ale uprzedziła pana Framptona, że będzie taki dzień, kiedy nie stawi się na czas do pracy. Kiedy wytłumaczyła mu dlaczego, zwolnił ją na cały dzień. Tuż przed wyjściem z domu Maisie przejrzała się w lustrze. Miała na sobie odświętne ubranie, ale nie wybierała się do kościoła. Uśmiechnęła się do syna, który wyglądał tak elegancko w nowym czerwono-czarnym mundurku. Czuła się jednak trochę skrępowana, kiedy czekali na przystanku tramwajowym. — Dwa do Park Street — poprosiła konduktora, kiedy jede nastka ruszyła. Nie mogła powściągnąć dumy, gdy spostrzegła, że konduktor przygląda się Harry emu. To ją tylko utwierdziło w przekonaniu, że podjęła słuszną decyzję. Gdy wysiedli na przystanku, Harry nie pozwolił mamie nieść walizki. Maisie trzymała go za rękę, kiedy wolno szli pod górę w stronę szkoły, niepewni, które z nich jest bardziej zdenerwowane. Maisie nie mogła oderwać wzroku od kabrioletów i samochodów z szoferami, z których wysypywali się chłopcy przybywający na pierwszy dzień trymestru. Miała nadzieję, że Harry znajdzie wśród nich chociaż jednego przyjaciela. W końcu niektóre nianie były lepiej od niej ubrane. Harry zwolnił, gdy zbliżyli się do bramy szkolnej. Maisie wyczuwała jego skrępowanie - czy też strach przed nieznanym? - Zostawię cię teraz - powiedziała i schyliła się, żeby go

pocałować. - Powodzenia, Harry. Postaraj się, żebyśmy byli z ciebie dumni. - Do widzenia, mamo. Kiedy Maisie odprowadzała go wzrokiem, spostrzegła, że jeszcze ktoś interesuje się Harrym Cliftonem.

15 Maisie nigdy nie zapomni chwili, kiedy pierwszy raz musiała odprawić klienta. - Proszę pana, jestem pewna, że stolik się zwolni za kilka minut. Szczyciła się tym, że gdy klient zapłacił rachunek, personel sprzątał ze stolika, zmieniał obrus i stolik był nakryty i gotowy dla następnego gościa w ciągu pięciu minut. Sala Palmowa prędko zyskała taką popularność, że Maisie musiała mieć stale zarezerwowane dwa stoliki na wypadek, gdyby znienacka wpadł jakiś stały klient. Trochę ją peszyło, że niektórzy z jej dawnych gości z herbaciarni „U Panny Tilly" zaczęli bywać w Sali Palmowej, a zwłaszcza drogi stary pan Craddick, który pamiętał Harry'ego z czasów, kiedy chłopiec rozwoził gazety. Uznawała za szczególne wyróżnienie, że sama panna Tilly wpadała od czasu do czasu na poranną kawę. - Sprawdzam tylko konkurencję - mówiła. - Wiesz, Maisie, ta kawa jest znakomita. - Taka powinna być - odparła Maisie. — To pani kawa. Eddie Atkins też czasem tu zaglądał i jeśli sądzić po grubości cygar, nie wspominając o obwodzie w pasie, możliwości nadal były nieograniczone. Chociaż był przyjacielski, nigdy nie umawiał się z Maisie, tylko stale jej przypominał, że jego drzwi zawsze są dla niej otwarte. To prawda, że koło Maisie kręcił się tłumek wielbicieli, którym od czasu do czasu pozwalała się zabierać wieczorem, może na kolację do wytwornej restauracji, może na spektakl do teatru Old Vic albo do kina, zwłaszcza gdy grano film z Gretą Garbo. Ale kiedy pod koniec wieczoru się rozstawali, żadnemu nie pozwalała na więcej niż cmoknięcie w policzek. Przynaj-

mniej dopóki nie spotkała Patricka Caseya, który był żywym dowodem na to, że opinia o uroku Irlandczyków nie jest pustym frazesem. Kiedy Patrick pierwszy raz pokazał się w Sali Palmowej, nie tylko Maisie zatrzymała na nim wzrok. Był wysoki, miał falujące ciemne włosy i wysportowaną sylwetkę. Dość, żeby zadowolić gusty większości kobiet, ale to jego uśmiech urzekł Maisie i, jak podejrzewała, nie tylko ją. Patrick jej powiedział, że zajmuje się finansami, a znów Ed-die wcześniej twierdził, że pracuje w biznesie rozrywkowym. Do Bristolu Patrick przyjeżdżał w interesach raz lub dwa razy w miesiącu, a wtedy Maisie się zgadzała, żeby zabierał ją na kolację, do teatru lub do kina, a czasem nawet łamała swoją żelazną zasadę i nie wsiadała do ostatniego tramwaju, żeby wrócić na ulicę Gorzelniczą. Pewno by się nie zdziwiła, gdyby się dowiedziała, że Patrick ma żonę i gromadkę dzieci w domu w Cork, chociaż przysięgał z ręką na sercu, że jest kawalerem. Zawsze kiedy pan Holcombe zaglądał do Sali Palmowej, Maisie prowadziła go do stolika w głębi, częściowo ukrytego za wielkim filarem i niecieszącego się powodzeniem u stałych klientów. W jego zaciszu mogła jednak przekazywać dawnemu nauczycielowi najnowsze wiadomości o postępach Harry'ego. Dziś pan Holcombe wydawał się bardziej zainteresowany przyszłością niż przeszłością i zapytał: - Czy zdecydowała pani, co Harry będzie robił, gdy skończy Szkołę Świętego Bedy? - Nie zastanawiałam się nad tym — przyznała Maisie. -Przecież jest jeszcze trochę czasu. - Nie tak dużo - zauważył pan Holcombe. - I nie wierzę, że pani chce, żeby wrócił do Merrywood Elementary. - Nie, nie chcę - powiedziała stanowczo Maisie. - Ale jaki mamy wybór? - Harry mówi, że chciałby pójść do Liceum Bristolskiego,

ale boi się, że jeśli nie zdobędzie stypendium, pani nie będzie stać na czesne. - Z tym nie będzie problemu — zapewniła Maisie swojego rozmówcę. - Przy mojej obecnej płacy i napiwkach nikt nie musi wiedzieć, że jego matka jest kelnerką. - I to jaką kelnerką - westchnął pan Holcombe, rozglądając się po zatłoczonej sali. - Dziwię się tylko, że nie otwiera pani własnego lokalu. Maisie się roześmiała i nie myślała o tym aż do niespodziewanej wizyty panny Tilly. Maisie w każdą niedzielę uczęszczała na poranne nabożeństwo w kościele Najświętszej Marii Panny na Redcliffe, żeby posłuchać śpiewu syna. Panna Monday ją uprzedziła, że Harry niedługo przejdzie mutację i nie powinna się spodziewać, że już po kilku tygodniach będzie śpiewał partie solowe jako tenor. W ten niedzielny ranek Maisie próbowała się skupić na kazaniu kanonika, ale myślami błądziła gdzie indziej. Rzuciła spojrzenie na drugą stronę nawy, gdzie siedzieli państwo Bar-ringtonowie z synem Gilesem i dwiema dziewczynkami, pewno córeczkami, ale nie znała ich imion. Maisie była zaskoczona, kiedy Harry jej oznajmił, że Giles Barrington jest jego najbliższym przyjacielem. Połączył ich czysty zbieg okoliczności - bliskość inicjałów nazwisk w alfabecie — wyjaśnił. Maisie żywiła nadzieję, że nigdy nie będzie musiała mu powiedzieć, że Giles może być dla niego kimś więcej niż tylko dobrym przyjacielem. Nieraz żałowała, że nie może bardziej wspomóc Harry'e-go w jego staraniach o zdobycie stypendium Liceum Bristol-skiego. Wprawdzie panna Tilly nauczyła ją czytać kartę dań, dodawać i odejmować, a nawet pisać kilka prostych słów, lecz sama myśl o tym, przez co Harry musi przechodzić, napełniała Maisie trwogą. Panna Monday podtrzymywała ją na duchu, ciągle jej przy-

pominając, że Harry nigdy by nie zaszedł tak daleko, gdyby nie zdobyła się na tyle poświęceń. - A zresztą jest pani równie zdolna jak Harry, tylko że nie miała pani takich możliwości - dodawała. Pan Holcombe przypominał jej wciąż o „terminie", jak to określał, a kiedy zbliżał się dzień egzaminu, Maisie denerwowała się tak samo jak kandydat. Pojęła trafność uwagi Old Jacka, że często obserwator cierpi bardziej niż osoba bezpośrednio zaangażowana. Sala Palmowa była wypełniona każdego dnia, ale to nie powstrzymywało Maisie przed wprowadzaniem dalszych zmian w dekadzie, którą prasa nazywała „frywolnymi latami trzydziestymi". Przed południem oferowała gościom zestaw kruchych ciasteczek do kawy, a po południu równą popularnością cieszyła się herbata, zwłaszcza odkąd Harry jej powiedział, że pani Barring-ton zaproponowała mu do wyboru herbatę indyjską albo chińską. Pan Frampton sprzeciwił się jednak sugestii, żeby w menu podwieczorku pojawiły się kanapki z wędzonym łososiem. Co niedziela Maisie klęczała na poduszeczce i modliła się o jedno: Boże, spraw, żeby Harry zdobył stypendium. Jeżeli mu się uda, nigdy więcej o nic Cię nie poproszę. Tydzień przed egzaminem Maisie nie mogła spać, i leżała, myśląc o tym, jak Harry sobie radzi. Wielu klientów prosiło ją o przekazanie Harry'emu najlepszych życzeń, jedni, bo słyszeli, jak śpiewa w chórze, inni, bo dostarczał im poranne gazety, jeszcze inni po prostu dlatego, że ich dzieci przechodziły, przechodzą lub będą przechodzić przez to samo. Maisie się wydawało, że pół Bristolu staje do egzaminu. Rano w dniu egzaminu Maisie posadziła kilku stałych gości przy niewłaściwych stolikach, podała panu Craddickowi kawę zamiast czekolady i nawet wręczyła dwóm osobom nie te co trzeba rachunki. Nikt się nie skarżył. Harry jej powiedział, że poszło mu całkiem dobrze, ale nie jest pewien, czy dość dobrze. Wspomniał jakiegoś Thomasa

Hardy'ego, lecz Maisie nie była pewna, czy to jego kolega, czy jeden z nauczycieli. Kiedy stojący zegar w Sali Palmowej wybił tego czwartkowego rana dziesiątą, Maisie wiedziała, że dyrektor szkoły właśnie wywiesza wyniki egzaminu na szkolnej tablicy ogłoszeń. Minęły jednak jeszcze dwadzieścia dwie minuty, zanim zjawił się pan Holcombe i skierował wprost do swojego zwykłego stolika za filarem. Maisie nie mogła odgadnąć z jego twarzy, jak poszło Harry emu. Szybko przemierzyła salę, żeby do niego podejść, i pierwszy raz od czterech lat usiadła na krześle naprzeciw klienta, aczkolwiek „klapnęła" byłoby właściwszym określeniem. - Harry zdał z wyróżnieniem, ale obawiam się, że nie dostanie stypendium - oznajmił pan Holcombe. - Co to znaczy? - spytała Maisie, usiłując opanować drżenie rąk. - Dwunastu najlepszych kandydatów zdobyło osiemdziesiąt punktów albo więcej i wszystkim przyznano otwarte stypendia. Przyjaciel Harry'ego, Deakins, zajął pierwsze miejsce z dziewięćdziesięcioma dwoma punktami. Harry osiągnął chlubny wynik siedemdziesięciu ośmiu punktów i zajął siedemnaste miejsce na trzysta. Pan Frobisher mi powiedział, że egzamin z angielskiego poszedł mu słabo. - Powinien czytać Hardy'ego zamiast Dickensa - stwierdziła kobieta, która nigdy w życiu nie przeczytała żadnej książki. - Harry zostanie przyjęty do liceum, ale nie dostanie stu funtów rocznego stypendium - rzekł pan Holcombe. Maisie podniosła się z krzesła. - Czyli będę musiała pracować na trzech zmianach zamiast na dwóch, prawda? Bo powiadam panu, panie Holcombe, że on nie wróci do podstawówki. Przez kilka następnych dni ku zaskoczeniu Maisie wielu stałych gości gratulowało jej świetnego wyniku Harryego. Dowiedziała się, że dzieci kilku jej klientów nie zdały egza-

minu, komuś zabrakło tylko jednego punktu procentowego. Przegrani kandydaci będą się musieli zadowolić czymś mniej ambitnym. Maisie tym bardziej się zawzięła w postanowieniu, że nic nie przeszkodzi Harry'emu stawić się w Liceum Bristol-skim pierwszego dnia trymestru. Ku jej zdziwieniu w następnym tygodniu podwoiły się jej napiwki. Kochany staruszek pan Craddick wsunął jej banknot pięciofuntowy ze słowami: - Dla Harry'ego. Oby się okazał wart swojej matki. Kiedy cienka biała koperta wpadła do skrzynki na listy na ulicy Gorzelniczej, wydarzenie tu niespotykane, Harry ją otworzył i przeczytał matce list. „Clifton H." otrzymał miejsce w grupie A w trymestrze św. Michała rozpoczynającym się piętnastego września. Kiedy chłopiec dotarł do ostatniego akapitu, gdzie proszono panią Clifton, aby odpisała i potwierdziła, czy kandydat przyjmuje, czy odrzuca ofertę, spojrzał na matkę z niepokojem. - Musisz natychmiast odpisać, że przyjmujemy ofertę powiedziała. Harry zarzucił jej ręce na szyję i szepnął: - Chciałbym, żeby żył mój ojciec. Może żyje, pomyślała Maisie. Kilka dni później na wycieraczkę spadł drugi list. Zawierał długą listę rzeczy, które należało kupić przed rozpoczęciem trymestru. Maisie zauważyła, że Harry potrzebuje wszystkiego po dwie sztuki, w niektórych przypadkach po trzy i więcej, a w jednym przypadku sześć: skarpetki, szare, do połowy łydki, plus podwiązki. - Szkoda, że nie możesz pożyczyć mojego pasa do poń czoch - powiedziała. Harry się zaczerwienił. Trzeci list proponował nowym uczniom, żeby wybrali trzy ponadprogramowe zajęcia, począwszy od klubu automobilowego, a kończąc na Połączonym Korpusie Kadetów - przy czym

za niektóre należało dodatkowo zapłacić pięć funtów. Harry wybrał chór, co nie wymagało żadnej opłaty, oraz kółko teatralne i Towarzystwo Miłośników Sztuki. Przy tym ostatnim widniało zastrzeżenie, że wszelkie wizyty w galeriach poza Bristolem będą pociągać za sobą dodatkowe koszty. Maisie żałowała, że nie ma więcej takich osób jak pan Crad-dick, ale nigdy nie dała poznać Harry'emu, że istnieją powody do obaw, mimo że pan Holcombe przypominał jej, że chłopak będzie uczęszczał do liceum przez całe pięć lat. Odpowiadała mu, że Harry jest pierwszą osobą w rodzinie, która nie porzuci nauki przed ukończeniem czternastego roku życia. Maisie zebrała siły, by ponownie odwiedzić sklep TC. Marsh Wytworne Krawiectwo. Kiedy Harry został już w pełni wyekwipowany i przygotowany na pierwszy dzień trymestru, Maisie znowu zaczęła chodzić do pracy i z pracy na piechotę, oszczędzając pięć pensów tygodniowo na biletach tramwajowych albo, jak powiedziała matce: - Funt rocznie, akurat na nowe ubranie dla Harry'ego. Rodzice, jak się przekonała Maisie w ciągu lat, mogą być postrzegani przez potomstwo jako niefortunna konieczność, a też często bywają sprawcami zakłopotania. Podczas pierwszej dorocznej uroczystości wręczania nagród u Świętego Bedy Maisie była jedyną matką, która nie wystąpiła w kapeluszu. Potem kupiła sobie kapelusz w sklepie z używaną odzieżą i, choć niemodny, musiał jej służyć aż do czasu ukończenia przez syna Liceum Bristolskiego. Harry się zgodził, żeby Maisie odprowadziła go do szkoły pierwszego dnia trymestru, ale ona uznała, że chłopak jest już dość duży, żeby wieczorem sam wracał do domu tramwajem. Nie martwiła się, jak Harry dotrze do szkoły i z niej wróci, ale o to, co robić z nim wieczorami, skoro podczas trymestru nie będzie już nocował w internacie. Nie wątpiła, że gdyby znów miał dzielić pokój ze Stanem, nie obeszłoby się bez łez. Stara-

ła się o tym nie myśleć, przygotowując się do pierwszego dnia Harry'ego w nowej szkole. Kapelusz, najlepszy i jedyny, płaszcz świeżo z pralni, praktyczne czarne pantofle i jedwabne pończochy, jedyna jej para -i Maisie gotowa była stanąć przed innymi rodzicami. Kiedy zeszła na dół, Harry czekał już na nią przy drzwiach. Wyglądał tak szykownie w nowym mundurku w kolorze bordowym i czarnym, że chciałaby, aby przespacerował się ulicą Gorzel-niczą, by sąsiedzi zobaczyli, że ktoś z tej ulicy wybiera się do Liceum Bristolskiego. Wsiedli do tramwaju, jak wtedy gdy wybierali się na rozpoczęcie nauki w Szkole Świętego Bedy, ale Harry spytał Maisie, czy mogliby wysiąść jeden przystanek przed University Road. Nie pozwolił matce trzymać się za rękę, chociaż ona wielokrotnie poprawiała mu czapkę i krawat. Gdy oczom Maisie ukazało się gwarne zgromadzenie młodych mężczyzn stłoczonych przy bramie szkolnej, powiedziała: - Lepiej sobie pójdę, bo się spóźnię do pracy. Harry się zdziwił, bo wiedział, że pan Frampton dał matce wolny dzień. Prędko uścisnęła syna, ale czujnie odprowadzała go wzrokiem, kiedy piął się na wzgórze. Pierwszy przywitał go Giles Barrington. Maisie zdziwiła się na jego widok, bo Harry mówił, że jego przyjaciel prawdopodobnie pójdzie do Eton. Wymienili uścisk dłoni niczym dwaj dorośli mężczyźni, którzy właśnie ubili ważny interes. Maisie widziała pana i panią Barrington trzymających się z tyłu za tłumem. Czy on specjalnie tak stanął, żeby jej nie spotkać? Po chwili dołączyli do nich państwo Deakinsowie z synem, zdobywcą stypendium Peloąuin. Znowu wymiana uścisków rąk, w przypadku pana Deakinsa była to lewa ręka. Kiedy rodzice zaczęli się żegnać z dziećmi, Maisie ujrzała, że pan Barrington najpierw uścisnął rękę swojemu synowi, potem Deakinsowi, ale gdy Harry podał mu dłoń, odwrócił się. Pani Barrington wyglądała na zakłopotaną i Maisie pomyślała, że

może później spyta męża, dlaczego zlekceważył najbliższego przyjaciela Gilesa. Maisie była przekonana, że gdyby nawet spytała, Hugo i tak nie zdradzi prawdziwego powodu. Bała się, że Harry wkrótce zapyta, dlaczego pan Barrington zawsze go ignoruje. Dopóki tylko troje ludzi znało prawdę, nie widziała powodu, żeby Harry mógł ją kiedyś odkryć.

16 Panna Tilly tak często odwiedzała Salę Palmową, że nawet miała tam swój stolik. Zazwyczaj przychodziła około czwartej i zamawiała filiżankę herbaty (Earl Grey) i kanapkę z ogórkiem. Nigdy nie chciała wybrać czegoś z bogactwa ciastek z kremem, placków z dżemem i czekoladowych eklerów, ale czasem pozwalała sobie na babeczkę na gorąco z masłem. Kiedy pewnego wieczoru wpadła tuż przed piątą, jak na nią wyjątkowo późno, Maisie skonstatowała z ulgą, że jej stolik jest wolny. - Maisie, czy mogłabym dzisiaj usiąść w bardziej ustronnym miejscu? Chciałabym zamienić z tobą spokojnie kilka słów. - Oczywiście, panno Tilly - powiedziała Maisie i zaprowadziła ją do ulubionego stolika pana Holcombe'a za filarem w głębi sali. - Kończę pracę za dziesięć minut i wtedy do pani przyjdę. Gdy pojawiła się jej zastępczyni, Susan, Maisie wytłumaczyła jej, że na parę minut usiądzie z panną Tilly, ale nie będzie nic zamawiać. - Czy ta stara dziwaczka jest z czegoś niezadowolona? -zagadnęła Susan. - Ta stara dziwaczka nauczyła mnie wszystkiego, co umiem -odparła Maisie z uśmiechem. Z wybiciem piątej Maisie przemierzyła salę i usiadła naprzeciw panny Tilly. Rzadko siadała z klientem, a przy tych niewielu okazjach, kiedy to robiła, czuła się nieswojo. - Może napijesz się herbaty, Maisie? - Nie, dziękuję, panno Tilly. - Rozumiem cię. Postaram się nie zatrzymywać cię długo, ale zanim ci powiem, dlaczego chciałam się z tobą zobaczyć, spytam, co słychać u Harry'ego.

- Życzyłabym sobie, żeby przestał rosnąć - westchnęła Mai sie. - Co kilka tygodni przedłużam mu spodnie. W tym tempie z długich spodni pod koniec roku zrobią się szorty. Panna Tilly się roześmiała. - A jak z jego nauką? - W s'wiadectwie na koniec trymestru była adnotacja... -Maisie się zastanowiła, usiłując sobie przypomnieć dokładne sformułowanie- „...Nader zadowalający początek. Bardzo obiecujący uczeń". Był pierwszy z języka angielskiego. - Trochę paradoksalne — zauważyła panna Tilly. - O ile dobrze pamiętam, to przez ten przedmiot miał obniżone noty na egzaminie wstępnym. Maisie skinęła głową i usiłowała nie myśleć, jakie konsekwencje finansowe pociągnął za sobą fakt, że Harry za mało czytał Thomasa Hardy'ego. - Musisz być z niego bardzo dumna - powiedziała panna Tilly. - Gdy byłam w niedzielę w kościele Najświętszej Marii Panny, ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam go z powrotem w chórze. - Tak, lecz teraz musi się zadowolić miejscem w tylnym rzędzie razem z innymi barytonami. Jego czas solisty minął. Ale zapisał się do kółka teatralnego, a ponieważ w szkole nie ma dziewczynek, gra w przedstawieniu szkolnym Urszulę. - W Wiele hałasu o nic— skonstatowała panna Tilly. - Maisie, nie mogę ci zabierać więcej czasu, więc przejdę do rzeczy. Upiła łyk herbaty, jakby chciała zebrać myśli, a później wyrzuciła z siebie: - Moja droga, w przyszłym miesiącu kończę sześćdziesiąt lat i od pewnego czasu myślę o przejściu na emeryturę. Maisie nigdy nie przyszło do głowy, że panna Tilly nie będzie trwać wiecznie. - Myślimy z panną Monday o tym, żeby się przenieść do Kornwalii. Wypatrzyłyśmy tam mały domek nad morzem. Nie wolno wam opuszczać Bristolu, chciała powiedzieć Maisie. Kocham was obie i jak wyjedziecie, do kogo się zwrócę po radę?

- Sprawy dojrzały w zeszłym miesiącu - ciągnęła panna Tilly - kiedy tutejszy biznesmen złożył mi ofertę kupna herba ciarni. Wydaje się, że chce ją dołączyć do swojego rozwijające go się imperium. I choć nie podoba mi się pomysł, żeby moja herbaciarnia stała się częścią sieci, to oferta jest zbyt kusząca, żeby ją z miejsca odrzucić. Maisie miała tylko jedno pytanie na końcu języka, ale nie chciała przerywać pannie Tilly w pół słowa. - Od tamtej pory dużo o tym myślałam i zdecydowałam, że gdybyś mogła zaproponować mi tyle co on, wolałabym, żebyś to ty przejęła firmę, a nie ktoś obcy. - A ile on zaproponował? - Pięćset funtów. Maisie westchnęła. - Pochlebia mi, że pani o mnie pomyślała - odezwała się w końcu - ale niestety, ja nie mam nawet pięciuset pensów, a co dopiero pięćset funtów. - Bałam się, że to powiesz - zmartwiła się panna Tilly. -Gdybyś jednak mogła znaleźć kredytodawcę, jestem pewna, że uznałby to za dobrą inwestycję. W końcu w zeszłym roku osiągnęłam zysk w wysokości stu dwunastu funtów i dziesięciu szylingów, nie licząc mojej pensji. Oddałabym ci herbaciarnię za mniej niż pięćset funtów, ale znalazłyśmy rozkoszny mały domek w Saint Mawes i właściciele nie sprzedadzą go za mniej niż trzysta funtów. Panna Monday i ja mogłybyśmy z trudem przeżyć z naszych oszczędności przez rok lub dwa, ale ponieważ żadna z nas nie ma emerytury, to dwieście funtów robi dużą różnicę. Maisie już chciała powiedzieć pannie Tilly, że jest jej bardzo przykro, ale nic z tego, kiedy do sali wkroczył Patrick Casey i usiadł przy tym co zwykle stoliku. Dopiero kiedy przestali się kochać, Maisie powiedziała Patrickowi o propozycji panny Tilly. Usiadł na łóżku, zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.

- Zgromadzenie takich pieniędzy nie powinno być specjalnie trudne. Nie musisz zebrać tyle, ile Brunei potrzebował na swój Most Wiszący w Clifton. - Tak, ale my mówimy o pani Clifton, która próbuje zebrać pięćset funtów, a nie ma nawet dwóch półpensówek przy duszy. - Prawda, ale będziesz mogła się wykazać obrotem pieniężnym i udowodnić swoje przychody, nie mówiąc już o renomie firmy. Zważ, że będę musiał przejrzeć księgi z ostatnich pięciu lat i upewnić się, czy powiedziano ci całą prawdę. - Panna Tilly nigdy by nikogo nie oszukała. - Będziesz też musiała sprawdzić, czy w niedalekiej przyszłości nie nastąpi zmiana czynszu za wynajem - kontynuował Patrick swój wywód, nie zważając na protesty Maisie - i upewnić się, czy jej księgowy nie zastrzeże dodatkowych należnos'ci, kiedy dojdziesz wreszcie do zysków. - Panna Tilly nie zrobiłaby czegoś podobnego — upierała się Maisie. - Jesteś taka ufna, Maisie. Musisz pamiętać, że ta sprawa nie będzie w rękach panny Tilly, lecz adwokata, który uważa, że musi dostać swoje wynagrodzenie, i księgowego, który będzie czekał na dzień wypłaty, jeśli go nie zaangażujesz. - Widać, że nigdy nie spotkałeś panny Tilly. - Twoje zaufanie do tej starej damy jest wzruszające, Maisie, ale moim zadaniem jest chronić takich jak ty, a sto dwanaście funtów i dziesięć szylingów zysku rocznie nie wystarczy ci na życie, jeśli zważyć, że będziesz musiała regularnie spłacać kredyt. - Panna Tilly zapewniła mnie, że zysk nie zawiera jej uposażenia. - Tak istotnie może być, ale nie wiesz, jakie to uposażenie. Będziesz potrzebować dodatkowo przynajmniej dwustu pięćdziesięciu funtów, jeżeli masz się z tego utrzymać, w przeciwnym razie nie dość, że zostaniesz z pustymi rękami, to Harry będzie musiał opuścić szkołę. - Nie mogę się doczekać, kiedy poznasz pannę Tilly.

- A napiwki? W hotelu Royal dostajesz pięćdziesiąt procent wszystkich napiwków, co daje rocznie co najmniej drugie dwieście funtów. W tej chwili nie jest to opodatkowane, choć nie wątpię, że jakiś przyszły rząd za to się weźmie. - Więc może powinnam powiedzieć pannie Tilly, że to za duże ryzyko. Przecież sam mi przypominasz, że w Royalu mam gwarantowane dochody i żadnego ryzyka. - Owszem, ale jeżeli oferta panny Tilly jest bodaj w połowie tak dobra, jak mówisz, może to być okazja, która się już nigdy nie powtórzy. - Zdecyduj się wreszcie, Patrick - rzuciła Maisie, usiłując ukryć irytację. - Zdecyduję się, jak przejrzę księgi. - Raczej jak się spotkasz z panną Tilly, bo wtedy zrozumiesz, co to jest dobre imię firmy - powiedziała Maisie. - Nie mogę się doczekać, żeby poznać to wcielenie wszelkich cnot. - Czy to znaczy, że będziesz mnie reprezentował? - Tak - odparł, gasząc papierosa. - A ile pan sobie za to policzy od ubogiej wdowy, panie Casey? - Zgaś światło. - Czy jest pani pewna, że warto podjąć to ryzyko, skoro ma pani tyle do stracenia? - spytał pan Frampton. - Mój doradca finansowy tak uważa - odparła Maisie. -Zapewnił mnie, że nie tylko wszystkie pozycje rachunków się zgadzają, ale że jak spłacę pożyczkę, w ciągu pięciu lat odnotuję zysk. - Ale to są te lata, kiedy Harry będzie się uczył w liceum. - Zdaję sobie z tego sprawę, proszę pana, ale pan Casey zapewnił mi w umowie pokaźną pensję, a gdy podzielę się napiwkami z moim personelem, powinnam zarabiać mniej więcej tyle, ile obecnie przynoszę do domu. Co ważniejsze, za pięć lat będę posiadać prawdziwe aktywa i od tej pory wszystkie zyski

będą moje - powiedziała, próbując sobie przypomnieć określenia Patricka. - Widzę, że już pani podjęła decyzję - zauważył pan Framp-ton. - Ale ostrzegam, że jest wielka różnica między pracownikiem, który wie, że co tydzień przyniesie do domu kopertę z wypłatą, a pracodawcą, który ma obowiązek w każdy piątek wieczorem włożyć do kilku kopert własne pieniądze na wypłaty. Szczerze mówiąc, jest pani najlepsza w tym, co pani robi, ale czy jest pani naprawdę pewna, że chce zamienić swobodę pracownika na obciążenia menedżera? - Pan Casey będzie mi doradzał. - Casey to łebski gość, przyznaję, ale on musi się też troszczyć o ważniejszych klientów w kraju. To pani będzie musiała prowadzić firmę z dnia na dzień. Jeżeli coś pójdzie nie tak, on nie zawsze będzie blisko, żeby trzymać panią za rękę. - Ale taka okazja może się nigdy nie powtórzyć. - Kolejny argument Patricka. - Jak pani chce, Maisie - skapitulował Frampton. -1 proszę nie wątpić, że tu w Royalu wszystkim będzie pani brakowało. Tylko dlatego nie jest pani nie do zastąpienia, że tak świetnie wyszkoliła pani swoją zastępczynię. - Susan pana nie zawiedzie. - Jestem tego pewien. Ale ona nigdy nie będzie Maisie Clif-ton. Pozwolę sobie jako pierwszy życzyć pani wielu sukcesów w nowym przedsięwzięciu, a gdyby sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem, zawsze będzie dla pani miejsce w hotelu Royal. Pan Frampton podniósł się zza biurka i uścisnął Maisie dłoń, tak samo jak sześć lat wcześniej.

17 Miesiąc później Maisie podpisała sześć dokumentów w obecności pana Prendergasta, dyrektora banku National Provincial przy Corn Street. Ale przedtem Patrick przejrzał z nią każdą stronę, każdą linijkę i chętnie przyznał, że się mylił, nie ufając pannie Tilly. Gdyby każdy był taki uczciwy, to byłbym bezrobotny - powiedział. Dziewiętnastego marca 1934 roku Maisie wręczyła pannie Tilly czek na pięćset funtów, a w podzięce otrzymała serdeczny uścisk i herbaciarnię. Tydzień później panna Tilly i panna Monday wyjechały do Kornwalii. Kiedy następnego dnia Maisie otworzyła herbaciarnię, zachowała szyld „U Panny Tilly". Patrick jej poradził, żeby nigdy nie lekceważyła renomy firmy związanej z nazwiskiem panny Tilly widniejącym nad drzwiami („założona w 1898") i żeby nawet nie myślała o zmianie, dopóki panna Tilly nie pożegna się z tym światem, a i wtedy też nie. - Stali goście nie lubią zmian, zwłaszcza nagłych, więc ich nie zaskakuj - powiedział. Maisie dostrzegła jednak konieczność kilku zmian, jakie z pewnością nie zrażą stałych klientów. Czuła, że nowy komplet obrusów byłby mile widziany i że krzesła, a nawet stoliki zaczynają wyglądać, hm, staroświecko. I czy panna Tilly nie zauważyła, że dywan jest trochę wytarty? - Nie spiesz się - przestrzegł ją Patrick podczas jednej ze swych comiesięcznych wizyt. - Pamiętaj, że o wiele łatwiej jest wydawać pieniądze, niż zarabiać, i nie bądź zaskoczona, kiedy kilka staruszek zniknie z horyzontu i podczas pierwszych mie sięcy nie zarobisz tyle, ile przewidywałaś. Patrick miał rację. Liczba gości spadła w pierwszym miesiącu, a potem znów w drugim, co dowodziło, jaką popularnością

cieszyła się panna Tilly. Gdyby ten trend utrzymał się w trzecim miesiącu, Patrick pouczyłby Maisie o obrocie gotówki i limitach debetu, ale ten zatrzymał się blisko dna - jeszcze jedno określenie Patricka — i następnego miesiąca sytuacja zaczęła się poprawiać, choć nie raptownie. Z końcem pierwszego roku Maisie wyszła na czysto, ale nie zdołała spłacić żadnej części pożyczki bankowej. - Nie martw się, moja droga - pocieszała ją panna Tilly podczas jednej z rzadkich wizyt w Bristolu. - Minęło kilka lat, zanim osiągnęłam jakiś zysk. Maisie nie mogła czekać kilka lat. Drugi rok zaczął się dobrze; niektórzy z jej stałych klientów z Sali Palmowej wrócili do swojego ulubionego miejsca. Eddie Atkins tak przybrał na wadze, a jego cygara zrobiły się tak wielkie, że Maisie mogła przypuszczać, iż biznes rozrywkowy kwitnie. Pan Craddick zjawiał się co dzień o jedenastej przed południem, w płaszczu przeciwdeszczowym, z parasolem w ręku, czy padało czy nie. Pan Holcombe wpadał od czasu do czasu, zawsze domagając się nowin o postępach Harry'ego, a Maisie nigdy nie pozwalała mu płacić rachunku. Gdy Patrick przyjeżdżał do Bristolu, zawsze najpierw zaglądał do herbaciarni „U Panny Tilly". W drugim roku Maisie musiała zmienić jednego dostawcę, który zdawał się nie odróżniać świeżych produktów od nieświeżych, i zwolnić kelnerkę, która nie była przekonana, że klient ma zawsze rację. Kilka młodych kobiet zgłosiło się do pracy, jako że praca kobiet spotykała się z coraz większą akceptacją. Maisie wybrała Karen, dziewczynę z burzą kręconych jasnych włosów, o dużych niebieskich oczach i sylwetce, jaką magazyny mody nazywały figurą klepsydry. Maisie uznała, że Karen może przyciągnąć nowych gości, nieco młodszych od większości stałych klientów. Wybór nowego dostawcy ciastek okazał się trudniejszym zadaniem. Wprawdzie kilka zakładów ciastkarskich miało ochotę złożyć ofertę, jednak Maisie była bardzo wymagająca. Ale

kiedy zgłosił się do niej Bob Burrows z Piekarni Burrowsa (założonej w 1935 roku) i oświadczył, że herbaciarnia będzie jego pierwszym klientem, Maisie przyjęła go na miesiąc na próbę. Okazało się, że Bob jest pracowity i solidny, a co ważniejsze, jego produkty były zawsze tak świeże i nęcące, że goście Maisie często prosili o jeszcze jedno ciastko. Jego eklery i babeczki z owocami cieszyły się szczególnym powodzeniem, a ciastka czekoladowe z orzechami, nowa moda, znikały na długo przed południem. Chociaż Maisie ciągle nalegała, Bob wciąż odpowiadał, że nie jest w stanie wypiekać ich więcej. Pewnego ranka, kiedy Bob przywiózł towar, Maisie się wydało, że ma żałosną minę, więc posadziła go przy stoliku i podała filiżankę kawy. Wyznał jej, że ma te same problemy z płynnością, jakie jej doskwierały w pierwszym roku prowadzenia herbaciarni. Ale był pewien, że sprawy będą wkrótce wyglądać lepiej, gdyż ostatnio składają u niego zamówienia dwie nowe firmy, chociaż wie, jak wiele zawdzięcza Maisie, bo to ona dała mu pierwszą szansę. Mijały tygodnie i poranne spotkania przy kawie przerodziły się w swego rodzaju rytuał. Maisie była jednak ogromnie zaskoczona, gdy Bob chciał się z nią umówić, bo uważała ich stosunki za ściśle zawodowe. Bob kupił bilety na Glamorous Night, nowy musical, który grano w Bristol Hippodrome The-atre; Maisie liczyła, że to Patrick ją tam zabierze. Podziękowała Bobowi, ale powiedziała, że nie chce psuć ich stosunków. Miała ochotę dodać, że w jej życiu jest już dwóch mężczyzn, piętnastolatek, który zamartwia się trądzikiem młodzieńczym, i pewien Irlandczyk, który odwiedza Bristol tylko raz w miesiącu i chyba nie wie, że ona go kocha. Bob nie pogodził się z odmową i miesiąc później wprawił Maisie w jeszcze większe zakłopotanie, gdy ofiarował jej broszkę z markazytu. Pocałowała go w policzek i głowiła się, skąd wiedział, że to jej urodziny. Wieczorem włożyła broszkę do szuflady i mogłaby o wszystkim zapomnieć, gdyby nie to, że regularnie dostawała nowe prezenty.

Patricka zdawał się bawić upór rywala i pewnego wieczoru przy kolacji wspomniał Maisie, że jest atrakcyjną kobietą z przyszłością. Maisie się nie roześmiała. - To musi się skończyć - rzuciła. - Więc dlaczego nie poszukasz innego dostawcy? - Bo o dobrych dostawców jest wiele trudniej niż o kochanków. W każdym razie Bob jest solidny, jego ciastka są najlepsze w mieście, a ceny ma niższe niż konkurencja. - I jest w tobie zakochany - rzekł Patrick. - Nie żartuj, Patrick. To musi się skończyć. - Powiem ci o czymś o wiele ważniejszym, co się musi skończyć - powiedział Patrick, schylając się i otwierając teczkę. - Czy mam ci przypomnieć, że planowaliśmy romantyczną kolację we dwoje przy świecach, a nie rozmowy o interesach? -odezwała się Maisie. - Obawiam się, że to nie może czekać - odparł, kładąc plik papierów na stole. - Tak wygląda twoja księgowość z ostatnich trzech miesięcy i niestety, nie ma się z czego cieszyć. - Ale przecież mówiłeś, że sprawy wyglądają coraz lepiej. - Bo tak jest. Udało ci się nawet utrzymać nakłady w granicach zalecanych przez bank, ale nie wiadomo, dlaczego twoje dochody w tym czasie spadły. - Jak to możliwe? — spytała Maisie. — W ostatnim miesiącu wydaliśmy rekordową liczbę nakryć. - Właśnie dlatego postanowiłem dokładnie sprawdzić wszystkie rachunki i pokwitowania z zeszłego miesiąca. Po prostu się nie zgadzają. Doszedłem do przykrego wniosku, że jedna z twoich kelnerek musi podkradać pieniądze z kasy. To rzecz dość powszechna w gastronomii; zwykle się okazuje, że to barman albo kierownik sali, ale jak już się zacznie, nie ma sposobu, by to zastopować, póki nie znajdzie się winnego i go nie wyrzuci. Jeśli szybko nie przyłapiesz sprawcy, czeka cię kolejny rok bez zysku i nie będziesz w stanie spłacić choćby pensa pożyczki w banku ani zmniejszyć debetu.

- Co mi radzisz? - Musisz mieć na oku cały personel, dopóki któraś z kelnerek sama się nie zdradzi. - Jak poznam która to? - Jest kilka rzeczy, na które trzeba zwracać uwagę - powiedział Patrick. - To może być ktoś, kto żyje ponad stan, na przykład ma nowy płaszcz albo drogą biżuterię, albo wyjeżdża na wakacje, na jakie nie mógłby sobie pozwolić. Zapewne ci powie, że ma nowego chłopaka, ale... - Do licha - wpadła mu w słowo Maisie. — Chyba wiem, kto to może być. - Kto? - Karen. Jest u mnie tylko od kilku miesięcy, a ostatnio w wolne weekendy wyjeżdża do Londynu. W zeszły poniedziałek przyszła do pracy w nowej apaszce i w skórkowych rękawiczkach, których jej naprawdę zazdrościłam. - Nie wyciągaj pochopnych wniosków, ale ją obserwuj - poradził Patrick. - Albo chowa napiwki do kieszeni, albo podkrada w kasie, albo jedno i drugie. I o jednym mogę cię zapewnić: to nie ustanie. W większości przypadków złodziej nabiera coraz większej pewności siebie, dopóki się go nie przyłapie. Musisz położyć temu kres, i to prędko, bo inaczej splajtujesz. Maisie nie cierpiała szpiegowania swojego personelu. Przecież sama wybrała większość młodszych kelnerek, podczas gdy starsze pracowały w herbaciarni od wielu lat. Czujnie obserwowała zwłaszcza Karen, lecz nie dostrzegła żadnych wyraźnych symptomów, które by świadczyły o tym, że kradnie. Ale przecież Patrick ją uprzedził, że złodzieje są sprytniejsi od ludzi uczciwych, a zresztą nie sposób było przez cały czas mieć jej na oku. Nagle problem sam się rozwiązał. Karen wręczyła jej wymówienie, tłumacząc, że jest zaręczona i pod koniec miesiąca przeprowadza się do Londynu do narzeczonego. Maisie pomyślała, że pierścionek zaręczynowy dziewczyny jest wyjątkowy, chociaż

mogła się tylko zastanawiać, kto za niego zapłacił. Ale odrzuciła tę myśl, zadowolona, że będzie miała o jeden problem mniej. Jednak kiedy Patrick wrócił do Bristolu kilka tygodni później, ostrzegł Maisie, że jej miesięczny dochód znów spadł, czyli że to nie mogła być Karen. - Czy nie czas wezwać policję? - spytała Maisie. - Jeszcze nie. Ostatnią rzeczą, jakiej ci trzeba, są fałszywe oskarżenia albo plotki, które tylko wzbudzą niechęć personelu. Policja może spłoszyć złodzieja, ale niewykluczone, że wcześniej stracisz najlepszych pracowników, którym nie będzie odpowiadało życie w atmosferze podejrzeń. I możesz być pewna, że niektórzy twoi klienci też się o tym dowiedzą, a to nie wyjdzie ci na dobre. - Jak długo jeszcze mogę tak trwać? - Poczekajmy miesiąc. Jeżeli przez ten czas nie wykryjemy, kto to jest, będziesz musiała wezwać policję. - Patrick szeroko się do niej uśmiechnął. - A teraz przestańmy mówić o interesach i przypomnijmy sobie, że mieliśmy uczcić twoje urodziny. - To było dwa miesiące temu — powiedziała. - I gdyby nie Bob, nawet byś o tym nie wiedział. Patrick znowu otworzył teczkę, ale tym razem wyczarował szafirowe pudełko z dobrze znanym znakiem firmy Swan. Podał je Maisie, która niespiesznie je otworzyła i ujrzała czarne skórkowe rękawiczki i wełniany szal w tradycyjne wzory Burberry. - To rozbój w biały dzień! - wykrzyknęła Maisie i zarzuciła mu ręce na szyję. Patrick nie zareagował. - O co chodzi? - spytała. - Mam jeszcze jedną wiadomość. Maisie zajrzała mu w oczy, zastanawiając się, co jeszcze złego może się dziać „U Panny Tilly". - Dostałem awans. Zostanę zastępcą dyrektora naszej cen trali w Dublinie. Przez większość czasu będę tkwił przy biur ku, więc ktoś inny przejmie moje miejsce tutaj. Będę mógł cię odwiedzać, ale nie tak często.

Maisie leżała w jego ramionach i płakała całą noc. Myślała, że nie zechce wyjść ponownie za mąż do chwili, kiedy mężczyzna, którego kochała, przestał być osiągalny. Nazajutrz przyszła późno do pracy i zastała Boba, który czekał przed herbaciarnią. Otworzyła, a on zaczął wyładowywać poranny towar z furgonetki. - Za moment wracam - powiedziała Maisie i poszła do umywalni dla personelu. Pożegnała Patricka, kiedy wsiadał do pociągu w Tempie Meads, i wtedy znów zalała się łzami. Musiała okropnie wyglądać i nie chciała, żeby stali klienci pomyśleli sobie, że coś nie gra. Nigdy nie przynoś osobistych kłopotów do pracy, napominała personel panna Tilly. Klienci mają dość własnych problemów, żeby jeszcze zamartwiać się twoimi. Maisie spojrzała w lustro: makijaż całkiem się jej rozmazał. - Cholera! - zaklęła głośno, uprzytomniwszy sobie, że zo stawiła torebkę na kontuarze. Kiedy po nią wróciła, ugięły się pod nią nogi. Bob stał tyłem, z jedną ręką w kasie. Patrzyła, jak wpycha garść banknotów i monet do kieszeni spodni, za myka cicho kasę, a potem wraca do furgonetki po następną tacę z ciastkami. Maisie dokładnie wiedziała, co by poradził Patrick. Weszła na salę i stała przy kasie, kiedy Bob ukazał się w drzwiach. Nie miał w ręku tacy z ciastkami, tylko czerwone pudełeczko. Szeroko się do niej uśmiechnął i przyklęknął na jedno kolano. - Natychmiast opuścisz to miejsce, Bobie Burrows - powie działa Maisie tonem, który ją samą zaskoczył. — Jeżeli jeszcze kiedyś cię zobaczę w pobliżu mojej herbaciarni, wezwę policję. Spodziewała się wyjaśnień albo przekleństw, ale Bob po prostu wstał, położył ukradzione pieniądze na kontuarze i bez słowa wyszedł. Maisie opadła na najbliższe krzesło akurat w chwili, gdy przyszła pierwsza osoba z personelu. - Dzień dobry, pani Clifton. Przyjemna pogoda jak na tę porę roku.

18 Zawsze kiedy cienka szara koperta wpadała przez otwór na listy w domu pod numerem dwadzieścia siedem, Maisie przypuszczała, że to z liceum i że to prawdopodobnie następny rachunek za czesne Harry'ego plus „wydatki ekstra", jak je nazywała Bristolska Instytucja Dobroczynna. Maisie zawsze w drodze do domu zachodziła do banku, żeby wpłacić dzienne wpływy na rachunek firmowy, a swoją część napiwków na osobny rachunek, „dla Harry'ego", z nadzieją, że pod koniec każdego kwartału wystarczy na pokrycie następnej płatności za naukę syna. Rozerwała kopertę i chociaż nie potrafiła odczytać każdego słowa listu, rozpoznała podpis i nad nim sumę trzydziestu siedmiu funtów dziesięciu szylingów. Trudna sprawa, ale kiedy pan Holcombe przeczytał jej ostatnie świadectwo Harry'ego, musiała się z nim zgodzić, że to dobra inwestycja. - Proszę pamiętać, wydatki nie będą mniejsze, kiedy on skończy szkołę - przestrzegł ją pan Holcombe. - Dlaczego nie? - zdziwiła się Maisie. - Z takim wykształceniem nie powinien mieć trudności ze znalezieniem pracy i wtedy może zacząć sam płacić własne rachunki. Pan Holcombe ze smutkiem pokręcił głową, jakby jakiś mniej uważny uczeń nie zrozumiał, o co chodzi. - Mam nadzieję, że kiedy opuści Bristol, będzie chciał studiować literaturę angielską w Oksfordzie. - A jak długo to potrwa? - Trzy, może cztery lata. - To przez ten czas strasznie dużo się naczyta tej literatury. - Na pewno dość, żeby dostać pracę. Maisie się roześmiała. - Może zostanie nauczycielem, jak pan.

- On nie jest taki jak ja - rzekł pan Holcombe. - Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że będzie pisarzem. - Czy z tego można wyżyć? - Z pewnos'cią, jeżeli jest się wziętym pisarzem. Ale jeśli nie, to ma pani rację: wtedy może zostać nauczycielem, jak ja. - To by mi się podobało - powiedziała Maisie, nie wyczuwając ironii w słowach pana Holcombe'a. Włożyła kopertę do torebki. Kiedy zajrzy po południu do banku, musi się upewnić, czy jest przynajmniej trzydzieści siedem funtów i dziesięć szylingów na rachunku Harry'ego, zanim wypisze czek na całą sumę. Tylko bank zarabia pieniądze, kiedy masz debet, mówił Patrick. Przedtem szkoła przesuwała o dwa albo trzy tygodnie termin wpłaty, ale Patrick wytłumaczył, że podobnie jak herbaciarnia, oni też muszą zbilansować swoje rachunki pod koniec każdego trymestru. Maisie nie musiała długo czekać na tramwaj, a gdy tylko usiadła, napłynęły myśli o Patricku. Nikomu, nawet matce, by się nie przyznała, jak bardzo do niego tęskni. Z zamyślenia wyrwał ją wóz strażacki wyprzedzający tramwaj. Niektórzy pasażerowie patrzyli przez okna, obserwując, dokąd jedzie. Kiedy przejechał, Maisie pomyślała o herbaciarni. Od kiedy wyrzuciła Boba Burrowsa, dyrektor banku informował, że herbaciarnia w każdym miesiącu przynosi stały dochód i pod koniec roku może nawet uda się przekroczyć rekord panny Tilly w wysokości stu dwunastu funtów i dziesięciu szylingów, co by pozwoliło Maisie zacząć spłacać pożyczkę. Może nawet wystarczy na kupno nowych butów dla Harry'ego. Maisie wysiadła z tramwaju na końcu Victoria Street. Kiedy szła przez Most Bedminsterski, spojrzała na zegarek, swój pierwszy prezent, i znowu pomyślała o synu. Trzydzieści dwie po siódmej: aż nadto czasu, żeby otworzyć herbaciarnię i przed ósmą czekać na pierwszego gościa. Zawsze się cieszyła na widok małej kolejki czekającej na chodniku, aż odwróci wywieszkę „zamknięte" na „otwarte". Dochodziła do High Street, kiedy obok przemknął drugi

wóz strażacki i teraz ujrzała słup czarnego dymu strzelający wysoko w niebo. Ale dopiero gdy skręciła w Broad Street, serce zabiło jej szybciej. Trzy wozy strażackie i samochód policji stały przed herbaciarnią „U Panny Tilly". Maisie puściła się biegiem. - Nie, nie, to nie może być herbaciarnia! - wykrzyknęła i wtem spostrzegła kilka osób ze swojego personelu stojących po drugiej stronie ulicy. Jedna kelnerka płakała. Maisie była w odległos'ci kilku metrów od miejsca, gdzie się znajdowały drzwi, kiedy drogę zastąpił jej policjant i nie pozwolił iść dalej. - Ale ja jestem właścicielką! — zaprotestowała, wpatrując się z niedowierzaniem w dymiące zgliszcza do niedawna najpopularniejszej herbaciarni w mieście. Oczy jej zaczęły łzawić i rozkaszlała się, kiedy owionął ją gęsty czarny dym. Wpatrywała się w zwęglone resztki błyszczącego niegdyś kontuaru, pokrytą warstwą popiołu podłogę, gdzie jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy zamykała drzwi, stały krzesła i stoliki okryte nieskazitelnie białymi obrusami. - Bardzo mi przykro, proszę pani, ale dla pani bezpieczeństwa muszę prosić, żeby dołączyła pani do personelu po drugiej strony ulicy - powiedział policjant. Maisie odwróciła się plecami do herbaciarni i z ociąganiem skierowała na przeciwną stronę ulicy. Zanim dotarła do chodnika, spostrzegła go: stał na skraju tłumu. Gdy ich oczy się spotkały, odwrócił się i odszedł. Komisarz Blakemore otworzył notes i spojrzał przez stół na podejrzaną. - Pani Clifton, czy może mi pani powiedzieć, gdzie pani była około trzeciej rano? - W domu, w łóżku - odparła Maisie. - Czy ktoś może to potwierdzić? - Jeżeli chciał pan spytać, panie inspektorze, czy ktoś był

ze mną w tym czasie w łóżku, odpowiedź brzmi nie. Dlaczego pan pyta? Policjant coś zanotował, co dało mu trochę czasu na zastanowienie. Potem powiedział: - Staram się dowiedzieć, czy jeszcze ktoś był w to zamieszany. - Zamieszany w co? - spytała Maisie. - W podpalenie - odparł, bacznie się jej przyglądając. - Ale kto chciałby spalić herbaciarnię „U Panny Tilly"? - Miałem nadzieję, że pani pomoże mi to wyświetlić - rzekł Blakemore. Zawiesił głos, licząc, że pani Clifton doda coś, czego będzie potem żałować, lecz ona milczała. Komisarz Blakemore nie był pewien, czy pani Clifton jest twardą sztuką czy po prostu osobą naiwną. Znał kogoś, kto będzie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Pan Frampton wstał zza biurka, przywitał się z Maisie i wskazał jej krzesło. - Tak mi było przykro, kiedy usłyszałem, że spaliła się her baciarnia - powiedział. - Dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało. Maisie ostatnio nie miała wielu powodów, żeby dziękować Bogu. - Mam nadzieję, że budynek i to, co się w nim znajdowało, było w pełni ubezpieczone. - O, tak - rzekła Maisie. - Dzięki panu Caseyowi wszystko było dobrze ubezpieczone, ale niestety towarzystwo ubezpieczeniowe nie chce wypłacić ani pensa, dopóki policja nie stwierdzi, że nie byłam w to zamieszana. - Nie wierzę, żeby policja uważała panią za podejrzaną. - Przy moich finansowych kłopotach kto może mieć im to za złe? - zauważyła Maisie. - To tylko kwestia czasu, zanim uznają, że to śmieszna sugestia. - Ale ja nie mam czasu - westchnęła Maisie. - Dlatego przyszłam do pana. Muszę znaleźć pracę, a kiedy się ostat-

nio widzieliśmy w tym pokoju, mówił pan, że gdybym kiedyś chciała wrócić do hotelu... - I mówiłem poważnie - przerwał jej Frampton. - Ale nie mogę zaoferować pani dawnego stanowiska, bo Susan doskonale się spisuje i ostatnio przyjąłem trzy osoby z personelu herbaciarni, więc nie mam żadnych wolnych miejsc w Sali Palmowej. Jedyne, co mogę zaproponować, raczej nie zasługuje na pani uwagę... - Wezmę cokolwiek, proszę pana — zapewniła Maisie. — Naprawdę. - Niektórzy nasi goście mówią, że chcieliby móc coś zjeść po zamknięciu na noc restauracji hotelowej — oznajmił pan Frampton. — Zastanawiam się nad wprowadzeniem ograniczonej obsługi, która by się sprowadzała do serwowania kawy i kanapek od dziesiątej wieczorem do otwarcia o szóstej rano pokoju śniadaniowego. Na początek mogę zaproponować tylko trzy funty tygodniowo, oczywiście wszystkie napiwki byłyby dla pani. Naturalnie zrozumiem, gdyby pani uznała, że... - Biorę to. - Kiedy może pani zacząć? - Dziś w nocy. Kiedy następna szara koperta spadła na wycieraczkę w domu numer dwadzieścia siedem, Maisie wetknęła ją, nieotwartą, do torebki i zastanowiła się, kiedy dostanie drugą, może trzecią, a w końcu grubą białą kopertę z listem nie od kwestora, ale od dyrektora, z żądaniem, aby pani Clifton zabrała syna ze szkoły z końcem trymestru. Drżała na myśl, że Harry będzie musiał przeczytać jej ten list. Harry się spodziewał, że we wrześniu rozpocznie naukę w szóstej klasie, i rozświetlał mu się wzrok, gdy mówił, że będzie studiował „w samym Oksfordzie" filologię angielską pod kierunkiem Alana Quiltera, jednego z najwybitniejszych uczonych tego czasu. Maisie nie mogła się pogodzić z myślą, że musi mu powiedzieć, że to niemożliwe.

Pierwsze noce w hotelu Royal były bardzo spokojne i w następnym miesiącu też nie było ruchu. Maisie nie znosiła próżnować i kiedy o piątej rano przychodziły sprzątaczki, nieraz się okazywało, że nie mają nic do roboty w Sali Palmowej. Nawet kiedy był największy ruch, Maisie miała najwyżej kilkunastu klientów, z czego kilku takich, których wyrzucono tuż po północy z hotelowego baru, a ci woleli ją nagabywać, niż zamawiać kawę i kanapki z szynką. Przeważnie klientami byli przejezdni handlowcy, którzy zatrzymywali się w hotelu tylko na jedną noc, toteż szanse na przyciągnięcie stałej klienteli nie były duże, a napiwki z pewnością nie mogły uwolnić Maisie od szarej koperty, która nie-otwarta nadal tkwiła w jej torebce. Maisie wiedziała, że jeżeli Harry ma pozostać w liceum i mieć choćby najmniejsze szanse na studia w Oksfordzie, to tylko jeden człowiek może pomóc. Będzie błagała, jeżeli okaże się to konieczne.

19 - Dlaczego pani myśli, że pan Hugo zechce pomóc? — zapytał Old Jack, odchyliwszy się na oparcie. — W przeszłości nigdy nie troszczył się o Harry'ego. Wręcz przeciwnie... - Bo jeżeli ktoś na świecie powinien się czuć odpowiedzial ny za przyszłość Harry ego, to właśnie on. — Maisie natychmiast pożałowała tych słów. Old Jack przez moment milczał, a potem spytał: - Czy jest coś, czego mi pani nie mówi, Maisie? - Nie - odparła trochę za szybko. Nie znosiła kłamać, szczególnie temu człowiekowi, ale przysięgła sobie, że ten sekret zabierze ze sobą do grobu. - Czy pomyślała pani o tym, kiedy i gdzie go dopaść? - Dokładnie wiem, co zrobię. On rzadko wychodzi z biura przed szóstą wieczorem, a o tej porze większości personelu już nie ma w budynku. Wiem, że jego biuro jest na piątym piętrze, wiem, że to trzecie drzwi na lewo, wiem... - Ale czy pani wie o pannie Potts? - przerwał jej Old Jack. — Nawet gdyby udało się pani przejść koło recepcji i dostać się niezauważenie na piąte piętro, to nie sposób jej ominąć. - Panna Potts? Nigdy o niej nie słyszałam. - Jest sekretarką pana Hugona od piętnastu lat. Mówię to z własnego doświadczenia: niepotrzebny pies obronny, jeżeli ma się taką sekretarkę jak panna Potts. - Więc po prostu poczekam, aż ona pójdzie do domu. - Panna Potts nigdy nie wychodzi do domu przed szefem i rano zawsze siedzi za biurkiem pół godziny przed jego przyjściem. - Ale będę miała jeszcze mniej szans na to, żeby się dostać do rezydencji Barringtona - powiedziała Maisie - bo tam też mają psa obronnego. Nazywa się Jenkins.

- Więc musi pani znaleźć odpowiedni czas i miejsce, kiedy pan Hugo będzie sam, nie będzie mógł uciec ani liczyć na to, że panna Potts albo Jenkins przybędą mu z odsieczą. - Czy jest taki czas i takie miejsce? - spytała Maisie. - O, tak - odparł Old Jack. - Ale będzie pani musiała to dobrze zgrać. Maisie odczekała, aż się ściemni, i dopiero wtedy wyśliznęła się z wagonu Old Jacka. Na palcach przeszła przez żwirowaną dróżkę, ostrożnie otworzyła tylne drzwi, weszła do środka, po czym je zamknęła. Nastawiona na długie czekanie, usadowiła się na wygodnej skórzanej kanapie. Z bocznego okna miała dobry widok na budynek. Czekała cierpliwie, gdy gasły kolejne światła. Old Jack uprzedził ją, że jego światło zgaśnie jedno z ostatnich. Wykorzystała czas na powtórzenie pytań, jakie zamierzała mu zadać. Pytań, które ćwiczyła przez kilka dni, a dziś po południu wypróbowała przed Old Jackiem. Podsunął jej kilka sugestii, które chętnie zaakceptowała. Tuż po szóstej pod budynek zajechał rolls-royce. Wysiadł z niego szofer i stanął obok. Kilka chwil później sir Walter Barrington, prezes firmy, wymaszerował przez frontowe drzwi, usiadł z tyłu samochodu i rolls-royce błyskawicznie odjechał. Gasło coraz więcej świateł, aż w końcu jarzyło się tylko jedno niczym gwiazda na szczycie bożonarodzeniowego drzewka. Nagle Maisie usłyszała chrzęst żwiru pod stopami. Ześliznęła się z siedzenia i przykucnęła na podłodze. Słyszała dwóch zbliżających się mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Jej plan nie przewidywał dwóch mężczyzn i już miała wyskoczyć na drugą stronę i zniknąć w ciemnościach, kiedy się zatrzymali. - ...ale mimo to - odezwał się głos, który rozpoznała - będę zobowiązany, jeżeli moje zaangażowanie pozostanie wyłącznie naszą tajemnicą. - Naturalnie, proszę pana, może pan na mnie polegać -odpowiedział drugi głos, który słyszała wcześniej, ale nie pamiętała gdzie.

- Bądźmy w kontakcie, stary przyjacielu - znowu odezwał się pierwszy. - Nie wątpię, że niebawem znowu skorzystam z usług banku. Maisie usłyszała oddalające się kroki jednego mężczyzny. Zamarła, kiedy otworzyły się drzwi samochodu. On wsiadł, zajął miejsce za kierownicą i zamknął drzwi. Nie ma szofera, woli sam prowadzić bugatti, uważa się za świetnego kierowcę - wszystkich tych bezcennych informacji dostarczył jej Old Jack. Włączył zapłon, samochód zadygotał i ożył. Kierowca kilkakrotnie zwiększył obroty silnika, po czym wrzucił pierwszy bieg. Człowiek przy bramie przytknął rękę do czapki, gdy pan Barrington wyjeżdżał na główną drogę i kierował się do miasta, jak to robił co wieczór, wracając do Manor House. - Niech pani nie da mu poznać, że jest pani z tyłu, póki nie dotrze do centrum miasta - poradził Old Jack. - On się tam nie zatrzyma, bo będzie się bał, że ktoś mógłby was zobaczyć razem i go rozpoznać. Ale jak wyjedzie za miasto, nie będzie się wahał, żeby panią wyrzucić. Będzie pani miała dziesięć, najwyżej piętnaście minut. - Więcej mi nie trzeba - powiedziała Maisie. Czekała, aż miną katedrę i przetną College Green, gdzie zawsze o tej porze panował duży ruch. Ale gdy już chciała usiąść i klepnąć go w ramię, samochód zwolnił, a potem się zatrzymał. On wysiadł i zatrzasnął drzwi. Maisie wyjrzała między przednimi fotelami i z przerażeniem stwierdziła, że samochód stoi przed hotelem Royal. Myśli kłębiły się jej w głowie. Czy powinna wyskoczyć, zanim będzie za późno? Dlaczego on tam poszedł? Czy to przypadek, że akurat wtedy, kiedy ona ma wolny dzień? Jak długo tam będzie? Ze strachu, że mogłaby zostać zauważona, gdyby wysiadała w publicznym miejscu, postanowiła się nie ruszać. Poza tym to może być jej ostatnia szansa spotkania się z nim twarzą w twarz przed ostatecznym terminem płatności rachunku.

Okazało się, że spędził w hotelu dwadzieścia minut, ale nim wrócił i ruszył dalej, Maisie była zlana zimnym potem. Nie miała pojęcia, że serce może bić tak szybko. Odczekała, aż przejechał pół kilometra, i wtedy usiadła i klepnęła go w ramię. Był zaszokowany, kiedy się obrócił, ale po chwili na jego twarzy odmalował się wyraz zrozumienia. - Czego chcesz? — zapytał, ochłonąwszy. - Mam wrażenie, że wiesz, czego chcę — powiedziała Maisie. - Mnie interesuje tylko Harry i opłacenie jego czesnego na następne dwa lata. - Podaj mi powód, dla którego powinienem opłacać czesne twojego syna. - Bo to twój syn - spokojnie powiedziała Maisie. - Dlaczego jesteś tego taka pewna? - Obserwowałam cię, kiedy zobaczyłeś go pierwszy raz w Szkole Świętego Bedy - odparła Maisie - i gdy widywałeś go w każdą niedzielę w kościele Najświętszej Marii Panny, gdy śpiewał w chórze. Widziałam wtedy wyraz twoich oczu, a potem znowu, kiedy nie podałeś mu ręki w pierwszym dniu trymestru. - To nie jest dowód - rzucił Barrington z większą pewnością siebie. - To tylko kobieca intuicja. - Więc może nadszedł czas, żeby inna kobieta się dowiedziała, co wyprawiasz na wyjazdach pracowniczych. - Na jakiej podstawie przypuszczasz, że ona ci uwierzy? - To tylko kobieca intuicja - odparła Maisie. To go uciszyło, a jej dodało odwagi, by mówić dalej: - Panią Barrington może też zainteresować, dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, żeby doprowadzić do aresztowania mojego brata w dzień po zniknięciu Arthura. - Przypadek, nic więcej. - A to, że nikt od tamtego czasu nie widział mojego męża, to też przypadek? - Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Cliftona! - krzyknął Barrington i gwałtownie skręcił, o mało nie wpadłszy na samochód nadjeżdżający z przeciwka.

Maisie aż poderwało na te słowa. - Więc to ty jesteś odpowiedzialny za śmierć mojego męża! - Nie masz na to żadnego dowodu — rzucił wyzywającym tonem. - Nie potrzebuję więcej dowodów. Ale mimo krzywd, jakie wyrządziłeś przez lata mojej rodzinie, dam ci łatwe wyjście. Zajmiesz się edukacją Harry'ego, póki jest w Liceum Bristol-skim, a ja nigdy więcej nie będę cię niepokoić. Minęło trochę czasu, nim Barrington się odezwał. - Potrzebuję kilku dni, żeby znaleźć najlepszy sposób przekazywania płatności - powiedział w końcu. - Fundacja charytatywna przy twojej firmie łatwo sobie poradzi z tak niewielką kwotą - podsunęła Maisie. — Przecież twój ojciec jest prezesem rady nadzorczej. Teraz nie miał na podorędziu żadnej odpowiedzi. Czy się zastanawiał, jak zdobyła tę informację? Nie on pierwszy nie docenił Old Jacka. Maisie otworzyła torebkę, wyjęła szarą kopertę i położyła ją obok niego na siedzeniu. Samochód skręcił w nieoświetloną alejkę, Barrington wyskoczył i otworzył tylne drzwi. Maisie wysiadła z uczuciem, że konfrontacja nie mogła się udać lepiej. Gdy tylko stanęła na ziemi, Barrington chwycił ją za ramiona i gwałtownie nią potrząsnął. - Teraz ty mnie posłuchaj, Maisie Clifton, ale słuchaj uważ nie - rzucił. W jego oczach płonęła wściekłość. — Jeżeli jeszcze kiedyś będziesz mi grozić, to nie tylko wyrzucę twojego bra ta, ale dopilnuję, żeby nigdy w tym mieście nie dostał pracy. A jeżeli będziesz na tyle głupia, żeby choć napomknąć mojej żonie, że jestem ojcem tego chłopaka, wpakuję cię do aresztu, ale nie skończysz w więzieniu, tylko w szpitalu dla wariatów. Wypuścił ją, zacisnął pięść, a potem wymierzył jej cios w twarz. Upadła na ziemię i zwinęła się w kłębek, spodziewając się serii kopniaków. Kiedy to nie nastąpiło, spojrzała w górę i zobaczyła, że on nad nią stoi. Darł szarą kopertę na drobne kawałeczki i rozrzucał niczym konfetti na pannę młodą. Bez słowa wskoczył do samochodu i odjechał.

Kiedy przez otwór na listy wpadła biała koperta, Maisie wiedziała, że została pokonana. Musi powiedzieć Harry'emu prawdę, kiedy chłopiec wróci po południu ze szkoły. Ale najpierw musi zajść do banku, wpłacić mizerne napiwki z poprzedniego wieczoru i powiedzieć panu Prendergastowi, że już nie będzie rachunków z Liceum Bristolskiego, bo jej syn odejdzie stamtąd z końcem trymestru. Postanowiła pójść do banku na piechotę, żeby zaoszczędzić pensa na bilecie tramwajowym. Po drodze myślała o wszystkich ludziach, których zawiodła. Czy panna Tilly i panna Monday kiedyś jej wybaczą? Kilka osób z jej personelu, zwłaszcza tych starszych, nie znalazło pracy. Są jeszcze jej rodzice, którzy zawsze zajmowali się Harrym, żeby mogła pójść do pracy. I Old Jack, który tak bardzo pomagał Harry'emu, a wreszcie sam Harry, który według słów pana Holcombe'a miał wkrótce zostać uwieńczony wawrzynem zwycięstwa. Gdy znalazła się w banku, stanęła na końcu najdłuższej kolejki, bo wcale się nie spieszyła, żeby ją obsłużono. - Dzień dobry, pani Clifton - powitał ją wesoło kasjer, kiedy w końcu stanęła przed okienkiem. - Dzień dobry - powiedziała Maisie, kładąc na kontuarze cztery szylingi i sześciopensówkę. Kasjer skrupulatnie sprawdził kwotę, a potem umieścił monety w oddzielnych tackach pod kontuarem. Następnie wypisał kwit i podał Maisie. Chowając kwit do torebki, usunęła się na bok, żeby zrobić miejsce następnemu klientowi. - Pani Clifton - rzekł kasjer. - Tak? - zapytała, podnosząc wzrok. - Dyrektor chciałby z panią zamienić kilka słów. - Rozumiem — odparła. Nie trzeba było jej mówić, że na jej rachunku nie ma wystarczającej kwoty na pokrycie ostatniej faktury ze szkoły. W gruncie rzeczy odczuje ulgę, kiedy powie Prendergastowi, że nie będzie dalszych rachunków za zajęcia nadobowiązkowe. Młody człowiek poprowadził ją w milczeniu przez hol ban-

ku, a potem długim korytarzem. Gdy stanął przed biurem dyrektora, zapukał delikatnie do drzwi, otworzył je i zapowiedział: - Pani Clifton, proszę pana. - A, tak - rzucił pan Prendergast. - Muszę koniecznie zamienić z panią kilka słów. Proszę wejść. Gdzie ona wcześniej słyszała ten głos? - Pani Clifton, przykro mi poinformować panią, że nie mogliśmy honorować pani ostatniego czeku opiewającego na trzydzieści siedem funtów i dziesięć szylingów, wystawionego na Bristolską Organizację Charytatywną — ciągnął, kiedy usiadła. - Gdyby zaś chciała pani ponownie przedstawić czek do realizacji, obawiam się, że na pani rachunku brak środków wystarczających na jego pokrycie. Chyba że spodziewa się pani wpłaty jakichś funduszy w bliskiej przyszłości? - Nie — odparła Maisie, wyjmując z torebki białą kopertę i kładąc ją na biurku przed dyrektorem. — Zechce pan łaskawie powiadomić szkołę, że z czasem spłacę wszystkie koszty, które narosły w ostatnim trymestrze nauki Harry'ego. - Bardzo mi przykro, proszę pani - rzekł Prendergast. -Żałuję, że nie mogę pomóc. - Wziął do ręki białą kopertę. -Mogę ją otworzyć? - Tak, oczywiście - odparła Maisie, która aż do tej chwili wolała nie wiedzieć, ile jeszcze jest winna szkole. Pan Prendergast sięgnął po leżący na biurku srebrny nóż do papieru i przeciął kopertę. Wyjął z niej czek od Spółki Ubezpieczeniowej dla Bristolu i Zachodniej Anglii na sumę sześciuset funtów szterlingów, wystawiony na panią Maisie Clifton.

HUGO BARRINGTON 1921-1936

20 Nawet bym nie pamiętał jej imienia, gdyby mnie później nie oskarżyła, że zabiłem jej męża. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy ojciec się uparł, żebym towarzyszył

robotnikom

podczas

dorocznej

wycieczki

do

Weston--super-Mare. - To podbuduje ich morale, jak zobaczą, że syn prezesa okazuje zainteresowanie - powiedział. Nie byłem przekonany i szczerze mówiąc, uważałem całą tę wyprawę za stratę czasu, ale jak mój ojciec coś postanowi, nie ma sensu się spierać. I byłaby to strata czasu, gdyby nie to, że Maisie - co za pospolite imię - wybrała się na tę wycieczkę. Nawet ja się zdumiałem, że tak ochoczo wskoczyła do łóżka z synem szefa. Przypuszczałem, że jak wrócimy do Bristolu, nigdy więcej jej nie spotkam. Może tak by się stało, gdyby nie poślubiła Arthura Cliftona. Siedziałem przy biurku i przeglądałem ofertę przetargową na budowę statku Liść klonu, sprawdzając raz po raz pozycje kosztorysu z nadzieją, że znajdę sposób, żeby firma mogła zaoszczędzić trochę pieniędzy, ale chociaż starałem się jak mogłem, ostateczny wynik finansowy nie wyglądał zadowalająco. Co gorsza, to ja podjąłem decyzję, żeby stanąć do przetargu. Mój odpowiednik w firmie Myson postawił twarde warunki i po kilku poślizgach, jakich nie brałem pod uwagę, mieliśmy opóźnienie pięciu miesięcy przy klauzuli o karach umownych, która miała zostać wprowadzona w życie, jeżeli nie zakończymy budowy do piętnastego grudnia. To, co początkowo wyglądało jak wymarzony kontrakt, który przyniesie pokaźny zysk, okaże się koszmarem, kiedy się przebudzimy piętnastego grudnia z wielkimi stratami.

Mój ojciec był przeciwny temu, żeby przedsiębiorstwo Barringtona ubiegało się o ten kontrakt, i jasno wyłożył swoje racje. - Powinniśmy trzymać się tego, w czym jesteśmy dobrzy powtarzał na każdym zebraniu rady nadzorczej, której był pre zesem. - Przez ostatnie sto lat Linia Żeglugowa Barringtona przewoziła towary do odległych zakątków świata, tam i z po wrotem, budowę statków pozostawiając rywalom w Belfaście, Liverpoolu i Newcastle. Wiedziałem, że nie zdołam na ojca wpłynąć, więc poświęciłem sporo czasu, przekonując młodszych członków rady, że straciliśmy kilka okazji w ciągu ostatnich lat, gdy tymczasem inni rzucili się na lukratywne kontrakty, które bez trudu mogły wpaść nam w ręce. Ostatecznie przekonałem ich do ryzyka i rada nadzorcza głosami niewielkiej większości postanowiła zawrzeć kontrakt z Mysonem i zbudować statek transportowy, który miał powiększyć ich szybko rosnącą flotę. - Jak się nam uda i dostarczymy Liść klonu na czas - powiedziałem członkom rady nadzorczej - to na pewno dostaniemy więcej kontraktów. - Miejmy nadzieję, że nie będziemy tego żałować - tak skwitował to ojciec, kiedy przegrał głosowanie. Ja już żałowałem. Wprawdzie Linia Żeglugowa Barringtona spodziewała się rekordowego zysku w roku 1921, ale wyglądało na to, że nowa filia, Stocznia Barringtona, będzie w rocznym bilansie jedyną pozycją z ujemnym saldem. Niektórzy członkowie rady nadzorczej już się dystansowali od tej decyzji, przypominając wszystkim, że głosowali razem z moim ojcem. Niedawno zostałem mianowany dyrektorem naczelnym firmy i mogłem sobie wyobrazić, co mówiono za moimi plecami. Na pewno nie były to opinie w stylu „nieodrodny syn swojego ojca". Jeden z członków rady już zrezygnował i nie ukrywał swoich poglądów, gdy odchodził. Ostrzegł ojca: - Chłopak nie potrafi ocenić sytuacji. Uważaj, żeby nie do prowadził przedsiębiorstwa do bankructwa. Ale ja się nie poddawałem. Nadal byłem przekonany, że jeżeli

skończymy robotę na czas, to wyjdziemy na czysto, a może nawet osiągniemy niewielki zysk. Wydałem już polecenie, żeby pracować bez przerwy, na trzy ośmiogodzinne zmiany, i obiecałem ludziom spore premie, jeśli zdążą w terminie. W końcu za bramą pętało się dość bezrobotnych rozpaczliwie poszukujących pracy. Zamierzałem już powiedzieć sekretarce, że wychodzę do domu, gdy ten człowiek wtargnął niezapowiedziany do mojego biura. Był niski, przysadzisty, o potężnych ramionach i muskułach -budowa dokera. W pierwszej chwili zdziwiłem się, że zdołał ominąć pannę Potts, która wpadła tuż za nim, niezwykle zdenerwowana. - Nie mogłam go powstrzymać - rzuciła, stwierdzając oczy wisty fakt. - Czy mam wezwać strażnika? Spojrzałem mężczyźnie w oczy i odparłem, że nie. Panna Potts stała przy drzwiach, a my mierzyliśmy się wzrokiem, jak mangusta i wąż, czekając, kto zaatakuje pierwszy. W końcu mężczyzna z ociąganiem zdjął czapkę i zaczął bełkotać. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, co mówi. - Mój najlepszy kompan umrze! Arthur Clifton umrze, jak coś nie zrobicie! Kazałem mu się uspokoić i wytłumaczyć, o co chodzi, kiedy do pokoju wpadł nadzorca dokerów. - Przepraszam, że Tancock zawraca panu głowę - wyrzucił z siebie, gdy tylko złapał oddech - ale mogę zapewnić, że wszystko jest w porządku. Nie ma powodu do niepokoju. - Co jest w porządku? - zapytałem. - Tancock twierdzi, że jego kolega Clifton pracował wewnątrz kadłuba, kiedy przyszli ludzie z nowej zmiany i go zablokowali. - Przyjdź pan i sam się przekonaj! - wrzasnął Tancock. -Usłyszysz pan, jak on stuka! - Czy to możliwe, Haskins? - zapytałem. - Wszystko jest możliwe, proszę pana, ale bardziej prawdopodobne, że Clifton się ulotnił i siedzi w pubie.

- To dlaczego nie odbił karty na bramie? - spytał Tancock. - Nic w tym dziwnego - rzekł Haskins, nie patrząc na niego. Ważne, żeby się zameldować, a nie odmeldować. - Jak pan się sam nie przekonasz, to pójdziesz pan do grobu z krwią na rękach - krzyknął Tancock. Ten wybuch uciszył Haskinsa. - Panno Potts, jadę do doku numer jeden - oznajmiłem. Niedługo wrócę. Przysadzisty mężczyzna bez słowa wybiegł z biura. - Haskins, niech pan wsiada ze mną do samochodu - powiedziałem. - Po drodze możemy porozmawiać, co należy zrobić. - Nic nie trzeba robić, proszę pana - upierał się. - To wszystko brednie. Dopiero kiedy byliśmy sami w samochodzie, spytałem otwarcie nadzorcę: - Czy istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że Clifton jest uwięziony w kadłubie? - Nie, proszę pana - kategorycznie stwierdził Haskins. - Przykro mi, że traci pan czas. - Ale ten człowiek jest o tym absolutnie przekonany - powiedziałem. - Tak jak zawsze jest przekonany, że wygra gonitwę o trzeciej trzydzieści na wyścigach konnych w Chepstow. Nie roześmiałem się. - Zmiana Cliftona skończyła pracę o szóstej - ciągnął Ha skins poważniejszym tonem. - Musiał wiedzieć, że wchodzą spawacze i mają skończyć robotę przed następną zmianą, która stawi się o drugiej rano. - Przede wszystkim co Clifton robił w kadłubie? - Sprawdzał wszystko ostatni raz przed wejściem spawaczy. - Czy możliwe, że nie zdawał sobie sprawy, że jego zmiana się skończyła? - Wycie syreny na koniec zmiany słychać w centrum Bristolu powiedział Haskins, kiedy przejeżdżaliśmy obok Tancocka, który biegł jak szalony.

- Nawet kiedy człowiek jest wewnątrz kadłuba? - Przypuszczam, że mógłby nie słyszeć, gdyby był w dnie podwójnym, ale nigdy nie spotkałem dokera, który nie wie, o której godzinie kończy się jego zmiana. - Pod warunkiem że ma zegarek - powiedziałem, spojrzawszy, czy Haskins go ma. Nie miał. - Gdyby Ciifton rzeczywiście tam był, to czy mamy odpowiedni sprzęt, żeby go wydostać? - Mamy dość palników acetylenowych, żeby rozpruć kadłub i usunąć kawał spodu. Problem w tym, że to zajmie wiele godzin, a jeśli Ciifton tam jest, prawie nie ma szans, że jak do niego dotrzemy, będzie jeszcze żył. Na dodatek wymiana całego segmentu zajęłaby ludziom dwa tygodnie albo i więcej. A pan wciąż powtarza, szefie, że daje ludziom premie, żeby oszczędzać czas, a nie go tracić. Nocna zmiana pracowała już drugą godzinę, kiedy zatrzymałem samochód przy burcie statku. Musiało być ponad stu ludzi na pokładzie, praca szła pełną parą: walili młotami, spawali, nitowali. Wchodząc po schodni, zauważyłem Tancocka biegnącego w stronę statku. Gdy się do mnie zbliżył, musiał się pochylić i oprzeć ręce na udach, zanim doszedł do siebie. - Czego ode mnie oczekujesz, Tancock? - zapytałem, kiedy złapał oddech. - Każ pan, szefie, wszystkim przerwać pracę na kilka minut, to będzie słychać, jak on stuka. Skinąłem głową na znak zgody. Haskins wzruszył ramionami, wyraźnie nie dowierzając, że wydam takie polecenie. Dopiero po kilku minutach doprowadził do tego, że wszyscy robotnicy odłożyli narzędzia i umilkli. Każdy człowiek na statku i nabrzeżu stał i wytężał słuch, ale poza krzykiem przelatującej mewy lub kaszlnięciem palacza, niczego nie słyszałem. - Tak jak mówiłem, szefie, tylko tracimy czas - odezwał się Haskins. - Ciifton wychyla teraz trzeci kufel „Pod Świnką z Gwizdkiem". Ktoś upuścił młot i dźwięk odbił się echem w porcie. A potem

przez chwilę, tylko jedną chwilę, wydawało mi się, że słyszę inny dźwięk, miarowy i cichy. - To on! - krzyknął Tancock. Wtem dźwięk tak nagle, jak się zaczął, tak ustał. - Czy ktoś jeszcze coś słyszał? - zawołałem. - Ja nic nie słyszałem - powiedział Haskins, spoglądając na stojących wokół mężczyzn, niemal wyzywając ich, żeby mu zaprzeczyli. Niektórzy odpowiedzieli mu wrogim spojrzeniem, a kilku uniosło groźnie młoty, jakby czekając na kogoś, kto poprowadzi ich do ataku. Czułem się jak kapitan, któremu dano ostatnią szansę stłumienia buntu. Tak czy owak nie mogłem wygrać. Jeżeli każę ludziom wracać do pracy, plotkom nie będzie końca i wszyscy w stoczni będą przekonani, że to ja odpowiadam za śmierć Clif-tona. Miną tygodnie, miesiące, a może nawet lata, zanim odzyskam autorytet. Ale jeżeli każę rozpruć kadłub, przepadnie jakakolwiek nadzieja na zysk z kontraktu, a z nią moje szanse na to, że zostanę kiedyś prezesem zarządu. Po prostu stałem, licząc na to, że przeciągająca się cisza przekona ludzi, że Tancock się myli. Z każdą sekundą ciszy rosła moja pewność siebie. - Chyba nikt nic nie słyszał, szefie - powiedział po chwili Ha skins. - Mam kazać ludziom wrócić do roboty? Nikt się nie poruszył, nadal piorunowali mnie wzrokiem. Haskins odpowiedział im takim samym spojrzeniem i w końcu kilku spuściło oczy. Zwróciłem się do nadzorcy i wydałem polecenie powrotu do pracy. Przysiągłbym, że w chwili ciszy, jaka potem nastąpiła, usłyszałem stuknięcie. Zerknąłem na Tancocka, ale dźwięk zaraz utonął w tysiącu innych odgłosów, gdy ludzie z urazą powrócili do pracy. - Tancock, zjeżdżaj do pubu i zobacz, czytam nie ma twojego kompana - rzucił Haskins. - A jak go spotkasz, to go ochrzań, żeśmy przez niego stracili tyle czasu. - A gdyby go tam nie było, zajdź do jego domu i spytaj żony, czy go nie widziała - powiedziałem. Ledwo wymówiłem te sło-

wa, uświadomiłem sobie swój błąd i szybko dodałem: - To jest, jeżeli ma żonę. - Ma, szefie - rzekł Tancock. - To moja siostra. - Jak go nie znajdziesz, zgłoś się do mnie. - Wtedy będzie za późno - skwitował Tancock, odwrócił się i odszedł z opuszczonymi ramionami. - Będę u siebie, gdybyś mnie potrzebował, Haskins - powiedziałem, schodząc ze statku. Pojechałem z powrotem do biura. Miałem nadzieję, że nigdy więcej nie zobaczę Tancocka. Usiadłem przy biurku, ale nie byłem w stanie skupić się na listach, które panna Potts zostawiła mi do podpisu. Ciągle słyszałem w głowie to stukanie, raz po raz, raz po raz, jak popularną melodyjkę, którą powtarzasz w myśli, a ona nie pozwala ci nawet zasnąć. Wiedziałem, że jeżeli Clifton rano nie zgłosi się do pracy, nigdy się od tego nie uwolnię. Po upływie godziny nabrałem pewności, że Tancock musiał znaleźć swojego kompana i teraz żałuje, że zrobił z siebie głupca. Był to jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy panna Potts opuściła biuro przede mną i właśnie zamykałem na klucz górną szufladę biurka przed wyjściem do domu, kiedy usłyszałem, że ktoś wbiega po schodach. To mógł być tylko jeden człowiek. Podniosłem wzrok i oto mężczyzna, którego miałem nadzieję nigdy więcej nie ujrzeć, stanął w drzwiach. W jego oczach płonął gniew. - Zabiłeś mojego najlepszego kumpla, ty draniu! - rzucił, wygrażając pięścią. - Równie dobrze mogłeś go zamordować gołymi rękami! - No, Tancock, uspokój się, stary - powiedziałem. - Z tego, co wiemy, Clifton może żyć. - Poszedł do piachu, żebyś ty skończył swoją cholerną robotę na czas. Nikt nigdy nie będzie pływał na tym statku, jak prawda wyjdzie na jaw. - Ludzie co dzień giną w wypadkach przy budowie statków -mruknąłem bez przekonania.

Tancock zrobił krok w moją stronę. Był tak rozjuszony, że przez moment myślałem, że mnie uderzy, ale on stał na szeroko rozstawionych nogach, z zaciśniętymi pięściami, i wbijał we mnie wściekły wzrok. - Jak powiem policji to, co wiem, będziesz musiał przyznać, że mogłeś jednym słowem ocalić mu życie. Ale interesowało cię tylko to, ile zgarniesz forsy. Już ja się postaram, żeby żaden czło wiek w tym porcie nigdy więcej u ciebie nie pracował. Wiedziałem, że jeśli wmiesza się w to policja, pół Bristolu będzie przekonane, że Clifton był wewnątrz kadłuba, i związek zażąda, żeby rozpruć statek. Gdyby do tego doszło, nie miałem wątpliwości, co by znaleziono. Podniosłem się wolno z krzesła i podszedłem do sejfu po drugiej stronie pokoju. Wprowadziłem kod, przekręciłem klucz, otworzyłem drzwiczki, wyjąłem grubą białą kopertę i wróciłem za biurko. Wziąłem do ręki srebrny nóż do papieru, otworzyłem kopertę i wyciągnąłem z niej pięciofuntowy banknot. Ciekaw byłem, czy Tancock taki kiedyś widział. Położyłem banknot na biurku Tancockowi przed nosem i patrzyłem, jak jego świńskie oczka z każdą sekundą robią się większe. - Nic ci nie wróci twojego przyjaciela - powiedziałem, kła dąc na pierwszym drugi banknot. Tancock nie spuszczał z niego oczu. - Kto wie, może się gdzieś urwał na kilka dni. To się zdarza przy takiej robocie. - Położyłem trzeci banknot. - A kiedy wró ci, twoi koledzy nigdy nie dadzą ci tego zapomnieć. - Rzuciłem czwarty banknot, a potem piąty. - I chyba nie chciałbyś zostać oskarżony o narażanie policji na stratę czasu, co? To poważny zarzut, za to można pójść do więzienia. - Dwa następne bank noty. - I oczywiście straciłbyś pracę. - Spojrzał na mnie, jego gniew przerodził się w strach. Trzy kolejne banknoty. - Trudno, żebym zatrudniał człowieka, który oskarża mnie o morderstwo. Położyłem na stercie dwa ostatnie banknoty. Koperta była pusta. Tancock się odwrócił. Wyjąłem portfel i dołożyłem jeszcze jeden banknot pięciofuntowy, trzy funty i dziesięć szylingów:

razem sześćdziesiąt osiem funtów i dziesięć szylingów. Spojrzał znów na banknoty. - Jest ich dużo więcej tam, skąd je wziąłem - powiedziałem, licząc, że to brzmi przekonująco. Tancock podszedł powoli do biurka i nie patrząc na mnie, zgarnął pieniądze, wepchnął do kieszeni i wyszedł bez słowa. Zbliżyłem się do okna i obserwowałem, jak wychodzi z budynku i powoli zmierza do bramy. Zostawiłem sejf szeroko otwarty, rozrzuciłem część jego zawartości na podłodze, zostawiłem pustą kopertę na biurku i wyszedłem z gabinetu, nie zamykając drzwi na klucz. Byłem ostatnią osobą, która opuściła budynek.

21 - Inspektor Blakemore, proszę pana - oznajmiła panna Potts, po czym usunęła się na bok, żeby wpuścić policjanta do gabinetu dyrektora naczelnego. Hugo Barrington przyjrzał się inspektorowi, gdy ten wszedł do pokoju. Nie mógł mierzyć dużo więcej, niż to określało przepisowe minimum, czyli metr siedemdziesiąt pięć, i miał lekką nadwagę, ale widać było, że jest w dobrej formie. Na ręku trzymał płaszcz przeciwdeszczowy, pewno kupiony, kiedy był jeszcze posterunkowym, a na głowie miał brązowy kapelusz filcowy nowszej daty, co wskazywało, że nie od dawna jest inspektorem. Mężczyźni uścisnęli sobie ręce, Blakemore usiadł i wyjął notes i pióro z wewnętrznej kieszeni marynarki. - Jak pan wie, prowadzę śledztwo w sprawie domniemanej kradzieży, która zdarzyła się tu ostatniej nocy. Barringtonowi nie spodobało się słowo „domniemanej". - Pozwoli pan, że zacznę od pytania, kiedy pan odkrył, że brakuje pieniędzy. - Tak, oczywiście, panie inspektorze - odparł Barrington tonem sugerującym chęć współpracy. — Przybyłem do portu dziś rano około siódmej i pojechałem prosto do hangarów, żeby sprawdzić, jak poszła robota nocnej zmianie. - Co rano tak pan robi? - Nie, tylko od czasu do czasu - odparł Hugo zdziwiony pytaniem. - Jak długo pan tam był? - Dwadzieścia, może trzydzieści minut. Potem przyjechałem do biura. - Zatem był pan w biurze około siódmej dwadzieścia, najpóźniej siódmej trzydzieści.

- Tak, na to wygląda. - A pańska sekretarka już tutaj była? - Tak. Rzadko udaje mi się przyjść przed nią. To osoba budząca respekt - dodał z uśmiechem. - Owszem - zgodził się inspektor. - Więc to panna Potts powiedziała panu, że ktoś się włamał do sejfu. - Tak. Mówiła, że kiedy przyszła rano, zobaczyła otwarty sejf i część jego zawartości rozrzuconej na podłodze, więc natychmiast zatelefonowała na policję. - Nie dzwoniła najpierw do pana? - Nie, panie inspektorze. O tej porze jechałem samochodem do pracy. - Powiada pan, że dziś rano pańska sekretarka przybyła przed panem. A czy wczoraj wieczorem pan wyszedł z biura przed nią? - Nie pamiętam — powiedział Barrington. - Ale byłoby niezwykłe, gdybym wyszedł po niej. - Tak, panna Potts to potwierdziła - przyznał inspektor. -Ale powiedziała też - inspektor zajrzał do notesu - „Zeszłej nocy wyszłam przed panem Barringtonem, bo powstał pewien problem, którym on musiał się zająć". - Blakemore podniósł głowę. - Czy może mi pan powiedzieć, jaki to był problem? - Kiedy się kieruje tak wielkim przedsiębiorstwem, co chwilę są jakieś problemy. - Zatem nie pamięta pan, co szczególnego wydarzyło się wczoraj? - Nie pamiętam, panie inspektorze. - Kiedy dzisiaj rano przyszedł pan do biura i zobaczył otwarty sejf, to co pan najpierw zrobił? - Sprawdziłem, czego brakuje. - I co pan odkrył? - Że zabrano mi całą gotówkę. - Skąd ta pewność, że całą? - Ponieważ znalazłem tę otwartą kopertę na moim biurku. Hugo podał ją inspektorowi.

- A ile powinno być w tej kopercie, proszę pana? - Sześćdziesiąt osiem funtów i dziesięć szylingów. - Jest pan tego bardzo pewien. - Tak - rzekł Hugo. - Dlaczego to pana dziwi? - Po prostu panna Potts mi powiedziała, że w sejfie było tylko sześćdziesiąt funtów i wyłącznie w banknotach pięcio-funtowych. Czy mógłby mi pan wyjaśnić, skąd się wzięło pozostałe osiem funtów i dziesięć szylingów? Hugo nie od razu odpowiedział. - Czasem trzymam trochę drobnych w szufladzie biurka, panie inspektorze - oświadczył w końcu. - To całkiem spora kwota jak na „trochę drobnych". Jednak wróćmy na chwilę do sejfu. Kiedy wszedł pan dziś rano do biura, pierwsze, co pan ujrzał, to jego otwarte drzwi. - Zgadza się, panie inspektorze. - Czy ma pan klucz do sejfu? - Tak, oczywiście. - I jest pan jedyną osobą, która zna szyfr i jest w posiadaniu klucza? - Nie, panna Potts też ma dostęp do sejfu. - Czy może pan potwierdzić, że sejf był zamknięty, kiedy wczoraj wieczorem wychodził pan do domu? - Tak, jak zawsze. - Wobec tego musimy założyć, że włamania dokonał zawodowiec. - Na jakiej podstawie pan to mówi? - spytał Barrington. - Ale jeśli to był zawodowiec - ciągnął inspektor, ignorując pytanie - to dziwi mnie, dlaczego zostawił drzwi sejfu otwarte. - Nie jestem pewien, czy pana rozumiem, inspektorze. - Wytłumaczę panu. Profesjonalni włamywacze starają się zostawić wszystko tak, jak było, żeby przestępstwo nie zostało od razu wykryte. To im daje więcej czasu na pozbycie się skradzionych rzeczy. - Więcej czasu - powtórzył Hugo. - Zawodowiec by zamknął drzwi sejfu i zabrał kopertę, po

to żeby pan nie od razu się zorientował, że coś zginęło. Z mojego doświadczenia wynika, że ludzie nie otwierają swoich sejfów całymi dniami, a nawet tygodniami. Tylko amator mógł zostawić w pańskim biurze taki bałagan. - Więc może to był amator? - To jak zdołał otworzyć sejf? - Może jakimś sposobem zdobył klucz panny Potts? - I szyfr? Panna Potts zapewnia, że klucz co wieczór zabiera do domu, i rozumiem, że pan też. Hugo milczał. - Czy mógłbym zajrzeć do sejfu? - Tak, oczywiście. - Co to jest? - zapytał inspektor, wskazując metalowe pudełko na najniższej półce. - To zbiór monet, panie inspektorze. Moje hobby. - Czy zechciałby pan je otworzyć? - To naprawdę konieczne? - spytał ze zniecierpliwieniem Hugo. - Obawiam się, że tak, proszę pana. Hugo niechętnie otworzył pudełko, odsłoniwszy zbiór złotych monet, które gromadził od wielu lat. - Proszę, znowu tajemnica - powiedział inspektor. - Nasz złodziej zabiera sześćdziesiąt funtów z sejfu i osiem funtów dziesięć szylingów z szuflady biurka, a zostawia pudełko złotych monet, które muszą być warte dużo więcej. No i jest jeszcze sprawa koperty. - Koperty? - zdziwił się Hugo. - Tak, proszę pana. W tej kopercie, jak pan mówił, były pieniądze. - Znalazłem ją rano na biurku. - Nie wątpię, proszę pana, ale, jak pan widzi, jest porządnie rozcięta. - Prawdopodobnie tym nożem do papieru — powiedział Hugo, podnosząc triumfalnie nóż. - Całkiem możliwe, proszę pana, ale z mojego doświad-

czenia wynika, że włamywacze raczej rozrywają koperty, a nie rozcinają starannie nożem do papieru, jakby już wiedzieli, co jest w środku. - Panna Potts mi powiedziała, że znalazł pan złodzieja -rzucił Hugo, starając się opanować rozdrażnienie. - Nie, proszę pana. Znaleźliśmy pieniądze, ale nie jestem przekonany, czy znaleźliśmy winnego. - Jednak znaleźliście u niego trochę pieniędzy? - Tak, proszę pana. - Więc czego jeszcze potrzebujecie? - Pewności, że mamy właściwego człowieka. - A kim jest ten człowiek, którego oskarżyliście? - Nie powiedziałem, że go oskarżyłem - sprostował inspektor i przewrócił stronę w notesie. - Niejaki Stanley Tancock, jak się okazało, jeden z pańskich dokerów. Czy to nazwisko coś panu mówi? - Nie mogę stwierdzić, że tak - powiedział Hugo. - Ale jeżeli pracuje w stoczni, to na pewno wie, gdzie jest moje biuro. - Nie wątpię, że Tancock wie, gdzie jest pańskie biuro, bo mówi, że przyszedł do pana około siódmej wczoraj wieczorem, żeby panu powiedzieć, że jego szwagier, niejaki Arthur Clifton, został uwięziony w kadłubie statku budowanego w stoczni i że jeśli pan nie wyda polecenia wydobycia go stamtąd, to umrze. - A, tak, teraz sobie przypominam. Poszedłem wczoraj po południu do stoczni jak potwierdzi nadzorca dokerów, ale okazało się, że to fałszywy alarm i strata czasu. Najwyraźniej Tancock chciał się tylko dowiedzieć, gdzie jest sejf, żeby później przyjść i mnie obrabować. - On przyznaje, że przyszedł do pańskiego biura drugi raz rzekł Blakemore, przewracając kolejną stronę w notesie - i twierdzi, że pan mu zaoferował sześćdziesiąt osiem funtów i dziesięć szylingów, jeśli nie będzie mówił o Cliftonie. - Nigdy nie słyszałem czegoś tak oburzającego. - Więc rozważmy inną możliwość, proszę pana. Przypuśćmy, że Tancock istotnie wrócił do pańskiego biura z zamiarem

rabunku wczoraj wieczorem między siódmą a wpół do ósmej. Zatem jakimś sposobem dostaje się niezauważony do budynku, wchodzi na piąte piętro, kieruje się do pańskiego biura i albo pana kluczem, albo kluczem panny Potts otwiera sejf, wprowadza kod, wyjmuje kopertę, rozcinają starannie nożem i wyciąga z niej pieniądze, ale nie zadaje sobie trudu, żeby wziąć pudełko ze złotymi monetami. Zostawia otwarte drzwi sejfu, rozrzuca część jego zawartości na podłodze i kładzie rozciętą kopertę na biurku, a potem rozpływa się w powietrzu jak Szkarłatny Kwiat. - To nie musiało być między siódmą a wpół do ósmej wieczorem - rzucił wyzywająco Hugo. - To się mogło zdarzyć o każdej porze przed ósmą dzisiejszego ranka. - Myślę, że nie, proszę pana - powiedział Blakemore. -Widzi pan, Tancock ma alibi na czas pomiędzy ósmą a jedenastą w nocy. - Niewątpliwie tak zwane „alibi" to jakiś jego kompan -zakpił Barrington. - Trzydziestu jeden kompanów, kiedy ostatnio liczyliśmy — stwierdził Blakemore. - Wydaje się, że po kradzieży pańskich pieniędzy Tancock pojawił się około ósmej wieczór w pubie „Pod Świnką z Gwizdkiem" i nie tylko stawiał wszystkim piwo, ale również wyrównał swój rachunek. Zapłacił właścicielowi pubu nowym banknotem pięciofuntowym, który mam przy sobie. Inspektor wyjął portfel, wyciągnął z niego banknot i położył na biurku Barringtona. - Właściciel pubu dodał, że Tancock opuścił lokal około jedenastej i był tak pijany, że dwóch przyjaciół musiało go zaprowadzić do domu na ulicy Gorzelniczej, gdzie znaleźliśmy go dziś rano. Muszę panu powiedzieć, że jeżeli to Tancock pana okradł, to złapaliśmy zawodowego kryminalistę i byłbym dumny, wsadzając go za kratki. Co, jak podejrzewam, było pana celem - dodał, patrząc w twarz Barringtonowi - kiedy wręczał mu pan te pieniądze. - A dlaczego, do diabła, miałbym to zrobić? - rzucił Hugo, starając się zachować spokój. - Dlatego, że gdyby Stanley Tancock został zaaresztowany

i uwięziony, nikt by nie potraktował poważnie jego opowieści o Arthurze Cliftonie. Nawiasem mówiąc, nikt nie widział Cliftona od wczorajszego popołudnia. Zatem zalecę moim zwierzchnikom, żeby bezzwłocznie otworzono kadłub statku, aby się dowiedzieć, czy to był fałszywy alarm i czy Tancock naraził wszystkich na stratę czasu. Hugo Barrington przejrzał się w lustrze i poprawił muszkę. Nie mówił ojcu o incydencie z Arthurem Cliftonem ani o wizycie inspektora Blakemore'a. Im mniej staruszek wie, tym lepiej. Wspomniał tylko, że z jego biura skradziono trochę pieniędzy i że jeden z dokerów został aresztowany. Włożywszy smoking, Hugo usiadł na skraju łóżka i czekał, aż żona skończy się ubierać. Nie cierpiał się spóźniać, ale wiedział, że naleganie nic nie pomoże. Zajrzał do Gilesa i Emmy, jego nowo narodzonej siostrzyczki - oboje smacznie spali. Hugo chciał mieć dwóch synów, dziedzica i jednego w zapasie. Emma była niewypałem, co znaczyło, że będzie musiał znowu się postarać. Jego ojciec był drugim dzieckiem, stracił starszego brata w wojnie z Burami w Afryce Południowej. Natomiast jego starszy brat zginął pod Ypres wraz z połową swojego pułku. Hugo się spodziewał, że z czasem obejmie po ojcu stanowisko prezesa firmy, a po jego śmierci odziedziczy tytuł i majątek rodzinny. Zatem będą się musieli z Elizabeth znów postarać. Nie żeby seks z żoną sprawiał mu jeszcze przyjemność. Właściwie nie pamiętał, żeby kiedyś mu ją sprawiał. Ostatnio Hugo szukał gdzie indziej rozrywki. Twoje małżeństwo pisane było w niebie, mawiała matka. Ojciec był bardziej praktyczny. Uważał związek starszego syna i jedynaczki lorda Harveya raczej za fuzję biznesową niż małżeństwo. Kiedy starszy syn poległ na froncie zachodnim, jego narzeczona dostała się młodszemu. Już nie fuzja, raczej przejęcie. Hugo nie był zaskoczony, kiedy w noc poślubną się przekonał, że Elizabeth jest dziewicą; właściwie jego drugą dziewicą.

Elizabeth w końcu wyłoniła się z garderoby, przepraszając, jak zawsze, że musiał na nią czekać. Z Manor House do Barrington Hall było tylko pięć kilometrów i cała ta połać ziemi między dwiema posiadłościami należała do rodziny. Kiedy Elizabeth i Hugo wkroczyli do salonu jego rodziców kilka minut po ósmej, lord Harvey pił już drugą sherry. Hugo rozejrzał się po pokoju. Wśród gości była tylko jedna para, której nie znał. Ojciec od razu zaprowadził go do nich i przedstawił pułkownikowi Danversowi, świeżo mianowanemu szefowi policji hrabstwa. Hugo postanowił, że nie wspomni pułkownikowi o swoim porannym spotkaniu z inspektorem Blakemoreem, ale zanim wszyscy zasiedli do kolacji, odwołał ojca na bok, żeby mu opowiedzieć o kradzieży, nie napomykając o Arthurze Cliftonie. Przy kolacji, podczas której podano dziczyznę, jagnięcinę z fasolką szparagową i crème brûlée, poruszano wiele tematów; mówiono o wizycie księcia Walii w Cardiff i jego niefortunnych uwagach o solidaryzowaniu się z górnikami, o wprowadzeniu przez Lloyda George'a najnowszych taryf celnych na import towarów i skutkach, jakie z tego wynikną dla żeglugi handlowej, o przemówieniu Winstona Churchilla w Izbie Gmin, w którym zwracał uwagę posłów na remilitaryzację Niemiec, i o sztuce George'a Bernarda Shawa Dom serc złamanych, ostatnio wystawionej w teatrze Old Vie ku różnym głosom krytyków, by na koniec powrócić do księcia Walii i do stale powracającej kwestii, jak mu znaleźć odpowiednią żonę. Gdy służba sprzątnęła po deserze ze stołu, damy udały się na kawę do salonu, a kamerdyner zaproponował dżentelmenom brandy albo porto. — Przywiezione moim statkiem, a przez ciebie sprowadzone powiedział, wznosząc kieliszek, sir Walter do lorda Harveya, podczas gdy kamerdyner okrążał stół, podając gościom cygara. Gdy lord Harvey zapalił cygaro „Romeo i Julia", zwrócił się do zięcia i zagadnął go: - Twój ojciec mówi, że jakiś nicpoń włamał ci się do biura i ukradł sporo gotówki.

- To prawda - odparł Hugo. — Ale cieszę się, bo złapano złodzieja. Niestety, okazało się, że to jeden z naszych dokerów. - Czy to prawda, Danvers? - spytał sir Walter pułkownika. — Złapaliście tego człowieka? - Coś o tym słyszałem, ale nie mówiono mi, że kogoś oskarżono - odparł szef policji. - Dlaczego nie? — spytał lord Harvey. - Ponieważ ten człowiek mówi, że to ja dałem mu pieniądze - wtrącił Hugo. - W gruncie rzeczy, kiedy inspektor przesłuchiwał mnie dzisiaj rano, zacząłem się zastanawiać, kto jest przestępcą, a kto pokrzywdzonym. - Przykro mi słyszeć, że tak pan to odczuł - powiedział pułkownik Danvers. - Czy mogę zapytać, jak się nazywa policjant, który prowadzi śledztwo? - Inspektor Blakemore - rzekł Hugo i dodał: - Odniosłem wrażenie, że ma jakąś urazę do naszej rodziny. - Gdy się zatrudnia tylu ludzi co my, zawsze znajdzie się ktoś, kto żywi urazę - rzucił sir Walter, odstawiając kieliszek na stół. - Muszę przyznać, że Blakemore nie słynie z nadmiernego taktu - zauważył Danvers. - Przyjrzę się temu i jeżeli uznam, że przekroczył granice, wyznaczę kogoś innego do tej sprawy.

22 Szkolne dni to najszczęśliwszy czas w życiu człowieka, twierdził pisarz R.C. Sherriff, ale doświadczenie Hugona Barringtona przeczyło tym słowom. Czuł jednak, że Giles, według słów jego ojca, lepiej sobie poradzi. Hugo starał się zapomnieć, co się wydarzyło jego pierwszego dnia w szkole przed dwudziestoma czterema laty. Zawieziono go do Szkoły Świętego Bedy kabrioletem, towarzyszył mu ojciec, matka i starszy brat Nicholas, który właśnie został kapitanem szkoły. Hugo się rozpłakał, kiedy inny knot zadał mu niewinne pytanie: - Czy to prawda, że twój dziadek był dokerem? Sir Walter był dumny, że jego ojciec doszedł do czegoś o własnych siłach, ale ośmiolatkom pierwsze wrażenia zostają na długo. - Dziadziuś był dokerem! Dziadziuś był dokerem! Płaksa! Płaksa! - skandowała cała sypialnia. Dzisiaj do Szkoły Świętego Bedy pojedzie jego syn, Giles, rolls-royceem sir Waltera Barringtona. Hugo chciał zawieźć syna do szkoły swoim samochodem, ale jego ojciec nie chciał o tym słyszeć. - Trzy pokolenia Barringtonów kształciły się u Świętego Bedy i w Eton. Mój spadkobierca musi zajechać z fasonem. Hugo nie zwrócił ojcu uwagi, że Gilesowi jak na razie nie zaproponowano miejsca w Eton i że chłopiec może się kierować jakąś własną ideą w tej sprawie. Już słyszał, jak ojciec mówi: - Niech Bóg broni. Idee pachną buntem, a bunt należy stłumić. Giles się nie odzywał, odkąd wyjechali z domu, chociaż matka od godziny nie przestawała zajmować się jedynym synem. Emma się rozpłakała, kiedy jej powiedziano, że nie może z nimi pojechać, a Grace - znowu dziewczynka, Hugo postanowił, że

nie będzie się więcej starał - trzymała nianię za rękę i machała z najwyższego stopnia, kiedy odjeżdżali. Hugo nie myślał o linii żeńskiej w rodzinie, kiedy samochód powoli pokonywał wiejskie drogi, jadąc do miasta. Zastanawiał się, czy ujrzy pierwszy raz Harry'ego Cliftona. Czy rozpozna w nim drugiego syna, którego pragnął, ale nigdy nie będzie miał, czy też od razu, od pierwszego rzutu oka, uzna, że to nie jego krew? Musi zachować ostrożność i unikać matki Cliftona. Czy w ogóle ją pozna? Niedawno się dowiedział, że jest kelnerką w Sali Palmowej w hotelu Royal, który często odwiedzał, kiedy spotykał się w interesach w mieście. Teraz będzie musiał się ograniczyć do sporadycznych wizyt wieczorami i to tylko wtedy, kiedy będzie miał pewność, że skończyła pracę. Brat Maisie, Stan Tancock, został zwolniony z więzienia po odsiedzeniu osiemnastu miesięcy z trzyletniego wyroku. Hugo nigdy się nie dowiedział, co się stało z inspektorem Blakemo-re'em, ale już go nie ujrzał po wieczornym przyjęciu u ojca. Na procesie Tancocka zeznania składał młody sierżant policji, który najwidoczniej nie miał wątpliwości, kto jest winny. Gdy Tancock znalazł się za kratkami, spekulacje na temat tego, co się stało z Arthurem Cliftonem, prędko ucichły. W branży, gdzie śmierć jest rzeczą powszednią, Arthur Clifton stał się po prostu jednostką statystyczną. Jednakże, kiedy sześć miesięcy później lady Harvey uczestniczyła w uroczystym wodowaniu Liścia klonu, Hugo nie mógł się opędzić od myśli, że Skrzynia Davy'ego Jonesa byłaby bardziej stosowną nazwą dla statku. Kiedy na posiedzeniu rady nadzorczej przedstawiono ostateczne dane finansowe, okazało się, że firma poniosła na tym przedsięwzięciu stratę w wysokości trzynastu tysięcy siedmiuset dwunastu funtów. Hugo nie proponował, by w przyszłości ubiegać się o następne kontrakty na budowę statków, a sir Walter nigdy nie wracał do tego tematu. W następnych latach firma Barringtona powróciła do tradycyjnej roli linii żeglugowej i odnosiła coraz większe sukcesy.

Gdy Stan znalazł się za kratkami, Hugo uznał, że więcej o nim nie usłyszy. Ale niedługo przed jego zwolnieniem zastępca naczelnika Więzienia Jego Królewskiej Mości w Bristolu zatelefonował do panny Potts i poprosił o spotkanie z dyrektorem. W trakcie rozmowy zwrócił się do Barringtona z prośbą, żeby przyjął Tan-cocka z powrotem do pracy, bo inaczej człowiek ten nie będzie mógł liczyć, że kiedykolwiek znajdzie zatrudnienie. W pierwszej chwili Hugo się z tego ucieszył, ale po przemyśleniu sprawy zmienił zdanie i wysłał Phila Haskinsa, głównego nadzorcę do-kerów, do więzienia i kazał mu powiedzieć Tancockowi, że może wrócić do pracy pod jednym warunkiem: że nigdy nie wspomni o Arthurze Cliftonie. Jeżeli to zrobi, może zabrać manatki i szukać roboty gdzie indziej. Tancock przyjął ofertę z wdzięcznością i w miarę upływu lat okazało się, że dotrzymuje słowa. Rolls-royce zahamował przed bramą Szkoły Świętego Bedy i szofer wyskoczył, żeby otworzyć tylne drzwi. Kilka osób spojrzało na nich, jedni z podziwem, inni z zazdrością. Gilesa wyraźnie nie cieszyło to zainteresowanie i prędko odszedł, nie przyznając się do szofera ani do rodziców. Matka go dogoniła, pochyliła się i podciągnęła mu skarpetki, a potem po raz ostatni skontrolowała paznokcie. Tymczasem Hugo badał wzrokiem twarze licznych dzieci, zastanawiając się, czy od razu pozna kogoś, kogo nigdy przedtem nie widział. I nagle ujrzał chłopca idącego pod górę, któremu nie towarzyszyli matka ani ojciec. Za chłopcem spostrzegł kobietę, która go obserwowała, kobietę, której nie mógł zapomnieć. Oboje musieli zadawać sobie pytanie, czy jeden, czy też dwóch jego synów stawiło się pierwszego dnia w Szkole Świętego Bedy. Gdy Giles zachorował na ospę wietrzną i musiał przebywać przez kilka dni w izolatce, Hugo zdał sobie sprawę, że oto nadarza się sposobność uzyskania dowodu, że Harry Clifton nie jest jego synem. Nie powiedział Elizabeth, że odwiedzi Gilesa, bo nie chciał, żeby była obecna, kiedy zada pielęgniarce z pozoru niewinne pytanie.

Przejrzawszy poranną korespondencję, Hugo oznajmił pannie Potts, że wpadnie do Szkoły Świętego Bedy odwiedzić syna i żeby nie spodziewała się go wcześniej niż za dwie godziny. Pojechał do miasta i zaparkował przed internatem Frobishera. Aż za dobrze pamiętał, gdzie jest izolatka, bo kiedy uczył się w szkole, często tam przebywał. Giles siedział w łóżku i właśnie skończył mierzyć temperaturę, kiedy ojciec wkroczył do pokoju. Chłopiec rozpromienił się na jego widok. Przy łóżku stała pielęgniarka i oglądała termometr. - Gorączka spadła. Będziesz mógł uczestniczyć w pierwszej lekcji w poniedziałek rano, młody człowieku - oznajmiła, strzepnąwszy termometr. — Panie Barrington, zostawię teraz pana, żeby mógł pan spędzić kilka chwil z synem. - Dziękuję - rzekł Hugo. - Czy mógłbym przed wyjściem zamienić z panią słowo? - Oczywiście, proszę pana. Będę u siebie w biurze. - Nie wyglądasz źle, Giles - powiedział Hugo, kiedy pielęgniarka wyszła z pokoju. - Nic mi nie jest, papo. Właściwie miałem nadzieję, że wypuszczą mnie stąd w sobotę rano, żebym mógł pograć w piłkę. - Zanim wyjdę, porozmawiam o tym z pielęgniarką. - Dziękuję, papo. - A jak ci idzie nauka? - Nie najgorzej - powiedział Giles. - Ale tylko dlatego, że jestem w jednym pokoju nauki razem z dwoma najbystrzejszy-mi chłopcami z klasy. - Co to za jedni? — zapytał ojciec, lękając się odpowiedzi. - To Deakins, najzdolniejszy chłopak w szkole. Inni chłopcy nie chcą się z nim zadawać, bo myślą, że to kujon. Ale moim najlepszym przyjacielem jest Harry Clifton. On też jest bardzo zdolny, ale nie tak jak Deakins. Pewnie słyszałeś, jak śpiewa w chórze. Wiem, że go polubisz. - A czy on nie jest synem dokera?

- Tak i, podobnie jak dziadziuś, tego nie ukrywa. Skąd o tym wiesz, papo? - Clifton chyba u nas pracował - odparł Hugo, od razu żałując tych słów. - To musiało być, zanim ty nastałeś w firmie, papo, bo jego ojciec zginął na wojnie - rzekł Giles. - Kto ci to powiedział? - spytał Hugo. - Matka Harry'ego. Ona jest kelnerką w hotelu Royal. Wybraliśmy się tam na podwieczorek, kiedy miał urodziny. Hugo miał ochotę zapytać, kiedy były urodziny Cliftona, ale bał się, że to może być o jedno pytanie za dużo. Zamiast tego powiedział: - Mama cię pozdrawia. Myślę, że odwiedzi cię z Emmą pod koniec tygodnia. - No nie! Jeszcze tego mi potrzeba - skrzywił się Giles. -Ospa i odwiedziny mojej okropnej siostry. - Ona wcale nie jest taka zła - zaśmiał się ojciec. - Gorzej niż zła - powiedział Giles. -I nie zanosi się na to, żeby Grace była od niej lepsza. Czy one muszą jechać z nami na wakacje, papo? - Tak, oczywiście. - Myślałem, że Harry Clifton mógłby się z nami wybrać latem do Toskanii. On nigdy nie był za granicą. - Nie - rzucił Hugo trochę zbyt stanowczo. - Wakacje spędza się tylko w gronie rodziny, bez obcych. - Ale on nie jest obcy - upierał się Giles. - To mój najlepszy przyjaciel. - Nie - powtórzył Hugo. - Nie ma mowy. Giles zrobił rozczarowaną minę. - A co chciałbyś dostać na urodziny, synu? - Hugo szybko zmienił temat. - Najnowsze radio - odparł Giles bez wahania. - Nazywa się Roberts Reliable. - Pozwalają wam mieć radio w szkole? - Tak - powiedział Giles - ale wolno je włączać tylko

w weekendy. Jeżeli kogoś przyłapią na słuchaniu radia po zgaszeniu światła albo w ciągu tygodnia, to skonfiskują odbiornik. - Zobaczę, co da się zrobić. Czy przyjedziesz do domu na urodziny? - Tak, ale tylko na podwieczorek. Muszę być z powrotem w szkole w porze odrabiania lekcji. - Wobec tego postaram się wpaść — obiecał Hugo. - Teraz już pójdę. Chcę zamienić słowo z pielęgniarką. - Nie zapomnij jej spytać, czy wypuści mnie w sobotę rano przypomniał Giles ojcu, kiedy ten opuszczał pokój, żeby zrealizować prawdziwy cel swojej wizyty. - Tak się cieszę, że mógł pan wpaść. To bardzo ożywiło Gi-lesa - powiedziała pielęgniarka, gdy Barrington wszedł do jej biura. - Jak pan widzi, chłopiec jest już prawie zdrowy. - Tak i ma nadzieję, że pozwoli mu pani wyjść w sobotę rano, żeby mógł zagrać w meczu. - Jestem pewna, że to będzie możliwe. Ale wspomniał pan, że jeszcze o czymś chce ze mną porozmawiać. - Tak. Jak pani wie, Giles jest daltonistą. Chciałem tylko spytać, czy to mu w czymś nie przeszkadza. - O niczym takim nie wiem - odparła pielęgniarka. -W każdym razie to z pewnością nie przeszkadza mu posłać czerwonej piłki przez zielone pole na białą linię końcową. Barrington się roześmiał, a potem wypowiedział następną, wcześniej przygotowaną kwestię: - Kiedy ja byłem u Świętego Bedy, naśmiewali się ze mnie, bo byłem jedynym chłopcem, który cierpiał na daltonizm. - Zapewniam pana, że nikt się nie śmieje z Gilesa - powiedziała pielęgniarka. - Zresztą jego najlepszy przyjaciel też jest daltonistą. Hugo wracał do biura, myśląc o tym, że coś należy zrobić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Postanowił porozmawiać z pułkownikiem Danversem. Kiedy usiadł za biurkiem, powiedział pannie Potts, żeby mu

nie przeszkadzano. Odczekał, aż sekretarka zamknie za sobą drzwi, i podniósł słuchawkę telefonu. Po chwili połączył się z szefem policji. - Tu Hugo Barrington, panie pułkowniku. - Jak się pan miewa, mój chłopcze? - zapytał szef policji. - Dziękuję, dobrze. Chciałbym zapytać, czy mógłby mi pan doradzić w prywatnej sprawie. - Strzelaj, stary. - Rozglądam się za nowym zwierzchnikiem strażników i pomyślałem, że mógłby mi pan wskazać kogoś odpowiedniego, - Znam gościa, który by się nadawał, ale nie jestem pewien, czy jest jeszcze do wzięcia. Dowiem się i oddzwonię. Szef policji dotrzymał słowa i zatelefonował następnego ranka. - Człowiek, o którym myślałem, pracuje w tej chwili w niepełnym wymiarze godzin, ale szuka czegoś bardziej stałego. - Co może mi pan o nim powiedzieć? - spytał Hugo. - Był szkolony do poważniejszych zadań w policji, ale musiał odejść, gdy został ciężko ranny, próbując ująć bandytę podczas napadu na Midland Bank. Pewnie pan pamięta tę historię. Pisano o niej w prasie. Według mnie będzie idealnym kandydatem na dowódcę pańskich strażników i szczerze mówiąc, to będzie dla pana cenny nabytek. Jeżeli jest pan zainteresowany, podam panu listownie jego dane. Barrington zatelefonował do Dereka Mitchella z domu, bo nie chciał, żeby panna Potts się dowiedziała, co planuje. Umówił się z byłym policjantem w hotelu Royal o szóstej wieczorem w poniedziałek, kiedy pani Clifton skończy pracę i Sala Palmowa będzie pusta. Hugo przyszedł kilka minut wcześniej i udał się prosto do stolika w głębi sali, którego w innych okolicznościach by nie wybrał. Usiadł za filarem, gdzie, jak wiedział, nikt go nie zobaczy z Mitchellem ani nie podsłucha. Czekając, powtórzył sobie

w myślach pytania, na które musi uzyskać odpowiedzi, jeżeli ma zaufać kompletnie obcemu człowiekowi. Trzy minuty przed szóstą wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o posturze wojskowego wyłonił się z obrotowych drzwi. Granatowa marynarka, spodnie z szarej flaneli, krótko ostrzyżone włosy i lśniące, wypucowane buty — wszystko wskazywało na życie w dyscyplinie. Hugo wstał i podniósł rękę w takim geście, jakby wzywał kelnera. Mitchell wolno przemierzył salę, nie tuszując lekkiego utykania, przez które według słów Danversa zwolniono go ze służby w policji. Barringtonowi przyszło na myśl ostatnie spotkanie z policjantem, ale teraz to on będzie zadawał pytania. - Dobry wieczór panu. - Witaj, Mitchell — powiedział Hugo, ściskając podaną dłoń. Gdy Mitchell usiadł, Hugo przyjrzał się z bliska jego złamanemu nosowi i kalafiorowatym uszom i przypomniał sobie z listu pułkownika Danversa, że mężczyzna grał w rugby na drugiej linii młyna w reprezentacji Bristolu. - Od razu panu powiem, że to, o czym chcę z panem po rozmawiać, jest sprawą wielce poufną i musi zostać między nami — przystąpił Hugo do rzeczy. Mitchell skinął głową. - Tak poufną, że nawet pułkownik Danvers nie wie, dla czego naprawdę chciałem się z panem spotkać, bo na pewno nie szukam dowódcy strażników. Mitchell miał nieprzeniknioną minę, czekając na to, co powie Hugo. - Szukam kogoś, kto będzie pełnił rolę prywatnego detektywa. Jego jedyne zadanie będzie polegało na comiesięcznym składaniu mi sprawozdania o poczynaniach pewnej kobiety, która mieszka w tym mieście i nawet pracuje w tym hotelu. - Rozumiem. - Chcę wiedzieć o wszystkich jej krokach, czy to zawodo-

wych, czy prywatnych, choćby się wydawały mało znaczące. Nigdy, powtarzam nigdy nie może się dowiedzieć, że pan się nią interesuje. Zanim podam jej nazwisko, proszę powiedzieć, czy podjąłby się pan takiego zadania. - Takie sprawy nigdy nie są łatwe — powiedział Mitchell — ale nie są niewykonalne. Jako młody sierżant policji zajmowałem się tajną operacją, dzięki której udało się posłać za kratki na szes naście lat wyjątkowo obmierzłego osobnika. Jestem pewien, że gdyby w tej chwili wszedł do tego hotelu, toby mnie nie poznał. Hugo pierwszy raz się uśmiechnął. - Zanim powiem więcej, chciałbym wiedzieć, czy byłby pan skłonny podjąć się tego zadania - oznajmił. - To by zależało od kilku rzeczy. - Jakich? - Czy to byłoby pełne zatrudnienie, bo w tej chwili pracuję w nocy jako strażnik w banku. - Niech pan złoży jutro wypowiedzenie - rzekł Hugo. -Nie chcę, żeby pan pracował u kogoś innego. - A godziny? - Według pańskiego uznania. - Pensja? - Będę panu płacił osiem funtów tygodniowo, za miesiąc z góry, i pokryję wszystkie uzasadnione wydatki. Mitchell skinął głową. - Czy mogę sugerować, żeby płacił pan tylko gotówką, żeby nie zostawiać śladów? - Tak, to rozsądne - przyznał Hugo, który już podjął taką decyzję. - Czy chciałby pan otrzymywać miesięczne raporty na piśmie czy wolałby pan osobiście? - Osobiście. Chcę, żeby jak najmniej zostało na papierze. - Wobec tego powinniśmy się zawsze spotykać w innym miejscu i nigdy tego samego dnia tygodnia. Dzięki temu unikniemy sytuacji, w której ktoś mógłby się na nas natknąć więcej niż raz.

- Nie widzę problemu - rzekł Hugo. - Kiedy miałbym zacząć? - Zaczął pan pół godziny temu - odparł Barrington. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął karteluszek i kopertę zawierającą trzydzieści dwa funty i wręczył Mitchellowi. Mitchell przez chwilę wpatrywał się w nazwisko i adres na karteczce, po czym oddał ją nowemu pracodawcy. - Będzie mi też potrzebny pański numer prywatny oraz informacja, kiedy i gdzie można się z panem kontaktować. - W moim biurze między piątą a szóstą wieczorem - powiedział Hugo. - Proszę nigdy nie dzwonić do domu, jeżeli sprawa nie będzie pilna - dodał, wyjmując pióro. - Proszę nie pisać, tylko powiedzieć, jakie to numery.

23 - Czy zamierza pan być na przyjęciu urodzinowym panicza Gilesa? - zapytała panna Potts. Hugo zajrzał do terminarza. Na górze strony zapisano grubymi literami: „Giles, dwunaste urodziny, 3 po południu, Manor House". - Zdążę kupić prezent po drodze do domu? Panna Potts wyszła z pokoju i po chwili wróciła z wielkim pakunkiem w błyszczącym czerwonym papierze, obwiązanym wstążką. - Co jest w środku? - spytał Hugo. - Ostatni model radia Roberts, ten, o który syn prosił, kiedy go pan odwiedził w zeszłym miesiącu. - Dziękuję, panno Potts. — Hugo spojrzał na zegarek. - Lepiej już pójdę, jeżeli mam zobaczyć, jak kroi tort. Panna Potts włożyła mu do teczki gruby plik papierów i zanim zdążył zapytać, oznajmiła: - To są pańskie notatki na jutrzejsze poranne posiedzenie rady nadzorczej. Może je pan przejrzeć, gdy panicz Giles odjedzie do szkoły. Dzięki temu nie będzie pan musiał tu wracać wieczorem. - Dziękuję - rzekł Hugo. - O wszystkim pani myśli. Przejeżdżając przez miasto swoim bugattim, zauważył, że na drodze jest o wiele więcej samochodów niż rok temu. Odkąd władze podniosły limit dozwolonej prędkości do trzydziestu mil na godzinę, piesi zachowywali się z większą ostrożnością przy przechodzeniu przez ulicę. Kiedy Hugo mijał kabriolecik, koń stanął dęba. Hugo był ciekaw, jak długo przetrwają jed-nokonki, skoro rada miejska właśnie udzieliła zezwolenia na pierwszą taksówkę w mieście. Po wyjeździe z miasta Hugo przyspieszył, gdyż nie chciał

się spóźnić na przyjęcie urodzinowe syna. Chłopak tak szybko rośnie. Już jest wyższy od matki. Czy będzie wyższy od ojca? Hugo był pewien, że gdy Giles za rok skończy Szkołę Świętego Bedy i przejdzie do Eton, przyjaźń z Cliftonem prędko pójdzie w niepamięć, chociaż były inne trudności, z którymi należało się przedtem uporać. Zwolnił, wjeżdżając w bramę posiadłości. Zawsze sprawiała mu przyjemność jazda przez długą, wysadzaną dębami aleję wiodącą do Manor House. Kiedy wysiadał z auta, Jenkins czekał u szczytu schodów. Otworzył frontowe drzwi i oznajmił: - Pani Barrington jest w salonie z paniczem Gilesem i jego dwoma szkolnymi kolegami. Gdy Hugo wszedł do domu, Emma zbiegła ze schodów i zarzuciła mu ręce na szyję. - Co jest w tej paczce? - zapytała. - Prezent urodzinowy dla twojego brata. - Tak, ale co to jest? - Poczekaj, to zobaczysz, panienko - powiedział ojciec z uśmiechem, oddając teczkę kamerdynerowi. - Zanieś ją do gabinetu - polecił, a tymczasem Emma chwyciła go za rękę i pociągnęła do salonu. Gdy otworzył drzwi i zobaczył, kto siedzi na sofie, uśmiech na jego ustach zamarł. Giles się poderwał i podbiegł do ojca, który wręczył mu paczkę i powiedział: - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, chłopcze. - Dziękuję, papo - odparł Giles i przedstawił ojcu przyjaciół. Hugo uścisnął dłoń Deakinsowi, ale kiedy Harry wyciągnął rękę, rzucił tylko: - Dzień dobry, Clifton. I usiadł w swoim ulubionym fotelu. Hugo przyglądał się z ciekawością, jak Giles rozplątuje wstążkę na paczce; po chwili obaj po raz pierwszy ujrzeli prezent. Nawet wybuch radości syna na widok nowego radia nie skłonił

ojca do uśmiechu. Hugo musiał zadać Cliftonowi pewne pytanie, ale unikając wrażenia, że odpowiedź ma istotne znaczenie. Milczał, kiedy trzej chłopcy po kolei nastawiali radio na dwie stacje i z natężeniem słuchali nieznanych głosów i muzyki płynących z głośnika. Reagowali śmiechem albo oklaskami. Pani Barrington gawędziła z Harrym o ostatnim koncercie Mesjasza, którego wysłuchała. Wspomniała, jak jej się podobała jego interpretacja psalmu „Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje". - Dziękuję pani - powiedział Harry. - Clifton, czy uważasz, że dostaniesz się do Liceum Bri-stolskiego po ukończeniu nauki u Świętego Bedy? zagadnął na początek Hugo. - Tylko jeśli zdobędę stypendium, proszę pana - odparł Harry. - A dlaczego to takie ważne? - spytała pani Barrington. -Z pewnością zaoferują ci tam miejsce, jak każdemu innemu chłopcu. - Mojej matki nie będzie stać na czesne, proszę pani. Ona jest kelnerką w hotelu Royal. - A czy twój ojciec... - Ojciec nie żyje — rzekł Harry. - Zginął na wojnie. - Przykro mi - powiedziała pani Barrington. - Nie wiedziałam. W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczył pomocnik kamerdynera z wielkim tortem na srebrnej tacy. Gdy Giles jednym dmuchnięciem zgasił od razu dwanaście świec, wszyscy klaskali. - A ty, Clifton, kiedy masz urodziny? - spytał Hugo. - Miałem w zeszłym miesiącu - odparł Harry. Gdy Giles pokroił tort, Hugo wstał i bez słowa wyszedł z salonu. Udał się prosto do swojego gabinetu, ale nie mógł się skupić na papierach, które powinien przejrzeć przed jutrzejszym posiedzeniem rady nadzorczej. Odpowiedź Cliftona oznacza-

ła, że będzie musiał zasięgnąć rady adwokata, znawcy prawa spadkowego. Po około godzinie usłyszał głosy w holu, a potem odgłos zamykanych drzwi i warkot odjeżdżającego samochodu. Kilka minut później rozległo się pukanie i w drzwiach gabinetu stanęła Elizabeth. - Co się stało, że tak raptownie nas opuściłeś? - spytała. -I dlaczego nie przyszedłeś się pożegnać, skoro musiałeś wiedzieć, że Giles i jego goście odjeżdżają? - Jutro rano czeka mnie bardzo trudne zebranie rady nadzorczej - odrzekł, nie podnosząc wzroku. - To nie powód, żeby nie pożegnać syna, zwłaszcza w dniu jego urodzin. - Mam mnóstwo spraw na głowie - powiedział, dalej wpatrując się w zapiski. - To na pewno nic tak ważnego, żebyś musiał być niegrzeczny wobec gości. Potraktowałeś Harry'ego Cliftona gorzej niż jednego ze służących. Hugo po raz pierwszy uniósł głowę. - Może dlatego, że uważam Cliftona za kogoś gorszego od naszych służących. Elizabeth była zaszokowana. - Wiedziałaś, że jego ojciec był robotnikiem portowym, a matka jest kelnerką? Nie jestem pewien, czy Giles powinien się kolegować z kimś takim. - Giles najwidoczniej ma inne zdanie, a niezależnie od pochodzenia Harry to czarujący chłopiec. Nie rozumiem, czemu jesteś do niego tak uprzedzony. Deakinsa nie traktowałeś w ten sposób, a jego ojciec jest sprzedawcą gazet. - Deakins pobiera stypendium otwarte. - A Harry jest chlubą szkoły i solistą chóru, jak wie każdy bywający w kościele mieszkaniec Bristolu. Mam nadzieję, że następnym razem potraktujesz go trochę uprzejmiej. Elizabeth wyszła z pokoju, zdecydowanie zamykając za sobą drzwi.

Sir Walter Barrington pozostał na swoim miejscu u szczytu stołu, kiedy do sali posiedzeń wszedł jego syn. - Coraz bardziej niepokoi mnie sprawa proponowanego przez rząd ustawodawstwa o cłach importowych i skutków, jakie to może mieć dla naszego bilansu - rzekł Hugo, usiadłszy po prawicy ojca. - Po to mamy prawnika, żeby nam doradzał w takich sprawach - powiedział sir Walter. - Obliczyłem, że jeśli ta ustawa zostanie przyjęta, może nas to kosztować dwadzieścia tysięcy funtów rocznie. Nie sądzisz, że powinniśmy zasięgnąć drugiej opinii? - Myślę, że mógłbym porozmawiać z sir Jamesem Amhur-stem, kiedy będę w Londynie. - Ja wybieram się do Londynu we wtorek na doroczny obiad Stowarzyszenia Brytyjskich Armatorów - oznajmił Hugo. -Skoro on jest prawnym doradcą w naszej branży, może powinienem z nim zamienić kilka słów. - Tylko jeżeli uważasz, że to konieczne — zgodził się sir Walter. -I nie zapominaj, że Amhurst liczy sobie od godziny, nawet podczas obiadu. Obiad Stowarzyszenia Brytyjskich Armatorów wydano w hotelu Grosvenor House. Obecnych było ponad tysiąc członków i ich gości. Hugo zatelefonował wcześniej do sekretarza stowarzyszenia i zapytał, czy mógłby siedzieć obok sir Jamesa Amhursta. Sekretarz ze zdziwieniem uniósł brwi, ale zgodził się zmienić układ gości przy głównym stole. W końcu stary Joshua Barrington był członkiem założycielem stowarzyszenia. Gdy biskup Newcastle odmówił modlitwę, Hugo nawet nie próbował zagadnąć znakomitego radcy królewskiego, który był pogrążony w rozmowie z mężczyzną po swojej prawej stronie. Jednakże kiedy adwokat w końcu zwrócił uwagę na nieznajomego, którego posadzono po jego lewicy, Hugo od razu przeszedł do rzeczy.

- Mój ojciec, sir Walter Barrington - zaczął, budząc zainteresowanie upolowanej ofiary — jest zaniepokojony projektem ustawy o cłach importowych, który trafił już do Izby Gmin, i jej możliwymi skutkami dla naszej branży. Zastanawia się, czy mógłby skonsultować z panem tę sprawę, kiedy następnym razem będzie w Londynie. - Ależ oczywis'cie, drogi chłopcze — odparł sir James. -Niech pan tylko poprosi jego sekretarkę, żeby zadzwoniła do mojego sekretarza, a zarezerwuję sobie czas, kiedy on będzie w mieście. - Dziękuję panu - powiedział Hugo. - A przechodząc do spraw mniej poważnych, jestem ciekaw, czy czytał pan coś Agaty Christie? - Przyznaję, że nie - powiedział sir James. - A napisała coś dobrego? - Z rozkoszą czytam jej ostatnią rzecz pod tytułem Radio, ale nie jestem pewien, czy intryga obroniłaby się w sądzie -wyznał Hugo. - A cóż ta dama sugeruje? - spytał Amhurst, gdy podano mu plasterek rozgotowanej wołowiny na zimnym talerzu. - Według panny Christie najstarszemu synowi szlachcica z dziedzicznym tytułem automatycznie przypada tytuł ojca, nawet jeżeli dziecko jest nieślubne. - A to istotnie interesująca prawna zagadka — skonstatował sir James. - W gruncie rzeczy lordowie prawa całkiem niedawno rozpatrywali taką sprawę, Benson kontra Carstairs, jeżeli dobrze pamiętam. W prasie często się o tym pisze jako o „poprawce o ochronie praw bękartów". - I do jakich wniosków doszli lordowie prawa? - spytał Hugo, starając się nie okazać zbytniego zainteresowania. - Jeżeli w pierwotnej wersji testamentu nie ma żadnych luk prawnych, to opowiadają się za pierworodnym, nawet jeżeli ten młody człowiek pochodzi z nieprawego łoża. To była jeszcze jedna odpowiedź, jakiej Hugo nie chciał usłyszeć.

- Jednakże lordowie chcieli być kryci - ciągnął sir James -i dodali kodycyl, że każdy przypadek powinien być traktowany indywidualnie, po rozważeniu meritum sprawy, i tylko wtedy, gdy został rozpatrzony przez Wielkiego Herolda Anglii. To typowe dla lordów prawa - dodał, sięgając po nóż i widelec i atakując wołowinę. - Zbyt lękliwi, żeby ustanowić precedens, ale chętni, aby wymigiwać się od odpowiedzialności. Kiedy sir James zwrócił się znów do sąsiada z prawej, Hugo rozmyślał o tym, co by było, gdyby Harry Clifton odkrył, że może mieć prawo do odziedziczenia nie tylko linii żeglugowej Barringtona, ale również posiadłości rodziny. Już samo przyznanie, że spłodził nieślubnego syna, byłoby niefortunne, ale myśl, że Harry Clifton dziedziczy tytuł po jego śmierci i zostaje sir Harrym, była nie do zniesienia. Trzeba zrobić wszystko, co możliwe, żeby do tego nie dopuścić.

24 Hugo Barrington przeczytał przy śniadaniu list od dyrektora Szkoły Świętego Bedy ze szczegółami na temat zbiórki pieniędzy na budowę szatni dla pierwszej reprezentacji krykieta kosztem tysiąca funtów. Otworzył książeczkę czekową i wypisał „sto", kiedy usłyszał zgrzyt hamującego na żwirze samochodu. Podszedł do okna, żeby zobaczyć, kto przyjechał w odwiedziny tak wcześnie w sobotni ranek. Zaskoczył go widok syna wysiadającego z taksówki z walizką w ręku, gdy tymczasem spodziewał się, że zobaczy go po południu jako pałkarza inaugurującego kończący sezon mecz krykietowy przeciwko Avonhurst. Jenkins zdążył otworzyć drzwi, kiedy Giles stanął na najwyższym stopniu schodów. - Dzień dobry, paniczu - powiedział, jakby go oczekiwał. Hugo prędko opuścił pokój śniadaniowy i wszedł do holu, gdzie ujrzał syna, który stał ze spuszczoną głową, z walizką u stóp. - Co robisz w domu? - spytał. - Czy do końca trymestru nie został jeszcze tydzień? - Zostałem zawieszony - oznajmił po prostu Giles. - Zawieszony? - powtórzył ojciec. - A co takiego zrobiłeś, żeby na to zasłużyć? Giles spojrzał na Jenkinsa, który stał w milczeniu przy frontowych drzwiach. - Zaniosę walizkę panicza Gilesa na górę do jego sypialni powiedział, podniósł walizkę i ruszył powoli schodami. - Chodź za mną - polecił Hugo, kiedy kamerdyner znikł im z oczu. Żaden z nich się nie odezwał, dopóki Hugo nie zamknął drzwi gabinetu.

- Cos' ty zrobił, że szkoła zastosowała tak drastyczny środek? - spytał ojciec, zagłębiając się ponownie w fotelu. - Przyłapali mnie na kradzieży w szkolnym sklepiku - powiedział Giles, który został na środku pokoju. - Możesz to jakoś wytłumaczyć? Może to nieporozumienie? - Nie, ojcze - odparł Giles, powstrzymując łzy. - Czy masz coś do powiedzenia na swoją obronę? - Nie, ojcze. — Giles się zawahał. - Poza tym, że... - Tak? - Że zawsze oddawałem słodycze innym, papo. Nigdy nie zatrzymywałem ich dla siebie. - Bez wątpienia Cliftonowi. - I Deakinsowi też — rzekł Giles. - Czy to Clifton cię do tego namówił? - Nie, skądże - zaprotestował zdecydowanie Giles. - Kiedy Harry odkrył, co robię, słodycze, które dawałem jemu i Deakinsowi, zawsze odnosił z powrotem do sklepiku. Nawet wziął winę na siebie, kiedy pan Frobisher oskarżył go, że kradnie. Nastało długie milczenie, w końcu ojciec spytał: - A więc zostałeś zawieszony, a nie usunięty? Giles skinął głową. - Myślisz, że pozwolą ci wrócić na następny trymestr? - Wątpię - rzekł Giles. - Skąd ta pewność? - Bo nigdy nie widziałem, żeby dyrektor był aż tak zły. - To nic w porównaniu z reakcją twojej matki, kiedy się o tym dowie. - Proszę, papo, nie mów jej - poprosił Giles, wybuchając płaczem. - A jak mam jej wytłumaczyć, dlaczego przyjechałeś do domu tydzień wcześniej i może nawet nie wrócisz do Świętego Bedy w następnym trymestrze? Giles nie próbował odpowiedzieć, tylko cicho płakał. - I Bóg jeden wie, co powiedzą dziadkowie, kiedy będę mu siał im powiedzieć, dlaczego nie pójdziesz do Eton - dodał ojciec.

Znowu długie milczenie. - Idź do swojego pokoju i nie waż się schodzić na dół, póki cię nie zawołam. - Tak, ojcze - rzekł Giles. Odwrócił się, żeby wyjść. - I pamiętaj, z nikim o tym nie rozmawiaj, zwłaszcza przy służbie. - Tak, papo - powiedział Giles i wybiegł z pokoju, o mało nie wpadając na Jenkinsa, kiedy przemykał obok niego na schodach. Hugo pochylił się w swoim fotelu, usiłując wymyślić jakiś sposób na zaradzenie sytuacji, zanim odezwie się dyrektor szkoły. Oparł się łokciami o biurko i ujął głowę w dłonie, ale dopiero po pewnym czasie jego wzrok padł na czek. Z uśmiechem dopisał jeszcze jedno zero i złożył podpis.

25 Mitchell siedział w odległym kącie poczekalni i czytał „Bristol Evening Post", kiedy podszedł do niego Hugo i przy nim usiadł. Wiało tam tak mocno, że Hugo trzymał ręce w kieszeniach. - Obiekt - odezwał się Mitchell, wciąż patrząc w gazetę -usiłuje zdobyć pięćset funtów na przedsięwzięcie handlowe. - Jakie przedsięwzięcie może go interesować? - Herbaciarnia „U Panny Tilly" - odparł Mitchell. - Zdaje się, że obiekt tam pracował, zanim się przeniósł do Sali Palmowej w Royalu. Panna Tilly niedawno dostała od Edwarda Atkinsa ofertę kupna herbaciarni za pięćset funtów. Ona nie lubi Atkinsa i wyraźnie powiedziała obiektowi, że gdyby zebrał taką kwotę, toby wolała, żeby to on przejął interes. - A skąd obiekt mógłby wziąć tyle pieniędzy? - Może od kogoś, kto chciałby mieć nad nim kontrolę finansową, co w przyszłości mogłoby się okazać przydatne? Hugo milczał. Mitchell ani na chwilę nie odrywał wzroku od gazety. - Czy ta osoba zwróciła się ostatnio do kogoś o pomoc w uzyskaniu pieniędzy? - spytał w końcu Hugo. - Obecnie doradcą obiektu jest Patrick Casey, który reprezentuje firmę finansową Dillon i Spółka z Dublina. Specjalizują się w pozyskiwaniu kredytów dla prywatnych klientów. - Jak mogę się skontaktować z Caseyem? - Nie radziłbym tego robić - rzekł Mitchell. - Dlaczego? - On odwiedza Bristol raz w miesiącu i zawsze się zatrzymuje w hotelu Royal. - Nie musielibyśmy się tam spotykać. - Casey nawiązał bliskie stosunki osobiste z obiektem. Ilekroć jest w mieście, zabiera obiekt na kolację i do teatru, a ostat-

nio widziano, jak obiekt wracał z nim do hotelu, gdzie spędzili razem noc w pokoju numer trzysta siedemdziesiąt jeden. - Fascynujące - rzekł Hugo. - Coś jeszcze? - Może też pana zainteresować, że obiekt ma rachunek w banku National Provincial, Corn Street czterdzieści dziewięć. Dyrektorem jest pan Prendergast. Saldo rachunku wynosi obecnie dwanaście funtów i dziewięć szylingów. Hugo miał ochotę spytać, skąd Mitchell zaczerpnął tę szczególną informację, ale tylko powiedział: - Doskonale. Jak dowie się pan jeszcze czegoś, choćby to było mało ważne, proszę dzwonić. - Wyjął z kieszeni płaszcza pękatą kopertę i podał Mitchellowi. - Pociąg z Taunton wjeżdża na peron dziewiąty. Odjazd o siódmej dwadzieścia dwie. Mitchell schował kopertę do kieszeni, złożył gazetę i opuścił poczekalnię. Ani razu nie spojrzał na swego pracodawcę. Hugo nie krył gniewu, kiedy odkrył, jaki był prawdziwy powód nieprzyjęcia Gilesa do Eton. Telefonował do dyrektora szkoły, który nie odbierał jego telefonów, do przyszłego przełożonego internatu, który mu współczuł, ale nie dawał nadziei na ratunek, a nawet do rektora, który obiecał, że oddzwoni, ale tego nie zrobił. Wprawdzie Elizabeth i dziewczynki nie miały pojęcia, dlaczego Hugo ostatnio tak często wpada w gniew, i to bez widocznego powodu, ale z opanowaniem znosiły skutki występku Gilesa. Hugo niechętnie towarzyszył Gilesowi do Liceum Bristol-skiego w pierwszym dniu trymestru, chociaż nie pozwolił Emmie ani Grace zabrać się z nimi, mimo że Emma płakała i się dąsała. Gdy Hugo zajechał na College Street, pierwszą osobą, którą ujrzał przed bramą szkolną, był Harry Clifton. Jeszcze nie wcisnął hamulca, kiedy Giles wyskoczył z samochodu i pobiegł się przywitać z przyjacielem. Hugo unikał innych rodziców, z którymi Elizabeth chętnie

gawędziła, a gdy niechcący natknął się na Cliftona, ostentacyjnie nie podał mu ręki. W drodze powrotnej Elizabeth zapytała męża, dlaczego tak lekceważąco traktuje najlepszego przyjaciela Gilesa. Hugo przypomniał żonie, że ich syn powinien pójść do Eton, gdzie by się zadawał z innymi dżentelmenami, a nie z synami miejscowych sklepikarzy, a w przypadku Cliftona to nawet gorzej. Elizabeth przestała się odzywać, odgradzając się milczeniem, co ostatnio zdarzało jej się coraz częściej.

26 - Herbaciarnia doszczętnie spłonęła! Podejrzewa się podpalenie! - wykrzykiwał gazeciarz na rogu Broad Street. Hugo zahamował, wyskoczył z samochodu i wręczył chłopakowi półpensówkę. Zaczął czytać wiadomość z pierwszej strony, wracając do auta. „Herbaciarnia «U Panny Tilly», znany lokal w Bristolu, często odwiedzany przez mieszkańców, doszczętnie spłonęła we wczesnych godzinach rannych. Policja aresztowała mężczyznę w wieku trzydziestu kilku lat i oskarżyła o podpalenie. Panna Tilly, która obecnie mieszka w Kornwalii..." Hugo się uśmiechnął, patrząc na zdjęcie Maisie Clifton i jej kelnerek stojących na chodniku i posępnie wpatrzonych w zwęglone szczątki herbaciarni. Bogowie wyraźnie byli po jego stronie. Wsiadł do samochodu, odłożył gazetę na miejsce dla pasażera i kontynuował jazdę do ogrodu zoologicznego. Musi wcześniej umówić się na spotkanie z Prendergastem. Mitchell mu poradził, że jeśli chce zachować w tajemnicy fakt, że jest kredytodawcą śledzonej osoby, to spotkania z Prendergastem powinny się odbywać w biurach firmy Barringtona, najlepiej po wyjściu panny Potts do domu. Hugo nie próbował tłumaczyć Mitchellowi, że nie jest pewien, czy panna Potts wychodzi wieczorem do domu. Nie mógł się doczekać spotkania z Prendergastem, kiedy to zamierzał dokonać ostatniego obrządku, ale był jeszcze ktoś inny, z kim musiał się zobaczyć, zanim to uczyni. Mitchell karmił Rosie, kiedy nadszedł Hugo. Zbliżył się powoli, oparł o barierkę i udawał, że interesuje się indyjską słonicą sprowadzoną przez bristolskie zoo z Uttar Pradeś, już przyciągającą rzesze odwiedzających. Mitchell rzucił

kawałek chleba, który Rosie schwyciła trąbą i jednym płynnym ruchem przeniosła do pyska. - Obiekt wrócił do pracy w hotelu Royal - powiedział Mit chell, jakby się zwracał do słonicy. - Pracuje na późnej zmianie w Sali Palmowej od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Do staje trzy funty tygodniowo plus napiwki, ale ponieważ o tej porze jest niewielu klientów, nie uzyskuje dużo. - Rzucił zno wu kawałek chleba słonicy i ciągnął dalej: - Niejaki Bob Bur rows został aresztowany i oskarżony o podpalenie. Burrows był dostawcą ciastek, ale obiekt go wyrzucił. Podpalacz przyznał się do wszystkiego, powiedział nawet, że chciał się oświadczyć obiektowi i kupił pierścionek zaręczynowy, ale obiekt go od trącił, w każdym razie podpalacz tak twierdzi. Na ustach Hugona pojawił się uśmiech. - A kto prowadzi sprawę? — zapytał. - Inspektor Blakemore - odparł Mitchell. Uśmiech na twarzy Hugona zmienił się w grymas. - Wprawdzie początkowo Blakemore przypuszczał, że obiekt mógł być wspólnikiem Burrowsa - kontynuował Mitchell - ale potem powiadomił Towarzystwo Ubezpieczeniowe Bristolu i Zachodniej Anglii, że te podejrzenia są bezpodstawne. - Szkoda — zauważył Hugo, wciąż ze skrzywioną miną. - Niekoniecznie - rzekł Mitchell. - Towarzystwo ubezpieczeniowe przekaże pani Clifton czek na sześćset funtów dla pokrycia całości roszczenia. Hugo się uśmiechnął. - Ciekaw jestem, czy powiedziała swojemu synowi - mruk nął Hugo pod nosem. Jeżeli Mitchell słyszał tę uwagę, pominął ją milczeniem. - Jedyna informacja, która może jeszcze pana zaintereso wać - ciągnął — to że pan Patrick Casey zameldował się w ho telu Royal w piątek wieczorem i wraz z obiektem udał się do Plimsoll Linę na kolację. Później wrócili do hotelu, a ona poszła z nim do jego pokoju numer trzysta siedemdziesiąt jeden i nie wychodziła stamtąd aż do siódmej rano.

Nastąpiło długie milczenie, które zawsze oznaczało koniec comiesięcznego raportu Mitchella. Hugo wyjął z kieszeni kopertę i wsunął ją Mitchellowi, który nie skwitował transakcji, bo właśnie rzucał ostatni okruch chleba zadowolonej Rosie. - Pan Prendergast do pana - oznajmiła panna Potts, usuwając się na bok, żeby wpuścić bankiera do gabinetu dyrektora naczelnego. - Miło, że pan się do mnie pofatygował - powiedział Hugo. - Jestem pewien, że rozumie pan, dlaczego nie chciałem omawiać tak poufnej sprawy w banku. - Doskonale to rozumiem - przyznał Prendergast, który otworzył walizeczkę i wyjął z niej gruby plik papierów, jeszcze zanim usiadł. Podał pojedynczą kartkę panu Barringtonowi. Hugo sprawdził wynik, a potem odchylił się na oparcie fotela. - Zreasumuję, jeśli można - rzekł Prendergast. - Wyłożył pan pięćset funtów, co pozwoliło pani Clifton nabyć herbaciarnię „U Panny Tilly" przy Broad Street. Umowa opiewała na całość tej sumy plus odsetki składane w wysokości pięciu procent rocznie do zwrotu w ciągu pięciu lat. - Wprawdzie herbaciarnia prowadzona przez panią Clifton zdołała wykazać mały zysk z obrotu w pierwszym roku i znowu w drugim, lecz nigdy nie uzyskała dostatecznych nadwyżek bilansowych, żeby spłacić procenty albo część sumy, a zatem w chwili pożaru pani Clifton była panu winna pięćset siedemdziesiąt dwa funty szesnaście szylingów. Do tej kwoty powinienem dodać obciążenia bankowe w wysokości dwudziestu funtów, co pożyczoną sumę podnosi do pięciuset dziewięćdziesięciu dwóch funtów szesnastu szylingów. Oczywiście zostanie to pokryte przez ubezpieczenie, co oznacza, że pańska inwestycja jest bezpieczna, natomiast pani Clifton zostanie praktycznie z niczym. - Co za pech - westchnął Hugo. - Mogę spytać, dlaczego końcowa suma nie obejmuje opłat za usługi pana Caseya? -dodał, przyjrzawszy się dokładniej rozliczeniom.

- Pan Casey powiadomił bank, że nie będzie wystawiał ra chunków za swoje usługi. Hugo zmarszczył brwi. - Przynajmniej jedna dobra wiadomość dla tej biednej kobiety. - Rzeczywiście. Jednakże boję się, że i tak nie będzie w stanie opłacić czesnego syna za następny trymestr w liceum. - To przykre — rzekł Hugo. - Więc chłopiec zostanie usunięty? - Z żalem muszę powiedzieć, że to nieuniknione — powiedział pan Prendergast. - To wielka szkoda, gdyż ta kobieta nie widzi świata poza synem i wierzę, że poświęciłaby niemal wszystko, żeby mógł tam zostać. - Wielka szkoda - zgodził się z bankierem Hugo. Zamknął teczkę z papierami i podniósł się z fotela. - Nie będę pana dłużej zatrzymywał, panie Prendergast. Mam spotkanie w mieście za pół godziny. Może pana podrzucić? - To niezwykle uprzejme z pana strony, ale nie ma takiej potrzeby. Przyjechałem samochodem. - Co to za samochód? - spytał Hugo, chwytając teczkę i zmierzając do drzwi. - Morris oksford - odparł Prendergast, pospiesznie wpychając z powrotem resztę papierów do walizeczki i podążając za dyrektorem. - Samochód dla wszystkich - zauważył Hugo. - Mówią, że jest niezawodny. Jak pan, panie Prendergast. Obaj panowie rechotali, schodząc razem ze schodów. - Smutna sprawa z tą panią Clifton - powiedział Hugo, gdy wychodzili z budynku. - Ale nie jestem pewien, czy kobiety powinny zajmować się interesami. To nie jest naturalna kolej rzeczy. - Całkowicie się zgadzam - przyznał Prendergast, kiedy obaj przystanęli przy samochodzie Barringtona. -Ale nie mógł pan zrobić więcej dla tej biednej kobiety - dodał. - Miło, że pan to mówi - rzekł Hugo. - Mimo to byłbym

zobowiązany, gdyby sprawa mojego zaangażowania została między nami. - Naturalnie, proszę pana - potwierdził Prendergast, ściskając dłoń Barringtonowi. - Może pan na mnie liczyć. - Bądźmy w kontakcie, stary - powiedział Hugo, wsiadając do samochodu. - Nie wątpię, że wkrótce znów skorzystam z usług pańskiego banku. Prendergast się rozpromienił. W drodze Hugo myślał o Maisie Clifton. Zadał jej cios, po którym zapewne się już nie podniesie, ale teraz ją dobije. Wjechał do miasta, zastanawiając się, gdzie ona może być w tym momencie. Prawdopodobnie prosi syna, żeby usiadł, aby mu wytłumaczyć, dlaczego musi odejść ze szkoły z końcem letniego trymestru. Czy ona chociaż przez jedną chwilkę sobie wyobrażała, że Harry będzie mógł kontynuować naukę, jakby nic się nie wydarzyło? Hugo postanowił, że nie poruszy tego tematu z Gilesem, dopóki syn nie podzieli się z nim smutną nowiną, że jego przyjaciel Harry nie wróci do Liceum Bristol-skiego, żeby razem z nim uczęszczać do szóstej klasy. Sama myśl o tym, że syn musiał pójść do tej szkoły, ciągle budziła jego gniew, ale do tej pory ani słowem nie wspomniał Elizabeth ani ojcu, jaka była prawdziwa przyczyna tego, że chłopak nie dostał się do Eton. Hugo minął katedrę, przeciął College Green, a potem skręcił i zajechał pod hotel Royal. Do umówionego spotkania brakowało kilku minut, ale był pewien, że dyrektor nie pozwoli mu czekać. Pchnął obrotowe drzwi i przemierzył hol; nie trzeba mu było mówić, gdzie jest biuro Framptona. Sekretarka poderwała się, gdy Hugo wszedł do pokoju. - Powiadomię pana Framptona, że pan przyszedł - rzuciła i niemal pobiegła do sąsiedniego biura. Po chwili pojawił się dyrektor. - Jak miło pana widzieć - powiedział, zapraszając gościa do gabinetu. - Mam nadzieję, że u państwa wszystko w porządku.

Hugo skinął głową i usiadł naprzeciwko dyrektora hotelu, ale nie uścisnął mu ręki. - Kiedy powiedział pan, że chce się ze mną zobaczyć, pozwoliłem sobie sprawdzić przygotowania do dorocznego obiadu pańskiej firmy - powiedział Frampton. - Jak rozumiem, weźmie w nim udział ponad trzystu gości? - Nie interesuje mnie, ilu będzie gości - rzekł Hugo. - Nie z tego powodu przyszedłem do pana, Frampton. Chcę porozmawiać o pewnej poufnej sprawie, którą uważam za wielce obrzydliwą. - Bardzo przykro mi to słyszeć - mówiąc to, Frampton sztywno się wyprostował. - Pewien nieetatowy członek naszej rady nadzorczej zatrzymał się w tym hotelu w czwartek wieczorem i nazajutrz wystąpił z nadzwyczaj poważnym zarzutem, a ja uważam, że moim obowiązkiem jest pana o tym poinformować. - Tak, oczywiście - potaknął Frampton, wycierając o spodnie spotniałe dłonie. - Za nic w świecie nie chcielibyśmy zrazić naszych najbardziej cenionych klientów. - Cieszę się, że to słyszę - rzekł Hugo. - Dżentelmen, o którym mowa, zameldował się w hotelu po zamknięciu restauracji i udał się do Sali Palmowej w nadziei, że coś tam przekąsi. - Tę usługę sam zainicjowałem - wtrącił Frampton z wymuszonym uśmiechem. - Złożył zamówienie u młodej kobiety, która tam zarządzała - ciągnął Hugo, ignorując tę uwagę. - Tak, to nasza pani Clifton. - Nie mam pojęcia, kim była ta osoba - powiedział Hugo. -Kiedy jednak podawała mu kawę i kanapki, do sali wszedł inny mężczyzna, złożył zamówienie i poprosił, żeby potrawy przysłano mu do pokoju. Jedyne, co zapamiętał mój przyjaciel, to że ten mężczyzna mówił z lekkim irlandzkim akcentem. Mój przyjaciel podpisał rachunek i udał się na spoczynek. Następnego dnia wstał wcześnie rano, gdyż chciał zjeść śniadanie i przejrzeć papiery przed zebraniem rady. Gdy wyszedł z pokoju, zobaczył

tę samą kobietę, wciąż w hotelowym uniformie, wychodzącą z pokoju numer trzysta siedemdziesiąt jeden. Poszła na koniec korytarza i przez okno przedostała się na schody pożarowe. - Jestem zbulwersowany, ja... - Rzeczony członek zarządu poprosił, żeby, kiedy w przyszłości przyjedzie do Bristolu, zarezerwować mu miejsce w innym hotelu. Cóż, Frampton, nie chciałbym wyjść na świętoszka, ale Royal zawsze był miejscem, gdzie chętnie przychodziłem z żoną i dziećmi. - Zapewniam pana, że wspomniana osoba zostanie natychmiast usunięta i nie otrzyma referencji. Pragnę dodać, że jestem bardzo wdzięczny za powiadomienie o tej sprawie. Hugo podniósł się z miejsca. - Oczywiście, jeżeli uzna pan za konieczne zwolnienie tej kobiety, to nie życzę sobie, by zawiadamiał pan o tym mnie czy też moją firmę. - Mogę pana zapewnić o dyskrecji — rzekł Frampton. Hugo pierwszy raz się uśmiechnął. - A teraz coś przyjemniejszego: wszsycy nie możemy się doczekać dorocznego obiadu, który niewątpliwie zorganizu je pan jak zwykle na wysokim poziomie. W przyszłym roku będziemy obchodzić uroczyście stulecie powstania firmy, więc jestem pewien, że mój ojciec nie poskąpi grosza. Obaj mężczyźni zaśmiali się trochę za głośno. - Może pan na nas liczyć, panie Barrington - zapewnił Frampton, wychodząc za klientem z gabinetu. - I jeszcze jedna rzecz, Frampton - powiedział Hugo, kiedy przemierzali foyer. — Lepiej, żeby pan nic o tym nie mówił sir Walterowi. Mój ojciec jest dość staroświecki w takich sprawach, więc myślę, że zachowajmy to dla siebie. - Jak najbardziej się zgadzam, proszę pana - oświadczył Frampton. - Zapewniam, że potraktuję tę sprawę jako poufną. Kiedy Hugo opuszczał hotel przez obrotowe drzwi, zastanawiał się, ile godzin spędził Mitchell w hotelu, żeby dostarczyć mu tak bezcennej informacji.

Wskoczył do samochodu, włączył silnik i ruszył w podróż do domu. Wciąż myślał o Maisie Clifton, gdy nagle ktoś klepnął go w ramię. Wpadł w dziki popłoch, kiedy się obrócił i ujrzał, kto siedzi z tyłu. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może ona jakimś sposobem dowiedziała się o jego spotkaniu z Framptonem. - Czego chcesz? — zapytał, nie zwalniając, ze strachu, że ktoś może zobaczyć ich razem. Kiedy słuchał jej żądań, nie mógł wyjść z podziwu, jak dobrze jest poinformowana. Gdy skończyła, chętnie przystał na jej warunki, bo wiedział, że w ten sposób najłatwiej pozbędzie się jej z samochodu. Pani Clifton położyła cienką szarą kopertę obok niego na miejscu dla pasażera. - Będę czekała na wiadomość - powiedziała. Hugo wsadził kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zwolnił dopiero wtedy, gdy wjechał w nieoświetloną alejkę, ale nie zahamował, dopóki się nie upewnił, że nikt ich nie zobaczy. Wysiadł z samochodu i otworzył tylne drzwi. Po jej minie poznał, że uważa, że osiągnęła więcej, niż sobie założyła. Hugo pozwolił jej na chwilę triumfu, a potem chwycił ją za ramiona i potrząsał nią tak, jakby chciał strącić z drzewa uparte jabłko. Kiedy już nie zostawił jej cienia wątpliwości, co się stanie, jeżeli kiedyś znowu wejdzie mu w drogę, z całej siły uderzył ją w twarz. Padła na ziemię, zwinęła się w kłębek i nie przestawała dygotać. Hugo chciał ją kopnąć w brzuch, ale bał się, że zobaczy go jakiś przechodzień. Odjechał, zupełnie się nią nie przejmując.

OLD JACK TAR 1925-1936

27 W ciepłe czwartkowe popołudnie w Transwalu Północnym zabiłem jedenastu mężczyzn i wdzięczny naród odznaczył mnie Krzyżem Królowej Wiktorii za służbę wykraczającą poza obowiązek. Od tamtej pory nie przespałem spokojnie jednej nocy. Gdybym w ojczyźnie zabił Anglika, sędzia by mnie skazał na śmierć przez powieszenie. Ale ja zostałem skazany na dożywocie, gdyż wciąż, każdego dnia, widzę twarze tych nieszczęsnych młodych mężczyzn jak wizerunek wyryty na monecie, który nigdy się nie zatrze. Często myślałem o samobójstwie, ale byłoby to wyjście godne tchórza. W zaszczytnej wzmiance zamieszczonej w „Timesie" stwierdzono, że moja akcja uratowała życie dwóm oficerom, pięciu podoficerom i siedemnastu szeregowcom Królewskiego Pułku z Gloucesteru. Dzięki jednemu z tych oficerów, porucznikowi Walterowi Barringtonowi, odbywam mój wyrok z pewną godnością. Kilka tygodni po akcji zostałem przetransportowany do Anglii i parę miesięcy później opuściłem z honorem wojsko w następstwie załamania nerwowego, jak by to obecnie nazwano. Po sześciomiesięcznym pobycie w wojskowym szpitalu wróciłem do świata. Zmieniłem nazwisko i unikając rodzinnego miasta Wells w Somerset, udałem się do Bristolu. Inaczej niż syn marnotrawny nie zdecydowałem się przemierzyć kilku kilometrów do sąsiedniego hrabstwa, gdzie mógłbym żyć w spokoju w domu mojego ojca. W dzień włóczyłem się ulicami Bristolu i grzebałem w pojemnikach na śmieci, szukając odpadków, a w nocy moją sypialnią był park, miejscem spoczynku ławka, moim kocem gazeta, poranną pobudką zaś śpiew pierwszego ptaka obwieszczającego nowy świt. Gdy noce stały się dłuższe, zgłosiłem się jako niepła-cący gość do Armii Zbawienia przy Little George Street, gdzie z łaski uprzejmych dam częstowałem się grubą kromką chleba

i cienką zupką, a potem zasypiałem na materacu z końskiego włosia pod jednym kocem. Po prostu luksus. Mijały lata i żywiłem nadzieję, że moi dawni towarzysze broni i brać oficerska myślą, że umarłem. Nie chciałem, by odkryli, że takie wybrałem sobie więzienie na moje dożywocie. I tak mogłoby trwać, gdyby na środku drogi ze zgrzytem hamulców nie zahamował rolls-royce. Otworzyły się pchnięte z impetem tylne drzwi i z samochodu wyskoczył człowiek, którego nie widziałem od lat. - Kapitan Tarrant! - krzyknął, zbliżając się do mnie. Spojrzałem w inną stronę z nadzieją, że pomyśli, że się pomylił. Ale dobrze pamiętałem, że Walter Barrington nie jest człowiekiem, który daje się zbić z tropu. Chwycił mnie za ramiona, wpatrywał się we mnie przez pewien czas, a potem zapytał: - Jak to możliwe, stary druhu? Im usilniej starałem się go przekonać, że nie potrzebuję jego pomocy, tym bardziej pragnął być moim zbawcą. W końcu się poddałem, ale dopiero wtedy, gdy zgodził się na moje warunki. Najpierw błagał, żebym zamieszkał w jego posiadłości z nim i jego żoną, ale ja za długo żyłem bez dachu nad głową, żeby w takim luksusie czuć się swobodnie. Zaproponował mi nawet miejsce w radzie nadzorczej linii żeglugowej, która nosiła jego nazwisko. - Ale do czego mógłbym ci się przydać? - zapytałem. - Sama twoja obecność, Jack, byłaby dla nas wszystkich źródłem inspiracji. Podziękowałem mu i wytłumaczyłem, że jeszcze nie odbyłem do końca kary za zamordowanie jedenastu mężczyzn. Jednak on nie ustępował. W końcu zgodziłem się przyjąć pracę stróża nocnego w porcie z płacą trzech funtów tygodniowo i mieszkaniem; moją celą więzienną miał teraz być opuszczony wagon pulmanowski. Przypuszczam, że odbywałbym tę karę aż do śmierci, gdybym nie spotkał młodego Harry'ego Cliftona. Harry po latach będzie twierdził, że ukształtowałem całe jego życie. W istocie to on uratował moje.

Gdy pierwszy raz zetknąłem się z Harrym, nie mógł mieć więcej niż cztery, może pięć lat. - Wejdź, chłopcze - zawołałem, gdy spostrzegłem, jak się czoł ga w stronę wagonu. Ale on natychmiast się poderwał i uciekł. W następną sobotę zebrał się na odwagę i zajrzał przez okno. Znów spróbowałem. - Czemu nie wejdziesz do środka, chłopcze? Przecież cię nie ugryzę - powiedziałem, próbując go ośmielić. Tym razem posłuchał i otworzył drzwi, ale po wymianie kilku słów znów uciekł. Czy byłem aż takim straszydłem? W kolejną sobotę nie tylko otworzył drzwi, ale stanął, rozstawiwszy nogi, w wejściu i rzucił mi wyzywające spojrzenie. Gawędziliśmy ponad godzinę o wszystkim: o klubie piłki nożnej Bristol City, o tym, dlaczego węże zrzucają skórę i kto zbudował most wiszący w Clifton, aż wreszcie chłopiec powiedział: - Muszę już iść, panie Tar, mama na mnie czeka w domu z podwieczorkiem. Wtedy odszedł normalnym krokiem, ale kilka razy się obejrzał. Potem Harry odwiedzał mnie w każdą sobotę, dopóki nie zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej Merrywood Elementary, a wtedy pojawiał się prawie każdego ranka. Dopiero po pewnym czasie zdołałem przekonać chłopca, że powinien siedzieć w szkole i uczyć się czytać i pisać. Prawdę mówiąc, nie zdołałbym tego dopiąć bez pomocy panny Monday, pana Holcombe'a i pełnej werwy matki Harry'ego. Trzeba było silnej grupy, żeby uświadomić Harry'emu jego możliwości, i wiedziałem, że odnieśliśmy sukces, kiedy znów odwiedzał mnie tylko w sobotnie przedpołudnia, bo przygotowywał się, żeby ubiegać się o stypendium chórzysty w Szkole Świętego Bedy. Gdy Harry zaczął naukę w nowej szkole, nie spodziewałem się, że zobaczę go przed feriami bożonarodzeniowymi. Ale z zaskoczeniem spostrzegłem go przed drzwiami mojego wagonu tuż przed godziną jedenastą w pierwszą piątkową noc trymestru. Oznajmił mi, że opuścił szkołę, bo znęca się nad nim starosta - nie pamiętam, jak nazywał się ten łobuz - i że zamierza

uciec na morze. Gdyby to uczynił, podejrzewam, że koniec końców zostałby admirałem. Ale na szczęście posłuchał mojej rady i był powrotem w szkole w porze śniadania następnego ranka. Ponieważ zawsze przychodził do portu ze Stanem Tanco-ckiem, dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że Harry jest synem Arthura Cliftona. Raz mnie spytał, czy znałem jego ojca, odpowiedziałem, że tak i że to był dobry i porządny człowiek z chlubną przeszłością wojenną. Potem mnie zagadnął, czy wiem, jak umarł. Odparłem, że nie. To był jedyny raz, kiedy go okłamałem. Nie mogłem postąpić wbrew życzeniu jego matki. Stałem w stoczni, kiedy przyszła nowa zmiana. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, jakby mnie tam wcale nie było, wiedziałem, że niektórzy z nich myślą, że brakuje mi piątej klepki. Nie robiłem nic, żeby wyprowadzić ich z błędu, gdyż to pozwalało mi odbywać moją karę anonimowo. Arthur Clifton był dobrym pracownikiem, jednym z najlepszych, i traktował swoją robotę poważnie, inaczej niż jego najlepszy kumpel Stan Tancock, którego pierwszą przystanią w drodze do domu był zawsze pub „Pod Świnką z Gwizdkiem". To znaczy w te wieczory, kiedy udawało mu się dotrzeć do domu. Widziałem, jak Clifton zagłębił się we wnętrzu kadłuba Liścia klonu, żeby posprawdzać wszystko ostatni raz, zanim przyjdą spawacze i szczelnie

zamkną

dno

podwójne.

To przeraźliwy ryk

syreny

oznajmiający koniec starej i początek nowej zmiany musiał odwrócić uwagę wszystkich; jedna zmiana schodziła, druga wchodziła i spawacze musieli szybko przystąpić do pracy, żeby wykonać swoje zadanie przed końcem zmiany i zasłużyć na premię. Nikt się nie zastanawiał, czy Clifton wyszedł na powierzchnię, ja też nie. Wszyscyśmy myśleli, że musiał słyszeć ryk syreny, i jest teraz w gromadzie setek dokerów wychodzących przez bramy i zmierzających do domu. W odróżnieniu od szwagra Clifton rzadko zatrzymywał się na kufel piwa w pubie „Pod Świnką z Gwizdkiem", bo wolał iść prosto na ulicę Spokojną i być z żoną i dzieckiem.

Nie znałem wtedy ani jego żony, ani syna i może nigdy bym ich nie spotkał, gdyby Arthur Clifton wrócił tej nocy do domu. Druga zmiana pracowała pełną parą, kiedy usłyszałem krzyk Tancocka. Ujrzałem, jak pokazuje na kadłub statku. Lecz Ha-skins, nadzorca, tylko się od niego opędzał jak od dokuczliwej muchy. Kiedy Tancock zrozumiał, że nic nie wskóra u Haskinsa, zbiegł po schodni i popędził nabrzeżem w stronę Domu Barringtona. Gdy nadzorca uświadomił sobie, dokąd on zmierza, pobiegł za nim i o mało go nie dogonił, kiedy ten wpadł przez wahadłowe drzwi do głównej siedziby linii żeglugowej. Zdziwiłem się, kiedy kilka minut później Tancock wypadł pędem z budynku, a jeszcze bardziej, gdy Haskins i dyrektor naczelny wybiegli tuż za nim. Nie mogłem pojąć, co mogło sprawić, że pan Hugo opuścił biuro po tak krótkiej wymianie zdań ze Stanem Tancockiem. Prędko poznałem przyczynę, bo gdy tylko pan Hugo przybył do doku, rozkazał spawaczom, żeby odłożyli narzędzia, przerwali pracę i zachowali ciszę, jakby to był Dzień Pamięci*. Minutę później Haskins kazał wszystkim wrócić do pracy. To wtedy pierwszy raz przyszło mi do głowy, że Arthur Clifton może wciąż być wewnątrz kadłuba. Ale na pewno nikt nie byłby tak bezduszny, żeby zostawić człowieka swemu losowi, gdyby choć przez chwilę myślał, że został pogrzebany żywcem w stalowym grobie, który sam sobie zgotował. Gdy spawacze wrócili do roboty, pan Hugo znowu rozmawiał z Tancockiem, który potem opuścił stocznię i znikł w mroku. Obejrzałem się, ciekaw, czy Haskins znów za nim biegnie, ale widać wolał, niczym kapitan galery

poganiający niewolników, przymuszać ludzi do

wytężonej pracy, aby nadrobili stracony czas. Po chwili pan Hugo opuścił statek, wsiadł do samochodu i odjechał do Domu Barringtona. Kiedy potem wyjrzałem przez okno wagonu, widziałem Tanco* Rocznica zawieszenia broni w 1918 roku (przyp. ttum.).

cka wbiegającego w bramę i znów pędzącego do Domu Barringto-na. Nie wychodził stamtąd przez przynajmniej pół godziny, a kiedy się pojawił, nie był już czerwony na twarzy i nie trząsł się z wściekłości, lecz wydawał się o wiele spokojniejszy. Uznałem, że pewno znalazł Cliftona i po prostu zawiadomił o tym pana Hugona. Podniosłem oczy i zobaczyłem, że pan Hugo stoi przy oknie swojego biura i patrzy, jak Tancock przemierza dziedziniec. Nie odszedł od okna, dopóki Tancock nie znikł z oczu. Kilka minut później pan Hugo wyszedł z budynku, wsiadł do samochodu i odjechał. Nie zawracałbym sobie więcej głowy tą sprawą, gdyby Arthur Ciifton odbił kartę, zgłaszając się na poranną zmianę, ale on się nie zgłosił ani wtedy, ani później. Następnego ranka odwiedził mnie w moim wagonie inspektor Blakemore. Często można poznać charakter człowieka po tym, jak traktuje bliźnich. Blakemore należał do tych nielicznych osób, które potrafią patrzeć dalej niż czubek swego nosa. - Mówi pan, że widział, jak Stanley Tancock wychodzi z Domu Barringtona wczoraj wieczorem między siódmą a siódmą trzydzieści? - Tak, widziałem - odparłem. - Czy odniósł pan wrażenie, że się spieszył, był niespokojny albo próbował się wymknąć niezauważony? - Wręcz przeciwnie - powiedziałem. - Pamiętam, że pomyślałem sobie

wtedy,

że

wygląda

nadzwyczaj

beztrosko

w

tych

okolicznościach. - W tych okolicznościach? - powtórzył Blakemore. - Zaledwie godzinę wcześniej skarżył się, że jego przyjaciel Arthur Ciifton został uwięziony w dnie podwójnym Liścia klonu i że nic się nie robi, żeby mu pomóc. Blakemore zapisywał moje słowa w notesie. - Domyśla się pan, dokąd Tancock potem poszedł? - Nie. Kiedy widziałem go ostatnio, przechodził przez bramę, obejmując ramieniem jednego z kolegów. - Dziękuję panu - powiedział inspektor. - To było bardzo pomocne.

Od dawna nikt mi nie mówił „pan". - Czy zechciałby pan, kiedy będzie to panu odpowiadało, przyjść na posterunek i złożyć pisemne oświadczenie? - Wolałbym nie, panie inspektorze, z powodów osobistych. Ale chętnie napiszę oświadczenie, które będzie pan mógł zabrać w dowolnej chwili. - To uprzejme z pańskiej strony. Inspektor otworzył teczkę, wydobył z niej formularz zeznania policyjnego i mi podał. Potem uchylił kapelusza i rzekł: - Dziękuję. Zgłoszę się do pana. Ale nigdy więcej go nie zobaczyłem. Sześć tygodni później Stan Tancock został skazany na trzy lata więzienia za kradzież. Pan Hugo był głównym świadkiem oskarżenia. Przychodziłem do sądu każdego dnia procesu i nie miałem cienia wątpliwości, kto tu jest winny.

28 - Nie zapominaj, że uratowałeś mi życie. - Już od dwudziestu sześciu lat próbuję o tym zapomnieć — powiedział Old Jack. - Przecież uratowałeś też życie dwudziestu czterem swoim ziomkom z West Country. Jesteś w tym mieście bohaterem, a wydaje się, że absolutnie nie zdajesz sobie z tego sprawy. Muszę cię zapytać, Jack: jak długo jeszcze zamierzasz się torturować? - Aż nie będę widział tych jedenastu mężczyzn, których zabiłem, tak wyraźnie, jak teraz widzę ciebie. - Przecież spełniałeś tylko swój obowiązek - protestował sir Walter. - Tak wtedy uważałem - przyznał Old Jack. - Więc co się zmieniło? - Gdybym potrafił odpowiedzieć na to pytanie, nie byłoby tej rozmowy - odparł Jack. - Wciąż potrafisz tak dużo robić dla bliźnich. Na przykład dla tego twojego małego przyjaciela. Mówisz mi, że on waga-ruje, ale czy nie sądzisz, że gdyby się dowiedział, że jesteś kapitanem Jackiem Tarrantem z Królewskiego Pułku z Glouceste-ru, uhonorowanym Krzyżem Wiktorii, to darzyłby cię jeszcze większym szacunkiem? - Alboby uciekł - odparł Jack. - W każdym razie mam inne plany dla małego Harry'ego Cliftona. - Clifton, Clifton... - powtórzył sir Walter. - Dlaczego to nazwisko brzmi znajomo? - Ojciec Harry'ego został uwięziony w dnie podwójnym Liścia klonu i nikt nie pośpieszył mu... - Ja słyszałem co innego - rzucił sir Walter innym tonem. -Mówiono mi, że Clifton porzucił żonę, ponieważ jest ona, by nie nazwać rzeczy po imieniu, kobietą rozwiązłą.

- Wprowadzono cię w błąd, bo mogę cię zapewnić, że pani Clifton jest zachwycającą, inteligentną kobietą i żaden mężczy zna, który miałby to szczęście, żeby się z nią ożenić, nie chciałby jej porzucić - powiedział Old Jack. Sir Walter wyglądał na mocno zaskoczonego i minęło trochę czasu, zanim znowu się odezwał: - Ale ty z pewnością nie wierzysz w tę bajeczkę, że Clifton został uwięziony w kadłubie? - zapytał cicho. - Obawiam się, że tak, Walterze. Widzisz, byłem świadkiem tego wydarzenia. - To czemu wtedy o tym nie mówiłeś? - Ależ mówiłem. Kiedy następnego dnia przesłuchiwał mnie inspektor Blakemore, opisałem mu wszystko, co widziałem, i na jego prośbę sporządziłem pisemne oświadczenie. - To dlaczego nie zostało przedstawione jako materiał dowodowy na procesie Tancocka? - spytał sir Walter. - Bo nigdy więcej nie zobaczyłem Blakemore'a. A kiedy zgłosiłem się na posterunek policji, powiedziano mi, że nie prowadzi już sprawy, a jego następca nie chciał się ze mną widzieć. - To ja sprawiłem, że zabrano tę sprawę Blakemore'owi -oznajmił sir Walter. - Ten bęcwał oskarżał Hugona o przekupienie Tancocka, żeby zapobiec śledztwu w sprawie Cliftona. Old Jack milczał. - Nie mówmy o tym więcej - rzekł sir Walter. - Wiem, że mój syn nie jest bez skazy, ale nie wierzę, żeby... - A może nie chcesz wierzyć - zauważył Old Jack. - Jack, po czyjej jesteś stronie? - Po stronie sprawiedliwości. Tak jak ty, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz. - I dalej jestem - zapewnił sir Walter. Jednak długo milczał, nim dodał: -Jack, chcę, żebyś coś mi obiecał. Jeżeli kiedyś dowiesz się czegoś o Hugonie, co mogłoby narazić na szwank reputację rodziny, nie wahaj się, tylko mi o tym powiedz. - Masz moje słowo. - A ja daję ci słowo, drogi przyjacielu, że nie zawaham się

i oddam go w ręce policji, jeżeli choć przez moment pomyślę, że złamał prawo. - Miejmy nadzieję, że nie wydarzy się już nic takiego, żeby to było konieczne - powiedział Old Jack. - Zgadzam się, przyjacielu. Pomówmy teraz o milszych sprawach. Czy jest coś, czego w tej chwili potrzebujesz? Mógłbym przecież... - Czy masz jakieś niepotrzebne stare ubrania? Sir Walter uniósł brwi. - Czy wolno mi spytać...? - Nie, nie wolno - odrzekł Old Jack. - Muszę odwiedzić pewnego dżentelmena i powinienem być stosownie odziany. Old Jack tak schudł przez lata, że ubranie sir Waltera wisiało na nim jak na wieszaku, a że, podobnie jak sir Andrew Aguecheek był o kilkanaście centymetrów wyższy od przyjaciela, więc musiał opuścić mankiety spodni, a nawet wtedy sięgały mu ledwie do kostek. Jednak uważał, że garnitur z tweedu, koszula w kratę i pasiasty krawat będą odpowiednie na tę szczególną wizytę. Kiedy Jack pierwszy raz od lat wyszedł poza teren stoczni, kilka osób o znajomych twarzach obejrzało się za szykownie odzianym obcym mężczyzną. Gdy o czwartej rozbrzmiał szkolny dzwonek, Old Jack skrył się w cieniu, a przez bramę szkoły Merry wood Elementary wybiegła rozwrzeszczana dzieciarnia, jakby uciekała z więzienia. Pani Clifton czekała przed szkołą od dziesięciu minut, a gdy Harry ujrzał mamę, niechętnie pozwolił wziąć się za rękę. Jaka piękna kobieta, pomyślał Old Jack, odprowadzając tych dwoje wzrokiem. Harry jak zwykle podskakiwał, nieustannie trajko-tał, tryskał energią jak „Rakieta" Stephensona. Old Jack odczekał, aż znikną mu z oczu, a potem przeciął ulicę i wszedł na szkolne podwórze. Gdyby był w swoim starym ubraniu, zostałby zatrzymany przez kogoś z kierownictwa szkoły na długo przed dotarciem do frontowych drzwi. Rozejrzał się po korytarzu i zobaczył nauczyciela, który szedł ku niemu.

- Przepraszam, szukam pana Holcombe'a - powiedział Old Jack. - Trzecie drzwi na lewo, przyjacielu — odparł mężczyzna, pokazując kierunek. Old Jack stanął przed klasą pana Holcombe'a i delikatnie zapukał. - Proszę wejść. Old Jack otworzył drzwi i ujrzał młodego mężczyznę w długiej czarnej todze obsypanej okruchami kredy, siedzącego za stołem przed rzędami pustych ławek i poprawiającego wypracowania uczniów. - Przepraszam, że przeszkadzam, szukam pana Holcom-be'a - rzekł Old Jack. - Więc nie musi pan szukać dalej - powiedział nauczyciel i odłożył pióro. - Nazywam się Tar - oznajmił przybysz, podchodząc bliżej - ale przyjaciele mówią do mnie Jack. Twarz Holcombe'a się rozjaśniła. - Więc to do pana Harry Clifton ucieka prawie co rano. - Obawiam się, że tak — przyznał Old Jack. — Muszę przeprosić. - Nie trzeba - rzekł pan Holcombe. - Chciałbym mieć na niego taki wpływ jak pan. - Właśnie dlatego przyszedłem się z panem zobaczyć. Jestem przekonany, że Harry jest wyjątkowym dzieckiem i powinien mieć szanse rozwinięcia swoich talentów. - W pełni się z panem zgadzam - powiedział Holcombe. -I podejrzewam, że ma pewien talent, o którym nawet pan nie wie. - A mianowicie? - On ma głos anioła. - Harry nie jest aniołem — zauważył z uśmieszkiem Old Jack. - Zgadzam się, ale niewykluczone, że to najlepszy sposób przełamania jego oporów. - Co pan ma na myśli? - Możliwe, że nie oprze się pokusie dołączenia do chóru

w kościele Narodzenia Pańskiego. Gdyby więc pan go przekonał, żeby częściej bywał w szkole, nauczyłbym go czytać i pisać. - Dlaczego te umiejętności są takie ważne w kościelnym chórze? - To obowiązkowe w kościele Narodzenia Pańskiego i panna Monday, chórmistrzyni, nie robi żadnych wyjątków od tej reguły. - Więc po prostu muszę sprawić, żeby chłopiec bywał na pana lekcjach, czy tak? - Może pan zrobić więcej. Kiedy nie przychodzi do szkoły, może pan sam go uczyć. - Ja nie mam odpowiednich kwalifikacji. - Kwalifikacje nie imponują Harry'emu Cliftonowi, a obaj wiemy, że on pana słucha. Może moglibyśmy współpracować. - Ale gdyby Harry się dowiedział o tych planach, żaden z nas więcej by go nie zobaczył. - Jak pan go dobrze zna — westchnął nauczyciel. — Po prostu musimy dopilnować, żeby się nie dowiedział. - To może nie być łatwe - zauważył Old Jack - ale chętnie spróbuję. - Dziękuję panu — powiedział Holcombe. Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Czy mógłbym uścisnąć panu dłoń? Old Jack się zdziwił, gdy nauczyciel wyciągnął rękę. Mocno ją uścisnął. - I chciałbym powiedzieć, że to zaszczyt spotkać pana, ka pitanie Tarrant. Old Jack się przeraził. - Skąd pan... - Mój ojciec ma pana zdjęcie, które nadal wisi na ścianie w naszym salonie. - Ale dlaczego? — spytał Old Jack. - Pan ocalił mu życie, kapitanie. W następnych tygodniach Harry rzadziej odwiedzał Old Jacka, aż w końcu widywali się tylko w soboty przed połu-

dniem. Old Jack zorientował się, że powiódł się plan nauczyciela, kiedy Harry go spytał, czy przyjdzie w niedzielę do kościoła Narodzenia Pańskiego, żeby posłuchać jego śpiewu. W niedzielę Old Jack wstał wczesnym rankiem i udał się do łazienki sir Waltera na piątym piętrze Domu Barringtona, gdzie skorzystał z najnowszego wynalazku, jakim był prysznic, i nawet przystrzygł sobie brodę, a potem włożył drugi garnitur od sir Waltera. Przybył do kościoła tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa, wśliznął się do ostatniego rzędu i usiadł na skraju ławki. Zauważył w trzecim rzędzie panią Clifton; siedziała między kobietą a mężczyzną, którzy mogli być tylko jej rodzicami. Jeżeli zaś chodzi o pannę Monday, to rozpoznałby ją wśród tysiąca wiernych. Pan Holcombe nie przesadzał w ocenie głosu Harry'ego. Tak doskonały głos Jack słyszał ostatnio przed laty w katedrze w Wells. Gdy chłopiec otworzył usta, żeby zaśpiewać psalm „Daj mi poznać drogi Twoje, Panie", Old Jack pojął, że jego protegowany ma niezwykły talent. Kiedy wielebny Watts udzielił ostatniego błogosławieństwa, Old Jack wymknął się z kościoła i prędko pomaszerował do portu. Będzie musiał czekać do soboty, żeby powiedzieć chłopcu, jak bardzo mu się podobał jego śpiew. W drodze powrotnej przypomniał sobie wyrzut sir Waltera: „Mógłbyś zrobić dużo więcej dla Harry'ego, gdybyś przestał się umartwiać". Zastanowił się nad tymi słowami, ale nie był jeszcze gotów zrzucić brzemienia winy. Jednakże znał człowieka, który mógłby zmienić życie Harry'ego; ten człowiek był z nim tamtego strasznego dnia, ale od ponad dwudziestu pięciu lat Jack się do niego nie odezwał. Uczył w szkole przygotowującej chórzystów dla kościoła Najświętszej Marii Panny na Red-cliffe. Niestety, podstawówka Merrywood Elementary nie była naturalnym zapleczem dorocznej rekrutacji chórzystów, więc należało nim odpowiednio pokierować. Old Jack bał się jedynie, że porucznik Frobisher może go nie pamiętać.

29 Old Jack czekał, aż Hugo wyjdzie z Domu Barringtona, ale upłynęło jeszcze pół godziny, zanim w końcu zgasły światła w pokoju panny Potts. Jack opuścił swój wagon i wolno podążył w stronę Domu Barringtona, świadom, że ma tylko pół godziny przed przyjściem sprzątaczek. Wśliznął się do nieoświetlonego budynku i wszedł schodami na piąte piętro; po dwudziestu pięciu latach przymykania oczu przez sir Waltera, umiał trafić po ciemku jak kot do drzwi z napisem „Dyrektor naczelny". Usiadł za biurkiem pana Hugona. Zapalił światło; gdyby ktoś to zauważył, pomyślałby, że panna Potts jeszcze pracuje. Przerzucił książkę telefoniczną, aż doszedł do świętych: Andrzeja, Bartłomieja, Beatrycze i Bedy. Pierwszy raz w życiu ujął słuchawkę telefonu, niepewny, co robić dalej. W słuchawce usłyszał głos. - Proszę podać numer. - TEM 8612 - powiedział, spojrzawszy na numer nad swoim palcem wskazującym. - Dziękuję panu. Czekając, Old Jack coraz bardziej się niepokoił. Co powie, jeżeli odezwie się ktoś inny? Po prostu odłoży słuchawkę. Wyjął z kieszeni kartkę, rozwinął i położył przed sobą na biurku. Po chwili usłyszał sygnał, później brzęk i zaraz potem męski głos. - Dom Frobishera. - Neal Frobisher? - zapytał, przypominając sobie tradycję, zgodnie z którą każdy internat w Szkole Świętego Bedy nosił nazwisko opiekującego się nim przełożonego. Spojrzał na swój tekst; każdą linijkę skrupulatnie przygotował i bez końca powtarzał. - Przy telefonie - odparł Frobisher, wyraźnie zaskoczony,

słysząc nieznajomy głos wypowiadający jego imię. Nastąpiło długie milczenie. - Czy ktoś tam jest? - spytał Frobisher lekko poirytowanym tonem. - Tak, kapitan Jack Tarrant. Nastąpiło jeszcze dłuższe milczenie. W końcu Frobisher się odezwał: - Dobry wieczór panu. - Proszę mi wybaczyć, drogi przyjacielu, że dzwonię o tak późnej porze, ale potrzebuję pańskiej rady. - Nie szkodzi. To wielki zaszczyt rozmawiać z panem po tylu latach. - To miłe, co pan mówi — rzekł Old Jack. - Postaram się nie zabrać panu dużo czasu. Chciałbym się dowiedzieć, czy Szkoła Świętego Bedy nadal dostarcza kościołowi Najświętszej Marii Panny dyszkancistów do chóru. - Tak, istotnie, proszę pana. Mimo tak wielu zmian we współczesnym świecie ta tradycja wciąż trwa. - W moich czasach szkoła każdego roku przyznawała stypendium dyszkanciście, który odznaczał się wyjątkowym talentem - powiedział Old Jack. - I dalej to robimy, proszę pana. W najbliższych tygodniach będziemy rozpatrywać takie zgłoszenia. - Z każdej szkoły w hrabstwie? - Tak, z każdej szkoły, która przedstawi wybitnie uzdolnionego dyszkancistę. Ale muszą się też wykazać celującymi wynikami w nauce. - Skoro tak, to chciałbym przedstawić panu kandydata -powiedział Old Jack. - Proszę bardzo. Do jakiej szkoły uczęszcza ten chłopiec? - Merrywood Elementary. Znowu nastąpiło długie milczenie. - Muszę przyznać, że pierwszy raz mielibyśmy kandydata akurat z tej szkoły. Czy zna pan nazwisko tamtejszego nauczyciela muzyki? - Tam nie ma nauczyciela muzyki, ale powinien pan skon-

taktować się z nauczycielem chłopca, panem Holcombe'em, który przedstawi panu jego chórmistrzynię - odparł Old Jack. - Czy mogę spytać, jak się nazywa chłopiec? - Harry Clifton. Jeśli chce pan usłyszeć, jak śpiewa, proponuję, żeby przyszedł pan w niedzielę na poranne nabożeństwo do kościoła Narodzenia Pańskiego. - Czy pan tam będzie? - Nie. - Czy mogę się z panem skontaktować, kiedy usłyszę, jak śpiewa ten chłopiec? - zapytał Frobisher. - Nie - powiedział zdecydowanie Old Jack i odłożył słuchawkę. Zwinął kartkę i schował do kieszeni. Przysiągłby, że w tym momencie dobiegł go z zewnątrz chrzęst żwiru. Szybko zgasił światło i wyśliznął się z biura pana Hugona na korytarz. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i głosy na schodach. Ostatnie, czego potrzebował, to żeby ktoś go przyłapał na piątym piętrze, gdzie prawo wstępu miała tylko dyrekcja firmy oraz panna Potts. Nie chciałby stawiać sir Waltera w kłopotliwej sytuacji. Szybko schodził po schodach. Gdy dotarł na trzecie piętro, ujrzał zbliżającą się Nettles. W jednej ręce trzymała szczotkę na kiju, w drugiej wiadro i szła z kobietą, której nie znał. - Dobry wieczór, pani Nettles - pozdrowił ją Old Jack. -Udał mi się piękny wieczór na obchód. - Ano - potaknęła, mijając go. Kiedy zszedł niżej, przystanął i nastawił uszu. - To Old Jack - dobiegł go głos pani Nettles. - Niby nocny stróż. Ma kuku na muniu, ale nieszkodliwy. Jak go spotkasz, nic se z tego nie rób... Old Jack zachichotał, a głos sprzątaczki cichł, im bardziej się oddalała. Zmierzając w stronę wagonu, zastanawiał się, kiedy Harry zgłosi się do niego po radę, czy powinien ubiegać się o stypendium Szkoły Świętego Bedy.

30 Harry zapukał do drzwi wagonu, wszedł do środka i zajął miejsce naprzeciwko Old Jacka w pierwszej klasie. Podczas trymestru w Szkole Świętego Bedy Harry mógł regularnie widywać Old Jacka tylko w sobotnie przedpołudnia. Jack odwzajemniał się, uczęszczając na poranne nabożeństwa w kościele Najświętszej Marii Panny na Redcliffe, gdzie z ostatniej ławki z przyjemnością obserwował, jak panowie Frobisher i Holcombe promienieją dumą, słuchając śpiewu jego protegowanego. W czasie szkolnych wakacji Old Jack nigdy nie był pewien, kiedy Harry się pokaże, bo traktował jego wagon jak drugi dom. Zawsze kiedy chłopiec wracał do szkoły na początku nowego trymestru, Old Jackowi brakowało jego towarzystwa. Był wzruszony, gdy pani Clifton nazwała go ojcem Harry ego, którego ten nigdy nie miał. W istocie Harry był synem, jakiego zawsze pragnął. — Skończyłeś wcześniej rozwożenie gazet? — spytał Old Jack, przecierając oczy i mrużąc je, kiedy Harry wszedł do wagonu tego ranka. - Nie, tylko pan się zdrzemnął, staruszku - powiedział Harry, podając mu „Timesa" z poprzedniego dnia. - A ty, młody człowieku, z każdym dniem robisz się bardziej pyskaty - zauważył Old Jack z uśmiechem. -I jak ci idzie rozwożenie prasy? — Dobrze. Myślę, że uda mi się zaoszczędzić dość pieniędzy na zegarek dla mamy. - Praktyczny prezent, biorąc pod uwagę nową pracę twojej matki. Ale czy będzie cię na to stać? — Odłożyłem już cztery szylingi - pochwalił się Harry. Liczę, że pod koniec wakacji będę miał około sześciu.

- A wybrałeś jakiś zegarek? - Tak. Jest w gablocie u pana Deakinsa, ale nie poleży tam długo - powiedział Harry i łobuzersko się uśmiechnął. Deakins. Nazwisko, którego Old Jack nigdy nie zapomni. - Ile kosztuje? - Nie mam pojęcia - rzekł Harry. — I spytam pana Deakinsa nie wcześniej niż przed samym powrotem do szkoły. Old Jack nie bardzo wiedział, jak powiedzieć chłopcu, że sześć szylingów to za mało na kupno zegarka, więc zmienił temat. - Mam nadzieję, że przez te gazety nie zarzuciłeś nauki. Jestem pewien, że nie muszę ci przypominać, że egzaminy zbliżają się z każdym dniem. - Pan jest gorszy niż Frob - powiedział Harry. - Ale ucieszy pana, jak powiem, że codziennie przed południem spędzam dwie godziny w bibliotece z Deakinsem i jeszcze dwie w prawie każde popołudnie. - Prawie? - Tak, bo czasem chodzimy z Gilesem do kina, a ponieważ krykietowa reprezentacja Gloucestershire będzie grać z drużyną Yorkshire na stadionie hrabstwa w przyszłym tygodniu, to będzie okazja zobaczyć Herberta Sutcliffe'a w akcji. - Będzie ci brakowało Gilesa, jak pójdzie do Eton - zauważył Old Jack. - On wciąż urabia ojca, żeby pozwolił mu pójść ze mną i Deakinsem do Liceum Bristolskiego. - Z Deakinsem i ze mną - poprawił go Old Jack. -1 ostrzegam, że jeśli pan Hugo podejmie decyzję, to sam Giles nie nakłoni go, żeby zmienił zdanie. - Pan Barrington mnie nie lubi - rzucił Harry, zaskakując

Old Jacka. - Dlaczego tak uważasz? - Traktuje mnie inaczej niż innych chłopców ze Świętego Bedy. Tak jakbym się nie nadawał na przyjaciela jego syna. - Będziesz się musiał z tym problemem mierzyć przez całe

życie, Harry - rzekł Old Jack. - Anglicy są największymi snobami na świecie i to najczęściej bez powodu. Im mniejszy talent, tym większy snob, według mojego doświadczenia. To jedyny sposób na przetrwanie tak zwanej klasy wyższej. Pamiętaj, chłopcze, oni nie przepadają za takimi parweniuszami jak ty, którzy pchają się do ich klubu bez zaproszenia. - Ale pan mnie tak nie traktuje - zauważył Harry. - Bo ja nie jestem klasa wyższa - powiedział ze śmiechem Old Jack. - Może nie, ale mama mówi, że pan jest pierwsza klasa -rzekł Harry. - I ja chcę taki być. Niestety, Old Jack nie mógł zdradzić Harry'emu, dlaczego pan Hugo traktuje go tak bezceremonialnie. Czasami by wolał nie być w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i nie widzieć na własne oczy, co naprawdę wydarzyło się tego dnia, kiedy ojciec chłopca stracił życie. - Znowu zmorzył pana sen, staruszku? - zagadnął Harry. -Nie mogę tu tkwić bez końca i gawędzić z panem cały dzień. Obiecałem mamie, że spotkam się z nią w sklepie Clarka na Broad Street, bo chce mi kupić nowe buty, chociaż te, które noszę, są całkiem w porządku. - Nadzwyczajna kobieta ta twoja mama - rzekł Old Jack. - Dlatego kupię jej zegarek. Gdy wchodził do sklepu, zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Old Jack miał nadzieję, że po tak długim czasie szeregowiec Deakins nie będzie go pamiętał. - Dzień dobry panu. Czym mogę służyć? Old Jack od razu rozpoznał Deakinsa. Uśmiechnął się, podszedł do gabloty i przyjrzał się dwom zegarkom na najwyższej półeczce. - Chciałbym spytać o cenę tego ingersolla. - Damskiego czy męskiego, proszę pana? - zapytał pan Deakins, wychodząc zza lady. - Damskiego.

Deakins otworzył gablotę swoją jedyną ręką, zręcznie zdjął zegarek z podstawki, spojrzał na metkę i powiedział: - Szesnaście szylingów, proszę pana. - Rozumiem - rzekł Old Jack i ku zdumieniu Deakinsa położył na ladzie banknot dziesięcioszylingowy. - Kiedy Harry Clifton spyta o cenę tego zegarka, proszę mu powiedzieć, że kosztuje sześć szylingów, bo tyle chłopak zaoszczędzi do czasu zakończenia pracy u pana, a wiem, że chce go kupić na prezent dla matki. - Pan musi być Old Jack — powiedział Deakins. - Harry będzie wzruszony, że pan... - Ale pan nigdy mu o tym nie powie - poprosił Old Jack, patrząc w oczy Deakinsowi. — Chcę, żeby myślał, że zegarek kosztuje sześć szylingów. - Rozumiem - powiedział pan Deakins, odkładając zegarek na miejsce. - A jaka jest cena męskiego? - Jeden funt. - Pozwoli pan, że zostawię drugie dziesięć szylingów jako zadatek, a potem przez następny miesiąc będę panu co tydzień dodawał pół korony, żeby spłacić całą sumę? - Chętnie się zgodzę, proszę pana. Ale czy nie chciałby pan go najpierw przymierzyć? - Nie, dziękuję. To nie dla mnie. Zamierzam ofiarować ten zegarek Harry'emu, kiedy zdobędzie stypendium Liceum Bristolskiego - odparł Old Jack. - Miałem taki sam pomysł, gdyby mój syn Algy też je zdobył - przyznał pan Deakins. - To lepiej niech pan prędko zamówi drugi - poradził Old Jack - bo Harry twierdzi, że pana syn to absolutny pewniak. Pan Deakins roześmiał się i przyjrzał się bliżej Old Jackowi. - Czy myśmy się kiedyś nie spotkali? - Nie sądzę — powiedział Old Jack i wyszedł ze sklepu.

31 Mahomet przyszedł do góry... Old Jack uśmiechnął się pod nosem, wstał, żeby przywitać się z panem Holcombe'em, i zaprosił go, żeby usiadł. - Czy chciałby pan się napić ze mną herbaty w bufecie? — spytał Old Jack. - Pani Clifton była tak miła i ofiarowała mi paczkę wyśmienitego earl greya. - Nie, dziękuję - odparł Holcombe. - Dopiero co jadłem śniadanie. - Tak więc chłopcu zabrakło kilku punktów do stypendium - powiedział Old Jack, przypuszczając, że nauczyciel przyszedł do niego w tej sprawie. - On uważa, że oblał egzamin - rzekł Holcombe - mimo że był siedemnasty na trzystu kandydatów i szkoła proponuje mu miejsce w najbardziej zaawansowanej grupie we wrześniu tego roku. - Ale czy będzie mógł przyjąć tę propozycję? Dla jego matki oznacza to dodatkowe obciążenie finansowe. - Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, powinna sobie poradzić z wydatkami na Harry'ego przez najbliższe pięć lat. - Jeśli nawet, to Harry nie będzie mógł sobie pozwolić na drobne wydatki, co dla innych chłopców nie stanowi problemu. - Możliwe, ale udało mi się pokryć niektóre wydatki ze szkolnej listy, tak że będzie mógł wybrać przynajmniej dwa zajęcia z trzech dodatkowych, na jakie chce się zapisać. - Niech zgadnę: chór, kółko teatralne i...? - powiedział

OldJack - Kółko miłośników sztuki - dopowiedział Holcombe. -Panna Monday i panna Tilly zobowiązały się opłacać wycieczki chóru, ja pokryję wydatki związane z kółkiem teatralnym i... - Wobec tego ja biorę na siebie kółko miłośników sztuki -

powiedział Old Jack. - To jego nowa pasja. Nadal mogę rozmawiać z Harrym jak równy z równym, kiedy mowa o Rem-brandcie i Vermeerze, a nawet o tym nowym gościu nazwiskiem Matisse. Teraz Harry próbuje mnie zainteresować malarstwem Hiszpana o nazwisku Picasso, ale on do mnie nie przemawia. - Nigdy o nim nie słyszałem — przyznał Holcombe. - I wątpię, żeby pan kiedyś o nim usłyszał - rzekł Old Jack. - Ale proszę nie mówić Harry'emu, że to powiedziałem. Old Jack sięgnął po blaszane pudełeczko, otworzył je i wyjął trzy banknoty i prawie wszystkie monety, jakie były w środku. - Nie, nie — bronił się Holcombe. — Nie przyszedłem do pana w tej sprawie. W gruncie rzeczy zamierzałem odwiedzić po południu pana Craddicka i jestem pewien, że on... - Pozwoli pan, że będę miał pierwszeństwo przed panem Craddickiem — powiedział Old Jack i podał nauczycielowi pieniądze. - Jest pan bardzo hojny. - Dobrze wydane pieniądze, nawet jeżeli to tylko wdowi grosz - rzekł Old Jack. - Przynajmniej mój ojciec by to pochwalił - dodał po zastanowieniu. - Pański ojciec? - Jest kanonikiem rezydentem w katedrze w Wells. - Nie wiedziałem. Przynajmniej może go pan od czasu do czasu odwiedzać. - Niestety, nie. Obawiam się, że jestem współczesnym synem marnotrawnym - powiedział Old Jack. Żeby zmienić temat, poprosił: - Więc niech mi pan zdradzi, młody człowieku, dlaczego chciał się pan ze mną widzieć. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mnie nazwał mło dym człowiekiem. - Niechże więc pan się cieszy, że ktoś jeszcze to robi. Holcombe się roześmiał. - Mam dwa bilety na przedstawienie szkolne Juliusza Ce zara. Ponieważ Harry tam gra, sądziłem, że może chciałby pan pójść ze mną na premierę.

- Wiem, że miał przesłuchanie - powiedział Old Jack. -Jaką dostał rolę? - Gra Cynnę - odparł Holcombe. - Poznam go po chodzie*. Holcombe nisko się skłonił. - Czy to znaczy, że wybierze się pan ze mną? - Obawiam się, że nie - odparł Old Jack, unosząc rękę. To wielka uprzejmość z pana strony, że pan o mnie pomyślał, ale jeszcze nie jestem gotów, żeby uczestniczyć w przedstawie niu, nawet jako widz. Old Jackowi było żal, że nie widział występu Harry'ego i musiał się zadowolić jego opowieścią o tym, jak grał. Następnego roku, kiedy Holcombe sugerował, że powinien obejrzeć przedstawienie szkolne, bo Harry występuje w większych rolach, Old Jack o mało nie uległ, ale dopiero rok później, kiedy Harry zagrał Puka, w końcu zrealizował swoje marzenie. Chociaż Old Jack wciąż się bał tłumów, zdecydował, że stanie z tyłu sali, gdzie nikt go nie zobaczy ani nie rozpozna. To w umywalni na piątym piętrze Domu Barringtona, kiedy przystrzygał sobie brodę, spostrzegł krzyczący tytuł na stronie lokalnej gazety, którą ktoś tam zostawił. „Herbaciarnia «U Panny Tilly» doszczętnie spłonęła. Podejrzewa się podpalenie". Gdy ujrzał fotografię poniżej, ugięły się pod nim nogi: na chodniku stała pani Clifton w otoczeniu personelu, wpatrzona w zgliszcza swojej herbaciarni. „Pełną relację znajdziesz na stronie 11". Old Jack przerzucił gazetę, ale tej strony nie było. Prędko wyszedł z umywalni z nadzieją, że znajdzie brakującą stronę na biurku panny Potts. Jednak nie zdziwił się, że jej biurko jest puste, a kosz na papiery opróżniony. Ostrożnie uchylił drzwi gabinetu dyrektora naczelnego, zajrzał do środka * William Szekspir, Juliusz Cezar, akt I, scena 3, przeł. Józef Paszkowski, PIW, Warszawa 1980 (u Paszkowskiego: „Znam go po chodzie").

i zauważył brakującą stronę na biurku pana Hugona. Usiadł w skórzanym fotelu z wysokim oparciem i przystąpił do lektury. Pierwsze, co przyszło mu na myśl, kiedy skończył czytać, to pytanie, czy Harry będzie musiał przerwać naukę. Reporter napisał, że panią Clifton czeka bankructwo, jeżeli towarzystwo ubezpieczeniowe nie wypłaci jej pełnej sumy ubezpieczenia. Dalej donosił, że przedstawiciel towarzystwa wyraźnie stwierdził, że Spółka Ubezpieczeniowa dla Bristolu i Zachodniej Anglii nie wypłaci ani pensa, jeśli policja nie wykluczy ze śledztwa wszystkich podejrzanych. Co jeszcze złego może się przydarzyć tej biednej kobiecie? - pomyślał Old Jack. Reporter nie wymieniał Maisie z nazwiska, ale Old Jack nie miał wątpliwości, dlaczego jej zdjęcie zostało tak wyeksponowane na pierwszej stronie gazety. Dalej czytał artykuł. Kiedy się dowiedział, że sprawę prowadzi inspektor Blakemore, poczuł przypływ nadziei. Ten policjant prędko pojmie, że pani Clifton jest osobą, która buduje, a nie burzy. Odkładając gazetę na biurko, Old Jack po raz pierwszy spostrzegł list. Nie zwróciłby na niego uwagi, bo to nie jego sprawa, gdyby nie rzuciło mu się w oczy nazwisko „pani Clifton" na samym początku. Zaczął czytać list i trudno mu było uwierzyć, że Hugo Bar-rington, jak wynikało z treści listu, wyłożył pięćset funtów, co umożliwiło pani Clifton kupienie herbaciarni od panny Tilly. Zachodził w głowę, dlaczego Hugo chciał pomóc Maisie. Czy możliwe, że czuł wyrzuty sumienia z powodu śmierci jej męża? Czy było mu wstyd, że posłał niewinnego człowieka do więzienia za przestępstwo, którego tamten nie popełnił? W końcu przyjął Tancocka z powrotem do pracy, kiedy ten wyszedł na wolność. Old Jack zaczynał się zastanawiać, czy nie powinien lepiej oceniać Hugona. Przypomniał sobie słowa sir Waltera: Wiesz, on nie jest z gruntu zły. Przeczytał list jeszcze raz. Został napisany przez pana Pren-dergasta, dyrektora banku National Provincial. Donosił on, że nalega na towarzystwo ubezpieczeniowe, żeby wypełniło

zobowiązania wynikające z umowy i wypłaciło pani Clifton pełną wartos'ć polisy w wysokos'ci sześciuset funtów. Pani Clifton, wskazywał Prendergast, jest niewinna i inspektor Blake-more niedawno poinformował bank, że nie jest już objęta śledztwem. Pod koniec listu Prendergast sugerował, że powinni wkrótce spotkać się z Barringtonem, żeby załatwić sprawę, tak aby pani Clifton mogła otrzymać pełną sumę, która się jej należy. Old Jack podniósł głowę, kiedy zegarek na biurku wydzwonił siódmą. Zgasił światło, wypadł na korytarz i zbiegł po schodach. Nie chciał się spóźnić na występ Harry'ego.

32 Kiedy Old Jack wrócił do domu, sięgnął po „Timesa", którego Harry zostawił mu na początku tygodnia. Nigdy nie zawracał sobie głowy ogłoszeniami na pierwszej stronie gazety, jako że nie potrzebował melonika, podwiązek ani też pierwszego wydania Wichrowych wzgórz. Odwrócił stronę i ujrzał fotografię króla Edwarda VIII, spędzającego wakacje na jachcie na Morzu Śródziemnym. Obok króla stała Amerykanka, pani Simpson. Sformułowania artykułu były niejednoznaczne, ale nawet „Gromowładny", jak zwano tę gazetę, nie kwapił się, by poprzeć młodego króla pragnącego poślubić rozwódkę. Old Jack posmutniał, bo podziwiał Edwarda, szczególnie po jego ubiegłorocznej wizycie u walijskich górników, kiedy tak się przejął ich niedolą. Ale jak mawiała jego stara niania, najpierw łzy, a potem pora spać. Później Old Jack przez dłuższy czas czytał artykuł na temat projektu nowej ustawy celnej, który właśnie przeszedł w Izbie Gmin w drugim czytaniu, mimo że Winston Churchill, ten wichrzyciel, obwieścił, że to „ni pies, ni wydra" i nikt na tym nie skorzysta, również rząd, kiedy odbędą się wybory. Old Jack bardzo był ciekaw szczerych poglądów sir Waltera na ten temat. Odwrócił kolejną stronę, żeby się dowiedzieć, że British Broadcasting Corporation nadała pierwszy program telewizyjny z Pałacu Aleksandry. Tej idei całkiem nie pojmował. Jak obraz może być przesyłany do czyjegoś domu? On nie miał nawet radioodbiornika i absolutnie nie zależało mu na telewizorze. Spojrzał na kolumny sportowe, gdzie widniała fotografia szykownie ubranego Freda Perry'ego, a nad nią tytuł: „Trzykrotny triumfator Wimbledonu typowany na zwycięzcę Otwartych Amerykańskich Mistrzostw Tenisowych". Korespondent sportowy przewidywał, że niektórzy zawodnicy zagraniczni mogą

wystąpić w szortach na Forest Hills, co Old Jackowi też nie mieściło się w głowie. Jak zwykle podczas lektury „Timesa", Jack na koniec zostawił nekrologi. Doszedł do tego wieku, kiedy umierają ludzie młodsi od niego, i to niekoniecznie na wojnie. Kiedy wreszcie spojrzał na tę stronę, krew odpłynęła mu z twarzy i ogarnął go głęboki smutek. Wolno czytał nekrolog wielebnego Thomasa Aleksandra Tarranta, kanonika rezydenta katedry w Wells, w nagłówku określonego mianem bogobojnego człowieka. Gdy doczytał do końca nekrolog swojego ojca, ogarnął go wstyd. - Siedem funtów i cztery szylingi? - powtórzył Old Jack. -Ale ja myślałem, że dostała pani czek na sześćset funtów ze Spółki Ubezpieczeniowej dla Bristolu i Zachodniej Anglii -w pełnym i ostatecznym rozrachunku, jeśli pamiętam dokładne sformułowanie. - Tak, dostałam - potwierdziła Maisie. -Ale gdy spłaciłam pierwotną pożyczkę i procent składany od niej oraz opłaty manipulacyjne banku, zostało mi siedem funtów i cztery szylingi. - Ależ jestem naiwny - stwierdził Old Jack. - I pomyśleć, że przez moment, przez jeden moment wierzyłem, że Barring-ton chciał pomóc. - Nie jest pan nawet w połowie tak naiwny jak ja - powiedziała Maisie. - Bo gdybym choć przez moment pomyślała, że ten człowiek maczał w tym palce, nie wzięłabym ani pensa z jego pieniędzy, a ponieważ to zrobiłam, straciłam wszystko. Nawet pracę w hotelu. - Ale dlaczego? - zapytał Old Jack. - Pan Frampton zawsze mówił, że jest pani niezastąpiona. - No cóż, chyba już tak nie jest. Kiedy go spytałam, dlaczego mnie wyrzuca, nie podał powodu, powiedział tylko, że wpłynęła do niego skarga z „wiarygodnego źródła". To nie może być przypadek, że zostałam zwolniona zaraz potem, jak to „wiarygodne źródło" wpadło do hotelu Royal na pogawędkę z dyrektorem.

- Widziała pani, jak Barrington wchodził do hotelu? - spytał Old Jack. - Nie, ale widziałam, jak z niego wychodził. Przecież ukrywałam się z tyłu jego samochodu. - Tak, oczywiście - przytaknął Old Jack. - I co się stało, kiedy powiedziała mu pani o Harrym? - Kiedy byliśmy w samochodzie, on w zasadzie przyznał, że jest odpowiedzialny za śmierć Arthura - odparła Maisie. - W końcu po tylu latach wyznał prawdę? - spytał z niedowierzaniem Old Jack. - Niezupełnie. To było raczej przejęzyczenie, ale kiedy położyłam na przednim siedzeniu kopertę z rachunkiem za następny trymestr, włożył ją do kieszeni i powiedział, że się zastanowi, jak pomóc. - I uwierzyła mu pani? - Bez zastrzeżeń — przyznała Maisie — bo gdy zatrzymał samochód, to nawet wysiadł, żeby mi otworzyć tylne drzwi. Ale gdy znalazłam się na ulicy, od razu powalił mnie na ziemię, podarł rachunek i odjechał. - To stąd to podbite oko? Maisie skinęła głową. - Zapowiedział też, że gdyby przyszło mi do głowy skontaktować się z jego żoną, wsadzi mnie do zakładu dla obłąkanych. - On blefuje - powiedział Old Jack. - Nawet jemu nie uszłoby to płazem. - Może i racja - przyznała Maisie - ale wolę nie ryzykować. - A gdyby pani powiadomiła panią Barrington, że jej mąż jest winien śmierci Arthura, mógłby jej wyjaśnić, że jest pani siostrą Staną Tancocka, a wtedy z miejsca odrzuciłaby to oskarżenie - zauważył Old Jack. - Możliwe - przytaknęła Maisie. - Jednak nie zrobiłaby tego, gdybym jej powiedziała, że jej mąż może być ojcem Harry'ego... Old Jack, oszołomiony tym wyznaniem, zamilkł i próbował zrozumieć wagę słów Maisie.

- Jestem nie tylko naiwny - wyjąkał w końcu - ale i kompletnie głupi. Hugona Barringtona nie obchodzi, czy jego żona by uwierzyła czy nie, że on spowodował śmierć pani męża. Najbardziej boi się tego, że Harry kiedyś się dowie, że on może być jego ojcem. - Ale ja bym nigdy nie powiedziała o tym Harry'emu - rzuciła Maisie. — Ostatnią rzeczą, jakiej mogłabym mu życzyć, to żeby do końca życia się zastanawiał, kto jest jego ojcem. - Właśnie na to liczy Barrington. A teraz, gdy załatwił panią, zrobi wszystko, żeby zniszczyć Harry'ego. - Ale dlaczego? Harry nigdy nie zrobił mu nic złego. - Pewnie, że nie, ale gdyby zdołał dowieść, że jest najstarszym synem Hugona Barringtona, miałby szansę odziedziczenia nie tylko tytułu, ale wszystkiego, co za tym idzie, a Giles zostałby z niczym. Teraz Maisie zabrakło słów. - A więc, skoro doszliśmy do prawdziwej przyczyny, dlaczego Barringtonowi tak zależy, żeby Harry'ego usunięto z liceum, może czas, żebym złożył wizytę sir Walterowi i powiedział mu kilka gorzkich prawd o jego synu. - Nie, lepiej nie - poprosiła Maisie. - Dlaczego? To może być dla Harryego jedyna szansa na pozostanie w szkole. - Możliwe, ale to będzie też oznaczało, że mój brat Stan straci pracę i Bóg jeden wie, do czego jeszcze Barrington może się posunąć. Old Jack nic nie mówił przez dłuższy czas. W końcu powiedział: - Skoro nie pozwala mi pani powiedzieć prawdy sir Wal terowi, to muszę zniżyć się do rynsztoka, w którym tkwi Bar rington.

33 - Czego chcecie? — spytała panna Potts, niepewna, czy dobrze usłyszała. - Chcę się widzieć z panem Hugonem - powiedział Old Jack. - Czy wolno mi spytać, jaki jest cel tego spotkania? - zagadnęła, nie starając się ukryć sarkazmu. - Przyszłość jego syna. - Zaczekajcie chwilę. Zobaczę, czy pan Barrington zechce się z wami zobaczyć. Panna Potts zapukała delikatnie do drzwi gabinetu dyrektora naczelnego i weszła do s'rodka. Wróciła po chwili ze zdziwioną miną. - Pan Barrington przyjmie was teraz - oznajmiła, przytrzy mując otwarte drzwi. Old Jack nie mógł pohamować uśmiechu, przechodząc obok niej. Hugo Barrington podniósł głowę znad biurka. Nie poprosił starego człowieka, żeby usiadł, i nie ruszył się, żeby uścisnąć mu rękę. - Co może pana obchodzić przyszłość Gilesa? - zapytał. - Nic - przyznał Old Jack. - Interesuje mnie przyszłość pańskiego drugiego syna. - O czym, do diabła, pan mówi? - huknął Barrington. - Gdyby pan nie wiedział, o czym mówię, to nie zgodziłby się pan ze mną zobaczyć - odparł z pogardą Old Jack. Barrington zbladł jak ściana. Old Jack nawet pomyślał, że zemdleje. - Czego pan ode mnie chce? - zapytał w końcu. - Przez całe życie zajmuje się pan handlem, a ja mam coś, co pana zainteresuje. - Co takiego? - Następnego dnia po tajemniczym zniknięciu Arthura

Cliftona i aresztowaniu Staną Tancocka za przestępstwo, którego nie popełnił, inspektor Blakemore poprosił mnie o sporządzenie pisemnego zeznania na temat wszystkiego, co widziałem tamtego wieczoru. Ponieważ doprowadził pan do tego, że Blakemore'owi odebrano tę sprawę, nadal mam to zeznanie. Mam wrażenie, że mogłoby wzbudzić zainteresowanie, gdyby wpadło w niepowołane ręce. - To zwykły szantaż, za co może pan na bardzo długo trafić do więzienia - rzucił Barrington. - Niektórzy mogliby unać, że upublicznienie takiego dokumentu to tylko obywatelski obowiązek. - I kto byłby zainteresowany bredzeniem jakiegoś starego człowieka? Na pewno nie prasa, gdyby moi adwokaci pouczyli dziennikarzy o prawnych następstwach zniesławienia. A ponieważ policja zamknęła śledztwo wiele lat temu, nie wyobrażam sobie, żeby szef policji zadawał sobie trud i wydawał pieniądze na jego wznowienie na słowo człowieka, którego w najlepszym razie można uznać za ekscentryka, a w najgorszym za wariata. Pytam więc, z kim jeszcze chce się pan podzielić swoimi niedorzecznymi zarzutami? - Z pana ojcem - rzekł Old Jack, blefując, ale przecież Barrington nie wiedział o przyrzeczeniu, jakie dał Maisie. Barrington opadł ciężko na oparcie fotela, zdając sobie sprawę z wpływu, jaki Old Jack ma na jego ojca, czego zresztą nigdy nie rozumiał. - Ile miałbym zapłacić za ten dokument? - Trzysta funtów. - To rozbój w biały dzień. - To dokładnie tyle, ile potrzeba na pokrycie czesnego i drobnych wydatków, co pozwoliłoby Harry'emu Cliftonowi na naukę w Liceum Bristolskim przez następne dwa lata. - Dlaczego nie mogę za niego płacić na początku każdego trymestru, tak jak za mojego własnego syna? - Ponieważ przestałby pan wnosić płatności za jednego ze swoich synów, jak tylko dostałby pan do rąk moje zeznanie.

- Musi pan wziąć gotówkę - rzekł Barrington, wyjmując z kieszeni klucz. - Nie, dziękuję - powiedział Old Jack. - Dobrze pamiętam, co się przydarzyło Stanowi Tancockowi, kiedy wręczył mu pan swoje trzydzieści srebrników. Nie mam ochoty spędzić następnych trzech lat w więzieniu za niepopełnione przestępstwo. - Wobec tego muszę zatelefonować do banku, jeśli mam wypisać czek na tak dużą kwotę. - Proszę bardzo - rzucił Old Jack, wskazując telefon na biurku Barringtona. Ten wahał się przez moment, ale w końcu sięgnął po słuchawkę. Poczekał, aż odezwie się głos telefonistki. - TEM 3731 - powiedział. Po chwili odezwał się inny głos. - Czy to pan Prendergast? - Nie, proszę pana. - Dobrze, właśnie z panem chcę mówić — odpowiedział Barrington. - W ciągu najbliższej godziny przyślę pana Tara z czekiem na trzysta funtów na rzecz Bristolskiej Organizacji Dobroczynnej. Czy mógłby pan dopilnować, żeby został od razu zrealizowany, i proszę, żeby koniecznie pan zaraz do mnie oddzwonił. - Jeżeli pan chce, żebym oddzwonił, proszę tylko powiedzieć „Tak jest", a zatelefonuję za dwie minuty. - Tak jest - rzekł Barrington i odłożył słuchawkę. Wysunął szufladę biurka, wyjął książeczkę czekową i napisał: Wypłacić Bristolskiej Organizacji Dobroczynnej, a poniżej: Trzysta funtów. Potem się podpisał i podał czek Old Jackowi, który go sprawdził i skinął głową. - Włożę go do koperty - powiedział Barrington. Nacisnął brzęczyk. Old Jack spojrzał na wchodzącą do pokoju pannę Potts. - Tak, proszę pana? - Pan Tar wychodzi do banku - oznajmił Barrington, wsuwając czek do koperty. Zakleił ją i zaadresował do pana Pren-

dergasta, dopisał na niej dużymi literami „Do rąk własnych" i wręczył Old Jackowi. - Dziękuję - powiedział Old Jack. - Dostarczę panu oso biście dokument, gdy tylko wrócę. Barrington skinął głową. Na biurku zadzwonił telefon. Bar-rington poczekał, aż Old Jack wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy podniósł słuchawkę. Old Jack postanowił pojechać do miasta tramwajem, gdyż uznał, że tak szczególna okazja usprawiedliwia ten wydatek. Kiedy dwadzieścia minut później wkroczył do banku, poinformował młodego człowieka w recepcji, że ma list do pana Prendergasta. Na recepcjoniście nie zrobiło to wrażenia, dopóki Old Jack nie dodał, że list jest od pana Hugona Barringtona. Młodzieniec z miejsca porzucił swój posterunek, poprowadził Old Jacka przez salę transakcyjną, a potem długim korytarzem do biura dyrektora. Zapukał do drzwi, otworzył je i obwieścił: - Panie dyrektorze, ten dżentelmen ma list od pana Bar ringtona. Pan Prendergast poderwał się zza biurka, wymienił uścisk ręki ze starym człowiekiem i poprosił go, żeby usiadł. Old Jack podał mu kopertę ze słowami: — Pan Barrington prosił, żebym wręczył ją panu osobiście. — Tak, oczywiście — powiedział Prendergast, który od razu rozpoznał pismo jednego ze swoich najbardziej cenionych klientów. Otworzył kopertę i wyjął czek. Przyjrzał się mu, a potem stwierdził: - To musi być jakaś pomyłka. — Nie ma żadnej pomyłki - zaprzeczył Old Jack. - Pan Barrington życzy sobie, aby cała kwota została jak najszybciej przekazana Bristolskiej Organizacji Dobroczynnej, tak jak polecił panu telefonicznie zaledwie pół godziny temu. - Ale ja nie rozmawiałem dziś z panem Barringtonem - po wiedział Prendergast, oddając czek Old Jackowi. Ten wpatrywał się z osłupieniem w pusty czek. Już po kilku chwilach pojął, że Barrington musiał zamienić czeki, kiedy pan-

na Potts weszła do pokoju. Cały geniusz tej operacji polegał na tym, że Barrington zaadresował kopertę do pana Prendergasta i dopisał: „Do rąk własnych", co stanowiło gwarancję, że nie zostanie otwarta, dopóki nie otrzyma jej dyrektor banku. Old Jack nie mógł jednak zrozumieć jednej rzeczy: kim mianowicie była osoba, z którą rozmawiał Barrington. Wypadł bez słowa z biura Prendergasta. Przeciął salę bankową i wybiegł na ulicę. Czekał tylko kilka minut na tramwaj do portu. Znalazł się z powrotem w stoczni przed upływem godziny od chwili swego wyjścia do miasta. Jakiś nieznajomy mężczyzna kroczył w jego stronę. Miał wygląd wojskowego i Old Jackowi przemknęła przez głowę myśl, że kuleje, bo pewno został ranny w Wielkiej Wojnie. Old Jack pośpiesznie go wyminął i pomaszerował nabrzeżem. Z ulgą stwierdził, że drzwi wagonu są zamknięte, a gdy je otworzył, ucieszył się, że wszystko jest tak, jak zostawił, wychodząc. Ukląkł i uniósł róg dywanu, ale zeznania dla policji już tam nie było. Inspektor Blakemore nazwałby tę kradzież robotą profesjonalisty.

34 Old Jack zajął miejsce w piątym rzędzie, licząc na to, że nikt go nie rozpozna. W katedrze był taki tłum, że ludzie, którzy nie znaleźli miejsca w bocznych kaplicach, wypełniali nawy i tłoczyli się z tyłu. Old Jack wzruszył się do łez, kiedy biskup Bath i Wells mówił o jego ojcu i jego niezachwianej wierze w Boga oraz o tym, jak od czasu przedwczesnej śmierci żony kanonik poświęcił się służbie dla społeczności. — Czego dowodem - obwieścił biskup, unosząc ramiona, by pozdrowić licznie zgromadzonych — jest liczba obecnych, ludzi ze wszystkich środowisk, którzy przybyli, żeby go uhonorować i pożegnać. I chociaż ten człowiek nie wiedział, co to próżność, nie krył dumy ze swojego jedynego syna, Jacka, którego odwaga, męstwo i gotowość poświęcenia życia w Afryce Południowej podczas wojny burskiej ocaliły tak wielu jego kolegów i zostały nagrodzone Krzyżem Wiktorii. - Umilkł, spojrzał na piąty rząd i rzekł: - I jakże się cieszę, że widzę go dzisiaj wśród wiernych. Kilka osób zaczęło się rozglądać, pragnąc ujrzeć człowieka, którego nigdy przedtem nie widziało. Old Jack ze wstydem pochylił głowę. Po zakończeniu nabożeństwa wielu spośród wiernych podchodziło do kapitana Tarranta, żeby mu powiedzieć, jakim podziwem darzyli jego ojca. Z ich ust padały słowa „poświęcenie", „bezinteresowność", „wspaniałomyślność" i „miłość". Jack był dumny, że jest synem swego ojca, a zarazem czuł wstyd, że wykluczył go ze swojego życia tak samo jak innych bliźnich. Kiedy wychodził, wydało mu się, że rozpoznaje starszego pana, który stał w głównej bramie i najwyraźniej czekał, żeby

z nim porozmawiać. Mężczyzna podszedł do niego i uchylił kapelusza. - Czy kapitan Tarrant? - spytał głosem, w którym czuło się autorytet. Jack się ukłonił. - Tak, proszę pana. - Moje nazwisko Edwin Trent. Miałem zaszczyt być doradcą prawnym pańskiego ojca i, jak lubię myśleć, jednym z jego najstarszych i najbliższych przyjaciół. Jack serdecznie uścisnął mu rękę. - Dobrze pana pamiętam. Nauczył mnie pan umiłowania Trollopea i doceniania subtelności podkręcania krykietowej piłki. - To miłe, że pan pamięta. - Trent zachichotał. - Czy mógłbym towarzyszyć panu w drodze na stację? - Proszę bardzo. - Jak pan wie - zaczął Trent, kiedy ruszyli w stronę miasta pański ojciec był kanonikiem rezydentem tej katedry przez ostatnie dziewięć lat. Zapewne też pan wie, że całkiem nie dbał o dobra doczesne i dzielił się nawet tym, co miał, z mniej szczęśliwymi niż on. Gdyby go kanonizowano, z pewnością byłby patronem włóczęgów. Old Jack się uśmiechnął. Pamiętał, jak jednego ranka poszedł do szkoły bez śniadania, bo trzech trampów spało w holu i, jak się wyraziła matka, wyjedli wszystko do cna. - Kiedy więc zostanie odczytany jego testament - mówił dalej Trent - okaże się, że tak jak przyszedł na świat bez nicze go, tak samo z niczym go opuścił - poza tysiącem przyjaciół, co uznałby za prawdziwy majątek. Przed śmiercią powierzył mi jedno drobne zadanie, w razie gdyby przybył pan na po grzeb, mianowicie poprosił mnie o przekazanie panu swojego ostatniego listu. Mężczyzna wyjął kopertę z wewnętrznej kieszeni palta i podał Old Jackowi, znów uchylił kapelusza i rzekł: - Spełniłem jego życzenie i jestem dumny, że jeszcze raz spotkałem jego syna.

- Jestem zobowiązany. Życzyłbym sobie tylko, żeby to nie z mojej winy ojciec uznał za konieczne napisać ten list. - Jack również uchylił kapelusza i panowie się rozstali. Old Jack postanowił, że przeczyta list ojca, dopiero gdy się znajdzie w pociągu do Bristolu. Kiedy lokomotywa ruszyła, buchając kłębami szarego dymu, Jack usadowił się w przedziale trzeciej klasy. Pamiętał, że będąc dzieckiem, spytał ojca, dlaczego zawsze podróżuje trzecią klasą, na co otrzymał odpowiedź: „Ponieważ nie ma czwartej klasy". Jak na ironię, Jack od trzydziestu lat mieszkał w pierwszej klasie. Powoli odpieczętował kopertę, a nawet gdy wyjął z niej list, nie rozwinął go, lecz nadal myślał o ojcu. Żaden syn nie mógłby sobie życzyć lepszego mentora czy przyjaciela. Kiedy spoglądał wstecz na swoje życie, wszystkie działania, poglądy i decyzje były tylko marną imitacją poczynań ojca. Kiedy wreszcie rozwinął list, na widok znajomego, wyrazistego pisma o staroświeckim kroju ogarnęła go fala wspomnień. Zaczął czytać. 26 sierpnia 1936

Katedra w Wells Wells, Somerset

Mój ukochany synu. Jeżeli byłeś tak dobry i uczestniczyłeś w moim pogrzebie, teraz musisz czytać ten list. Pozwól, że na początku podziękuję Ci za Twoją obecność wśród wiernych. Old Jack podniósł głowę i spojrzał na krajobraz za oknem. Znowu napłynęło poczucie winy, że traktował ojca w tak bezduszny i bezmyślny sposób, a teraz było za późno, żeby prosić go o wybaczenie. Wrócił do listu. Kiedy nagrodzono Cię Krzyżem Wiktorii, byłem najdumniejszym ojcem w Anglii, a wzmianka zaszczytna w rozkazie wisi nad moim biurkiem po dziś dzień. Ale potem, z latami,

moje szczęście zamieniło się w smutek i pytałem naszego Pana, co uczyniłem, że zostałem ukarany utratą nie tylko Twojej drogiej matki, ale również Ciebie, moje jedyne dziecko. Wierzę, że musiałeś mieć jakiś szlachetny cel, żeby odwrócić się myślą i sercem od tego świata, ale żałuję, że nie wyznałeś mi, z jakiego powodu to uczyniłeś. Jednak, jeżeli czytasz ten list, może zechcesz spełnić moje ostatnie życzenie. Old Jack wyjął chusteczkę z kieszonki marynarki, otarł oczy i dopiero potem mógł czytać dalej. Bóg dał Ci niezwykły dar przywództwa i zdolność inspirowania bliźnich, więc błagam Cię, żebyś nie zakończył życia ze świadomością, że kiedy staniesz przed Stwórcą, będziesz musiał, jak w przypowieści o talentach w Ewangelii św. Mateusza, 25, 14-30, wyznać, że ukryłeś w ziemi jedyny talent, jaki Ci dał. Raczej spożytkuj go dla dobra bliźnich, tak aby, kiedy przyjdzie na Ciebie czas, co musi nastąpić, i owi bliźni przyjdą na Twój pogrzeb, nie mieli w pamięci jedynie Krzyża Wiktorii, kiedy usłyszą nazwisko Jacka Tarranta. Twój kochający ojciec - Czy dobrze się pan czuje, kochaniutki? - spytała kobieta, która przeniosła się z drugiej strony przedziału i usiadła obok Old Jacka. - Tak, dziękuję - powiedział, odwracając twarz zalaną łzami. - Po prostu dzisiaj zostałem zwolniony z więzienia.

GILES BARRINGTON 1936-1938

35 Aż podskoczyłem z radości, kiedy w pierwszym dniu trymestru ujrzałem Harry'ego w szkolnej bramie. Spędziłem letnie wakacje w naszej willi w Toskanii i nie było mnie w Bristolu, kiedy spaliła się herbaciarnia „U Panny Tilly", o czym dowiedziałem się dopiero po powrocie do Anglii w weekend przed rozpoczęciem nauki. Chciałem, żeby Harry pojechał z nami do Włoch, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto by nie lubił Harry'ego, z wyjątkiem mojego ojca, który nie pozwalał nawet, żeby u nas w domu wypowiadano jego imię. Kiedyś spytałem mamę, czy mogłaby mi wytłumaczyć, dlaczego on tak reaguje, ale ona chyba nie wiedziała więcej niż ja. Nie naciskałem ojca w tej sprawie, bo sam nie miałem się czym pochwalić, gdy o mało co nie wyrzucili mnie ze Szkoły Świętego Bedy za kradzież - Bóg jeden wie, jak on zdołał to odkręcić - a wkrótce potem zawiodłem go drugi raz, kiedy nie dostałem się do Eton. Przy tej okazji też nie byłem całkiem bez winy. Kiedy wyszedłem po egzaminie, powiedziałem papie, że dałem z siebie wszystko, co było prawdą. Hm, półprawdą. Uszłoby mi to na sucho, gdyby tylko mój wspólnik trzymał buzię na kłódkę. Przynajmniej dostałem nauczkę: jeśli zawierasz układ z głupcem, nie dziw się, kiedy głupio postępuje. Uknułem spisek z Percym, synem earla Bridport. On miał jeszcze większy problem niż ja, bo siedem pokoleń Bridportów kształciło się w Eton i wyglądało na to, że młody Percy zepsuje ten niezły wynik. Szkoła w Eton znana jest z tego, że stosuje ulgowe zasady, gdy chodzi o arystokratów, i czasem wpuszcza jakiegoś głupka w swoje podwoje, więc przede wszystkim dlatego wybrałem Per-cy'ego na wspólnika mojego małego wybiegu. Gdy usłyszałem,

jak Frob mówi do innego belfra: „Gdyby Bridport miał trochę więcej oleju w głowie, byłby półgłówkiem", wiedziałem, że nie muszę szukać nikogo innego. Percy'emu tak zależało na dostaniu się do Eton, jak mnie na tym, żeby mnie odrzucono, więc traktowałem to jako okazję dla nas obu, żeby osiągnąć cel. Nie omawiałem mojego planu z Harrym czy Deakinsem. Harry bez wątpienia by go zganił, on jest takim prawym facetem, a Deakins w ogóle by nie zrozumiał, czemu ktoś chce oblać egzamin. Dzień przed egzaminem ojciec zawiózł mnie do Eton swoim eleganckim nowym bugatti, które może osiągnąć prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, i gdy znaleźliśmy się na drodze Al, ojciec tego dowiódł. Przenocowaliśmy w hotelu „Pod łabędziem", tym samym, w którym on się zatrzymał ponad dwadzieścia lat temu, kiedy przystępował do egzaminu wstępnego. Przy kolacji ojciec nie pozostawił mi cienia wątpliwości co do tego, jak bardzo mu zależy na tym, żebym uczył się w Eton, i niewiele brakowało, abym w ostatniej chwili zmienił zdanie, ale dałem słowo Percy'emu Bridportowi i uważałem, że nie mogę wystawić go do wiatru. Umówiliśmy się z Percym jeszcze w Szkole Świętego Bedy, że gdy wejdziemy do sali egzaminacyjnej, zamienimy się nazwiskami. Podobało mi się, że wszyscy będą mi mówić milordzie, choćby tylko przez kilka godzin. Egzamin pisemny nie był taki trudny jak ten, który zdawałem dwa tygodnie wcześniej do Liceum Bristolskiego, i czułem, że wypadłem śpiewająco, a Percy będzie mógł wrócić do Eton we wrześniu. Ale z drugiej strony egzamin był na tyle trudny, że jego lordowska mość nie powinna sprawić mi zawodu. Gdy oddaliśmy prace egzaminacyjne i na powrót staliśmy się sobą, wybrałem się z papą na podwieczorek do Windsoru. Gdy spytał mnie, jak napisałem, powiedziałem, że najlepiej, jak mogłem. Wydawał się zadowolony i nawet się odprężył, co jeszcze wzmogło moje poczucie winy. Nie cieszyłem się podróżą powrót-

nq do Bristolu, a kiedy znalazłem się w domu i matka zadała mi to samo pytanie, poczułem się jeszcze gorzej. Dziesięć dni później otrzymałem z Eton list zaczynający się od słów: „Przykro mi pana poinformować". Dostałem zaledwie trzydzieści dwa punkty. Percy zdobył pięćdziesiąt sześć i miał zacząć naukę w trymestrze świętego Michała, z czego jego ojciec się ucieszył, a co Frob przyjął z niedowierzaniem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby Percy nie zwierzył się przyjacielowi, w jaki sposób dostał się do Eton. Ten z kolei opowiedział drugiemu, tamten trzeciemu, a ów ojcu Percy'ego. Earl Bridport, kawaler Wojskowego Krzyża Zasługi, człowiek honoru, natychmiast poinformował dyrektora Eton. W rezultacie Percy'ego wylano ze szkoły, jeszcze zanim się tam pojawił. Gdyby nie osobista interwencja Froba, ja też bym wyleciał z liceum. Ojciec próbował przekonać dyrektora Eton, że to była tylko pomyłka urzędnika i że skoro zdobyłem pięćdziesiąt sześć punktów na egzaminie, powinni mnie przywrócić na miejsce Bridpor-ta. Odpowiedź odmowna przyszła odwrotną pocztą, bo Eton nie potrzebował nowej szatni przy boisku do krykieta. Zgłosiłem się więc pierwszego dnia trymestru do liceum w Bristolu. W pierwszym roku poprawiłem sobie trochę opinię, zdobywając trzy setki dla drużyny młodzików, i na zakończenie sezonu powołano mnie do szkolnej reprezentacji krykietowej. Harry grał Urszulę w Wiele hałasu o nic, a Deakins, jak to Deakins - nikt się nie zdziwił, kiedy dostał nagrodę na zakończenie pierwszej klasy. W drugim roku uświadomiłem sobie, że matka Harry'ego musi przeżywać trudności finansowe, gdy zauważyłem, że Harry nosi niezasznurowane buty; przyznał się, że go uwierają, bo są za ciasne. Toteż gdy herbaciarnia „U Panny Tilly" spaliła się na popiół na kilka tygodni przed rozpoczęciem nauki w szóstej klasie, nie zdziwiłem się, kiedy Harry mi powiedział, że może nie będzie mógł się dalej uczyć. Myślałem o tym, żeby spytać ojca, czyby nie pomógł, ale mama mi powiedziała, że tylko stracę czas. Dla-

tego tak bardzo się ucieszyłem, kiedy pierwszego dnia trymestru zobaczyłem go w szkolnej bramie. Powiedział mi, że jego mama podjęła nową pracę w hotelu Royal w godzinach nocnych, o wiele bardziej intratną, niż się początkowo wydawało. W następne letnie wakacje znowu chciałem zaprosić Harry'e-go do Toskanii, wiedziałem jednak, że ojciec się nie zgodzi. Ale że kółko miłośników sztuki, którego Harry był sekretarzem, planowało wycieczkę do Rzymu, postanowiliśmy się tam spotkać, nawet jeżeli to znaczyło, że będę musiał odwiedzić Villa Borghese. Choć żyliśmy w swoim małym światku w West Country, nie można było nie zauważyć, co się dzieje na kontynencie europejskim. Wydawało się, że wzrost znaczenia nazistów w Niemczech i faszystów we Włoszech nie wpływa na życie przeciętnego Anglika, który nadal w sobotę wypijał pół kwarty cydru i pochłaniał kanapkę z serem w pobliskim pubie, a potem po południu oglądał - a w moim wypadku grał - mecz krykieta na wiejskich błoniach. Przez lata trwał ten błogostan, bo następna wojna z Niemcami wydawała się nie do pomyślenia. Nasi ojcowie bili się w wojnie, która miała położyć kres wszystkim wojnom, ale teraz to „niewypowiadalne" zdawało się być na ustach wszystkich. Harry oznajmił mi stanowczo, że gdyby wypowiedziano wojnę, on nie pójdzie na uniwersytet, ale natychmiast zaciągnie się do wojska, tak jak jego ojciec i wuj dwadzieścia lat wcześniej. Mój ojciec, jak się wyraził, „nie załapał się" na wojnę, bo niestety jest daltonistą i władze uznały, że lepiej spełni wojenny obowiązek, pozostając na swoim stanowisku i odgrywając ważną rolę w porcie. Co prawda nigdy nie byłem całkiem pewny, na czym dokładnie ta rola polegała. W ostatniej klasie liceum zarówno Harry, jak i ja postanowiliśmy zgłosić nasze kandydatury do Oksfordu; Deakinsowi już zaproponowano stypendium otwarte Kolegium Balliola. Ja chciałem studiować w Kolegium Christ Church, ale zostałem

bardzo uprzejmie poinformowany, że Dom Boży rzadko przyjmuje chłopców po szkole licealnej, zdecydowałem się więc na Brasenose, które Bertie Wooster* kiedyś nazwał kolegium, „gdzie rozum nie jest w cenie". Ponieważ Brasenose było też kolegium o największej liczbie zawodników reprezentacji uniwersyteckiej w krykiecie, a ja w ostatniej klasie zdobyłem trzy setki jako kapitan drużyny szkolnej, w tym jedną na stadionie Lorda dla jedenastki reprezentującej szkoły prywatne, uważałem, że mam szansę. Mój nauczyciel, doktor Paget, powiedział mi, że gdy udam się na rozmowę, pewnie rzucą we mnie piłką krykietową, gdy będę wchodził do pokoju. Jeśli ją złapię, zaoferują mi miejsce, a jeśli złapię ją jedną ręką - stypendium. Ten żart się nie sprawdził. Muszę jednak przyznać, że gdy zostałem zaproszony na drinka do pryncypała kolegium, więcej mnie wypytywał o Huttona niż o Horacego. Podczas moich ostatnich dwóch lat w szkole były też inne momenty uniesienia i smutku. Jesse Owens, zdobywający cztery złote medale na igrzyskach olimpijskich w Berlinie pod nosem Hitlera, przysporzył tych pierwszych, natomiast abdykacja Edwarda VIII, który pragnął poślubić amerykańską rozwódkę, bez wątpienia należała do tych drugich. Naród był podzielony - jak Harry i ja - co do tego, czy król powinien abdykować. Nie rozumiałem, jak człowiek, któremu przeznaczone było zostać królem, mógł chcieć poświęcić tron, żeby poślubić rozwódkę. Harry był o wiele bardziej wyrozumiały i współczuł królowi, dowodząc, że nie możemy zrozumieć, co przeżywa ten biedny człowiek, dopóki sami się nie zakochamy. Traktowałem to jak dyrdymały do czasu tej wycieczki do Rzymu, która miała odmienić życie nas obu. * Bertie Wooster - fikcyjna postać z serii popularnych angielskich opowiadań i powieści humorystycznych P.G. Woodhouse'a, jeden z pary głównych bohaterów, mtody arystokrata będący pracodawcą idealnego kamerdynera Jeevesa (przyp. tłum.).

36 Jeżeli Giles sobie wyobrażał, że pracuje bez wytchnienia pod koniec nauki w Szkole Świętego Bedy, to podczas dwóch ostatnich lat w liceum on i Harry ślęczeli do tak późnych godzin, z jakimi tylko Deakins był za pan brat. Doktor Paget, nauczyciel szóstej klasy, oświadczył im bez ogródek, że jeśli liczą na miejsce w Oksfordzie albo Cambridge, muszą zapomnieć o innych zajęciach, bo całymi dniami trzeba będzie wkuwać do egzaminów wstępnych. Giles liczył na to, że w ostatniej klasie zostanie kapitanem pierwszej szkolnej drużyny krykieta, natomiast Harry bardzo chciał zagrać główną rolę w szkolnym przedstawieniu. Doktor Paget uniósł brwi, kiedy to usłyszał, mimo że dramat Romeo i Julia był w tym roku lekturą obowiązkową do egzaminów w Oksfordzie. - Tylko pamiętaj, nie angażuj się w nic ponadto - upo mniał go. Harry niechętnie zrezygnował z chóru, dzięki czemu miał dwa wieczory więcej na naukę. Były jednak takie zajęcia, z których żaden uczeń nie mógł się zwolnić: w każdy wtorek i czwartek o czwartej po południu wszyscy chłopcy musieli stać na baczność na placu apelowym, w pełni wyekwipowani i gotowi do przeglądu jako oddział Połączonego Korpusu Kadetów. - Niech sobie Hitlerjugend nie wyobraża, że jak Niemcy będą takie głupie i drugi raz wypowiedzą nam wojnę, to nie będziemy gotowi! - wrzeszczał były starszy sierżant sztabowy. Ilekroć wykrzykiwał te słowa, przez szeregi uczniów przebiegał dreszcz trwogi, bo z każdym dniem stawało się coraz bardziej prawdopodobne, że jako młodsi oficerowie będziemy służyć na linii frontu na jakimś cudzoziemskim polu bitwy, a nie studio wać na uniwersytecie.

Harry wziął sobie do serca słowa starszego sierżanta i szybko został awansowany na podchorążego. Giles potraktował je mniej serio, bo wiedział, że jeśli zostanie powołany do wojska, to, podobnie jak ojciec, łatwo się wykręci z racji swojego dal-tonizmu i uniknie walki z wrogiem. Deakins mało się interesował całą sprawą, głosząc z niezno-szącą sprzeciwu pewnością: - W służbach wywiadowczych nie musisz wiedzieć, jak się rozkłada brena. Kiedy długie letnie noce zaczęły się zbliżać do końca, wszyscy trzej wypatrywali wakacji. Mieli po nich wrócić na ostatni rok, pod koniec którego znowu staną do egzaminów. W ciągu tygodnia po zakończeniu trymestru wszyscy trzej się rozstali: Giles dołączył do rodziny przebywającej w Toskanii, Harry pojechał do Rzymu ze szkolnym kółkiem miłośników sztuki, natomiast Deakins zakopał się w głównej bibliotece Bristolu, unikając kontaktu z istotami ludzkimi, mimo że już zaoferowano mu miejsce na Uniwersytecie Oksfordzkim. W ciągu lat Giles pogodził się z tym, że jeśli chce się spotkać z Harrym w czasie wakacji, to musi się postarać, żeby ojciec nie odkrył jego zamiarów, bo inaczej „najmędrsze plany myszy, ludzi krzyżuje los"*. Często jednak musiał wtajemniczać w swoje plany siostrę Emmę, a ona zawsze żądała czegoś w zamian. - Ty zacznij wieczorem przy kolacji, a potem ja się włączę -powiedział Giles, przedstawiwszy jej swój najnowszy pomysł. - To naturalna kolej rzeczy - rzuciła Emma z pogardą. Kiedy podano pierwsze danie, Emma z głupia frant zagadnęła matkę, czy mogłaby jutro zabrać ją do Galerii Borghese, bo nauczycielka rysunków powiedziała, że koniecznie musi tam pójść. Emma dobrze wiedziała, że mama już ma inne plany. - Przykro mi, kochanie - odparła matka - ale jutro jemy z oj* Robert Burns, Z wierszy szkockich., przeł. Zofia Kierszys, PIW, Warszawa 1956.

cem w Arezzo lunch z Hendersonami. Bardzo proszę, chodź z nami. - Przecież nie ma przeszkód, żeby Giles zabrał cię do Rzymu - odezwał się ojciec z drugiego końca stołu. - A muszę? - spytał Giles, który właśnie zamierzał zaproponować to samo. - Tak - powiedział stanowczo ojciec. - Ale jaki to ma sens, papo? Ledwie tam dotrzemy, będziemy musieli wracać. Czy to warto? - Tak, jeżeli spędzicie noc w hotelu Plaza. Zadzwonię tam z rana i zamówię dwa pokoje. - Jesteś pewien, że oni są już na tyle dorośli? - spytała z pewnym niepokojem pani Barrington. - Giles za kilka tygodni skończy osiemnaście lat. Czas, żeby wydoroślał i nauczył się brać na siebie odpowiedzialność. Giles schylił głowę w geście rezygnacji. Nazajutrz Giles z Emmą pojechali taksówką na stację i złapali poranny pociąg do Rzymu. - Pamiętaj, opiekuj się siostrą - przykazał ojciec, kiedy odjeżdżali sprzed willi. - Będę się opiekował, papo - obiecał Giles. Gdy Emma weszła do wagonu, kilku mężczyzn wstało i zaproponowało jej miejsce, natomiast Giles musiał stać przez całą drogę. Po przybyciu do Rzymu pojechali taksówką na via del Corso, zameldowali się w hotelu, po czym wybrali się do Villa Borghese. Gilesa uderzył widok licznych młodych mężczyzn w mundurach oraz plakaty z Mussolinim na prawie każdym mijanym słupie i latarni. Wysiedli z taksówki i wędrowali parkiem, mijając w drodze do wspaniałej Galerii Borghese jeszcze więcej mężczyzn w mundurach i plakatów z II Duce. H?.t ry w liście do Gilesa napisał, że ich grupa wybiera się na zwiedzanie o dziesiątej. Giles spojrzał na zegarek - było kilka minut po jedenastej, więc przy odrobinie szczęścia zwiedzanie

może dobiegać końca. Kupił dwa bilety, jeden podał Emmie, wbiegł po schodach do galerii i zaczął się rozglądać za szkolną grupą. Emma podziwiała posągi Berniniego, które pyszniły się w czterech pierwszych salach, ale jej się nie spieszyło. Gi-les chodził od sali do sali, aż wreszcie spostrzegł grupę młodych mężczyzn w bordowych marynarkach i czarnych flanelowych spodniach, którzy skupili się przed małym portretem starca w jedwabnej kremowej sutannie i z białą mitrą na głowie. - To oni - powiedział, ale Emmy nie było nigdzie widać. Nie myśląc więcej o siostrze, skierował kroki ku zasłuchanej grupie. W chwili, gdy zobaczył tę dziewczynę, zapomniał, po co przybył do Rzymu. - Caravaggio dostał zamówienie na ten portret papieża Pawła V w 1605 roku - mówiła z lekkim obcym akcentem. -Zwróćcie uwagę, że nie został skończony, bo artysta musiał uciekać z Rzymu. - Dlaczego, proszę pani? - zapytał chłopaczek z pierwszegu szeregu, który wyraźnie miał zamiar zająć w przyszłości miejsce Deakinsa. - Bo wdał się w awanturę pijacką i zabił człowieka. - Aresztowali go? - zagadnął chłopaczek. - Nie - odparła przewodniczka. — Zawsze udawało mu się wynieść do innego miasta, zanim dosięgły go ręce sprawiedliwości, ale w końcu Ojciec Święty postanowił go ułaskawić. - Dlaczego? - spytał ten sam chłopaczek. - Ponieważ chciał, żeby Caravaggio wykonał dla niego jeszcze kilka prac. Niektóre z nich znajdują się wśród siedemnastu obrazów, jakie nadal można oglądać w Rzymie. W tym momencie Harry spostrzegł Gilesa wpatrzonego w obraz. Odłączył się od grupy i podszedł do niego. - Jak długo tu stoisz? - zapytał. - Wystarczająco długo, żeby się zakochać - odparł Giles, nie odrywając wzroku od przewodniczki. Harry się roześmiał, gdy pojął, że to nie na obraz patrzy

Giles, tylko na elegancką, pewną siebie młodą kobietę, która oprowadza chłopców. - Myślę, że nie pasujesz do niej wiekiem ani nawet portfelem - zauważył Harry. - Mam ochotę zaryzykować - rzekł Giles, gdy tymczasem przewodniczka poprowadziła grupkę do sąsiedniej sali. Giles posłusznie podążył za nimi i ustawił się tak, żeby mógł ją wyraźnie widzieć, natomiast grupa przyglądała się posągowi Pauliny Borghese dłuta Canovy, „zapewne największego rzeźbiarza wszech czasów", jak powiedziała przewodniczka. Giles nie miał zamiaru zaprzeczać. - Na tym kończymy zwiedzanie - oznajmiła. - Ale zostanę tutaj jeszcze kilka minut, więc jeżeli chcecie czegoś dodatkowo się dowiedzieć, nie wahajcie się, lecz pytajcie, proszę. Giles się nie wahał. Harry z rozbawieniem obserwował, jak przyjaciel podchodzi do młodej Włoszki i zagaduje ją, jakby byli starymi przyjaciółmi. Nawet chłopaczek z pierwszego szeregu nie śmiał mu przerwać. Giles dołączył do Harry'ego kilka minut później, na twarzy miał szeroki uśmiech. - Zgodziła się zjeść ze mną kolację. - Nie wierzę - powiedział Harry. - Ale jest pewien problem - dodał Giles, nie zważając na minę przyjaciela. - Więcej niż jeden, jak podejrzewam. - ...który można rozwiązać z twoją pomocą. - Potrzebujesz przyzwoitki do towarzystwa na wypadek, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli - podsunął Harry. - Nie, ty ośle. Chcę, żebyś zaopiekował się moją siostrą, kiedy Caterina będzie mnie wprowadzać w nocne życie Rzymu. - Nic z tego - rzekł Harry. - Nie po to wybrałem się do Rzymu, żeby służyć ci jako niańka. - Przecież jesteś moim najlepszym przyjacielem - prosił Giles. - Jeżeli mi nie pomożesz, do kogo się zwrócę?

- Może poproś Paulinę Borghese? Wątpię, żeby miała jakieś plany na dzisiejszy wieczór. - Musisz tylko zabrać Emmę na kolację i dopilnować, żeby była w łóżku o dziesiątej. - Wybacz, Giles, że o tym wspominam, ale myślałem, że przyjechałeś do Rzymu, żeby pójść ze mną na kolację. - Dam ci tysiąc lirów, jeżeli mnie od niej uwolnisz. I przecież możemy zjeść śniadanie w moim hotelu jutro rano. - Tak łatwo mnie nie przekupisz. - Ponadto dam ci moją płytę Carusa z ariami z Cyganerii — rzucił Giles swoją kartę atutową. Harry się odwrócił i ujrzał stojącą obok młodziutką dziewczynę. - Przy okazji, to moja siostra Emma - rzekł Giles. - Cześć! - powiedział Harry. I zwracając się do Gilesa, powiedział: - Zgoda. Harry przybył nazajutrz do hotelu Plaza na śniadanie z Har-rym. Przyjaciel powitał go chełpliwym uśmiechem, który zawsze pojawiał się na jego ustach, kiedy zdobył sto punktów w meczu krykieta. - Jak tam randka z Cateriną? - zagadnął Harry, choć wcale nie był ciekaw odpowiedzi. - Przeszła moje najdziksze wyobrażenia. Harry już chciał pytać o szczegóły, kiedy stanął przy nim kelner. - Cappuccino, perfavore — zamówił, a potem spytał przyjaciela: - Jak daleko pozwoliła ci się posunąć? - Aż do samego końca - odparł Giles. Harry otworzył usta, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. - Czy ty... - Co ja? - Czy... - zaczął znowu Harry. - Tak? - Widziałeś ją nagą?

- Tak, oczywiście. - Całą? - No pewno — przyznał Giles, gdy tymczasem kelner postawił przed Harrym filiżankę kawy. - Od pasa w dół i w górę? - Wszystko — powiedział Giles. - Naprawdę wszystko. - Dotykałeś jej piersi? - Prawdę mówiąc, lizałem jej sutki - przyznał się Giles, upijając łyk kawy. - Co takiego? - Przecież słyszałeś. - Ale czy, no wiesz, czy... - Tak, robiłem to. - Ile razy? - Straciłem rachubę — westchnął Giles. — Ona była nienasycona. Siedem, może osiem razy. Po prostu nie dawała mi zasnąć. Nadal bym z nią był, gdyby nie to, że musi się stawić o dziesiątej w Muzeum Watykańskim i oprowadzać następną grupę smarkaczy. - A co, jak zajdzie w ciążę? - zagadnął Harry. - Nie bądź naiwniakiem, Harry. Przecież to Włoszka. -Upił znowu łyk kawy i zapytał: - A jak się zachowała moja siostra? - Jedzenie było pierwsza klasa i jesteś mi winien płytę Ca-rusa. - Tak źle? No cóż, nie wszyscy mogą być zwycięzcami. Żaden z nich nie zauważył, że na salę weszła Emma, dopóki nie stanęła przy stoliku. Harry się poderwał i wskazał jej swoje krzesło. - Wybaczcie, muszę iść, o dziesiątej mam być w Muzeum Watykańskim - powiedział. - Pozdrów ode mnie Caterinę - krzyknął Giles do Har ry'ego, który prawie wybiegł z sali śniadaniowej. Dopiero gdy Harry znikł mu z oczu, Giles zagadnął siostrę: - I jak się udał wieczór?

- Mogło być gorzej - odparła, sięgając po croissanta. - On jest strasznie serio, no nie? - Powinnaś poznać Deakinsa. Emma się zaśmiała. - Przynajmniej jedzenie było dobre. Ale nie zapominaj, te raz ja jestem właścicielką twojego gramofonu.

37 Giles później mówił, że to był najbardziej pamiętny wieczór jego życia - z niefortunnych powodów. Doroczne przedstawienie to jedno z najważniejszych wydarzeń w kalendarzu Liceum Bristolskiego, szczególnie że miasto szczyci się świetnymi teatralnymi tradycjami, a rok 1937 miał się okazać pomyślny dla teatru. Szkoła, podobnie jak wiele innych w kraju, wystawiała jedną ze sztuk Szekspira, w tym roku obowiązkową lekturę. Należało wybrać pomiędzy Romeem i Julią a Snem nocy letniej. Doktor Paget zdecydował się na tragedię, nie komedię, zwłaszcza że miał Romea, a nie miał Spodka. Pierwszy raz w historii szkoły zaproszono młode damy z żeńskiej szkoły Red Maids z drugiej strony miasta na przesłuchania do ról kobiecych, ale przedtem odbyło się kilka dyskusji z panną Webb, dyrektorką, która nalegała na przestrzeganie ogólnych zasad, co by trafiło do przekonania matce przełożonej. Sztuka miała być wystawiana przez trzy kolejne wieczory w ostatnim tygodniu trymestru. Jak zwykle najpierw wyprzedano bilety na sobotni wieczór, ponieważ dawni uczniowie i rodzice aktorów chcieli obejrzeć ostatni spektakl. Giles stał niespokojnie we foyer, co kilka chwil spoglądając na zegarek; czekał na przybycie rodziców i młodszej siostry. Miał nadzieję, że Harry znów doskonale się spisze i że jego ojciec w końcu się do niego przekona. Krytyk z „Bristol Evening World" nazwał grę Harry'ego „ponad wiek dojrzałą", ale najwyższymi pochwałami obdarzył Julię, pisząc, że nigdy, nawet w Stratfordzie, nie widział bardziej wzruszająco odegranej sceny śmierci. Giles uścisnął dłoń panu Frobisherowi, który wkroczył do foyer. Jego dawny przełożony internatu przedstawił swojego

gościa, pana Holcombe'a, a potem panowie udali się na salę, żeby zająć miejsca. Ws'ród publiczności rozległy się szepty, gdy kapitan Tarrant przeszedł głównym przejściem i usiadł w pierwszym rzędzie. Jego niedawna nominacja na członka zarządu szkoły spotkała się z powszechną aprobatą. Przechyliwszy się, żeby zamienić kilka słów z prezesem zarządu, spostrzegł Maisie Clifton, która siedziała kilka rzędów dalej. Serdecznie się do niej uśmiechnął, ale nie znał mężczyzny, który siedział obok niej. Drugą niespodzianką była dla niego obsada sztuki. Jako ostatni weszli na salę dyrektor szkoły i pani Barton. Zajęli miejsca w pierwszym rzędzie obok sir Waltera Barring-tona i kapitana Tarranta. Z każdą minutą Giles coraz bardziej się denerwował. Zaczynał już wątpić, czy rodzice przyjdą przed podniesieniem kurtyny. - Tak mi przykro, Giles - powiedziała matka, kiedy w końcu się zjawiła. - To moja wina, straciłam poczucie czasu - dodała, pospiesznie wchodząc z Grace na salę. Ojciec postępował tuż za nimi i uniósł w zdziwieniu brwi na widok syna. Giles nie wręczył mu programu, bo chciał sprawić mu niespodziankę, chociaż podzielił się wiadomością z matką, która, jak i on, miała nadzieję, że mąż wreszcie odniesie się do Harry'ego jak do przyjaciela rodziny, a nie kogoś obcego. Kurtyna poszła w górę kilka chwil po zajęciu miejsc przez Barringtonów i liczna publiczność zamarła w oczekiwaniu. Gdy Harry się pojawił, Giles spojrzał w stronę ojca. Nie zauważył natychmiastowej reakcji i pierwszy raz tego wieczoru się odprężył. Ale ten szczęśliwy stan trwał tylko do sceny balu, kiedy Romeo — i Hugo — po raz pierwszy ujrzeli Julię. Niektóre osoby siedzące w pobliżu Barringtonów irytował wiercący się mężczyzna, który przeszkadzał w oglądaniu sztuki głośnymi szeptami i domaganiem się programu. Widzowie jeszcze bardziej się rozzłościli, kiedy przy słowach Romea: „Julia Kapulet! O dolo zbyt sroga!" Hugo Barrington wstał i zaczął się przepychać między siedzącymi, nie bacząc na to, komu depcze

po nogach. Potem wymaszerował głównym przejściem, pchnął wahadłowe drzwi i znikł w mroku nocy. Minęło trochę czasu, zanim Romeo w pełni się opanował. Sir Walter usiłował stworzyć wrażenie, że nie zauważył, co się dzieje z tyłu, a kapitan Tarrant wprawdzie zmarszczył brwi, ale ani na moment nie oderwał oczu od sceny. Gdyby się odwrócił, spostrzegłby, że pani Clifton nie zwróciła uwagi na niespodziewane wyjście Barringtona, gdyż chłonęła każde słowo wypowiadane przez młodych kochanków. W przerwie Giles poszedł szukać ojca, ale nigdzie nie mógł go znaleźć. Przeszukał parking, lecz nie było śladu bugatti. Gdy wrócił do foyer, ujrzał dziadka, który pochylony szeptał coś do ucha jego matce. - Czy Hugo całkiem oszalał? - pytał sir Walter. - Nie, on jest przy zdrowych zmysłach - odparła Elizabeth, nie próbując ukryć gniewu. - Więc co, na Boga, on sobie wyobraża? - Nie mam pojęcia. - Czy to może mieć coś wspólnego z tym chłopcem, Clif-tonem? Chciała odpowiedzieć, gdy podszedł do nich Jack Tarrant. - Elizabeth, twoja córka ma nadzwyczajny talent - powiedział, ucałowawszy jej rękę. — Nie mówiąc o tym, że odziedziczyła twoją urodę. - A ty, Jack, jesteś starym pochlebcą - odparła i dodała: -Myślę, że nie poznałeś jeszcze mojego syna Gilesa. - Dobry wieczór panu — rzekł Giles. — To wielki zaszczyt poznać pana. Gratuluję niedawnej nominacji. - Dziękuję, młody człowieku - powiedział Tarrant. - A co pan sądzi o grze swojego przyjaciela? - Nadzwyczajnie się spisał. Ale czy pan wie... - Dobry wieczór, pani Barrington. - Dobry wieczór, panie dyrektorze. - Dołączam do długiej kolejki tych, którzy pragną wyrazić swoje...

Giles zauważył, że kapitan Tarrant wymknął się i podszedł do matki Harry'ego. Był ciekaw, skąd oni się znają. - Jak miło pana widzieć, kapitanie. - I panią, pani Clifton. Olśniewająco pani dziś wygląda. Gdyby Cary Grant wiedział, że w Bristolu jest taka piękność, nigdy by nas nie porzucił dla Hollywoodu. - Ściszył głos. — Czy pani wiedziała, że Emma Barrington gra Julię? - Nie, Harry nic mi nie wspominał - powiedziała Maisie. -Ale właściwie dlaczego miałby to robić? - Miejmy nadzieję, że uczucie, jakie okazują sobie na scenie, to tylko dobre aktorstwo, bo jeśli naprawdę tak czują, możemy mieć poważny problem. - Rozejrzał się wokół, upewniając się, że nikt nie słyszy ich rozmowy. - Przypuszczam, że pani nic nie mówiła Harry'emu? - Ani słowa — rzekła Maisie. - A sądząc po prostackim zachowaniu Barringtona, dla niego to też była niespodzianka. - Dobry wieczór, kapitanie Tarrant - powiedziała panna Monday, dotykając ramienia Jacka. Stała przy niej panna Til-ly. - Jak to miło z pana strony, że przybył pan aż z Londynu, żeby zobaczyć swojego protegowanego. - Droga panno Monday, Harry jest tak samo pani protegowanym i będzie zachwycony, że przyjechała pani aż z Korn-walii, żeby obejrzeć jego występ - odparł Tarrant. Panna Monday rozpromieniła się, a tymczasem rozbrzmiał dzwonek wzywający publiczność na widownię. Kiedy wszyscy usiedli, podniosła się kurtyna i zaczęła się druga część przedstawienia. Jedno miejsce w szóstym rzędzie świeciło pustką. Scena śmierci wycisnęła łzy z oczu ludzi, którzy nigdy nie ronili łez w miejscu publicznym, natomiast panna Monday nie płakała tak rzewnie od czasu, kiedy Harry przechodził mutację. Gdy na zakończenie sztuki opadła kurtyna, publiczność wstała z miejsc. Harry ego i Emmę nagrodzono burzą oklasków, kiedy trzymając się za ręce, wyłonili się z głębi sceny. Dorośli mężczyźni, którzy rzadko okazywali uczucia, też z uniesieniem bili brawo.

Kiedy Harry i Emma zwrócili się ku sobie z ukłonem, pani Barrington uśmiechnęła się i zarumieniła. - Na Boga, oni nie udawali! - powiedziała na tyle głośno, że Giles ją usłyszał. Ta sama myśl zaświtała też w głowie Maisie Clifton i Jacka Tarranta na długo przedtem, nim aktorzy ukłonili się ostatni raz. Pani Barrington, Giles i Grace poszli za kulisy, gdzie Romeo i Julia wciąż trzymali się za ręce, gdy tymczasem ludzie ustawili się w kolejce, żeby obsypywać ich pochwałami. - Byłeś fantastyczny - rzekł Giles, klepiąc przyjaciela po plecach. - Byłem dobry, ale Emma była wspaniała - stwierdził Harry. - Kiedy to się stało? - szepnął Giles. - To się zaczęło w Rzymie - przyznał Harry z szelmowskim uśmiechem. - I pomyśleć, że poświęciłem płytę Carusa, nie mówiąc o gramofonie, żebyście mogli się spotkać. - I jeszcze zapłaciłeś za naszą pierwszą wspólną kolację. - Gdzie papa? - spytała Emma, rozglądając się dokoła. Grace chciała powiedzieć siostrze, co się stało, kiedy pojawił się kapitan Tarrant. - Moje gratulacje, chłopcze - powiedział. - Byłeś doskonały. - Dziękuję panu, ale chyba nie poznał pan jeszcze prawdziwej gwiazdy tego przedstawienia - odparł Harry. - Nie, ale zapewniam panią, młoda damo, że gdybym był czterdzieści lat młodszy, przegnałbym wszystkich rywali. - W moim sercu nie ma pan żadnych rywali - powiedziała Emma. - Harry wciąż mi mówi, ile pan dla niego zrobił. - I nawzajem - rzekł Jack. Harry spostrzegł swoją matkę i ją uścisnął. - Jestem z ciebie taka dumna - powiedziała. - Dziękuję, mamo. Pozwól, że przedstawię ci Emmę Barrington - rzekł, objąwszy dziewczynę w talii. - Teraz wiem, dlaczego pani syn jest taki przystojny - po-

wiedziała Emma, ściskając dłoń Maisie. - Czy mogę przedstawić moją matkę? - dodała. To było spotkanie, o jakim Maisie myślała od wielu lat, ale takiego scenariusza nigdy sobie nie wyobrażała. Była pełna obaw, kiedy ściskała dłoń Elizabeth Barrington, ale powitał ją tak przyjazny uśmiech, że szybko stało się jasne, iż kobieta nie zdaje sobie sprawy, co może je łączyć. - A to jest pan Atkins - powiedziała Maisie, przedstawiając mężczyznę, który siedział przy niej podczas przedstawienia. Harry nigdy wcześniej nie widział pana Atkinsa. Patrząc na futro matki, zastanawiał się, czy to jemu zawdzięcza, że ma teraz trzy pary butów. Miał zamiar odezwać się do Atkinsa, kiedy podszedł do niego doktor Paget, który chciał go przedstawić profesorowi Henry'emu Wyldowi. Harry natychmiast skojarzył to nazwisko. - Jak słyszę, masz nadzieję dostać się na Uniwersytet Oks-fordzki i studiować anglistykę - rzekł Wyld. - Tylko jeżeli pan będzie mnie uczył. - Widzę, że wdzięk Romea nie opuścił cię poza sceną. - A to Emma Barrington. Profesor języka angielskiego i literatury w oksfordzkim Kolegium Mertona lekko się skłonił. - Byłaś wspaniała, młoda damo. - Dziękuję - rzekła Emma. - Ja też mam nadzieję, że pan będzie mnie uczył. Złożyłam podanie o przyjęcie do Kolegium Somerville w przyszłym roku. Jack Tarrant zerknął na panią Clifton i nie umknął mu wyraz przerażenia w jej oczach. - Dziadku, chyba nie znasz mojego przyjaciela, Harry'ego Cliftona - przemówił Giles, kiedy prezes zarządu dołączył do towarzystwa. Sir Walter serdecznie uścisnął dłoń Harry'emu, a potem objął wnuczkę. - Wy dwoje wprawiliście starego człowieka w dumę - rzekł. Jack i Maisie aż nazbyt dobrze rozumieli, że „kochankowie

pod nieszczęśliwą gwiazdą urodzeni" nie mają pojęcia, jaki uruchomili bieg niefortunnych wypadków. Sir Walter polecił szoferowi, żeby odwiózł panią Barrington z dziećmi do domu. Mimo sukcesu Emmy jej matka nie próbowała ukryć swoich uczuć, gdy samochód zbliżał się do Chew Valley. Kiedy przejechali przez bramę i zbliżyli się do domu, Giles spostrzegł, że w salonie wciąż pali się światło. Gdy wysiedli z samochodu, Elizabeth kazała Gilesowi, Emmie i Grace iść spać; takiego tonu matki nie słyszeli od lat. Ona sama skierowała swoje kroki do salonu. Giles i Emma z ociąganiem poszli na górę szerokimi schodami, ale usiedli na najwyższym stopniu, gdy tylko matka znikła im z oczu, natomiast Grace udała się posłusznie do swojego pokoju. Giles nawet się zastanawiał, czy matka celowo nie zostawiła otwartych drzwi. Elizabeth weszła do salonu, ale mąż nie zadał sobie trudu, żeby wstać. Zauważyła opróżnioną do połowy butelkę whisky i szklaneczkę na stoliku obok. - Nie wątpię, że możesz jakoś wytłumaczyć swój niewybaczalny postępek. - Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. - Emma zdołała się wznieść ponad twoje okropne zachowanie dziś wieczorem. Barrington nalał sobie szklaneczkę whisky i pociągnął łyk. - Poleciłem, żeby Emmę natychmiast usunęli z Red Maids. W następnym trymestrze rozpocznie naukę w szkole tak daleko stąd, że nigdy więcej nie zobaczy tego chłopaka. Na schodach Emma wybuchnęła płaczem, Giles objął ją ramieniem. - Co takiego zrobił Harry Clifton, żebyś zachowywał się w tak karygodny sposób? - To nie twój interes. - Oczywiście, że to mój interes - rzuciła Elizabeth, usiłując zachować spokój. - Mówimy o najbliższym przyjacielu twojej córki i syna. Jeżeli Emma zakochała się w Harrym, a tak przy-

puszczam, to nie mogę sobie wyobrazić milszego i przyzwoit-szego młodego człowieka, dla którego mogłaby stracić głowę. - Harry Clifton jest synem dziwki. Dlatego mąż ją porzucił. I powtarzam, nigdy nie pozwolę Emmie spotykać się z tym małym draniem. - Idę do łóżka, zanim stracę panowanie nad sobą - powiedziała Elizabeth. - Nawet nie próbuj przychodzić do mnie w tym stanie. - Nie zamierzam przychodzić do ciebie w żadnym stanie -warknął Barrington, dolewając sobie whisky. - Odkąd pamiętam, nie zaznałem z tobą w sypialni żadnej przyjemności. Emma podskoczyła, uciekła do swojego pokoju i zamknęła drzwi na klucz. Giles ani drgnął. - Jesteś pijany - powiedziała Elizabeth. - Porozmawiamy rano, jak wytrzeźwiejesz. - Nie będzie żadnej rozmowy rano - wymamrotał Barrington, gdy żona wychodziła z pokoju. Chwilę później głowa mu opadła i zaczął chrapać. Kiedy Jenkins podniósł rolety w salonie tuż przed ósmą rano, nie zdziwił się na widok swojego pana rozwalonego w fotelu, pogrążonego w głębokim śnie, wciąż w smokingu. Poranne słońce zbudziło Barringtona. Zamrugał i spojrzał na kamerdynera, a potem popatrzył na zegarek. - Jenkins, za godzinę podjedzie samochód, żeby zabrać pannę Emmę. Dopilnuj, żeby była spakowana i gotowa. - Panny Emmy nie ma, proszę pana. - Co? To gdzie jest? - krzyknął Barrington, usiłując wstać, ale zachwiał się i z powrotem opadł na fotel. - Nie mam pojęcia, proszę pana. Razem z panią Barrington wyszły z domu zaraz po północy.

38 - Jak myślisz, dokąd pojechały? - zapytał Harry, kiedy Giles opisał, co się działo, kiedy wrócili do Manor House. - Nie mam pojęcia — odparł Giles. — Spałem, kiedy wyszły z domu. Od Jenkinsa wyciągnąłem tylko tyle, że taksówka zabrała je na stację tuż po północy. - I mówisz, że twój ojciec był pijany, kiedy wróciliście do domu? - Jak bela. I nie wytrzeźwiał do rana, kiedy zszedłem na śniadanie. Wrzeszczał, darł się na każdego, kto mu się pokazał. Nawet mnie próbował obwiniać za wszystko. Wtedy postanowiłem, że się wyniosę i zatrzymam u dziadków. - Myślisz, że twój dziadek może wiedzieć, gdzie one są? - Nie, chociaż tak bardzo się nie zdziwił, gdy mu opisałem, co się wydarzyło. Babcia powiedziała, że mogę u nich zostać tak długo, jak będę chciał. - Nie mogą być w Bristolu, skoro taksówka zawiozła je na stację - zauważył Harry. - Do tej pory mogły zajechać nie wiadomo dokąd - rzekł Giles. Przez długi czas milczeli, w końcu Harry podsunął: - Może są w waszej willi w Toskanii? - Wątpię. To pierwsze, co by przyszło papie do głowy, więc nie byłyby tam długo bezpieczne. - Więc to musi być takie miejsce, że twój ojciec dwa razy by się zastanowił, zanimby tam pojechał. Obaj umilkli. Wreszcie znowu odezwał się Harry: - Wydaje mi się, że jest ktoś, kto mógłby wiedzieć, gdzie one są. - Kto taki? - Old Jack - rzekł Harry, który wciąż nie mógł przywyknąć,

żeby mówić na niego kapitan Tarrant. - Wiem, że zaprzyjaźnił się z twoją matką i ona na pewno mu ufa. - Wiesz, gdzie on może teraz być? - Każdy, kto czyta „Timesa", wie - rzucił Harry pogardliwie. Giles szturchnął przyjaciela w ramię. - No to gdzie on jest, mądralo? - W swoim biurze w Londynie. Na Soho Square, jeśli dobrze pamiętam. - Zawsze chciałem mieć jakąś wymówkę, żeby spędzić dzień w Londynie — powiedział Giles. — Szkoda tylko, że wszystkie pieniądze zostawiłem w domu. - To żaden kłopot - pocieszył go Harry. - Jestem bogaty. Pan Atkins dał mi piątaka, chociaż przykazał, żebym go wydał na książki. - Nie przejmuj się - rzekł Giles. - Mam inny pomysł. - Na przykład? - spytał z nadzieją w głosie Harry. - Możemy spokojnie siedzieć i czekać, aż Emma do ciebie napisze. Teraz Harry przyłożył przyjacielowi. - Dobrze - powiedział. - A teraz ruszajmy, zanim ktoś przejrzy nasze zamiary. - Nie mam zwyczaju podróżować trzecią klasą - stwierdził Giles, kiedy pociąg ruszał z Tempie Meads. - Musisz się przyzwyczaić, skoro to ja płacę - ofuknął go Harry. - Powiedz mi, czym się zajmuje ten twój przyjaciel, kapitan Tarrant? Wiem, że rząd powołał go na stanowisko dyrektora Biura Pomocy Wysiedlonym, co wywiera wrażenie, ale nie jestem pewien, co on konkretnie robi. - To, o czym mówi nazwa biura - rzekł Harry. - Zajmuje się wyszukiwaniem dachu nad głową uchodźcom, a szczególnie tym rodzinom, które uciekają przed tyranią z nazistowskich Niemiec. Mówi, że kontynuuje dzieło ojca. - Pierwszorzędny gość, ten twój przyjaciel kapitan Tarrant.

- Niewiele o nim wiesz - powiedział Harry. - Bilety, proszę. Obydwaj chłopcy większość czasu w podróży spędzili na roztrząsaniu, gdzie mogą być Emma i pani Barrington, ale kiedy pociąg wjeżdżał na stację Paddington, nadal nie doszli do żadnych wniosków. Pojechali metrem na Leicester Square, wychynęli z podziemi na światło słoneczne i wyruszyli na poszukiwanie Soho Square. Kiedy wędrowali przez West End, Gilesa tak zafascynowały błyszczące światła neonów i wystawy sklepów pełne towarów, jakich nigdy nie widział, że Harry musiał mu od czasu do czasu przypominać, w jakim celu przybyli do Londynu. Gdy dotarli na Soho Square, rzucił im się w oczy potok zaniedbanych mężczyzn, kobiet i dzieci, wszystkich ze spuszczonymi głowami, wolno wchodzących i wychodzących z wielkiego budynku po drugiej stronie placu. Dwaj młodzi mężczyźni w marynarkach, szarych flanelowych spodniach i w krawatach wydawali się dziwnie nie na miejscu, gdy wchodzili do budynku i podążali za strzałkami kierującymi na trzecie piętro. Kilku uchodźców usunęło się, robiąc im przejście, sądząc, że przychodzą w sprawach urzędowych. Giles i Harry stanęli w długiej kolejce przed biurem dyrektora i mogliby tak stać do wieczora, gdyby nie to, że wyszła sekretarka i ich spostrzegła. Podeszła prosto do Harry'ego i zapytała, czy chce się zobaczyć z kapitanem Tarrantem. - Tak - odparł Harry. - To mój stary przyjaciel. - Wiem - powiedziała kobieta. - Od razu pana poznałam. - Jak to? - zdziwił się Harry. - Pana fotografia stoi u niego na biurku - wyjaśniła. Proszę za mną. Kapitan Tarrant będzie uszczęśliwiony, kiedy pana zobaczy. Old Jack rozpromienił się na widok chłopców - powinien przestać myśleć o nich jako o chłopcach, to już młodzi mężczyźni.

- Cieszę się, że was widzę - powiedział, podrywając się zza biurka, żeby ich powitać. - Od kogo uciekacie tym razem? -dodał z uśmiechem. - Od mojego ojca - cicho odparł Giles. Old Jack przeciął pokój, zamknął drzwi i usadowił młodzieńców na niewygodnej sofie. Przysunął sobie krzesło i uważnie słuchał, kiedy mu opowiadali o wszystkim, co się wydarzyło od czasu, gdy się widzieli na przedstawieniu poprzedniego wieczoru. - Tak, zauważyłem, że twój ojciec wyszedł z teatru - powiedział Old Jack - ale nigdy bym nie przypuszczał, że tak okropnie potraktuje twoją matkę i siostrę. - Czy ma pan pojęcie, gdzie one mogą być? - spytał Giles. - Nie. Ale gdybym musiał zgadywać, powiedziałbym, że u twojego dziadka. - Nie, proszę pana. Dziś rano widziałem się z dziadkiem i nawet on nie wie, gdzie one są. - Nie powiedziałem, u którego dziadka - rzekł Jack. - U lorda Harveya? - spytał Harry. - Tak przypuszczam - odparł Jack. - U niego mogą się czuć bezpieczne i mieć pewność, że Barrington dobrze się zastanowi, zanim tam pojedzie. - Ale dziadzio ma przynajmniej trzy domy, o których wiem -wtrącił Giles. - Nawet nie wiedziałbym, gdzie zacząć szukać. - Co za głupek ze mnie - odezwał się Harry. — Dobrze wiem, gdzie on jest. - Ty? - zdziwił się Giles. - Gdzie? - W wiejskiej posiadłości w Szkocji. - Mówisz to z taką pewnością - zauważył Jack. - Tylko dlatego, że w zeszłym tygodniu napisał do Emmy, tłumacząc, dlaczego nie będzie mógł być na szkolnym przedstawieniu. Wydaje się, że on zawsze spędza grudzień i styczeń w Szkocji. Ale nie pamiętam adresu. - Zamek Mulgelrie, w pobliżu Mulgelrie, w regionie High-lands - wyrecytował Giles.

- Imponujące - rzekł Jack. - Niezupełnie, proszę pana. Po prostu od lat mama każe mi pisać w święta Bożego Narodzenia do wszystkich krewnych listy z podziękowaniami za prezenty. Ale ponieważ nigdy nie byłem w Szkocji, nie mam pojęcia, gdzie to jest. Old Jack wstał i zdjął duży atlas z półki za biurkiem. Poszukał miejscowości Mulgelrie w indeksie, przerzucił kilka kartek, a potem położył atlas przed sobą na biurku. Przesunął palcem z Londynu do Szkocji i powiedział: - Musicie pojechać nocnym pociągiem do Edynburga, a potem przesiąść się na lokalny pociąg do Mulgelrie. - Chyba nie wystarczy nam pieniędzy - orzekł Harry, zajrzawszy do portfela. - Wobec tego muszę wam wydać dokument podróży, prawda? - rzekł Jack. Otworzył szufladę biurka, wyjął wielki żółto-brązowy blok i oderwał dwa formularze. Wypełnił, podpisał i podstemplował. - W końcu obaj jesteście bezpaństwowymi uchodźcami poszukującymi dachu nad głową. - Dziękujemy panu - powiedział Giles. - Ostatnia rada - rzekł Old Jack, podnosząc się zza biurka. Hugo Barrington nie jest człowiekiem, który lubi, żeby mu się sprzeciwiać, i choć jestem pewien, że nie zrobi nic, aby zirytować lorda Harveya, to nie dotyczy to ciebie, Harry. Więc uważaj, dopóki nie dotrzesz bezpiecznie do Zamku Mulgelrie. Gdybyś kiedyś natknął się na człowieka, który kuleje, strzeż się go - dodał. - On pracuje dla ojca Gilesa. Jest sprytny i przedsiębiorczy, a co ważniejsze, wierny tylko swojemu pracodawcy.

39 Giles i Harry zostali skierowani do wagonu trzeciej klasy, ale obaj byli tak zmęczeni, że mimo częstego otwierania i zamykania drzwi w nocy, stukotu kół i regularnie powtarzającego się gwizdu pociągu smacznie spali. Giles nagle się obudził, kiedy kilka minut przed szóstą pociąg zajechał do Newcastle. Wyjrzał przez okno; przywitał go szary, pochmurny dzień i widok szeregów żołnierzy czekających, żeby wsiąść do pociągu. Sierżant zasalutował podporucznikowi, który nie wyglądał na dużo starszego od Gilesa, i spytał: „Czy możemy wsiadać, panie poruczniku?". Młody człowiek odsalutował i cichym głosem polecił sierżantowi, żeby robił swoje. Żołnierze zaczęli jeden za drugim wchodzić do pociągu. Gilesa nie opuszczała myśl o wszechobecnej groźbie wojny i wciąż nurtowało go pytanie, czy on i Harry włożą mundury, zanim będą mieli szansę zacząć studia w Oksfordzie. Jego wuj Nicholas, którego nie znał, oficer, jak ten młody człowiek na peronie, dowodził plutonem i poległ pod Ypres. Giles się zastanawiał, jakie będą nazwy pól bitewnych co roku upamiętnianych makami, jeżeli wybuchnie następna Wielka Wojna po to, żeby położyć kres wszystkim wojnom. Z zamyślenia wyrwało go przelotne odbicie w szybie wagonu. Odwrócił się, ale postać już zniknęła. Czy przestroga kapitana Tarranta sprawiła, że jest przeczulony, czy to tylko przypadek? Spojrzał na Harry'ego, który wciąż był pogrążony we śnie, ale on prawdopodobnie nie spał przez dwie ostatnie noce. Kiedy pociąg wtoczył się na stację Berwick-on-Tweed, Giles spostrzegł tego samego mężczyznę przechodzącego obok ich przedziału. Rzucił okiem i tyle go było widać; to już nie był przypadek. Czy sprawdzał, na jakiej stacji wysiądą?

Harry wreszcie się obudził, zamrugał i rozprostował ramiona. - Umieram z głodu - oznajmił. Giles pochylił się do niego i szepnął: - Myślę, że ktoś w tym pociągu nas śledzi. - Dlaczego tak uważasz? - spytał Harry nagle całkiem rozbudzony. - Widziałem człowieka, który o jeden raz za dużo przechodził obok naszego przedziału. - Bilety, proszę. Giles i Harry podali konduktorowi dokumenty podróży. - Jak długo ten pociąg stoi na każdej stacji? — zapytał Giles, kiedy konduktor je przedziurkował. - To zależy, czy jedziemy punktualnie czy nie - odparł konduktor ze znużeniem. - Ale według przepisów nigdy krócej niż cztery minuty. - Jaka jest następna stacja? - spytał Giles. - Dunbar. Powinniśmy tam być za trzydzieści minut. Ale waszą stacją docelową jest Mulgelrie — zauważył i odszedł do następnego przedziału. - O co chodzi? - spytał Harry. - Próbuję się dowiedzieć, czy ktoś nas śledzi, a w drugiej części mojego planu ty wystąpisz - odparł Giles. - W jakiej roli tym razem? - spytał Harry, siadając na brzeżku ławki. - Na pewno nie Romea - powiedział Giles. - Chcę, żebyś wysiadł, kiedy pociąg zatrzyma się w Dunbar, a ja będę patrzył, czy ktoś za tobą idzie. Gdy staniesz na peronie, skieruj się szybko do stanowiska kontroli biletów, a potem zawróć, wejdź do poczekalni i kup herbatę. Nie zapominaj, że będziesz miał tylko cztery minuty do odjazdu pociągu. I pod żadnym pozorem nie oglądaj się za siebie, bo inaczej on pozna, że jesteśmy na jego tropie. - Przecież jeżeli ktoś nas śledzi, pewnie bardziej będzie się interesował tobą niż mną. - Nie sądzę - powiedział Giles. - Na pewno nie, jeżeli ka-

pitan Tarrant ma rację, bo czuję, że on wie więcej, niż chce przyznać. - To mi nie dodaje pewności siebie - zauważył Harry. Pół godziny później pociąg z szarpnięciem zatrzymał się w Dunbar. Harry otworzył drzwi przedziału, wysiadł na peron i skierował się do wyjs'cia. Gilesowi mignął przed oczami mężczyzna spiesznie podążający za Harrym. - Mam cię - mruknął Giles, a potem odchylił się na opar cie i zamknął oczy, przekonany, że jak mężczyzna zorientuje się, że Harry wysiadł tylko po to, żeby kupić herbatę, spojrzy w jego kierunku i sprawdzi, czy on też wyszedł z przedziału. Giles otworzył oczy, gdy Harry wrócił z tabliczką czekolady w ręku. - I co? - spytał. — Zauważyłeś kogoś? - No pewnie - potaknął Giles. - On właśnie wsiada do pociągu. - Jak wygląda? — zagadnął Harry, starając się nie okazać niepokoju. - Mignął mi tylko przed oczami, ale myślę, że ma około czterdziestki, jest wysoki, dobrze ubrany, krótko ostrzyżony. Jedyne, czego nie można przeoczyć, to że utyka. - Zatem teraz, kiedy znamy przeciwnika, co dalej, Sher-locku? - Po pierwsze, Watsonie, powinniśmy pamiętać, że mamy kilka atutów przemawiających na naszą korzyść. - Ani jeden nie przychodzi mi na myśl - powiedział Harry. - Przede wszystkim wiemy, że jesteśmy śledzeni, a on nie wie, że my wiemy. Wiemy też, dokąd jedziemy, czego on nie wie. Poza tym jesteśmy w pełni sprawni i o ponad połowę od niego młodsi. I przez to, że utyka, nie będzie mógł się tak szybko poruszać. - Dobry jesteś - przyznał Harry. - Mam pewną naturalną przewagę - stwierdził Giles. - Jestem synem mojego ojca.

Zanim pociąg zajechał na stację Edynburg Waverley, Giles zdążył wielokrotnie omówić z Harrym swój plan. Wysiedli i wolno poszli peronem w stronę bramki. - Żebyś przypadkiem się nie obejrzał - upomniał Harry'e-go Giles, okazując kontrolerowi dokument podróży i kierując się w stronę taksówek. - Hotel Royal - rzucił taksówkarzowi. - I niech mi pan powie, czy będzie za nami jechać inna taksówka — dodał, siadając z tyłu obok Harry'ego. - Dobra — odparł taksiarz, ruszając z postoju i włączając się do ruchu. - Skąd wiesz, że w Edynburgu jest hotel Royal? - zdziwił się Harry. - Hotel Royal jest w każdym mieście — zapewnił go Giles. Kilka minut później taksówkarz oznajmił: - Nie jestem pewny, ale druga taksówka z postoju jedzie niedaleko za nami. - Dobrze - powiedział Giles. - Ile kosztuje kurs do Royalu? - Dwa szylingi, proszę pana. - Dam cztery, jeśli pan ich zgubi. Taksówkarz raptownie dodał gazu, tak że pasażerów odrzuciło na oparcia. Giles prędko się pozbierał, spojrzał przez tylne okno i przekonał się, że jadąca za nimi taksówka też przyspieszyła. Zyskali sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt metrów, ale Giles rozumiał, że ta przewaga się nie utrzyma. - Niech pan skręci w następną przecznicę w lewo i potem na moment zwolni. Kiedy wyskoczymy, niech pan jedzie da lej do hotelu i nie zatrzymuje się, dopóki pan tam nie dotrze. Taksówkarz wyciągnął rękę do tyłu. Harry położył mu na dłoni dwa floreny. - Jak wyskoczę, skacz za mną, a potem rób to, co ja - po lecił Giles. Harry skinął głową. Taksówka ostro skręciła i na moment zwolniła, gdy Giles otworzył drzwi. Skoczył na chodnik, upadł, prędko się poino

derwał, a potem wbiegł do najbliższego sklepu i rzucił się na podłogę. Harry podążył jego śladem kilka sekund później, zatrzasnął drzwi i leżał obok przyjaciela, kiedy druga taksówka wypadła zza zakrętu. - Czy mogę panom pomóc? - spytała ekspedientka, kładąc ręce na biodrach i przyglądając się dwóm młodym mężczyznom leżącym plackiem na podłodze. - Już to pani zrobiła - powiedział Giles, wstając i ciepło się do niej uśmiechając. Otrzepał ubranie, podziękował i wyszedł ze sklepu. Kiedy Harry się podniósł, stanął przed manekinem o wąskiej talii, odzianym tylko w gorset. Zaczerwienił się, wypadł ze sklepu i stanął na chodniku obok Gilesa. - Nie sądzę, żeby ten kulawy facet został na noc w hotelu Royal, więc lepiej ruszajmy — powiedział Giles. - Zgoda. Giles zatrzymał inną taksówkę i polecił kierowcy jechać na stację Waverley, po czym usiadł z tyłu. - Gdzieś ty się tego wszystkiego wyuczył? - spytał Harry, kiedy jechali z powrotem na stację. - Wiesz, Harry, powinieneś czytać trochę mniej Josepha Conrada, a trochę więcej Johna Buchana, jeżeli chcesz wiedzieć, jak podróżować w Szkocji, gdy cię ściga okrutny wróg. Podróż do Mulgelrie okazała się o wiele powolniejsza i mniej emocjonująca od jazdy do Edynburga i nigdzie nie było widać utykającego mężczyzny. Kiedy wreszcie lokomotywa przyciągnęła cztery wagony i dwóch pasażerów na małą stacyjkę, słońce już się schowało za najwyższą górą. Naczelnik stacji czekał przy wyjściu, żeby skontrolować bilety pasażerów, którzy wysiedli z ostatniego w tym dniu pociągu. - Czy jest jakaś szansa wynajęcia taksówki? - zagadnął Giles, kiedy podali swoje dokumenty podróży. - Nie, proszę pana - odparł naczelnik. - Jock około szóstej idzie do domu na podwieczorek i nie wraca wcześniej jak za godzinę.

Giles nie zdecydował się powiedzieć naczelnikowi stacji, co sądzi o logice postępowania Jocka, tylko zapytał: - To może zechciałby nam pan wytłumaczyć, jak możemy się dostać do Zamku Mulgelrie? - Trzeba iść na piechotę - odpowiedział usłużnie naczelnik. - A w jakim kierunku? - dopytywał się Giles, starając się nie okazać irytacji. - To jakieś pięć kilometrów tam w górę - odparł mężczyzna, wskazując ręką wzgórze. - Nie możecie zabłądzić. Wskazówka „tam w górę" okazała się jedyną trafną informacją udzieloną przez naczelnika, bo po ponadgodzinnej wędrówce zrobiło się ciemno choć oko wykol i wciąż nie było śladu zamku. Giles już myślał, że będą musieli spędzić pierwszą noc w górach Szkocji na łące w towarzystwie stada owiec, kiedy Harry zawołał: - Jest tam! Giles wbił wzrok w mglisty mrok i wprawdzie nie mógł dostrzec zarysu zamku, ale widok migotliwych świateł z kilku okien podniósł go na duchu. Powlekli się dalej, aż doszli do kutej żelaznej bramy, która nie była zamknięta. Kiedy wędrowali długim podjazdem, Giles słyszał szczekanie, ale nie widział psów. Po przejściu następnego kilometra dotarli do mostu przerzuconego nad fosą i po drugiej stronie ujrzeli masywne dębowe drzwi, które nie wyglądały zachęcająco. - Ja będę mówił - oznajmił Giles, kiedy chwiejnym krokiem przemierzyli most i stanęli przed drzwiami. Giles trzykrotnie uderzył pięścią i drzwi momentalnie się otworzyły. Stał w nich olbrzymi mężczyzna w kilcie, marynarce w kolorze zgaszonej zieleni, w białej koszuli i białej muszce. Ochmistrz spojrzał na stojące przed nim dwie zmęczone, brudne postacie. - Dobry wieczór panu, panie Giles - powiedział, choć Gi les nigdy przedtem go nie widział. - Jego lordowska mość od pewnego czasu oczekuje panów i prosi na kolację.

40

GILES

I HARRY CLIPTON W DRODZE DO

MULGELRIE - (STOP) - POWINNI BYĆ OKOŁO SZÓSTEJ - (STOP) -

Lord Harvey podał telegram Gilesowi i zachichotał. - Wysłał go nasz wspólny przyjaciel, kapitan Tarrant. Pomylił się tylko co do godziny waszego przybycia. - Musieliśmy iść na piechotę od samej stacji - objaśniał Giles między jednym a drugim kęsem. - Tak, myślałem o wysłaniu samochodu, żeby was odebrał z ostatniego pociągu, ale nie ma to jak orzeźwiająca wędrówka w górach Szkocji na pobudzenie apetytu - powiedział lord Harvey. Harry się uśmiechnął. Prawie się nie odzywał, od kiedy zeszli na kolację, a ponieważ Emmę usadowiono na drugim końcu stołu, musiał się zadowolić rzucanym od czasu do czasu tęsknym spojrzeniem i zastanawiał się, czy zostaną kiedyś sami. Na pierwsze danie podano zawiesisty góralski rosół, który Harry pochłonął trochę za szybko, ale kiedy Gilesowi ponownie napełniono talerz, Harry też o to poprosił. Miałby ochotę na więcej, gdyby nie to, że wszyscy prowadzili kurtuazyjną rozmowę, czekając, aż przybysze skończą rosół, żeby można było podać główne danie. - Nie martwcie się, że wasi bliscy nie wiedzą, gdzie jeste ście — powiedział lord Harvey - bo już wysłałem telegramy do sir Waltera i do pani Clifton z zapewnieniem, że obaj jesteście zdrowi i bezpieczni. Nie zadałem sobie trudu, żeby skontakto wać się z twoim ojcem, Giles - dodał.

Giles spojrzał na drugą stronę stołu i zobaczył, że matka zacisnęła usta. Po kilku chwilach otworzyły się drzwi jadalni, do środka weszło kilku służących w liberii i sprzątnęło talerze po zupie. Za nimi postępowali trzej następni ze srebrnymi półmiskami, na których znajdowało się sześć małych ptaków przypominających Harry'emu kurczęta. — Panie Clifton, mam nadzieję, że zasmakują panu szkockie kuropatwy - powiedział lord Harvey, kiedy Harry'emu podano ptaka. Pierwszy raz ktoś się zwrócił do Harry'ego per pan. Sam je ustrzeliłem. Harry'emu nie przyszła do głowy stosowna odpowiedź. Patrzył, jak Giles bierze nóż i widelec i odkrawa kawałeczki mięsa, co mu przypomniało pierwszy wspólny posiłek w Szkole Świętego Bedy. Do chwili, gdy sprzątnięto talerze, Harry zdołał przełknąć zaledwie trzy kęsy i zastanawiał się, ile jeszcze upłynie lat, zanim zdobędzie się na słowa: „Nie, dziękuję, wolałbym jeszcze jeden talerz zupy". Sytuacja uległa pewnej poprawie, kiedy na środku stołu postawiono wielką paterę z różnymi owocami - niektóre Harry widział pierwszy raz. Miałby ochotę spytać gospodarza, jak się nazywają i z jakich pochodzą krajów, ale napłynęło wspomnienie pierwszego banana, kiedy popełnił okropną gafę. Robił więc to, co Giles, bacznie obserwując, co należy obierać, co kroić, a co po prostu ugryźć. Kiedy skończył jeść, wyrósł przy nim służący i postawił obok talerza miseczkę z wodą. Już chciał ją podnieść do ust i pić, kiedy spostrzegł, że lady Harvey zanurza palce w swojej miseczce, a po chwili służący podaje jej lnianą serwetkę do wytarcia rąk. Harry włożył palce do wody i natychmiast, jak wyczarowana, pojawiła się serwetka. Po kolacji damy przeszły do salonu. Harry chciał się do nich przyłączyć, żeby wreszcie być z Emmą i opowiedzieć jej o wszystkim, co się wydarzyło od chwili, kiedy zażyła truciznę. Ale ledwo wyszła z pokoju, lord Harvey rozsiadł się wygodnie,

co pomocnik kamerdynera odebrał jako sygnał, żeby podać jego lordowskiej mości cygaro, natomiast drugi służący nalał mu duży kieliszek koniaku. Lord upił łyk, skinął głową i wtedy postawiono kieliszki przed Gilesem i Harrym. Kamerdyner zamknął kasetkę na cygara, po czym napełnił chłopcom kieliszki. - Hm... - mruknął lord Harvey, zaciągnąwszy się głęboko cygarem - mam rozumieć, że obaj macie nadzieję dostać się do Oksfordu? - Harry to pewniak — odparł Giles. - Ale ja muszę w ciągu lata zdobyć dwie setki, a najlepiej jedną na stadionie Lorda, jeżeli egzaminatorzy mają przymknąć oko na luki w mojej wiedzy. - Giles jest skromny - odezwał się Harry. — On ma takie same szanse jak ja, żeby się dostać na uniwersytet. W końcu jest nie tylko kapitanem drużyny krykieta, ale też kapitanem szkoły. - Cóż, jeżeli wam się uda, to zapewniam, będą to trzy najszczęśliwsze lata w waszym życiu. Pod warunkiem że Herr Hitler nie będzie takim głupcem, żeby się upierać przy powtórce z ostatniej wojny w próżnej nadziei, że zdoła odwrócić wynik. Wszyscy trzej unieśli kieliszki i Harry pociągnął swój pierwszy łyk koniaku. Trunek mu nie smakował i zastanawiał się, czy będzie niegrzecznie, jeżeli go nie dopije, kiedy lord Harvey przyszedł mu z pomocą. - Pora dołączyć do pań - powiedział, dopijając koniak. Zdu sił cygaro, wstał i wyszedł z jadalni, nie pytając nikogo o zdanie. Dwaj młodzi mężczyźni podążyli za nim przez hol do salonu. Lord Harvey zajął miejsce obok Elizabeth, a Giles mrugnął do Harry'ego i podszedł do swojej babki. Harry usiadł na sofie przy Emmie. - Jak ładnie z twojej strony, Harry, że dotarłeś aż tutaj -powiedziała, dotykając jego ręki. - Tak mi przykro z powodu tego, co się stało po przedstawieniu. Mam nadzieję, że to nie z mojej winy. - Gdzie tu twoja wina, Harry? Nigdy nie zrobiłeś niczego, co by mogło skłonić mojego ojca, żeby tak potraktował mamę.

- Ale nie jest tajemnicą, że twój ojciec nie chce, żebyśmy byli ze sobą, nawet na scenie. - Porozmawiajmy o tym jutro rano - szepnęła Emma. -Możemy pójść na długi spacer wśród wzgórz, gdzie będziemy sami i tylko pasące się bydło nas usłyszy. - Nie będę mógł się doczekać — powiedział Harry. Chciałby wziąć Emmę za rękę, ale patrzyło na nich zbyt wiele oczu. - Wy dwaj musicie być bardzo zmęczeni po tak wyczerpu jącej podróży — odezwała się lady Harvey. - Lepiej idźcie spać, zobaczymy się jutro przy śniadaniu. Harry nie chciał spać; pragnął zostać z Emmą i wypytać, czy się dowiedziała, dlaczego jej ojciec tak się sprzeciwia temu, żeby byli razem. Ale Giles od razu wstał, pocałował w policzek babkę i matkę i powiedział wszystkim dobranoc, więc Harry nie miał wyboru i musiał go naśladować. Pochylił się i pocałował Emmę w policzek, podziękował gospodarzowi za wspaniały wieczór i wyszedł za Gilesem z pokoju. Kiedy szli przez hol, Harry przystanął, żeby podziwiać obraz przedstawiający misę z owocami pędzla artysty o nazwisku Peploe, kiedy Emma wybiegła z salonu, zarzuciła mu ręce na szyję i delikatnie pocałowała w usta. Giles szedł dalej po schodach, jakby niczego nie zauważył, a Harry utkwił wzrok w drzwiach salonu. Emma odsunęła się od niego, kiedy usłyszała, że się otwierają. - Dobranoc, luby! Jeszcze raz dobranoc! - wyszeptała. -Smutek rozstania tak bardzo jest miły, że by dobranoc wciąż usta mówiły. - Sen na twe oczy, pokój w pierś niech spłynie; Obym był nimi w tej błogiej godzinie! - odpowiedział*.

* William Szekspir, Romeo i Julia, przeł. Leon Ulrich, PIW, Warszawa 1980.

- Dokąd się wybieracie? - spytała Elizabeth Barrington, wychodząc z pokoju śniadaniowego. - Powspinać się na Crag Cowen - odparła Emma. - Nie czekaj, bo możesz nas nigdy więcej nie zobaczyć. Matka Emmy się roześmiała. - To musicie się dobrze opatulić, bo na szkockim pogórzu nawet owce się zaziębiają. - Poczekała, aż zamkną się za nimi drzwi, i dodała: - Giles, twój dziadek życzy sobie widzieć nas u siebie w gabinecie o dziesiątej. - To zabrzmiało bardziej jak rozkaz niż prośba. - Tak, matko - powiedział Giles, zerknąwszy przez okno na Emmę i Harry'ego wędrujących ścieżką w stronę Crag Cowen. Uszli tylko kilka kroków, gdy Emma wzięła Harry'ego za rękę. Giles się uśmiechnął, kiedy skręcili i zniknęli za rzędem sosen. Zegar w holu zaczął wydzwaniać dziesiątą i Giles musiał szybko przemierzyć korytarz, żeby zdążyć do gabinetu dziadka przed ostatnim uderzeniem. Dziadek, babka i matka umilkli w chwili, gdy wszedł do pokoju. Najwyraźniej na niego czekali. - Usiądź, drogi chłopcze - poprosił dziadek. - Dziękuję, dziadku - powiedział Giles i usiadł na krześle pomiędzy matką i babką. - Myślę, że nasze spotkanie należałoby nazwać naradą wojenną - przemówił lord Harvey ze swojego skórzanego fotela z wysokim oparciem, jakby zwracał się do zgromadzenia rady nadzorczej. - Podzielę się z wami najnowszymi wiadomościami, a potem zdecydujemy, jak należy postąpić. Gilesowi pochlebiło, że dziadek uznał go za pełnoprawnego członka rady rodzinnej. - Wczoraj wieczorem zatelefonowałem do Waltera. Był zbulwersowany zachowaniem Hugona na przedstawieniu tak samo jak ja, kiedy Elizabeth mi o tym opowiedziała, chociaż musiałem go też poinformować, co się stało, kiedy wróciła do domu. Matka Gilesa schyliła głowę, ale nie przerywała ojcu. - Potem mu powiedziałem, że odbyłem długą rozmowę

z moją córką i że naszym zdaniem możliwe są tylko dwa wyjścia. Giles usiadł wygodniej, ale się nie odprężył. - Wyraźnie oświadczyłem Walterowi, że jeśli Elizabeth ma w ogóle myśleć o powrocie do Manor House, Hugo musi się zdobyć na kilka ustępstw. Po pierwsze, musi bezwzględnie przeprosić za swoje fatalne zachowanie. Babka Gilesa skinęła głową. - Po drugie, nigdy, powtarzam, nigdy więcej nie będzie nalegał, żeby Emmę zabrać z jej szkoły i w przyszłości poprze jej starania o miejsce w Oksfordzie. Bóg wie, jak trudno obecnie osiągnąć coś w życiu młodemu człowiekowi, ale dla kobiety to prawie niemożliwe. - A oto moje trzecie i najważniejsze żądanie i stanowczo to podkreśliłem: musi nam wszystkim wyjaśnić, dlaczego nadal tak skandalicznie traktuje Harry'ego Cliftona. Podejrzewam, że może to mieć coś wspólnego z tym, że wujek Harry'ego okradł Hugona. Grzechy ojca to inna sprawa, ale wujka... Nie przyjmuję do wiadomości tego, co często mówił Elizabeth, a mianowicie, że uważa, iż Clifton nie jest godzien zadawać się z jego dziećmi, bo jego ojciec był dokerem, a matka jest kelnerką. Może Hugo zapomniał, że mój dziadek był pracującym dorywczo urzędnikiem w firmie kupców winnych, natomiast jego własny dziadek skończył naukę, mając dwanaście lat, i zaczął pracować jako doker, tak jak ojciec młodego Cliftona, a na wypadek, gdyby ktoś zapomniał, ja jestem pierwszym lordem w tej rodzinie i nie można już być nowszym w tej sferze. Giles miał ochotę zaklaskać. - Otóż wszyscy zauważyliśmy - kontynuował swoją prze mowę lord Harvey - co czują do siebie Emma i Harry, co nie dziwi, gdyż są dwojgiem wyjątkowych młodych ludzi. Gdyby z czasem ich stosunki rozkwitły, nikt nie byłby bardziej za chwycony niż Wiktoria i ja. W tej sprawie Walter w pełni się ze mną zgadza. Giles się uśmiechnął. Podobała mu się myśl, że Harry mógł-

by należeć do rodziny, chociaż nie wierzył, żeby jego ojciec kiedykolwiek się na to zgodził. - Powiedziałem Walterowi - ciągnął dziadek - że jeśli Hugo nie spełni tych warunków, to Elizabeth nie będzie miała wybo ru, jak natychmiast wystąpić o rozwód. Będę też musiał zrezy gnować z członkostwa w radzie nadzorczej firmy Barringtona i ogłosić publicznie, dlaczego to robię. Giles posmutniał, bo wiedział, że w żadnej z rodzin nigdy nie było rozwodu. — Walter uprzejmie się zgodził, że odezwie się do mnie w najbliższych dniach po omówieniu sprawy z synem, ale po wiedział mi, że Hugo już obiecał, że przestanie pić, i że wydaje się szczerze skruszony. Pozwólcie, że na zakończenie przypo mnę, że jest to sprawa rodzinna i pod żadnym pozorem nie należy jej omawiać z nikim obcym. Powinniśmy mieć nadzie ję, że to tylko niefortunny incydent, który wkrótce zostanie zapomniany. Następnego ranka zatelefonował ojciec Gilesa i powiedział, że chce rozmawiać z synem. Gorąco przepraszał i zapewniał, jak mu przykro, że obwiniał Gilesa o coś, co było wyłącznie jego winą. Prosił syna, żeby zrobił wszystko, co możliwe, aby nakłonić matkę i Emmę do powrotu do Gloucestershire, tak aby wszyscy razem spędzili Boże Narodzenie w Manor House. Wyraził też nadzieję, że, jak sugerował teść, ten incydent zostanie szybko zapomniany. Nie wspomniał ani słowem o Har-rym Cliftonie.

41 Kiedy wysiedli z pociągu w Tempie Meads, Giles z matką czekali w samochodzie, podczas gdy Emma żegnała się z Harrym. — Dopiero co spędzili ze sobą dziewięć dni — zauważył Giles. - Czyżby zapomnieli, że jutro znów się zobaczą? — I pewno pojutrze - dodała jego matka. — Ale nie zapominaj, jakkolwiek nieprawdopodobne by się to wydawało, że tobie też może się to przytrafić pewnego dnia. Emma w końcu do nich dołączyła, ale kiedy ruszyli, wyglądała przez tylną szybę i machała do Harry'ego, dopóki nie znikł jej z oczu. Giles chciał już znaleźć się w domu i usłyszeć, co też mógł zrobić Harry, że ojciec tak okrutnie go traktował przez te wszystkie lata. Na pewno nie mogło to być nic gorszego niż podkradanie w szkolnym sklepiku czy umyślne oblanie egzaminu. Rozważał różne możliwości, ale żadna nie wydawała się realna. Teraz, jak miał nadzieję, wreszcie dowie się prawdy. Rzucił spojrzenie na matkę. Choć rzadko okazywała emocje, najwyraźniej była coraz bardziej wzburzona, im byli bliżej Chew Valley. Kiedy zajechali pod dom, ojciec Gilesa czekał u szczytu schodów, żeby ich przywitać; nie było śladu Jenkinsa. Natychmiast przeprosił Elizabeth i dzieci, a potem powiedział, że bardzo za nimi tęsknił. — Herbata jest podana w salonie - powiedział. - Proszę, dołączcie do mnie, jak tylko będziecie gotowi. Giles pierwszy zbiegł na dół i teraz siedział niespokojnie na krześle naprzeciwko ojca. Kiedy czekali na matkę i Emmę, ojciec ograniczył się do spytania Gilesa, jak mu się podobało w Szkocji, i do wyjaśnienia, że babcia zabrała Grace do Bristolu, żeby jej kupić szkolny mundurek. W ogóle nie wspomniał

o Harrym. Gdy kilka minut później matka i siostra Gilesa weszły do pokoju, ojciec natychmiast wstał, a gdy usiadły, nalał wszystkim herbaty. Widać nie chciał, żeby któryś ze służących podsłuchał, co zamierza wyjawić. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, ojciec Gilesa usiadł na brzeżku krzesła i odezwał się cichym głosem: - Pozwólcie, że na początek powiem wam wszystkim troj gu, że moje zachowanie tego wieczoru, który wszyscy nazwali triumfem Emmy, było niedopuszczalne. To, że twój ojciec, Emmo, nie był obecny, kiedy wywoływano cię przed kurty nę, było wystarczająco przykre - powiedział, spoglądając na córkę - ale sposób, w jaki odniosłem się do twojej matki, kie dy wróciłyście wieczorem do domu, był niewybaczalny i zdaję sobie sprawę, że musi minąć trochę czasu, zanim ta głęboka rana się zagoi. Hugo Barrington ukrył głowę w dłoniach i Giles spostrzegł, że drży. W końcu się uspokoił. - Każde z was z różnych powodów pytało mnie, dlaczego od lat tak źle traktuję Harry'ego Cliftona. Jest prawdą, że nie mogę znieść jego obecności, ale to wyłącznie moja wina. Gdy poznacie powód, być może to zrozumiecie, a niewykluczone, że będziecie mi współczuć. Giles rzucił spojrzenie na matkę, która siedziała sztywno w fotelu. Nie można było odgadnąć, co czuje. - Wiele lat temu - ciągnął Barrington - kiedy świeżo zo stałem dyrektorem naczelnym firmy, przekonałem radę nad zorczą, mimo zastrzeżeń ojca, że powinniśmy rozszerzyć dzia łalność i zająć się budową statków. Podpisałem umowę z firmą kanadyjską na budowę statku handlowego o nazwie Liść klo nu. Okazało się to nie tylko katastrofą finansową dla naszego przedsiębiorstwa, ale i moją osobistą klęską, z której nigdy do końca się nie podniosłem i wątpię, czy kiedykolwiek to mi się uda. Pozwólcie, że wyjaśnię. Pewnego popołudnia wtargnął do mojego biura doker, utrzymując, że jego kolega został uwięziony wewnątrz kadłuba i że

jeśli nie każę rozpruć statku, ten człowiek straci życie. Oczywiście natychmiast udałem się do doku, gdzie nadzorca robotników zapewnił mnie, że to nieprawda. Zażądałem jednak, żeby robotnicy odłożyli narzędzia, abyśmy mogli usłyszeć, czy z kadłuba dochodzi jakiś dźwięk. Czekałem przez dłuższy czas, ale ponieważ nic nie było słychać, kazałem wszystkim wrócić do pracy, ponieważ mieliśmy już kilkutygodniowe opóźnienie. Przypuszczałem, że ten doker zgłosi się następnego dnia na swoją zmianę. Ale nie pokazał się i nigdy więcej go nie widziano. Od tamtej pory sumienie mi przypomina o jego prawdopodobnej śmierci. - Umilkł, podniósł głowę i rzekł: - Ten człowiek nazywał się Arthur Clifton, a Harry jest jego jedynym synem. Emma wybuchnęła szlochem. - Chciałbym, żebyście spróbowali sobie wyobrazić, jeśli to możliwe, co przeżywam, ilekroć widzę tego młodego człowie ka, i co on by czuł, gdyby się kiedyś dowiedział, że mogę być odpowiedzialny za śmierć jego ojca. To, że Harry Clifton został najbliższym przyjacielem Gilesa i zakochał się w naszej córce, to czysta grecka tragedia. Znowu ukrył twarz w dłoniach i przez pewien czas się nie odzywał. Kiedy w końcu spojrzał na nich, powiedział: - Jeśli chcecie zadać mi jakieś pytania, postaram się jak najlepiej na nie odpowiedzieć. Giles poczekał, aż pierwsza odezwie się matka: - Czy ty posłałeś niewinnego człowieka do więzienia za przestępstwo, którego nie popełnił? - zapytała cicho Elizabeth. - Nie, moja droga — odparł Barrington. - Mam nadzieję, że na tyle mnie znasz, żeby wiedzieć, że jestem niezdolny do czegoś takiego. Stan Tancock to pospolity złodziejaszek, który włamał się do mojego biura i mnie obrabował. Ponieważ był szwagrem Arthura Cliftona, a nie z innego powodu, przywróciłem go do dawnej pracy, kiedy wyszedł z więzienia. Elizabeth pierwszy raz się uśmiechnęła. - Ojcze, mógłbym cię o coś spytać? - odezwał się Giles.

- Tak, oczywiście. - Czy kazałeś Harry'ego i mnie śledzić, kiedy jechaliśmy do Szkocji? - Tak, Giles. Rozpaczliwie pragnąłem się dowiedzieć, gdzie jest twoja matka i Emma, żeby je przeprosić za swoje haniebne zachowanie. Proszę, przebacz mi. Cała trójka spojrzała teraz na Emmę, która do tej pory nic nie mówiła. Kiedy się odezwała, jej słowa zaskoczyły wszystkich: - Musisz powiedzieć Harry'emu to wszystko, co nam mówiłeś - wyszeptała - i jeżeli zechce ci przebaczyć, powinieneś przyjąć go do naszej rodziny. - Z przyjemnością to zrobię, kochanie, chociaż byłoby zrozumiałe, gdyby nigdy nie chciał się do mnie odezwać. Ale nie mogę wyznać mu prawdy o tym, co się stało z jego ojcem. - Dlaczego? — spytała Emma. - Ponieważ matka Harry'ego wyraźnie dała do zrozumienia, że nie chce, aby on się dowiedział, jak umarł jego ojciec, gdyż został wychowany w przekonaniu, że to był dzielny człowiek, który zginął na wojnie. Aż do tej chwili dotrzymywałem obietnicy, że nigdy nie wyjawię nikomu, co się wydarzyło w tamtym strasznym dniu. Elizabeth Barrington wstała, podeszła do męża i delikatnie go pocałowała. Barrington wybuchnął płaczem. Po chwili Giles podszedł do rodziców i objął ojca ramieniem. Emma nie ruszyła się z miejsca.

42 - Czy twoja matka zawsze była taka urodziwa? Czy to ja po prostu się starzeję? — spytał Giles. - Nie mam pojęcia - przyznał Harry. - Mogę tylko powiedzieć, że twoja matka jest zawsze taka elegancka. - Bardzo ją kocham, ale przy twojej mamie wygląda przed-potopowo - stwierdził Giles, kiedy Elizabeth Barrington z parasolką w jednej ręce i torebką w drugiej podeszła do nich. Giles, jak każdy inny chłopiec, ze strachem oczekiwał, w jakim stroju wystąpi jego matka. Jeżeli chodziło o dobór kapeluszy, to było jeszcze gorzej niż w Ascot; każda matka i córka starała się zakasować inne kobiety. Harry przyjrzał się uważniej swojej matce, która gawędziła z doktorem Pagetem. Musiał przyznać, że przyciągała więcej spojrzeń niż większos'ć innych matek, co go trochę krępowało. Był jednak zadowolony, że już nie przytłaczają jej kłopoty finansowe, i przypuszczał, że mężczyzna, który stoi po jej prawej stronie, ma z tym coś wspólnego. Wprawdzie był wdzięczny panu Atkinsowi, ale nie podobał mu się pomysł, żeby został jego ojczymem. Może pan Barrington zbyt gorliwie strzegł dawniej córki, ale Harry nie mógł zaprzeczyć, że on podobne odczucia żywi wobec swojej matki. Ostatnio mu powiedziała, że pan Frampton jest tak zadowolony z jej pracy, że awansował ją na kierowniczkę nocnego zespołu i dał jej następną podwyżkę. Harry nie musiał już czekać, aż jego spodnie będą za krótkie, żeby dostać nowe. Był jednak zaskoczony, kiedy matka ani słowem nie wspomniała o kosztach jego wycieczki do Rzymu z kółkiem miłośników sztuki. - Jak miło cię widzieć, Harry, w tak szczęśliwym dla ciebie dniu - powiedziała pani Barrington. - Dwie nagrody, o ile do brze pamiętam. Tylko mi przykro, że Emma nie może podzielać

twojej radości, ale, jak powiedziała panna Webb, jej uczennica nie powinna się zwalniać z lekcji z okazji uroczystości rozdawania nagród w innym liceum, nawet jeżeli jej brat jest tam kapitanem szkoły. Podszedł do nich pan Barrington i Giles pilnie obserwował, jak wita się z Harrym. Nadal rzucał się w oczy jego chłód, ale trudno było zaprzeczyć, że stara się go ukryć. - To kiedy się spodziewasz wiadomości z Oksfordu, Harry? - spytał. - W przyszłym tygodniu, proszę pana. - Jestem przekonany, że zaproponują ci miejsce, ale podejrzewam, że Gilesowi nie pójdzie tak łatwo. - Proszę nie zapominać, że on też miał chwile triumfu. - Nie pamiętam - rzuciła pani Barrington. - Harry chyba miał na myśli sto punktów, jakie zdobyłem na stadionie Lorda. - To godne podziwu, ale nie wyobrażam sobie, żeby pomogło ci się dostać do Oksfordu - powiedział pan Barrington. - Zgodziłbym się z tobą, papo, gdyby nie to, że profesor historii siedział wtedy obok prezesa Marylebone Cricket Club. Śmiech, jaki wybuchł po tych słowach, utonął w dźwięku bijących dzwonów. Chłopcy prędko ruszyli w stronę gmachu wielkiej auli, a kilka kroków za nimi postępowali posłusznie rodzice. Giles i Harry zajęli miejsca w trzech pierwszych rzędach między.starostami i zdobywcami nagród. - Pamiętasz nasz pierwszy dzień w Szkole Świętego Bedy, kiedy wszyscy siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, trzęsąc się ze strachu przed doktorem Oakshottem? - zagadnął Harry. - Ja się nigdy nie bałem starego dyra - odparł Giles. - Tak, ty się go nie bałeś - zgodził się Harry. - Ale pamiętam, że gdy pierwszego ranka zeszliśmy na śniadanie, wylizałeś miskę po owsiance. - A ja pamiętam, że przysiągłeś, że nigdy o tym nie wspomnisz - szepnął Harry. - Obiecuję, że nigdy więcej tego nie zrobię - odpowiedział

głośno Giles. — Jak się nazywał ten łobuz, który spuścił ci manto w pierwszą noc? - Fisher — rzekł Harry. — To była druga noc. - Ciekawe, co on teraz robi? - Prawdopodobnie kieruje nazistowskim obozem młodzieżowym. - To wystarczający powód, żeby iść na wojnę — skomentował Giles, gdy tymczasem wszyscy wstali, żeby powitać prezesa i członków zarządu. Sznur szykownie ubranych mężczyzn wolno posuwał się przejściem ku scenie. Ostatni usiadł pan Barton, dyrektor szkoły, ale przedtem zaprowadził gościa honorowego na miejsce w środku pierwszego rzędu. Kiedy wszyscy się usadowili, dyrektor wstał, żeby przywitać rodziców i gości, a potem przedstawił doroczne szkolne sprawozdanie. Zaczął od tego, że nazwał rok 1938 dobrym rokiem i przez następne dwadzieścia minut rozwijał tę tezę, omawiając szczegółowo osiągnięcia szkoły w dziedzinie nauki i sportu. Na koniec zaprosił wielce szanownego posła Winstona Churchilla, kanclerza Uniwersytetu Bristolskiego i deputowanego z okręgu Epping, żeby wygłosił przemówienie i wręczył nagrody. Pan Churchill powoli wstał i przez pewien czas spoglądał na zgromadzonych, a potem przemówił: - Są tacy goście honorowi, którzy zaczynają swoją mowę od poinformowania publiczności, że kiedy chodzili do szkoły, nigdy nie dostali żadnej nagrody i prawdę mówiąc, zawsze byli ostatni w klasie. Ja nie mogę tak twierdzić: wprawdzie nigdy nie zdobyłem żadnej nagrody, ale przynajmniej nigdy nie by łem ostatni w klasie. Byłem przedostatni. Chłopcy ryknęli z uciechy i zaczęli klaskać, nauczyciele się uśmiechali. Tylko Deakins siedział nieporuszony. Gdy ucichł śmiech, Churchill zmarszczył brwi. - Nasz naród stoi dziś przed jednym z tych wielkich mo mentów w historii, kiedy Brytyjczycy jeszcze raz mogą zostać poproszeni, żeby zdecydować o losie wolnego świata. Wielu

obecnych w tej sali... - ściszył głos i skupił uwagę na rzędach siedzących przed nim chłopców, ani razu nie spoglądając w stronę rodziców. - Ci z nas, którzy przeżyli Wielką Wojnę, nigdy nie zapomną tragicznych strat ludzkich, poniesionych przez naród, i skutków, jakie to miało dla całego pokolenia. Z dwudziestu chłopaków z mojej klasy w Harrow, którzy poszli na front, tylko trzech dożyło chwili wyborów. Oby ten, który wygłosi tu mowę za dwadzies'cia lat, nie musiał nazywać Wielkiej Wojny z jej barbarzyńskimi i niepotrzebnymi stratami p i e r w s z ą wojną światową. Z tą nadzieją życzę wam wszystkim długiego i udanego życia. Giles znalazł się wśród pierwszych, którzy wstali i zgotowali gościowi honorowemu owację na stojąco. Czuł, że jeśli Brytania nie będzie miała wyboru i przystąpi do wojny, ten człowiek powinien zająć miejsce Neville'a Chamberlaina i zostać premierem. Kiedy kilka minut później wszyscy usiedli, dyrektor poprosił pana Churchilla o rozdanie nagród. Giles i Harry zaczęli bić brawo, kiedy pan Barton nie tylko ogłosił Deakinsa uczniem roku, ale też powiedział: - Dzisiaj rano dostałem telegram od dziekana Kolegium Balliola w Oksfordzie z wiadomością, że Deakins dostał spe cjalne stypendium na studia filologii klasycznej. Może powi nienem dodać, że jest on pierwszym uczniem, który otrzymał to wyróżnienie w liczącej czterysta lat historii szkoły. Giles i Harry natychmiast poderwali się z miejsc, kiedy tyczkowaty, wysoki chłopak w wypukłych, grubych okularach, w garniturze, który wisiał na nim jak na wieszaku, wolno torował sobie drogę ku scenie. Pan Deakins miał ochotę podskoczyć i sfotografować syna odbierającego nagrodę z rąk pana Churchilla, ale się powstrzymał, bo bał się, że to będzie źle widziane. Harry emu zgotowano gorące przyjęcie, kiedy odbierał nagrodę za język angielski oraz szkolną nagrodę teatralną. Dyrektor dodał: - Nikt z nas nie zapomni jego występu w roli Romea. Miej my nadzieję, że Harry znajdzie się wśród tych, którzy w przy-

szłym tygodniu dostaną telegram informujący o przyjęciu na studia w Oksfordzie. - Nie wstąpiłem na uniwersytet - szepnął Churchill, wręczając Harry'emu nagrodę. - Bardzo tego żałuję. Miejmy nadzieję, że dostaniesz ten telegram, Clifton. Życzę szczęścia. - Dziękuję panu - powiedział Harry. Ale największe brawa w tym dniu dostał Giles Barrington, kiedy wszedł na scenę, żeby przyjąć nagrodę dyrektora szkoły dla kapitana szkoły i kapitana drużyny krykieta. Ku zdumieniu gościa honorowego przewodniczący zarządu szkolnego zerwał się z miejsca i uścisnął dłoń Gilesowi, zanim ten zdążył podejść do pana Churchilla. - To mój wnuk, proszę pana - wyjaśnił z dumą sir Walter. Churchill uśmiechnął się, chwycił rękę Gilesa i podnosząc na niego wzrok, powiedział: - Pamiętaj, żeby służyć ojczyźnie tak chlubnie, jak spisy wałeś się w szkole. W tym momencie Giles dokładnie wiedział, co zrobi, jeżeli Brytania przystąpi do wojny. Kiedy uroczystość dobiegła końca, uczniowie, rodzice i nauczyciele wstali jak jeden mąż i zaśpiewali Carmen Bristoliense. Sit clarior, sit dignior, quoquot labuntur menses: Sit primus nobis hic decor, Sumus Bristolienses. Gdy wybrzmiała pieśń, dyrektor szkoły sprowadził gościa honorowego i swój personel ze sceny i powiódł ich do wyjścia na popołudniowe słońce. Po kilku chwilach wszyscy wylegli na trawnik, by dołączyć do tamtych przy podwieczorku. Szczególnie wokół trzech chłopców skupiło się grono życzliwych osób oraz stadko sióstr, które uznały, że Giles jest „strasznie fajny". - To najpiękniejszy dzień w moim życiu - powiedziała matka Harry ego, obejmując syna. - Wiem, jak się pani czuje - rzekł Old Jack, uścisnąwszy rękę Harry'emu. - Szkoda tylko, że panna Monday nie dożyła tej chwili, bo nie wątpię, że to też byłby najszczęśliwszy dzień jej życia.

Pan Holcombe stał z boku i cierpliwie czekał, żeby złożyć gratulacje. Harry przedstawił go kapitanowi Tarrantowi, nie zdając sobie sprawy, że są starymi przyjaciółmi. Kiedy przestała grać orkiestra i „odeszli kapitanowie i królowie"*, Giles, Harry i Deakins, już nie uczniowie, usiedli we trójkę na trawie i wspominali dawne wydarzenia. * Jak u Rudyarda Kiplinga w wierszu Hymn skruchy (przyp. tłum.).

43 W czwartek po południu uczeń z młodszej klasy przyniósł Harry'emu telegram. Giles i Deakins czekali cierpliwie, aż Harry go otworzy, ale on podał małą szarą kopertę Gilesowi. - Znów wyręcza się innymi - mruknął Giles, rozrywając kopertę. Nie mógł ukryć zdziwienia, kiedy przeczytał treść telegramu. - Nie udało ci się zdobyć pełnego stypendium - powiedział z niedowierzaniem. Harry opadł na krzesło. - Ale - dodał Giles i odczytał na głos telegram: - „Z przyjemnością przyznajemy panu niepełne stypendium na pokrycie kosztów studiów w Kolegium Brasenose w Oksfordzie. Serdeczne gratulacje. Szczegóły podamy w najbliższych dniach. W.T.S. Stallybrass, kierownik wydziału". Nieźle, ale widać nie dorównujesz klasą Deakinsowi. - A ty jaką klasę reprezentujesz? - spytał Harry, natychmiast żałując tych słów. - Jeden będzie żył ze stypendium, drugi z tego, co mu dadzą, ale nie do ręki, a trzeci z tego, co ma w kieszeni - powiedział Giles, ignorując słowa przyjaciela. W tym dniu telegramy doręczono jedenastu kandydatom z Liceum Bristolskiego, ale żaden nie był zaadresowany do Gilesa Barringtona. - Powinieneś zawiadomić matkę - powiedział Giles, kiedy szli do jadalni na kolację. - Pewno nie spała przez cały tydzień, tylko się zamartwiała. - Za późno - odparł Harry, spojrzawszy na zegarek. - Już wyszła do pracy. Będę mógł jej powiedzieć dopiero jutro rano. - A może byśmy sprawili jej niespodziankę i wybrali się do hotelu? - zaproponował Giles. - Nie mogę tego zrobić. Uznałaby, że to niezgodne z zasadami przeszkadzać jej w pracy, a ja uważam, że nie powinienem

robić wyjątku, nawet z takiej okazji - odparł Harry, triumfalnie machając telegramem. - Ale czy nie sądzisz, że ma prawo wiedzieć? - upierał się Giles. - W końcu poświęciła wszystko, żeby ci to umożliwić. Naprawdę, gdyby przyjęli mnie do Oksfordu, tobym prze szkodził mamie, nawet gdyby akurat wygłaszała przemówienie w Związku Matek. Zgadzasz się, Deakins? Deakins zdjął okulary i zaczął je czyścić chusteczką do nosa, co zawsze znaczyło, że się namyśla. - Ja bym zapytał Pageta i jeżeli on się nie sprzeciwi... - Dobry pomysł - rzekł Giles. - Chodźmy do Pageta. - Idziesz z nami, Deakins? - spytał Harry, ale spostrzegł, że okulary Deakinsa wróciły na czubek jego nosa, co znaczyło, że znalazł się w innym świecie. - Moje gratulacje - powiedział doktor Paget, przeczytawszy telegram. - I w pełni zasłużone, jeżeli mogę tak powiedzieć. - Dziękuję panu - rzekł Harry. - A czy mógłbym pójść do hotelu Royal, żeby podzielić się z matką tą nowiną? - Nie mam nic przeciwko temu, Clifton. - Mogę się z nim przejść? - zagadnął niewinnie Giles. - Tak, możesz, Barrington - zgodził się Paget po chwili wahania. - Ale niech ci nie wpadnie do głowy napić się czegoś albo zapalić papierosa, jak będziesz w hotelu. - Nawet kieliszka szampana? - Nie, Barrington, nawet cydru - powiedział Paget kategorycznym tonem. Kiedy dwaj młodzi mężczyźni wyszli za szkolną bramę, minęli latarnika, który stał na rowerze i sięgał w górę, żeby zapalić uliczną latarnię. Gawędzili o letnich wakacjach, kiedy Harry pierwszy raz dołączy do rodziny Gilesa w Toskanii, i uzgodnili, że wrócą w porę, żeby zobaczyć grę Australijczyków przeciwko reprezentacji Gloucestershire na jej własnym boisku. Omawiali też możliwość, a według Harry'ego prawdopodobieństwo, wypowiedzenia wojny, skoro wszystkim wydano maski przeciwgazowe. Ale żaden nie poruszał tematu, który ich nurtował: czy

Giles dołączy w sierpniu do Harry'ego i Deakinsa w Oksfordzie. Kiedy podeszli do hotelu, Harry'ego znów ogarnęły wątpliwości, czy powinien przeszkadzać matce w pracy, ale Giles już wparował do środka przez obrotowe drzwi i stał we foyer, czekając na niego. - To zajmie tylko dwie minuty - powiedział, kiedy Harry stanął przy nim. - Przekaż jej tylko dobrą nowinę i wracamy do szkoły. Harry skinął głową. Giles zapytał portiera, gdzie jest Sala Palmowa, a ten skierował ich na wyższy poziom na drugim końcu foyer. Pokonawszy kilka stopni, Giles podszedł do recepcji i zniżając głos, spytał siedzącą tam dziewczynę: - Czy moglibyśmy zamienić słowo z panią Clifton? - Z panią Clifton? — powtórzyła dziewczyna. — Czy ona zarezerwowała stolik? — Przesunęła palcem po spisie. - Nie, ona tu pracuje - odparł Giles. - Och, ja tu jestem nowa - powiedziała dziewczyna - ale spytam jedną z kelnerek. One na pewno wiedzą. - Dziękuję. Harry został na najniższym stopniu i szukał wzrokiem matki. - Hattie - zagadnęła recepcjonistka przechodzącą kelnerkę. Czy pani Clifton tu pracuje? - Nie, już nie - padła odpowiedź. - Odeszła dwa lata temu. Od tej pory w ogóle się nie odezwała. - To jakaś pomyłka — powiedział Harry, wbiegając po schodach i stając obok przyjaciela. - Wie pani, gdzie możemy ją znaleźć? - zapytał Giles cicho. - Nie - odparła Hattie. - Ale może pan pogadać z Dou-giem, nocnym portierem. On tu jest od zawsze. - Dziękuję - powiedział Giles i zwrócił się do Harry'e-go: Musi być jakieś proste wytłumaczenie, ale gdybyś wolał to zostawić... - Nie, zobaczmy, czy Doug wie, gdzie ona jest.

Giles ruszył wolnym krokiem w stronę dyżurki portiera, dając Harry emu dość czasu na zmianę decyzji, ale przyjaciel nie odezwał się ani słowem. - Pan Doug? — spytał Giles mężczyznę w wypłowiałym niebieskim surducie z guzikami, które zdążyły stracić połysk. - Tak, proszę pana. W czym mogę pomóc? - Szukamy pani Clifton. - Maisie już tutaj nie pracuje. Musiała odejść co najmniej dwa lata temu. - Wie pan, gdzie teraz pracuje? - Nie mam pojęcia, proszę pana. Giles wyjął portfel, wyciągnął półkoronówkę i położył na kontuarze. Portier przyjrzał się monecie, po czym się odezwał: - Możliwe, że ją znajdziecie w nocnym klubie „U Eddiego". - Eddiego Atkinsa? - zagadnął Harry. - Chyba tak, proszę pana. - Hm, to tłumaczy całą sprawę - orzekł Harry. - A gdzie jest ten nocny klub? - Na Welsh Back, proszę pana - odrzekł portier, chowając do kieszeni półkoronówkę. Harry wyszedł w milczeniu z hotelu i wskoczył do czekającej taksówki. Giles usiadł obok niego. - Nie uważasz, że powinniśmy wracać do szkoły? - spytał, spojrzawszy na zegarek. - Zawsze możesz powiedzieć o tym matce rano. Harry potrząsnął głową. - Przecież to ty powiedziałeś, że przeszkodziłbyś matce, na wet gdyby przemawiała na zebraniu Związku Matek - przypo mniał przyjacielowi. - Nocny klub „U Eddiego", Welsh Back, proszę - polecił zdecydowanie taksówkarzowi. Harry nie odzywał się w trakcie krótkiej jazdy. Kiedy taksówka skręciła w ciemną uliczkę i zatrzymała się przed nocnym klubem, wysiadł i skierował się do wejścia. Uderzył pięścią w drzwi. Podniosła się klapka i dwoje oczu spojrzało na młodych mężczyzn.

- Wstęp kosztuje pięć szylingów od osoby - powiedział głos. Giles wcisnął w otwór banknot dziesięcioszylingowy. Drzwi natychmiast się otworzyły. Przyjaciele zeszli schodami oświetlonymi przyćmionym światłem do pomieszczenia w podziemiach. Giles spostrzegł ją najpierw i prędko się odwrócił, żeby wyjść, ale już było za późno. Harry wpatrywał się, skamieniały, w rząd dziewczyn siedzących na stołkach przy barze; jedne rozmawiały z mężczyznami, inne były same. Jedna z dziewczyn, w białej przejrzystej bluzce, krótkiej czarnej skórzanej spódniczce i w czarnych pończochach podeszła do nich i spytała: - Czym mogę panom służyć? Harry nie zareagował. Jego wzrok spoczął na kobiecie na drugim końcu baru, przysłuchującej się z uwagą starszemu mężczyźnie, który trzymał rękę na jej udzie. Oczy dziewczyny pobiegły za jego spojrzeniem. - Widzę, że umie pan docenić klasę - stwierdziła. - Ale Maisie jest wybredna i uprzedzam: ona nie jest tania. Harry się odwrócił, kilkoma susami sforsował schody, pchnął drzwi i wypadł na ulicę. Giles popędził za nim. Gdy Harry znalazł się na chodniku, padł na kolana, wstrząsany gwałtownymi torsjami. Giles ukląkł i objął przyjaciela ramieniem, usiłując go pocieszyć. Mężczyzna, który stał w cieniu po drugiej stronie ulicy, odwrócił się i odszedł, utykając.

EMMA BARRINGTON 1932-1939

44 Nigdy nie zapomnę, kiedy ujrzałam go pierwszy raz. Przybył na podwieczorek do Manor House na urodziny mojego brata. Był taki cichy i powściągliwy, że dziwiłam się, jak to możliwe, że jest najlepszym przyjacielem Gilesa. Ten drugi, Deakins, był naprawdę dziwny. Bez przerwy jadł i przez cały czas prawie się nie odzywał. A potem Harry coś powiedział; mówił cichym, łagodnym głosem, którego miało się ochotę słuchać. Przyjęcie urodzinowe było udane do chwili, kiedy ojciec wpadł do salonu, wtedy Harry już się prawie nie odzywał. Nigdy nie widziałam, żeby ojciec tak bezceremonialnie kogoś traktował, i nie mogłam zrozumieć, dlaczego w ten sposób odnosi się do obcego człowieka. Ale ojciec zachował się w sposób już całkiem niewytłumaczalny, gdy spytał Harry'ego, kiedy ma urodziny. Jak odpowiedź na takie niewinne pytanie mogła pociągnąć za sobą tak niesłychaną reakcję? Zaraz potem ojciec wstał i wyszedł z pokoju bez pożegnania z Gilesem i jego gośćmi. Widziałam, że mama była zakłopotana jego zachowaniem, chociaż nalała wszystkim po jeszcze jednej filiżance herbaty i udała, że nic nie zauważyła. Kilka minut później mój brat i jego dwaj przyjaciele wyszli, żeby wrócić do szkoły. On się odwrócił i uśmiechnął do mnie, lecz ja, jak mama, udałam, że tego nie widzę. Ale kiedy zamknęły się frontowe drzwi, stanęłam w oknie salonu i patrzyłam, dopóki samochód nie oddalił się podjazdem i nie zniknął. Wydawało mi się, że on wygląda przez tylne okno, ale nie byłam pewna. Po ich odjeździe mama poszła prosto do gabinetu ojca i usłyszałam podniesione głosy, co ostatnio zdarzało się coraz częściej. Kiedy wróciła, uśmiechnęła się do mnie, jakby nigdy nic. - Jak się nazywa najlepszy przyjaciel Gilesa? - zapytałam. - Harry Clifton - odparła.

Następnym razem zobaczyłam Harry'ego Cliftona na nabożeństwie adwentowym

połączonym

ze

śpiewaniem

kolęd

w

kościele

Najświętszej Marii Panny na Redcliffe. Śpiewał Miasteczko Betlejem i moja najlepsza przyjaciółka, Jessica Braithwaite, przygadała mi, że mdleję z zachwytu, jakby to był nowy Bing Cros-by. Nie chciało mi się zaprzeczać. Widziałam, jak on gawędzi z Gilesem po nabożeństwie, i miałam ochotę mu pogratulować, ale papa bardzo się spieszył do domu. Kiedy wychodziliśmy, widziałam, jak jego babcia go przytula. Byłam w kościele także tego wieczoru, kiedy w jego głosie dały się słyszeć pierwsze oznaki mutacji, ale wtedy nie rozumiałam, dlaczego tylu ludzi odwraca głowy, a niektórzy ze zgromadzonych zaczynają szeptać między sobą. Wiem tylko, że nigdy więcej nie słyszałam, żeby śpiewał. Kiedy na początku roku szkolnego Gilesa odwożono do szkoły, prosiłam mamę, żeby mnie zabrali, ale tylko dlatego, że chciałam zobaczyć Harry'ego. Jednak ojciec nie chciał o tym słyszeć i chociaż udało mi się popłakać szczerymi łzami, zostawili mnie na najwyższym stopniu schodów razem z moją młodszą siostrą Grace. Wiedziałam, że papa jest zły na Gilesa, że nie dostał się do Eton, czego wciąż nie rozumiem, bo mnóstwo chłopców głupszych od mojego brata zdało egzamin. Wydawało się, że mamie nie robi różnicy, do jakiej szkoły pójdzie Giles, ale ja się cieszyłam, że będzie uczęszczał do Liceum Bristolskiego, bo to znaczyło, że znów zobaczę Harry'ego. Musiałam go widzieć co najmniej kilkanaście razy w ciągu następnych trzech lat, ale on sobie tego nie przypominał, dopóki nie spotkaliśmy się w Rzymie. Całą rodziną przebywaliśmy tego lata w naszej willi w Toskanii, kiedy Giles odwołał mnie na bok i powiedział, że potrzebuje mojej rady. Robił tak tylko wtedy, kiedy czegoś chciał. Ale teraz to było coś, czego pragnęłam tak samo jak on. - Czego tym razem ode mnie oczekujesz? - spytałam. - Potrzebna mi jakaś wymówka, żeby pojechać jutro do Rzymu, bo mam się spotkać z Harrym - powiedział.

- Jakim Harrym? - zapytałam, udając obojętność. - Harrym Cliftonem, idiotko. Przyjechał z wycieczką szkolną do Rzymu i obiecałem mu, że się wyrwę i spędzę z nim dzień. Nie musiał mówić, że papa by się nie zgodził. - Musisz tylko spytać mamę, czy mogłaby cię zabrać na jeden dzień do Rzymu - tłumaczył Giles. - Ale ona będzie chciała wiedzieć po co. - Powiesz jej, że zawsze chciałaś zwiedzić Villa Borghese. - Dlaczego akurat Villa Borghese? - Bo tam będzie Harry jutro o dziesiątej rano. - A co, jeśli mama zechce mnie zabrać? To ci popsuje szyki. - Nie zechce. Rodzice jutro jedzą lunch z Hendersonami w Arezzo, więc się zaofiaruję, że będę twoim opiekunem. - A co za to dostanę? - zapytałam, bo nie chciałam, żeby Giles się połapał, jak bardzo chcę zobaczyć Harry'ego. - Mój gramofon - odparł. - Na własność czy tylko pożyczysz? Giles przez jakiś czas milczał. - Na zawsze - powiedział niechętnie. - Daj mi go od razu, bo potem zapomnisz - zażądałam. Ku mojemu zdziwieniu dał mi go. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, kiedy nazajutrz mama dała się nabrać na tę sztuczkę. Giles nie musiał nawet proponować, że się mną zaopiekuje, bo papa zażądał, żeby mi towarzyszył. Mój podstępny brat udał, że protestuje, ale w końcu uległ. Wstałam wcześnie następnego ranka i przez dłuższy czas zastanawiałam się, jak się ubrać. Musiałam wybrać coś skromnego, żeby nie wzbudzić podejrzeń matki, ale z drugiej strony zależało mi, żeby Harry zwrócił na mnie uwagę. W pociągu jadącym do Rzymu poszłam do ubikacji i włożyłam jedwabne pończochy mamy, a także lekko musnęłam usta szminką, tak żeby Giles nie zauważył. Gdy zameldowaliśmy się w hotelu, Giles od razu chciał wyruszyć do Villa Borghese. Ja też.

Kiedy wędrowaliśmy przez park, jakiś żołnierz się za mną obejrzał. To się zdarzyło pierwszy raz i czułam, że się rumienię. Ledwo weszliśmy do galerii, Giles wybrał się na poszukiwanie Harry'ego. Ja zostałam z tyłu, udając, że bardzo mnie interesują obrazy i posągi. Chciałam wejść efektownie. Gdy w końcu ich znalazłam, zobaczyłam, że Harry coś mówi do mojego brata, chociaż Giles nawet nie udawał, że go słucha, bo wpatrywał się jak urzeczony w przewodniczkę. Gdyby mnie spytał, tobym mu powiedziała, że nie ma szans. Ale starsi bracia rzadko słuchają sióstr, gdy chodzi o kobiety; poradziłabym mu, żeby zrobił jakąś uwagę na temat jej pantofelków, które naprawdę wzbudziły moją zazdrość. Mężczyźni myślą, że Włosi słyną tylko z projektowania samochodów. Wyjątkiem od reguły jest kapitan Tarrant, który wie, jak należy traktować kobietę. Mój brat mógłby się od niego dużo nauczyć. Giles po prostu uważał mnie za nietaktowną młodszą siostrzyczkę, przy czym sam nie bardzo rozumiał, co to takiego takt. Wybrałam odpowiedni moment, a potem podeszłam do nich i czekałam, aż Giles nas sobie przedstawi. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy Harry zaprosił mnie na kolację. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to że nie wzięłam ze sobą odpowiedniej wieczorowej sukienki. Przy kolacji odkryłam, że mój brat zapłacił Harry'emu tysiąc lirów, żeby się mną zajął, ale on odmówił i zgodził się dopiero wtedy, gdy Giles ofiarował mu płytę Caru-sa. Powiedziałam Harry'emu, że on ma płytę, a ja gramofon. Ale on nie skojarzył. Gdy w drodze powrotnej do hotelu przechodziliśmy przez ulicę, pierwszy raz wziął mnie za rękę, a ja nie odebrałam mu jej, kiedy dotarliśmy na drugą stronę. Domyśliłam się, że Harry pierwszy raz trzyma dziewczynę za rękę, bo był tak spięty, że się spocił. Próbowałam delikatnie go zachęcić, żeby mnie pocałował, ale gdy przyszliśmy do mojego hotelu, uścisnął mi dłoń i powiedział dobranoc jak staremu kumplowi. Napomknęłam, że możemy znowu się spotkać, gdy wrócimy do Bristolu. Tym razem żywiej zareagował i nawet zasugerował bardzo romantyczne miejsce

na następną randkę: główną miejską bibliotekę. Wyjaśnił, że tam nigdy nie natkniemy się na Gilesa. Chętnie się zgodziłam. Tuż po dziesiątej Harry się pożegnał, a ja poszłam do swojego pokoju. Po kilku minutach usłyszałam, jak Giles otwiera drzwi swojej sypialni. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Jego wieczór z Cateriną z pewnością nie był wart płyt i gramofonu. Gdy dwa tygodnie później rodzina wróciła do Chew Valley, na stole w holu czekały na mnie trzy listy, wszystkie zaadresowane tym samym charakterem pisma. Nie wiem, czy ojciec to zauważył, a jeśli tak, to nie odezwał się ani słowem. W ciągu następnego miesiąca spędziliśmy z Harrym wiele szczęśliwych godzin w miejskiej bibliotece, nie budząc niczyich podejrzeń, zwłaszcza że Harry odkrył takie pomieszczenie, gdzie nikt, nawet Deakins, nie mógł nas znaleźć. Po rozpoczęciu nowego trymestru nie mogliśmy widywać się tak często i prędko sobie uświadomiłam, jak bardzo mi brakuje Harry'ego. Pisaliśmy do siebie co drugi dzień i usiłowaliśmy spędzić razem kilka godzin podczas weekendów. I tak mogłoby to trwać, gdyby mimowolnie nie wtrącił się doktor Paget. Pewnego sobotniego ranka, przy kawie u Carwardine'a, Harry, który już nabrał śmiałości, powiedział mi, że jego nauczyciel angielskiego nakłonił pannę Webb, żeby pozwoliła uczennicom wziąć udział w tegorocznym przedstawieniu w Liceum Bristol-skim. W ciągu trzech tygodni przed przesłuchaniami wyuczyłam się roli Julii. Biedny, niepodejrzewający niczego doktor Paget nie wierzył swojemu szczęściu. Próby nie tylko znaczyły, że mogliśmy spędzać ze sobą trzy dni w tygodniu, ale też stanowiły okazję do odgrywania ról młodych kochanków. Kiedy na premierze kurtyna poszła w górę, myśmy już nie grali. Dwa pierwsze przedstawienia były tak udane, że nie mogłam się doczekać, kiedy rodzice przyjdą na ostatni wieczór, chociaż nie powiedziałam ojcu, że gram Julię, bo chciałam mu sprawić niespodziankę. Niedługo po moim pierwszym wejściu usłyszałam, że ktoś z hałasem opuszcza widownię. To mnie rozproszy-

ło, ale ponieważ doktor Paget kilka razy nam mówił, żeby nie patrzeć na audytorium, bo wtedy czar pryska, więc nie miałam pojęcia kto to taki. Modliłam się, żeby nie ojciec, ale kiedy po przedstawieniu nie przyszedł za kulisy, wiedziałam, że moja modlitwa nie została wysłuchana. Co gorsza, byłam przekonana, że ten ostentacyjny gest wymierzony był w Harry'ego, chociaż wciąż nie wiedziałam czemu. Gdy wieczorem wróciliśmy do domu, Giles i ja siedzieliśmy na schodach i słuchaliśmy, jak rodzice znowu się kłócą. Ale tym razem było inaczej, bo nigdy nie słyszałam, żeby ojciec tak impertynencko odnosił się do mamy. Nie mogłam tego znieść, więc poszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi na klucz. Leżałam na łóżku i myślałam o Harrym, gdy usłyszałam delikatne pukanie do drzwi. To była mama, która wcale nie starała się ukryć, że płakała. Powiedziała, żebym spakowała małą walizkę, bo zaraz wyjeżdżamy. Pojechałyśmy taksówką na stację i zdążyłyśmy złapać pierwszy poranny pociąg do Londynu. Podczas jazdy napisałam do Harry'ego, żeby wiedział, co się stało i jak może się ze mną skontaktować. Zanim się przesiadłyśmy na pociąg do Edynburga, wrzuciłam list do skrzynki na stacji King's Cross. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy następnego wieczoru Harry i mój brat zjawili się w Zamku Mulgelrie, akurat w porze kolacji. Spędziliśmy razem dziewięć niespodziewanych, wspaniałych dni w Szkocji. Nie miałam ochoty wracać do Chew Valley, mimo że ojciec zatelefonował i szczerze przepraszał za swoje zachowanie w wieczór przedstawienia. Wiedziałam jednak, że w końcu będziemy musieli wrócić do domu. Na jednym ze wspólnych długich porannych spacerów obiecałam Harry'emu, że postaram się dowiedzieć, dlaczego ojciec jest tak wrogo do niego nastawiony. Kiedy wróciliśmy do Manor House, papa był nadzwyczaj pojednawczy. Starał się wytłumaczyć, dlaczego przez lata tak źle traktował Harry'ego, i wydawało się, że mama i Giles zaakceptowali jego słowa. Ale ja nie byłam przekonana, że wyznał całą prawdę.

Sprawę komplikował fakt, że papa zabronił mi mówić Har-ry'emu, jak umarł jego ojciec, ponieważ matka Harry'ego stanowczo obstawała przy zachowaniu tajemnicy. Czułam, że pani Clifton dobrze wie, dlaczego ojciec nie zgadza się na mój związek z Harrym, chociaż ja miałabym ochotę im obojgu powiedzieć, że nic i nikt nas nie rozdzieli. Nagle sprawy przybrały taki obrót, jakiego nigdy nie mogłabym przewidzieć. Tak samo niecierpliwie jak Harry czekałam na wiadomość, czy dostał się na studia w Oksfordzie, i umówiliśmy się rano, po nadejściu telegramu powiadamiającego o wyniku, na spotkanie przed biblioteką. Spóźniłam się kilka minut tego piątkowego ranka i gdy ujrzałam Harry'ego, jak siedzi na górnym stopniu z głową ukrytą w dłoniach, wiedziałam, że jest źle.

45 Harry poderwał się, gdy ujrzał Emmę, i porwał ją w ramiona. Trzymał ją i nie puszczał, czego nigdy dotąd nie robił w miejscu publicznym. To ją utwierdziło w przekonaniu, że dostał złą wiadomość. Nie zamienili słowa, tylko on wziął ją za rękę, wprowadził do budynku, a potem powiódł w dół krętymi drewnianymi schodami i długim ceglanym korytarzem aż do drzwi z napisem „Starodruki". Zajrzał do środka, żeby się upewnić, czy nikt nie odkrył ich kryjówki. Usiedli naprzeciwko siebie przy stoliku, gdzie spędzili na nauce tyle godzin w zeszłym roku. Harry drżał, ale powodem nie było przejmujące zimno panujące w pozbawionym okien pomieszczeniu, o ścianach zastawionych półkami pełnymi oprawnych w skórę, zakurzonych tomów, niektórych nieotwie-ranych od lat. Z czasem staną się prawdziwymi starodrukami. Minęło trochę czasu, zanim Harry się odezwał: - Czy jest coś, co mógłbym powiedzieć albo zrobić, a co sprawiłoby, że przestałabyś mnie kochać? - Nie, najdroższy - odrzekła Emma. - Absolutnie nic. - Dowiedziałem się, dlaczego twój ojciec tak się upierał, żeby nas rozdzielić. - Ja już wiem — powiedziała Emma, lekko pochyliwszy głowę - i zapewniam cię, że to nie robi żadnej różnicy. - Skąd możesz wiedzieć? - Ojciec powiedział nam tego dnia, kiedy wróciliśmy ze Szkocji, ale zobowiązał nas do dochowania tajemnicy. - Powiedział wam, że moja matka jest prostytutką? Emma osłupiała. Dopiero po chwili ochłonęła na tyle, żeby móc odpowiedzieć:

- Nie, tego nie powiedział - wyrzuciła z siebie. - Jak możesz mówić coś tak okrutnego? - Bo to prawda. Moja matka od dwóch lat nie pracuje w hotelu Royal, jak myślałem, tylko w nocnym klubie „U Eddiego". - To nie czyni z niej prostytutki - zauważyła Emma. - Mężczyzna, który siedział przy barze ze szklaneczką whisky w jednej ręce, drugą trzymał na jej udzie, nie spodziewał się podniecającej konwersacji. Emma przechyliła się przez stolik i delikatnie dotknęła policzka Harry'ego. - Przykro mi, kochanie, ale to nie zmienia i nigdy nie zmie ni moich uczuć do ciebie - powiedziała. Harry uśmiechnął się z przymusem, a Emma milczała, wiedząc, że za chwilę padnie nieuniknione pytanie. - Skoro nie to było tajemnicą, której dochowania żądał twój ojciec - zaczął, nagle znów poważny - to co on powiedział? Teraz z kolei Emma ukryła twarz w dłoniach, świadoma, że Harry nie pozostawił jej wyboru i musi mu wyznać prawdę. Podobnie jak matka, nie umiała udawać. - Co on powiedział? - powtórzył z naciskiem Harry. Emma uchwyciła się krawędzi stołu, usiłując się opanować. W końcu zebrała siły i spojrzała na Harry'ego. Mimo że był oddalony zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów, wydawał się bardzo daleki. - Muszę cię spytać o to samo, o co ty mnie spytałeś - po wiedziała Emma. - Czy jest coś, co mogłabym powiedzieć albo zrobić, co by sprawiło, że przestałbyś mnie kochać? Harry pochylił się nad stołem i ujął jej dłoń. - Oczywiście, że nie - zapewnił. - Twój ojciec nie zginął na wojnie - powiedziała cicho. -I prawdopodobnie to mój ojciec jest odpowiedzialny za jego śmierć. Chwyciła mocno jego rękę i wyjawiła mu wszystko, co wyznał jej ojciec w dniu, kiedy wrócili ze Szkocji. Gdy skończyła, Harry był oszołomiony i nie mógł mówić.

Usiłował wstać, ale nogi ugięły się pod nim jak pod bokserem, który dostał o jeden cios za dużo, i opadł na krzesło. - Od jakiegoś czasu wiedziałem, że mój ojciec nie mógł zginąć na wojnie - wyznał cicho - ale wciąż nie rozumiem, dlaczego matka zataiła przede mną prawdę. - A teraz, kiedy poznałeś prawdę - rzuciła Emma, powstrzymując łzy - zrozumiem, jeżeli będziesz chciał ze mną zerwać po tym wszystkim, co przeszła twoja rodzina przez mojego ojca. - To nie twoja wina - powiedział Harry. - Ale jemu nigdy nie przebaczę. - I po chwili dodał: — I nie będę mógł spojrzeć mu w twarz, kiedy pozna prawdę o mojej matce. - Nie musi jej poznać - zapewniła Emma, znowu ujmując jego rękę. - Zachowamy to dla siebie. - To już niemożliwe - rzekł Harry. - Dlaczego? - Bo Giles widział człowieka, który nas śledził w drodze do Edynburga. Stał w bramie naprzeciwko klubu nocnego. - Więc to mój ojciec się prostytuuje — powiedziała Emma — bo nie dość, że znów nas okłamał, to jeszcze złamał przyrzeczenie. - Jak to? - Obiecał Gilesowi, że ten człowiek nigdy więcej nie będzie go śledził. - On nie interesował się Gilesem - powiedział Harry. -Myślę, że śledził moją matkę. - Ale dlaczego? - Bo twój ojciec sądził, że jeśli zdoła udowodnić, jak moja matka zarabia na życie, to mnie rzucisz. - Jak słabo on zna własną córkę - westchnęła Emma. - Teraz jestem jeszcze bardziej zdeterminowana i nie pozwolę, żeby coś nas rozdzieliło. I na pewno wbrew niemu będę podziwiać twoją matkę jeszcze bardziej niż przedtem. - Jak to? - zdumiał się Harry. - Pracuje jako kelnerka, żeby utrzymać rodzinę, zostaje

właścicielką herbaciarni, a kiedy zostają po niej zgliszcza, jest oskarżona o podpalenie, ale się nie poddaje, bo wie, że jest niewinna. Znajduje inną pracę w hotelu Royal, a kiedy ją wyrzucają, wciąż nie daje za wygraną. Otrzymuje czek na sześćset funtów i przez moment wierzy, że to rozwiązuje wszystkie jej problemy, po czym się dowiaduje, że w rzeczywistości nie ma ani pensa, i to wtedy, kiedy potrzebuje pieniędzy, żebyś ty mógł się dalej uczyć. W rozpaczy decyduje się... - Ale ja bym nie chciał, żeby ona... - Ona to wiedziała, Harry, ale mimo to uważała, że warto się poświęcić. Znowu nastąpiło długie milczenie. - O, mój Boże - westchnął Harry. - Jak ja mogłem źle o niej myśleć? - Spojrzał na Emmę. — Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła. - Wszystko, co zechcesz. - Czy możesz zobaczyć się z moją matką? Użyj jakiej bądź wymówki, ale spróbuj wybadać, czy widziała mnie tamtej nocy w tym okropnym miejscu. - Skąd będę wiedziała, jeżeli nie zechce się przyznać? - Ty będziesz wiedziała - powiedział cicho Harry. - Jeśli cię widziała, to na pewno mnie spyta, co tam robiłeś. - Szukałem jej. - Dlaczego? - Żeby jej powiedzieć, że mnie przyjęli na uniwersytet. Emma usiadła w ławce z tyłu kościoła Narodzenia Pańskiego i czekała na zakończenie nabożeństwa. Widziała panią Clifton, która siedziała w trzecim rzędzie obok starej kobiety. Harry wydawał się mniej spięty, kiedy znów się spotkali tego przedpołudnia. Wyraźnie powiedział, czego się chce dowiedzieć, a ona obiecała ściśle się tego trzymać. Kilka razy przećwiczyli każdy możliwy scenariusz, tak że Emma była doskonale przygotowana. Kiedy stary kapłan udzielił ostatniego błogosławieństwa,

Emma wyszła na środek nawy i czekała, tak by pani Clifton nie mogła jej nie zauważyć. Maisie na widok Emmy nie zdołała ukryć zdziwienia, ale prędko na jej twarzy zagościł serdeczny uśmiech. Szybko do niej podeszła i przedstawiła ją starej kobiecie, która jej towarzyszyła. - Mamo, to jest Emma Barrington, koleżanka Harry'ego. Stara kobieta wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Jest wielka różnica między koleżanką a sympatią. A pani kim jest? - zagadnęła. Pani Clifton roześmiała się, ale było oczywiste, że jest tak samo ciekawa odpowiedzi. - Jestem jego sympatią - powiedziała z dumą Emma. Stara kobieta znów pokazała zęby w uśmiechu, ale Maisie się nie uśmiechnęła. - No to pięknie - powiedziała babka Harry'ego, a potem dodała: - Nie mogę tu stać cały dzień i rozmawiać. Muszę ugotować obiad. — Ruszyła przed siebie, ale potem się odwró ciła i spytała: - Młoda damo, czy chciałaby pani towarzyszyć nam przy obiedzie? Harry przewidział to pytanie i nawet przygotował odpowiedź. - To bardzo uprzejme z pani strony, ale czekają na mnie rodzice - odparła Emma. - Pięknie - powiedziała stara kobieta. - Powinno się zawsze szanować życzenia rodziców. Zobaczymy się później, Maisie. - Czy mogę pójść z panią? - spytała Emma, gdy wyszły z kościoła. - Tak, oczywiście, moja droga. - Harry prosił, żebym tu przyszła i zobaczyła się z panią, bo wie, że ucieszy panią wiadomość, że został przyjęty na studia w Oksfordzie. - Och, to cudowna nowina - rzekła Maisie, obejmując Emmę z radości. Nagle odsunęła się od niej i spytała: - Ale czemu sam nie przyszedł, żeby mi to powiedzieć? Następna przygotowana odpowiedź.

— Siedzi w kozie — wyrecytowała Emma z nadzieją, że nie zabrzmi to zbyt sztucznie - i przepisuje fragmenty z Shelleya. Niestety, to wina mojego brata. Widzi pani, kiedy usłyszał dobrą nowinę, przeszmuglował butelkę szampana do szkoły i zostali przyłapani wczoraj w nocy, jak świętowali w jego pokoju do nauki. — To aż taki grzech? - rzuciła Maisie z uśmiechem. — Doktor Paget tak uważa. Harry emu jest strasznie przykro. Maisie wybuchnęła tak gromkim śmiechem, że Emma ani przez chwilę nie wątpiła, że nie ma pojęcia, iż jej syn był w klubie poprzedniej nocy. Chciałaby zadać jeszcze jedno pytanie, które wciąż ją nurtowało, ale Harry wyraźnie oświadczył: — Jeśli matka nie chce, żebym wiedział, jak umarł mój ojciec, to niech tak zostanie. — Żałuję, że nie może pani zostać na obiedzie, bo jest coś, co chciałam pani powiedzieć. Może innym razem - powiedziała Maisie.

46 Przez cały następny tydzień Harry czekał na drugą bombę, a kiedy wybuchła, skakał z radości. Ostatniego dnia trymestru Giles dostał telegram z wiadomością, że został przyjęty do Kolegium Brasenose w Oksfordzie na historię. - To prawdziwy cud - tymi słowy doktor Paget poinfor mował o tym dyrektora szkoły. Dwa miesiące później trzej przyjaciele przybyli do średniowiecznego uniwersyteckiego miasta, każdy innym środkiem transportu, aby rozpocząć trzyletnie studia. Harry zapisał się do kółka teatralnego i do Korpusu Szkolenia Oficerów. Giles do Związku Studentów i do klubu krykie-towego, a Deakins zaszył się we wnętrzach Biblioteki Bodle-jańskiej i, jak kret, rzadko wychylał się na powierzchnię. On już postanowił, że w Oksfordzie spędzi całe życie. Harry nie miał takiej samej pewności co do tego, jak potoczy się jego życie, skoro premier wciąż latał tam i z powrotem do Niemiec, w końcu lądował na lotnisku Heston z uśmiechem na twarzy, powiewał kartką i mówił ludziom to, co chcieli usłyszeć. Harry nie miał cienia wątpliwości, że kraj jest u progu wojny. Kiedy Emma go spytała, skąd ta pewność, odparł: - Nie zauważyłaś, że Herr Hitler nigdy nie zadał sobie tru du, żeby nas odwiedzić? Cały czas występujemy w roli natręt nego konkurenta i w końcu dostaniemy kosza. Emma nie przejmowała się jego opinią, ale ona, podobnie jak pan Chamberlain, nie chciała wierzyć, że mógłby mieć rację. Emma pisywała do Harry'ego dwa, czasem trzy razy w tygodniu, mimo że pracowała bez wytchnienia, przygotowując się do egzaminu wstępnego na Uniwersytet Oksfordzki.

Kiedy Harry wrócił do Bristolu na ferie bożonarodzeniowe, starał się spędzać z Emmą jak najwięcej czasu. Uważał jednak, żeby schodzić z drogi panu Barringtonowi. Emma nie skorzystała z okazji wyjazdu wraz z rodziną na wakacje w Toskanii, nie kryjąc przed ojcem, że woli zostać z Harrym. Im bliższy był termin egzaminu wstępnego, tym więcej godzin spędzała w sali ze starodrukami. Nawet Deakins byłby pod wrażeniem, a Harry doszedł do wniosku, że dziewczyna tak samo zadziwi egzaminatorów jak przed rokiem jego przyjaciel--samotnik. Kiedy mówił to Emmie, odpowiadała, że w Oksfordzie na dwudziestu studentów przypada jedna studentka. - Zawsze możesz iść do Cambridge — palnął głupio Giles. - Tam dopiero są zacofani - zauważyła Emma. - Nadal nie przyznają kobietom stopni naukowych. Emma najbardziej bała się nie tego, że nie dostanie się na uniwersytet, ale że zanim zacznie studia, kraj przystąpi do wojny, Harry pójdzie do wojska i wyruszy gdzieś na obcą ziemię, której groby żołnierzy nie uczynią Anglią na zawsze*. Przez całe życie przypominały jej o Wielkiej Wojnie rzesze kobiet chodzących codziennie w czerni dla upamiętnienia mężów, kochanków, braci i synów, którzy nie wrócili z wojny, o której już nikt nie mówił, że miała położyć kres wszystkim wojnom. Błagała Harry'ego, żeby nie zgłaszał się na ochotnika z chwilą wypowiedzenia wojny, lecz by przynajmniej poczekał, aż zostanie zmobilizowany. Jednak gdy Hitler wkroczył do Czechosłowacji i dokonał aneksji Sudetów, Harry umocnił się w przekonaniu, że wojna z Niemcami jest nieuchronna i że gdy zostanie wypowiedziana, on następnego dnia włoży mundur. Kiedy Harry zaprosił Emmę na bal na zakończenie pierwszego roku studiów, postanowiła, że nie będzie dyskutować o wojnie. Podjęła też inną decyzję.

* Odniesienie do sonetu Żołnierz Ruperta Brooke'a (przyp. tłum.).

Emma przyjechała do Oksfordu rano w dniu balu i zatrzymała się w hotelu Randolph. Przez resztę dnia zwiedzała Kolegium Somerville, Ashmolean Museum i Bibliotekę Bodle-jańską, oprowadzana przez Harry'ego, który był pewien, że za kilka miesięcy zjawi się tu jako studentka. Emma wróciła do hotelu, zostawiwszy sobie sporo czasu na przygotowanie do balu. Harry obiecał, że przyjdzie po nią o ósmej. Wkroczył do hotelu kilka minut przed umówioną godziną. Był w modnym ciemnogranatowym smokingu, który dostał od matki w prezencie na dziewiętnaste urodziny. Zatelefonował z recepcji do pokoju Emmy i powiedział, że czeka na nią we foyer. - Natychmiast schodzę - obiecała. Mijały minuty i Harry zaczął spacerować wokół foyer, zastanawiając się, co u Emmy znaczy „natychmiast". Giles często mu mówił, że to od matki nauczyła się określać czas. Nagle ją ujrzał; stała u szczytu schodów. Nie poruszył się, kiedy powoli schodziła. Turkusowa suknia odsłaniająca ramiona podkreślała jej zgrabną figurę. Każdy młody człowiek we foyer miał taką minę, jakby chętnie zamienił się z Harrym. - Ho, ho! - powiedział, kiedy stanęła na dole. - I po co komu Vivien Leigh? A propos, podobają mi się twoje pantofelki. Emma uznała, że pierwsza część jej planu się powiodła. Wyszli z hotelu i powędrowali, trzymając się za ręce, w stronę Radcliffe Sąuare. Kiedy wchodzili w bramę kolegium Harry'ego, słońce chowało się za Biblioteką Bodlejańską. Nikt, kto przekraczał tego wieczoru podwoje Kolegium Brasenose, nie myślał, że Brytanię dzieli od wojny tylko kilka tygodni i że ponad połowa młodych mężczyzn, którzy przetańczą całą noc, nigdy nie ukończy studiów. Nic takiego nie zaprzątało myśli żadnej z rozbawionych młodych par tańczących do muzyki Cole'a Portera i Jerome'a Kerna. Podczas gdy kilka setek studentów i ich gości opróżniało liczne butelki szampana i pochłaniało góry wędzonego łososia, Harry

nie spuszczał z Emmy oka ze strachu, że jakiś' mało szarmancki typ spróbuje ją porwać. Giles wypił trochę za dużo szampana, zjadł o wiele za dużo ostryg i przez cały wieczór nie zatańczył dwa razy z jedną dziewczyną. O drugiej nad ranem Billy Cotton Dance Band zagrała ostatniego walca. Harry i Emma, przytuleni, kołysali się w rytm muzyki. Kiedy dyrygent na koniec podniósł pałeczkę, dając znak orkiestrze, żeby zagrała hymn, Emma nie mogła nie zauważyć, że wszyscy młodzi mężczyźni, mniej lub bardziej nietrzeźwi, stanęli na baczność, s'piewając Boże, chroń króla. Harry i Emma wolno wracali do hotelu, gawędząc o sprawach bez większego znaczenia, pragnąc tylko, żeby wieczór jeszcze się nie kończył. - Cóż, wrócisz tu za dwa tygodnie na egzamin wstępny -zauważył Harry, gdy wchodzili po schodach do hotelu - więc wkrótce znowu cię zobaczę. - To prawda - przyznała Emma - ale dopóki nie oddam ostatniej pracy egzaminacyjnej, nie będzie na nic czasu. Jak już będę miała to za sobą, możemy razem spędzić resztę weekendu. Harry chciał pocałować ją na dobranoc, kiedy szepnęła: - Zechciałbyś zajść do mojego pokoju? Mam dla ciebie prezent. Nie chcę, żebyś myślał, że zapomniałam o twoich urodzinach. Harry się zdziwił, podobnie jak portier na widok młodej pary, która powędrowała w górę schodami, trzymając się za ręce. Gdy stanęli przed pokojem Emmy, dziewczyna nerwowo manipulowała kluczem, zanim w końcu udało się jej otworzyć drzwi. - Za chwilę będę z powrotem - oznajmiła i zniknęła w ła zience. Harry usiadł na jedynym w pokoju krześle i zastanawiał się, co najbardziej chciałby dostać na urodziny. Otworzyły się drzwi

łazienki i Emma ukazała się w półmroku. Elegancką suknię zastąpił ręcznik hotelowy. Harry czuł, jak mocno bije mu serce, kiedy dziewczyna powoli się do niego zbliżała. - Chyba jesteś' za bardzo ubrany, kochanie - powiedziała, zdejmując z niego marynarkę i upuszczając ją na podłogę. Potem rozwiązała mu muszkę, rozpięła koszulę i rzuciła na marynarkę. Na podłodze wylądowały buty i skarpetki, a następnie Emma powoli opuściła mu spodnie. Zabierała się do usunięcia ostatniej przeszkody, kiedy Harry wziął ją na ręce i przeniósł przez pokój. Gdy rzucił ją bezceremonialnie na łóżko, ręcznik spadł na podłogę. Emma często wyobrażała sobie tę chwilę, odkąd wrócili z Rzymu, i przypuszczała, że jej pierwsze miłosne próby będą chybione i niezdarne. Harry był jednak delikatny i uważny, mimo że tak samo spięty jak ona. Kiedy skończyli się kochać, Emma leżała w jego ramionach, nie mając ochoty na sen. - Podobał ci się prezent urodzinowy? — zagadnęła. - Tak, bardzo - odparł Harry. - Ale mam nadzieję, że nie będę musiał czekać rok, zanim dostanę następny. Aha, ja też mam dla ciebie prezent. - Ale to nie są moje urodziny. - Bo to nie jest prezent urodzinowy. Wyskoczył z łóżka, podniósł spodnie z podłogi i przeszukał kieszenie, wreszcie znalazł skórzane pudełeczko. Podszedł do łóżka, przyklęknął na jedno kolano i powiedział: - Emmo, kochanie, wyjdziesz za mnie? - Nie wygłupiaj się - skrzywiła się Emma. - Właź do łóżka, zanim zamarzniesz na śmierć. - Nie wrócę, dopóki nie odpowiesz na moje pytanie. - Nie bądź niemądry, Harry. W dniu, kiedy przyjechałeś do Manor House na dwunaste urodziny Gilesa, postanowiłam, że się pobierzemy. Harry wybuchnął śmiechem i wsunął pierścionek na serdeczny palec lewej ręki Emmy. - Przykro mi, że brylant jest taki mały - powiedział.

- Jest olbrzymi jak Kohi-Nor - powiedziała, kiedy narzeczony wszedł do łóżka. - A skoro wszystko tak świetnie obmyśliłeś - zażartowała - to jaką datę wybrałeś na nasz ślub? - Sobotę, dwudziestego dziewiątego lipca, o trzeciej. - Dlaczego wtedy? - To ostatni dzień trymestru, poza tym nie możemy zarezerwować kościoła uniwersyteckiego, jak wyjadę na wakacje. Emma usiadła, chwyciła ołówek i bloczek ze stolika nocnego i zaczęła pisać. - Co robisz? - spytał Harry. - Sporządzam listę gości. Skoro mamy tylko siedem tygodni... - To może poczekać - rzekł Harry, biorąc ją w ramiona. -Czuję, że zbliżają się następne urodziny. - Jest za młoda, żeby myśleć o małżeństwie - powiedział ojciec Emmy, jakby jej nie było w pokoju. - Ma tyle samo lat co ja, kiedy mi się oświadczyłeś - przypomniała mu Elizabeth. - Ale ciebie nie czekał najważniejszy egzamin w życiu na dwa tygodnie przed ślubem. - Właśnie dlatego zajęłam się wszystkimi przygotowaniami - zauważyła Elizabeth. - Dzięki temu Emmy nic nie oderwie od nauki aż do końca egzaminów. - Byłoby lepiej odłożyć ślub o kilka miesięcy. W końcu po co ten pośpiech? - Doskonały pomysł, tatusiu - odezwała się po raz pierwszy Emma. - Może poprosilibyśmy też Herr Hitlera, aby był tak uprzejmy i odłożył wojnę o kilka miesięcy, bo twoja córka chce wyjść za mąż? - A co myśli o tym wszystkim pani Clifton? - rzucił ojciec, pomijając milczeniem komentarz córki. - Dlaczego nie miałaby się ucieszyć tą wiadomością? - spytała męża Elizabeth. Ale on nie odpowiedział.

Anons o mającym odbyć się ślubie Emmy Grace Barrington i Harolda Arthura Cliftona został opublikowany w „Timesie" dziesięć dni później. W następną niedzielę wielebny Styler ogłosił pierwsze zapowiedzi z ambony kościoła Najświętszej Marii Panny i w ciągu tygodnia rozesłano ponad trzysta zaproszeń. Nikt się nie zdziwił, gdy Harry poprosił Gilesa, żeby został jego pierwszym drużbą, z kapitanem Tarrantem i Deakinsem jako mistrzami ceremonii. Jednak Harry przeżył szok, kiedy dostał od Old Jacka list z odmową i wyjaśnieniem, że w obecnej sytuacji nie może opuścić swojego posterunku. Harry odpisał, prosząc, żeby zmienił zdanie i przynajmniej był obecny na ślubie, nawet jeżeli nie będzie w stanie pełnić roli mistrza ceremonii. Odpowiedź Old Jacka wprawiła Harry'ego w jeszcze większe zdumienie. „Myślę, że moja obecność mogłaby się okazać kłopotliwa" - napisał. - O czym on mówi? Przecież wie, że wszyscy bylibyśmy zaszczyceni, gdyby przybył. - Zachowuje się prawie jak mój ojciec - powiedziała Emma. - Nie chce poprowadzić mnie do ołtarza i mówi, że nawet nie jest pewien, czy przyjdzie. - Przecież mówiłaś mi, że obiecał, że w przyszłości będzie bardziej pomocny. - Tak, ale to się zmieniło, odkąd usłyszał, że jesteśmy zaręczeni. - Nie mogę udawać, że moja matka zareagowała entuzjastycznie, kiedy obwieściłem jej nowinę - przyznał Harry. Emma nie widziała Harry'ego aż do przyjazdu do Oksfordu na egzaminy, a i tak zobaczyła się z nim dopiero po ich zakończeniu. Kiedy po napisaniu ostatniej pracy wyszła z sali egzaminacyjnej, narzeczony czekał na najwyższym stopniu schodów z butelką szampana w jednej ręce i dwoma kieliszkami w drugiej. - I jak ci poszło? - spytał, nalewając jej kieliszek. - Nie wiem - westchnęła Emma, gdy tymczasem dziesiątki

dziewczyn wychodziły z budynku. - Nie zdawałam sobie sprawy, z czym muszę się zmierzyć, dopóki nie ujrzałam tego tłumu. - No cóż, przynajmniej masz czym zająć myśli, czekając na ogłoszenie wyników. - Jeszcze trzy tygodnie - przypomniała mu Emma. - Masz aż za dużo czasu na zmianę zdania. - Jeżeli nie zdobędziesz stypendium, może będę musiał zmienić decyzję. W końcu to nie honor poślubić kogoś poniżej swojej klasy. - A jeżeli je zdobędę, to ja mogę zmienić decyzję i rozejrzeć się za innym stypendystą. - Deakins jest do wzięcia - zauważył Harry, dolewając jej szampana. - Wtedy będzie już za późno — powiedziała Emma. - Dlaczego? - Bo wyniki mają być ogłoszone rano w dniu naszego ślubu. Emma i Harry spędzili prawie cały weekend zamknięci w jej hotelowym pokoiku, bez końca omawiając przygotowania do ślubu, gdy akurat się nie kochali. W niedzielę wieczorem Emma doszła do pewnego wniosku. - Mama okazała się po prostu wspaniała - zauważyła. -Czego nie mogę powiedzieć o ojcu. - Sądzisz, że on się pojawi? - O, tak. Mama go nakłoniła, żeby przyszedł, ale wciąż nie chce poprowadzić mnie do ołtarza. A jakie masz wiadomości od Old Jacka? - Nawet nie odpisał na mój ostatni list - powiedział Harry.

47 - Czy ty trochę nie przytyłaś, kochanie? - zapytała matka Emmę, usiłując zapiąć ostatni zatrzask na plecach ślubnej sukni córki. - Nie sądzę — odparła Emma, krytycznie oglądając swoje odbicie w wysokim lustrze. - Wyglądasz olśniewająco - brzmiał werdykt Elizabeth, która cofnęła się o krok, podziwiając kreację panny młodej. Kilka razy jeździły do Londynu do miary u madame Renee, właścicielki małego, modnego butiku w Mayfair, której klientkami bywały podobno królowa Maria i królowa Elżbieta. Madame Renee osobiście doglądała każdej miary i wiktoriańska haftowana koronka przy szyi i przy rąbku spódnicy, coś w starym stylu, harmonizowała z jedwabnym stanem i poszerzanym empirowym dołem, czymś w nowym stylu. Kremowy spiczasty kapelusik, jak zapewniała madame Renee, będą nosiły elegantki w przyszłym roku. Ojciec Emmy zrobił tylko jedną uwagę na temat stroju ślubnego Emmy - wtedy, gdy ujrzał rachunek. Elizabeth Barrington spojrzała na zegarek. Za dziewiętnaście trzecia. - Nie ma pośpiechu — powiedziała do Emmy. W tym momencie zapukano do drzwi. Elizabeth była pewna, że umieściła na gałce wywieszkę „Nie przeszkadzać", i zapowiedziała szoferowi, żeby się ich nie spodziewał przed trzecią. Próbny przejazd trasą z hotelu do kościoła zajął wczoraj siedem minut. Elizabeth chciała, żeby Emma stylowo się spóźniła. - Niech czekają kilka minut, ale nie daj im powodu do niepokoju - poradziła. Znowu rozległo się pukanie. - Ja otworzę - powiedziała Elizabeth i podeszła do drzwi. Młody portier w szykownym czerwonym uniformie podał

jej telegram, jedenasty w tym dniu. Już miała zamknąć drzwi, kiedy oznajmił: - Polecono mi poinformować panią, że to ważne. W pierwszej chwili Elizabeth pomyślała, że ktoś w ostatniej chwili odwołał swoje przybycie. Miała nadzieję, że nie pociągnie to za sobą konieczności przemieszczenia gości przy głównym stole. Rozdarła kopertę i przeczytała wiadomość. - Od kogo? - zagadnęła Emma, która przekrzywiła nieco kapelusik i zastanawiała się, czy to nie jest trochę zbyt śmiałe. Elizabeth podała jej telegram. Emma przeczytała i rozpłakała się. - Moje gratulacje, kochanie - powiedziała matka, wyjmując z torebki chusteczkę i ocierając córce łzy. - Uścisnęłabym cię, ale nie chcę ci zmiąć sukni. Gdy Elizabeth uznała, że Emma jest gotowa, sprawdziła swój strój w lustrze. Madame Renee wygłosiła opinię: - Nie może pani przyćmić córki w jej wielkim dniu, ale nie powinna pani pozostać niezauważona. Elizabeth szczególnie się podobał kapelusz projektu Normana Hartnella, chociaż to nie było to, co młodzi uważali za „szyk". - Czas ruszać - oznajmiła, jeszcze raz spojrzawszy na ze garek. Emma uśmiechnęła się, zerknąwszy na strój, w który się przebierze po przyjęciu, gdy wyruszą z Harrym do Szkocji w podróż poślubną. Lord Harvey zaofiarował im gościnę w Zamku Mul-gelrie na dwa tygodnie, zastrzegając, że nikomu z rodziny nie wolno będzie wtedy zbliżyć się do granic posiadłości bliżej niż na odległość piętnastu kilometrów, i - co ważniejsze obiecując, że Harry będzie mógł co wieczór poprosić o trzy porcje szkockiego rosołu i nikt nie zaproponuje mu na drugie danie kuropatwy. Emma w ślad za matką wyszła z apartamentu i podążyła korytarzem. Kiedy stanęła u szczytu schodów, była pewna, że za chwilę nogi się pod nią ugną. Gdy zstępowała w dół, inni goście usuwali się, robiąc jej przejście.

Portier otworzył frontowe drzwi hotelu, a szofer sir Waltera czekał na pannę młodą przy tylnych drzwiach rollsa. Emma usiadła obok dziadka, starannie układając suknię, a sir Walter umieścił monokl w prawym oku i stwierdził: - Pięknie wyglądasz, młoda damo. Harry jest naprawdę bardzo szczęśliwym człowiekiem. - Dziękuję, dziadku - powiedziała i pocałowała go w policzek. Wyjrzała przez tylne okno i zobaczyła, że matka wsiada do drugiego rolls-royce'a, a po chwili obydwa samochody ruszyły i włączyły się w popołudniowy sznur pojazdów, w statecznym tempie zmierzając do kościoła uniwersyteckiego pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. - Czy tatuś jest w kościele? - spytała Emma, usiłując ukryć niepokój. - Przybył jako jeden z pierwszych - odparł dziadek. - Wierzę, że już żałuje, że odstąpił mi przywilej poprowadzenia cię do ołtarza. - A Harry? - Nigdy nie widziałem go tak zdenerwowanego. Ale Giles zdaje się panować nad sytuacją, co pewno jest dla niego nowością. Wiem, że przez cały miesiąc pracował nad swoim przemówieniem pierwszego drużby. - To szczęście, że oboje mamy tego samego najlepszego przyjaciela - zauważyła Emma. - Wiesz, dziadku, kiedyś czytałam, że każda panna młoda przeżywa wątpliwości rano w dniu ślubu. - To całkiem naturalne, moja droga. - Ale ja nigdy nie miałam wątpliwości, jeżeli chodzi o Harry'ego - wyznała Emma, kiedy zatrzymali się przed kościołem. Wiem, że całe życie spędzimy razem. Poczekała, aż dziadek wysiądzie z samochodu, po czym zgarnęła suknię i dołączyła do niego. Podbiegła do niej matka, żeby ostatni raz, zanim córka wejdzie do kościoła, sprawdzić jej strój. Elizabeth podała Emmie

mały bukiet bladoróżowych róż, a dwie druhny, młodsza siostra Emmy Grace i jej szkolna przyjaciółka Jessica ujęły tren ślubnej sukni. — Teraz na ciebie kolej, Grace — powiedziała matka, pochy liwszy się, aby poprawić sukienkę druhny. - Mam nadzieję, że nie - mruknęła Grace tak głośno, żeby matka usłyszała. Elizabeth odstąpiła krok do tyłu i skinęła głową. Dwaj kościelni otworzyli ciężkie wierzeje - znak dla organisty, żeby zagrał Marsz weselny Mendelssohna - a zgromadzeni podnieśli się z miejsc, by powitać pannę młodą. Gdy Emma weszła do kościoła, zdumiała się, że tak dużo ludzi przyjechało do Oksfordu, aby być świadkami jej szczęścia. Wolno kroczyła nawą wsparta na ramieniu dziadka, a uśmiechnięci goście obracali się ku niej, gdy zbliżała się do ołtarza. Spostrzegła pana Frobishera; siedział obok pana Holcom-be'a po prawej stronie nawy. Oraz pannę Tilly w nader śmiałym kapeluszu, która musiała przyjechać aż z Kornwalii. Doktor Paget obdarzył ją najcieplejszym z uśmiechów. Ale najbardziej promienny uśmiech pojawił się na twarzy Emmy na widok kapitana Tarranta; stał ze spuszczoną głową, był w ubraniu wizytowym, które niezbyt dobrze na nim leżało. Harry bardzo się ucieszy, że Old Jack mimo wszystko przybył. W pierwszym rzędzie siedziała pani Clifton, która widocznie poświęciła sporo czasu na wybór stroju, bo wyglądała bardzo szykownie. Emma się uśmiechnęła, ale zaskoczyło ją i rozczarowało, że przyszła teściowa nie obróciła się i nie spojrzała na nią, kiedy przechodziła obok. A potem Emma zobaczyła Harry'ego. Stał na stopniach ołtarza obok jej brata i razem czekali na pannę młodą. Emma kroczyła dalej nawą pod rękę z dziadkiem, podczas gdy drugi dziadek stał wyprostowany w pierwszym rzędzie, obok jej ojca, który, jak jej się wydało, miał smutną minę. Może rzeczywiście żałował, że to nie on prowadzi ją do ołtarza. Sir Walter usunął się na bok, Emma zaś wstąpiła po czte-

rech stopniach i dołączyła do przyszłego męża. Pochyliła się i szepnęła: - O mało się nie rozmyśliłam. Harry się uśmiechnął, czekając na pointę. - Dla stypendystki tego uniwersytetu to nie honor poślubić kogoś poniżej swojej klasy. - Jestem z ciebie taki dumny, kochanie — powiedział. -Moje gratulacje. Giles skłonił się nisko z prawdziwym szacunkiem, a wśród zgromadzonych rozeszła się wieść, przekazywana z jednego rzędu do drugiego. Umilkła muzyka, a kapelan kolegium wzniósł ręce i przemówił: - Umiłowani, zgromadziliśmy się tu, w obliczu Boga i obec nych wiernych, aby połączyć tego mężczyznę i tę kobietę świę tym węzłem małżeńskim... Emmę nagle ogarnął niepokój. Nauczyła się na pamięć wszystkich odpowiedzi, ale teraz nie mogła sobie żadnej przypomnieć. - Po pierwsze, małżeństwo ustanowiono dla płodzenia po tomstwa... Emma usiłowała się skupić na słowach kapelana, ale marzyła o tym, żeby jak najprędzej stąd wyjść i być sama z Harrym. Może powinni wczoraj wieczorem pojechać do Szkocji i pobrać się potajemnie w Gretna Green, o tyle bliżej Zamku Mulgelrie, jak zwróciła uwagę Harry'emu. - W który to święty stan małżeński te dwie obecne tu oso by mają wstąpić. A zatem, jeżeli ktokolwiek może przedstawić słuszny powód, dlaczego nie mogą zostać połączeni w oczach prawa, niechaj teraz przemówi albo zachowa milczenie do koń ca swych dni... Kapelan dyplomatycznie zawiesił na pewien czas głos przed wymówieniem słów: - Zwracam się do was obojga i wzywam... Gdy nagle ktoś wyraźnie oświadczył:

- Sprzeciwiam się! Emma i Harry odwrócili się, żeby zobaczyć, kto mógł rzucić takie potępieńcze słowa. Kapelan spojrzał z niedowierzaniem, przez chwilę sądząc, że się przesłyszał, ale w całym kościele obracały się głowy, gdyż zgromadzeni usiłowali się dowiedzieć, kim jest człowiek, który tak niespodziewanie wystąpił. Kapelan jeszcze nigdy nie spotkał się z czymś podobnym i gorączkowo próbował sobie przypomnieć, co powinien uczynić w takich okolicznościach. Emma skłoniła głowę na ramię Harryego, a on przeszukiwał wzrokiem zgiełkliwy tłum, próbując wypatrzyć osobę, która wywołała taką konsternację. Przypuszczał, że to musi być ojciec Emmy, ale kiedy spojrzał na pierwszy rząd, ujrzał, że Hugo Barrington, blady jak ściana, też się rozgląda i stara się zobaczyć, kto wstrzymuje ceremonię. Wielebny Styler musiał podnieść głos, żeby go usłyszano mimo narastającego gwaru. - Proszę, żeby pan, który sprzeciwia się zawarciu tego mał żeństwa, nam się pokazał. Wysoka, wyprostowana postać wystąpiła na środek nawy. Wszyscy utkwili wzrok w kapitanie Tarrancie, gdy skierował się ku ołtarzowi i stanął przed kapelanem. Emma tuliła się do Harry'ego, przestraszona, że go od niej oderwą. - Czy mam rozumieć, że pan uważa, iż nie należy pozwolić na zawarcie tego małżeństwa? - spytał kapelan. - Tak jest - rzekł cicho Old Jack. - Wobec tego muszę poprosić pana, pannę młodą i pana młodego oraz najbliższą rodzinę do zakrystii. - I głośniej dodał: - Wierni niech pozostaną na miejscach, dopóki nie rozpatrzę sprzeciwu i nie ogłoszę swojej decyzji. Osoby wymienione przez kapelana udały się za nim do zakrystii, a za nimi podążyli Harry z Emmą. Nikt z nich nic nie mówił, chociaż zgromadzeni w kościele nadal wymieniali uwagi głośnym szeptem.

Kiedy obie rodziny wcisnęły się do zakrystii, wielebny Styler zamknął drzwi. - Kapitanie Tarrant - zaczął. - Muszę panu powiedzieć, że tylko mnie przysługuje prawo decyzji, czy ceremonię ślubną należy kontynuować. Oczywiście nie podejmę jej, dopóki nie wysłucham pańskich zastrzeżeń. Jedyną osobą w zatłoczonym pokoju, która wydawała się spokojna, był Old Jack. - Dziękuję, kapelanie - powiedział. — Przede wszystkim muszę przeprosić wszystkich, a szczególnie Emmę i Harry'ego, za to, że się wtrąciłem. Przez kilka ostatnich tygodni zmaga łem się ze swoim sumieniem, zanim podjąłem tę przykrą de cyzję. Miałem łatwe wyjście, mogłem użyć jakiejś wymówki, żeby nie uczestniczyć w dzisiejszej ceremonii. Milczałem do tej pory w nadziei, że z czasem jakiekolwiek zastrzeżenia okażą się nieistotne. Niestety, stało się inaczej, ponieważ miłość między Harrym i Emmą umacniała się w ciągu lat i nie osłabła, toteż nie mogłem dłużej milczeć. Wszyscy byli tak pochłonięci tym, co mówił Old Jack, że tylko Elizabeth Barrington spostrzegła, że jej mąż wymknął się cichcem przez tylne drzwi zakrystii. - Dziękuję panu, kapitanie - powiedział wielebny Styler. -Przyjmuję pański sprzeciw zgłoszony w dobrej wierze, jednakże muszę wiedzieć, jakie konkretnie zarzuty wnosi pan przeciwko tym młodym ludziom. - Nie wnoszę żadnych zarzutów przeciwko Harry'emu i Emmie, których kocham i podziwiam, i wierzę, że są tak samo nieświadomi jak wy wszyscy. Nie, ja oskarżam Hugona Barring-tona, który od wielu lat wiedział, że jest możliwe, iż jest ojcem obydwojga tych nieszczęsnych dzieci. W zakrystii rozległ się stłumiony okrzyk, gdyż każdy z obecnych usiłował pojąć potworność tego oświadczenia. Kapelan odezwał się dopiero wtedy, gdy mógł znowu skupić uwagę zebranych: - Czy jest tu ktoś, kto może potwierdzić albo obalić twier dzenie kapitana Tarranta? - zapytał.

- To nie może być prawda - odezwała się Emma, wciąż tuląc się do Harry'ego. - To musi być pomyłka. Przecież mój ojciec nie mógłby... W tym momencie wszyscy sobie uświadomili, że ojca panny młodej już nie ma między nimi. Kapelan zwrócił się do pani Clifton, która cicho łkała. - Nie mogę zaprzeczyć obawom kapitana Tarranta - powiedziała niepewnie. Dopiero po chwili mogła mówić dalej: -Przyznaję, że kiedyś doszło do zbliżenia między mną i panem Barringtonem. - Znowu zrobiła przerwę. -Tylko raz, ale, niestety, stało się to zaledwie kilka tygodni przed moim zamąż-pójściem - powoli podniosła głowę - więc nie mogę wiedzieć, kto jest ojcem Harry'ego. - Powinienem wszystkim zwrócić uwagę na fakt - odezwał się Old Jack - że Hugo Barrington nieraz groził pani Clifton, nie chcąc, żeby kiedykolwiek ujawniła jego straszny sekret. - Pani Clifton, czy mogę panią o coś spytać? - cicho powiedział sir Walter. Maisie potaknęła, chociaż wciąż miała pochyloną głowę. - Czy pani nieżyjący mąż był daltonistą? - Nic o tym nie wiem - odparła ledwo słyszalnym głosem. Sir Walter zwrócił się do Harry'ego: - Ale ty chyba nim jesteś, chłopcze? - Tak, proszę pana - odparł Harry bez wahania. - Dlaczego to takie ważne? - Bo ja też jestem daltonistą - rzekł sir Walter. - Jak mój syn i wnuk. To przypadłość dziedziczna, na którą cierpimy od kilku pokoleń. Harry objął Emmę. - Przysięgam ci, kochanie, że nic o tym nie wiedziałem. - Naturalnie, że nie wiedziałeś - Elizabeth Barrington odezwała się pierwszy raz. -Jedynym człowiekiem, który wiedział, jest mój mąż, ale nie miał odwagi się przyznać. Gdyby to zrobił, do niczego podobnego by nie doszło. Ojcze - zwróciła się do

lorda Harveya - czy mógłbyś wytłumaczyć naszym gościom, dlaczego ceremonia ślubna nie będzie kontynuowana? Lord Harvey skinął głową. - Zostaw to mnie, córuchno - powiedział, lekko dotykając jej ręki. - A co ty chcesz zrobić? - Wyjechać z moją córką jak najdalej stąd. - Ale ja nie chcę wyjeżdżać jak najdalej stąd — odezwała się Emma. - Chyba że z Harrym. - Boję się, że twój ojciec nie dał nam wyboru - zauważyła Elizabeth, biorąc ją delikatnie pod rękę. Ale Emma wciąż się tuliła do Harry'ego, aż wreszcie on szepnął: - Niestety, kochanie, twoja matka ma rację. Ale twojemu ojcu nigdy nie uda się sprawić, że przestanę cię kochać, i nawet gdyby miało mi to zająć resztę życia, udowodnię, że nie jest moim ojcem. - Może wolałaby pani wyjść tylnym wyjściem, pani Bar-rington? - zasugerował kapelan. Emma z ociąganiem oderwała się od Harry'ego i pozwoliła matce, by ją zabrała z sobą. Kapelan wyprowadził je z zakrystii i powiódł wąskim korytarzem do drzwi, które ku jego zdziwieniu były otwarte. - Niech was Bóg prowadzi, moje dzieci - powiedział i wy puścił kobiety. Elizabeth wraz z Emmą okrążyły kościół, idąc ku czekającym samochodom. Matka nie zwracała uwagi na osoby, które wyszły na dwór dla zaczerpnięcia świeżego powietrza albo na papierosa i teraz nie kryły ciekawości, kiedy ujrzały dwie kobiety jak gdyby nigdy nic wsiadające do limuzyny. Elizabeth otworzyła drzwi pierwszego rolls-royce'a i wepchnęła córkę na tylne siedzenie, zanim szofer je zauważył. Ustawił się przy głównym wejściu do kościoła, bo nie spodziewał się ujrzeć młodej pary wcześniej niż za pół godziny, kiedy to bicie dzwonów miało obwieścić światu zaślubiny państwa

Cliftonów. Gdy tylko usłyszał trzask zamykanych drzwi, zgasił papierosa, podbiegł do samochodu i usiadł za kierownicą. - Proszę nas zawieźć z powrotem do hotelu - poleciła mu Elizabeth. Żadna z kobiet się nie odzywała, dopóki nie znalazły się w zaciszu pokoju hotelowego. Emma położyła się na łóżku i wybuchnęła płaczem, a Elizabeth głaskała ją po głowie jak wtedy, gdy córka była malutka. — Co mam robić? — zawołała Emma. - Nie mogę nagle przestać kochać Harry'ego. - Jestem pewna, że nigdy nie przestaniesz go kochać — po wiedziała matka. - Los jednak zdecydował, że nie możecie być razem, dopóki nie zostanie dowiedzione, kto jest ojcem Harry'ego. Dalej gładziła córkę po włosach i myślała, że może zmorzył ją sen, kiedy Emma szepnęła: — Co ja powiem mojemu dziecku, kiedy spyta, kto jest jego ojcem?

HARRY CLIFTON 1939-1940

48 Co najbardziej utkwiło mi w pamięci po wyjściu Emmy i jej matki z kościoła, to niewzruszony spokój wszystkich obecnych. Nie było histerii, nikt nie zemdlał, nawet nie słyszało się podniesionych głosów. Można by wybaczyć jakiemuś nieświadomemu gościowi, gdyby się nie domyślił, że życie wielu ludzi zostało nieodwracalnie zrujnowane. Jakież to brytyjskie: trzymać fason i nie dać nic po sobie poznać; nikt nie kwapi się przyznać, że jego życie osobiste obróciło się w proch i pył w ciągu jednej godziny. Cóż, przyznaję, że mnie się to przytrafiło. Stałem odrętwiały, gdy różni aktorzy odgrywali swoje role. Old Jack zrobił jedynie to, co uważał za swój obowiązek, chociaż jego bladość i twarz poorana głębokimi bruzdami mówiły co innego. Mógł wybrać łatwe rozwiązanie i po prostu nie przyjąć naszego zaproszenia na ślub, ale kawalerowie Krzyża Wiktorii nie chowają głowy w piasek. Elizabeth Barrington została uformowana z twardego kruszcu i gdy została poddana próbie, udowodniła, że jest równa każdemu mężczyźnie: prawdziwa Porcja, która niestety nie poślubiła Brutusa. Kiedy rozglądałem się po zakrystii, czekając na powrót kapelana, najbardziej było mi żal sir Waltera: poprowadził wnuczkę nawą i nie zyskał wnuka, ale stracił syna, który, jak Old Jack ostrzegał mnie przed wielu laty, „nie jest ulepiony z tej samej gliny co jego ojciec". Moja droga matka była wystraszona i nie zareagowała, kiedy próbowałem ją objąć i zapewnić o mojej miłości. Widać uważała, że tylko ona ponosi winę za wszystko, co się stało tego dnia. A Giles - zachował się jak mężczyzna, kiedy jego ojciec wyśliznął się z zakrystii, żeby wpełznąć pod jakiś oślizgły kamień, zrzucając na innych odpowiedzialność za swoje czyny. Z czasem

wielu obecnych uzmysłowi sobie, że to, co się dziś stało, było równie niszczycielskie dla Gilesa jak dla Emmy. I w końcu lord Harvey. Dał nam wszystkim przykład, jak się zachować w sytuacji kryzysowej. Gdy wrócił kapelan i wyjaśnił nam prawne konsekwencje pokrewieństwa, uzgodniliśmy między sobą, że lord

Harvey

powinien

przemówić

w

imieniu

obu

rodzin

do

zgromadzonych. - Chciałbym, żeby Harry stanął po mojej prawej stronie - powiedział - bo życzę sobie, aby nikt nie wątpił, że, jak stwierdziła wyraźnie moja córka, on nie jest niczemu winien. - A pani - zwrócił się do mojej matki - zechce stanąć po mojej lewej stronie. Pani odwaga w obliczu nieszczęścia jest dla nas wszystkich przykładem, a szczególnie jednego z nas. - Mam nadzieję, że kapitan Tarrant stanie przy Harrym: tylko głupiec wini posłańca. Giles powinien zająć miejsce obok niego. Sir Walter może stanie przy pani Clifton, natomiast pozostali członkowie rodziny ustawią się za nami. Chciałbym jasno wam wszystkim powiedzieć, że przyświeca mi tylko jeden cel w tej tragicznej sprawie: zapewnić, żeby wszyscy zgromadzeni dzisiaj w tym kościele widzieli naszą determinację, tak by nikt nigdy nie powiedział, że byliśmy podzieleni. I nie dodając nic więcej, wyprowadził małą grupkę z zakrystii. Kiedy gwarny tłum zobaczył, że wracamy do kościoła, lord Harvey nie musiał prosić o ciszę. Każdy z nas ustawił się zgodnie z poleceniem na stopniach ołtarza, jakbyśmy pozowali do rodzinnej fotografii, która potem znajdzie się w albumie ze zdjęciami ślubnymi. - Przyjaciele, jeśli wolno mi tak powiedzieć - zaczął lord Harvey. - Poproszono mnie, żebym was zawiadomił w imieniu naszych rodzin, że niestety małżeństwo mojej wnuczki z panem Harrym Cliftonem nie zostanie zawarte dzisiaj ani też kiedy in dziej. Te ostatnie słowa w uszach jedynego tu człowieka, który wciąż czepiał się resztek nadziei, że pewnego dnia sprawa się jakoś rozwiąże, zabrzmiały jak wyrok mrożący krew w żyłach.

- Muszę was wszystkich przeprosić - mówił dalej lord Har-vey - za niedogodności, na jakie zostaliście narażeni, gdyż z pewnością nie było to przez nas zamierzone. Na koniec pragnę wam podziękować za waszą obecność i życzyć wam szczęśliwego powrotu do domu. Nie byłem pewien, co się teraz stanie, kilku obecnych podniosło się jednak z miejsc i powoli ruszyło do wyjścia. W ciągu kilku chwil strużka zamieniła się w nieprzerwany strumień, aż w końcu tylko my zostaliśmy na stopniach ołtarza. Lord Harvey podziękował kapelanowi, serdecznie uścisnął mi dłoń, a potem w towarzystwie żony oddalił się nawą i opuścił kościół. Wtedy widziałem go ostatni raz. Moja matka zwróciła się do mnie i usiłowała coś powiedzieć, ale nie była w stanie. Pospieszył jej na ratunek Old Jack: wziął ją delikatnie pod rękę i wyprowadził, podczas gdy sir Walter zaopiekował się Grace i Jessiką. Tego dnia ani matki, ani druhny nie będą chciały wspominać do końca życia. Giles i ja wyszliśmy ostatni. On wchodził do kościoła jako mój pierwszy drużba, a teraz wychodził, zastanawiając się, czy jest moim przyrodnim bratem. Niektórzy ludzie trwają przy nas w biedzie, inni nas opuszczają, a tylko garstka wybrańców zbliża się do nas, by zostać jeszcze lepszymi przyjaciółmi. Gdy pożegnaliśmy wielebnego Stylera, który nie mógł znaleźć słów, żeby wyrazić, jak mu przykro, Giles i ja powlekliśmy się przez wybrukowany kamieniami dziedziniec do naszego kolegium. Bez słowa wspięliśmy się drewnianymi schodami do mojego pokoju, gdzie zagłębiliśmy się w wiekowych skórzanych fotelach i pogrążyliśmy w melancholijnym milczeniu, co było dla nas czymś nowym. Siedzieliśmy sami, a dzień powoli przechodził w noc. Wymienialiśmy się od czasu do czasu słowami - bez znaczenia, porządku i logiki. Pojawiły się pierwsze długie cienie, zwiastuny mroku, kiedy często rozwiązują się języki, i wtedy Giles zapytał mnie o coś, o czym nie myślałem od lat.

- Czy pamiętasz, jak ty i Deakins pierwszy raz odwiedziliście Manor House? - Jak mógłbym zapomnieć? To były twoje dwunaste urodziny i twój ojciec nie podał mi wtedy ręki. - Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego? - Chyba dzisiaj poznaliśmy powód - zauważyłem, starając się, żeby to nie zabrzmiało niedelikatnie. - Nie - powiedział cicho Giles. - Dzisiaj się dowiedzieliśmy, że być może Emma jest twoją przyrodnią siostrą. Teraz zrozumiałem, dlaczego ojciec przez wiele lat trzymał w tajemnicy tę przygodę z twoją matką; on najbardziej się bał, że mógłbyś się dowiedzieć, że jesteś jego synem. - Nie rozumiem, co to za różnica - powiedziałem, wlepiając w niego wzrok. - Więc ważne, żebyś sobie przypomniał jedyne pytanie, jakie ci wtedy zadał. - Zapytał, kiedy są moje urodziny. - Zgadza się. I kiedy się dowiedział, że jesteś o kilka tygodni ode mnie starszy, bez słowa wyszedł z pokoju. A potem, kiedy musieliśmy wracać do szkoły, nie wyszedł z gabinetu, żeby się pożegnać, chociaż to były moje urodziny. Dopiero dziś zrozumiałem, dlaczego tak się zachował. - Jak taki drobny incydent może mieć jakiekolwiek znaczenie po tylu latach? - zapytałem. - Bo w tym momencie mój ojciec sobie uświadomił, że możesz być jego pierworodnym synem i że kiedy on umrze, to nie ja, a ty odziedziczesz tytuł, firmę i wszystkie jego dobra doczesne. - Ale przecież twój ojciec może zostawić swój majątek, komu zechce, i z pewnością to nie będę ja. - Chciałbym, żeby to było takie proste - rzekł Giles - ale jak mi dziadek wciąż przypomina, jego ojciec, sir Joshua Barrington, w 1877 roku otrzymał tytuł szlachecki od królowej Wiktorii za zasługi dla żeglugi handlowej. W testamencie napisał, że wszystkie jego tytuły, akty własności i cały dobytek zostawia pierworodnemu żyjącemu synowi na wieczność.

- Ale ja nie mam zamiaru domagać się tego, co bez wątpienia nie jest moje - usiłowałem uspokoić Gilesa. - Jestem pewien, że nie - powiedział Giles - ale możesz nie mieć wyboru, bo gdy przyjdzie czas, zgodnie z prawem będziesz musiał zostać głową rodziny Barringtonów. Giles wyszedł tuż po północy i pojechał do Gloucestershire. Obiecał, że się dowie, czy Emma chce się ze mną zobaczyć, bo rozstaliśmy się bez słowa pożegnania, i powiedział, że wróci do Oksfordu, gdy tylko będzie miał jakieś wiadomości. Nie spałem tej nocy. Tyle myśli kłębiło mi się w głowie i przez moment, ale tylko przez moment zastanawiałem się nad samobójstwem. Old Jack nie musiał mi przypominać, że to wyjście dla tchórzy. Przez trzy dni nie opuszczałem pokoju. Nie odpowiadałem na delikatne pukanie do drzwi. Nie odbierałem telefonu, gdy dzwonił. Nie otwierałem listów, które wsuwano pod drzwiami. Może to było bezduszne, że nie odpowiadałem tym, którzy mieli tylko dobroć w sercach, ale czasem nadmiar współczucia może bardziej przytłaczać niż samotność. Giles wrócił do Oksfordu czwartego dnia. Nie musiał nic mówić, żebym poznał, że jego wiadomości nie przyniosą mi ukojenia. Okazały się o wiele gorsze, niż mógłbym przypuszczać. Emma z matką wyjechały do Zamku Mulgelrie, gdzie mieliśmy spędzić miesiąc miodowy bez żadnych krewnych w promieniu piętnastu kilometrów. Pani Barrington poleciła swoim adwokatom wszcząć kroki rozwodowe, ale nie byli w stanie doręczyć jej mężowi dokumentów, jako że nikt go nie widział od czasu, gdy niepostrzeżenie wymknął się z zakrystii. Lord Harvey i Old Jack wystąpili z rady nadzorczej firmy Barringtona, ale z szacunku dla sir Waltera żaden z nich nie podał publicznie powodów rezygnacji - lecz i tak plotkarze mieli używanie. Moja matka odeszła z nocnego klubu „U Eddiego" i przyjęła pracę kelnerki w restauracji Grand Hotelu. - A Emma? - zagadnąłem. - Czy spytałeś ją...

- Nie miałem szansy, żeby z nią porozmawiać - odparł Giles. - Odjechały do Szkocji przed moim przyjazdem. Ale zosta wiła dla ciebie list. Serce zabiło mi mocno, kiedy podał mi kopertę zaadresowaną jej charakterem pisma. - Jakbyś później miał ochotę na kolację, to będę u siebie. - Dziękuję. - To było wszystko, na co się zdobyłem. Usiadłem w fotelu przy oknie z widokiem na dziedziniec, nie kwapiąc się, żeby otworzyć list, który, jak wiedziałem, nie da mi cienia nadziei. W końcu rozdarłem kopertę i wyjąłem trzy arkusiki zapisane starannym pismem Emmy. Aie upłynęło trochę czasu, zanim mogłem czytać jej słowa. Manor House Chew Valley Gloucestershire 29 lipca 1939 r. Mój ukochany. Jest środek nocy, siedzę w mojej sypialni i piszę do jedynego mężczyzny, którego będę kochała. Głęboką nienawiść do mojego ojca, któremu nigdy nie zdołam przebaczyć, zastąpił nagły spokój, więc muszę pisać te słowa, zanim znów zajadłe wzajemne oskarżenia przypomną mi, jak wiele ten podstępny człowiek nam obojgu odebrał. Jest mi tylko żal, że nie mogliśmy się rozstać jak kochankowie, a nie jak obcy sobie ludzie w zatłoczonym pokoju, skoro los zdecydował, że nigdy nie wypowiemy słów „dopóki śmierć nas nie rozłączy", choć jestem pewna, że aż po grób będę kochała tylko jednego mężczyznę. Nigdy nie zadowolę się jedynie wspomnieniem naszej miłości, bo jeżeli istnieje choć najmniejsza nadzieja, że to Arthur Clifton był twoim ojcem, bądź pewien, ukochany, że dochowam ci wiary. Mama jest przekonana, że z czasem pamięć o tobie, jak

wieczorne słońce, zblednie, a potem całkiem zniknie, nim wzejdzie nowy świt. Czyż nie pamięta, jak w dniu ślubu mówiła, że nasza miłość jest tak czysta, prosta i wyjątkowa, że bez wątpienia przetrwa próbę czasu, czego mama może nam tylko pozazdrościć, bo nigdy nie doświadczyła takiego szczęścia. Ale dopóki nie mogę być twoją żoną, ukochany, zdecydowałam, że powinniśmy być z dala od siebie, chyba że - i do czasu - kiedy zostanie wykazane, iż możemy zostać legalnie połączeni. Żaden inny mężczyzna nie zajmie twojego miejsca i, jeśli to konieczne, pozostanę samotna, a nie zadowolę się namiastką. Zastanawiam się, czy nadejdzie taki dzień, kiedy nie wyciągnę ręki, spodziewając się znaleźć cię u mojego boku, i czy będę mogła kiedyś zasnąć, nie wyszeptawszy twojego imienia. Z radością poświęciłabym resztę życia, żeby dostać jeden rok taki jak ten, który spędziliśmy razem, i żadne prawo boskie czy ludzkie tego nie zmieni. Wciąż się modlę, żeby nadszedł taki dzień, kiedy zostaniemy połączeni przed obliczem tego samego Boga i tych samych ludzi, ale zanim to nastąpi, mój ukochany, zawsze będę twoją kochającą żoną, chociaż nie z imienia. Emma

49 Kiedy Harry w końcu zebrał siły, żeby otworzyć niezliczone listy, które zaściełały podłogę, natknął się na wiadomość z Londynu od sekretarki Old Jacka. Soho Square Londyn środa, 2 sierpnia 1939 Szanowny Panie. Być może dostanie Pan ten list dopiero po powrocie z podróży poślubnej do Szkocji, chciałabym jednak się dowiedzieć, czy kapitan Tarrant pozostał po Pańskim ślubie w Oksfordzie. Nie wrócił do biura w poniedziałek rano i od tamtej pory się nie pojawił, więc może Pan wie, gdzie mogłabym go znaleźć. W oczekiwaniu na odpowiedź, Z poważaniem Phylis Watson Old Jack widocznie zapomniał zawiadomić pannę Watson, że wybiera się do Bristolu, aby spędzić kilka dni z sir Walterem i dowieść, że wprawdzie nie dopuścił do zawarcia małżeństwa i zrezygnował z uczestnictwa w radzie nadzorczej firmy Barringtona, ale nadal jest bliskim przyjacielem prezesa. Ponieważ w stercie nieotwieranej korespondencji nie było drugiego listu od panny Watson, Harry uznał, że Old Jack musiał już wrócić na Soho Sąuare i urzęduje za swoim biurkiem. Harry poświęcił całe przedpołudnie, odpisując na każdy dopiero teraz otwarty list; tylu ludzi wyrażało mu współczucie i nie można było ich winić, że przypominali mu o jego nieszczęściu. Nagle Harry uznał, że musi się znaleźć jak najdalej

od Oksfordu. Podniósł słuchawkę telefonu i powiedział telefonistce, że chce zamówić rozmowę z Londynem. Zadzwoniła po półgodzinie i poinformowała, że numer jest cały czas zajęty. Potem próbował się dodzwonić do sir Waltera w Barrington Hall, ale w słuchawce rozlegał się bez końca tylko sygnał. Poirytowany, że jego próby skontaktowania się z nimi zakończyły się niepowodzeniem, postanowił postąpić zgodnie z jedną z maksym Old Jacka: „Rusz tyłek i zrób coś sensownego". Chwycił walizkę, którą spakował na miesiąc miodowy w Szkocji, zaszedł do portierni i oznajmił portierowi, że wybiera się do Londynu i wróci dopiero na rozpoczęcie trymestru. - Gdyby Giles Barrington pytał, gdzie jestem, proszę mu powiedzieć, że wyjechałem pracować u Old Jacka - dodał. - U Old Jacka - powtórzył portier i zanotował to na kartce. W pociągu jadącym do stacji Paddington Harry czytał w „Timesie" o ostatnich notach wymienianych między brytyjskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych i Ministerstwem Spraw Zagranicznych Rzeszy. Zaświtała mu myśl, że Chamberlain jest jedyną osobą, która wciąż uważa, że pokój jest możliwy. Premier nie mógł mieć nadziei na zachowanie urzędu, gdyby Niemcy zignorowali jego ultimatum i wkroczyli do Polski. „Gromowładny" przewidywał, że w takim wypadku zostanie utworzony rząd koalicyjny na czele z ministrem spraw zagranicznych lordem Halifaksem (pewne ręce), a nie z pierwszym lordem Admiralicji Winstonem Churchillem (nieprzewidywalny i wybuchowy). Mimo oczywistej odrazy gazety do Churchilla, Harry uważał, że Brytania nie potrzebuje „pewnych rąk", lecz kogoś, kto się nie ulęknie zadać ciosu łobuzowi. Gdy Harry wysiadł na stacji Paddington, znalazł się w tłumie mundurów różnych barw, nacierających na niego ze wszystkich stron. Już zdecydował, do jakiej formacji wstąpi, kiedy zostanie wypowiedziana wojna. Kiedy wsiadał do autobusu jadącego na Piccadilly Circus, przemknęła mu przez głowę makabryczna myśl: gdyby poległ w służbie krajowi, rozwiązałoby to wszystkie problemy rodziny Barringtonów - oprócz jednego.

Dotarłszy na Picadilly, Harry wyskoczył z autobusu i zaczął torować sobie drogę między błaznami West Endu, przez krainę teatrów, ekskluzywnych restauracji i przesadnie drogich klubów nocnych, z uporem niezauważających symptomów wojny. Kolejka wysiedleńców wchodzących i wychodzących z budynku na Soho Square wydawała się jeszcze dłuższa i bardziej złachmaniona niż za pierwszej wizyty Harry'ego. I znów, kiedy wchodził po schodach na trzecie piętro, kilku uchodźców usunęło się na bok, przypuszczając, że jest kimś z personelu. Miał nadzieję, że za godzinę istotnie nim będzie. Znalazłszy się na trzecim piętrze, skierował się wprost do biura panny Watson. Zajęta była wypełnianiem formularzy, wydawaniem dokumentów podróży, załatwianiem noclegów i wręczaniem drobnych kwot zrozpaczonym ludziom. Rozpromieniła się na widok Harry'ego. - Niechże mi pan powie, że kapitan Tarrant jest z panem -brzmiały jej pierwsze słowa. - Nie - odparł Harry. - Myślałem, że wrócił do Londynu, i dlatego tu jestem. Zastanawiam się, czy nie przydałaby się tu dodatkowa para rąk? - To bardzo uprzejme z pana strony, ale najbardziej pożyteczną rzeczą, jaką mógłby pan dla mnie zrobić, byłoby odszukanie kapitana Tarranta. To miejsce bez niego po prostu pęka w szwach. - Słyszałem, że zatrzymał się u sir Waltera Barringtona w jego domu w Gloucester - rzekł Harry. — Ale to było przynajmniej dwa tygodnie temu. - Nie pokazał się od dnia, kiedy pojechał do Oksfordu na pana ślub - oznajmiła panna Watson, jednocześnie pocieszając dwójkę imigrantów nieznających słowa po angielsku. - Czy ktoś telefonował do jego mieszkania, żeby sprawdzić, czy tam jest? - spytał Harry. - On nie ma telefonu - odparła panna Watson. - A ja przez ostatnie dwa tygodnie prawie nie bywam w domu—dodała, wskazując głową kolejkę, która rozciągała się jak daleko wzrok sięgał.

- To może najpierw tam pojadę, a potem zgłoszę się do pani? - Naprawdę? - ucieszyła się panna Watson. Tymczasem dwie dziewczynki zaczęły płakać. — Nie płaczcie, wszystko będzie dobrze - uspokajała dzieci. Uklękła i objęła je ramieniem. - Gdzie on mieszka? - spytał Harry. - Lambeth Walk, Prince Edward Mansions, mieszkanie dwadzieścia trzy. Proszę wsiąść w autobus numer jedenaście do Lambeth, a potem pytać o wskazówki. I dziękuję, Harry. Harry odwrócił się i skierował ku schodom. Coś jest nie w porządku, pomyślał. Old Jack nigdy by nie opuścił posterunku, nie podając powodu pannie Watson. - Zapomniałam zapytać - zawołała panna Watson - jak się udał miesiąc miodowy? Harry uznał, że już jest na tyle daleko, że może jej nie słyszeć. Na Picadilly Circus wsiadł w piętrowy autobus pełen żołnierzy. Jechali przez Whitehall, gdzie było pełno oficerów, a potem przez Parliament Square, gdzie olbrzymi tłum czekał z nadzieją na strzępy informacji z Izby Gmin. Autobus przejechał przez Lambeth Bridge i kiedy znaleźli się na Albert Embankment, Harry wysiadł. Gazeciarz, który wykrzykiwał „Brytania czeka na odpowiedź Hitlera", powiedział Harry'emu, żeby skręcił w drugą ulicę w lewo, a potem trzecią w prawo i jeszcze dorzucił: - Myślałem, że każdy wie, gdzie jest Lambeth Walk. Harry puścił się biegiem, jakby go ktoś gonił, i zatrzymał się dopiero przed blokiem mieszkalnym tak zrujnowanym, że można się było tylko zastanawiać, którego księcia Edwarda imię nosił. Harry pchnął drzwi ledwo trzymające się na zawiasach i poszedł prędko schodami w górę, zwinnie omijając sterty śmieci niesprzątanych od wielu dni. Na drugim piętrze zatrzymał się przed numerem dwudziestym trzecim i zastukał mocno do drzwi, ale nikt nie otwierał. Zastukał ponownie, głośniej, ale nadal panowała cisza. Zbiegł na dół, szukając kogoś, kto pracuje w tym domu, i w suterenie

ujrzał starego człowieka zagłębionego w jeszcze starszym fotelu, palącego skręta i przerzucającego strony „Daily Mirror". - Czy widzieliście ostatnio kapitana Tarranta? - spytał ostro Harry. - Nie, panie, nie widziałem go od dwóch tygodni - odparł mężczyzna, podrywając się i niemal stając na baczność, gdy usłyszał akcent Harry'ego. - A macie uniwersalny klucz, który otworzy jego mieszkanie? - rzucił Harry. - Tak, panie, ale nie wolno mi go użyć, chyba że w nagłym przypadku. - Mogę was zapewnić, że to jest nagły przypadek - rzekł Harry. Odwrócił się i pobiegł w górę, nie czekając na odpowiedź. Mężczyzna podążył za nim, ale wolniej. W końcu zrównał się z nim i otworzył drzwi. Harry biegał od pokoju do pokoju, ale nigdzie nie było śladu Old Jacka. Ostatnie drzwi, na jakie się natknął, były zamknięte. Delikatnie zapukał, bojąc się najgorszego. Nie było odpowiedzi, więc ostrożnie wszedł do środka, gdzie ujrzał porządnie zasłane łóżko, bez śladu czyjejś obecności. Pewnie nadal przebywa u sir Waltera, pomyślał Harry. Podziękował portierowi, zbiegł po schodach i wyszedł na ulicę, usiłując zebrać myśli. Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę, gdyż nie chciał tracić więcej czasu na jazdę autobusami po mieście, w którym był obcy. - Na stację Paddington. Spieszy mi się. - Wygląda na to, że dzisiaj wszystkim się spieszy - rzekł taksówkarz, ruszając. Dwadzieścia minut później Harry stał na peronie szóstym, ale minęło jeszcze pięćdziesiąt minut, zanim pociąg odjechał do Tempie Meads. Harry w tym czasie zdążył napić się herbaty i zjeść kanapkę - „mamy tylko z serem, proszę pana" - oraz zatelefonować do panny Watson z informacją, że Old Jack nie wrócił do swojego mieszkania. Po jej głosie można było poznać, że jest jeszcze bardziej udręczona niż wtedy, gdy odchodził.

- Jadę do Bristolu - powiedział. - Zatelefonuję do pani, gdy tylko go spotkam. Gdy pociąg wyruszył ze stolicy, minął pełne smogu boczne uliczki i wjechał w wiejskie okolice, gdzie można było odetchnąć świeżym powietrzem, Harry uznał, że nie ma wyboru i musi się udać prosto do biura sir Waltera na nabrzeżu, nawet jeżeli to by znaczyło, że się natknie na Hugona Barringtona. Odszukanie Old Jacka było najważniejsze. Kiedy pociąg wtoczył się na Tempie Meads, Harry wiedział, jakie dwa autobusy ma złapać, i nie musiał pytać o to gazeciarza, który stał na rogu i darł się na cały głos: „Brytania czeka na odpowiedź Hitlera". Ten sam nagłówek, ale tym razem wykrzykiwany z bristolskim akcentem. Trzydzieści minut później Harry stanął przed bramą stoczni. - Czym mogę służyć? - spytał strażnik, który nie poznał przybysza. - Mam spotkanie z sir Walterem - odparł Harry z nadzieją, że to nie wzbudzi wątpliwości. - Tak jest, proszę pana. Trafi pan do jego biura? - Tak, dziękuję. Ruszył wolno w stronę budynku, w którym nigdy nie był. Zastanawiał się, co zrobi, jeżeli stanie twarzą w twarz z Hugonem Barringtonem, zanim dotrze do biura sir Waltera. Ucieszył się na widok rolls-royce'a prezesa, zaparkowanego tam gdzie zwykle, i odczuł ulgę, gdy zobaczył, że nigdzie nie ma bugatti Hugona Barringtona. Już miał wejść do Domu Barringtona, ale zbłądził wzrokiem ku wagonowi kolejowemu w oddali. Czy to możliwe? Zmienił kierunek i poszedł w stronę pulmanowskiego „wagon-lit", jak Old Jack zwykł mówić na swoją siedzibę po drugiej szklaneczce whisky. Harry stanął przed wagonem i delikatnie zapukał w szybę drzwi, jakby to był wielkopański dom. Kamerdyner się nie pojawił, więc otworzył i wszedł do środka. Przeszedł korytarzem do pierwszej klasy i tam go ujrzał - Old Jack siedział na swoim zwykłym miejscu.

Harry pierwszy raz zobaczył przypięty na jego piersi Krzyż Wiktorii. Zajął miejsce naprzeciwko przyjaciela i przypomniał sobie, jak siedział tutaj pierwszy raz. Musiał mieć jakieś pięć lat, bo nie sięgał stopami podłogi. Potem wspomniał czas, kiedy uciekł ze Szkoły Świętego Bedy i bystry stary dżentelmen nakłonił go, żeby wrócił akurat na śniadanie. Przypomniał sobie, jak Old Jack przyszedł posłuchać, jak śpiewa partię solową w kościele, kiedy pierwszy raz zawiódł go głos. Old Jack zlekceważył to jako drobną komplikację. Potem był ten dzień, gdy Harry się dowiedział, że nie udało mu się zdobyć stypendium na naukę w Liceum Bristolskim, a to już była poważna komplikacja. Mimo tej porażki Old Jack dał mu w prezencie zegarek marki Ingersoll, który on wciąż nosi na ręku. Pewnie wydał na niego wszystko, co miał. Kiedy Harry był w ostatniej klasie, Old Jack przyjechał z Londynu, żeby zobaczyć go w roli Romea, i wtedy Harry przedstawił mu Emmę. I nigdy nie zapomni ostatniej szkolnej uroczystości rozdawania nagród, kiedy Old Jack siedział na podium jako członek zarządu swojej starej szkoły i patrzył, jak Harry odbiera nagrodę za język angielski. A teraz nie będzie mógł nigdy mu podziękować ani się odwdzięczyć za tyle aktów przyjaźni świadczonych w ciągu lat. Objął wzrokiem człowieka, którego kochał i o którym myślał, że nigdy nie umrze. Gdy tak siedzieli razem w pierwszej klasie, coś się w jego młodym życiu skończyło.

50 Harry przyglądał się, jak nosze wsuwano do karetki. Atak serca, powiedział lekarz, zanim wóz odjechał. Harry nie musiał iść do sir Waltera i mówić mu, że Old Jack nie żyje, bo kiedy obudził się następnego ranka, prezes linii żeglugowej Barringtona przy nim siedział. - Mówił mi, że już nie ma powodu, by żyć - brzmiały pierwsze słowa sir Waltera. - Obaj straciliśmy bliskiego i dro giego przyjaciela. Sir Walter zdumiał się pytaniem, które zadał mu Harry: - Co pan teraz zrobi z wagonem, skoro już nie ma Old Jacka? - Nikomu nie pozwolę zbliżyć się do niego, dopóki będę prezesem - powiedział sir Walter. - Łączy mnie z nim wiele wspomnień. - Mnie też - rzekł Harry. - Kiedy byłem chłopcem, spędzałem tu więcej czasu niż w domu. - Albo w szkole - zauważył sir Walter z us'miechem. - Obserwowałem cię często z okna mojego gabinetu. Myślałem sobie, że musisz być nadzwyczajnym dzieckiem, skoro Old Jack poświęca ci tyle czasu. Harry się uśmiechnął, gdy sobie przypomniał, w jaki sposób Old Jack go przekonał, że powinien wrócić do szkoły, żeby uczyć się czytać i pisać. - Co teraz zrobisz, Harry? Wrócisz do Oksfordu, żeby kontynuować studia? - Nie, proszę pana. Boję się, że będziemy w stanie wojny przed... - Przed końcem miesiąca, jak przypuszczam - dopowiedział sir Waker. - A wtedy natychmiast opuszczę Oksford i wstąpię do mary-

narki wojennej. Oświadczyłem już panu Bainbridgebwi, mojemu opiekunowi w kolegium, że taki mam plan. Zapewnił mnie, że mogę wrócić i kontynuować studia, gdy tylko wojna się skończy. - To typowe dla Oksfordu — rzekł sir Walter. - Oni zawsze są dalekowzroczni. Więc pojedziesz do Dartmouth i będziesz się szkolił na oficera marynarki? - Nie, proszę pana. Przez całe życie kręciłem się koło statków. A zresztą Old Jack zaczynał służbę jako szeregowiec i potem awansował, to dlaczego ja miałbym postąpić inaczej? - Rzeczywiście - przyznał sir Walter. - W gruncie rzeczy również dlatego zawsze uważano, że stoi o klasę wyżej od nas wszystkich, którzyśmy z nim służyli. - Nie miałem pojęcia, że panowie razem służyliście. - O, tak. Walczyłem z kapitanem Tarrantem w Afryce Południowej - powiedział sir Walter. - Byłem jednym z dwudziestu czterech mężczyzn, którym ocalił życie w tym dniu, kiedy otrzymał Krzyż Wiktorii. - To tłumaczy wiele z tego, czego nigdy naprawdę nie rozumiałem - rzekł Harry. A potem drugi raz zaskoczył sir Waltera. - Czy znam jeszcze innych jego towarzyszy broni? - Frob - odparł sir Walter. - Wtedy to był porucznik Fro-bisher. Kapral Holcombe, ojciec pana Holcombe'a. I młody szeregowiec Deakins. - Ojciec Deakinsa? - spytał Harry. - Tak. Bachor, jak go nazywaliśmy. Świetny młody żołnierz. Nigdy nie mówił dużo, ale okazał się bardzo dzielny. Stracił rękę tego strasznego dnia. Obaj umilkli, każdy zatopił się w myślach o Old Jacku. W końcu sir Walter zagadnął: - A więc, mój chłopcze, skoro nie wybierasz się do Dartmouth, to czy mogę spytać, jak zamierzasz wygrać wojnę w pojedynkę? - Zaciągnę się na jaki bądź statek, który mnie przyjmie, jeżeli tylko będzie się wybierał na poszukiwanie wrogów Jego Wysokości króla Anglii.

- Zatem możliwe, że będę mógł ci pomóc. - To uprzejme z pańskiej strony, ale chcę się dostać na okręt wojenny, a nie na statek pasażerski czy towarowy. Sir Walter znów się uśmiechnął. - I dostaniesz się, drogi chłopcze. Nie zapominaj, że otrzymuję informację o każdym statku, który wpływa i wypływa z tego portu, i że znam większość kapitanów. Jak się zastanowić, to znałem większość ich ojców w czasie, kiedy byli kapitanami. Chodźmy do mojego biura, to zobaczymy, jakie okręty wpływają i wypływają z portu w ciągu najbliższych dni i, co ważniejsze, sprawdzimy, czy któryś z nich zechce cię przyjąć. - Jest pan wspaniałomyślny, ale czy mógłbym najpierw odwiedzić matkę? Może nie będę miał okazji widzieć jej przez jakiś czas. - Jak najbardziej, mój chłopcze - rzekł sir Walter. - To słuszne i właściwe. A gdy już zobaczysz się z matką, wpadnij po południu do mnie do biura. Do tej pory zdążę sprawdzić najnowsze listy wychodzących statków. - Dziękuję. Wrócę, jak tylko powiem matce, co planuję. - Powiedz człowiekowi w bramie, że masz spotkanie z prezesem, a nie będziesz miał trudności z wejściem. - Dziękuję - powiedział Harry, powściągnąwszy uśmiech. - I przekaż, proszę, serdeczne pozdrowienia swojej drogiej matce. To niezwykła kobieta. Harry zrozumiał, dlaczego sir Walter był najbliższym przyjacielem Old Jacka. Harry wkroczył do Grand Hotelu, wspaniałego wiktoriańskiego budynku w centrum miasta, i spytał portiera o salę restauracyjną. Przeciął hol i ze zdziwieniem ujrzał małą kolejkę przy stanowisku kierownika sali, czekającą na wolny stolik. Ustawił się na końcu, pamiętając, że matka zawsze była niezadowolona, kiedy wpadał do herbaciarni albo do Royalu w godzinach jej pracy. Czekając, rozglądał się po restauracji pełnej pogrążonych

w rozmowach ludzi; nikt nie wyglądał, jakby się spodziewał braków żywności albo myślał o zaciągnięciu się do wojska w razie przystąpienia kraju do wojny. Przez wahadłowe drzwi błyskawicznie wnoszono potrawy piętrzące się na srebrnych tacach, a mężczyzna w uniformie szefa kuchni krążył z wózkiem od stolika do stolika i kroił cienkie plastry wołowiny, za nim podążał drugi z sosjerką z sosem pieczeniowym. Harry nigdzie nie widział matki. Już zaczynał myśleć, że Giles powiedział mu tylko to, co on chciał usłyszeć, kiedy nagle ona wypadła przez wahadłowe drzwi z trzema talerzami w rękach. Postawiła je przed gośćmi tak zwinnie, że nawet nie zauważyli jej obecności, a potem wróciła do kuchni. Po chwili była z powrotem, tym razem niosąc trzy półmiski z jarzynami. Nim Harry dotarł do czoła kolejki, zdążył sobie przypomnieć, po kim odziedziczył niespożytą energię, bezkrytyczny entuzjazm i charakter niedopuszczający możliwości porażki. Jak zdoła kiedykolwiek odwdzięczyć się tej niezwykłej kobiecie za wszystkie poświęcenia, na jakie się zdobyła... - Przykro mi, że musiał pan czekać - odezwał się kierow nik sali, przerywając Harry'emu tok myśli - ale w tej chwili nie mam wolnego stolika. Czy zechciałby pan przyjść za dwa dzieścia minut? Harry nie powiedział mu, że w rzeczywistości nie potrzebuje stolika, i to nie dlatego, że jego matka jest jedną z kelnerek, ale ponieważ nie mógłby sobie pozwolić na żadną potrawę z karty dań, może z wyjątkiem sosu. - Przyjdę później - powiedział, udając rozczarowanie. Może dziesięć lat później, pomyślał, a wtedy matka, jak przypuszczał, będzie kierowniczką sali. Wyszedł z hotelu z uśmiechem na ustach i wsiadł do autobusu jadącego do portu. Od razu został wprowadzony przez sekretarkę do gabinetu sir Waltera i zastał prezesa pochylonego nad biurkiem, którego całą powierzchnię zaścielały rozkłady rejsów statków i mapy oceaniczne.

- Siadaj, drogi chłopcze - zaprosił go sir Walter, umieszczając monokl w prawym oku i spoglądając surowo na Harry ego. — Miałem trochę czasu, żeby przemyśleć naszą poranną rozmowę -ciągnął bardzo poważnym tonem - i zanim coś postanowimy, muszę być przekonany, że podejmujesz właściwą decyzję. - Jestem tego absolutnie pewien - powiedział Harry bez wahania. - Możliwe, ale ja jestem tak samo pewien, że Jack by ci poradził, żebyś wrócił do Oksfordu i czekał, aż zostaniesz powołany. - Może by tak zrobił, ale sam by nie postąpił według własnej rady. - Jak dobrze go znałeś - zauważył sir Walter. - Doprawdy, spodziewałem się po tobie takich słów. A teraz ci powiem, czego się dowiedziałem - ciągnął, pochylając się znowu nad papierami, które pokrywały biurko. Dobra wiadomość jest taka, że okręt Jego Królewskiej Mości HMS Resolution przybije do portu w Bristolu mniej więcej za miesiąc i uzupełni tu zapas paliwa, czekając na dalsze rozkazy. - Za miesiąc? - powtórzył Harry, nie kryjąc rozczarowania. - Cierpliwości, chłopcze - rzekł sir Walter. - Wybrałem Resolution, ponieważ kapitan to mój stary przyjaciel i jestem pewien, że będę mógł cię tam umieścić jako marynarza pokładowego, jeżeli powiedzie się druga część mojego planu. - A czy kapitan Resolution przyjąłby kogoś bez żadnego doświadczenia na morzu? - Prawdopodobnie nie, ale jeżeli wszystko pójdzie jak należy, wchodząc na pokład, będziesz już starym wilkiem morskim. Harry przypomniał sobie jedną z ulubionych maksym Old Jacka: „Kiedy mówię, niczego się nie dowiaduję" i zdecydował, że nie będzie przerywał, tylko zacznie słuchać. - Otóż ustaliłem, że trzy statki wypływają z Bristolu w naj bliższych dwudziestu czterech godzinach i mają tu wrócić za trzy do czterech tygodni, co da ci aż nadto czasu, żebyś się za ciągnął w charakterze marynarza pokładowego na Resolution — mówił sir Walter.

Harry miał ochotę coś powiedzieć, ale milczał. - Zacznijmy od mojego pierwszego kandydata. Devonian wypływa na Kubę z ładunkiem odzieży bawełnianej, ziemnia ków i rowerów Raleigh Lenton i ma wrócić do Bristolu za cztery tygodnie z ładunkiem tytoniu, cukru i bananów. Moim drugim poważnym kandydatem jest S/S Kansas Star, statek pasażerski, który wyrusza do Nowego Jorku jutro z pierwszym przypływem. Został zarekwirowany przez rząd Stanów Zjednoczonych w celu przetransportowania obywateli amerykańskich do kraju, zanim Brytania znajdzie się w stanie wojny z Niemcami. Trzeci to pusty tankowiec S/S Princess Beatrice, który wraca do Amsterdamu po transport ropy i przypłynie do Bristolu z ładunkiem przed końcem miesiąca. Wszyscy trzej kapitanowie mają świadomość, że muszą jak najszybciej wpłynąć bezpiecznie do portu, bo gdy zostanie wypowiedziana wojna, dwa statki handlowe będą dla Niemców łatwym łupem, tylko Kansas Star nie będzie zagrożona przez niemieckie U-Booty przyczajone w Atlantyku i tylko czekające na rozkaz zatopienia wszystkiego, co pływa pod czerwoną albo błękitną banderą*. - Jakiego członka załogi brakuje tym statkom? - spytał Harry. - Ja nie mam przesadnie wysokich kwalifikacji. Sir Walter znów pochylił się nad biurkiem i sięgnął po następną kartkę. - Na Princess Beatrice potrzebują marynarza pokładowego, na Kansas Star kogoś do kuchni, co zwykle oznacza pomy wa-cza albo kelnera, natomiast Devonian rozgląda się za czwartym oficerem. - Wobec tego ten ostatni odpada. - Może to dziwne, ale moim zdaniem to jest stanowisko, na które najbardziej się nadajesz - rzekł sir Walter. - Devonian * Błękitna bandera (ang. blue ensign) - brytyjska bandera statków handlowych rezerwy marynarki wojennej; czerwona bandera (ang. red ensign) — bandera brytyjskich statków handlowych (przyp. tłum).

liczy trzydzieści siedem osób załogi i rzadko wychodzi w morze z oficerem praktykantem, więc nikt nie będzie oczekiwał, że będziesz kimś więcej jak nowicjuszem. - A dlaczego kapitan miałby mnie przyjąć? - Bo mu powiedziałem, że jesteś moim wnukiem.

51 Harry kroczył nabrzeżem w stronę statku Devonian. Z niewielką walizką, którą niósł, czuł się jak uczeń idący do szkoły pierwszego dnia trymestru. Jaki będzie dyrektor? Czy w sypialni będzie spał koło Gilesa czy Deakinsa? Czy spotka Old Jacka? Czy natknie się na jakiegoś Fishera? Chociaż sir Walter zaproponował, że z nim pójdzie i przedstawi kapitanowi, Harry uważał, że nie byłby to najlepszy sposób zaskarbienia sobie sympatii nowych kolegów marynarzy. Przystanął na chwilę i przyjrzał się bliżej przedpotopowemu statkowi, na którym miał spędzić następny miesiąc. Sir Walter mu powiedział, że Devonian został zbudowany w 1913 roku, kiedy na oceanach królowały żaglowce i statek towarowy napędzany silnikiem uważano za szczyt nowoczesności. Ale teraz, po dwudxiestu sześciu latach, już wkrótce zostanie wycofany ze służby i zabrany do tej części portu, gdzie stare łajby zostają pocięte, a części sprzedane na złom. Sir Walter napomknął, że ponieważ kapitan Havens ma jeszcze rok służby do emerytury, więc właściciele statku mogą się go pozbyć razem z nim. Na liście załogi Devonian widniało trzydzieści siedem osób, ale, jak na wielu frachtowcach, liczba ta nie była dokładna, z reguły bowiem nie wykazywano kucharza czy pomywacza zamustrowanego gdzieś w Hongkongu czy kryjącego się na morzu przed wymiarem sprawiedliwości marynarza z przypadku, który nie chciał wracać do swojego kraju. Harry wolno wchodził po trapie. Gdy postawił stopę na pokładzie, zatrzymał się i nie ruszył z miejsca, póki nie dostał pozwolenia na wejście na statek. Po latach kręcenia się w porcie dobrze znał zasady zachowania obowiązujące na statkach. Spojrzał w górę na mostek i uznał, że mężczyzna wydający rozkazy T7A

musi być kapitanem Havensem. Sir Walter powiedział mu, że starszy oficer na towarowcu jest dyplomowanym kapitanem i tak się należy do niego zwracać. Kapitan Havens był wysoki i wyglądał raczej na pięćdziesiąt, a nie na sześćdziesiąt lat. Miał mocną budowę, ogorzałą twarz i ciemną starannie przystrzyżoną brodę, co, ponieważ łysiał, upodabniało go do Jerzego V. Spostrzegłszy Harry'ego czekającego przy trapie, kapitan wydał krótki rozkaz stojącemu przy nim oficerowi, a potem zszedł na pokład. - Kapitan Havens - energicznie się przedstawił. - Pan jest pewnie Harrym Cliftonem. - Mocno uścisnął rękę przybyszowi. - Witam na pokładzie Devonian. Ma pan świetne rekomendacje. - Powinienem panu powiedzieć - zaczął Harry - że to moje pierwsze... - Dobrze o tym wiem - wpadł mu w słowo Havens, ściszywszy głos - ale na pana miejscu trzymałbym język za zębami, bo inaczej zgotują tu panu piekło. I proszę nie wspominać, że był pan w Oksfordzie, bo większość tego tałatajstwa -wskazał marynarzy pracujących na pookładzie - pomyśli, że to nazwa jakiegoś statku. Proszę za mną. Pokażę panu kajutę czwartego oficera. Harry podążył za kapitanem, zdając sobie sprawę, że kilkanaście par podejrzliwych oczu śledzi każdy jego ruch. - Na statku jest dwóch innych oficerów - powiedział kapi tan, kiedy Harry się z nim zrównał. - Jim Patterson, pierwszy mechanik, spędza większość życia w kotłowni, toteż zobaczy go pan tylko podczas posiłków, a czasem i wtedy jest nieobecny. Służy ze mną od czternastu lat i szczerze mówiąc, wątpię, żeby ta staruszka przepłynęła Kanał choćby do połowy, nie mówiąc o Atlantyku, gdyby nie to, że on tam na dole wciąż ją popędza. Mój trzeci oficer, Tom Bradshaw, stoi teraz na mostku. Jest u mnie dopiero od trzech lat, więc jeszcze nie wypływał sobie dyplomu. Trzyma się na uboczu, ale ten, co go szkolił, znał się na rzeczy, bo to cholernie dobry oficer.

Havens zagłębił się w wąskim luku prowadzącym na pokład poniżej. - To moja kabina - oznajmił, idąc korytarzem — a to Patter-sona. — Zatrzymał się przed czymś, co przypominało schowek na miotły. - A to pańska. - Pchnął drzwi, ale uchyliły się tylko na kilkanaście centymetrów i uderzyły o wąską drewnianą koję. - Nie wejdę do środka, bo tam nie ma miejsca dla dwóch. Ubrania znajdzie pan na koi. Jak się pan przebierze, niech pan przyjdzie do mnie na mostek. Ruszamy za godzinę. Wypłynięcie z portu będzie prawdopodobnie najciekawszą częścią podróży przed zawinięciem na Kubę. Harry wcisnął się przez uchylone drzwi i musiał zamknąć je za sobą, żeby się przebrać. Obejrzał porządnie złożoną odzież pozostawioną na koi: dwa grube niebieskie swetry, dwie białe koszule, dwie pary niebieskich spodni, trzy pary niebieskich wełnianych skarpet i płócienne pantofle na grubej gumowej podeszwie. Naprawdę czuł się, jakby wrócił do szkoły. Wszystkie te rzeczy łączyło jedno: wyglądały, jakby przed Harrym nosiło je kilku ludzi. Szybko się przebrał w strój marynarski, a potem rozpakował walizkę. Była tu tylko jedna szuflada, więc Harry wsunął małą walizkę ze swoimi ubraniami pod koję - jedyne, co idealnie mieściło się w kabinie. Otworzył drzwi, przecisnął się na korytarz i zaczął rozglądać za wyjściem w górę. Znalazłszy je, zjawił się z powrotem na pokładzie. I znów podejrzliwe spojrzenia śledziły każdy jego ruch. - Panie Clifton - powiedział kapitan, kiedy Harry pierw szy raz wstąpił na mostek - to jest Tom Bradshaw, trzeci ofi cer, który będzie wyprowadzał statek z portu, jak tylko władze portowe dadzą nam zezwolenie na wyjście. Przy okazji, panie Bradshaw - dodał Havens - jednym z naszych zadań podczas tego rejsu będzie wyuczenie tego młodzika wszystkiego, co umiemy, tak żeby, kiedy wrócimy za miesiąc do Bristolu, zało ga okrętu Jego Królewskiej Mości HMS Resolution wzięła go za doświadczonego wilka morskiego. Jeżeli Bradshaw coś powiedział, to jego komentarz zagłu-

szyły dwa długie buczenia syreny, dźwięk, który Harry wielokrotnie słyszał w ciągu lat, sygnalizował, że dwa holowniki czekają na wyprowadzenie statku z portu. Kapitan nabił tytoniem swoją wysłużoną fajkę bruyerkę, a tymczasem Bradshaw odpowiedział na sygnał dwoma dźwiękami syreny okrętowej. - Przygotować się do rzucenia cum - polecił Bradshawowi kapitan Havens, zapalając zapałkę. Bradshaw odsłonił mosiężną rurę głosową, której Harry do tej chwili nie zauważył. - Maszyny wolno naprzód, panie Patterson. Holowniki są gotowe do wyprowadzenia nas z portu — powiedział z lekkim amerykańskim akcentem. - Maszyny wolno naprzód, panie Bradshaw — odpowiedział głos z kotłowni. Harry patrzył z mostka w dół i obserwował, jak załoga wykonuje wyznaczone zadania. Czterech mężczyzn, dwóch na dziobie i dwóch na rufie, wybierało kabestanami grube liny. Dwaj inni wciągali trap. - Uważaj pan na pilota - powiedział kapitan pomiędzy dwoma pyknięciami. — To on odpowiada za bezpieczne wyjście z portu na otwarte wody. Później przejmie obowiązki Bradshaw. Jak będzie pan pojętny, panie Clifton, może zajmie pan jego miejsce za jakiś' rok, ale dopiero gdy ja przejdę na emeryturę, a Bradshaw przejmie dowodzenie. Bradshaw zachowywał niewzruszoną powagę, więc Harry milczał i dalej obserwował wszystko, co się działo. - Nikomu nie pozwolę dotrzymywać towarzystwa mojej dziewczynie w nocy - ciągnął kapitan Havens - jeśli nie będę pewien, że nie pozwoli sobie wobec niej na poufałość. I znów Bradshaw się nie uśmiechnął, ale może dlatego, że słyszał już ten żarcik wcześniej. Harry z fascynacją obserwował, jak gładko przebiega operacja. Devonian oddalił się od nabrzeża i z pomocą dwóch holowników wypłynął wolno z portu, a potem sunął rzeką Avon i pod mostem wiszącym.

- Panie Clifton, wie pan, kto zbudował ten most? - zagadnął kapitan, wyjąwszy fajkę z ust. - Isambard Kingdom Brunei, proszę pana - odparł Harry. - I dlaczego nie dożył chwili jego otwarcia? - Ponieważ radzie miejskiej zabrakło funduszy i umarł, zanim most ukończono. Kapitan zmarszczył brwi. - Zaraz mi pan powie, że został nazwany na pana cześć powiedział, wkładając z powrotem fajkę do ust. Kapitan nie odezwał się więcej aż do czasu, kiedy holowniki dotarły do wyspy Barry, gdzie dały dwa długie sygnały, odrzuciły liny i zawróciły do portu. Devonian mógł być starą łajbą, ale Harry wkrótce pojął, że kapitan Havens i jego załoga wiedzą, jak się z nią obchodzić. - Teraz pana kolej, panie Bradshaw — polecił kapitan, tym czasem na mostek wychynęła postać niosąca dwa kubki z gorą cą herbatą. - Lu, na mostku podczas tego przelotu będzie nas trzech i pan Clifton też ma dostać herbatę. Chińczyk kiwnął głową i przepadł pod pokładem. Kiedy światła portu zniknęły za horyzontem, fale zaczęły się wzmagać i kołysać statkiem. Havens i Bradshaw stali na szeroko rozstawionych nogach jak przyrośnięci do pokładu, natomiast Harry musiał co chwilę czegoś się chwytać, żeby nie upaść. Gdy Chińczyk pokazał się z trzecim kubkiem herbaty, Harry uznał, że nie powie kapitanowi, że jest zimna i że jego matka zwykle wrzuca kostkę cukru. Akurat gdy Harry poczuł się trochę pewniej i niemal zaczynało mu to sprawiać przyjemność, kapitan rzekł: - Dziś wieczór nie ma pan tu już nic do roboty, panie Clif ton. Lepiej niech pan zejdzie na dół i się zdrzemnie. Proszę się stawić na mostku przed siódmą dwadzieścia na poranną wachtę. Harry już chciał zaprotestować, kiedy po raz pierwszy na twarzy Bradshawa ujrzał uśmiech. - Dobranoc - powiedział i zszedł na pokład. Chwiejnie

kroczył ku lukowi, czując na sobie spojrzenia wielu oczu. Ktoś odezwał się tak głośno, żeby usłyszał: - To pewnie pasażer. - Nie, to oficer - powiedział drugi. - A co to za różnica? Kilku mężczyzn wybuchnęło śmiechem. Znalazłszy się w kabinie, Harry się rozebrał i położył na wąskiej drewnianej koi. Próbował wygodnie się ułożyć, tak aby nie spaść albo nie potoczyć się na ścianę, gdy statek kołysał się z boku na bok oraz podskakiwał i opadał. Nie było tu ani umywalki, ani iluminatora, więc Harry nie miał gdzie wymiotować. Leżał i myślał o Emmie. Zastanawiał się, czy jest jeszcze w Szkocji czy może w Manor House, czy już w Oksfordzie. Czy Giles będzie się zastanawiał, gdzie on jest, czy też sir Walter mu powiedział, że wypłynął w morze i że zaciągnie się na Re-solution po powrocie do Bristolu. I czy matka będzie zadawała sobie pytanie, gdzie on się podziewa. Może wbrew wyznawanej przez nią złotej zasadzie powinien jej przeszkodzić w pracy? W końcu pomyślał o Old Jacku i nagle ogarnęło go poczucie winy, kiedy sobie uświadomił, że nie będzie na jego pogrzebie. Harry nie wiedział, że jego własny pogrzeb wyprzedzi pochówek Old Jacka.

52 Harry'ego obudziły dwa podwójne uderzenia dzwonu okrętowego. Zerwał się, walnął głową o sufit, narzucił ubranie, przecisnął się na korytarz, wystrzelił na pokład i kilkoma susami pokonał schodki na mostek kapitański. — Przepraszam pana za spóźnienie. Chyba zaspałem. — Nie musisz mi mówić „pan", kiedy jesteśmy sami - rzekł Bradshaw. - Na imię mam Tom. Poza tym jesteś o godzinę wcześniej. Widać kapitan zapomniał ci powiedzieć, że trzy i pół szklanki sygnalizują wachtę poranną, dwie zaś oznaczają szóstą. Ale skoro już tu jesteś, zastąp mnie przy sterze, a ja pójdę się odlać. Harry ku swojemu przerażeniu pojął, że Bradshaw nie żartuje. — Pilnuj tylko, żeby strzałka kompasu zawsze wskazywała południowy południowy zachód, to nie zejdziesz za bardzo z kursu — rzucił Bradshaw z mocniejszym akcentem amery kańskim. Harry ujął koło sterowe obiema rękami i wbił wzrok w małą czarną strzałkę, usiłując tak prowadzić statek, żeby pruł fale w prostej linii. Kiedy spojrzał do tyłu na kilwater, zobaczył, że idealnie prosta linia, którą Bradshaw osiągał z taką łatwością, zamieniła się w falistą, przypominającą krągłości aktorki Mae West. Chociaż Bradshawa nie było tylko przez kilka minut, Harry nigdy się tak nie ucieszył z czyjegoś powrotu. Bradshaw przejął ster i choć trzymał koło tylko jedną ręką, Devonian natychmiast posłusznie przestał się zataczać. — Pamiętaj, że ze statkiem trzeba jak z kobietą - powiedział Bradshaw. - Nie trzymaj jej kurczowo, tylko delikatnie pieść. Jeśli ci się to uda, ona nie zboczy z drogi. Teraz spróbuj jeszcze raz, a ja w tym czasie naniosę pozycję na mapę. Kiedy dwadzieścia pięć minut później rozległy się cztery

szklanki, na mostku pojawił się kapitan, żeby zluzować Bradshawa, statek kierowany przez Harry'ego może nie płynął całkiem prosto, ale przynajmniej nie zataczał się, jakby za sterem siedział pijany marynarz. Podczas s'niadania Harry poznał mężczyznę, który mógł tylko być pierwszym mechanikiem. Upiornie blada cera Jima Pattersona nasuwała przypuszczenie, że większość życia spędza pod pokładem, jego brzuch zaś świadczył o tym, że pozostały czas poświęca na jedzenie. W przeciwieństwie do Bradshawa nie przestawał mówić i Harry prędko się domyślił, że on i kapitan są starymi przyjaciółmi. Pokazał się Chińczyk z trzema talerzami, których czystość budziła wątpliwości. Harry zrezygnował z tłustego bekonu ze smażonymi pomidorami i zadowolił się przypaloną grzanką i jabłkiem. - Może przez resztę przedpołudnia rozejrzy się pan po stat ku, panie Clifton - zaproponował kapitan, kiedy sprzątnięto talerze. - Może pan nawet zajrzeć do Pattersona w maszynowni i przekonać się, ile minut pan tam wytrzyma. Patterson wybuchnął śmiechem, chwycił dwie ostatnie grzanki i powiedział: - Jeżeli pan myśli, że one są przypalone, to niech pan naj pierw spędzi u mnie kilka minut. Jak kot pozostawiony sam w nowym domu, Harry zaglądał we wszystkie kąty, pragnąc poznać swoje nowe królestwo. Wiedział, że statek ma sto czterdzieści metrów długości i siedemnaście metrów szerokości i osiąga maksymalną prędkość piętnastu węzłów, ale nie miał pojęcia, że jest tu tyle zakamarków służących niewątpliwie jakimś celom, które z czasem pozna. Zauważył też, że nie ma na pokładzie takiego miejsca, gdzie nie sięga czujny wzrok stojącego na mostku kapitana, zatem żaden obibok nie może pozostać niezauważony. Harry zszedł na pokład środkowy. W części rufowej znaj-

dowały się kajuty oficerów, na śródokręciu był kambuz, a na przodzie duży obszar zajmowały wiszące hamaki. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może spać w czymś takim. Nagle spostrzegł kilku marynarzy, którzy musieli zejść z psiej wachty, kołyszących się lekko w hamakach i smacznie śpiących. Wąska stalowa schodnia prowadziła na pokład dolny, gdzie mieściły się skrzynie, w których znajdowały się sto czterdzieści cztery rowery firmy Raleigh, tysiąc sztuk bawełnianej odzieży i dwie tony ziemniaków. Skrzynie były odpowiednio zamocowane i miały zostać otwarte dopiero po przybyciu statku na Kubę. Na koniec Harry zszedł po wąskiej drabince do kotłowni, królestwa Pattersona. Z całych sił pociągnął ciężką metalową klapę i niczym Sadrach, Mesach i Abednego wkroczył śmiało do buchającego ogniem pieca. Stał i patrzył, jak kilku spoconych, przysadzistych, muskularnych mężczyzn, w podkoszulkach pokrytych czarnym pyłem, wrzuca węgiel łopatami w dwie szeroko otwarte paszcze, które trzeba było karmić częściej niż cztery razy dziennie. Jak przepowiadał kapitan Havens, już po kilku minutach Harry, zataczając się, wypadł na korytarz, oblewając się potem i z trudem łapiąc powietrze. Nie mógł się nadziwić, jak ci ludzie wytrzymują w tych warunkach i jeszcze co dzień muszą pełnić trzy dwugodzinne wachty przez cały tydzień. Kiedy doszedł do siebie, wrócił na mostek, zbrojny w sto pytań: jak znaleźć Gwiazdę Polarną, mając przed oczyma Wielki Wóz, ile mil morskich statek przepływa średnio w ciągu dnia, ile ton węgla potrzeba na... Kapitan chętnie udzielił wszystkich odpowiedzi, ani razu niezirytowany nienasyconą żądzą wiedzy młodego czwartego oficera. Jak później kapitan Havens zauważył w rozmowie z Bradshawem, najbardziej mu zaimponowało to, że chłopak nigdy nie zadał dwa razy tego samego pytania. W ciągu kilku następnych dni Harry nauczył się, jak odczytywać z mapy deklinację magnetyczną, jak określić kierunek wiatru, obserwując mewy, i jak pokonywać doliny fali, nie

schodząc z kursu. Pod koniec pierwszego tygodnia pozwalano mu przejąć koło sterowe, ilekroć kapitan lub Bradshaw mieli przerwę na posiłek. Nocami kapitan uczył go nazw gwiazd, na których, jak podkreślał, można tak samo polegać jak na kompasie, ale przyznał, że jego wiedza ogranicza się do półkuli północnej, gdyż podczas dwudziestu sześciu lat na morzu Devonian nigdy nie przekroczył równika. Po dziesięciu dniach rejsu kapitan niemal marzył o burzy, nie tylko dlatego, żeby ustały niekończące się pytania, ale i po to, żeby się przekonać, czy cokolwiek może zbić z pantałyku natrętnego młokosa. Jim Patterson już go ostrzegł, że Clifton tego ranka wytrzymał w kotłowni całą godzinę i zawziął się, że zanim przypłyną na Kubę, odbędzie tam pełną wachtę. - Przynajmniej nie musisz wysłuchiwać jego pytań - za uważył kapitan. - W tym tygodniu - odparł pierwszy mechanik. Kapitana Havensa ciekawiło, czy nadejdzie taka chwila, kiedy i on nauczy się czegoś od czwartego oficera. Stało się to dwunastego dnia rejsu, zaraz potem, jak Harry skończył swoją pierwszą dwugodzinną wachtę w kotłowni. - Wiedział pan, że Patterson zbiera znaczki? - zapytał Harry. - Tak, wiedziałem — odparł pewnym tonem kapitan. - I że jego zbiór obecnie liczy ponad cztery tysiące okazów, łącznie z nieząbkowaną Czarną Jednopensówką i południowoafrykańskim trójkątnym Przylądkiem Dobrej Nadziei? - Tak, wiedziałem — powtórzył kapitan. - I że ta kolekcja jest teraz warta więcej niż jego dom w Mable-thorpe? - To tylko mały domek, do diabła - rzucił, nie poddając się, kapitan i zanim Harry zadał następne pytanie, dodał: - Bardziej by mnie ucieszyło, gdyby zdołał się pan dowiedzieć tyle samo o Tomie Bradshawie. Bo, szczerze mówiąc, Harry, więcej wiem po dwunastu dniach o panu niż o moim trzecim oficerze po trzech latach, a nigdy dotąd nie myślałem, że Amerykanie są powściągliwymi ludźmi.

Im więcej Harry myślał o spostrzeżeniu kapitana, tym bardziej sobie uświadamiał, jak mało wie o Tomie, choć spędzał z nim wiele godzin na mostku kapitańskim. Nie miał pojęcia, czy ten człowiek ma braci lub siostry, czym się zajmuje jego ojciec, gdzie mieszkają jego rodzice, a nawet czy ma dziewczynę. Tylko jego akcent zdradzał, że jest Amerykaninem, Harry nie wiedział jednak, z jakiego pochodzi miasta czy też stanu. Dzwon wybił trzy i pół szklanki. - Panie Clifton, czy mógłby pan przejąć ster, a ja w tym czasie zjem z Pattersonem i Bradshawem kolację? - zapytał kapitan. - Gdyby coś pan zauważył, proszę mnie zawiadomić -dodał, schodząc z mostka - zwłaszcza gdyby to było większe od nas. - Tak jest! — rzucił Harry, uradowany, że statek powierzono jego pieczy, choćby tylko na czterdzieści minut, chociaż ten czas codziennie się wydłużał. To wtedy, gdy Harry spytał, za ile dni dopłyną do Kuby, do kapitana Havensa dotarło, że nad wiek rozwinięty młodzian już się nudzi. Zaczynał współczuć kapitanowi HMS Resolution, który nie miał pojęcia, co go czeka. Ostatnio Harry przejmował wachtę po obiedzie, aby inni oficerowie przed powrotem na mostek mogli rozegrać kilka partii remika. A herbata, którą Chińczyk mu teraz przynosił, zawsze była gorąca i z dodatkiem kostki cukru. Pewnego wieczoru usłyszano, jak Patterson powiedział do kapitana, że gdyby pan Clifton postanowił przejąć komendę statku przed powrotem do Bristolu, to on nie wie, po czyjej byłby stronie. - Myślisz o wznieceniu buntu, Jim? - spytał Havens, dolewając głównemu mechanikowi kapkę rumu. - Nie, ale muszę cię ostrzec, że ten młodoturek już przeorganizował wachty w kotłowni. Dlatego wiem, z kim będą trzymać moje chłopaki. - Więc jedyne, co możemy zrobić - zauważył Havens, nale-

wając i sobie szklaneczkę - to kazać oficerowi sygnałowemu wysłać wiadomość do Resolution z ostrzeżeniem, w co się pakują. - Ale my nie mamy oficera sygnałowego - rzekł Patterson. - To musimy zakuć młokosa w kajdany - podsunął kapitan. — Dobry pomysł, kapitanie, tyle że nie mamy kajdan. - Wielka szkoda. Koniecznie mi przypomnij, żebym je ku pił, jak wrócimy do Bristolu. — Chyba zapomniałeś, że kiedy tam wpłyniemy, Clifton nas opuści i przejdzie na Resolution. Kapitan pociągnął łyk rumu i powtórzył: — Wielka szkoda.

53 Harry stawił się na mostku kilka minut przed wybiciem trzech i pół szklanki i zwolnił Bradshawa, który zszedł na dół zjeść kolację z kapitanem. Z każdą kolejną wachtą Tom zostawiał go dłużej na mostku, ale Harry się nie skarżył, ponieważ miał złudne wrażenie, że przez godzinę dziennie statek jest pod jego komendą. Sprawdził kompas i poprowadził statek kursem wyznaczonym przez kapitana. Powierzono mu nawet nanoszenie pozycji na mapę i dokonywanie wpisów do dziennika okrętowego przed zejs'ciem z wachty. Harry stał sam na mostku, morze było spokojne, nad głową miał księżyc w pełni, a przed oczyma bezmiar oceanu. I wtedy wrócił myślami do Anglii. Ciekaw był, co w tej chwili robi Emma. Emma zaś siedziała w swoim pokoju w Kolegium Somer-ville i nastawiała radio na wiadomości krajowe, aby wysłuchać przemówienia Neville'a Chamberlaina do narodu. - Mówię do was z gabinetu rządowego na Downing Street dziesięć. Dziś rano ambasador brytyjski w Berlinie wręczył rządowi niemieckiemu ostateczną notę stwierdzającą, że jeżeli do godziny jedenastej nie otrzymamy odpowiedzi, iż jest gotów wycofać wojska z Polski, będzie to oznaczało, że jesteśmy w stanie wojny. Muszę wam teraz oznajmić, że nie otrzymaliśmy takiego zobowiązania i że wobec tego nasz kraj jest w stanie wojny z Niemcami. Jednak radio na statku Devonian nie odbierało BBC i wszyscy na pokładzie jak zwykle zajmowali się swoimi obowiązkami. Harry wciąż myślał o Emmie, kiedy coś przemknęło koło dziobu. Nie był pewny, co ma robić. Nie chciał przeszkadzać kapitanowi w czasie obiadu, bo ten mógłby mieć pretensje, że zabiera mu czas. Harry miał oczy szeroko otwarte, kiedy spo-

strzegł drugi obiekt, i tym razem nie miał wątpliwości, co to jest. Obserwował, jak podłużny, błyszczący kształt sunie pod powierzchnią wody w stronę dziobu statku. Instynktownie dał ster w prawo, ale statek obrócił się w lewo. Niezupełnie o to mu chodziło, ale ten błąd dał mu dość czasu na wszczęcie alarmu, ponieważ obiekt śmignął kilka metrów od dziobu. Tym razem Harry się nie wahał i nacisnął włącznik syreny, która natychmiast głośno zawyła. Po chwili Bradshaw pojawił się na pokładzie i ruszył biegiem w stronę mostka, a tuż za nim, naciągając marynarkę, biegł kapitan. Z wnętrza statku zaczęła wyłaniać się załoga, spiesząc na swoje stanowiska w przekonaniu, że to nieplanowane ćwiczenia przeciwpożarowe. - Jakiś problem, panie Clifton? - spytał spokojnie kapitan Havens, wstępując na mostek. - Myślę, że to była torpeda, ale ponieważ nigdy przedtem nie widziałem torpedy, nie jestem pewien. - A nie był to delfin pożywiający się naszymi odpadkami? — zasugerował kapitan. - Nie, proszę pana, to nie był delfin. - Ja też nigdy nie widziałem torpedy - przyznał Havens, przejmując koło sterowe. - Z jakiego kierunku szła? - Północny północny wschód. - Cała załoga na stanowiska alarmowe, panie Bradshaw — rozkazał kapitan. - Przygotować się na spuszczenie szalup ratunkowych na moją komendę. - Rozkaz, kapitanie! - rzucił Bradshaw, który zjechał po poręczy na pokład i natychmiast zaczął przydzielać zadania załodze. - Panie Clifton, niech pan ma oczy otwarte i mówi mi, gdy tylko coś pan zauważy. Harry chwycił lornetkę i zaczął przepatrywać ocean. Tymczasem kapitan krzyknął w rurę: - Cała wstecz, panie Patterson, cała wstecz i czekać na dal sze rozkazy!

- Tak jest, kapitanie - odpowiedział zaskoczony pierwszy mechanik, który od 1918 roku nie słyszał takiego rozkazu. - Następna - zameldował Harry. - Północny północny wschód, idzie prosto na nas. - Widzę ją - powiedział kapitan. Raptownie obrócił koło sterowe w lewo i torpeda minęła ich zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów. Wiedział, że nie zdoła powtórzyć tej sztuczki. - Miał pan rację, panie Clifton. To nie był delfin - stwier dził rzeczowo. A pod nosem dodał: - Pewno jesteśmy w stanie wojny. Nieprzyjaciel ma torpedy, a ja mam tylko czterdzieści cztery rowery, trochę worków kartofli i bawełniane ubrania. Harry wytężał wzrok. Kapitan zachowywał taki spokój, że Harry prawie nie czuł zagrożenia. - Torpeda numer cztery idzie prosto na nas, kapitanie oznajmił. - Znowu północny północny wschód. Havens dzielnie usiłował wykonać jeszcze jeden manewr, ale staruszka nie zareagowała dość szybko na niewczesne zaloty i torpeda wbiła się w dziób statku. Kilka minut później Patterson zameldował, że poniżej linii wody wybuchł pożar i że jego ludzie nie są w stanie zdusić płomieni przy użyciu prymitywnych gaśnic. Kapitanowi nie trzeba było mówić, że sytuacja jest beznadziejna. - Panie Bradshaw, przygotować się do opuszczenia statku. Cała załoga w gotowości przy szalupach ratunkowych i czekać na dalsze rozkazy. - Rozkaz, kapitanie! - krzyknął Bradshaw z pokładu. Havens ryknął w rurę głosową: - Panie Patterson, niech pan stamtąd natychmiast wychodzi ze swoimi ludźmi, powtarzam, natychmiast, i zameldujcie się przy szalupach ratunkowych. - Wychodzimy, kapitanie! - Następna, kapitanie - oznajmił Harry. - Północny północny zachód. Sunie na prawą burtę, na śródokręcie.

Kapitan jeszcze raz gwałtownie obrócił koło sterowe, ale wiedział, że tym razem nie zdoła uniknąć ciosu. Kilka sekund później torpeda trafiła w statek, który zaczął się przechylać na bok. - Opuścić statek! — krzyknął Havens przez megafon. -Opuścić statek! - powtórzył kilkakrotnie, a potem zwrócił się do Harry'ego, który dalej przez lornetkę omiatał wzrokiem horyzont: - Niech się pan kieruje do najbliższej szalupy ratunkowej, i to biegiem. Nie ma sensu tkwić na mostku. - Tak jest, kapitanie - odparł Harry. - Kapitanie — dobiegł głos z maszynowni. — Luk towarowy jest zablokowany. Ja i moich pięciu ludzi jesteśmy odcięci pod pokładem. - Już do was idziemy, panie Patterson. Migiem was wyciągniemy. Zmiana planu, panie Clifton. Proszę za mną. Kapitan zbiegł ze schodków, niemal nie dotykając stopni, tuż za nim pędził Harry. - Panie Bradshaw! - krzyknął kapitan, lawirując między podsycanymi przez ropę płomieniami, które ogarniały górny pokład. - Każ ludziom wsiadać do szalup ratunkowych, szybko, i opuszczać statek. - Tak jest, kapitanie - powiedział Bradshaw, który kurczowo trzymał się relingu. - Potrzebne mi wiosło. I niech pan trzyma jedną szalupę ratunkową w pogotowiu dla Pattersona i jego ludzi z kotłowni. Bradshaw porwał wiosło z jednej łodzi i przy pomocy drugiego marynarza podał kapitanowi. Harry i kapitan chwycili je każdy z jednego końca i potykając się, przedzierali się do luku towarowego numer cztery. Harry zachodził w głowę, jaki użytek można zrobić z wiosła przeciw torpedom, ale to nie był czas na zadawanie pytań. Kapitan parł do przodu, mijając Chińczyka, który klęczał z pochyloną głową i modlił się do swojego Boga. - Właź do szalupy ratunkowej, głupi gnoju! - wrzasnął Havens. Lu niepewnie stanął na nogi, ale się nie ruszył. Harry, prze-

chodząc obok Chińczyka, pchnął go w stronę trzeciego oficera; Lu poleciał do przodu i prawie wpadł w ramiona Bradshawa. Gdy kapitan dotarł do luku nad ładownią numer cztery, wcisnął drążek wiosła w wygięty hak, podskoczył i całym ciężarem ciała opadł na pióro. Harry dołączył do niego i razem zdołali unieść ciężką żelazną płytę kilkadziesiąt centymetrów. - Niech pan wyciąga ludzi, a ja spróbuję utrzymać otwarty luk - rzucił Havens. Tymczasem w otworze ukazały się dwie ręce. Harry puścił wiosło, padł na kolana i podczołgał się do luku. Chwycił mężczyznę za ramiona i w tym momencie przetoczyła się nad nim fala i zalała luk. Szarpnął w górę marynarza i krzyknął, żeby stawił się przy szalupach. Drugi marynarz był zwinniejszy i zdołał się wydostać bez pomocy Harry'ego, trzeciego ogarnęła taka panika, że wyskoczył przez otwór, walnął głową w pokrywę luku i dopiero potem chwiejnie podążył za poprzednikami. Dwaj następni wyłonili się jeden za drugim z otworu i na czworakach popełzli w stronę ostatniej szalupy ratunkowej. Harry czekał na pierwszego mechanika, ale nie było go widać. Statek przechylał się coraz bardziej i Harry musiał wczepiać się w pokład, żeby nie wpaść do luku. Wbił wzrok w ciemność i dostrzegł wyciągniętą rękę. Wetknął głowę w otwór i schylił się tak daleko, jak tylko mógł, ale nie zdołał dosięgnąć palców drugiego oficera. Patterson kilkakrotnie usiłował podskoczyć, ale za każdym razem woda wlewająca się do luku udaremniała jego wysiłki. Kapitan Ha-vens zorientował się w sytuacji, ale nie mógł pomóc, bo gdyby puścił wiosło, pokrywa luku zwaliłaby się na Harry'ego. Patterson, któremu woda sięgała do kolan, krzyknął: - Na miłość boską, ładujcie się do szalup, zanim będzie za późno! - Nic z tego - rzekł kapitan. - Panie Clifton, złaź pan na dół i wypchnij tego drania, a potem wyjdź sam. Harry się nie wahał. Opuścił się tyłem do luku, nogami

w dół, trzymając się krawędzi czubkami palców. W końcu puścił się i skoczył w ciemność. Rozpryskująca się, oleista, lodowata fala odrzuciła go na bok, a kiedy odzyskać równowagę, chwycił się ścian, opadł w wodę i rzucił: - Niech się pan wdrapie na moje barki, to dosięgnie pan włazu. Pierwszy mechanik posłuchał polecenia czwartego oficera, ale kiedy wyciągnął ręce, wciąż brakowało mu kilkunastu centymetrów do pokładu. Harry z całej siły pchał Pattersona, aż ten wreszcie uchwycił palcami krawędź luku. Do ładowni lała się teraz woda, ponieważ statek coraz bardziej się przechylał. Harry podparł dłońmi pośladki Pattersona i zaczął go pchać w górę niczym ciężarowiec, aż głowa pierwszego mechanika pokazała się nad pokładem. - Dobrze cię widzieć, Jim - mruknął kapitan, dalej przyciskając wiosło co sił. - Ciebie też, Arnoldzie - odparł pierwszy mechanik, powoli gramoląc się z luku. W tym momencie ostatnia torpeda uderzyła w tonący statek. Wiosło się przełamało i żelazna pokrywa luku gruchnęła na pierwszego mechanika. Niby topór średniowiecznego kata, jednym uderzeniem równo odcięła mu głowę i się zatrzasnęła. Ciało Pattersona wpadło z powrotem do luku i wylądowało w wodzie koło Harry'ego. Harry podziękował Bogu, że nie widzi Pattersona w ciemności, która go teraz otaczała. Dobrze chociaż, że woda przestała się wlewać, nawet jeżeli to znaczyło, że nie ma już ucieczki. Devonian zaczął się przewracać i Harry doszedł do wniosku, że kapitan też musiał zginąć, bo inaczej na pewno grzmociłby w pokrywę i próbował go jakoś wydostać. Osunąwszy się w wodę, Harry pomyślał, jaka to ironia losu, że umrze podobnie jak jego ojciec, pogrzebany w czeluściach statku. Przylgnął do ścianki luku w ostatnim wysiłku wywinięcia się śmierci. Kiedy czekał, aż woda centymetr po centymetrze zaleje mu ramiona, szyję, głowę, przed oczyma przesuwały się jak błyskawica nie-

zliczone twarze. Dziwne myśli ogarniają człowieka, kiedy wie, że zostało mu tylko kilka chwil życia. Przynajmniej jego śmierć rozwiąże problemy wielu ludzi, których kochał. Emma będzie zwolniona ze swojego przyrzeczenia, że wyrzeknie się innych mężczyzn do końca swoich dni. Sir Walter już nie będzie musiał się martwić o konsekwencje testamentu ojca. Z czasem Giles odziedziczy tytuł i wszystkie dobra rodziny. Nawet Hugo Barrington jakoś przetrwa, skoro nie będzie musiał udowadniać, że nie jest ojcem Harry'ego. Tylko kochana matka... Nagle nastąpiła potężna eksplozja. Devonian rozpadł się na pół i kilka sekund później obie części stanęły dęba jak spłoszony koń, po czym strzaskany statek gwałtownie opadł na dno oceanu. Kapitan U-Boota patrzył przez peryskop, dopóki Devonian nie zniknął pod falami, pozostawiając po sobie tysiąc jaskrawych, kolorowych bawełnianych ubrań i ciała wznoszące się i opadające w morzu pośród ziemniaków.

54 - Może mi pan powiedzieć, jak się pan nazywa? Harry popatrzył na pielęgniarkę, ale nie mógł poruszyć ustami. - Czy pan mnie słyszy? - zapytała. Znów amerykański akcent. Harry zdołał lekko skinąć głową, a ona się uśmiechnęła. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i choć nie mógł zobaczyć, kto wchodzi do szpitala pokładowego, musiał to być ktoś ważny, bo pielęgniarka natychmiast odeszła od jego łóżka. Wprawdzie ich nie widział, ale słyszał, co mówią. Miał wrażenie, że podsłuchuje. - Dobry wieczór, siostro Craven — odezwał się starszy mężczyzna. - Dobry wieczór, doktorze Wallace - odparła pielęgniarka. - Jak się czują nasi dwaj pacjenci? - U jednego następuje wyraźna poprawa. Drugi wciąż jest nieprzytomny. Czyli przynajmniej nas dwóch przeżyło, pomyślał Harry. Chciałby krzyknąć z radości, ale chociaż poruszył wargami, z jego ust nie dobył się głos. - I nadal nie wiemy, kim oni są? - Nie, ale był tu kapitan Parker, żeby sprawdzić, jak się czują, i kiedy pokazałam mu strzępy mundurów, uznał, że to oficerowie. Harry'emu mocniej zabiło serce na myśl, że może przeżył kapitan Havens. Słyszał, że lekarz podchodzi do drugiego łóżka, ale nie mógł odwrócić głowy, żeby zobaczyć, kto tam leży. Po chwili usłyszał słowa: - Biedaczysko. Zdziwię się, jeżeli przeżyje tę noc. Harry chciałby mu powiedzieć, że widać nie zna kapitana Havensa, bo jego nie tak łatwo uśmiercić.

Lekarz wrócił do Harry'ego i go zbadał. Harry zdołał tylko poznać, że jest to mężczyzna w średnim wieku, o poważnej twarzy. Skończywszy badanie, doktor Wallace odwrócił się i szepnął do pielęgniarki: - Jestem dużo lepszej myśli, jeśli chodzi o tego pacjenta, chociaż po tym, co przeszedł, ma nie więcej niż pięćdziesiąt procent szans na to, że się wygrzebie. Walcz, młody człowieku powiedział, odwracając się do Harry'ego. — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żebyś żył. Harry chciałby mu podziękować, ale mógł się zdobyć tylko na kolejne, nieznaczne poruszenie głową. - Gdyby któryś z nich umarł w nocy - szeptał doktor do pielęgniarki - siostra zna odpowiednie procedury? - Tak, doktorze. Należy niezwłocznie zawiadomić kapitana, a ciało powinno zostać zabrane do kostnicy. Harry chciałby zapytać, ilu tam leży marynarzy z jego statku. - I ja też chciałbym być poinformowany - dodał Wallace -nawet jeżeli już się położę spać. - Oczywiście, doktorze. Czy mogę spytać, co kapitan postanowił zrobić z tymi biedakami, którzy już nie żyli, kiedy wydobyliśmy ich z wody? - Rozkazał, jako że wszyscy byli marynarzami, żeby ich pochować w morzu jutro o pierwszym brzasku. - Czemu tak wcześnie? - Kapitan nie chce, żeby pasażerowie się dowiedzieli, ilu ludzi straciło życie ostatniej nocy - rzekł doktor na odchodnym. Harry słyszał, że otwierają się drzwi. - Dobranoc, siostro. - Dobranoc, doktorze - odpowiedziała pielęgniarka i drzwi zostały zamknięte. Siostra Craven wróciła i usiadła przy łóżku Harry ego. - Gwiżdżę na szanse - powiedziała. - Będziesz żył. Harry wzniósł wzrok na pielęgniarkę, którą skrywał biały wykrochmalony strój i biały czepek, ale nie mógł nie dostrzec absolutnej pewności malującej się w jej oczach.

Kiedy Harry znowu się obudził, pokój spowijała ciemność, tylko po drugiej stronie w kącie przeświecało światło, prawdopodobnie z innego pomieszczenia. Najpierw pomyślał o kapitanie Havensie walczącym o życie na sąsiednim łóżku. Modlił się, żeby przeżył i żeby razem mogli wrócić do Anglii, gdzie kapitan przejdzie na emeryturę, a on zaciągnie się na okręt Królewskiej Marynarki Wojennej, w czym pomoże mu sir Walter. Potem znów pomyślał o Emmie i o tym, że jego śmierć rozwiązałaby tak wiele problemów rodziny Barringtonów, a teraz od nowa będą ich prześladować. Usłyszał, że drzwi znów się otworzyły i do środka wszedł ktoś nowy, sądząc po sposobie chodzenia. Chociaż Harry nie widział, kto to jest, odgłos kroków świadczył o tym, że to mężczyzna i że zna swój cel. Otworzyły się drzwi z drugiej strony i światło rozbłysło silniej. - Cześć, Kristin - odezwał się męski głos. - Witaj, Richardzie. Późno przychodzisz - odpowiedziała pielęgniarka, kpiąco, bez gniewu. - Przepraszam, kochanie. Wszyscy oficerowie musieli pozostać na mostku, aż zakończyliśmy poszukiwania rozbitków. Zamknięto drzwi i światło znów przygasło. Harry nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim ponownie się otworzyły -pół godziny, może godzina — i usłyszał głosy. - Masz przekrzywiony krawat - powiedziała pielęgniarka. - Nie wystarczy poprawić krawata - odparł mężczyzna. -Ktoś i tak może poznać, jak spędzaliśmy czas. Pielęgniarka się zaśmiała, mężczyzna skierował się do drzwi. Nagle się zatrzymał. - Kim są ci dwaj? - zapytał. - Pan A i pan B. Jedyni ocaleni w akcji ratunkowej wczorajszej nocy. Ja jestem pan C, chciał powiedzieć Harry, kiedy zbliżyli się do jego łóżka. Harry zamknął oczy; nie chciał, żeby myśleli, że słucha ich rozmowy. Pielęgniarka zmierzyła mu puls. - Myślę, że pan B prędko wraca do sił. Wiesz, nie mogła-

bym znieść myśli, że przynajmniej jednego z nich nie da się uratować. Zostawiła Harry'ego i podeszła do drugiego łóżka. Harry otworzył oczy, odwrócił trochę głowę i zobaczył wysokiego młodego człowieka w szykownym białym mundurze ze złotymi epoletami. Nagle siostra Craven zaczęła szlochać. Mężczyzna objął ją ramieniem i próbował pocieszyć. Nie, nie, chciał krzyknąć Harry. Kapitan Havens nie może umrzeć. Razem wrócimy do Anglii. - Jaka jest procedura w takich sytuacjach? - spytał młody oficer oficjalnym tonem. - Muszę natychmiast zawiadomić kapitana, a potem obudzić doktora Wallace'a. Jak tylko dokumenty zostaną podpisane i załatwione formalności, ciało zostanie zabrane do kostnicy i przygotowane do jutrzejszego pogrzebu. Nie, nie, nie, krzyczał Harry, ale oni go nie słyszeli. - Modlę się do wszystkich istniejących bogów, żeby Ameryka nie przystąpiła do tej wojny. - Do tego nigdy nie dojdzie, kochanie - zapewnił młody oficer. - Roosevelt jest zbyt rozważny, żeby dać się wciągnąć w następną europejską wojnę. - Ostatnio politycy mówili to samo - przypomniała mu Kristin. - Hej, skąd ta mina? - zapytał z niepokojem młody oficer. - Pan A był mniej więcej w twoim wieku - powiedziała. -Może on też miał w kraju narzeczoną? Harry uświadomił sobie, że to nie kapitan Havens leżał na sąsiednim łóżku, lecz Tom Bradshaw. Wtedy podjął decyzję. Gdy Harry znowu się przebudził, usłyszał głosy dobiegające z sąsiedniego pokoju. Po chwili doktor Wallace i siostra Craven weszli do sali szpitalnej. - To musiało być przykre - powiedziała pielęgniarka. - Tak, to nie było przyjemne - przyznał lekarz. - Co gor sza, wszyscy zostali pochowani bezimiennie, chociaż muszę

się zgodzić z kapitanem, że marynarze życzyliby sobie takiego pogrzebu. - Są jakieś wiadomości z drugiego statku? - spytała pielęgniarka. - Tak, im się bardziej poszczęściło. Jedenastu nieżywych, ale trzech ocalało. Chińczyk i dwóch Anglików. Harry pomyślał, że a nuż jeden z Anglików to kapitan Ha-vens. Lekarz się pochylił i rozpiął Harry'emu bluzę piżamy. Przyłożył mu chłodny stetoskop do piersi i uważnie słuchał. Potem pielęgniarka wetknęła Harry'emu do ust termometr. - Temperatura spadła, doktorze - oznajmiła, spojrzawszy na słupek rtęci. - To świetnie. Proszę spróbować dać mu trochę rzadkiej zupy. - Tak, naturalnie. Czy będzie panu potrzebna moja pomoc przy kimś z pasażerów? - Nie, dziękuję, siostro. Pani najważniejszym zadaniem jest dopilnowanie, żeby ten pacjent przeżył. Do zobaczenia za dwie godziny. Kiedy zamknęły się drzwi, pielęgniarka wróciła do łóżka Harry'ego. Usiadła i uśmiechnęła się. - Czy pan mnie widzi? - zagadnęła. Harry skinął głową. - Jak się pan nazywa? - Tom Bradshaw - powiedział.

55 - Tom — zagadnął doktor Wallace, skończywszy badać Harry ego — możesz mi podać nazwisko twojego kolegi oficera, który umarł poprzedniej nocy? Chciałbym napisać do jego matki albo żony, jeżeli ją miał. - Nazywał się Harry Clifton - rzekł Harry ledwo słyszalnym głosem. - Nie był żonaty, ale jego matkę znam bardzo dobrze. Zamierzałem sam do niej napisać. - To ładnie z twojej strony - powiedział Wallace - lecz ja też chciałbym wysłać jej list. Masz jej adres? - Tak - odparł Harry. - Ale może byłoby lepiej, gdyby dowiedziała się najpierw ode mnie, a nie od kogoś obcego - zasugerował. - Jeśli tak uważasz - powiedział Wallace niezupełnie przekonany. - Owszem - stwierdził Harry tym razem bardziej stanowczo. - Zawsze może pan wysłać mój list, gdy Kansas Star wróci do Bristolu. Jeśli kapitan nadal planuje rejs powrotny do Anglii, teraz, kiedy jesteśmy w stanie wojny z Niemcami. - My nie prowadzimy wojny z Niemcami - rzekł Wallace. - Nie, oczywiście, że nie - prędko poprawił się Harry. -Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. - Zgoda - rzekł Wallace. - Ale Kansas Star i tak popłynie z powrotem do Anglii. Wciąż są tam setki Amerykanów pozostawionych własnemu losowi, bez możliwości powrotu do kraju. - Czy to nie trochę ryzykowne? - spytał Harry. - Szczególnie po tym, cośmy niedawno przeżyli? - Nie sądzę - powiedział Wallace. - Ostatnie, czego Niemcy mogą sobie życzyć, to zatopienie amerykańskiego statku pasażerskiego, co na pewno wciągnęłoby nas w konflikt. Proponuję, Tom, żebyś się trochę przespał, bo mam nadzieję, że

jutro siostra zabierze cię na spacer po pokładzie. Tylko jedno okrążenie - podkreślił. Harry zamknął oczy, ale nawet nie próbował zasnąć, bo myślał o decyzji, którą podjął, i o tym, na życie ilu ludzi wywrze ona wpływ. Wcielając się w Toma Bradshawa, zyskał chwilę wytchnienia, podczas której będzie mógł się zastanowić nad swoją przyszłością. Kiedy się dowiedzą, że Harry Clifton zginął na morzu, sir Walter i reszta rodziny Barringtonów będzie zwolniona z zobowiązań, do jakich mogliby się poczuwać, a Emma będzie mogła zacząć nowe życie. Harry czuł, że ta decyzja zyskałaby aprobatę Old Jacka, chociaż jej konsekwencji jeszcze sobie w pełni nie uświadamiał. Jednak wskrzeszenie Toma Bradshawa niewątpliwie przysporzy jakichś problemów i trzeba będzie cały czas zachowywać czujność. Sprawę pogarszało to, że Harry prawie nic nie wiedział o Bradshawie i ilekroć siostra Craven pytała go o jego przeszłość, musiał albo coś wymyślić, albo zmienić temat. Bradshaw był mistrzem w unikaniu pytań, na które nie miał ochoty odpowiadać i, co oczywiste, samotnikiem. Nie był w ojczyźnie od co najmniej trzech lat, a może i więcej, zatem jego rodzina nie mogła wiedzieć, że wraca. Harry planował, że gdy tylko Kansas Star przypłynie do Nowego Jorku, wsiądzie na pierwszy statek, jaki się nadarzy, i wróci do Anglii. Najbardziej troskał się o to, jak oszczędzić matce niepotrzebnego cierpienia na wieść o tym, że straciła jedynego syna. Doktor Wallace w pewnym sensie ułatwił mu rozwiązanie problemu, kiedy obiecał, że wyśle Maisie list, gdy tylko znajdzie się z powrotem w Anglii. Ale Harry musiał go napisać. Całymi godzinami układał w myślach tekst i kiedy nabrał sił na tyle, żeby przelać myśli na papier, znał na pamięć prawie każde słowo.

Nowy Jork 8 września 1939 Najdroższa mamo. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żebyś dostała ten list, zanim ktoś Ci powie, że zginąłem na morzu. Jak wskazuje data, nie umarłem, kiedy Devonian został zatopiony czwartego września. Amerykański statek wyratował mnie z morza i jestem jak najbardziej żywy. Nadarzyła mi się jednak okazja wcielenia się w inną osobę i uczyniłem to w nadziei, że uwolni to zarówno Ciebie, jak i rodzinę Barringtonów od wielu problemów, jakich mimowolnie przysporzyłem w ciągu lat. Ważne, żebyś wiedziała, że moja miłość do Emmy w żadnym razie nie osłabła, absolutnie nie. Ale nie sądzę, abym miał prawo oczekiwać, żeby spędziła resztę życia, łudząc się nadzieją, iż w jakimś momencie w przyszłości będę w stanie dowieść, że to Arthur Clifton, a nie Hugo Barrington był moim ojcem. Dzięki temu może przynajmniej ułoży sobie życie z kimś innym. Zazdroszczę temu mężczyźnie. Zamierzam w bliskiej przyszłości wrócić do Anglii. Gdybyś otrzymała jakąś wiadomość od Toma Bradshawa, będzie ona ode mnie. Skontaktuję się z Tobą, jak tylko znajdę się w Anglii, lecz tymczasem muszę Cię prosić, żebyś dochowała mojego sekretu tak wytrwale, jak strzegłaś swojego przez tyle lat. Twój kochający syn Harry Przeczytał list kilka razy, a potem włożył do koperty z napisem „Poufne" . Zaadresował ją do pani Arthurowej Clifton mieszkającej w Bristolu na ulicy Gorzelniczej 27. Nazajutrz wręczył list doktorowi Wallace'owi. - Myślisz, że mógłbyś spróbować przejść się krótko dokoła pokładu? - spytała Kristin.

- No jasne! - odparł Harry, używając jednego z wyrażeń, jakie usłyszał u jej chłopaka, chociaż wciąż się wzdragał przed dodaniem słowa „skarbie". Podczas długich godzin spędzonych w łóżku Harry uważnie przysłuchiwał się doktorowi Wallace'owi i kiedy był sam, próbował naśladować jego akcent, który, jak Kristin mówiła do Richarda, był charakterystyczny dla Wschodniego Wybrzeża Stanów. Harry dziękował Bogu za godziny ćwiczeń głosowych z doktorem Pagetem, o których myślał, że mogą być przydatne tylko na scenie. Wszak teraz był na scenie. Wciąż jednak nie wiedział, jak sobie radzić z niewinną ciekawością Kristin co do jego pochodzenia i wychowania. Pomogła mu powieść Horatia Algera i druga, Thorntona Wildera, jedyne dwie książki pozostawione w szpitalu pokładowym. Dzięki nim wyczarował fikcyjną rodzinę pochodzącą z Bridgeport w Connecticut. Składała się z ojca, dyrektora małomiasteczkowego banku, filii stanowego funduszu powierniczego, matki, sumiennej gospodyni domowej, co to kiedyś zajęła drugie miejsce w dorocznym konkursie piękności w miasteczku, oraz starszej siostry Sally, szczęśliwej żony Jake'a, właściciela lokalnego sklepu z artykułami żelaznymi. Harry uśmiechnął się pod nosem, kiedy sobie przypomniał uwagę doktora Pageta, że ze swoją wyobraźnią zostanie raczej pisarzem, a nie aktorem. Harry ostrożnie opuścił nogi na podłogę i przy pomocy Kristin powoli wstał. Włożył szlafrok, wziął pielęgniarkę pod rękę i chwiejnie skierował się do drzwi, a potem wyszedł po schodach na pokład. - Jak długo nie byłeś w kraju? - spytała Kristin, gdy zaczęli wolno spacerować. Harry zawsze usiłował trzymać się tych niewielu informacji na temat Bradshawa, jakie znał, dodając tylko garść faktów z życia swojej wyimaginowanej rodziny. - Od ponad trzech lat - odparł. - Rodzina nigdy się nie skarży, bo wiedzą, że od dziecka chciałem pływać. - Jak to się stało, że służyłeś na brytyjskim statku?

Cholernie dobre pytanie, pomyślał Harry. Chciałby znać na nie odpowiedź. Potknął się, żeby dać sobie trochę czasu na wymyślenie przekonującej odpowiedzi. Kristin pochyliła się, żeby mu pomóc. - Wszystko w porządku - powiedział, znów biorąc Kristin pod rękę. A potem zaczął kichać. - Chyba czas wracać do łóżka - zauważyła Kristin. - Nie możemy dopuścić do tego, żebyś się przeziębił. Zawsze możemy spróbować jutro. - Zgoda — powiedział Harry, zadowolony, że pielęgniarka nie zadaje mu więcej pytań. Opatuliła go jak matka, która układa dziecko do snu, i wkrótce Harry smacznie spał. Harry zdołał jedenaście razy okrążyć pokład w przeddzień wpłynięcia Kansas Star do nowojorskiego portu. Wprawdzie nikomu nie mógł się do tego przyznać, ale był podekscytowany myślą, że pierwszy raz zobaczy Amerykę. - Czy od razu pojedziesz do Bridgeport, jak przybijemy do portu? - spytała Kristin, kiedy ostatni raz okrążali pokład. -A może chcesz się zatrzymać w Nowym Jorku? - Niespecjalnie się nad tym zastanawiałem - odparł Harry, chociaż w rzeczywistości było inaczej. - Przypuszczam, że to będzie zależało od tego, o jakiej porze przybijemy - dodał, usiłując przewidzieć jej następne pytanie. - Byłoby fajnie, gdybyś chciał spędzić noc u Richarda na East Side. - Och, nie chciałbym sprawić mu kłopotu. Kristin się roześmiała. - Wiesz, Tom, czasami mówisz jak Anglik, a nie Amerykanin. - Jak człowiek tyle lat pływał na statkach brytyjskich, to w końcu przejął styl Angoli. - To dlatego nie możesz podzielić się z nami swoim problemem?

Harry nagle przystanął: tym razem nie mogło go uratować potknięcie ani katar. - Przede wszystkim, gdybyś był trochę bardziej otwarty, bardzo chętnie rozwiązalibyśmy ten problem. A w tej sytu acji nie mieliśmy wyboru, jak poinformować kapitana Parkera i jemu zostawić decyzję, co robić. Harry opadł na najbliższy leżak, ale ponieważ Kristin nie pospieszyła mu na ratunek, wiedział, że został pokonany. - To o wiele bardziej skomplikowane, niż zdajesz sobie sprawę - zaczął. - Ale mogę wytłumaczyć, dlaczego nie chciałem wciągać w to kogoś innego. - Nie ma potrzeby - rzekła Kristin. - Kapitan już przyszedł nam z pomocą. Ale chce spytać, jak zamierzasz uporać się z większym kłopotem. Harry pochylił głowę. - Chętnie odpowiem na wszystkie pytania kapitana - powiedział, niemal czując ulgę, że go zdemaskowano. - Podobnie jak my, chciałby się dowiedzieć, jak opuścisz statek, nie mając ubrania ani centa przy duszy? Harry się uśmiechnął. - Przypuszczam, że nowojorczycy mogliby uznać szlafrok z Kansas Star za całkiem szykowny. - Prawdę mówiąc, niewielu nowojorczyków by zauważyło, nawet gdybyś defilował po Fifth Avenue w todze - powiedziała Kristin. - A ci, którzy by zwrócili uwagę, pewno by pomyśleli, że to ostatni krzyk mody. Jednak na wszelki wypadek Richard zaoferował dwie białe koszule i sportową marynarkę. Szkoda, że jest dużo od ciebie wyższy, bo inaczej dałby ci też spodnie. Doktor Wallace może ci ofiarować parę brązowych bucików, skarpetki i krawat. Nadal mamy kłopot ze spodniami, ale kapitan ma bermudy, które już na niego nie pasują. Harry wybuchnął śmiechem. - Mamy nadzieję, że nie poczujesz się obrażony, Tom, ale zrobiliśmy też małą zbiórkę wśród załogi. — Kristin podała

mu pękatą kopertę. - Myślę, że to aż nadto, żeby dojechać do Connecticut. - Jak mam wam dziękować? - spytał Harry. - Nie trzeba, Tom. Tak się cieszymy, że przeżyłeś. Żałuję tylko, że nie mogliśmy uratować twojego przyjaciela Harry'e-go Cliftona. No, ale ucieszy cię wiadomość, że kapitan Parker polecił doktorowi Wallace'owi dostarczyć osobiście jego matce twój list.

56 Harry wyszedł na pokład jako jeden z pierwszych tego ranka, dwie godziny przed planowanym przybiciem Kansas Star do Portu Nowojorskiego. Minęło czterdzieści minut, nim wzeszło słońce, i do tego czasu Harry dokładnie obmyślił, jak spędzi pierwszy dzień w Ameryce. Pożegnał się już z doktorem Wallace'em, dziękując mu niezgrabnie za wszystko, co dla niego zrobił. Wallace go zapewnił, że wyśle list do pani Clifton, jak tylko przybędzie do Bristolu, i gdy Harry napomknął, że jest to osoba o słabych nerwach, niechętnie się zgodził, że może nie będzie rozsądnie jej odwiedzać. Harry'ego wzruszyło, gdy kapitan Parker przyszedł do szpitala pokładowego, żeby wręczyć mu bermudy i życzyć szczęścia. Kiedy Parker wrócił na mostek, Kristin powiedziała stanowczo: - Pora spać, Tom. Musisz być silny, jeśli chcesz jutro jechać do Connecticut. Tom Bradshaw chętnie by spędził dzień lub dwa z Richardem i Kristin na Manhattanie, ale Harry Clifton nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu teraz, kiedy Anglia wypowiedziała wojnę Niemcom. - Jak się rano obudzisz — ciągnęła Kristin — wyjdź przed świtem na pokład pasażerski, żeby obserwować wschód słońca, kiedy będziemy wpływać do Nowego Jorku. Wiem, że widziałeś go wcześniej wiele razy, ale mnie nigdy nie przestaje zachwycać. - Mnie też - powiedział Harry. - A gdy wpłyniemy do portu - mówiła dalej Kristin - to poczekaj, aż Richard i ja skończymy służbę, wtedy razem zejdziemy na ląd. W trochę zbyt obszernej sportowej marynarce i koszuli Richarda, w trochę za długich bermudach kapitana oraz w bu-

tach i skarpetkach doktora Harry niecierpliwie czekał, kiedy zejdzie na ląd. Główny steward przetelegrafował do Nowojorskiego Urzędu Imigracyjnego wiadomość, że na pokładzie jest dodatkowy pasażer, obywatel amerykański nazwisku Tom Bradshaw. Z urzędu odtelegrafowano, żeby pan Bradshaw zgłosił się do jednego z ich przedstawicieli i oni się tym zajmą. Harry planował, że gdy Richard podrzuci go na stację Grand Central, trochę się tam pokręci, a potem wróci do portu, gdzie zamierzał pójść prosto do biura związku, żeby się dowiedzieć, jakie statki płyną do Anglii. Nie miało znaczenia, do jakiego portu będą się kierować, byle nie do Bristolu. Kiedy już znajdzie odpowiedni statek, przyjmie każde oferowane stanowisko. Może pracować na mostku kapitańskim bądź w kotłowni, szorować pokłady albo obierać ziemniaki, żeby tylko wrócić do Anglii. Gdyby nie było żadnej pracy, wtedy kupi najtańszy bilet na statek. Już sprawdził zawartość pękatej białej koperty, którą wręczyła mu Kristin, i było tam aż nadto pieniędzy, aby opłacić kabinę nie mniejszą od schowka na miotły, gdzie spał na Devonian. Smuciło go, że kiedy wróci do Anglii, nie będzie się mógł zobaczyć z nikim ze starych przyjaciół, a nawet wtedy, gdy spotka się z matką, będzie musiał zachować ostrożność. Ale gdy tylko stanie na lądzie, będzie mu przyświecał jeden cel: zaciągnąć się na jeden z okrętów wojennych Jego Królewskiej Mości i walczyć z wrogami króla, chociaż wiedział, iż ilekroć ten okręt powróci do portu, on będzie musiał tkwić na pokładzie niczym zbiegły przestępca. Z zadumy wyrwała go postać kobiety. Wpatrywał się z zachwytem, widząc pierwszy raz Statuę Wolności wyłaniającą się z wczesnoporannej mgły. Widywał fotografie tego symbolu Ameryki, ale nie dawały one pojęcia o ogromie posągu, który górował nad Kansas Star, witając turystów, imigrantów i rodaków w Stanach Zjednoczonych. Gdy statek zbliżał się do portu, Harry oparty o reling patrzył

na Manhattan, zawiedziony, że drapacze chmur nie wydają się wcale wyższe od niektórych budynków, jakie pamiętał z Bristolu. Ogromniały jednak z każdą minutą, aż w końcu zdawały się wzbijać w niebo, i musiał osłaniać oczy przed słońcem, kiedy podnosił na nie wzrok. Podpłynął do nich holownik Portu Nowojorskiego i bezpiecznie poprowadził Kansas Star do miejsca postoju na siódmym nabrzeżu. Widząc rozradowane tłumy, Harry po raz pierwszy poczuł niepokój, chociaż młody człowiek, który wpływał tego rana do Nowego Jorku, był o wiele starszy niż czwarty oficer, który opus'cił Bristol zaledwie trzy tygodnie temu. - Us'miechnij się, Tom. Harry się obrócił i zobaczył Richarda, który trzymał w ręku kodaka brownie box. Wpatrywał się w odwrócony obraz Toma na tle rysującej się na niebie sylwetki Manhattanu. - Będziesz jedynym pasażerem, którego na pewno długo nie zapomnę - rzekła Kristin, podchodząc do Harry'ego, aby razem z nim się sfotografować. Strój pielęgniarki zamieniła na szykowną sukienkę w groszki z białym paskiem i białe pantofelki. - Ja też będę was pamiętał - powiedział Harry z nadzieją, że żadne z nich nie wyczuje, jak bardzo jest spięty. - Czas schodzić na ląd - rzekł Richard, naciskając przycisk migawki. Cała trójka zeszła szerokimi schodami na niższy pokład, gdzie kilku pasażerów już opuszczało statek, żeby się połączyć z witającymi ich z ulgą rodzinami i z pełnymi niepokoju przyjaciółmi. Kiedy zstępowali po trapie, Harry'ego podniosło na duchu to, że tak wielu pasażerów i członków załogi chce uścisnąć mu rękę i życzyć szczęścia. Harry, Richard i Kristin stanęli na nabrzeżu i skierowali się do stanowiska kontroli paszportowej, gdzie ustawili się w jednej z czterech długich kolejek. Harry rozglądał się na wszystkie strony i chciałby zadać wiele pytań, ale każde mogłoby zdradzić, że pierwszy raz jest w Ameryce. Pierwsze, co go uderzyło, to wielokolorowa mozaika tutejszej

ludności. Widział tylko raz czarnego mężczyznę w Bristolu i pamiętał, że przystanął i mu się przyglądał. Old Jack powiedział, że to niegrzeczne i bezceremonialne, i zauważył: - Jak byś się czuł, gdyby każdy przystawał i gapił się na ciebie, bo jesteś biały? Ale to wrzawa, zgiełk i szalone tempo najbardziej przemówiły do wyobraźni Harry'ego i nasunęły myśl, że Bristol tkwi w minionej epoce. Już zaczynał żałować, że nie przyjął propozycji Richarda, żeby zostać u niego na noc i spędzić kilka dni w mieście, które wydało mu się tak ekscytujące, zanim jeszcze opuścił nabrzeże. - Może pójdę pierwszy? - zagadnął Richard, kiedy się zbliżyli do czoła kolejki. — Wezmę samochód i poczekam na was przed przystanią pasażerską. - Dobry pomysł — powiedziała Kristin. - Następny! — krzyknął funkcjonariusz urzędu imigracyj-nego. Richard podszedł do kontuaru i podał swój paszport funkcjonariuszowi, który spojrzał przelotnie na zdjęcie i postawił stempel. - Witam w kraju, kapitanie Tibbet. Następny! Harry postąpił do przodu z niemiłą świadomością, że nie ma paszportu, żadnego dowodu tożsamości i nosi cudze nazwisko. - Nazywam się Tom Bradshaw - powiedział z pewnością, której nie czuł. - Główny steward S/S Kansas Star zatelegrafo wał, że będę schodził na ląd. Funkcjonariusz przyjrzał się Harry'emu, potem podniósł kartkę i zaczął studiować długą listę nazwisk. Wreszcie przy jednym postawił znaczek, obrócił się i skinął głową. Po raz pierwszy Harry spostrzegł stojących za bramką dwóch mężczyzn w szarych garniturach i w szarych kapeluszach. Jeden z nich uśmiechnął się do niego. Urzędnik postawił stempel na karteczce i podał Harry'emu. - Witam, panie Bradshaw. Długo pana nie było. - Jasne! - rzucił Harry.

- Następny! - Poczekam na ciebie - powiedział Harry, kiedy K r is t i n podeszła do kontuaru. - To potrwa tylko chwilę — zapewniła go. Harry przeszedł przez bramkę i pierwszy raz znalazł się w Stanach Zjednoczonych. Mężczyźni w szarych garniturach wysunęli się do przodu. Jeden z nich rzekł: - Dzień dobry panu. Czy pan jest Thomasem Bradshawem? - Tak, to ja - odparł Harry. Ledwo to powiedział, kiedy drugi mężczyzna chwycił go i wykręcił mu ręce do tyłu, a pierwszy założył kajdanki. Stało się to tak szybko, że Harry nie zdążył zaprotestować. Nie okazał niepokoju, gdyż uznał, że być może ktoś odkrył, że nie jest Tomem Bradshawem, lecz w rzeczywistości Anglikiem o nazwisku Harry Clifton. A jeśli nawet, to uważał, że najgorsze, co go może spotkać, to nakaz deportacji i odstawienie statkiem do Anglii. A ponieważ to właśnie planował, nie próbował się bronić. Spostrzegł dwa samochody czekające przy krawężniku. Jeden z nich był czarnym wozem policyjnym z otwartymi tylnymi drzwiami, przy których stał kolejny ponury mężczyzna w szarym garniturze. Na masce drugiego, czerwonego sportowego auta, siedział Richard, który się uśmiechał. Spostrzegłszy, że Toma skuto kajdankami i dokądś prowadzono, zerwał się i ruszył biegiem w jego stronę. Jeden z policjantów zaczął odczytywać Bradshawowi jego prawa, a drugi mocno trzymał Harry'ego za łokieć. - Ma pan prawo zachować milczenie. Wszystko, co pan po wie, może być i będzie wykorzystane przeciwko panu w sądzie. Ma pan prawo do obrońcy. Po chwili Richard znalazł się przy nich. Spiorunował wzrokiem policjantów i powiedział: - Co wy, do licha, wyprawiacie? - Jeżeli nie stać pana na obrońcę, otrzyma go pan z urzę-

du — ciągnął pierwszy policjant, natomiast drugi zignorował Richarda. Richarda wyraźnie dziwiło opanowanie Toma, zupełnie jakby nie był zaskoczony, że go aresztowano. Jednakże nadal był zdeterminowany, żeby pomóc przyjacielowi. Skoczył naprzód, stanął policjantom na drodze i twardo zapytał: - O co oskarżacie pana Bradshawa? Starszy oficer zatrzymał się, spojrzał w oczy Richardowi i rzekł: - O morderstwo pierwszego stopnia.
Archer Jeffrey - Czas pokaże

Related documents

390 Pages • 96,642 Words • PDF • 1.8 MB

215 Pages • 96,631 Words • PDF • 931.8 KB

515 Pages • 201,500 Words • PDF • 2.5 MB

589 Pages • 170,462 Words • PDF • 4.2 MB

36 Pages • 13,530 Words • PDF • 134.3 KB

311 Pages • 112,994 Words • PDF • 4.9 MB