Wilbur Smith - Pieśń słonia.pdf

556 Pages • 173,442 Words • PDF • 2 MB
Uploaded at 2021-09-24 16:52

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


WILBUR SMITH

PIEŚŃ SŁONIA (Elephant Song)

Przekład: Hanna Pustuła

Danielle Antoinette, mojej żonie i najdroższej towarzyszce życia

Był to kryty strzechą, pozbawiony okien budynek z ociosanych bloków piaskowca. Daniel Armstrong wybudował go własnymi rękami prawie dziesięć lat temu. W owym czasie rozpoczął właśnie pracę w dyrekcji Parku Narodowego Chiwewe. Od tamtej pory budynek przekształcił się w istny skarbiec. Johnny Nzou otworzył masywną kłódkę i rozwarł na oścież podwójne drzwi z afrykańskiego tekowca. Johnny pełnił funkcję naczelnika Parku Narodowego Chiwewe. Przed laty, kiedy był jeszcze młodym chłopcem z plemienia Matabele, towarzyszył Danielowi w polowaniach, tropiąc dla niego zwierzynę i nosząc za nim strzelbę. To Daniel, przy ogniskach niezliczonych biwaków, nauczył go bezbłędnie czytać, pisać i mówić po angielsku. Daniel pożyczył przyjacielowi pieniądze na opłacenie pierwszego korespondencyjnego kursu na Uniwersytecie Południowej Afryki i w ten sposób Johnny rozpoczął naukę, zakończoną w wiele lat później otrzymaniem stopnia magistra nauk przyrodniczych. Dwaj młodzi chłopcy, biały i czarny, ramię w ramię patrolowali rozległe przestrzenie Parku Narodowego, często pieszo lub na rowerach przemierzając dziesiątki kilometrów dzikiego buszu. Narodzonej w czasie tych wędrówek przyjaźni nie zdołały osłabić lata późniejszej rozłąki. Zajrzawszy do tonącego w mroku wnętrza magazynu, Daniel cicho gwizdnął. – Do diabła, chłopie, widzę, że nie próżnowałeś. Zawartość skarbca, zapełniająca przestrzeń aż po belki dachu, warta była setki tysięcy dolarów. Johnny rzucił przyjacielowi badawcze spojrzenie. Jego zwężone oczy szukały w twarzy Daniela śladów dezaprobaty. Była to czysto odruchowa reakcja, bowiem Johnny świetnie zdawał sobie sprawę, iż ma w Danielu sprzymierzeńca, nie gorzej od niego samego rozumiejącego istotę problemu. Jednak program przeprowadzany przez władze parku budził tak liczne kontrowersje, iż naczelnik spodziewał się kolejnej porcji krytyki. – Czy nie da się lepiej oświetlić wnętrza? – Daniel zwrócił się do towarzyszącego mu operatora. – Potrzebuję kilku dobrych ujęć. Kamerzysta, objuczony przymocowanymi do pasa ciężkimi pojemnikami z bateriami, z trudem wtoczył się do środka. Kiedy zapalił ręczną lampę łukową, spiętrzone stosy skarbów zalało oślepiające,

błękitne światło. – Chcę, żebyś nas sfilmował, gdy będziemy przechodzić przez magazyn – wyjaśnił Daniel. Operator skinął głową i poprawił na ramieniu połyskującą w półmroku kamerę wideo. Jock miał trzydzieści parę lat. Jego strój składał się z szortów w kolorze khaki i pary sandałów. Morderczy upał panujący w dolinie Zambezi sprawił, że jego opalone na brąz ciało pokryło się lśniącym potem. Z długimi włosami związanymi na karku kawałkiem rzemienia wyglądał raczej na gwiazdę rocka, lecz jego narzędziem pracy nie była gitara, ale ogromna kamera Sony. – Jasne, szefie – rzucił krótko, kierując obiektyw na bezładne stosy kłów lśniących w półmroku, by zakończyć ujęcie zbliżeniem dłoni Daniela, sunącej pieszczotliwie wzdłuż doskonałej krzywizny jednej z kości. Następnie, cofnąwszy się o krok, uchwycił całą postać. Daniel zrobił doktorat z biologii, napisał kilka książek, wygłaszał cieszące się dużym powodzeniem wykłady, jednak swoją pozycję uznanego na całym świecie autorytetu w dziedzinie ekologii Afryki zawdzięczał czemu innemu. Świetnie prezentował się w telewizji, a jego sposób prowadzenia narracji wywierał nieodparte wrażenie na widzach. Tryskał zdrowiem, miał wysportowaną sylwetkę, wręcz charyzmatyczny urok i głęboki, przykuwający uwagę głos. Wciąż jeszcze mówił z miękkim, wyspiarskim akcentem, nabytym w czasie studiów w Sandhurst, łagodzącym nieco twardą, niemelodyjną wymowę spółgłosek, typową dla kolonialnej angielszczyzny. Ojciec Daniela służył w czasie drugiej wojny światowej jako oficer sztabowy w regimencie gwardii i walczył w północnej Afryce pod dowództwem Wavella i Montgomery'ego. Po zawarciu pokoju przyjechał do Rodezji, by zająć się uprawą tytoniu. Daniel urodził się w Afryce, a kiedy dorósł, rodzina odesłała go do Anglii, gdzie skończył studia na uniwersytecie w Sandhurst. Po powrocie do Rodezji zaczął pracować dla Zarządu Parków Narodowych. – Kość słoniowa – mówił teraz, patrząc w obiektyw kamery – od czasów faraonów uważana za jeden z najpiękniejszych i najcenniejszych darów natury, to duma, lecz także i straszliwe przekleństwo afrykańskiego słonia. Daniel i Johnny Nzou ruszyli między stosy kłów, kierując się w głąb magazynu.

– Przez dwa tysiące lat człowiek polował na słonie, by zdobyć białe złoto, a mimo to jeszcze dziesięć lat temu na kontynencie afrykańskim wciąż jeszcze żyły ponad dwa miliony tych ogromnych zwierząt. Wydawało się, że populacja słoni posiada zdolność do samoodnawiania, że na zawsze pozostanie nie wysychającym źródłem bogactwa, które potrafimy kontrolować, wykorzystywać i chronić. Lecz nagle coś zaczęło się psuć. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wymordowano prawie milion słoni. Trudno pojąć, jak w ogóle mogło do tego dojść. Jesteśmy tu dzisiaj, żeby poszukać odpowiedzi na pytanie, gdzie tkwił błąd i co należy uczynić, by oddalić widmo ich całkowitej zagłady. Daniel zwrócił się do Johnny'ego. – Jest tu dzisiaj ze mną pan John Nzou, naczelnik Parku Narodowego Chiwewe, przedstawiciel nowej generacji afrykańskich strażników przyrody. Tak się składa, iż w języku szona słowo nzou oznacza słonia. To oczywiście przypadek, jednak John Nzou jest prawdziwym panem słoni, i to nie tylko z nazwiska. Z racji pełnionej funkcji odpowiada on za największe, najbardziej dorodne stada tych zwierząt, występujące obecnie na terenie Afryki. Proszę nam zdradzić, panie naczelniku, ile kłów słoniowych zgromadził pan w magazynie Parku Narodowego Chiwewe? – W chwili obecnej mamy tutaj prawie pięćset okazów, dokładnie czterysta osiemdziesiąt sześć, z których każdy waży średnio siedem kilogramów. – Na międzynarodowym rynku za kilogram kości słoniowej można otrzymać trzysta dolarów – przerwał mu Daniel. – To znaczy, że zgromadzone tutaj kły są warte dobrze ponad milion dolarów. W jaki sposób udało się wam je zdobyć? – Cóż, część z nich pochodzi od padłych zwierząt, znalezionych przez naszych ludzi na terenie parku. Inne skonfiskowaliśmy kłusownikom. Jednak większość zgromadzonych tutaj okazów została uzyskana w wyniku akcji eliminacyjnych, jakie jesteśmy zmuszeni przeprowadzać. Doszedłszy do końca magazynu, mężczyźni odwrócili się, by znów stanąć twarzą do kamery. – O programie eliminacyjnym porozmawiamy szczegółowo za chwilę. Czy nie zechciałby pan tymczasem powiedzieć nam nieco o działalności kłusowników na terenie Chiwewe? Czy ci nielegalni

myśliwi wyrządzają wam duże szkody? – Sytuacja pogarsza się z każdym dniem. – Johnny ze smutkiem potrząsnął głową. – Kiedy na terenie Kenii, Tanzanii i Zambii słonie zostały doszczętnie wytępione, zainteresowanie zawodowych kłusowników skupiło się na dorodnych stadach tych zwierząt, występujących dalej na południe. Od Zambii oddziela nas tylko rzeka Zambezi, kłusownicy bez trudu przedostają się na naszą stronę. Są od nas znacznie lepiej zorganizowani i uzbrojeni. Strzelają po to, żeby zabić – i to zarówno do ludzi, jak słoni i nosorożców. Kiedy natykamy się na bandę kłusowników, otwieramy ogień nie czekając, aż oni to zrobią pierwsi. – A przyczyną wszystkich nieszczęść jest właśnie to... – dłoń Daniela spoczęła na najbliższym stosie kłów. Pośród zgromadzonych w magazynie okazów próżno by szukać dwóch identycznych, każdy posiadał własną, niepowtarzalną linię. Niektóre, niemal idealnie proste, cienkie i długie, przypominały druty do robótek dziewiarskich. Inne znowu były wygięte jak napięty łuk. Krótkie i stępione sąsiadowały z ostrymi, niby oszczep wojownika. Obok perłowych, leżały kły o barwie alabastru oraz pociemniałe od soków roślinnych, starte i popękane szable starych słoni. Większość zgromadzonej tu kości słoniowej należała do samic albo osobników niedojrzałych; kilka kłów, nie dłuższych od ramienia dorosłego mężczyzny, pochodziło od małych słoniątek. Wspaniałe, pięknie zakrzywione królewskie szable potężnych samców trafiały się niezwykle rzadko. Daniel dotknął jednego z takich wyjątkowych okazów. Głębokie wzruszenie, malujące się na jego twarzy, było czymś więcej niż tylko grą na użytek kamery. Po raz kolejny powróciło z całą siłą znajome uczucie przytłaczającej melancholii. To właśnie ten dziwny smutek zmuszał go do pisania o bezpowrotnie odchodzącej w przeszłość dawnej Afryce i ginącym królestwie zwierząt. – Oto wszystko, co pozostało z niezwykłych, mądrych stworzeń – powiedział przejmującym szeptem. – Nawet jeżeli zgodzimy się, że rzeczywiście nie można było tego uniknąć, musimy zastanowić się nad dramatycznym charakterem zmian, jakie dokonały się w ostatnich latach na naszym kontynencie. Słoniowi afrykańskiemu powszechnie uważanemu za symbol tej ziemi grozi zagłada. Jaki los czeka w

przyszłości te wspaniałe zwierzęta? Jaki los czeka Afrykę? W głosie Daniela brzmiała absolutna szczerość. Kamera wiernie rejestrowała powagę, malującą się na jego twarzy. To właśnie zaangażowanie, z jakim mówił o sprawach, które naprawdę głęboko go obchodziły, zapewniało jego programom telewizyjnym niesłabnącą popularność na całym świecie. Po chwili otrząsnął się ze wzruszenia i zwrócił się do Johnny'ego Nzou: – Panie naczelniku, proszę nam powiedzieć, czy te niezwykłe zwierzęta muszą wyginąć? Ile słoni żyje w chwili obecnej na terenie Zimbabwe? Jaka część tej populacji znajduje się pod pana opieką w Parku Narodowym Chiwewe? – Szacuje się, że w Zimbabwe żyje około pięćdziesięciu dwóch tysięcy osobników tego gatunku. Nasze dane na temat Parku Narodowego Chiwewe są jeszcze dokładniejsze. Przed trzema miesiącami udało nam się przeprowadzić badania, sfinansowane przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody. Wykonane wówczas zdjęcia lotnicze całego obszaru parku posłużyły nam do dokładnego policzenia żyjących na jego terenie słoni. – Więc ile ich tu macie? – W Chiwewe żyją wielkie stada, obejmujące blisko jedną trzecią całej populacji tych zwierząt na terenie Zimbabwe. Daniel ze zdziwieniem uniósł brwi. – Wobec panującego powszechnie nastroju przygnębienia i pesymizmu, pańskie szacunki zaiste napawają otuchą. Johnny Nzou skrzywił się niechętnie. – Przeciwnie, doktorze Armstrong. Są w najwyższym stopniu niepokojące. – Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego? – To proste, doktorze. Park Narodowy Chiwewe nie jest w stanie wyżywić takiej liczby słoni. Uważamy, że optymalna populacja słoni dla obszaru Zimbabwe nie powinna przekraczać trzydziestu tysięcy sztuk. Pojedynczy osobnik pochłania w ciągu jednego dnia tonę pokarmu roślinnego. Głodny słoń w poszukiwaniu pożywienia potrafi powalić i zniszczyć nawet potężne, kilkusetletnie drzewo. – Co się stanie, jeżeli pozwolimy tym wielkim stadom swobodnie się rozwijać?

– W ciągu kilku lat park zmieni się w jałową pustynię, a wtedy zwierzęta czeka nieuchronna zagłada. Zostaniemy bez drzew, bez parku i bez słoni. Daniel ze zrozumieniem skinął głową. Kiedy film znajdzie się już na stole montażowym, włączy w tym miejscu serię ujęć, które nakręcił parę lat temu w kenijskim Parku Amboseli. Do dziś prześladują go wstrząsające obrazy zniszczenia, przedstawiające wypaloną słońcem nagą ziemię i odarte z kory i liści martwe drzewa, wyciągające błagalnie konary ku bezlitosnemu afrykańskiemu niebu. Nie może zapomnieć wyschniętych ścierw zwierząt, walających się w czerwonym kurzu tam, gdzie dopadł je głód lub kłusownicy. – Czy widzi pan jakieś rozwiązanie, panie naczelniku? – zapytał cicho. – Tak. Obawiam się, że dość drastyczne. – Czy zechce nam pan je przedstawić? Johnny Nzou wzruszył ramionami. – To nie będzie zbyt przyjemny widok, ale proszę bardzo, jeśli pan sobie życzy, pańska ekipa może nam towarzyszyć. Daniel obudził się dwadzieścia minut przed wschodem słońca. Ani lata, które w różnych okresach życia przyszło mu spędzić w wielkich metropoliach z dala od rodzinnej Afryki, ani niekończące się pasmo świtów, oglądanych na północnych szerokościach czy w nieokreślonych strefach podróży lotniczych, nie zdołały zabić w nim przyzwyczajenia, nabytego w młodości w tej właśnie dolinie. Naturalnie, do utrwalenia nawyku przyczyniła się straszliwa Rhodesian Bush War – wojna narodowowyzwoleńcza, podczas której Daniel został zmobilizowany do służby w siłach bezpieczeństwa. Świt na zawsze pozostał dla niego najbardziej czarodziejską porą dnia. A szczególnie świt w tej dolinie. Daniel wygrzebał się ze śpiwora i sięgnął po buty. Ludzie Johnny'ego spali w ubraniach na spieczonej słońcem ziemi – krąg przytulonych do siebie postaci wokół wciąż jeszcze żarzącego się ogniska. Chociaż przez całą noc budziły ich dobiegające od strony wzgórz groźne pomruki lwów, nie ogrodzili miejsca spoczynku tradycyjnym boma z gałęzi kolczastych krzewów. Daniel zasznurował buty i bezszelestnie wysunął się z kręgu śpiących postaci. Rosa, spowijająca niby siateczka z pereł łodygi traw,

przemoczyła do kolan nogawki jego spodni. Daniel wspiął się na skaliste wzniesienie na skraju urwiska. Wyszukawszy wygodne miejsce na szczycie sterty szarych granitowych głazów, usiadł, otulając się anorakiem. Niepostrzeżenie ognisty brzask rozświetlił wschodni nieboskłon, barwiąc przepływające nad potężną rzeką chmury delikatnymi odcieniami różu i szarości. Opary unoszące się znad ciemnozielonych wód Zambezi falowały i pulsowały niczym upiorna ektoplazma. Odbywające swój poranny lot stada kaczek kreśliły na bladym niebie czarne, doskonale precyzyjne linie. Skrzydła ptaków, niby ostre szable, przecinały niezdecydowane światło poranka. Gdzieś w pobliżu zaryczał lew, wydając serię urywanych, ogłuszających dźwięków, przechodzących w zawodzące pomruki. Daniel wzdrygnął się. Chociaż w życiu słyszał ryk niezliczonych lwów, owa muzyka wciąż wywierała na nim to samo wrażenie. Nic na całym świecie nie mogło się z nią równać. To właśnie był prawdziwy głos Afryki. Daleko w dole, na skraju bagna udało mu się dojrzeć sylwetkę ogromnego kota. Dobrze odżywiony samiec z imponującą ciemną grzywą posuwał się majestatycznym, wyniosłym krokiem, rytmicznie kołysząc zwieszonym niemal do samej ziemi ogromnym łbem. W półotwartym pysku o cienkich, czarnych wargach lśniły potężne kły. Daniel przyglądał się, jak zwierzę znika w gęstych zaroślach na brzegu rzeki. Z piersi wyrwało mu się westchnienie zachwytu. Nagle tuż za swoimi plecami usłyszał jakiś ledwo uchwytny dźwięk. Poderwał się, lecz Johnny Nzou uspokajającym gestem dotknął jego ramienia i usiadł obok na płaskim bloku granitu. Johnny zapalił papierosa. Danielowi nigdy nie udało się przekonać przyjaciela, że powinien porzucić ten zgubny nałóg. Jak wiele razy w przeszłości, znowu siedzieli w przyjacielskim milczeniu, obserwując coraz szybsze postępy świtu, aż wreszcie nastał ów moment niemal religijnego uniesienia, gdy ognista tarcza słońca wysunęła się zza ciemnej masy drzew. Światło całkowicie zmieniło swój charakter i w jednej chwili cały świat pokrył się lśniącą glazurą, nadającą mu pozór ceramicznego cacka, świeżo wyjętego z pieca artysty. – Tropiciele wrócili do obozu dziesięć minut temu. Znaleźli stado – odezwał się Johnny, przerywając nie tylko ciszę, lecz także psując

nastrój. Daniel, wyraźnie podniecony, spojrzał na przyjaciela. – Ile sztuk? – zapytał. – Mniej więcej pięćdziesiąt. Akurat tyle, ile trzeba. Więcej nie daliby rady przetworzyć, bowiem w panującym w dolinie upale mięso i skóra szybko zaczynają gnić. A mniejsze stado nie usprawiedliwiało użycia tylu ludzi i drogiego sprzętu. – Jesteś pewien, że chcesz to nakręcić? – spytał Johnny. Daniel skinął głową. – Długo się nad tym zastanawiałem. Nie mogę przemilczeć tej części, to byłoby nieuczciwe. – Ludzie jedzą mięso i noszą skórzane buty, ale nikt nie ma ochoty przyglądać się pracy w rzeźni – zauważył Johnny. – To bardzo skomplikowany, budzący silne emocje problem. Ludzie mają prawo poznać prawdę. – Każdego innego dziennikarza posądziłbym o pogoń za sensacją – mruknął Johnny. Daniel zmarszczył brwi. – Jesteś jedyną osobą na świecie, której pozwoliłbym coś takiego powiedzieć. Przecież doskonale wiesz, że nie o to chodzi. – Masz rację, Danny, wiem – zgodził się Johnny. – Nienawidzisz tego tak samo jak ja. A przecież to właśnie ty uświadomiłeś mi, że inaczej nie można. – Bierzmy się do roboty – burknął Daniel wstając. Milcząc wrócili do samochodów. Obóz tętnił życiem, w kociołku na ognisku bulgotała kawa. Myśliwi zwijali koce i śpiwory i sprawdzali broń. Było ich czterech, dwóch czarnych i dwóch białych chłopców w wieku dwudziestu paru lat. Nosili proste mundury khaki strażników Parku Narodowego, ozdobione tylko jaskrawozielonymi pagonami. Chociaż sposób, w jaki obchodzili się z bronią, zdradzał byłych żołnierzy, pokpiwali z siebie z niewymuszoną pogodą zwyczajnych młodych ludzi. Odnosili się do siebie po koleżeńsku, nie zwracając najmniejszej uwagi na kolor skóry, a przecież niedawno musieli walczyć w wojnie narodowowyzwoleńczej, i to po przeciwnych stronach. Daniela nieustannie zdumiewało, jak niewiele wzajemnego żalu i goryczy zachowali ci ludzie.

Jock zaczął już filmować. Daniel miał wrażenie, że kamera Sony jest naturalnym przedłużeniem ciała operatora, czymś w rodzaju garbu na plecach kaleki. – Przed kamerą będę musiał zadać ci parę głupich pytań, pewnie uznasz je za irytujące – Daniel uprzedził przyjaciela. – Obaj doskonale znamy odpowiedzi, ale musimy trochę poudawać, żeby to wyglądało naturalnie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. – Zaczynaj. Johnny bardzo dobrze wychodził na filmie. Wczoraj wieczorem Daniel obejrzał wstępny materiał. Jedną z cudownych zalet pracy nowoczesnym sprzętem wideo była możliwość natychmiastowego przeglądania nakręconego metrażu. Johnny przypominał młodego Cassiusa Claya, jeszcze zanim ten stał się Mohammedem Ali. Miał jednak bardziej pociągłą twarz, delikatniejszą budowę i był bardziej fotogeniczny od mistrza boksu. Miał też wyraziste rysy, a kiedy mówił, żywa mimika znakomicie podkreślała znaczenie słów. Jego skóra była wystarczająco jasna, by poprzez zbyt ostry kontrast nie powodować problemów technicznych. Kiedy podeszli do dymiącego ogniska, Jock skierował na nich obiektyw kamery. – Znajdujemy się w obozie na brzegu rzeki Zambezi. Przed chwilą wzeszło słońce, a pana tropiciele, panie naczelniku, natrafili właśnie na liczące około pięćdziesięciu sztuk stado słoni – powiedział Daniel, a Johnny potwierdził kiwnięciem głowy. – Wyjaśnił nam pan, iż Park Narodowy Chiwewe nie jest w stanie wyżywić tak wielkiej liczby tych olbrzymich zwierząt i że tylko w tym roku jesteście zmuszeni usunąć z terenu parku co najmniej tysiąc osobników. Wymaga tego nie tylko troska o ekologię, lecz także jest to warunek przeżycia pozostałych stad. W jaki sposób zamierza pan usunąć nadmiar słoni? – Będziemy musieli je zlikwidować – odpowiedział Johnny krótko. – Zlikwidować? – powtórzył Daniel. – Czy to oznacza, że zamierzacie je wybić? – Tak. Ja i moi ludzie wystrzelamy je. – Wszystkie, panie naczelniku? Chce pan dzisiaj zabić pięćdziesiąt słoni? – Tak, całe stado. – Razem z młodymi i ciężarnymi samicami? Nie oszczędzi pan ani

jednego zwierzęcia? – Wszystkie będą musiały zginąć – powiedział twardo Johnny. – Ale dlaczego, panie naczelniku? Nie można ich po prostu wyłapać, uśpić zastrzykiem i wysłać w inne miejsce? – Przetransportowanie zwierzęcia rozmiarów słonia pociąga za sobą horrendalne koszta. Dorodny samiec waży sześć ton, przeciętna samica cztery. Niech pan się przyjrzy tej dolinie. – Johnny wskazał na strome stoki i postrzępione skaliste pagórki, porośnięte gęstym lasem. – Musielibyśmy dysponować specjalnymi ciężarówkami oraz wybudować dla nich drogę. Nawet gdyby to było możliwe, dokąd mielibyśmy wysłać zwierzęta? Mówiłem już panu, że w Zimbabwe mamy nadwyżkę ponad dwudziestu tysięcy słoni. Nie mamy dokąd odesłać zwierząt z tej doliny. Po prostu nigdzie nie ma dla nich miejsca. – Więc wychodzi na to, że w odróżnieniu od innych państw, leżących dalej na północ, takich jak Kenia czy Zambia, gdzie słonie zostały niemal całkowicie wyniszczone przez kłusowników i nierozsądne metody ochrony, w Parku Chiwewe mamy klasyczną sytuację „paragrafu 22”. Okazuje się, że zbyt dobrze dbał pan o swoje stada. Teraz stanął pan wobec konieczności wybicia i zmarnowania tych niezwykłych zwierząt. – Myli się pan, doktorze Armstrong. Niczego nie zamierzamy zmarnować. Otrzymamy wysoką cenę za kły, skóry i mięso. Dochód zostanie reinwestowany. Przeznaczymy go na cele ochrony zwierząt i walki z kłusownikami. Zagłada całego stada nie będzie li tylko bezsensownym okrucieństwem. – Ale dlaczego musi pan zabijać matki z dziećmi? – nalegał Daniel. – Gra pan nieuczciwie, doktorze – zaprotestował Johnny. – Używa pan żerującej na sentymentach frazeologii, jaką posługują się ugrupowania obrońców praw zwierząt. „Matki i dzieci!” Trzymajmy się raczej terminów „samice” i „młode” i spójrzmy prawdzie w oczy: samica potrzebuje tyle samo pożywienia i przestrzeni co samiec, a młode bardzo szybko dojrzewają i stają się dorosłymi osobnikami. – Więc uważa pan... – zaczął Daniel, lecz Johnny, którego mimo wcześniejszych ostrzeżeń przyjaciela ogarnął gniew, przerwał mu bezceremonialnie: – Chwileczkę – powiedział. – Jeszcze nie skończyłem. Musimy wybić całe stado. W żadnym wypadku nie możemy pozwolić, żeby

chociaż jedno zwierzę przetrwało rzeź. Stado słoni stanowi wielopokoleniową rodzinę, niemal wszystkich jego członków łączą więzy krwi. Każde stado posiada wysoko rozwiniętą strukturę społeczną. Słonie są bardzo inteligentnymi zwierzętami, prawdopodobnie najinteligentniejszymi po naczelnych, a na pewno dużo mądrzejszymi od kotów, psów czy nawet delfinów. Słonie doskonale wiedzą... to znaczy, rozumieją... – przerwał i odchrząknął. Nie był już w stanie opanować przepełniających go uczuć i Daniel musiał przyznać, że nigdy nie czuł dla swojego przyjaciela większej sympatii i podziwu niż w tej chwili. – Straszliwa prawda polega na tym – Johnny podjął na nowo zachrypniętym z nadmiaru emocji głosem – że jeśli pozwolimy wymknąć się choćby jednemu osobnikowi, musimy się liczyć z tym, że przekaże on swój paniczny strach słoniom z innych stad. A to doprowadzi do załamania wzorca zachowań społecznych słoni na terenie całego parku. – Czy nie sądzi pan, że to nieco zbyt naciągane tłumaczenie? – zapytał cicho Daniel. – Nie. Coś takiego wydarzyło się już wcześniej. Po wojnie w Parku Narodowym Wankie mieli nadwyżkę dziesięciu tysięcy słoni. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze zbyt wiele o metodach i skutkach masowych akcji likwidacyjnych. Ale szybko się nauczyliśmy. Nasze pierwsze nieudolne próby o mało nie doprowadziły do całkowitego zniszczenia struktury społecznej stad. Zabijając stare zwierzęta, usunęliśmy skarbnicę doświadczenia i przekazywanej z pokolenia na pokolenie mądrości. Unicestwiliśmy ich wiedzę o rewirach i trasach wędrówek poszczególnych stad, wewnętrzną hierarchię i dyscyplinę, a nawet zasady rozmnażania. Samce zaczęły kryć niedojrzałe samice, zupełnie jakby rozumiały, że całemu gatunkowi grozi zagłada. Samica słonia, podobnie jak kobieta, osiąga dojrzałość płciową najwcześniej około piętnastego roku życia. Jednak pod wpływem silnego stresu, spowodowanego akcjami likwidacyjnymi, samce zapładniały dziesięcio– czy jedenastoletnie samice, ciągle jeszcze nie w pełni rozwinięte, które następnie wydawały na świat niedorozwinięte osobniki. – Johnny pokręcił głową. – Nie, trzeba za jednym zamachem wybić całe stado. Z niemal widoczną ulgą spojrzał w niebo. Zza sunących wysoko cumulusów dobiegało odległe, owadzie brzęczenie silnika awionetki. – Oto nadlatuje nasz samolot wywiadowczy – powiedział cicho,

sięgając po mikrofon nadajnika radiowego. – Dzień dobry, Sierra Mike. Mamy cię w zasięgu wzroku, jakieś sześć i pół kilometra na południe od naszej pozycji. Dam ci sygnał żółtą racą dymną. Na dany przez Johnny'ego znak jeden z jego ludzi wystrzelił rakietę. Ciężka chmura dymu o barwie siarki uniosła się ponad czubki drzew. – Roger, Park. Widzę was. Proszę o wskazówki dotyczące celu. Johnny wzdrygnął się na słowo „cel”. Odpowiadając, położył akcent na termin alternatywny: – Wczoraj o zachodzie słońca stado, liczące co najmniej pięćdziesiąt osobników, przemieszczało się w kierunku południowym, ku rzece, osiem kilometrów na południowy wschód od naszej obecnej pozycji. – Dziękuję, Park. Odezwę się znowu, kiedy zlokalizuję stado. Przyglądali się, jak awionetka, przechylając się na skrzydło, zawraca na wschód. Przestarzała jednosilnikowa cessna zapewne odsłużyła swoje w czasie wojny. Po kwadransie radio zatrzeszczało znowu. – Cześć, Park. Mam twoje stado. Co najmniej pięćdziesiąt zwierząt, trzynaście kilometrów od waszej pozycji. Stado słoni pasło się w rozsypce po obu stronach wyschniętego koryta rzeki, przecinającego niskie, skaliste wzgórza. Tutaj, w dorzeczu, gdzie korzenie bez trudu dosięgały wód gruntowych, las był bujniejszy, a drzewa kusiły intensywną, soczystą zielenią liści. Konary akacji uginały się pod ciężarem nabrzmiałych strąków, przypominających nieco przypieczone brązowe herbatniki, zebranych w kiście na końcach gałęzi, kilkanaście metrów nad ziemią. Do owocującego drzewa zbliżyły się dwie słonice. Były to stare matrony, z których każda dawno już przekroczyła siedemdziesiątkę, potężne wiekowe matki-wdowy o postrzępionych uszach i kaprawych oczkach. Nie rozstawały się ze sobą przez ponad pół stulecia. Urodziła je kolejno ta sama matka, odstawiając starszą od piersi, kiedy na świat przyszła młodsza. Starsza siostra pomagała w niańczeniu nowo narodzonego słoniątka, okazując podziwu godną czułość i troskliwość. Wspólnie przeszły przez długie życie, niestrudzenie gromadząc bezcenne doświadczenia i mądrość, wzbogacające odziedziczoną po przodkach instynktowną wiedzę o otaczającym świecie.

Wspierały się wzajemnie w trudnych okresach suszy, głodu i chorób. Dzieliły radość ze szczodrych deszczów i obfitości pożywienia. Znały wszystkie tajemne kryjówki w górach i kałuże z wodą w wyschniętych korytach rzek. Wiedziały, gdzie czają się myśliwi, i potrafiły poprowadzić stado w niedostępne miejsca, gdzie nie dosięgnie go żadne niebezpieczeństwo. Dodawały sobie otuchy w czasie porodów, razem oddalając się od stada, kiedy na jedną z nich przychodził czas. Pomagały sobie nawzajem oczyścić nowo narodzone małe z resztek łożyska, wyniańczyć je, wychować, przekazać niezbędną wiedzę i bezpiecznie doprowadzić do dojrzałości. Chociaż dawno już przeminęły dni ich płodności, bezpieczeństwo i dobrobyt stada nadal pozostały nadrzędną troską starych matron. Były szczęśliwe, opiekując się nowymi pokoleniami młodych samic i ich małych, w których żyłach płynęła przecież ich własna krew. Może się wydawać, że przypisywanie dzikim zwierzętom zarezerwowanych dla ludzi emocji, jak miłość, szacunek i świadomość łączących je więzów krwi, świadczy o wybujałej fantazji. Jednak nikt, kto na własne oczy widział, jak groźnym podniesieniem uszu i wściekłym kwikiem stare samice uciszają niesforne młode, lub obserwował stado z bezwzględnym posłuszeństwem idące tam, gdzie poprowadzą je wiekowe matrony, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, iż matki-wdowy cieszą się szczególnym autorytetem. Każdy, kto zobaczy, jak pieszczotliwie głaszczą trąbą młode i z jaką troską pomagają im pokonać stromizny słoniowych ścieżek, przekona się, że troska o przyszłość stada jest głównym motorem ich wszystkich działań. W momentach zagrożenia odpychają młode do tyłu i rzucają się do ataku z rozłożonymi szeroko uszami i przygotowanymi do uderzenia, zwiniętymi trąbami. Potężne, zwaliste samce przewyższają samice rozmiarami, jednak nie dorównują im sprytem i uporem. Samce mają na ogół dłuższe i szersze kły, przekraczające niekiedy wagę czterdziestu pięciu kilogramów. Wrzecionowato zniekształcone ciosy starych matron, starte i popękane, traciły z wiekiem barwę, a przez pokrytą bliznami szarą skórę prześwitywały kości, lecz samice wciąż niestrudzenie opiekowały się stadem. Samce utrzymują jedynie bardzo luźne związki z rozmnażającym się stadem. W późniejszym wieku często je opuszczają, by żyć w małych,

złożonych z dwóch, trzech samców męskich grupach i zbliżać się do samic tylko w okresach rui. Tylko stare samice wiernie trwają przy stadzie. Stanowią niepodważalny fundament, na którym opiera się cała struktura ich społeczności. To ich mądrość i doświadczenie umożliwiają połączonej ścisłymi więzami krwi wspólnocie samic i ich młodych szczęśliwie przetrwać każdy kolejny dzień. Zbliżywszy się zgodnym krokiem do olbrzymiej, uginającej się pod ciężarem strąków akacji, siostry ustawiły się po obu stronach pnia i oparły łby o szorstką korę. Pień drzewa, blisko półtorametrowej średnicy, przypominał potężną kolumnę marmuru. Kilkanaście metrów nad ziemią gałęzie tworzyły plątaninę przypominającą gotycki ornament. Korona zielonych liści i brązowych strąków odcinała się od błękitnego nieba niczym kopuła średniowiecznej katedry. Stare słonice zaczęły kołysać się rytmicznie, do przodu i do tyłu, trzymając pień pomiędzy sobą. Z początku akacja nawet nie drgnęła; potężne drzewo opierało się sile dwóch słoni. Lecz matrony pracowały wytrwale, napierając na przemian całym ciężarem ciała, raz z jednej, raz z drugiej strony pnia, aż wreszcie przez drzewo przebiegło słabiutkie drgnienie i wysoko w górze gałęzie zakołysały się, jakby poruszone niedostrzegalnym wiaterkiem. Słonice pracowały niestrudzenie, kołysząc się rytmicznie, i wreszcie udało im się wprawić w ruch potężny pień. Pojedynczy, dojrzały strąk oderwał się od gałązki i przeleciawszy kilkanaście metrów, roztrzaskał się na głowie jednej z samic. Zacisnęła z bólu wodniste oczy, lecz nie wypadła z rytmu. Zaklinowany pomiędzy dwoma łbami pień zakołysał się, najpierw opornie, wreszcie nieco żwawiej. Z góry, niczym pierwsze, ciężkie krople nadciągającej nawałnicy, posypały się brązowe strąki. Kiedy młodsze zwierzęta zrozumiały, do czego zmierzają matrony, popędziły ku akacji, machając z podniecenia uszami. Bogate w proteiny owoce akacji należały do ich ulubionych przysmaków. Rozradowane słonie stłoczyły się wokół starych samic. Końcami trąb chwytały spadające strąki i wpychały je głęboko w przepastne gardziele. Ogromne drzewo kołysało się gwałtownie, wściekle trzepocząc gubiącymi liście konarami. Istny grad strąków i gałązek walił w grzbiety stłoczonych pod akacją zwierząt. Siostry, wciąż zgrane niby tryby jednego mechanizmu, pracowały zawzięcie, dopóki deszcz strąków nie zaczął wysychać. Dopiero kiedy

ostatni pojedynczy owoc opadł na ziemię, wypuściły pień spomiędzy łbów i odstąpiły. Ich szerokie grzbiety okrywał płaszcz liści, gałązek, aksamitnych strąków i kawałków kory, nogi brodziły w gęstym dywanie. Pochylone, ostrożnie wybierały spośród opadłych liści złociste przysmaki i chwytnymi koniuszkami trąb wtykały je w szeroko rozdziawione paszcze o obwisłych, trójkątnych dolnych wargach. Wydzielina z gruczołów twarzowych spływała po ich policzkach niby łzy rozkoszy. Wreszcie i one mogły się nasycić. Stado otaczało ciasnym kręgiem swoje przewodniczki, wraz z nimi radując się ucztą. Długie wężowate trąby zwijały się i rozwijały, podnosząc z ziemi strąki i wkładając je głęboko w przełyk. Pod drzewem rozbrzmiewała przedziwna, cicha melodia, zdająca się wydostawać z wnętrza potężnych cielsk. Zupełnie jakby ktoś uderzał równocześnie w pięćdziesiąt różnych klawiszy, wydobywając z nich pięćdziesiąt różnych nut, przemieszanych z ledwo dosłyszalnym dla ludzkiego ucha bulgotem i szemraniem w pięćdziesięciu różnych tonacjach. W przedziwny, ukontentowany chór włączyły się nawet najmłodsze osobniki. Sławiły radość życia i głębokie więzy łączące wszystkich członków stada. To właśnie była pieśń słoni. To jedna ze starych matron pierwsza wyczuła niebezpieczeństwo. Przekazała swój niepokój pozostałym słoniom, wydając dźwięk zbyt wysoki, by mogło go zarejestrować ludzkie ucho. W jednej chwili całe stado zamarło w bezruchu. Nawet najmłodsze słoniątka zareagowały natychmiast. W miejsce niedawnej, radosnej wrzawy zapanowała niesamowita cisza, od której ogłuszającym rykiem odbijał się odległy warkot zwiadowczej awionetki. Stare samice rozpoznały silnik cessny. W ciągu ostatnich kilku lat słyszały ten dźwięk wiele razy i nauczyły się łączyć go z okresami nasilonej aktywności człowieka, z napięciem i niezrozumiałym strachem, które telepatycznie przekazywały im inne stada słoni żyjące w parku. Wiedziały, że rozbrzmiewający w powietrzu warkot silnika stanowi preludium do dobiegającego z oddali jazgotu kul, po którym nieodmiennie pojawiał się odór słoniowej krwi, niesiony w podmuchach gorącego powietrza ponad grzbietami wzgórz. Wiele razy, kiedy ucichł już ryk awionetki i huk strzelb, słonie natrafiały na wielkie połacie lasu

przesiąknięte smrodem strachu, cierpienia i śmierci przedstawicieli ich własnego gatunku, gdzie nad pokrytym zakrzepłą krwią podłożem unosił się fetor rozkładających się wnętrzności. Jedna z matron cofnęła się, wściekle potrząsając łbem w odpowiedzi na dochodzący z nieba hałas. Postrzępione uszy zatrzepotały niby wypełniający się wiatrem grot wyniosłego żaglowca. Stara odwróciła się i rzuciła do ucieczki, pociągając za sobą resztę słoni. Dwa dorosłe samce, które towarzyszyły stadu, pochwyciwszy pierwszy sygnał zagrożenia, odłączyły się od grupy i zniknęły w gęstym lesie. Wyczuwając instynktownie, że stado wystawione jest na śmiertelne niebezpieczeństwo, postanowiły salwować się samotną ucieczką. Młode samice i małe ruszyły zwartą grupą za swoimi przewodniczkami. Słoniątka z całych sił przebierały nogami, usiłując dotrzymać kroku matkom; w innych okolicznościach ich pośpiech sprawiałby komiczne wrażenie. – Halo, Park. Stado przesuwa się na południe, w kierunku przełęczy Imbelezi. – Zrozumiałem, Sierra Mike. Spróbuj nakierować je w stronę Mana Pools. Stara słonica prowadziła stado ku wzgórzom. Chciała wydostać się z dna doliny na nierówny grunt, gdzie skałki i stromizna utrudnią pościg. Lecz warkot awionetki osadził ją w miejscu, odcinając drogę ku przełęczy. Zbita z tropu, zatrzymała się na chwilę, podnosząc głowę ku niebu wypełnionemu potężnymi zwałami srebrzystych cumulusów. Rozłożywszy szeroko wystrzępione i spłowiałe ze starości uszy, potoczyła łbem tam, skąd dochodził przerażający hałas. I wtedy zobaczyła samolot. Poranne słońce odbiło się oślepiającym blaskiem od owiewki maszyny, która przechylona niebezpiecznie wystrzeliła w górę niemal przed samym pyskiem słonicy, by po chwili zanurkować gwałtownie za jej plecami. Warkot silnika przeszedł w ogłuszający ryk. Obie matrony zgodnie zawróciły w miejscu i popędziły z powrotem w stronę rzeki. Za nimi stado wykonało niezgrabny zwrot w tył i niczym oddział kawalerii w rozsypce ruszyło w dół, wzbijając tumany jasnego kurzu. – Park, stado kieruje się w waszą stronę. W tej chwili znajduje się

osiem kilometrów od zjazdu na Mana Pools. – Dziękuję, Sierra Mike. Dopilnuj, żeby słonie trafiły tam, gdzie trzeba, ale nie popędzaj ich za bardzo. – Zrozumiałem, Park. – Do wszystkich drużyn strzeleckich – Johnny Nzou zmienił sygnał wezwania. – Wszystkie drużyny strzeleckie mają się zebrać przy zjeździe do Mana Pools. Na drużyny strzeleckie, czy też oddziały bojowe, składała się załoga czterech landroverów rozstawionych wzdłuż głównej drogi, prowadzącej od biur Parku Narodowego ku rzece. Miały za zadanie odciąć słoniom odwrót, gdyby stado złamało szeregi i rozbiegło się w różne strony. Wszystko wskazywało jednak na to, że nie będzie takiej potrzeby. Pilot awionetki z profesjonalną wprawą kierował stado dokładnie tam, gdzie trzeba. – Zdaje się, że mamy szansę zrobić swoje za pierwszym podejściem – mruknął Johnny wrzucając wsteczny bieg. Landrover gładko wykonał skręt o sto osiemdziesiąt stopni i pomknął przed siebie ścieżką, na której pomiędzy piaszczystymi koleinami rosła gęsta trawa. Samochód trzeszczał i podskakiwał na wybojach. Twarze smagał ostry wiatr. Daniel zdjął czapkę i wetknął ją do kieszeni. Ponad jego ramieniem Jock filmował stado bawołów, które spłoszone warkotem landrovera wyskoczyło z lasu i przelewało się przez drogę tuż przed maską samochodu. – A niech to jasna cholera! – Johnny docisnął hamulec i spojrzał na zegarek. – Przez te durne nyati wszystko szlag trafi. Przez drogę z rozpaczliwym rykiem przewalała się falanga setek ciemnych, zwalistych zwierząt, podnosząc pod niebo chmurę białego pyłu i obryzgując stratowaną trawę strumieniami zielonkawego gnoju. Minęło kilka minut, zanim droga ponownie opustoszała. Dociskając pedał gazu, Johnny wprowadził samochód w gęstą chmurę stojącego kurzu i landrover, podskakując na wybojach, przetoczył się przez pas miękkiej ziemi, rozoranej kopytami bawołów. Za zakrętem dostrzegli pozostałe wozy zaparkowane na skrzyżowaniu dróg. Czterech strażników parku, oczekujących przy samochodzie ze strzelbami w ręku, powitało ich pytającym spojrzeniem. Johnny zahamował gwałtownie.

– Sierra Mike, podaj pozycję stada – rzucił do mikrofonu krótkofalówki. – Park, stado znajduje się trzy kilometry od ciebie, przy wejściu do Long Vlei. Vlei to pokryte bujną trawą obniżenia terenu, stanowiące znakomite pastwiska. Long Vlei ciągnęło się przez wiele kilometrów równolegle do koryta rzeki. W czasie pory deszczowej przekształcało się w moczary, lecz o tej porze roku stanowiło idealny teren do przeprowadzenia uboju. Mieli już okazję to sprawdzić. Johnny wyskoczył z samochodu i zdjął ze stojaka swoją strzelbę. Zarówno on, jak i wszyscy strażnicy parku posługiwali się tanimi, masowo produkowanymi sztucerami do nabojów 375 magnum, doskonale dostosowanych do przebijania masywnych kości i grubych pokładów tkanki dużych zwierząt. Jego ludzie zostali wybrani do tej pracy ze względu na wyjątkowe umiejętności strzeleckie. Uboju trzeba dokonać jak najszybciej i w możliwie humanitarny sposób. Będą celować w mózg, nie uciekając się do łatwiejszego, lecz przedłużającego agonię strzelania w korpus. – Zaczynamy! – rzucił Johnny. Nie potrzebował wydawać swoim ludziom szczegółowych poleceń. Miał do czynienia z młodymi, twardymi zawodowcami. A jednak, chociaż nie po raz pierwszy wykonywali tę robotę, ich twarze wyrażały ponure przygnębienie. Nie było na nich śladu podniecenia czy radosnego oczekiwania. Nie traktowali zabijania jak sportu. Bez wątpienia, nie dostrzegali niczego przyjemnego w czekającym ich krwawym zadaniu. Mieli na sobie szorty w kolorze khaki i lekkie buty na bosych stopach – wygodny, nie utrudniający biegu rynsztunek. Jedynymi ciężkimi elementami wyposażenia były tanie strzelby i taśmy z amunicją wokół bioder. Wszyscy mieli szczupłe, umięśnione ciała, a Johnny Nzou bynajmniej nie wyglądał pośród nich na cherlaka. Ruszyli biegiem na spotkanie ze stadem. Daniel starał się dotrzymać kroku Johnny'emu. Sądził, że dzięki regularnym ćwiczeniom i joggingowi zachował dobrą kondycję, lecz dopiero teraz przypomniał sobie, jak wielkiej sprawności fizycznej wymaga polowanie i walka z bronią w ręku. Daleko mu było do Johnny'ego i jego ludzi. Myśliwi biegli niczym psy gończe, bez najmniejszego wysiłku

poruszając się po nierównym terenie. Ich stopy jakimś cudownym sposobem odnajdowały drogę pośród kamieni, krzaków, opadłych gałęzi i nor mrówkojadów. Wydawało się, że niemal nie dotykają ziemi. Kiedyś, dawno, Daniel też tak potrafił, lecz teraz potykał się o nierówności poszycia i parę razy zdarzyło mu się stracić równowagę. Po chwili on i Jock zaczęli zostawać w tyle. Johnny Nzou dał ręką umówiony znak i strzelcy zatrzymali się, tworząc wyciągniętą, półkolistą linię. Odstępy między ludźmi wynosiły mniej więcej pięćdziesiąt metrów. Przed nimi otwierała się szeroka na trzysta metrów przestrzeń Long Vlei, porośnięta wysoką do pasa beżową trawą. Myśliwi rozstawieni na skraju lasu spojrzeli pytająco na Johnny'ego, lecz wzrok naczelnika skierowany był w górę, na kołujący nad czubkami drzew samolot zwiadowczy. Awionetka wykonywała właśnie niebezpieczny skręt, niemal pionowo stając na jednym skrzydle. Daniel wreszcie dogonił przyjaciela. Zarówno on sam, jak i jego kamerzysta dyszeli ciężko, chociaż nie przebiegli przecież więcej niż półtora kilometra. Jakże zazdrościł Johnny'emu jego kondycji. – Mamy je – powiedział cicho Johnny. – Widzicie ten kurz? – Chmura pyłu białą mgiełką otaczała korony drzew pomiędzy myśliwymi a krążącą awionetką. – Zaraz tu będą. Prawe ramię Johnny'ego wykonało zamaszysty gest i jego ludzie posłusznie rozwinęli szyki, ustawiając się w zakrzywioną linię, przypominającą kształtem bawole rogi. Johnny znajdował się dokładnie w centrum. Następny sygnał ręką i myśliwi ruszyli biegiem. Łagodny wiaterek wiał w twarze biegnących. Słonie nie zdołają wyczuć ich zapachu. Kierując się instynktem stado pierwotnie rzuciło się do ucieczki zgodnie z kierunkiem wiatru, tak by móc kontrolować zbliżające się niebezpieczeństwo, lecz pilotowi awionetki udało się zawrócić zwierzęta z powrotem pod wiatr. Słonie nie mogą poszczycić się bystrym wzrokiem, nie potrafią w porę dostrzec zaczajonych myśliwych. Gnały teraz prosto w zastawioną pułapkę, popędzane przez nisko lecącą cessnę, niby stado owiec zaganiane do zagrody przez zajadłe owczarki. Stare samice wystrzeliły spoza osłony drzew. Ich kościste nogi zdawały się frunąć w powietrzu, wielkie uszy odwinęły się do tyłu, luźne fałdy szarej skóry trzęsły się i podskakiwały przy każdym dudniącym

kroku. Reszta stada pędziła za swoimi przewodniczkami, rozciągając się w wydłużoną kolumnę. Najmłodsze słoniątka zaczynały opadać z sił i matki musiały popychać je szturchnięciami trąby. Strzelcy zamarli w oczekiwaniu na swoich pozycjach. Rozciągnięty w półkole pluton egzekucyjny przywodził na myśl brzeg sieci rybackiej, w którą lada moment miała się złapać ławica nic nie przeczuwających ryb. Słonie łatwiej dostrzegają ruch niż statyczne sylwetki myśliwych, które przed ich słabymi, przerażonymi oczyma zlewają się w jedno z naturalnym tłem. – Najpierw załatwcie babcie – rozkazał Johnny cicho. Nie miał żadnych wątpliwości co do roli, jaką odgrywały obie matrony. Wiedział, że kiedy ich zabraknie, słonie stracą zdolność podejmowania decyzji i przemienią się w zdezorganizowaną masę zwierząt ogarniętych ślepą paniką. Przekazywane z ust do ust polecenie dowódcy dotarło do wszystkich członków plutonu egzekucyjnego. Przewodniczki stada pędziły prosto na Johnny'ego. Naczelnik parku pozwolił im się zbliżyć. Stał nieruchomo, trzymając strzelbę w pozycji „prezentuj broń”. Kiedy sto metrów przed nim stare samice nieco zwolniły i zaczęły skręcać w lewo, poruszył się po raz pierwszy. Uniósł do góry strzelbę i potrząsając nią nad głową, zawołał w języku sindebele: – Nanzi Inkosikaze, tutaj jestem, szanowne damy. Dopiero wtedy słonice zrozumiały, że Johnny nie jest jeszcze jednym drzewem, lecz ich śmiertelnym wrogiem. Gwałtownie zwróciły się z powrotem w jego stronę i mobilizując całą instynktowną nienawiść, przerażenie i lęk o los stada, zaszarżowały. Kwicząc wściekle, gnały ile sił w potężnych nogach, wzbijając pod niebo fontanny pyłu. Odwinięte do tyłu uszy były oznaką niepohamowanej furii. Wydawało się, że ogromne szare cielska lada chwila zetrą w proch drobne figurki myśliwych. Daniel pożałował, że nie wpadł na pomysł, by zabrać ze sobą broń. Przez te wszystkie lata zdążył już zapomnieć uczucie przerażenia, jakie potrafi wzbudzić w bezbronnym człowieku rozpędzona słonica, zbliżająca się z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jock nie przestawał filmować, nie zwracając uwagi na bojowe kwiki, które podchwyciło teraz całe stado. Rozjuszone słonie zdawały się spadać na nich niczym lawina szarych granitowych skał, wyrwanych ze

zbocza góry potężnym wybuchem dynamitu. Kiedy najbliższa słonica znalazła się o trzydzieści metrów, Johnny przyłożył do ramienia strzelbę i wychylił się nieco do przodu, żeby zrównoważyć odrzut. Jego broń nie miała zainstalowanego celownika optycznego; strzelając z małej odległości Johnny zadowalał się najzwyklejszą w świecie muszką i szczerbinką. Od roku tysiąc dziewięćset dwunastego, kiedy to firma Holland & Holland wypuściła na rynek sztucer do naboju 375 magnum, posługiwały się nim tysiące zawodowych i amatorskich myśliwych. Nie ulega wątpliwości, że to najbardziej uniwersalna i skuteczna broń myśliwska, jaką kiedykolwiek sprowadzono do Afryki. Charakteryzowała się doskonałą celnością i łagodnym odrzutem, a ważące niecałe dwadzieścia gramów naboje okazały się istnym cudem balistyki o płaskiej trajektorii i potężnej sile przebicia. Johnny celował w łeb samicy pędzącej na czele stada, tam gdzie pomiędzy krótkowzrocznymi oczkami zwisała luźna fałdka. Kula świsnęła jak trzaśniecie z bata i od szarej, spłowiałej ze starości skóry, dokładnie w miejscu, w które Johnny zamierzał trafić, oderwało się strusie piórko kurzu. Pocisk przeszedł przez łeb słonicy nie napotykając większego oporu niż żelazny gwóźdź wbijany w dojrzałe jabłko. Przednie nogi ugięły się pod ciężarem padającego cielska i oczom myśliwych ukazał się odsłonięty mózg. Słonica zwaliła się, wzniecając kłęby pyłu. Daniel poczuł, jak ziemia zadrżała pod stopami. Johnny wycelował broń w kierunku drugiej matrony, która zrównała się właśnie z trupem swojej siostry. Przeładował broń nie odrywając kolby od ramienia. Kiedy zużyta mosiężna łuska poleciała do góry szerokim łukiem, Johnny wypalił powtórnie. Odgłos obu wystrzałów zlał się w jedno, dzielił je tak nieznaczny odstęp czasu, że niedoskonałe ucho zdołało uchwycić tylko pojedynczą, przedłużoną detonację. I znowu kula trafiła z niezwykłą precyzją dokładnie w swój cel, stara samica padła w mgnieniu oka. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa i wielkie cielsko zwaliło się na ziemię, z jedną ogromną stopą dotykającą czule nogi swojej siostry. W centralnych punktach obu martwych łbów, tam gdzie weszły kule, wytrysnęły niemrawe fontanny różowej krwi. Pozbawione przewodniczek stado ogarnęła panika. Zdezorientowane słonie dreptały w miejscu i niepewnie zataczały koła, tratując trawę i

wzbijając potężną chmurę kurzu, która wkrótce spowiła stado półprzezroczystą zasłoną, odbierając sylwetkom zwierząt realny wymiar. Młode, kładąc ze strachu uszy, szukały schronienia pod brzuchami matek, lecz oszalałe samice tratowały własne dzieci. Ludzie Johnny'ego ani na chwilę nie przestając strzelać, zacieśnili okrążenie. Monotonny, ogłuszający huk wystrzałów przypominał dudnienie gradu o blaszany dach. Celowali w mózg. Każda kula trafiała w wyznaczony punkt, niczym nakierowana nieomylną ręką mistrza piłeczka golfowa. Trafione zwierzę cofało się niepewnie, podrzucając łbem. Po każdym strzale jeden słoń padał na ziemię, martwy lub ogłuszony. Pod tymi, które ginęły od razu, a takich była znakomita większość, uginały się najpierw zadnie nogi, a w następnej chwili ogromne cielsko waliło się na ziemię z bezwładnością stukilogramowego wora kukurydzy. Jeśli kula nie trafiła w mózg, lecz przeszła przez czaszkę w jego pobliżu, słoń tracił równowagę i po kilku pijackich pas przewracał się na bok ze straszliwym jękiem, kopiąc nogami powietrze i rozpaczliwie wygrażając trąbą niebu. Jedno ze słoniątek, przygniecione martwym cielskiem matki, leżało z przetrąconym kręgosłupem, piszcząc żałośnie z bólu i panicznego strachu. Padłe zwierzęta utworzyły coś na kształt barykady, odcinając swoim braciom drogę ucieczki. Zdezorientowane słonie gramoliły się niezdarnie na górę martwego mięsa, usiłując pokonać przeszkodę. Strzelcy zabijali je jedno po drugim; zwierzęta padały na trupy tych, co zginęły przed nimi, lecz zaraz zastępowały je następne, znajdując śmierć od nieomylnej kuli. Nie trwało to długo. W ciągu kilku minut ludzie Johnny'ego wystrzelali wszystkie dorosłe osobniki. Spaloną słońcem trawę zaścielały krwawe hałdy martwych cielsk. Zostały jeszcze tylko młode, wciąż miotające się bezładnie w ślepym przerażeniu. Galopowały w tę i we w tę, potykając się o trupy i zdychające zwierzęta lub z rozpaczliwym kwikiem szturchały swoje nieżywe matki. Strzelcy parli do przodu, otaczając zdziesiątkowane stado coraz ciaśniejszym kręgiem. Celowali, strzelali, repetowali broń i strzelali znowu. Kolejno wybili wszystkie młode, a kiedy już nie zostało ani jedno zwierzę trzymające się na własnych nogach, myśliwi wspięli się na gigantyczną górę trupów, by wypalić ostatnią kulkę w każdy z olbrzymich, krwawiących łbów. Najczęściej ponowny strzał w mózg nie

wywoływał żadnej reakcji, lecz od czasu do czasu jakiś wciąż jeszcze żywy słoń wzdrygał się, gwałtownie prostował nogi i zamrugawszy oczkami, osuwał bezwładnie w śmierć. W sześć minut po pierwszym strzale Johnny'ego nad Long Vlei zapadła cisza. Jedynie w uszach mężczyzn wciąż rozbrzmiewała zabójcza pieśń wystrzałów. W dolinie panował kompletny bezruch, cielska słoni zaściełały ziemię niby łany skoszonego zboża. Krew wsiąkała w wyschniętą ziemię. Strzelcy stali w milczeniu, wciąż jeden daleko od drugiego, przytłoczeni rozmiarami dokonanego spustoszenia. Z żalem i bólem wpatrywali się w górę trupów. Pięćdziesiąt słoni, dwieście ton ubitego mięsa. Johnny Nzou pierwszy wyrwał się z ponurego kręgu. Wolnym krokiem podszedł do dwóch starych matron, które padły na czele stada. Leżały obok siebie, dotykając się barkami. Osuwając się na ziemię zgrabnie podwinęły nogi i gdyby nie pulsujące fontanny krwi tryskające z ich łbów, można by pomyśleć, że przyklęknęły tylko i wciąż jeszcze żyją. Oparłszy o ziemię kolbę strzelby, Johnny pochylił się nad ciałami matron. Przyglądał im się przez długą, wypełnioną żalem chwilę. Nie zdawał sobie sprawy, że Jock ani przez moment nie przestawał filmować. Jego gesty i słowa, całkowicie spontaniczne, nie miały w sobie nic z wystudiowanej pozy. – Hamba gahle, Amakhulu – wyszeptał. – Odejdźcie w pokoju, szanowne babcie. Zawsze byłyście razem, nawet śmierć nie zdołała was rozłączyć. Odejdźcie w pokoju i przebaczcie nam to, co uczyniliśmy waszemu plemieniu. Johnny ruszył ku kępie drzew. Daniel nie poszedł za nim. Rozumiał, że przyjaciel chce zostać sam. Inni także nie byli w towarzyskim nastroju. Nikt nie miał ochoty do żartów ani tradycyjnych myśliwskich przechwałek. Dwóch mężczyzn z ponurymi minami spacerowało pomiędzy zwałami trupów; trzeci przykucnął tam, gdzie po raz ostatni wystrzelił, i paląc papierosa z uporem studiował kurz pomiędzy swoimi stopami. Czwarty rzucił broń na ziemię i przygarbiony, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie szortów, obserwował zbierające się nad pobojowiskiem sępy. Z początku ścierwojady znaczyły śnieżne połacie cumulusów maleńkimi czarnymi plamkami, przypominającymi ziarenka pieprzu na

białym obrusie. Lecz w następnej chwili krążyły już wprost nad zwałami padliny; zwarta eskadra czarnych ptaszysk, beznamiętnie uderzających mocnymi skrzydłami; ponure koło śmierci, obracające się nieubłaganie nad stosem trupów, w samym środku Long Vlei. Czterdzieści minut później do uszu Daniela dobiegł warkot nadjeżdżających ciężarówek. Po chwili ujrzał sznur samochodów, z wolna wyłaniający się spośród drzew. Przed konwojem biegła drużyna półnagich mężczyzn z toporami, wyrąbujących w zaroślach drogę dla pojazdów. Johnny z wyraźną ulgą podniósł się ze swojego odosobnienia pod drzewami i wyszedł na spotkanie ciężarówkom, gotów przejąć kierownictwo nad oprawianiem zwłok. Za pomocą łańcuchów i wyciągarek mężczyźni wydobywali pojedyncze słonie ze stosu trupów. Następnie przecinali szarą, pomarszczoną skórę wzdłuż brzucha i kręgosłupa. Znowu użyto elektrycznych wyciągarek, by ściągnąć skórę. Operacji tej towarzyszył paskudny trzask rozdzieranej tkanki. Skóra schodziła długimi, sztywnymi płatami, z wierzchu szarymi i pomarszczonymi, a biało lśniącymi od spodu. Robotnicy układali pojedyncze pasy na pokrytej kurzem ziemi, posypując je obficie gruboziarnistą solą. W ostrym blasku słońca nagie truchła sprawiały przedziwnie obsceniczne wrażenie. Wilgotne zwały mięsa przecinały żyłki białego tłuszczu i szkarłatne plastry mięśni; obrzmiałe, wydęte brzuchy zdawały się prosić o miłosierne cięcie rzeźnickiego noża. Jeden z mężczyzn wsunął zakrzywione ostrze w brzuch starej samicy, wybierając punkt tuż pod mostkiem. Starannie kontrolując głębokość cięcia, tak by nie przekłuć wnętrzności, szedł wzdłuż ciała ciągnąc nóż, jakby to był uchwyt zamka błyskawicznego. Z otwartej otrzewnej wysunął się, połyskujący niby jedwab spadochronowy, worek żołądka. W ślad za nim wyśliznęły się imponujące zwoje jelit, które wydawały się żyć jakimś odrębnym życiem. Pod wpływem własnego oślizgłego ciężaru skręcały się i rozwijały, przywodząc na myśl cielsko budzącego się ze snu pytona. Teraz do pracy przystąpili robotnicy obsługujący piły łańcuchowe. Świętą ciszę miejsca śmierci rozdarł natrętny jazgot dwusuwowych silników, które wypluwały w jasne niebo obłoczki błękitnego dymu. Spalinowe piły odcinały od korpusów potężne nogi, spod stalowych zębów łańcucha tryskały drobne jak kaszka manna strzępki mięsa i

wiórki tkanki kostnej. Grupka mężczyzn z bosakami wędrowała wzdłuż zwałów martwych ciał, wyłuskując z miękkich, wilgotnych zwojów wyprutych wnętrzności samic macice. Daniel przyglądał się, jak ostrym końcem narzędzia otwierają ciemnopurpurowy wór, pokryty siatką powiększonych naczyń krwionośnych. W powodzi wód płodowych na stratowaną trawę wysunął się płód wielkości dużego psa. Doskonale ukształtowane słoniątko w ostatnich tygodniach ciąży wciąż jeszcze żyło. Delikatną skórę pokrywał płaszcz rudej sierści, zanikający wkrótce po porodzie. Małe bezradnie poruszało miniaturową trąbą. – Zabij je – Daniel rozkazał w języku sindebele. Nie sądził, by płód był zdolny odczuwać ból, lecz poczuł wyraźną ulgę, kiedy robotnik jednym uderzeniem maczety odciął małą główkę. Zrobiło mu się niedobrze, rozumiał jednak, że aby akcja likwidacyjna przyniosła jak największy dochód, ciała zabitych słoni muszą zostać w pełni wykorzystane. Delikatna, miękka skóra nie narodzonego słoniątka, z której produkuje się eleganckie nesesery i damskie torebki, przyniesie co najmniej kilkaset dolarów zysku. Daniel ruszył przez łąkę, starając się nie myśleć o scenach, których przed chwilą był świadkiem. Ze stada słoni pozostały jedynie głowy i hałdy lśniących w słońcu wnętrzności, nie mające żadnej wartości rynkowej resztki, przeznaczone na żer dla sępów, hien i szakali. Wciąż jeszcze tkwiące w kościanych tulejkach ciosy stanowiły najcenniejszą część łupu. Nie chcąc ryzykować uszkodzenia niezręcznym ciosem siekierki, kłusownicy, wzorem dawnych łowców kości słoniowej, pozostawiali je zazwyczaj na kilka dni w czaszce, aż otaczająca tkanka zacznie gnić, i czyste, nie uszkodzone kły będzie można wyciągnąć gołą ręką. Na ogół wystarczały cztery do pięciu dni, jednak tym razem nie było tyle czasu i należało je odrąbać. Zadanie to powierzono najbardziej doświadczonym robotnikom, starcom o białych, wełnistych głowach, ubranych jedynie w poplamione krwią przepaski biodrowe. Siedząc w kucki obok potężnych łbów, cierpliwie uderzali prymitywnymi siekierkami w nasadę kłów. Daniel i Johnny Nzou przystanęli obok i przyglądali się żmudnej pracy tubylców. Jock nakierował na nich obiektyw kamery wideo. – Paskudna robota – skomentował Daniel.

– Ale niezbędna – uciął Johnny. – Za kły, mięso i skórę jednego dorosłego słonia dostaniemy średnio trzy tysiące dolarów. – Wielu ludzi mogłoby was posądzić o pogoń za zyskiem. Zwłaszcza po obejrzeniu wstrząsających scen akcji likwidacyjnej. – Daniel z powątpiewaniem potrząsnął głową. – Na pewno wie pan o tym, że ugrupowania obrońców praw zwierząt prowadzą ostrą kampanię na rzecz umieszczenia słonia w Dodatku Pierwszym do CITES, międzynarodowej konwencji zakazującej handlu artykułami pochodzącymi od zagrożonych gatunków. – Tak, coś na ten temat słyszałem. – Jeśli uda im się postawić na swoim, zostanie wprowadzony zakaz sprzedaży jakichkolwiek produktów pochodzących od słonia. Co pan o tym sądzi, naczelniku? – To byłoby najgorsze możliwe rozwiązanie. – Johnny rozgniótł piętą rzucony na ziemię niedopałek. Jego twarz wyrażała gniew. – Kontynuowanie akcji likwidacyjnych okaże się wówczas niemożliwe, czyż nie? – naciskał Daniel. – W żadnym wypadku – Johnny zaprzeczył stanowczo. – Nadal będziemy zmuszeni kontrolować liczebność stad. Zaprzestanie akcji likwidacyjnych nie wchodzi w grę. Jedyna różnica będzie polegała na tym, iż nie będziemy mogli sprzedać uzyskanych w ten sposób produktów. Zostaniemy zmuszeni do straszliwego, zbrodniczego marnotrawstwa. Stracimy dochód rzędu milionów dolarów, który obecnie przeznaczamy na ochronę dzikich zwierząt i powiększanie obszaru rezerwatów... – Johnny przerwał na chwilę, zaabsorbowany pracą tubylców. Przyglądał się, jak dwaj mężczyźni ostrożnie wyjmują kieł z otaczającego go kanaliku porowatej chrząstki i delikatnie układają na brązowej trawie. Jeden z robotników zręcznie wyciągnął z otworu w podstawie kła szarą, galaretowatą wstążkę nerwu. Johnny wrócił do przerwanej wypowiedzi: – Ten kieł znakomicie ułatwia nam przekonanie tubylczej ludności, żyjącej w bezpośrednim kontakcie z dzikimi zwierzętami na terenie i w pobliżu parku, do idei utrzymywania rezerwatów przyrody. – Nie rozumiem – zachęcił go Daniel. – Czyżby chciał pan przez to powiedzieć, że miejscowe plemiona są niezadowolone z istnienia parku? – Muszą widzieć w tym jakąś korzyść dla siebie. Jeżeli zdołamy im wytłumaczyć, że samica słonia może przynieść trzy tysiące dolarów

zysku i że zagraniczny myśliwy jest skłonny zapłacić pięćdziesiąt albo nawet sto tysięcy dolarów za pozwolenie na upolowanie okazałego samca; jeśli udowodnimy im, że jeden słoń jest wart tyle, co setki, a może nawet tysiące ich wychudzonych kóz i krów i że część zysku trafi do ich wiosek, wtedy zrozumieją sens utrzymywania parku i ochrony stad. – To znaczy, że dla lokalnych plemion natura nie stanowi wartości samej w sobie. Johnny zaśmiał się z goryczą. – Miłość do przyrody to luksus krajów wysoko rozwiniętych. Tutejsze plemiona żyją bardzo blisko granicy głodu. Średni dochód na rodzinę nie przekracza stu dwudziestu dolarów rocznie, co daje dziesięć dolarów miesięcznie. Nie stać ich na to, żeby oddać swoje poletka i pastwiska pięknym, lecz bezużytecznym zwierzętom. Na tym okrutnym świecie nie ma nic za darmo. Dzikie zwierzęta nie przetrwają na terenie Afryki, jeśli to się nie będzie opłacać ludziom. – A wydawałoby się, że żyjąc tak blisko natury, tubylcy powinni darzyć ją instynktownym szacunkiem – upierał się Daniel. – To prawda, ale nie zapominajmy, że ich stosunek do przyrody jest czysto pragmatyczny. Człowiek epoki kamiennej, przez tysiąclecia żyjący w ścisłym związku z naturą, traktował ją jako niewyczerpane, samoodnawiające się źródło. Zarówno Eskimosi, eksploatujący stada reniferów i wieloryby, jak i Indianie, polujący na bawoły, posiadali instynktowne wyczucie, którego my jesteśmy pozbawieni. Wiedzieli, jak postępować, żeby stanowiącym podstawę ich egzystencji gatunkom nie zagroziło widmo zagłady. Żyli w pełnej harmonii z naturą, dopóki nie pojawił się biały człowiek ze swoim harpunem z eksplodującą głowicą i sztucerem Sharpe'a, by założyć swoje elitarne kluby łowieckie, wprowadzić ustawy o ochronie zwierzyny, zakazujące czarnym tubylcom polować na ich własnej ziemi, i zawłaszczyć wyłącznie dla siebie przywilej zachwycania się dzikimi zwierzętami. – Jest pan rasistą – Daniel zwrócił przyjacielowi uwagę. – Dawny system kolonialny przyczynił się do zachowania wielu zagrożonych gatunków. – Niech mi więc pan powie, jakim cudem udało im się przetrwać miliony lat przed przybyciem do Afryki białego człowieka? Nie, władze kolonialne prowadziły politykę protekcji, a nie zachowania gatunków.

– Czy to nie jest jedno i to samo? – Przeciwnie, to dwie diametralnie różne rzeczy. Zwolennicy polityki protekcji odmawiają człowiekowi prawa do korzystania z dobrodziejstw natury. Utrzymują, że nie wolno zabić pojedynczego osobnika, nawet jeżeli w efekcie mogłoby to uchronić od zagłady cały gatunek. Gdyby to od nich zależało, nie dopuściliby do przeprowadzenia dzisiejszej akcji likwidacyjnej, nie przyjmując do wiadomości faktu, iż ostateczną konsekwencją jej zaniechania byłoby wymarcie całej populacji słoni i zniszczenie dżungli. Jednak najgroźniejszym w skutkach błędem dawnego systemu kolonialnego było odsunięcie tubylców od korzyści płynących z rozsądnej kontroli gatunków. Nie dopuszczając lokalnych plemion do podziału łupów, biały człowiek rozbudził w nich niechęć do żyjących dziko zwierząt i zniszczył naturalny instynkt ochrony źródeł utrzymania. Tubylcy przestali kontrolować naturę i zaczęli uważać zwierzęta za swoich rywali. Przeciętny czarny rolnik jest dzisiaj wrogo usposobiony do dzikich gatunków. Stada słoni zadeptują jego uprawy i niszczą drzewa, służące mu za źródło opału. Bawoły i antylopy wyżerają trawę na jego pastwiskach. Lew zabił jego ojca, a babcię zjadł krokodyl... Nic dziwnego, że zaczął uważać dzikie zwierzęta za przyczynę wszelkich nieszczęść. – Czy widzi pan jakieś rozwiązanie, panie naczelniku? – Od chwili obalenia systemu kolonialnego pracujemy nad zmianą nastawienia lokalnych plemion – powiedział Johnny. – Początkowo tubylcy domagali się swobody wstępu do utworzonych przez białego człowieka parków narodowych. Żądali prawa do ścinania drzew, wypasu bydła i zakładania wiosek na obszarach rezerwatów. Jednak z czasem udało nam się nauczyć ich doceniać znaczenie turystyki, safari i kontrolowanych akcji likwidacyjnych. Po raz pierwszy zostali dopuszczeni do udziału w zyskach. Powoli zaczynają rozumieć sens ochrony i rozsądnej eksploatacji zagrożonych gatunków. Jeżeli jednak europejskim i amerykańskim miłośnikom przyrody uda się przeforsować zakaz safari i sprzedaży kości słoniowej, nasze wysiłki zostaną zmarnowane. Prawdopodobnie będzie to równoznaczne z wyrokiem śmierci dla afrykańskiego słonia, a może nawet wszystkich gatunków żyjących dziko zwierząt. – Tak więc, koniec końców, wszystko sprowadza się do pieniędzy? –

zapytał Daniel. – No cóż, nie można uciec od praw ekonomii – przytaknął Johnny. – Bez pieniędzy nie poradzimy sobie z kłusownikami. Miejscowi chłopi i ich kozy będą się trzymać z dala od parku tylko wtedy, jeśli będzie im się to opłacać. Pieniądze jednak nie biorą się znikąd. Ubogie, przeludnione kraje Afryki, które dopiero niedawno odzyskały niepodległość, nie mogą pozwolić sobie na luksus rezygnowania ze źródeł dochodu. Muszą znaleźć sposób na rozsądne, kontrolowane eksploatowanie swoich zasobów naturalnych. Ci, którzy chcą nam to uniemożliwić, będą musieli wziąć na siebie odpowiedzialność za wyniszczenie dzikich gatunków zwierząt. – Johnny ponuro pokiwał głową. – Tak, wszystko sprowadza się do pieniędzy. Nie będzie pieniędzy, nie będzie ani dżungli, ani zwierząt. Daniel był zachwycony przemową Johnny'ego. Dał znak Jockowi, żeby przestał kręcić, i poklepał przyjaciela po ramieniu. – Mógłbym zrobić z ciebie gwiazdę ekranu. Jesteś urodzonym aktorem – powiedział półżartem. – Co ty na to, Johnny? Występując przed kamerą uczyniłbyś bez porównania więcej dla Afryki niż w tym zapomnianym przez Boga zakątku. – Chcesz, żebym mieszkał w hotelach i latał odrzutowcami? Dziękuję bardzo, wolę spać pod gołym niebem – oświadczył Johnny z udawanym oburzeniem. – Chciałbyś, żebym dorobił się takiego brzuszka jak twój? – poklepał Daniela w okolicach pasa. – Żebym dostawał zadyszki po przebiegnięciu stu metrów? Wybacz, Danny, ale jakoś nie mam na to ochoty. Zostanę tu, gdzie jestem, i będę jadł steki z bawołu popijając wodą z Zambezi. Wcale nie tęsknię za coca-colą i big macami. Załadowawszy przy świetle reflektorów ostatnie bele posypanych solą skór i kły niedorosłych osobników, ruszyli w powrotną drogę. Sznur samochodów mozolnie wspinał się krętą drogą na szczyt skarpy, w kierunku pogrążonych w mroku zabudowań zarządu Parku Narodowego Chiwewe. Zielony landrover Johnny'ego jechał na czele powolnej kolumny ciężarówek-chłodni. Daniel siedział na fotelu pasażera, obok prowadzącego wóz przyjaciela. Gawędzili bezładnie o tym i o owym, zadowoleni ze swojego towarzystwa. – Mordercza pogoda – Daniel otarł czoło rękawem koszuli. Zbliżała

się północ, lecz na dworze nadal panował wilgotny, duszny upał. – Niedługo zaczną się deszcze. – Najwyższa pora, żebyś wyjechał z doliny – mruknął Johnny. – Kiedy pada, ta droga zamienia się w istne bagno, a większość rzek staje się nieprzejezdna. Ze względu na zbliżającą się porę deszczową już tydzień temu zamknięto obóz dla turystów w Chiwewe. – Wcale nie palę się do wyjazdu – przyznał Daniel. – Czuję się jak za dawnych czasów. – Dawne dobre czasy – Johnny pokiwał głową. – Nie ma co, dobrze się bawiliśmy. Kiedy znowu przyjedziesz do Chiwewe? – Nie wiem, Johnny, ale moja oferta jest jak najbardziej poważna. Jedź ze mną. Dobrze nam się razem pracowało, pamiętasz? Jestem pewien, że teraz też stworzylibyśmy świetny zespół. – Dzięki, Danny – Johnny pokręcił głową – ale mam tutaj kupę roboty. – Nie zrezygnuję tak łatwo – ostrzegł Daniel. – Wiem – twarz Johnny'ego rozjaśnił szeroki uśmiech. – Nigdy łatwo nie rezygnujesz. Gdy nazajutrz rano Daniel wspinał się na niewysokie kopje wznoszące się za obozem, żeby podziwiać stamtąd wschód słońca, nadal panował przygniatający, duszny upał. Wciąż jeszcze ciemne niebo wypełniały zwały cumulusów. Nastrój Daniela harmonizował z ponurym porankiem. To prawda, iż w czasie pobytu w Chiwewe udało mu się nakręcić mnóstwo wspaniałych ujęć, lecz oprócz ciekawych widoków i wstrząsających scen akcji likwidacyjnej odnalazł tu również dawną przyjaźń i przywiązanie do Johnny'ego Nzou. Świadomość, że muszą się rozstać i Bóg wie, ile lat upłynie, zanim się znowu spotkają, napełniała go smutkiem. Johnny zaprosił Daniela na pożegnalne śniadanie w Chiwewe. Czekał teraz na obszernej, osłoniętej moskitierą werandzie krytego strzechą bungalowu, który przed laty był domem Daniela. Nie dochodząc do werandy, Daniel zwolnił kroku i rozejrzał się po ogrodzie. Wszystko zostało tak, jak zaplanowała i urządziła Vicky, dwudziestoletnia panna młoda, którą całe wieki temu przywiózł do

Chiwewe. Vicky była smukłą, wesołą dziewczyną o długich, jasnych włosach i roześmianych zielonych oczach, zaledwie parę lat młodszą od swojego świeżo poślubionego męża. Umarła we frontowej sypialni, wychodzącej na jej ukochany ogród. Najzwyczajniejszy w świecie nawrót malarii bez żadnego ostrzeżenia zaatakował mózg. Zanim zdążył przylecieć lekarz, było po wszystkim. Tuż po jej śmierci miało miejsce niesamowite wydarzenie. Pojawiły się słonie, które do tej pory nigdy nawet nie zbliżały się do otoczonego parkanem ogrodu, chociaż uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców drzewka cytrynowe i pełne warzyw grządki stanowiły łakomy kąsek. Przyszły tej samej nocy, dokładnie wtedy, kiedy umarła Vicky, i kompletnie zdewastowały cały ogród. Nie oszczędziły nawet roślin dekoracyjnych i krzaków róż. Słonie mają jakąś nadprzyrodzoną wrażliwość na śmierć. Zupełnie jakby wyczuły moment zgonu i rozpacz Daniela. Daniel nigdy nie ożenił się ponownie. Opuścił Chiwewe niedługo po tym wydarzeniu. Wspomnienie zmarłej żony było zbyt bolesne, by mógł tu pozostać. Teraz w jego dawnym bungalowie mieszkał Johnny Nzou, a jego śliczna małżonka z plemienia Matabele, Mavis, opiekowała się ogrodem Vicky. Gdyby to zależało od Daniela, nie wybrałby inaczej. Mavis przygotowała dla nich tradycyjne śniadanie Matabele: kaszkę kukurydzianą z kwaśnym mlekiem, ulubionym amasi pasterskich plemion Nguni, nastawianym do zgęstnienia w wydrążonej tykwie. Później przyjaciele wybrali się razem do magazynu kości słoniowej. Gdy schodzili ze wzgórza, Daniel zatrzymał się nagle i osłoniwszy dłonią oczy, spojrzał w stronę obozu dla gości urządzonego na brzegu rzeki. Pośród dzikich drzew figowych, na wydzielonym placu zabezpieczonym przed drapieżnikami specjalnym ogrodzeniem, stały okrągłe, kryte strzechą chatki. Były to typowe dla południowej Afryki budowle mieszkalne, noszące nazwę rondavel. – Zdawało mi się, że mówiłeś, iż park został zamknięty dla gości? – powiedział Daniel. – Ale tu ktoś mieszka. Przed jedną z chat stoi samochód. – To nasz specjalny gość. Dyplomata, ambasador Tajwanu w Harare – wyjaśnił Johnny. – Ogromnie interesują go dzikie zwierzęta, a zwłaszcza słonie. Bardzo się zasłużył dla dzieła ochrony przyrody w naszym kraju. Pozwalamy mu korzystać z pewnych przywilejów. Chciał

tu przyjechać, kiedy nie będzie innych turystów, otworzyłem więc obóz specjalnie dla niego... – Johnny przerwał. – A oto on we własnej osobie! – wykrzyknął po chwili, wskazując na grupkę trzech mężczyzn u podnóża wzgórza. Stali zbyt daleko, by można było rozróżnić rysy twarzy. Przyjaciele ruszyli w ich stronę. – A gdzie się podziali tamci biali strażnicy, których widziałem wczoraj w Long Vlei? – zapytał Daniel po drodze. – Wypożyczyliśmy ich z Parku Narodowego Wankie. Pojechali do domu z samego rana. Zbliżyli się już do grupki mężczyzn na wystarczającą odległość, by Daniel mógł przyjrzeć się tajwańskiemu dyplomacie. Był dużo młodszy, niż należałoby oczekiwać od osoby na jego stanowisku. Ludzie Zachodu często mają trudności z określeniem wieku Azjatów, lecz Daniel ocenił ambasadora na niewiele ponad trzydziestkę. Wysoki, szczupły mężczyzna o gładko zaczesanych, natłuszczonych jakąś substancją włosach i wysokim, zdradzającym inteligencję czole. Całkiem przystojny typ. Gładka, niemal woskowa cera. Coś w rysach twarzy sugerowało domieszkę europejskiej krwi. Oczy, chociaż czarne jak smoła, miały zaokrąglony kształt, a górnym powiekom brakowało charakterystycznej fałdki w wewnętrznym kąciku. – Dzień dobry, ekscelencjo – Johnny pozdrowił ambasadora z szacunkiem. – Co pan myśli o dzisiejszej pogodzie? – Dzień dobry, panie naczelniku. – Pozostawiwszy dwóch czarnych strażników samych sobie, ambasador podszedł do Johnny'ego i Daniela. – Wolę taki upał od chłodu. – Miał na sobie rozpiętą pod szyją niebieską koszulę z krótkimi rękawami i płócienne spodnie. Trzeba przyznać, że wyglądał w tym stroju świeżo i elegancko. – Pozwoli pan, że mu przedstawię doktora Daniela Armstronga – rzekł Johnny. – Danielu, jego ekscelencja ambasador Tajwanu, pan Ning Czeng Gong. – Och, doktora Armstronga nie trzeba przedstawiać. Jest pan słynnym człowiekiem. – Czeng uśmiechnął się czarująco, ściskając dłoń Daniela. – Z największym zainteresowaniem i przyjemnością czytuję pańskie książki i oglądam programy telewizyjne. – Jego angielski był bez zarzutu. Daniel poczuł, że budzi się w nim sympatia do tajwańskiego dyplomaty.

– Johnny powiedział mi, że interesuje się pan problemami afrykańskiej ekologii i wniósł pan wkład w ochronę dzikich zwierząt w naszym kraju. Czeng lekceważąco machnął ręką. – Chciałbym uczynić znacznie więcej – powiedział, spoglądając na Daniela w zamyśleniu. – Proszę mi wybaczyć, doktorze Armstrong, ale nie spodziewałem się spotkać innych gości w Chiwewe o tej porze roku. Powiedziano mi, że park jest zamknięty dla turystów. Mimo serdecznego tonu, jakim została wypowiedziana ta uwaga, Daniel wyczuł, że za pozornie bezinteresowną ciekawością ambasadora kryje się coś jeszcze. – Niech się pan nie niepokoi, ekscelencjo. Wyjeżdżamy jeszcze dzisiaj po południu. Wkrótce będzie miał pan cały park wyłącznie dla siebie – zapewnił Daniel. – Och, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jestem aż takim samolubem, żeby się cieszyć z pańskiego wyjazdu. Przeciwnie, bardzo żałuję, że nie będziemy mieli czasu na zawarcie bliższej znajomości. Z pewnością mógłbym się od pana dowiedzieć wielu niezmiernie interesujących rzeczy. – Mimo tego gorącego zaprzeczenia, Daniel nie miał wątpliwości, że Tajwańczyk z ulgą przyjął wiadomość o jego wyjeździe. Twarz ambasadora nadal wyrażała życzliwość i sympatię, lecz Daniel zaczynał zdawać sobie sprawę, że pod gładkimi dworskimi manierami kryje się bogactwo nie zgłębionych motywów. Ambasador towarzyszył przyjaciołom w drodze do magazynu, przez cały czas zabawiając ich uprzejmą pogawędką. Odsunąwszy się skromnie na bok przyglądał się, jak strażnicy i tragarze wyładowują z ciężarówki kość słoniową z wczorajszej akcji likwidacyjnej. Jock już tu był. Uwijał się ze swoją kamerą, filmując scenę pracy ze wszystkich możliwych stron. Każdy kieł, wciąż jeszcze pokryty zaschniętą krwią, był ważony na staroświeckiej wadze, królującej przy wejściu do magazynu. Johnny Nzou ustawił obok rozklekotany stół i zapisywał ciężar poszczególnych okazów w opasłej, oprawionej w skórę księdze. W następnej rubryce umieszczał numer rejestracyjny, który jeden ze strażników wybijał stalową sztancą na powierzchni kła. Zarejestrowana i ostemplowana kość słoniowa mogła zostać sprzedana na aukcji zagranicznemu nabywcy i legalnie wywieziona z kraju.

Czeng obserwował tę procedurę z żywym zainteresowaniem. Nagle jego uwagę zwróciła para kłów, co prawda nie wyróżniających się zbytnio rozmiarami i wagą, ale za to niezwykłej urody. Były to przepięknie ukształtowane ciosy o nieskazitelnej powierzchni i wspaniałej krzywiźnie; idealna para. Czeng podszedł bliżej i przykucnął obok wagi, na której leżały kły. Pogładził je zmysłowym gestem, jakim kochanek dotyka ciała pięknej kobiety. – Doskonałe – zamruczał. – Naturalne dzieło sztuki... – przerwał, zdawszy sobie sprawę, że jest obserwowany. Owa manifestacja żądzy posiadania obudziła w Danielu jakąś niejasną odrazę, i to uczucie odmalowało się teraz na jego twarzy. Czeng podniósł się z kucków. – Kość słoniowa fascynuje mnie, odkąd sięgam pamięcią – wyjaśnił gładko. – Zapewne słyszał pan, że my, Chińczycy, przypisujemy tej substancji moc talizmanu. Nie sądzę, żeby zdołał pan znaleźć chociaż jeden chiński dom, w którym nie ma jakiegoś wyrobu z kości słoniowej. Wierzymy, że taki przedmiot zapewnia właścicielowi pomyślność i szczęście. Muszę jednak przyznać, że moje zainteresowanie kością słoniową ma głębsze korzenie. Mój ojciec rozpoczął karierę jako rzeźbiarz w kości słoniowej. Miał tak wielki talent, iż kiedy przyszedłem na świat, był już właścicielem licznych sklepów w Tajpej, Bangkoku, Tokio i Hongkongu, specjalizujących się w wyrobach z kości słoniowej. Ja też wyuczyłem się tego rzemiosła. Jako młody chłopiec terminowałem w jednym z naszych warsztatów w Tajpej. To ojciec nauczył mnie kochać i rozumieć kość słoniową. Mój ojciec posiada jedną z największych i najcenniejszych kolekcji na świecie... – przerwał. – Proszę mi wybaczyć. Dałem się ponieść swojej namiętności kolekcjonerskiej. Muszą jednak panowie przyznać, że to wyjątkowo piękny komplet kłów. Nieczęsto się zdarza tak wspaniale dopasowana para. Jestem pewien, że mojego ojca wprawiłaby w ekstazę. Pożegnał tęsknym wzrokiem obiekt swojego zachwytu, który robotnicy zdjęli z wagi i wnieśli do magazynu. – Interesująca postać – zauważył Daniel, kiedy ostatnia para kłów, zważona i ostemplowana, została bezpiecznie zamknięta w magazynie. Przyjaciele wspinali się z powrotem na wzgórze, by zjeść lunch w bungalowie Johnny'ego. – Nie rozumiem tylko, jakim cudem synowi

rzemieślnika udało się zrobić karierę dyplomatyczną? Johnny zachichotał. – Całkiem możliwe, że ojciec Ning Czeng Gonga wywodzi się z niskich warstw społecznych, ale dawno już wszyscy o tym zapomnieli. O ile dobrze zrozumiałem, nadal jest właścicielem sklepów z kością słoniową i imponującej kolekcji, ale zajmuje się nimi tylko dla rozrywki. Mówią o nim, że jest jednym z najbogatszych, jeżeli nie najbogatszym człowiekiem na Tajwanie, a to nie byle co. Słyszałem, że trzyma łapę na wszystkich najsoczystszych kąskach na obu brzegach Pacyfiku i w samej Afryce. Ma wielu synów, z których Czeng jest najmłodszy i, jak mówią, najbystrzejszy. Osobiście bardzo go lubię. A ty? – Owszem, wydaje się bardzo sympatyczny, ale coś mi się w nim nie podoba. Zwróciłeś uwagę, z jakim wyrazem twarzy pieścił tamten kieł? Było w nim coś – Daniel zastanowił się nad odpowiednim słowem – fałszywego. – Wy, ludzie pióra! – Johnny ze smutkiem potrząsnął głową. – Kiedy nie potraficie wywęszyć żadnej sensacji, sami ją wymyślacie. Wybuchnęli zgodnym śmiechem. Ning Czeng Gong stał u podnóża skarpy w towarzystwie jednego z czarnych strażników i nie spuszczał wzroku z Daniela i Johnny'ego, dopóki przyjaciele nie zniknęli za drzewami msasa. – Wcale mi się nie podoba, że ten biały człowiek jeszcze tu się kręci – odezwał się Gomo. – Może powinniśmy przełożyć to na kiedy indziej. – Biały człowiek wyjeżdża dzisiaj po południu – odpowiedział zimno Czeng. – Poza tym, dostałeś już pieniądze. Wszystko zostało ustalone, za późno, żeby teraz zmieniać plany. Ludzie są w drodze, nie możemy ich zatrzymać. – Zapłacił pan dopiero połowę – zaprotestował Gomo. – Resztę dostaniecie po wykonaniu roboty – powiedział Czeng nie podnosząc głosu. Oczy Gomo przypominały ślepia węża. – Wiesz, co masz zrobić. Gomo przez chwilę nie odpowiadał. Cudzoziemiec rzeczywiście zapłacił mu tysiąc amerykańskich dolarów, co stanowiło ekwiwalent rocznych zarobków strażnika Parku Narodowego, i obiecał drugie tyle po wykonaniu zadania. – Zrobicie to? – nacisnął Czeng. – Tak – zgodził się Gomo. – Zrobimy.

Czeng skinął głową. – To będzie dzisiaj lub jutro w nocy, nie później. Macie być przygotowani. Obaj. – Będziemy gotowi – przyrzekł Gomo wskakując do landrovera, w którym czekał drugi czarny strażnik. Samochód odjechał i Czeng został sam. Ruszył z powrotem do swojej chaty w wyludnionym obozie dla gości. Jego okrągły bungalow niczym się nie różnił od trzydziestu innych, które w czasie chłodnej suchej pory gościły zazwyczaj komplet turystów. Wyciągnąwszy z lodówki butelkę orzeźwiającego napoju, ambasador rozsiadł się wygodnie na osłoniętym moskitierą ganeczku. Zamierzał przeczekać tutaj najgorętsze godziny południa. Był zdenerwowany i niespokojny. W głębi duszy podzielał złe przeczucia Gomo. Chociaż, jak się wydawało, wzięli pod uwagę wszystkie możliwe ewentualności i przygotowali się na każdą z nich, zawsze mogło wydarzyć się coś nieoczekiwanego, coś, czego nie przewidzieli. Jak na przykład obecność tego doktora Armstronga. To miało być najśmielsze, najbardziej brawurowe przedsięwzięcie w całej jego dotychczasowej karierze. Przeprowadzone wyłącznie z jego inicjatywy. Oczywiście, ojciec doskonale wiedział o wcześniejszych, drobniejszych przesyłkach i całkowicie je pochwalał, jednak tym razem ryzyko było znacznie większe. Proporcjonalne do oczekiwanych zysków. Jeżeli mu się uda, zaskarbi sobie uznanie i szacunek swojego ojca, a to liczyło się dla niego o wiele bardziej niż korzyści materialne. Był najmłodszym synem i musiał usilniej niż jego bracia walczyć o miejsce w sercu ojca. Choćby dla tej jednej przyczyny nie może dopuścić, żeby przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. Lata spędzone na placówce w Harare umocniły jego pozycję w międzynarodowym nielegalnym handlu kością słoniową i rogami nosorożca. Wszystko zaczęło się, kiedy na przyjęciu w domu urzędnika rządowego średniego szczebla gospodarz rzucił pozornie niewinną uwagę o dogodnościach płynących z posiadania uprzywilejowanego statusu dyplomaty i możliwości korzystania z dyplomatycznych służb kurierskich. Szkoła biznesu, jaką Czeng przeszedł uczestnicząc w interesach swojego ojca, pozwoliła mu teraz bezbłędnie odczytać aluzję i znaleźć właściwą, wymijającą, lecz równocześnie zachęcającą odpowiedź.

Po tygodniu subtelnych negocjacji Czeng otrzymał zaproszenie na partię golfa z innym, tym razem wyższym rangą urzędnikiem. Kazał kierowcy zostawić należącego do ambasady mercedesa na parkingu na tyłach klubu golfowego w Harare i zająć się swoimi sprawami, byle jak najdalej od samochodu, dopóki nie skończy gry. Czeng cieszył się zasłużoną sławą znakomitego golfisty, lecz kiedy trzeba, potrafił zagrać dużo poniżej swojego poziomu. Tamtego dnia przegrał do swojego przeciwnika trzy tysiące dolarów, które natychmiast wypłacił gotówką w obecności kilku członków klubu. Po powrocie do rezydencji polecił kierowcy odprowadzić wóz do garażu i iść do domu. W bagażniku mercedesa leżało sześć potężnych rogów nosorożca, owiniętych w kawałki juty. Zdobycz odleciała do Tajpej wraz z następną porcją poczty dyplomatycznej i została sprzedana w jednym z rodzinnych sklepów w Hongkongu za sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Zachwycony niezwykle korzystną transakcją ojciec napisał do Czenga długi list, w którym chwalił spryt syna i przypominał o swoim gorącym zainteresowaniu kością słoniową. Czeng dyskretnie rozpuścił pogłoski, iż jest nie tylko amatorem rogów nosorożca, lecz także koneserem kości słoniowej. Wkrótce zaczął otrzymywać oferty zakupu po korzystnej cenie rozmaitych okazów nie zarejestrowanych i nie ostemplowanych kłów. Nie trwało długo, zanim mały, zamknięty światek kłusowników dowiedział się, że na rynku pojawił się nowy nabywca. Kilka miesięcy później zjawił się u niego sikhijski biznesmen z Malawi, rzekomo zainteresowany tajwańskim wkładem w rozkręcane właśnie przedsiębiorstwo połowu ryb na jeziorze Niasa. Pierwsze spotkanie okazało się bardzo owocne. Uznawszy, że wymienione przez Chetti Singha liczby składają się na całkiem przyjemną sumkę, Czeng powiadomił o wszystkim swojego ojca w Tajpej. Ojciec zaaprobował kosztorys i zgodził się przystąpić do joint venture. Kiedy podpisano już odpowiednie dokumenty, Czeng zaprosił swojego nowego wspólnika na kolację. Podczas posiłku Chetti Singh zauważył: – Słyszałem, że pański znakomity ojciec jest rozmiłowany w pięknej kości słoniowej. Na dowód najwyższego szacunku, jakim go darzę, mógłbym się postarać o stałe dostawy. Jestem pewien, że zdoła pan przekazać towar swojemu ojcu bez zbytnich formalności. Ku mojemu

wielkiemu ubolewaniu, większość kłów będzie nie ostemplowana, ale co tam. – Czuję głęboką odrazę do formalności – zapewnił Czeng. Wkrótce stało się dla niego jasne, że Chetti Singh stał na czele siatki obejmującej te państwa Afryki, w których nadal istniały dorodne stada słoni i nosorożców. Z Botswany i Angoli, z Zambii, Tanzanii i Mozambiku nieprzerwanym strumieniem płynęło białe złoto i drogocenne rogi. Sikh kontrolował podległą mu organizację na wszystkich szczeblach działalności, włącznie ze składem osobowym band kłusowników, regularnie nękających parki narodowe. Początkowo Czeng był tylko jednym z wielu klientów Chetti Singha, lecz kiedy spółka rybacka zaczęła prosperować i co tydzień w sieci wpadało setki ton maleńkich rybek kapenta, które następnie suszono i wysyłano na wschód, stosunki między wspólnikami uległy zmianie. Między Czengiem i Singhiem narodziła się nić sympatii i zaufania. Wreszcie Chetti Singh zaproponował Czengowi i jego ojcu udziały w handlu kością słoniową. Naturalnie, zażądał od swoich partnerów pokaźnych inwestycji, umożliwiających rozszerzenie zasięgu i zakresu działalności spółki, oraz dodatkowej, znacznej opłaty, mającej zrekompensować jego dotychczasowy wkład w przedsięwzięcie. Wyniosło to niemal milion dolarów. Czeng, w imieniu swojego ojca, przystąpił do morderczych targów, które ostatecznie zakończyły się obniżeniem pierwotnej sumy o pięćdziesiąt procent. Dopiero zostawszy równorzędnym partnerem Sikha, Czeng mógł w pełni ocenić rozmiary całej operacji. W każdym z krajów, które wciąż jeszcze cieszyły się posiadaniem zdrowej populacji słoni, Chetti Singh miał potajemnych wspólników w kołach rządowych. Niejeden z jego „kontaktów” piastował stanowisko ministra. Singh dysponował stałymi informatorami w większości najważniejszych parków narodowych Afryki. Na swojej liście płac miał nie tylko zwykłych tropicieli i strażników, lecz także samych naczelników, oficjalnych opiekunów i obrońców dzikich zwierząt. Ponieważ spółka przynosiła rzeczywiście imponujące zyski, ojciec Czenga poprzez swoich wysoko postawionych przyjaciół postarał się, żeby po upłynięciu pierwszej kadencji jego syn został ponownie wyznaczony na stanowisko ambasadora w Harare. Ojciec i bracia Czenga zdążyli bowiem zorientować się w

niezwykłych możliwościach inwestycyjnych, jakie ofiarowywała Afryka. Zasmakowawszy w nie wymagającym wielkich nakładów, lecz przynoszącym niezłe dochody rybołówstwie oraz handlu kością słoniową, rodzina czuła się coraz bardziej związana z Czarnym Lądem. Czeng i jego ojciec, pozbawieni jakichkolwiek uprzedzeń w stosunku do apartheidu, zaczęli poważnie inwestować w Republice Południowej Afryki. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, że ogólnoświatowe potępienie dla panującego tutaj reżimu oraz polityka sankcji gospodarczych doprowadziły do takiego zaniżenia cen ziemi i wszelkiego rodzaju dóbr, iż żaden szanujący się biznesmen nie powinien odrzucać okazji. – Czcigodny ojcze – powiedział Czeng w czasie jednej ze swoich częstych wizyt w Tajpej – w ciągu dziesięciu lat po apartheidzie i rządach białej mniejszości nie pozostanie śladu. A wówczas ceny w Południowej Afryce skoczą w górę i wszystko odzyska swoją realną wartość. Za ogromne farmy o powierzchni tysięcy hektarów płacili równowartość trzypokojowego mieszkania w Tajpej. Od amerykańskich przedsiębiorstw, zmuszonych zlikwidować swoje interesy w RPA, odkupywali fabryki, biurowce i domy handlowe. Każdy dolar realnej wartości kosztował ich nie więcej niż pięć, dziesięć centów. A jednak ojciec Czenga, który w nawale zajęć znajdował jeszcze czas na pełnienie funkcji honorowego gospodarza klubu jeździeckiego, był zbyt sprytny, by postawić wszystko na jednego konia. Zainwestowali więc również w inne kraje afrykańskie. Republika Południowej Afryki, Kuba, Angola i Stany Zjednoczone podpisały właśnie porozumienie, umożliwiające powstanie niezależnej Namibii. Rodzina zaczęła lokować swoje pieniądze w nieruchomości w Windhoek, licencjach na połów ryb oraz koncesjach na eksploatację złóż mineralnych. Dzięki Chetti Singhowi Czeng został przedstawiony licznym ministrom w rządach Zambii, Zairu, Kenii i Tanzanii, którzy nie byli od tego, żeby za odpowiednim wynagrodzeniem wesprzeć tajwańskie inwestycje na terenie swoich krajów, oczywiście na warunkach odpowiadających Ningom. Niemniej wszystkie te, jakże poważne przedsięwzięcia nie osłabiły sentymentu, jakim ojciec Czenga darzył handel kością słoniową, który niegdyś zwrócił jego uwagę na Czarny Ląd. Kiedy podczas ostatniej

wizyty w Tajpej Czeng klęczał przed swoim ojcem błagając o błogosławieństwo, usłyszał: – Mój synu, byłbym niezmiernie uradowany, gdyby po powrocie do Afryki udało ci się znaleźć większą ilość zarejestrowanej i ostemplowanej kości słoniowej. – Czcigodny ojcze, jedynym źródłem legalnej kości słoniowej są rządowe aukcje... – Czeng przerwał, dostrzegłszy wyraz wzgardy malujący się na twarzy głowy rodu. – Ceny obowiązujące na rządowych aukcjach wykluczają zyskowną sprzedaż kłów – wysyczał starzec. – Spodziewam się, że znajdziesz rozsądniejsze rozwiązanie, mój synu. Czeng, zraniony do żywego krytyką ojca, skorzystał z pierwszej okazji, żeby porozmawiać z Chetti Singhiem. Sikh w zamyśleniu pogładził ufryzowaną brodę. Był przystojnym mężczyzną. Na głowie nosił zawsze nieskazitelnie biały turban, znakomicie harmonizujący z jego majestatyczną posturą. – Przychodzi mi do głowy jedyne źródło zarejestrowanej kości słoniowej – powiedział po chwili milczenia – a mianowicie, magazyny rządowe. – Czyżby chciał pan zasugerować, że kły mogłyby opuścić magazyn jeszcze przed aukcją? – Czemu nie... – Chetti Singh wzruszył ramionami. – Ale to będzie wymagało opracowania wielce skomplikowanych i drobiazgowych planów. Proszę zostawić te irytujące szczegóły mnie. Trzy tygodnie później doszło do następnego spotkania w biurze Chetti Singha w Lilongwe. – Wiele rozmyślałem nad naszym problemem. Sądzę, że znalazłem rozwiązanie – oświadczył sikh. – Ile to będzie kosztować? – Ani grosza więcej niż nie ostemplowane kły. Ponieważ jednak taka okazja nadarzy się tylko jeden jedyny raz, musimy się postarać o możliwie dużą ilość towaru. Zawartość całego magazynu będzie w sam raz, a co tam! To powinno zrobić wrażenie na pańskim ojcu, nie sądzi pan? Czeng wiedział, że ojciec byłby zachwycony. Za zarejestrowane kły płacono na międzynarodowym rynku trzy albo cztery razy tyle, co za nielegalne.

– Zastanówmy się, w jakim kraju możemy zaopatrzyć się w towar – zaproponował Chetti Singh. Dla Czenga było jednak jasne, że wspólnik zdążył już podjąć decyzję. – Zair i Republika Południowej Afryki odpadają, nie dysponuję tam dostatecznymi siłami. W Zambii, Tanzanii i Kenii zostało już niewiele kości słoniowej. Mamy jeszcze Botswanę, lecz tam nie prowadzi się akcji eliminacyjnych na wielką skalę, no i wreszcie Zimbabwe. – Świetnie – Czeng z satysfakcją pokiwał głową. – Zapasy kości słoniowej składowane są w rządowych magazynach w Wankie, Harare i Chiwewe i stąd są zabierane na odbywające się co dwa lata aukcje. Nasz towar będzie pochodził z jednego z tych magazynów. – Z którego? – Magazyn w Harare jest zbyt dobrze strzeżony – Chetti Singh podniósł do góry trzy palce. Wykreśliwszy z planu Harare, zgiął jeden z nich. Pozostały jeszcze dwa. – Wankie to największy Park Narodowy w Zimbabwe. Niestety, znajduje się zbyt daleko od granicy z Zambią. – Kolejny palec został zgięty. – Zostaje nam Chiwewe. Mam tam zaufanych ludzi. Wiem od nich, że magazyn pęka w szwach od zarejestrowanej kości słoniowej. Poza tym siedziba zarządu parku jest oddalona zaledwie o czterdzieści pięć kilometrów od rzeki Zambezi i zambijskiej granicy. Jeden z moich oddziałów może bez większych trudności przedostać się na drugą stronę rzeki i dojść do Chiwewe po dniu ostrego marszu, a co tam! – Zamierza pan obrabować rządowy magazyn? – Czeng zadał pytanie przechylając się przez dzielące ich biurko. – Oczywiście – Chetti Singh z wyrazem zaskoczenia na twarzy opuścił uniesione palce. – Czyż nie o to panu chodziło? – Być może – ostrożnie odparł Czeng. – Ale czy to jest w ogóle możliwe do przeprowadzenia? – Chiwewe jest położone w odległym, słabo zaludnionym zakątku kraju, ale za to blisko stanowiącej międzynarodową granicę rzeki. Wyślę oddział mniej więcej dwudziestu ludzi, naturalnie uzbrojonych w karabiny maszynowe, pod dowództwem jednego z moich najlepszych myśliwych. Przepłyną Zambezi pod osłoną nocy i po dniu marszu zaatakują siedzibę zarządu parku. Pozbędą się wszystkich świadków... Czeng zakaszlał nerwowo. Chetti przerwał przemowę i rzucił

wspólnikowi pytające spojrzenie. – To będzie najwyżej pięć osób. Stali strażnicy są na mojej liście płac. Obóz dla turystów zamykają na sezon deszczowy, a większość personelu wraca na urlop do swoich wiosek. Na miejscu pozostanie tylko naczelnik parku i dwóch albo trzech strażników. – Czy, mimo wszystko, nie dałoby się tego uniknąć? – Niechęć, jaką wzbudził w Czengu ten plan, bynajmniej nie wynikała z nadmiaru skrupułów. Uważał po prostu, że rozsądniej byłoby unikać wszelkiego zbędnego ryzyka. – Jeżeli może pan zaproponować jakieś alternatywne rozwiązania, z przyjemnością wezmę je pod uwagę – oznajmił Chetti Singh. Po chwili namysłu Czeng zaprzeczył ruchem głowy. – Nie, przynajmniej nie w tej chwili. Proszę, niech pan mówi dalej. – Znakomicie. Moi ludzie pozbędą się świadków i spalą magazyn. Następnie, bez chwili zwłoki, wycofają się na drugi brzeg rzeki. – Postawiwszy kropkę, sikh wlepił wzrok we wspólnika, ze źle skrywanym zadowoleniem oczekując nieuniknionego pytania. Czeng był wściekły, lecz nie mógł uniknąć sprawienia Chetti Singhowi satysfakcji. – A co się stanie z kością słoniową? – Słowa te nawet w jego uszach zabrzmiały naiwnie. Na ustach Chetti Singha wykwitł fałszywy, tajemniczy uśmieszek. Czeng musiał powtórzyć pytanie. – Czy pana ludzie zabiorą kły ze sobą? Powiedział pan, że nie będzie ich wielu. Przecież nie będą w stanie wynieść całej zawartości magazynu? A może się mylę? – Na tym właśnie polega niezrównane piękno mojego planu. Napad potrzebny jest nam tylko po to, żeby uwieść policję. – Czeng uśmiechnął się, ubawiony szczególną angielszczyzną sikha. – Chcemy, żeby uwierzyli, że to kłusownicy zabrali ze sobą kły. Wtedy nie przyjdzie im nawet do głowy, żeby poszukać towaru na terenie Zimbabwe. Czyż nie? Siedząc teraz w południowym skwarze na werandzie chatki dla gości, Czeng niechętnie musiał przyznać, że Chetti Singh miał rację. Plan sikha rzeczywiście był genialny i musiał się powieść, o ile oczywiście nie pokrzyżuje go coś nieoczekiwanego, jak na przykład obecność Armstronga i jego kamerzysty. Po sprawiedliwości jednak, żaden z nich nie mógł tego przewidzieć. Czeng po raz kolejny zastanowił się, czy nie lepiej byłoby przesunąć

na później, a może w ogóle odwołać całą operację, ale szybko odrzucił takie rozwiązanie. Ludzie Chetti Singha musieli już sforsować rzekę i na pewno maszerowali teraz w kierunku Chiwewe. W żaden sposób nie zdołałby nawiązać z nimi kontaktu, nie mówiąc już o nakazaniu odwrotu. Było już za późno na jakiekolwiek zmiany. Jeżeli Armstrong i jego operator nie zdążą opuścić parku przed przybyciem bandytów, przyjdzie im podzielić los naczelnika i jego rodziny. Tok myśli Czenga przerwał dzwonek telefonu na drugim końcu werandy. W obozie dla gości tylko domek dla VIP-ów był wyposażony w to supernowoczesne urządzenie. Ambasador podskoczył w fotelu i rzucił się do aparatu. Oczekiwał tego telefonu. Należał do precyzyjnie przygotowanego planu Chetti Singha. – Ambasador Ning – powiedział. W słuchawce odezwał się głos Johnny'ego Nzou: – Przykro mi, że pana niepokoję, ekscelencjo, ale jest telefon z pana ambasady w Harare. Chce z panem rozmawiać pan Huang. Mówi, że jest pańskim charge d'affaires. Czy mam pana połączyć? – Bardzo panu dziękuję, panie naczelniku. Tak, będę rozmawiał z panem Huangiem. – Łącząca Chiwewe ze światem linia telefoniczna musiała pokonać dwieście czterdzieści kilometrów dzikiego buszu, żeby dotrzeć do najbliższej centralki w małej wiosce Karoi. Ledwo dosłyszalny głos urzędnika ambasady w Harare zaszemrał w słuchawce, jakby dochodził gdzieś z odległego zakątka galaktyki. Wiadomość, którą usłyszał, spełniła jego oczekiwania. Zakończywszy rozmowę, ambasador zakręcił korbką starożytnego aparatu i po drugiej stronie linii znowu odezwał się Johnny Nzou. – Panie naczelniku, niestety jestem zmuszony niezwłocznie powrócić do Harare. Okropna sytuacja; miałem nadzieję na jeszcze kilka dni urlopu. – Bardzo mi przykro. Moja żona będzie niepocieszona. Chcieliśmy zaprosić pana na obiad. – Może innym razem. – Ciężarówki z mięsem słoni wyruszają dzisiaj wieczorem do Karoi. Najlepiej chyba będzie, jeśli pan się do nich przyłączy. Pański mercedes nie ma napędu na cztery koła, a wygląda na to, że w każdej chwili może zacząć padać. To także było częścią planu Chetti Singha. Moment ataku został

wyznaczony tak, żeby wypadł po operacji eliminacyjnej i zbiegł się odjazdem ciężarówek. Czeng odegrał jednak krótkie wahanie. – Kiedy odjeżdżają ciężarówki? – zapytał. – Jeden z wozów ma jakieś problemy z silnikiem. – Strażnik Gomo rozmyślnie uszkodził alternator. Chodziło o to, żeby uniemożliwić wyruszenie konwoju przed atakiem kłusowników. – Ale kierowca zapewnił mnie, że upora się z tym przed szóstą po południu. – Głos Johnny'ego Nzou zmienił się, jakby nagle coś przyszło mu do głowy. – Och, oczywiście. Doktor Armstrong wyrusza lada moment, mógłby się pan zabrać razem z nim. – Nie, nie! – zaprotestował pospiesznie Czeng. – To dla mnie za wcześnie. Zaczekam na ciężarówki. – Jak pan sobie życzy. – W głosie Johnny'ego zabrzmiała nutka zdziwienia. – Ale nie mogę zagwarantować, że konwój wyruszy dziś wieczorem. Jestem przekonany, że doktor Armstrong zgodzi się poczekać, aż pan będzie gotowy. – Nie – uciął Czeng. – W żadnym wypadku nie pozwolę sobie narazić doktora Armstronga na taki kłopot. Pojadę razem z pańskimi ciężarówkami. Bardzo panu dziękuję, panie naczelniku. Pragnąc zakończyć rozmowę i uniknąć dalszej dyskusji, Czeng odwiesił słuchawkę. Z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Obecność Armstronga zaczynała się robić kłopotliwa. Im szybciej stąd zniknie, tym lepiej. Jednak nim minęło dwadzieścia minut, Czeng usłyszał warkot dieslowskiego silnika, zbliżający się od strony bungalowu naczelnika parku. Ambasador podniósł się z fotela i podszedł do osłoniętego moskitierą wejścia na werandę. Ze wzgórza zjeżdżała terenowa toyota z wymalowanym na drzwiczkach emblematem Studia Filmowego Armstronga. Rysunek przedstawiał zgięte ramię kulturysty, eksponującego napakowane bicepsy. Nadgarstek zdobiła najeżona kolcami „pieszczocha”. Za kierownicą siedział doktor Armstrong, sąsiednie miejsce zajmował operator Jock. Nareszcie opuszczali park. Czeng z zadowoleniem pokiwał głową i spojrzał na zegarek. Było pięć po pierwszej. Do ataku zostały co najmniej cztery godziny. Mają dość czasu, żeby się stąd oddalić na przyzwoitą odległość. Dostrzegłszy stojącego w drzwiach ambasadora, Daniel Armstrong

zatrzymał samochód. Opuścił boczną szybę i wystawił przez okno uśmiechniętą twarz: – Słyszałem od Johnny'ego, że pan również zamierza dzisiaj opuścić park, ekscelencjo – zawołał. – Nie chce pan, żebyśmy na pana poczekali? – W żadnym wypadku, doktorze. – Czeng obdarzył go uprzejmym uśmiechem. – Proszę sobie nie robić kłopotu. Wszystko zostało już ustalone. Niech się pan o mnie nie martwi, dam sobie radę. Armstrong wytrącał go z równowagi. Był wysokim mężczyzną o gęstych, wiecznie potarganych kędzierzawych włosach, nadających mu wygląd człowieka, który więcej czasu spędza na świeżym powietrzu niż za biurkiem. Miał szczere, otwarte spojrzenie i leniwy uśmiech. Czeng pomyślał, że ludzie Zachodu, a zwłaszcza kobiety, muszą uważać doktora za niezwykle atrakcyjnego mężczyznę. Lecz w oczach wyrafinowanego Chińczyka jego nos stawał się monstrualnie wielki, a szerokie, nadmiernie ruchliwe usta nadawały twarzy dziecinny wyraz. Jedynie oczy, czujne i przenikliwe, nie pozwalały Czengowi zaliczyć Armstronga do grona nieszkodliwych dziwaków. Ich spojrzenie sprawiało, że ambasador czuł się w jego towarzystwie nieswojo. Armstrong przyglądał mu się pytającym wzrokiem przez co najmniej pięć pełnych sekund. Dopiero potem uśmiechnął się i wyciągnął dłoń przez opuszczone okno toyoty. – W takim razie pora powiedzieć sobie do widzenia, ekscelencjo. Miejmy nadzieję, że wkrótce znowu nadarzy nam się okazja na małą pogawędkę. – Wrzucił bieg i uniósłszy dłoń w geście pozdrowienia ruszył w kierunku głównej bramy obozu. Czeng patrzył za nim, dopóki samochód nie zniknął za horyzontem, a wtedy przeniósł wzrok na szczyty wzgórz, nierówne i wyszczerbione, jak kły w paszczy krokodyla. Nagle jakieś trzydzieści kilometrów od obozu ciężką masę ciemnych cumulusów przeszyła oślepiająca błyskawica. Z obwisłych brzuchów chmur lunął deszcz, zasnuwając horyzont bladoniebieską muślinową firanką, która w ciągu kilku sekund ustąpiła miejsca ponurej ulewie. Dalekie wzgórza okryły się nieprzeniknionym, ołowianym całunem. Chetti Singh nie mógł tego wymyślić lepiej. Dolina i zbocze skarpy wkrótce przekształcą się w nieprzebyte grzęzawisko. Jeśli nawet policjantom, zawiadomionym w jakiś sposób o podejrzanych

wydarzeniach w Chiwewe, uda się pokonać rozmokłą drogę, to i tak nie znajdą tu niczego, co by ich mogło naprowadzić na trop bandy kłusowników. Ulewne deszcze dokładnie zmyją wszelkie ślady. – Oby zjawili się tu jak najszybciej – Czeng modlił się gorąco. – Oby jeszcze dzisiaj, a nie jutro. – Spojrzał na zegarek, zbliżała się druga po południu. Słońce zachodziło o siódmej trzydzieści, ale zasnuwające niebo chmury sprawią zapewne, że ściemni się dużo wcześniej. – Niech to będzie dzisiaj – powtórzył błagalnie Czeng. Wziął ze stolika na werandzie lornetkę i wyświechtany egzemplarz Ptaków Afryki Południowej Robertsona. Ambasador nie szczędził wysiłku, żeby przekonać naczelnika parku, iż jest żarliwym miłośnikiem przyrody. Zainteresowanie życiem dzikich zwierząt stanowiło znakomity pretekst do odwiedzin Chiwewe. Czeng wsiadł do swojego mercedesa i podjechał do biura naczelnika, znajdującego się na tyłach magazynu z kością słoniową. Johnny Nzou tkwił za biurkiem. Jak każdy urzędnik administracji państwowej, był zmuszony poświęcać połowę swojego czasu na wypełnianie formularzy i pisanie rozmaitych zapotrzebowań, wykazów i sprawozdań. Kiedy Czeng stanął w drzwiach, Johnny podniósł na niego wzrok zza sterty papierów. – Pomyślałem sobie właśnie, że skoro pańscy ludzie zajęci są naprawianiem ciężarówki, mógłbym tymczasem wybrać się do Wodopoju Przy Figowcu – wyjaśnił Czeng. Johnny uśmiechnął się z sympatią, zauważywszy lornetkę i podręczny katalog, należące do klasycznego wyposażenia obserwatora ptaków. Ludzie podzielający jego miłość do zwierząt i przyrody zawsze mogli liczyć na życzliwość naczelnika. – Wyślę kogoś po pana, kiedy samochód będzie gotowy do drogi – zapewnił Johnny. – Ale nie mogę obiecać, że konwój wyruszy jeszcze dzisiejszego wieczoru. Podobno spalił się alternator. Wie pan, jak trudno w tym kraju o części zamienne. Nigdy nie starcza dewiz na sprowadzenie z zagranicy tego, co trzeba. Czeng zjechał ze wzgórza ku sztucznie stworzonemu wodopojowi, oddalonemu nieco ponad kilometr od biur Parku Narodowego Chiwewe. U wejścia do niewielkiego vlai wydrążono zagłębienie, do którego przesączała się woda gruntowa, przelewana następnie za pomocą prymitywnego koła wodnego do zamulonego stawku. Wodopój miał

przyciągać stanowiące atrakcję dla turystów dzikie ptaki i zwierzęta w bezpośrednie pobliże obozu dla gości. Gdy Czeng zaparkował swojego mercedesa na platformie obserwacyjnej, stadko antylop kudu czmychnęło od wodopoju i rozpierzchło się w pobliskich zaroślach. Były to spore zwierzaki o beżowej sierści, ozdobionej wzdłuż grzbietu białą pręgą, długich nogach i szyjach oraz nieproporcjonalnie wielkich, przypominających trąbki uszach. Samce dźwigały dumnie szerokie, skręcone spiralnie rogi. Czeng był zbyt podekscytowany, by sięgnąć po lornetkę, chociaż nad wodą roiło się od różnobarwnych ptaków. Ognistopióre zięby migotały jak chwiejące się na wietrze płomyczki, skrzydła szpaków mieniły się wszystkimi odcieniami zieleni. Artystyczne zainteresowania Czenga nie ograniczały się do rzeźby w kości słoniowej, był również utalentowanym malarzem. Dzikie ptaki zawsze należały do jego ulubionych tematów. Z upodobaniem malował je akwarelami w pełnym romantyzmu stylu tradycyjnej sztuki chińskiej. Jednak tego dnia nie potrafił się skoncentrować na urokach przyrody. Nerwowo zaciągał się papierosem w ozdobnej fifce z kości słoniowej, wypuszczając kłęby błękitnego dymu. Przy wodopoju wyznaczył spotkanie przywódcy bandy kłusowników. Paląc papierosa za papierosem, z niepokojem wypatrywał jego sylwetki w otaczających polankę krzakach. Mimo to głos, który przemówił do niego przez otwarte okienko mercedesa, całkowicie zaskoczył ambasadora. Drgnąwszy nerwowo, Czeng odwrócił się w stronę mężczyzny stojącego obok samochodu. Twarz nieznajomego szpeciła paskudna blizna, biegnąca od kącika lewego oka do samych ust. Wywinięta z jednej strony górna warga nadawała jego fizjonomii pozór sardonicznego uśmiechu. Chetti Singh uprzedził Czenga, czego ma się spodziewać. Charakterystyczna blizna stanowiła niezawodny znak rozpoznawczy. – Sali? – Głos ambasadora rwał się ze zdenerwowania. Kłusownikowi udało się go przestraszyć. – Tak – potwierdził nieznajomy, wykrzywiając w uśmiechu połowę ust. – Ja być Sali. Jasnoróżowa blizna odcinała się ostro od ciemnej, niemal czarnej skóry. Chociaż mężczyzna nie grzeszył wzrostem, był szeroki w barach i potężnie umięśniony. Na jego strój składała się postrzępiona koszula i

wypłowiałe szorty barwy khaki, poplamione od potu i brudu. Musiał mieć za sobą daleką drogę, ponieważ jego łydki aż do kolan pokrywał kurz. W popołudniowym upale cuchnął jak stary cap. Czeng odsunął się z obrzydzeniem, co bynajmniej nie uszło uwagi kłusownika, który zareagował radosnym grymasem. – Gdzie są twoi ludzie? – zapytał Czeng. Zamiast odpowiedzi Sali dźgnął kciukiem w kierunku otaczających polankę gęstych zarośli. – Macie broń? – dopytywał się dalej ambasador. Wykrzywiona w uśmiechu twarz kłusownika przybrała wyraz aroganckiej buty. Najwyraźniej nie zamierzał zniżać się do odpowiedzi na takie durne pytanie. Czeng uświadomił sobie, że przepełniające go uczucie mieszaniny niepokoju i ulgi uczyniło go nadmiernie gadatliwym. Postanowił za wszelką cenę wziąć się w garść, lecz następne pytanie wyrwało mu się zupełnie bez udziału woli. – Wiecie, co macie zrobić? Sali kiwnął głową, pocierając kciukiem błyszczącą tkankę blizny. – Nie może zostać żaden świadek. – Zorientowawszy się, iż kłusownik nie zrozumiał jego słów, ambasador powtórzył: – Musicie wszystkich zabić. Kiedy przyjedzie policja, wszyscy mają być martwi. Sali kiwnął głową. Chetti Singh wyjaśnił mu szczegółowo, na czym polega jego zadanie. Rozkazy niezmiernie przypadły mu do gustu. Sali nosił w sercu zaciekłą nienawiść do Zarządu Parków Narodowych Zimbabwe. Nie minął rok, odkąd jego dwaj młodsi bracia przeprawili się przez Zambezi, żeby zapolować na nosorożce. Pech chciał, że natknęli się na jeden z działających na terenie parku oddziałów antykłusowniczych, złożony z uzbrojonych w kałasznikowy byłych partyzantów. Jeden z braci zginął w czasie strzelaniny, natomiast drugi, z przestrzelonym kręgosłupem, okaleczony na całe życie, stanął przed sądem w Harare i został skazany na siedem lat więzienia. Nic więc dziwnego, iż kłusownik Sali nie darzył szczególnym afektem strażników parku. – Nie zostawimy nikogo – oświadczył. Na jego twarzy malowało się szczere zadowolenie. – Poza dwoma strażnikami – Czeng w porę zorientował się w grożącym niebezpieczeństwie. – To Gomo i David. Znasz ich. – Znam ich – potwierdził Sali. Już nieraz z nimi współpracował.

– Będą czekali w warsztacie, przy ciężarówkach. Postaraj się, żeby do wszystkich twoich ludzi dotarło, że mają ich nie ruszać. To samo dotyczy ciężarówek. – Powiem im, co trzeba. – Naczelnika znajdziecie w biurze. Jego żona i troje dzieci są w bungalowie na wzgórzu. Oprócz nich, w pomieszczeniach dla personelu jest jeszcze czterech pracowników parku i ich rodziny. Musicie ich otoczyć przed otworzeniem ognia. Nikt nie może wydostać się żywy. – Paplasz jak małpa na drzewie dzikiej wiśni – zgasił go Sali. – Wiem, co mam robić. Chetti Singh wszystko mi powiedział. – W takim razie zabierajcie się stąd i róbcie swoje – ostro rzucił Czeng, lecz Sali wsunął głowę w okienko mercedesa, zmuszając ambasadora, by wstrzymał oddech i odsunął się do tyłu. Sali potarł palcem wskazującym o kciuk w ogólnie przyjętym geście, oznaczającym pieniądze. Czeng posłusznie otworzył skrytkę na rękawiczki i wyciągnął z niej trzy grube zwitki dziesięciodolarowych banknotów, zabezpieczone gumką-recepturką. Odliczył pieniądze na nadstawioną dłoń kłusownika, trzy razy po tysiąc dolarów, razem trzy tysiące. Wychodziło mniej więcej po pięć dolarów za kilogram kości słoniowej z rządowego magazynu. W Tajpej bez trudu otrzyma tysiąc dolarów za kilo. Z drugiej strony, dla Salego zwitki zielonych banknotów stanowiły niewyobrażalne bogactwo. Pierwszy raz w życiu trzymał w ręku taką sumę pieniędzy. Zazwyczaj za ustrzelenie dorodnego słonia i za całe związane z tym ryzyko otrzymywał trzydzieści dolarów. Żeby je zarobić, musiał, stawiając na szali własne życie, zapuścić się na pilnie strzeżone przez uzbrojonych w kałasznikowy strażników obszary parku, powalić potężne zwierzę lekką kulą AK 47, odciąć kły i przenieść je na własnych plecach przez leśne bezdroża. Trzydzieści dolarów za zabitego słonia oznaczało, powiedzmy, dolara za kilogram kości słoniowej. Drogocenne papierki, które trzymał teraz w garści, równały się zarobkom pięciu lat ciężkiej i niebezpiecznej pracy. Czymże więc, wobec tego, było zamordowanie paru strażników parku wraz z rodzinami? Dodatkowe zadanie pociągało za sobą niewielki wysiłek i prawie żadnego ryzyka. Za trzy tysiące dolarów to będzie sama przyjemność.

Obie strony były ogromnie zadowolone z ubitego interesu. – Zaczekam tutaj, dopóki nie usłyszę strzałów – oznajmił Czeng. W odpowiedzi Sali rozdziawił w uśmiechu zeszpecone blizną usta, odsłaniając pełen komplet wielkich, olśniewająco białych zębów, aż po zęby mądrości. – Nie będziesz musiał czekać długo – obiecał i równie bezszelestnie, jak się zjawił, zniknął w gęstych zaroślach. Daniel Armstrong prowadził powoli. Jak na środkowoafrykańskie standardy, droga była całkiem niezła; nawierzchnia została porządnie zniwelowana, tylko nieliczni bowiem z odwiedzających Park Narodowy Chiwewe turystów dysponowali samochodami z napędem na cztery koła. Danielowi jednak nigdzie się nie spieszyło. Jego toyota była załadowana wszelkim możliwym sprzętem biwakowym. Z zasady unikał zatrzymywania się w motelach czy innych oficjalnych miejscach noclegowych. W tym kraju nie było ich zbyt wiele i na ogół należało przejechać szmat drogi, żeby znaleźć jakiś przyzwoity dach nad głową, który i tak rzadko kiedy mógł się równać pod względem kuchni i wygód z własnoręcznie przygotowanym biwakiem. Tego wieczoru zamierzał przerwać podróż tuż przed zachodem słońca, zjechać z drogi i znaleźć jakąś przyjemną polankę w lesie lub nad strumieniem, gdzie będą mogli zjeść złożoną z zabranych ze sobą prowiantów i butelki piwa Chivas kolację i spokojnie spędzić noc. Nie sądził, żeby przed zmrokiem udało im się dojechać do Mana Pools, a na pewno już nie mieli szans dotrzeć do głównej szosy, prowadzącej od mostu Chirundu na rzece Zambezi na południe, do Karoi i Harare. Daniel lubił podróżować w towarzystwie Jocka. Między innymi dlatego tak chętnie z nim współpracował. W ciągu ostatnich pięciu lat wiele czasu spędzili razem. Jock był niezależnym operatorem filmowym i Daniel zatrudniał go za każdym razem, kiedy udało mu się załatwić pieniądze na realizację nowego pomysłu. Przemierzyli we dwóch bezkresne połacie Afryki, od Wybrzeża Szkieletów w Namibii po zniszczone wieloletnią suszą góry Etiopii i otchłań Sahary. Nigdy nie udało im się nawiązać prawdziwie głębokiej przyjaźni, lecz dobrze się czuli w swoim towarzystwie i w czasie długich tygodni spędzanych w zapomnianych przez Boga zakątkach kontynentu rzadko kiedy dochodziło do spięć.

Załadowany po dach samochód powoli zjeżdżał po krętej drodze. Daniel i Jock skracali sobie czas przyjacielską pogawędką. Od czasu do czasu napotykali jakiegoś zwierzaka, ptaka lub niezwykłe drzewo. Daniel zatrzymywał wtedy wóz i robił notatki, a Jock filmował obiekt ich zainteresowania. Niecałe trzydzieści kilometrów od obozu natrafili na odcinek drogi, zniszczony poprzedniej nocy przez stado słoni. Zwierzęta poobrywały gałęzie z krzaków i powaliły wiele potężnych drzew mopane, skutecznie tarasując przejazd. Ocalałe drzewa zostały obdarte z kory i świeciły teraz ociekającymi sokiem, nagimi białymi pniami. – Paskudne bestie – uśmiechnął się Daniel, kontemplując rozmiary zniszczenia. – Wygląda na to, że uwielbiają blokować drogi. – Mieli przed sobą oczywisty dowód, jeżeli taki w ogóle był potrzebny, że regularne przeprowadzanie akcji eliminacyjnych jest absolutnie konieczne. Puszcza mopanowa nie wytrzyma długo, jeśli pozwolić słoniom na niekontrolowane zwiększanie populacji. Większość obalonych drzew zdołali ominąć zjeżdżając na pobocze, jednak parę razy musieli odciągać zawalający drogę pień, mocując go łańcuchem do haka z tyłu samochodu. Kiedy wreszcie dotarli na dno doliny, była już czwarta po południu. Skręcili na wschód i ruszyli poprzez las w kierunku skrętu na Mana Pools, w pobliżu którego filmowali rano akcję eliminacyjną. Zaczęli teraz dyskutować o tym, w jaki sposób Daniel powinien zmontować kilometry nakręconej w czasie wyprawy taśmy filmowej, żeby osiągnąć możliwie najlepszy efekt. Powróciło znajome uczucie radosnej antycypacji, którego Daniel zawsze doznawał na tym etapie pracy. Materiał został zebrany i teraz tylko od niego zależało, co z nim zrobi. Może już wrócić do Londynu i zamknąć się w wynajętej montażowni Castle Film Studios, by przez długie tygodnie, a może nawet miesiące poświęcać się żmudnej, lecz jakże pasjonującej pracy edytorskiej, polegającej na przycinaniu i zestawianiu poszczególnych scen, a następnie opatrzeniu obrazu odpowiednim tekstem. Daniel z uwagą słuchał sugestii Jocka, lecz jakaś część jego umysłu ani na chwilę nie przestawała kontrolować otoczenia. A jednak nieomal to przeoczył. Przejechał prawie dwieście metrów, zanim dotarło do niego, że właśnie minęli coś niezwykłego. Być może odezwał się w nim nawyk z czasów wojny narodowowyzwoleńczej, kiedy to najmniejszy

nie pasujący do całości element mógł oznaczać obecność śmiercionośnych min, a chwila nieuwagi kosztowała życie niejednego z towarzyszy. Wówczas zareagowałby znacznie szybciej niż teraz, lecz lata spokojnego życia zdołały osłabić jego refleks. Gwałtownie przycisnął hamulec. Jock przerwał w pół słowa i rzucił mu pytające spojrzenie. – O co znowu chodzi? – Nie mam pojęcia. – Daniel cofał samochód, wykręcając głowę, żeby dojrzeć drogę za plecami. – Pewnie nic szczególnego – mruknął, lecz w głębi serca poczuł ukłucie niepokoju. Wreszcie zatrzymał wóz i zaciągnąwszy ręczny hamulec, wyskoczył z szoferki. – Niczego tu nie widzę – Jock wychylił się do połowy przez otwarte okno. – W tym rzecz – przytaknął Daniel. – Czegoś tu brakuje. – Wskazał w dół, na zakurzoną drogę o pomarszczonej, krostowatej powierzchni, pokrytej niezrównanymi graffiti dżungli. Delikatne kreseczki ptasich śladów, wężowate ścieżki owadów i jaszczurek, zaokrąglone odciski kopyt najróżniejszych gatunków antylop, tropy zajęcy, mangust i szakali tworzyły zawiły, misterny wzór, okrywający szczelnie piasek drogi z wyjątkiem jednego nieskalanie gładkiego miejsca. Daniel przykucnął i zaczął uważnie studiować grunt. – Ktoś pozacierał ślady – powiedział po chwili. – Do diabła, i co w tym takiego niezwykłego? – Jock wygrzebał się z szoferki i podszedł do swojego szefa. – Być może nic. – Daniel podniósł się z kucków. – A może wszystko. Zależy, jak na to spojrzeć. – Kręcimy? – zaproponował Jock. – Tylko ludzie zacierają swoje ślady, a i to wyłącznie wtedy, kiedy knują coś paskudnego. Poza tym Park Narodowy to nie miejsce dla pieszych wycieczek. Daniel ostrożnie okrążył wymieciony kawałek i wszedł na kępę trawy, porastającej skraj drogi. Natychmiast dostrzegł kolejne ślady, pozostawione przez tajemniczych wędrowców. Kępki trawy, po których stąpali nie chcąc pozostawić odcisków stóp na miękkim piasku, były wygniecione i stratowane. Wyglądało na to, że przeszła tędy liczna grupa mężczyzn. Daniel poczuł, że włoski porastające jego ramiona i

kark nastroszyły się ostrzegająco. Zagrożenie! – przemknęło mu przez głowę. Zupełnie jak za dawnych czasów w Zwiadowcach, kiedy jego patrol natykał się z znienacka na pierwszy ślad oddziału partyzantów. Znowu odczuwał to samo zapierające dech w piersiach podniecenie i ten sam ucisk strachu, ciężkim kamieniem leżącego na żołądku. Z wysiłkiem otrząsnął się ze wspomnień. Tamte dni odeszły w przeszłość. Daniel zaczął iść po świeżych śladach. Chociaż zwierzyna, którą tropił, przedsięwzięła elementarne środki bezpieczeństwa, najwyraźniej jednak nie włożyła w to zbyt wiele serca. Kadrowy oddział partyzantów ZANU stanowiłby twardszy orzech do zgryzienia. Niecałe pięćdziesiąt metrów od drogi Daniel znalazł pierwszy wyraźny odcisk obutej ludzkiej stopy. Parę metrów dalej grupa weszła na wąską, wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę i zaczęła iść gęsiego, porzucając wszelkie środki ostrożności. Tajemniczy wędrowcy kierowali się w stronę skarpy, na której znajdowały się budynki zarządu Parku Narodowego Chiwewe. Ślady wskazywały, że szli szybkim, marszowym krokiem. Daniel był zdumiony liczebnością grupy. Udało mu się doliczyć odcisków stóp szesnastu do dwudziestu osób. Daniel szedł po śladach przez następne dwieście, a może trzysta metrów, po czym zatrzymał się i zaczął intensywnie myśleć. Wielkość grupy i kierunek, z którego nadeszła, nasuwały przypuszczenie, iż ma do czynienia z oddziałem zambijskich kłusowników. Najprawdopodobniej bandyci przeprawili się przez Zambezi, żeby zapolować na słoniowe kły i rogi nosorożców. To by również wyjaśniało, dlaczego zadali sobie tyle trudu, żeby zatrzeć ślady. Powinien natychmiast dać znać o swoim odkryciu Johnny'emu Nzou, żeby mógł jak najszybciej ściągnąć oddział antykłusowniczy i zorganizować akcję pościgową. Daniel zastanowił się, w jaki sposób to zrobić. Mógłby zadzwonić z biura strażnika parku w Mana Pools, znajdującym się o godzinę jazdy stąd, albo zawrócić do Chiwewe i uprzedzić Johnny'ego osobiście. Decyzja została podjęta za niego. Zrozumiał to rzuciwszy okiem w stronę linii telefonicznej, przecinającej las nie tak daleko od miejsca, w którym stał. Słupy, wycięte z pni i zaimpregnowane dla odstraszenia termitów czarnym kreozotem, tworzyły równy rząd. Pomiędzy nimi połyskiwały w popołudniowym słońcu miedziane druty. Z wyjątkiem

dwóch słupów, dokładnie na linii wzroku Daniela. Daniel rzucił się do przodu, by równie gwałtownie zatrzymać się po kilku krokach. Przecięte druty zwisały bezradnie z białych porcelanowych izolatorów. Daniel chwycił koniec jednego z nich i dokładnie obejrzał. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Ktoś z rozmysłem przeciął druty. Tnąca krawędź obcęgów zostawiła wyraźny ślad na powierzchni miękkiego, czerwonego metalu. Na ziemi u podstawy słupa widniały liczne odciski stóp. – Po jakiego diabła kłusownicy mieliby przecinać linię telefoniczną? – zastanowił się na głos. Nieokreślony niepokój, jaki odczuwał do tej pory, zaczynał przekształcać się w dławiące przerażenie. – To mi zaczyna wyglądać naprawdę paskudnie. Muszę uprzedzić Johnny'ego. Trzeba sprawdzić, czego ci dżentelmeni tutaj szukają. Nie ma co tracić czasu – zadecydował, rzucając się biegiem ku miejscu, w którym zostawił samochód. – Co tu się, do diabła, dzieje? – zapytał Jock, kiedy Daniel wskoczył do szoferki i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Nie mam pojęcia. Ale cokolwiek to jest, nie podoba mi się – poinformował go Daniel zawracając toyotę. Teraz jechali dużo szybciej, pozostawiając za sobą gęstą chmurę pyłu i zwalniając tylko wtedy, kiedy musieli przejechać przez wyschnięte koryto rzeki. Danielowi przyszło nagle na myśl, że banda kłusowników mogła dostać się do obozu, przecinając pętlę, którą droga tworzyła wspinając się serpentyną ku przełęczy. Wymagało to męczącej wspinaczki po stromym zboczu, lecz skracało drogę o dobre czterdzieści kilometrów. Obliczył, że linia telefoniczna została przecięta jakieś pięć do sześciu godzin temu. Udało mu się to wydedukować dzięki dogłębnej wiedzy praktycznej, dotyczącej wietrzenia tropów i czasu potrzebnego stratowanym roślinom i źdźbłom trawy na ponowne rozprostowanie. Nie potrafił tylko zrozumieć, czego kłusownicy mogliby szukać w obozie w Chiwewe. Logicznie rzecz biorąc, powinni raczej trzymać się możliwie jak najdalej od siedziby zarządu parku. A jednak maszerowali zdecydowanym krokiem prosto w paszczę lwa, a do tego przecięli linię telefoniczną. Zachowywali się bezczelnie i agresywnie. Jeśli rzeczywiście Chiwewe było ich celem, niewykluczone, że już tam są. Daniel rzucił

okiem na zegarek. Tak, jeżeli zdecydowali się na wspinaczkę i utrzymali tempo, mogli dojść do obozu około godziny temu. Ale po co? W Chiwewe nie było ani jednego turysty. W Kenii i innych państwach leżących na północ od Zimbabwe, gdzie stada słoni zostały w znacznym stopniu przetrzebione, kłusownicy rzeczywiście przerzucili się na dewizowych turystów. Czyżby miejscowi bandyci postanowili wziąć przykład ze swoich zagranicznych kolegów? – Tylko że w Chiwewe nie ma teraz żadnych turystów. Nie ma tam niczego, co można by ukraść... – Daniel przerwał w pół słowa, zrozumiawszy nagle, iż popełnił tragiczny błąd w rozumowaniu. – Cholera! – zaklął. – Kość słoniowa! – Nagle oblał go lodowaty pot. – Johnny – wyszeptał. – Mavis i dzieciaki. Terenowa toyota gładko wjechała w pierwszy z licznych zakrętów prowadzącej do przełęczy serpentynowej drogi. Wyprowadzając rozpędzony wóz na prostą, Daniel dostrzegł przed sobą potężne cielsko białej ciężarówki, wypełniające całą szerokość drogi. Przyciskając do dechy pedał hamulca i z całej siły skręcając kierownicę zrozumiał, że o mało co nie wpadł na jeden z samochodówchłodni, wiozących mięso ubitych tego ranka słoni. Przód toyoty ominął o trzydzieści centymetrów przedni błotnik ciężarówki, wbijając się w porastające pobocze krzaki, tuż obok potężnego pnia drzewa mopane. Siła gwałtownego hamowania rzuciła Jocka na deskę rozdzielczą. Daniel wyskoczył z wozu i podbiegł do szoferki ciężarówki, blokującej teraz tył toyoty. – Przepraszam! To moja wina! Nic ci się nie stało? – zawołał, rozpoznając siedzącego za kierownicą Gomo, starszego strażnika parku. Strażnik wyglądał na porządnie przestraszonego niedoszłą kolizją, ale zdobył się na uspokajające skinięcie głową. – Kiedy wyjechaliście z Chiwewe? – zapytał Daniel. Gomo zawahał się. Nie wiadomo dlaczego, pytanie wyraźnie wprawiło go w zakłopotanie. – Jak długo jesteście w drodze? – przycisnął Daniel. – Nie jestem pewien... – W tej samej chwili rozległ się warkot następnych pojazdów, zjeżdżających stromą drogą. Daniel odwrócił się i zobaczył wyłaniającą się zza zakrętu drugą ciężarówkę z mięsem. Wielki wóz toczył się ciężko na pierwszym biegu, usiłując w ten sposób zrównoważyć ostre nachylenie drogi. Pięćdziesiąt metrów dalej jechał błękitny mercedes ambasadora Ning Czeng Gonga. Oba pojazdy

zwolniły, by po chwili zatrzymać się za ciężarówką Gomo. Daniel ruszył w kierunku mercedesa. Ambasador Ning otworzył drzwiczki wozu i wysiadł na pokrytą kurzem drogę. – Doktorze Armstrong, co pan tu robi? – był wyraźnie podekscytowany, lecz jego głos zachował ciche, łagodne brzmienie. – Kiedy opuścił pan Chiwewe? – Daniel zignorował pytanie dyplomaty. Za wszelką cenę musiał wiedzieć, czy Johnny'emu i Mavis nic się nie stało. Reakcja ambasadora wydała mu się co najmniej dziwna. Podniecenie Czenga wyraźnie wzrosło. – Dlaczego pan o to pyta? – wyszeptał. – Dlaczego pan zawrócił? Miał pan przecież jechać do Harare. – Niech pan posłucha, ekscelencjo, muszę wiedzieć, czy w Chiwewe nie wydarzyło się coś niedobrego. – Coś niedobrego? O czym pan mówi? Dlaczego coś miałoby się tam stać? – Ambasador sięgnął do kieszeni po chusteczkę do nosa. – Do czego pan zmierza? – Do niczego nie zmierzam. – Daniel z trudem hamował rozdrażnienie. – Natrafiłem na ślad dużej grupy ludzi, która przecięła drogę i skierowała się w stronę Chiwewe. Obawiam się, że możemy mieć do czynienia z bandą uzbrojonych kłusowników. Jadę z powrotem do Chiwewe, żeby uprzedzić naczelnika. – W Chiwewe nie dzieje się nic złego – zapewnił Czeng. Daniel zauważył, że czoło dyplomaty pokryło się warstewką lśniącego potu. – Wszystko jest w najwyższym porządku. Wyruszyliśmy stamtąd zaledwie godzinę temu. Przed wyjazdem rozmawiałem z naczelnikiem Nzou. Czuł się świetnie i nie spodziewał się żadnych kłopotów. – Chińczyk otarł twarz chusteczką. – Godzinę temu? – powtórzył Daniel, sprawdzając czas na swoim roleksie z nierdzewnej stali. Wyjaśnienia ambasadora sprawiły mu ogromną ulgę. – To znaczy, że wyruszyliście w drogę około piątej trzydzieści? – Tak. – W głosie ambasadora zabrzmiała nutka urazy. – Czyżby podawał pan w wątpliwość moje słowa? Nie wierzy pan w to, co powiedziałem? Ostry ton ambasadora zdumiał Daniela. Nie mniej zdumiała go własna żarliwość, z jaką zaczął się przed nim tłumaczyć.

– Źle mnie pan zrozumiał, ekscelencjo. Jakże mógłbym wątpić w pańskie słowa? Prestiż, jaki dawało Czengowi sprawowanie funkcji ambasadora, był głównym powodem, dla którego Chetti Singh nalegał na jego obecność w Chiwewe. Czeng, naturalnie, wcale się nie palił do uczestnictwa w napadzie i gdyby pozostawiono mu wybór, najchętniej wsiadłby w samolot do Tajpej, przy okazji zapewniając sobie w ten sposób niepodważalne alibi. Jednak Chetti Singh zagroził, że odwoła całą operację, jeżeli jego wspólnik nie przybędzie do Chiwewe. Zeznanie Czenga miało mieć decydujące znaczenie w przekonaniu policji, iż atak nastąpił już po odjeździe ciężarówek z mięsem. To był węzłowy punkt całego planu. Nikt nie będzie przecież podważał słów akredytowanego dyplomaty. Jego świadectwo powinno zaważyć na przebiegu wszczętego śledztwa, podczas gdy niczym nie podparte zeznania dwóch czarnych strażników mogłyby okazać się niewystarczające. Niewykluczone nawet, że policjantom przyszłoby do głowy poddać delikwentów bardziej wnikliwemu badaniu w jednej z odizolowanych cel na tyłach więzienia Chikurubi, a Chetti Singh wcale nie był pewien, czy jego ludzie zdołaliby wytrzymać takie specjalne traktowanie. Nie, policjanci muszą uwierzyć, że kiedy Czeng opuszczał obóz wraz z konwojem ciężarówek, nic nie zapowiadało jeszcze pojawienia się kłopotów. Nie pozostanie im wówczas nic innego, jak założyć, iż kły zostały zrabowane przez bandytów lub spłonęły w pożarze magazynu. – Bardzo mi przykro, jeśli odniósł pan wrażenie, iż podważam prawdziwość pańskich słów, ekscelencjo – Daniel próbował ułagodzić rozzłoszczonego dyplomatę. – To dlatego, że bardzo się martwię o Johnny'ego. O naczelnika. – No cóż, mogę więc pana zapewnić, że nie ma żadnych powodów do niepokoju. – Wetknąwszy wilgotną chusteczkę do bocznej kieszeni spodni, Czeng wyciągnął paczkę papierosów z kieszonki rozpiętej pod szyją koszuli. Wystukał z paczki jednego, lecz nie udało mu się go złapać rozdygotanymi palcami i papieros wylądował w kurzu pomiędzy stopami ambasadora. Czeng schylił się pospiesznie, żeby podnieść papierosa. Wzrok Daniela instynktownie powędrował w dół. Chińczyk miał na nogach białe płócienne tenisówki. Daniel zauważył, że bok jednego pantofla i mankiet niebieskich sportowych spodni szpeci plama czegoś, co na

pierwszy rzut oka bardzo przypominało zaschniętą krew. W pierwszej chwili Daniel nie wiedział, co ma o tym myśleć, lecz w końcu przypomniał sobie, że ambasador był rano obecny przy wyładowywaniu z samochodów i wnoszeniu do magazynu kłów, uzyskanych w czasie akcji likwidacyjnej. Prawdopodobnie Chińczyk wdepnął po prostu w kałużę krzepnącej krwi, w której leżała kość słoniowa. Badawcze spojrzenie, jakim Daniel obrzucił jego buty, nie umknęło uwagi ambasadora. Z miną winowajcy czym prędzej wsiadł z powrotem do samochodu, zatrzaskując za sobą drzwiczki. Daniel machinalnie zanotował w pamięci oryginalny odcisk rybiej łuski, który pozostawiły na pokrytej pyłem drodze podeszwy tenisówek Czenga. – Cieszę się, że miałem okazję ukoić pańskie obawy, doktorze. – Czeng uśmiechnął się przez okno mercedesa. Odzyskał już zimną krew, a wraz z nią swoje czarujące maniery. – Jestem ogromnie szczęśliwy, iż udało mi się oszczędzić panu niepotrzebnej podróży z powrotem do Chiwewe. Z pewnością zechce pan przyłączyć się do konwoju. Musimy się pospieszyć, jeśli chcemy wydostać się z parku, zanim lunie deszcz. – Ambasador przekręcił kluczyk w stacyjce mercedesa. – Może pojedzie pan przodem, przed ciężarówkami? – Jestem zobowiązany, ekscelencjo. – Daniel pokręcił głową i zrobił krok do tyłu. – Niech pan rusza. Dam sobie radę. Mimo wszystko chciałbym wrócić do obozu. Ktoś musi ostrzec Johnny'ego Nzou. Uśmiech ulotnił się z twarzy dyplomaty. – Zupełnie niepotrzebnie naraża się pan na ogromne kłopoty, zapewniam pana. Wystarczy, jeśli po prostu zatelefonuje pan z Mana Pools albo Karoi. – Nie mówiłem panu? Linia telefoniczna została przecięta. – Doktorze Armstrong, to jakiś absurd. Jestem pewien, że musiał się pan pomylić. Uważam, że wyolbrzymia pan powagę sytuacji... – Pańska sprawa, co pan uważa – uciął Daniel. – Wracam do Chiwewe – oświadczył, ruszając w kierunku swojego samochodu. – Doktorze Armstrong – zawołał za nim Czeng. – Niech pan spojrzy na chmury. Utknie pan tu na wiele tygodni. – Zaryzykuję – odciął beztrosko Daniel, ale w głębi duszy pomyślał – o co, u diabła, mu chodzi? Dlaczego tak się przy tym upiera? Coś tu mi wyraźnie zaczyna śmierdzieć.

Szybkim krokiem wrócił do miejsca, gdzie zostawił samochód. Mijając ciężarówki zauważył, że żaden z kierowców nie ruszył się z szoferki. Obaj tkwili nieruchomo za kierownicą, patrząc przed siebie posępnym wzrokiem, jakby w ogóle nie widzieli przechodzącego obok Daniela. – Wszystko w porządku, Gomo – zawołał. – Podjedź trochę do przodu, to cię wyminę! Strażnik bez słowa wykonał polecenie. Po chwili obok toyoty z warkotem przetoczyła się druga ciężarówka, a za nią pojawił się samochód ambasadora. Kiedy mercedes zrównał się z toyotą, Daniel uniósł dłoń w geście pożegnania. Czeng uparcie wpatrywał się w drogę przed sobą, zdobył się jednak na zdawkowy salut. Po chwili konwój zniknął za zakrętem i potoczył się w kierunku rozjazdu na Mana Pools. – No i czego dowiedziałeś się od Chińczyka? – spytał Jock, odczekawszy aż Daniel zawróci wóz i ruszy wznoszącą się stromo drogą. – Twierdzi, że kiedy przed godziną opuszczał Chiwewe, wszystko było w zupełnym porządku – odpowiedział. – To miło. – Poszperawszy chwilę w styropianowym pudle z lodem, Jock wyłowił puszkę piwa. Podstawił zdobycz pod nos Danielowi, lecz ten odmówił ruchem głowy. Starał skoncentrować się na prowadzeniu. Jock otworzył puszkę, pociągnął potężny łyk i radosnym czknięciem wyraził uznanie dla napoju. Zaczynało się zmierzchać. Pierwsze ciężkie krople deszczu z pluskiem rozbiły się o przednią szybę wozu, lecz Daniel nie zmniejszył szybkości. Zanim dotarli na szczyt skarpy, było już zupełnie ciemno. Oślepiająca błyskawica rozdarła granatowe niebo, oświetlając na ułamek sekundy nieruchomy las. Wysoko w górze przetoczył się potężny grzmot, odbijając się z ogłuszającym hukiem od granitowych ścian, wznoszących się po obu stronach drogi. Coraz gęstsze krople deszczu przemieniały się w światłach samochodu w maleńkie, srebrzyste groty, rozbryzgujące się białą pianą o okna toyoty. Wycieraczki nie nadążały ścierać z przedniej szyby potoków wody. W zamkniętej szoferce zrobiło się okropnie duszno, a okna zaczęły od środka zachodzić parą. Pochyliwszy się do przodu, Daniel spróbował przetrzeć szkło dłonią, lecz udało mu się jedynie ostatecznie zamazać szybę. Zrezygnowany, odkręcił nieco boczne okno,

wpuszczając do wnętrza chłodne, nocne powietrze. Natychmiast zmarszczył nos, wciągając w nozdrza dziwną woń. Jock niemal w tej samej chwili poczuł to samo. – Dym – zawołał. – Jak daleko jesteśmy od obozu? – Prawie dojechaliśmy – odpowiedział Daniel. – To już za tym wzgórzem. Daniel pomyślał, że przybierający z każdą minutą na sile smród dymu może dobiegać z kuchennych palenisk w kwaterach pozostałych w obozie pracowników parku. Światła samochodu wydobyły z mroku główną bramę, ozdobioną zbielałymi czaszkami słoni na pokrytych wapnem, drewnianych kolumnach. Napis na tablicy, umieszczonej nad bramą, głosił: WITAJCIE W PARKU CHIWEWE OJCZYŹNIE SŁONI A pod spodem, mniejszymi literami: „Wszyscy goście proszeni są o niezwłoczne zameldowanie się w biurze naczelnika parku.” Długi, wysadzany drzewami casia podjazd, prowadzący do głównych zabudowań obozu, przekształcił się w rwący potok. Spod opon ciężkiego wozu tryskały fontanny błota. Intensywny, ostry smród spalenizny nieznośnie drażnił nozdrza. Zapach palonej słomy i drewna mieszał się z ohydną wonią czegoś jeszcze... zwęglonego mięsa, a może nawet kości słoniowej – pomyślał Daniel, chociaż tak naprawdę nie miał pojęcia, jak pachnie spalona kość słoniowa. – Wszędzie zupełnie ciemno – mruknął badając wzrokiem wynurzające się zza zasłony deszczu budynki. Generator prądu nie pracował i cały obóz tonął w egipskich ciemnościach. Nagle uwagę Daniela zwrócił rozproszony rubinowy poblask, igrający w wilgotnych konarach drzew casia i tańczący na ścianach budynków. – Gdzieś tu musi być pożar. Jock wyprostował się na swoim siedzeniu. – To dlatego tak śmierdzi. Światła toyoty zatoczyły szeroki łuk i zatrzymały się na ogromnej, nieokreślonej bryle, majaczącej przed nimi w mroku. Zamglone szyby nie ułatwiały widzenia, Danielowi więc nie od razu udało się rozpoznać,

na co właściwie patrzy. Zwalisty kształt emanował przedziwnym blaskiem. Dopiero kiedy podjechali bliżej, zdołał rozróżnić w świetle reflektorów poczerniałe zgliszcza magazynu kości słoniowej. Przerażony tym, co zobaczył, zdjął nogę z gazu, pozwolił, żeby samochód zatrzymał się, i wysiadł z szoferki. Stał w rozmiękłym błocie, wpatrując się w tlące ruiny. Popękane od żaru ściany zawaliły się w kilku miejscach. Musiał tu szaleć potężny ogień, skoro zdołał zniszczyć kamienne mury. Jęzory tłustego dymu tańczyły w świetle reflektorów. Od czasu do czasu wiązka płomieni wystrzelała w górę, miotając się wściekle, dopóki nie ugasiły jej krople deszczu. Przemoczona koszula przylgnęła Danielowi do ciała, ociekające wodą włosy oblepiały czoło i właziły do oczu. Odgarnąwszy na bok mokre kosmyki, zaczął wdrapywać się na stos kamieni. Wnętrze zrujnowanego magazynu zaściełał gruby materac czarnego popiołu i fragmentów zwęglonych belek z zawalonego dachu. Mimo iż deszcz zdążył ugasić pożar, gęsty dym i wysoka temperatura uniemożliwiły mu zejście na dół i sprawdzenie, czy pod zgliszczami zostały jakieś resztki kości słoniowej. Daniel zszedł z pogorzeliska i biegiem wrócił do samochodu. Znalazłszy się w szoferce, wierzchem dłoni starł z oczu krople deszczu. – Miałeś nosa – odezwał się Jock. – Wygląda na to, że sukinsyny napadły na obóz. Daniel nie odpowiedział. Zapuścił silnik i samochód jak strzała pomknął pod górę, w kierunku bungalowu naczelnika. – Wyciągnij latarkę – polecił kamerzyście. Jock posłusznie uklęknął na siedzeniu i zaczął grzebać w ciężkiej skrzynce na narzędzia, przykręconej do podłogi wozu. Po chwili wyprostował się, trzymając w ręku potężny reflektorek Megalite. Podobnie jak pozostałe budynki, bungalow naczelnika tonął w ciemności. Światła reflektorów nie zdołały przebić się przez srebrzystą kurtynę wody, lejącej się z okapu i szczelnie zasłaniającej wnętrze werandy. Daniel wyrwał latarkę z dłoni Jocka i wyskoczył w deszcz. – Johnny! – zawołał, rzucając się biegiem do frontowych drzwi. – Mavis! – Wyważone drzwi huśtały się na zawiasie. Daniel jednym skokiem przesadził werandę.

Omiótł snopem światła wnętrze bungalowu. Jego oczom ukazał się przeraźliwy chaos porozbijanych sprzętów. Ukochany, pieczołowicie kolekcjonowany księgozbiór Johnny'ego został wymieciony z półek. Podłogę zaścielały bezładne stosy tomów z powyrywanymi kartkami i poszarpanymi grzbietami. – Johnny! – krzyczał Daniel. – Gdzie jesteś, Johnny? Wbiegł do bawialni przez otwarte na oścież, podwójne drzwi. Przed nim rozpościerał się wstrząsający obraz zniszczenia. Gliniane garnki i afrykańskie ozdoby, które przez lata zbierała Mavis, walały się na dnie kamiennego kominka. Polerowane skorupy zalśniły smętnie w świetle latarki. Bandyci powypruwali bebechy z sofy i foteli. Pokój śmierdział jak klatka w zoo. Daniel spostrzegł na dywanie kupki kału, a na ścianach ślady moczu. Omijając cuchnące ekskrementy, wbiegł w korytarz prowadzący do sypialni. – Johnny! – zawołał z gniewem i rozpaczą, omiatając wnętrze korytarza snopem światła. Na przeciwległej ścianie widniała dekoracja, której wcześniej tu nie było. Ciemna, przypominająca kształtem nieregularną gwiazdę plama odcinała się ostro od białego tła. Przez moment Daniel gapił się, nic nie rozumiejąc. Po chwili skierował oko latarki w dół, na niewielką kupkę gałganków, porzuconą u podstawy ściany. To właśnie po nim Johnny i Mavis nazwali swojego najmłodszego syna Daniel Robert Nzou. Kiedy urodziwszy przedtem dwie córki, Mavis wydała wreszcie na świat długo oczekiwanego syna, oboje rodzice nie posiadali się z radości. Daniel Nzou miał cztery lata. Leżał teraz na pleckach, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w światło reflektorka. Zamordowali go w ten sam stary barbarzyński sposób, w jaki dawni afrykańscy wodzowie, Czaka i Mzilikazi, rozprawiali się z męskimi potomkami podbitych plemion. Schwyciwszy dziecko za kostki nóg, cisnęli nim o ścianę, rozbijając delikatną czaszkę i rozbryzgując mózg. Krew chłopca zabarwiła biały tynk abstrakcyjnym malowidłem. Daniel pochylił się nad martwym ciałkiem. Potrzaskana, zniekształcona główka nadal zdradzała znaczne podobieństwo syna do ojca. Daniel poczuł, że jego oczy wypełniają się łzami. Wyprostował się

i powoli ruszył w stronę drzwi do sypialni. Były nie domknięte, lecz Daniel nie od razu zebrał w sobie dość siły, by zajrzeć do środka. Musiał się zmusić, żeby to zrobić. Kiedy wreszcie pchnął drzwi, zawiasy wydały z siebie żałobny jęk. Przez parę sekund wodził wzrokiem za snopem światła latarki, zataczającym kręgi po pokoju. Jednak po chwili cofnął się na korytarz, o mało co nie tracąc przy tym równowagi, i oparł ciężko o ścianę. Stał tak, przyciskając ręce do twarzy i z trudem chwytając oddech. W czasie wojny nieraz zdarzało mu się oglądać podobne sceny, lecz lata pokoju osłabiły jego odporność, rozmiękczając ochronną skorupę, którą musiał zbudować, żeby nie zwariować. Nie potrafił już obojętnie patrzeć na okrucieństwa, jakie ludzie zdolni byli wyrządzać swoim braciom. Córki Johnny'ego były starsze od swojego braciszka. Miriam miała już dziesięć, a Suzie prawie osiem lat. Ich nagie ciała leżały rozciągnięte na podłodze przy łóżku. Obie zostały wielokrotnie zgwałcone. Ich drobne, dziecięce narządy zmieniły się w krwawą miazgę. Mavis leżała na łóżku. Bandyci nie pofatygowali się, żeby ją całkowicie rozebrać, zadowolili się podciągnięciem do góry spódnicy. Przywiązali ją za ręce do drewnianego wezgłowia. Dziewczynki prawdopodobnie umarły na skutek szoku i utraty krwi, lecz Mavis najwyraźniej wciąż jeszcze żyła, kiedy z nią skończyli. Zabili ją strzałem w skroń. Daniel zmusił się do powrotu do sypialni. Znalazł wbudowaną w ścianę szafę, w której Mavis przechowywała zapasową bieliznę pościelową, i nakrył zwłoki prześcieradłami. Nie potrafił się przemóc, by dotknąć ciał dziewczynek, nie zdobył się nawet na to, by zamknąć oczy, w których zastygł wyraz przerażenia i bólu. – Najsłodsza Matko Boska – szepnął, wychodząc z sypialni. – Ci, co to zrobili, nie mogą być istotami ludzkimi. To jakieś wściekłe, żądne krwi bestie. Zamknął za sobą drzwi. Przykrył prześcieradłem ciałko małego Daniela Nzou. – Znalazłeś Johnny'ego? – spytał Jocka ochrypłym głosem. Przerażenie i rozpacz dławiły mu gardło. – Nie – Jock potrząsnął głową, po czym odwrócił się na pięcie i wybiegł na werandę. Zataczając się, zbiegł po schodkach i wypadł na

deszcz. Daniel usłyszał, jak Jock wymiotuje głośno na gazon przed domem. W jakiś sposób ta demonstracja słabości jego towarzysza ułatwiła Danielowi wzięcie się w garść. Udało mu się zdusić w sobie wściekłość, odrazę i smutek i jako tako opanować uczucia. – Johnny – powiedział sam do siebie. – Muszę znaleźć Johnny'ego. Szybko sprawdził pozostałe dwie sypialnie i resztę domu. Nigdzie ani śladu przyjaciela. Po raz pierwszy Daniel dopuścił do siebie cień nadziei. – Może udało mu się uciec – wyszeptał. – Mógł się schować w buszu. Z uczuciem ulgi opuścił przypominający miejską kostnicę bungalow i stanął w ciemnościach, wystawiając twarz na strugi ulewnego deszczu. Otworzył szeroko usta, pozwalając, by miękka woda spłukała z jego języka i przełyku gorzki smak żółci. Po chwili skierował światło latarki na ziemię i zobaczył, że deszcz zmywa z jego butów zaschniętą krew, tworząc u jego stóp różową kałużę. Wytarł buty o żwir ścieżki i zawołał Jocka. – Chodźmy, musimy znaleźć Johnny'ego. Wsiedli do samochodu i podjechali z powrotem do ogrodzonego obozu, w którym mieszkali pracownicy parku. Wał ziemny i zasieki z drutu kolczastego stanowiły pamiątkę po nie tak dawno zakończonej wojnie, ale obecnie płot był w opłakanym stanie, a po bramie nie zostało ani śladu. Kiedy wjechali na teren obozu, zapach spalenizny przybrał na sile. Światła samochodu wydobyły z mroku rząd spalonych chat o pozawalanych dachach i ziejących pustką oknach. Deszcz stłumił ogień, lecz tu i ówdzie unosiły się jeszcze upiorne języki dymu. Ziemię wokół chat zaścielały dziesiątki maleńkich przedmiotów, połyskujących w świetle reflektorów niczym diamentowe okruchy. Daniel doskonale wiedział, co to takiego, lecz mimo to wysiadłszy z samochodu pochylił się, by podnieść z błota jedną ze lśniących mosiężnych łusek. Uważnie obejrzał wybity na spodzie znak. Napis cyrylicą informował, że nabój – 7.62 mm – został wyprodukowany w którymś z państw Europy Wschodniej. Takimi pociskami strzelano z karabinu AK 47, broni wszechobecnej w Afryce i na całym świecie, bez której nie mógł się obejść żaden zamach stanu ani żadna rewolucja. Bandyci musieli ostrzelać zmasowanym ogniem kwatery dla

personelu, nigdzie jednak nie było śladu zwłok. Daniel odgadł, iż ciała zabitych zostały prawdopodobnie wrzucone do chat przed podłożeniem ognia. Gdy wiatr powiał w jego stronę, przynosząc smród spalenizny, podejrzenia przerodziły się w pewność. Z zapachem spalonego drewna mieszał się ohydny odór zwęglonego ciała, włosów i kości. Splunąwszy, żeby pozbyć się z ust obrzydliwego posmaku, Daniel wszedł pomiędzy zabudowania. – Johnny! – zawołał w mrok. – Johnny, jesteś tam? – Odpowiedziało mu jedynie skrzypienie spalonych desek, syk dogasających płomieni i ciężkie westchnienie wiatru w gałęziach mangowców, strącające na ziemię krople deszczu. Machając latarką na wszystkie strony, szedł pomiędzy chatami, aż wreszcie natknął się na ciało mężczyzny. – Johnny! – krzyknął, rzucając się biegiem. Padł na kolana obok trupa. Zwłoki były straszliwie popalone, ogień strawił tkaninę munduru, odsłaniając nagi tors, z którego płatami schodziła skóra. Mężczyzna zdołał wypełznąć przed śmiercią z płonącej chaty, do której wrzucili go oprawcy. Nie był to Johnny Nzou, lecz jeden z młodych strażników. Daniel jednym susem poderwał się na równe nogi i popędził do samochodu. – Znalazłeś go? – zapytał Jock. Daniel przecząco pokręcił głową. – Chryste, wymordowali wszystkich w obozie. O co im chodziło? – Świadkowie – rzucił Daniel, włączając silnik. – Pozbyli się świadków. – Ale po co spalili magazyn? – Najpierw opróżnili go z kłów. Skręcił z powrotem na prowadzącą na szczyt wzgórza drogę. – Kto to zrobił, Danny? Kim byli ci ludzie? – Skąd, u diabła, mogę wiedzieć? Bandyci? Kłusownicy? Nie zadawaj głupich pytań. Daniela dopiero teraz zaczynała ogarniać wściekłość. Aż do tej chwili jego reakcję hamował szok i przerażenie. Minąwszy tonący w mroku bungalow na szczycie wzgórza, skierował wóz w dół, ku głównym zabudowaniom obozu. Biuro naczelnika nie nosiło śladów zniszczeń, jednak skierowawszy snop światła na słomiany dach, Daniel dostrzegł poczerniałą plamę,

znaczącą miejsce, gdzie wylądowała zapalona pochodnia. Dobrze położona strzecha zajmuje się ogniem dużo trudniej, niż można by przypuszczać. Niewykluczone, że zanim słoma zdążyła się zająć, pierwsze krople deszczu zgasiły ogień. Ulewa ustała równie nieoczekiwanie, jak się rozpoczęła. Gwałtowne zmiany pogody są charakterystyczne dla afrykańskiego klimatu. W jednej chwili może lać jak z cebra, ograniczając zasięg reflektorów samochodu do pięćdziesięciu metrów, a w następnej nie ma już śladu po deszczu. Z gałęzi drzew spadały jeszcze pojedyncze krople, lecz na wypogadzającym się niebie pokazywały się pierwsze gwiazdy. Zerwał się wiatr i zaczął rozpraszać burzowe chmury. Daniel prawie nie zauważył zmiany. Wyskoczył z wozu i wbiegł na przestronną werandę. Zewnętrzne ściany zdobiły czaszki żyjących na terenie parku zwierząt. Światło latarki przesunęło się po pustych oczodołach i poskręcanych rogach, ożywiając na ułamek sekundy makabryczne stwory. Daniel szybko szedł przez długą, zadaszoną werandę, z każdym krokiem coraz intensywniej czując, że wszystko przepadło. Wreszcie do niego dotarło, że tutaj właśnie powinien był rozpocząć swoje poszukiwania. Stanął na progu w otwartych drzwiach, usiłując przygotować się na to, co zobaczy w środku. Podłogę pokrywała śnieżyca zrzuconych z biurka papierów. Bandyci przetrząsnęli pokój, zwalając na ziemię stosy formularzy, wytrząsając zawartość szuflad i półek. Znaleźli należące do Johnny'ego klucze i otworzyli staroświeckie, pomalowane na zielono drzwi sejfu Milnera, wbudowanego w ścianę. Klucz nadal tkwił w zamku, lecz sejf świecił pustką. Snop światła z latarki Daniela omiótł pomieszczenie i zatrzymał się na bezkształtnej postaci, skulonej pod biurkiem. – Johnny! – wyszeptał. – Chryste, nie! – Pomyślałem sobie właśnie, że póki pańscy ludzie są zajęci naprawianiem ciężarówki, mógłbym wybrać się do Wodopoju Przy Figowcu. – Głos ambasadora Czenga wyrwał Johnny'ego ze stanu koncentracji, ale naczelnik nie miał mu tego za złe. Johnny podniósł głowę znad stosu formularzy i uśmiechnął się uprzejmie. Uważał ułatwianie dostępu do afrykańskiej przyrody i żyjących na swobodzie

dzikich zwierząt za swój najwyższy obowiązek względem tych wszystkich, których to interesowało. A Ning Czeng Gong z pewnością należał do grona zapalonych miłośników natury. Spostrzegłszy, że ambasador jest wyekwipowany w lornetkę i katalog ptaków, Johnny uśmiechnął się jeszcze szerzej. Szczęśliwy, że znalazł pretekst do oderwania się na parę minut od papierkowej roboty, Johnny wstał zza biurka i odprowadził ambasadora do zaparkowanego pod werandą mercedesa. Postał przez chwilę na werandzie, gawędząc z ambasadorem i doradzając mu, w jakich miejscach będzie miał największą szansę spotkania płochliwej i bardzo trudnej do obserwowania, lecz niezwykle efektownej afrykańskiej dzierzby. Kiedy Czeng odjechał, Johnny postanowił odwiedzić warsztat samochodowy, w którym strażnik Gomo rozebrał na części i usiłował ponownie zmontować zepsuty alternator. Johnny obawiał się, że Gomo nie poradzi sobie z naprawą. Pewnie jutro rano trzeba będzie zadzwonić do Mana Pools i poprosić, żeby przysłali mechanika samochodowego. Na szczęście mięso ubitych słoni było doskonale zabezpieczone przed zepsuciem. Podłączone do obozowego generatora systemy chłodzące obu ciężarówek pracowały bez zarzutu. Termometry wskazywały dwadzieścia stopni poniżej zera. Mięso miało trafić do Harare, gdzie prywatne zakłady przetwórcze przerobią je na pokarm dla zwierząt. Pozostawiwszy strażnika sam na sam z rozebranym na części alternatorem, Johnny wrócił do swojego biura pod drzewami casia. Gdy tylko naczelnik opuścił warsztat, Gomo podniósł wzrok znad roboty i wymienił znaczące spojrzenie z drugim czarnym strażnikiem, Davidem. Kompletnie zużyty alternator, w którym właśnie grzebał, pochodził ze złomowiska w Harare i nie miał nic wspólnego z zepsutą ciężarówką. Właściwy, w doskonałym stanie, leżał ukryty pod siedzeniem w kabinie kierowcy. Włożenie go na miejsce i podłączenie przewodów nie powinno zająć więcej niż dziesięć minut. Znalazłszy się z powrotem w swoim biurze, Johnny pogrążył się w monotonnej nudzie formularzy i ksiąg rachunkowych. Kiedy znowu rzucił okiem na zegarek, zbliżała się już pierwsza. Chciał jednak skończyć przed lunchem cotygodniowy raport. Naturalnie, wcześniejszy powrót do domu był nie lada pokusą. Johnny uwielbiał spędzić parę

chwil przed lunchem razem ze swoimi dziećmi, a zwłaszcza z małym synkiem. Nie poddał się jednak impulsowi i dalej pracował skrupulatnie. Spodziewał się zresztą, że wkrótce Mavis przyśle po niego dzieciaki. Jego żona lubiła podawać posiłki punktualnie. Johnny uśmiechnął się, z góry ciesząc się na spotkanie z dziećmi. W tej samej chwili usłyszał jakiś dźwięk, dobiegający od strony drzwi. Podniósł wzrok znad papierów. Uśmiech zniknął z jego twarzy. W drzwiach stał nieznajomy mężczyzna ubrany w brudne łachmany. Miał krępą sylwetkę i wygięte w kabłąk nogi. Obie ręce trzymał za plecami, tak jakby coś w nich ukrywał. – Tak? – odezwał się Johnny. – Kim pan jest? Czego pan sobie życzy? Mężczyzna uśmiechnął się. Miał bardzo ciemną skórę, miejscami przybierającą purpurowy odcień. Kiedy się uśmiechał, przecinająca policzek blizna ściągała jego usta, nadając twarzy wyraz ponurej złośliwości. Johnny wstał zza biurka i ruszył w stronę nieznajomego. – Czego pan chce? – powtórzył. – Ciebie! – rzucił w odpowiedzi mężczyzna i wyciągnąwszy zza pleców kałasznikowa, wycelował w brzuch Johnny'ego. Johnny, kompletnie zaskoczony takim obrotem wypadków, znajdował się w centralnym punkcie pomieszczenia. Wystarczył mu jednak ułamek sekundy, żeby odzyskać zdolność logicznego myślenia. Nie na darmo był myśliwym i żołnierzem. Drzwi do schowka z bronią znajdowały się zaledwie dziesięć kroków w lewo. Johnny, nie czekając, rzucił się w ich stronę. Tu właśnie przechowywano całą broń, znajdującą się na stanie parku. Przez uchylone drzwi Johnny mógł zobaczyć ustawiony pod przeciwległą ścianą schowka stojak na strzelby. Nagle, czując jak przerażenie i rozpacz odbierają mu władzę w nogach, uświadomił sobie, że żadna z nich nie jest naładowana. Sam bezwzględnie wymagał od wszystkich podwładnych przestrzegania tego środka bezpieczeństwa. Amunicję trzymano w zamkniętej na klucz stalowej kasetce pod stojakiem z bronią. Wszystko to błyskawicznie przemknęło mu przez głowę, gdy skoczył w stronę drzwi. W locie dostrzegł kątem oka, że bandzior z

oszpeconą blizną twarzą znowu celuje w niego z kałasznikowa. Niby akrobata w cyrku, Johnny gwałtownie rzucił się w bok, uchodząc przed pierwszą serią z karabinu. W ułamku sekundy poderwał się na równe nogi i słysząc za plecami przekleństwa bandyty, znowu dał nura ku drzwiom schowka. Zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z zawodowcem. Sposób, w jaki tamten obchodził się z bronią, zdradzał profesjonalnego mordercę. To prawdziwy cud, że napastnik nie dostał go pierwszym strzałem. Skacząc przez pokój, wypełniony chmurami tynku, wyrwanego ze ścian przez kule karabinu maszynowego, Johnny wiedział, że nie ma żadnych szans. Facet z kałasznikowem był za dobry. Nie uda mu się go drugi raz nabrać. Nie zdąży schronić się za osłoną drzwi przed następną serią. Zegar w jego głowie nieubłaganie odliczał sekundy; Johnny usiłował ocenić, ile czasu morderca potrzebuje na odzyskanie równowagi. Wadą kałasznikowa było to, że przy każdej serii automatycznego ognia wylot lufy karabinu podjeżdżał do góry. Bandyta będzie musiał zużyć niemal sekundę na obniżenie lufy i ponowne wycelowanie. Dokonawszy pospiesznego obliczenia, Johnny rzucił się w bok gwałtownym skrętem ciała. Spóźnił się o ułamek sekundy. Człowiek z blizną specjalnie wycelował nisko, żeby zrównoważyć podrzut lufy. Pierwsza kula przebiła udo, omijając kość, lecz następna weszła w pośladek i trafiła prosto w staw biodrowy, miażdżąc główkę kości udowej i panewkę miednicy. Johnny dał gwałtownego nura w bok i pozostałe trzy kule chybiły celu. Stracił jednak władzę w nodze i musiał przytrzymać się framugi drzwi, na które odrzucił go impet wystrzału. Zanim zdołał odzyskać równowagę, przeleciał jeszcze kilka ładnych kroków wzdłuż ściany, żłobiąc paznokciami w tynku długie, równoległe linie. W końcu udało mu się zatrzymać; stał teraz na jednej nodze, balansując rękoma, rozpostartymi niby ramiona krucyfiksu. Lewa noga zwisała bezwładnie ze zdruzgotanego stawu. Nie przestając się uśmiechać bandzior przestawił przełącznik rodzaju ognia na ogień pojedynczy. Wolał oszczędzać amunicję. Każdy nabój kosztował dziesięć zambijskich kwacha i trzeba było go przynieść we własnej torbie z odległego o setki kilometrów miasta. Zbir nie zamierzał zatem marnować bezcennych kul na rannego, całkowicie zdanego na

jego łaskę naczelnika. Pojedynczy strzał w zupełności wystarczy. – Teraz umrzesz – powiedział miękko i strzelił celując w żołądek. Uderzenie kuli odebrało Johnny'emu oddech, wyciskając z jego płuc całe powietrze. Odrzucone z ogromną siłą ciało uderzyło o ścianę, a następnie zgięło się wpół i runęło do przodu. Johnny był już kiedyś ranny, dostał podczas wojny narodowowyzwoleńczej, ale nigdy nie został trafiony w kręgosłup, i to, co teraz czuł, przeszło jego najgorsze oczekiwania. Był sparaliżowany od pasa w dół, lecz jego umysł zachował krystaliczną jasność, jakby zastrzyk adrenaliny do krwiobiegu spowodował wyostrzenie percepcji do granic możliwości. Udawaj trupa! – pomyślał, kiedy jego ciało waliło się na podłogę. Stracił czucie w dolnych kończynach, ale udało mu się zapanować nad resztą ciała. Uderzył o ziemię niczym bezwładny worek mąki i leżał bez ruchu, z policzkiem rozpłaszczonym na chłodnej, cementowej posadzce. Leżał jak martwy. Słyszał zbliżające się kroki człowieka z blizną, delikatne skrzypienie gumowych podeszew wojskowych butów. Po chwili brudne, przetarte niemal na wylot buciory pojawiły się w polu widzenia. Cuchnące kwaśnym, zjełczałym smrodem stopy bez skarpetek zatrzymały się parę centymetrów od twarzy Johnny'ego. Znowu rozległ się metaliczny trzask mechanizmu i Johnny poczuł na skroni chłodny ucisk wylotu lufy. Człowiek z blizną przygotowywał się do coup de grace. Tylko się nie ruszać – pomyślał Johnny. To jego ostatnia deska ratunku. Wiedział, że najmniejsze drgnięcie spowoduje natychmiastowy strzał. Za wszelką cenę musi przekonać mordercę, że jest trupem. W tym samym momencie z zewnątrz doleciał czyjś krzyk, a następnie huk serii z karabinu maszynowego. I znowu krzyk. Ucisk lufy na skroni Johnny'ego nieoczekiwanie ustąpił. Śmierdzące buciory wykonały w tył zwrot i odmaszerowały w stronę drzwi na werandę. – Pospieszcie się! Mamy mało czasu! – człowiek z blizną wrzasnął przez otwarte drzwi. Johnny dostatecznie dobrze znał dialekt chinianja, którym posługiwano się na północy, żeby zrozumieć słowa mordercy. – Co się dzieje z ciężarówkami? Musimy załadować kły! Zambijczyk wybiegł z biura, pozostawiając naczelnika leżącego na cementowej posadzce. Johnny zdawał sobie sprawę, iż jest śmiertelnie ranny. Nie czekając,

przewrócił się na plecy i rozpiął spodnie. Z rany w pachwinie tryskała pulsująca, tętnicza krew. Johnny poczuł zapach własnego kału i zrozumiał, że kula rozerwała jelita. Sięgnął w dół i przycisnął dłoń do rany. Jego palce natychmiast zalała gorąca krew. Johnny wymacał koniec przerwanej tętnicy i zacisnął go w palcach, żeby zatamować upływ krwi. Mavis i dzieciaki! – pomyślał z rozpaczą. Co może zrobić, żeby im pomóc? W tej samej chwili usłyszał wystrzały dochodzące ze szczytu wzgórza, od strony gdzie znajdowały się chaty pracowników parku i jego własny bungalow. To musi być zorganizowana grupa – pomyślał. Są w całym obozie. Zaatakowali zabudowania mieszkalne. A potem moje dzieciaki. Och, Boże! Moje dzieci! Przypomniał sobie o zgromadzonej w schowku broni, ale wiedział, że to zbyt daleko, by mógł tam dotrzeć. A gdyby nawet mu się to udało, to jak miałby walczyć z połową flaków na wierzchu i krwią tryskającą z niego jak z zarzynanego prosiaka? Do jego uszu dobiegł warkot samochodów. Johnny rozpoznał pracę potężnych dieslowskich silników ciężarówek-chłodni i zapaliła się w nim iskierka nadziei. Gomo – pomyślał. David... Lecz zaraz iskierka zgasła. Leżąc na plecach i zaciskając w dłoni rozerwaną tętnicę, Johnny uświadomił sobie, że przez otwarte drzwi może dostrzec, co się dzieje na zewnątrz. Jeden z wielkich białych samochodów wjeżdżał właśnie w pole widzenia. Zawróciwszy, podjechał tyłem pod drzwi magazynu kości słoniowej. Gomo wyskoczył z szoferki i gestykulując z ożywieniem zaczął tłumaczyć coś człowiekowi z blizną. Johnny z każdą chwilą tracił siły i coraz trudniej było mu się skoncentrować, więc zrozumienie obserwowanej sceny zajęło mu kilka ładnych sekund. Gomo – pomyślał wreszcie. Gomo jest jednym z nich. Wszystko zostało ukartowane. Właściwie to nie powinno być dla niego aż takim wstrząsem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że korupcja panująca w kręgach rządowych, i to nie tylko w Zarządzie Parków Narodowych, błyskawicznie obejmuje coraz szersze kręgi społeczeństwa. Sam składał niegdyś zeznania przed specjalną komisją, badającą ten problem, i poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by przyczynić się

do zwalczenia tej zarazy. Johnny dobrze znał Gomo. Nie od dziś wiedział, że jego podwładny jest człowiekiem aroganckim i samolubnym, klasycznym typem przekupnego urzędnika. Tylko że Johnny nigdy poważnie nie brał pod uwagę możliwości, że zaraza może objąć jego własnych ludzi. Nagle wokół magazynu zaroiło się od pozostałych członków gangu, którzy pod rozkazami Człowieka z Blizną szybko zorganizowali się w coś w rodzaju brygady roboczej. Jeden z mężczyzn odstrzelił kłódkę i bandyci, odłożywszy na bok karabiny, zaczęli wlewać się do wnętrza budynku, krzycząc z żądzy i radości na widok stosów kości słoniowej. Po chwili mężczyźni uformowali żywy łańcuch i kły, podawane z rąk do rąk, zaczęły wędrować do brzucha ciężarówki. Johnny z każdą chwilą widział coraz gorzej. Przed oczyma wirowały mu ciemne plamy, a w uszach odezwało się ciche dzwonienie. Umieram – pomyślał bez emocji. Czuł, jak obejmujący dolne kończyny paraliż pełznie powoli w górę, w kierunku klatki piersiowej. Nadludzkim wysiłkiem woli odpędziwszy czarną mgłę zasnuwającą mu oczy, Johnny pomyślał, że chyba zaczyna mieć halucynacje, bowiem przy schodkach na werandę widział teraz ambasadora Ninga, stojącego w blasku popołudniowego słońca. Z ramienia Chińczyka wciąż jeszcze zwisała polowa lornetka, a sposób bycia nie utracił niczego z właściwej mu wykwintnej elegancji. Johnny spróbował krzyknąć, żeby ostrzec dyplomatę, jednak ledwo słyszalny skrzek, który wydobył się z jego gardła, nie zdołał wydostać się poza obręb biura. I wtedy, ku swojemu bezgranicznemu zdumieniu, zobaczył, jak Człowiek z Blizną podchodzi do ambasadora i wita go, jeżeli nie z szacunkiem, to przynajmniej z respektem dla jego władzy. Ning. Johnny zmusił się, żeby uwierzyć własnym oczom. To naprawdę Ning. Ja nie śnię. Głosy rozmawiających mężczyzn docierały do miejsca, w którym leżał. Mówili po angielsku. – Każ się pospieszyć swoim ludziom – powiedział Ning Czeng Gong. – Niech załadują kły do ciężarówek. Chcę stąd jak najszybciej wyjechać. – Pieniądze – odparował Sali. – Tysiąc dolarów. – Posługiwał się koszmarną angielszczyzną. – Już ci zapłaciłem – zaprotestował Czeng z oburzeniem. – Dostałeś

swoje pieniądze. – Więcej pieniądze. Więcej tysiąc dolarów. – Twarz Salego wykrzywiła się w upiornym uśmiechu. – Więcej pieniądze, albo my nie pracować. My stąd iść, a ty zostać sam ze swoja słoniowa kość. – Jesteś skończonym łajdakiem – warknął Czeng. – Nie rozumieć „łajdak”, ale myśleć, że ty może też być „łajdak” – Sali wykrzywił się jeszcze szerzej. – Dawaj pieniądze. – Nie mam przy sobie ani grosza więcej – Czeng upierał się przy swoim. – No to my pójść! Teraz! Ty sam sobie załadować słoniowa kość. – Zaczekaj. – Na twarzy Czenga odmalował się intensywny wysiłek myślowy. – Nie mam więcej pieniędzy. Weźcie kły, ile tylko chcecie. Weźcie tyle, ile zdołacie unieść. Czeng zdawał sobie sprawę, że kłusownicy będą mogli zabrać zaledwie nieznaczną część skarbu. Zapewne nie dadzą rady unieść więcej niż po jednym kle na głowę. Dwudziestu ludzi, dwadzieścia kłów – doprawdy, nie była to zbyt wygórowana cena. Sali rozważał propozycję, nie spuszczając wzroku z Chińczyka. Wreszcie musiał dojść do wniosku, że wycisnął już z przedsięwzięcia wszystkie możliwe korzyści, i skinął z aprobatą głową. – Dobrze! My zabrać kły. – Odwrócił się na pięcie, najwyraźniej uważając rozmowę za zakończoną. – Zaczekaj, Sali – ambasador Czeng zawołał do jego pleców. – A co z tymi tam? Zająłeś się wszystkimi? – Wszyscy martwi. – Naczelnik, jego kobieta i dzieci też? – Wszyscy być martwi – powtórzył Sali. – I kobieta, i jej Murzyniątka. Moi ludzie najpierw zrobić bara-bara z wszystkie trzy kobiety. Bardzo śmieszne, bardzo miłe bara-bara. A potem zabić. – A naczelnik? Gdzie jest naczelnik? Kłusownik kiwnął głową w stronę drzwi do biura Johnny'ego. – Ja go zastrzelić, bum bum. On być martwy jak n'gulubi, martwy jak wieprz. – Sali zaśmiał się ponuro. – Bardzo dobra robota, no nie? Odszedł w stronę magazynu, trzymając karabin na ramieniu i nie przestając chichotać w kułak. Czeng ruszył jego śladem, znikając z pola widzenia Johnny'ego. Gwałtowny przypływ gniewu przywrócił naczelnikowi nieco sił. Słowa kłusownika wywołały w jego wyobraźni

straszliwą wizję losu, jaki spotkał Mavis i dzieci. Widział tę scenę wyraźnie, jakby przy niej był. Johnny dobrze wiedział, czym jest gwałt i morderstwo. Przeżył okrutną wojnę. Wykorzystując spowodowany gniewem zastrzyk sił, zaczął się czołgać w kierunku biurka. Zdawał sobie sprawę, że nie zdoła zrobić użytku z broni. Zostało mu zaledwie kilka minut życia i wszystko, na co może się ważyć, to próba pozostawienia jakiejś wiadomości. Pozrzucane z biurka papiery zaścielały podłogę. Jeżeli tylko uda mu się dosięgnąć jednej z kartek i napisać parę słów, policja prędzej czy później będzie musiała znaleźć wiadomość. Leżąc na plecach i ściskając dłonią zerwaną tętnicę, czołgał się niczym okaleczona gąsienica. Zginał w kolanie zdrową nogę, wpierał piętę w podłogę i zaciskając z bólu zęby przesuwał się parę centymetrów po podłodze, zostawiając za sobą krwawy ślad. Kiedy pokonał już tym sposobem prawie dwa metry, spróbował sięgnąć po jedną z kartek. Dostrzegł, że jest to lista płac. Nie zdążył jej jednak dotknąć, kiedy natężenie światła w pomieszczeniu raptownie uległo zmianie. Ktoś stanął w drzwiach. Johnny odwrócił głowę i ujrzał wpatrzonego w siebie ambasadora Ninga. Gumowe podeszwy tenisówek najmniejszym skrzypnięciem nie zdradziły wchodzącego po stopniach werandy Chińczyka. Stał teraz, kompletnie osłupiały, w drzwiach biura, nie odrywając wzroku od Johnny'ego. W końcu wydobył z siebie przeraźliwy wrzask: – On nie jest martwy! Sali, chodź tu szybko, on jeszcze żyje. Postać Czenga zniknęła z otwartych drzwi; ambasador zbiegł z werandy, bez przerwy krzycząc do bandyty. – Sali, szybko! Wszystko było skończone i Johnny doskonale o tym wiedział. Zostało mu zaledwie parę sekund życia. Przetoczywszy się na bok, wyciągnął rękę i złapał kartkę papieru. Rozłożył ją płasko na podłodze, przyciskając dłonią. Odsunął od brzucha drugą dłoń, uwalniając rozerwaną arterię z uścisku zakrwawionych palców. Natychmiast poczuł, że gwałtownie pulsująca tętnica zaczyna pompować do rany strumienie świeżej krwi. Johnny postanowił posłużyć się własną krwią do nabazgrania informacji. Udało mu się uformować wielką, koślawą literę N, lecz wysiłek ponad siły przyprawił go o zawrót głowy. NI. Z każdą chwilą

coraz trudniej było mu się skoncentrować. Pałeczka od I zjechała zbyt daleko w dół, zakrzywiając się na podobieństwo J. Zaciskając z bólu zęby, dostawił na górze kropkę, żeby ułatwić odczytanie litery. Posmarowany lepką krwią palec przywarł do papieru i trwało chwilę, zanim Johnny'emu udało się go odlepić. Zabrał się za drugie N. Wyszedł mu krzywy, dziecinny kulfon. Oporny palec nie chciał wykonywać rozkazów wydawanych przez mózg. Ambasador Czeng darł się, niestrudzenie wzywając Salego, i po chwili Johnny usłyszał pełną niepokoju i lęku odpowiedź kłusownika. NIN – zaczął pracę nad G, lecz palec odmówił posłuszeństwa i powędrował w swoją stronę. Litery uciekły sprzed jego oczu, wijąc się jak kijanki. Na werandzie rozległ się tupot nóg, a zaraz potem głos Salego: – Ja myśleć, że on być martwy. Ja z nim zaraz dobrze skończyć! Johnny zgniótł kartkę papieru w lewej, nie powalanej krwią dłoni i przycisnąwszy pięść do klatki piersiowej przekręcił się na brzuch, chowając rękę pod ciałem. Zwinięty w kulkę list był bezpiecznie schowany. Nie widział, jak Sali wchodzi do biura. Leżał, przyciskając płasko twarz do cementowej posadzki. Usłyszał tylko skrzypienie gumowych podeszew, ślizgających się w kałużach krwi, a potem klik odbezpieczanej broni. Nie czuł strachu, lecz bezgraniczny smutek i zrezygnowanie. Kiedy twardy wylot lufy karabinu maszynowego dotknął jego głowy, pomyślał o Mavis i dzieciach. Świadomość, że nie będzie musiał żyć sam, kiedy ich już nie ma, przyniosła mu ulgę. Był szczęśliwy, że nigdy się nie dowie, co się z nimi stało, że nie będzie musiał patrzeć na dowody męki i poniżenia, przez które dane im było przejść. Johnny umierał już, kiedy kula kałasznikowa przeszła przez jego czaszkę i wryła się w cement posadzki. – Kurwa – powiedział Sali. Cofnął się, równocześnie opierając karabin o ramię. Nad wylotem lufy unosił się blady pióropusz dymu. – Twardy facet. Zmarnowałem na niego miningi kul, a każda po dziesięć kwacha. Drogo mnie kosztował. Ning Czeng Gong pojawił się na progu biura. – Jesteś pewien, że tym razem zrobiłeś, co do ciebie należy? –

zapytał. – Ja rozwalić mu głowa – mruknął Sali. Wziął z biurka klucze Johnny'ego i zabrał się za plądrowanie sejfu. – Kufa! Teraz on być na pewno martwy. Czeng podszedł do zwłok i przyglądał im się z fascynacją. Zabijanie było takie ekscytujące. Ambasador czuł się seksualnie podniecony; oczywiście, bawiłby się lepiej, gdyby na jego oczach umarła młoda dziewczyna, ale niemniej był wyraźnie rozbudzony. Jego nozdrza wypełniał zapach krwi. Uwielbiał to. Był tak pochłonięty własnymi doznaniami, iż w pierwszej chwili nie zauważył, że stoi w kałuży krwi. Otrząsnął się dopiero, kiedy zawołał go Gomo. – Kość słoniowa jest załadowana. Możemy ruszać. Czeng cofnął się. Grymas odrazy wykrzywił twarz ambasadora, kiedy zobaczył, że mankiet jego idealnie odprasowanych, błękitnych spodni jest uwalany krwią. – Zaraz odjeżdżamy – poinformował Salego. – Zanim wyruszycie w powrotną drogę, spalcie magazyn kości słoniowej. Sali znalazł w sejfie płócienną torbę, zawierającą miesięczną wypłatę dla pracowników parku. – My na pewno wszystko spalić – wymruczał, nie podnosząc głowy znad zawartości worka. Czeng zbiegł ze schodków werandy i wsiadł do mercedesa. Dał znak Gomo i obie ciężarówki ruszyły z miejsca. Kość słoniowa leżała bezpiecznie na dnie ładowni, przykryta poćwiartowanym mięsem upolowanych tego ranka zwierząt. Przy pobieżnej kontroli nikt niczego nie zauważy, zresztą któż miałby ich kontrolować? Chroniły ich emblematy Zarządu Parków Narodowych wymalowane na ciężarówkach i mundury khaki z jaskrawozielonymi pagonami, które nosili strażnicy Gomo i David. Nawet liczne blokady na szosach nie stanowiły realnego zagrożenia. Służba bezpieczeństwa była zbyt pochłonięta wyłapywaniem politycznych odszczepieńców, żeby się interesować przemytnikami kości słoniowej. Wszystko poszło dokładnie tak, jak zaplanował Chetti Singh. Czeng spojrzał we wsteczne lusterko mercedesa. Magazyn kości słoniowej palił się już jak sterta siana. Kłusownicy formowali kolumnę, żeby wyruszyć w powrotną drogę. Każdy z mężczyzn niósł jeden kieł.

Chińczyk uśmiechnął się sam do siebie. Być może pazerność Salego zadziała na ich korzyść. Gdyby policji udało się dorwać gang kłusowników, zniknięcie kłów zostanie automatycznie złożone na karb pożaru i zachłanności bandytów. Czeng wymógł na kłusownikach, żeby zostawili czterdzieści kłów w podpalonym magazynie. Dzięki temu policyjne laboratoria otrzymają ślady zwęglonej kości słoniowej. Jakby powiedział Chetti Singh, jeszcze jeden sposób na to, żeby uwieść policję... Tym razem Czeng roześmiał się w głos. Rozpierało go uniesienie. Uwieńczony sukcesem napad, dreszcz wywołany widokiem przemocy, śmierć i krew rozgrzały jego wnętrzności, dając mu poczucie siły i władzy. Nagle zdał sobie sprawę, że ma potężną, pulsującą erekcję. Postanowił, że następnym razem będzie zabijał osobiście. Wydało mu się zupełnie naturalne, że będzie następny raz, a po nim jeszcze wiele innych. Śmierć dawała Czengowi złudzenie nieśmiertelności. – Johnny. Och, Boże. Johnny. – Ukucnąwszy przy zwłokach przyjaciela, Daniel dotknął dłonią punktu na szyi, tuż pod samym uchem, tam gdzie powinna się znajdować tętnica szyjna. Zrobił to odruchowo, bowiem otwór wlotowy pozostawiony w czaszce przez pocisk świadczył sam za siebie. Skóra Johnny'ego była chłodna. Daniel nie potrafił się zmusić do przewrócenia ciała na plecy i obejrzenia wylotu kuli. Przez chwilę kołysał się apatycznie na piętach, czekając, aż wzbierająca w nim wściekłość zastąpi odbierającą siły rozpacz. Hołubił swój gniew niby delikatny płomyczek świecy rozpraszający nocną ciemność, bowiem tylko gniew mógł ogrzać lodowate, puste miejsce w jego duszy, pozostawione przez odejście Johnny'ego. Wreszcie podniósł się z kucków. Oświetlając sobie drogę latarką i starannie omijając kałuże krwi, ruszył w stronę schowka z bronią. Włącznik generatora znajdował się na tablicy rozdzielczej obok drzwi. Daniel przesunął dźwignię do góry i niemal natychmiast usłyszał daleki szum diesla dobiegający z siłowni, wybudowanej w pobliżu głównej bramy obozu. Warkot silnika stopniowo przybierał na sile, aż wreszcie osiągnął jednostajny rytm. Generator zaskoczył, zamigotały żarówki i obóz rozbłysnął wszystkimi światłami. Przez okno biura Daniel zobaczył, jak

zapalają się latarnie po obu stronach wysadzanej drzewami casia drogi, nadając jaskrawozielonym, lśniącym od deszczu koronom pozory życia. Zabrawszy po drodze klucze nadal tkwiące w zamku sejfu, Daniel wszedł do zbrojowni. Oprócz potężnych sztucerów magnum 375, przeznaczonych do polowania na grubą zwierzynę, na stojaku stało pięć karabinów maszynowych AK 47, używanych przez strażników podczas patroli; w wypadku spotkania z bandą kłusowników, odpowiednie uzbrojenie stanowiło o życiu lub śmierci. Daniel otworzył stalowe drzwi szafki, w której przechowywano naboje. W środku wisiały na hakach parciane pasy z ładownicami. Na każdym były cztery magazynki amunicji do kałasznikowa. Przewiesiwszy jedną z nich przez ramię, Daniel zdjął ze stojaka karabin maszynowy i załadował go z profesjonalną zręcznością; raz nabyta biegłość w sztuce wojennej pozostaje na całe życie. Uzbrojony i dyszący gniewem, zbiegł ze schodków werandy. – Trzeba zacząć od magazynu kości słoniowej – zdecydował. – Musieli tam być. Obszedł dookoła zniszczony przez ogień budynek, szukając śladów w świetle ulicznych latarni i włączając reflektorek za każdym razem, kiedy jakiś szczegół zwrócił jego uwagę. Gdyby tylko pozwolił sobie na chwilę refleksji, zrozumiałby od razu, że na próżno traci czas. Ulewny deszcz zniszczył wszystkie ślady, oprócz ledwo widocznych, na wpół rozmytych odcisków ciężkich opon, zachowanych w błocie pod daszkiem przy wejściu do magazynu. Daniel zignorował ślady opon; interesowali go bandyci, a ci przecież odeszli stąd pieszo. Zataczał coraz szersze kręgi, szukając śladów stóp, kierujących się w stronę buszu. Koncentrował się na północnej części terenu, był prawie pewien, że kłusownicy wyruszyli z powrotem ku rzece Zambezi. Oczywiście, tak jak tego w głębi duszy oczekiwał, nie udało mu się niczego znaleźć. Po dwudziestu minutach poszukiwań dał za wygraną. Bandyci nie zostawili żadnych śladów, od których można byłoby zacząć pościg. Daniel stał samotnie pod ociekającymi wodą drzewami, szalony z gniewu, żalu i bezsilności. – Gdybym tylko mógł dostać tych drani w swoje ręce – wyszeptał. W obecnym stanie ducha wcale go nie obchodziło, że jest sam na co najmniej dwudziestu zawodowych morderców. Jock był operatorem

filmowym, a nie żołnierzem, i w walce nie byłoby z niego żadnego pożytku. Obrazy okrwawionych ciał Mavis i dzieci i roztrzaskanej kulą z kałasznikowa głowy Johnny'ego całkowicie opanowały umysł Daniela, odbierając mu zdolność racjonalnego myślenia. Nagle zdał sobie sprawę, że się dosłownie trzęsie z wściekłości. Zebrał się na wysiłek i spróbował opanować rozdygotane nerwy. – Marnuję tutaj czas, a oni z każdą chwilą są coraz dalej. Jeszcze uda im się uciec – powiedział sam do siebie. – Jedyny sposób, żeby ich złapać, to przeciąć im drogę, kiedy będą przeprawiać się przez rzekę. Będę potrzebował pomocy. Pomyślał o stanicy w Mana Pools. Daniel dobrze znał tamtejszego strażnika i wiedział, że może mu zaufać. Isaak dysponował oddziałem antykłusowniczym i motorówką. Jego ludzie mogą popłynąć w dół rzeki i zasadzić się na przeprawie przez Zambezi na powracających na zambijską stronę bandytów. Idąc z powrotem w stronę biura naczelnika, Daniel zaczynał logicznie myśleć. Z Mana Pools da się zadzwonić do Harare, żeby powiadomić policję i ściągnąć samolot zwiadowczy. Zdawał sobie sprawę, że kluczowe znaczenie ma teraz szybkość działania. Za kilka godzin bandyci znajdą się bezpiecznie po drugiej stronie rzeki stanowiącej granicę państw. Lecz nie mógł przecież zostawić Johnny'ego, leżącego w kałuży własnej krwi. Trudno, zmarnuje jeszcze kilka cennych minut, jest winien przyjacielowi przynajmniej tyle, by przyzwoicie przykryć jego zwłoki. Daniel zatrzymał się w drzwiach biura. Scenę zbrodni zalewało bezlitosne światło lamp, brutalnie obnażając makabryczne szczegóły. Odstawiwszy karabin pod ścianę, zaczął rozglądać się za czymś, co mogłoby nadać się na prowizoryczny całun. Zawieszone we frontowych oknach, pochodzące z rządowych przydziałów zielone zasłony zdążyły wypłowieć od słońca, lecz Daniel uznał, że z braku czegoś lepszego mogą z powodzeniem posłużyć do tego celu. Ściągnął jedną i podszedł do ciała przyjaciela. Johnny leżał na brzuchu, z ramieniem nienaturalnie podwiniętym pod siebie i twarzą w kałuży krzepnącej krwi. Daniel ostrożnie przetoczył go na plecy. Ciało nie zdążyło jeszcze zesztywnieć w rigor mortis. Skrzywił się boleśnie, patrząc w twarz przyjaciela oszpeconą otworem po kuli, która przeszła nad prawym okiem. Otarłszy brzegiem zasłony krew, Daniel starannie ułożył zwłoki Johnny'ego, jakby

przygotowywał go do snu. Zaciśnięta w pięść lewa dłoń Johnny'ego tkwiła głęboko za pazuchą. Daniel zauważył nagle, że martwa ręka przyjaciela ściska kurczowo zwiniętą w kulkę kartkę papieru. Poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny. Delikatnie odgiąwszy palce, wyjął z nich zmięty arkusz. Podniósł się z klęczek, podszedł do biurka i rozprostował kartkę na drewnianym blacie. Zadrżał, ujrzawszy makabryczne litery, które Johnny nagryzmolił własną krwią. NJNC. Rozmazane, ledwie czytelne, dziecinne, kulfoniaste bazgrały. Zupełnie bez sensu, chyba że J należy odczytać jako I. Daniel wpatrywał się w kartkę papieru, wytężając uwagę. NINC. Tylko że to nadal niczego nie oznaczało. Albo to jakiś szyfr, albo po prostu majaczenie umierającego człowieka. Nagle Daniel poczuł wyraźne drgnienie w swojej podświadomości, jakby coś nieokreślonego próbowało wydostać się na powierzchnię. Zamknął oczy i przez chwilę starał się nie myśleć o niczym. Czasami, żeby uchwycić umykającą ideę czy wspomnienie, lepiej jest spokojnie poczekać, wymazawszy wszystko ze świadomości, niż uparcie naciskać, drążąc niedostępne zakamarki mózgu. Daniel czuł, że nieuchwytne skojarzenie jest gdzieś blisko, czai się tuż pod powierzchnią świadomości niby cień rekina ludojada przesuwający się pod taflą uśpionego oceanu. NINC. Otworzył oczy. Jego wzrok spoczął na cementowej posadzce, upstrzonej krwawymi odciskami butów, jego własnych i zabójcy. Patrzył na nie obojętnie, wciąż jeszcze zmagając się z pozostawionym przez Johnny'ego tajemniczym słowem. Nagle zdał sobie sprawę, iż jego oczy wpatrują się uporczywie w jeden ze śladów. Nerwy Daniela napięły się jak struny skrzypiec, z których smagnięcie smyczka wirtuoza wydobywa właściwą nutę. Odcisk buta wypełniał charakterystyczny wzór rybiej łuski. NINC. Rysunek na podłodze sprawił, że rozbrzmiewające w mózgu zgłoski złożyły się we właściwy dźwięk, powracając wyraźnym, nieodpartym echem. NING. Johnny usiłował napisać NING! Daniel uświadomił sobie, że drży, oblewając się zimnym potem. Nieoczekiwane odkrycie porządnie nim wstrząsnęło. Ambasador Ning, Ning Czeng Gong. Jak to możliwe? Lecz

odciśnięte na podłodze ślady tenisówek potwierdzały możliwość niemożliwego. Ning był tutaj, kiedy strzelano do Johnny'ego. Skłamał, mówiąc, że opuścił... Daniel urwał myśl, bowiem nagle z niezwykłą siłą powróciło jeszcze jedno wspomnienie. Krew na mankiecie niebieskich spodni ambasadora, ślady tenisówek Ninga i krew, krew Johnny'ego. Nareszcie mógł skoncentrować szalejący w nim gniew na konkretnym celu. Wściekłość powoli zaczęła się zmieniać w zimną, konstruktywną furię. Zgniótłszy w kulkę kartkę z napisanymi krwią literami, Daniel włożył ją z powrotem w dłoń Johnny'ego, zaciskając sztywniejące palce. Policja powinna odnaleźć wiadomość. Następnie okrył ciało i zgruchotaną czaszkę zieloną zasłoną. Przez kilka sekund pogrążony w milczeniu stał nad zwłokami przyjaciela. – Dopadnę tych drani, staruszku. Nie martw się. Zrobię to dla ciebie, dla Mavis i dzieciaków. Obiecuję ci to, Johnny, w imię naszej przyjaźni. Przysięgam. – Schwyciwszy stojący pod ścianą karabin, wypadł z biura i zbiegł ze schodków werandy do czekającego przy samochodzie Jocka. W ciągu tych kilku sekund, potrzebnych na dotarcie do terenowej toyoty, wszystkie szczegóły ułożyły się w jego umyśle w logiczną całość. Przypomniał sobie niepokój, z jakim Czeng przyjął jego przedłużającą się obecność w Chiwewe, i wyraźną ulgę, z jaką zareagował na wiadomość o jego wyjeździe. Daniel odwrócił się, obrzucając ostatnim spojrzeniem zgliszcza magazynu kości słoniowej i wciąż jeszcze widoczne ślady opon ciężarówek, odciśnięte w miękkim błocie. Plan był genialnie prosty. Banda kłusowników miała odciągnąć pościg, gdy tymczasem skradzione kły bezpiecznie dojadą na miejsce przeznaczenia w ciężarówkach, będących własnością Zarządu Parków Narodowych. Daniel przypomniał sobie jawnie nienaturalne zachowanie Gomo i drugiego kierowcy, kiedy zajechał im drogę, wracając do obozu. Teraz wszystko zaczynało nabierać właściwego sensu. Strażnicy siedzieli w samochodach załadowanych skradzioną kością słoniową. Nic dziwnego, że czuli się trochę nieswojo. Ulokowawszy się za kierownicą toyoty, Daniel polecił Jockowi, żeby zajął miejsce obok. Rzucił okiem na zegarek. Dochodziła dziesiąta; od chwili, kiedy spotkali na górskiej drodze Czenga i ciężarówki, minęły już prawie cztery godziny. Czy da radę dogonić ich, zanim rozpłyną się

gdzieś na głównej szosie? Daniel zdawał sobie sprawę, że tak starannie przygotowany plan musi obejmować również alternatywne trasy ucieczki i sposób pozbycia się trefnego ładunku. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wrzucił bieg. – Nie licz na to, że uda ci się wykręcić sianem, ty parszywy draniu! – mruknął. Ulewny deszcz nie oszczędził wijącej się serpentynami drogi, żłobiąc tu i ówdzie poprzeczne wąwozy, wypełnione głęboką do kolan, rwącą wodą i odsłaniając kamienie dorównujące rozmiarami armatniej kuli. Daniel prowadził ostro, bynajmniej nie koncentrując się na omijaniu przeszkód, zmuszając Jocka do kurczowego trzymania się tablicy rozdzielczej. – Zwolnijże, do jasnej cholery, Danny. Zabijesz nas. Gdzie się tak spieszysz? Dokąd my w ogóle jedziemy, do diabła? Daniel wyjaśnił mu z grubsza sytuację, nie wdając się w szczegóły. – Nie możesz niczego zrobić ambasadorowi – wycedził Jock, przy każdym słowie podskakując na fotelu. – Jeśli się mylisz, żywcem obedrą cię ze skóry, stary. – Nie mylę się – zapewnił go Daniel. – Pomijając już notatkę Johnny'ego, czuję to w kościach. Wody potopu spływały wartkim potokiem po zboczu skarpy, lecz dotarłszy do dna doliny zwolniły, spiętrzając się wysoko. Minęło zaledwie parę godzin, odkąd Daniel dwukrotnie, w tę i z powrotem, przejeżdżał przez wyschnięte koryto rzeki u podnóża skarpy. Teraz musiał gwałtownie zahamować przed podjazdem do brodu. Światła samochodu oświetliły wezbrane wody. – Nie przejedziemy tędy za żadne skarby świata – mruknął z przerażeniem Jock. Nie wyłączając silnika, Daniel wyskoczył z wozu i wszedł w sięgającą do kostek wodę. Dobrnął tam, gdzie zaczynała się wirująca, szalona toń. Błotnista woda koloru kawy z mlekiem kipiała wściekle, unosząc z nurtem pomniejsze drzewa i wyrwane z korzeniami krzaki. Rozpędzony strumień miał niemal pięćdziesiąt metrów szerokości. Jedno z rosnących obok brodu drzew pochylało swoje konary nad nowo powstałą rzeką, miejscami niemal dotykając wirującej wody. Daniel uchwycił się potężnej gałęzi i przytrzymując się niej, zanurzył się w rozpędzone wody. Posuwał się powoli, mobilizując wszystkie siły, by

nie dać się porwać nurtowi. Potężny prąd co chwila odrywał jego stopy od dna potoku. Jakoś jednak udało mu się dotrzeć do najgłębszej części rzeki. Woda sięgała mu do żeber. Daniel zaczął powoli przesuwać się z powrotem w kierunku brzegu. Gałąź, której się przez cały czas kurczowo trzymał, wygięła się jak wędzisko i niebezpiecznie zatrzeszczała. Wreszcie wydobył się z kipieli, oblepiony przemoczonym ubraniem. Nasiąknięte buty przy każdym kroku wypluwały wodę, wydając z siebie paskudny, piszczący dźwięk. – Przejedziemy – poinformował Jocka, sadowiąc się z powrotem za kierownicą. – Kompletnie ci odbiło – wybuchnął Jock. – Nigdzie z tobą nie jadę. – Świetnie! Dla mnie bomba! Masz dwie sekundy na to, żeby wysiąść z wozu – rzucił lodowato, przełączając napęd na cztery koła i małe przełożenie. – Nie możesz mnie tutaj zostawić – zawył Jock. – Tu się roi od lwów! – To twój problem, stary. Wysiadasz czy zostajesz? – Dobra, ruszaj! Utop nas, nie krępuj się! – skapitulował Jock, zaciskając kurczowo ręce na brzegu fotela. Pokonawszy stromiznę brzegu, toyota wjechała w bród. Daniel pewną ręką trzymał kierownicę. Po paru metrach woda sięgnęła ponad poziom kół, które zaczęły tracić kontakt z dnem. Przód wozu znalazł się pod wodą. Fale zalały rozpaloną do czerwoności obudowę silnika, znad maski z sykiem podniósł się kłąb pary. Zanurzone reflektory rozświetlały szalejącą toń niesamowitym blaskiem. Nagle przed maską wyrosła ogromna, wygięta fala. Woda powoli zaczęła zalewać przednią szybę. Zwyczajny silnik na benzynę dawno już odmówiłby posłuszeństwa, lecz potężny diesel niestrudzenie pchał wóz do przodu, w rozszalałe głębiny. Przez progi przelewała się woda. Po chwili sięgała im już prawie do połowy łydek. – Kompletnie ci odbiło – ryknął Jock, opierając stopy o deskę rozdzielczą. – Chcę do domu, do mamusi! Teraz nawet terenowa toyota zaczęła tracić równowagę. Uwięzione w karoserii powietrze nie pozwalało osiąść jej na kamienistym dnie. Obracające się rozpaczliwie koła nie mogły odzyskać utraconego kontaktu z gruntem.

– O mój Boże – wrzasnął Jock, ujrzawszy wynurzające się z ciemności i pędzące prosto na nich ogromne, wyrwane z korzeniami drzewo. Pień rąbnął w bok maski, o mały włos nie wybijając okna. Obciążony z jednej strony samochód zaczął obracać się wokół własnej osi. Nie mogąc zapanować nad wozem, spływali z prądem w dół strumienia. Dopiero po wykonaniu pełnego obrotu toyota uwolniła się z morderczych objęć konarów. Uchodzące z karoserii powietrze dało dostęp wodzie, samochód coraz głębiej zapadał się we wzburzoną toń. Po chwili siedzieli już po pas w wodzie. – Wysiadam! – zawył Jock, z całej siły napierając na boczne drzwiczki. – Ani drgnął – W jego głosie zabrzmiała panika. Masy rozpędzonych wód zablokowały drzwi i uwięziły ich we wnętrzu samochodu. Nagle Daniel poczuł, że koła znowu dotknęły dna. Gwałtowny prąd pchnął wóz w zakole rzeki, wyrzucając niemal na przeciwległy brzeg. Silnik nadal pracował. Toyota miała zmodyfikowany system dopływu powietrza. Daniel własnoręcznie dokonał przeróbek, przenosząc rurę wlotową i filtr wysoko, na dach samochodu. Zrobił to właśnie na wypadek takich sytuacji. W płytkiej wodzie koła wpiły się w skaliste dno i samochód powoli zaczął wypełzać na brzeg. – Postaraj się, maleńka – błagał Daniel. – Zrób to dla mnie. Masywna maszyna nie pozostała głucha na jego prośby. Trzęsąc się i podskakując, parła do przodu, centymetr po centymetrze. Reflektory wynurzyły się ponad wodę, znienacka zalewając bliski brzeg powodzią światła. Koła wczepiły się w łagodną pochyłość dna i toyota, nosem w górę, popełzła po błotnistym zboczu. W tym miejscu brzeg był niższy niż gdzie indziej. Ślizgając się i kołysząc na boki, wyjąc rozpaczliwie, wóz zaczął się wspinać po rozmiękłym stoku. Koła rozrywały wilgotną ziemię, żłobiąc głębokie bruzdy i wyrywając z korzeniami drobne krzaczki, którym jakimś cudem udało się przetrwać potop. Wreszcie oblepione błotem opony odzyskały pełną przyczepność i wóz jednym mocarnym szarpnięciem wydostał się z topieli. Z karoserii, niby z wynurzającej się łodzi podwodnej, spłynęły potoki wody i z triumfalnym rykiem silnika toyota wjechała w mopanowy las.

– Żyję! – wyszeptał Jock. – Alleluja! Jechali równolegle do koryta rzeki, klucząc pomiędzy drzewami, dopóki nie dotarli do drogi. Kiedy pokonawszy wyboiste pobocze znaleźli się na twardej nawierzchni, Daniel przestawił wóz z powrotem na biegi szosowe i wciskając gaz do dechy ruszył w kierunku zjazdu na Mana Pools. – Ile jeszcze takich przepraw mamy przed sobą? – Jock spytał z lękiem w głosie. Po raz pierwszy od śmierci Johnny'ego na twarzy Daniela pojawił się blady cień uśmiechu. – Najwyżej cztery czy pięć – odpowiedział. – Mała przejażdżka w niedzielne popołudnie. Nie ma o czym gadać. Rzuciwszy okiem na zegarek, Daniel stwierdził, że Czeng i konwój ciężarówek-chłodni mają nad nimi co najmniej czterogodzinną przewagę. Wszystko wskazywało na to, że złoczyńcy zdążyli się przeprawić przez brody na rzece, zanim spływające ze skarpy wody uczyniły je nieprzejezdnymi. Rozmiękczona ulewnym deszczem ziemia nabrała konsystencji roztopionej czekolady. Urodzajna gleba, na której rósł mopanowy las, słynęła z tego, że po deszczu zamieniała się w zdradliwą pułapkę, zdolną uwięzić na wiele godzin każdy samochód. Koła toyoty mozolnie mięsiły lepką glinę, pozostawiając w mokrej nawierzchni głębokie, galaretowate koleiny. – Przed nami następna rzeka do sforsowania – oznajmił Daniel, gdy stopień nachylenia drogi uległ zmianie. Z obu stron na samochód napierały gęste nadrzeczne zarośla, pozostawiając wąski pasek wolnej nawierzchni. – Lepiej włóż kamizelkę ratunkową. – Nie przeżyję następnego razu. – W słabej poświacie, bijącej z zegarów kontrolnych na tablicy rozdzielczej, pobladła, wykrzywiona strachem twarz Jocka sprawiała niesamowite wrażenie. – Obiecuję zmówić dziesięć zdrowasiek i pięćdziesiąt „Ojcze Nasz”, jeśli... – Wystarczy. To tylko mała kąpiółka dla ochłody – Daniel pocieszył Jocka, kiedy bród pojawił się w światłach reflektorów. Afrykańskie ulewy zazwyczaj kończą się równie nieoczekiwanie, jak zaczynają. Odkąd przestał padać deszcz, upłynęły już dwie godziny i zbocza doliny zdążyły wyschnąć. Ślady na przeciwległym brzegu rzeki, pozostawione przez wzburzony nurt niemal dwa metry powyżej

obecnego poziomu, dawały świadectwo temu, jak szybko potrafią opaść wezbrane wody. Samochód sforsował bród przy świetle reflektorów, które tym razem pozostały ponad linią wody. Po chwili samochód triumfalnie wjeżdżał na przeciwległy brzeg. – Oto potęga modlitwy – zauważył Daniel. – Tak trzymać, Jock. Ani się obejrzysz, jak zrobimy z ciebie przykładnego chrześcijanina. Następna rzeka, którą przyszło im forsować, zdążyła opaść jeszcze niżej. Woda ledwo zakrywała koła i Daniel zrezygnował nawet z przestawiania biegów na terenowe. Czterdzieści minut później zaparkowali samochód pod drzwiami chaty strażnika Parku Narodowego, rezydującego w Mana Pools. Nie czekając na efekt straszliwego wycia przyciskanego przez Jocka klaksonu, który zdołałby zapewne wyrwać ze snu nieboszczyka, Daniel rzucił się do drzwi bungalowu i zaczął je okładać pięściami. Po chwili na werandzie pojawił się zaspany strażnik w samych gatkach. – Kto tam? – zawołał szona. – Co tu się, do diabła, wyprawia? – Isaak Mtwetwe był szczupłym, lecz solidnie umięśnionym czterdziestoletnim mężczyzną. – To ja, Isaaku – odezwał się Daniel. – Nie jest dobrze, stary. Ruszaj dupę, mam dla ciebie robotę. – Danny? – Isaak osłonił ręką oślepione blaskiem reflektorów oczy. – Czy to ty, Danny? – Oświetlił latarką twarz Daniela. – O co chodzi? Co się stało? – Duża grupa uzbrojonych kłusowników napadła na obóz w Chiwewe. Zabili Johnny'ego Nzou. Wymordowali jego rodzinę i całą obsługę obozu – wyjaśnił Daniel w płynnym szona. – Dobry Boże! – Isaak strząsnął z siebie resztki snu. – Wydaje mi się, że bandyci przedostali się tutaj z Zambii – ciągnął Daniel. – Przypuszczam, że zamierzają sforsować Zambezi jakieś czterdzieści parę kilometrów stąd w dół rzeki. Musisz zebrać swoich ludzi i zdążyć tam przed nimi. W paru słowach Daniel przekazał Isaakowi pozostałe informacje, jakie udało mu się do tej pory zdobyć: szacunkową liczebność bandy, rodzaj uzbrojenia, godzinę wymarszu z Chiwewe, przypuszczalną trasę i tempo powrotnej wędrówki. Na koniec zapytał, czy konwój ciężarówekchłodni, zmierzający do Harare, minął Mana Pools.

– Przejeżdżali tędy około ósmej – potwierdził Isaak. – Zdążyli w ostatniej chwili przed wylaniem rzeki. Był z nimi jakiś cywil, Chińczyk, w niebieskim mercedesie. Jedna z ciężarówek ciągnęła go na holu. Mercedes nie nadaje się na nasze błoto. – Isaak opowiadał, równocześnie wkładając na siebie ubranie. – Co zamierzasz zrobić, Danny? Johnny Nzou był twoim przyjacielem. Jeśli chcesz, możesz zabrać się z nami. Jak dobrze pójdzie, dostaniemy tych drani w swoje ręce. – Chociaż w czasie wojny narodowowyzwoleńczej walczyli po przeciwnych stronach, Isaak doskonale wiedział, jaką reputacją cieszył się Daniel. Jednak Daniel przecząco pokręcił głową. – Spróbuję dogonić ciężarówki i mercedesa. – Nie rozumiem – zdziwił się Isaak, podnosząc głowę znad sznurowadeł, które właśnie wiązał. – Nie mogę ci teraz niczego wytłumaczyć, ale to też ma związek z zabójstwem Johnny'ego. Zaufaj mi. – Nie mógł przecież opowiedzieć Isaakowi o kradzieży kości słoniowej i ambasadorze Ningu. Przynajmniej nie teraz, dopóki nie miał dowodu na potwierdzenie swoich podejrzeń. – Zaufaj mi – powtórzył tylko. Isaak skinął głową. – Niech będzie, Danny. Dopadnę tych parszywych drani, zanim uda im się przeprawić przez rzekę. Masz na to moje słowo – obiecał. – Jedź swoją drogą i zrób to, co twoim zdaniem powinieneś zrobić. Pożegnali się na brzegu Zambezi, gdzie Isaak zarządził zbiórkę swoich ludzi. Oddział antykłusowniczy załadował się na pokład sześciometrowej łodzi, wyposażonej w umieszczony za rufą potężny silnik Yamahy o mocy dziewięćdziesięciu koni mechanicznych. Podobnie jak jej załoga, motorówka miała za sobą waleczną przeszłość weterana wojny narodowowyzwoleńczej. Daniel ruszył na zachód drogą biegnącą równolegle do Zambezi. W świetle reflektorów głębokie koleiny, pozostawione w rozmokłym błocie przez szerokie koła ciężarówek, były tak wyraźne, jakby konwój przejechał tędy zaledwie parę minut temu. Z całą pewnością musiały powstać po ostatniej ulewie. Wzorzysty rysunek protektorów dokładnie odcisnął się w mokrej, gliniastej ziemi. Mercedes nadal jechał na holu. Daniel wyraźnie rozróżniał ślady pozostawione przez obijającą się o ziemię linę. Z mercedesem na holu

muszą jechać znacznie wolniej, pomyślał Daniel z zadowoleniem. Z każdą chwilą dogania ich. Żarliwie wpatrywał się w ciemność, nie mogąc się doczekać, kiedy czerwone tylne światła mercedesa wynurzą się z mroku. Odruchowo wyciągnął rękę, żeby dotknąć wetkniętego pomiędzy siedzenia kałasznikowa. Manewr ten nie uszedł uwagi Jocka. – Tylko nie rób żadnych głupstw, Danny – powiedział ostrzegawczo. – Nie masz żadnych dowodów, stary. Nie możesz odstrzelić łba ambasadorowi tylko dlatego, że coś ci mówi, że to jego sprawka. Wyluzuj się. Wyglądało na to, że konwój zdążył się odsądzić na większą odległość, niż Daniel by sobie tego życzył. Było już po północy, kiedy dotarli wreszcie do skrzyżowania z Główną Północną, szeroką szosą o utwardzonej nawierzchni, biegnącą od mostu Chirundu na granicznej rzece Zambezi. W przeciwnym kierunku, ku południowi, droga wspinała się serpentynami na strome zbocze doliny i wiodła dalej, aż do stolicy Zimbabwe, Harare. Daniel zatrzymał samochód na poboczu i wysiadł z szoferki, zabierając ze sobą przenośny reflektorek. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, konwój powinien był skręcić na południe, w kierunku Harare. Bandyci nie mieli co liczyć na to, że uda im się przeprowadzić dwie wielkie rządowe ciężarówki, załadowane po brzegi świeżym mięsem i kością słoniową, przez obie komory celne na granicy Zimbabwe i Zambii. Żadna, nawet najhojniejsza łapówka, nie zdołałaby przekonać celników, żeby przymknęli oko na szwindel takich rozmiarów. Niemal natychmiast Daniel natrafił na ślady, potwierdzające słuszność jego wywodów. Czarna, tłusta glina przylgnęła do opon ciężarówek i mercedesa, szczelnie zalepiając szczeliny bieżnika. Teraz, na twardej nawierzchni, kawałki gliny zaczęły odpadać, znacząc drogę konwoju. Ślady stopniowo stawały się coraz rzadsze, w miarę jak opony oswobadzały się od oblepiającego je błota, lecz jeszcze na przestrzeni niemal półtora kilometra gładką powierzchnię szosy zaśmiecały prostokąciki gliny, przypominające małe eleganckie czekoladki. – Na południe – oznajmił Daniel, sadowiąc się z powrotem za kierownicą toyoty. – Pojechali na południe. Z każdym kilometrem ich doganiamy.

Ruszył pełnym gazem. Strzałka szybkościomierza dojechała do stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Toyota mknęła po gładkiej, smołowanej nawierzchni z wizgiem opon. – Muszą być gdzieś niedaleko stąd – mruknął do siebie. W tej samej chwili dostrzegł przednie światła jakiegoś wozu. Jeszcze raz dotknął kolby kałasznikowa, jakby pragnął się upewnić, czy karabin nadal znajduje się na swoim miejscu. – Na miłość boską, Danny. Nie chcę zostać wplątany w żadne cholerne morderstwo. Z tego, co słyszałem, więzienie Chikurubi nie należy do najprzyjemniejszych miejsc na świecie. Odległość między dwoma samochodami zmniejszała się z każdą chwilą. Włączywszy potężne reflektory toyoty, Daniel jęknął z rozczarowaniem. Spodziewał się ujrzeć przed sobą charakterystyczną, zwalistą sylwetkę pomalowanej na biało chłodni. Tymczasem zobaczył nieznajomy wóz, ogromną, dwudziestotonową ciężarówkę z ośmiokołową przyczepą nie mniej imponujących rozmiarów. Ładunek osłaniały ciężkie płachty zielonego brezentu, umocowane fachowo za pomocą lin przeciągniętych przez otwory w brezencie i metalowe haki, biegnące wzdłuż brzegów skrzyni, zarówno ciężarówki, jak i przyczepy. Potężna maszyna stała zaparkowana w zatoczce na poboczu szosy, przodem w stronę mostu Chirundu na północy. Wokół ciężarówki uwijało się trzech mężczyzn, zajętych sprawdzaniem przytrzymujących ładunek lin. Oślepieni światłem reflektorów zamarli w bezruchu, tępo wpatrując się w nadjeżdżającą toyotę. Dwóch z nich było czarnymi robotnikami, ubranymi w znoszone kombinezony. Trzeci okazał się dostojną personą w garniturze z tropiku. Również on miał smagłą skórę, lecz jego fizjonomię zdobiła broda, a na głowie królował biały zawój. Oglądane z bliższej odległości, owo szczególne nakrycie głowy okazało się zwykłym turbanem i Daniel uświadomił sobie, że ma przed sobą sikha. Wypielęgnowana broda nieznajomego została starannie zaczesana do góry i zatknięta za brzeg turbanu. Gwałtownie hamując przed samą maską ciężarówki, Daniel zauważył kątem oka, jak sikh rzuca afrykańskim robotnikom jakieś polecenie. W następnej chwili cała trójka wdrapała się do umieszczonej wysoko nad ziemią szoferki.

– Zaczekajcie – krzyknął Daniel, wyskakując z wozu. – Chciałbym pana o coś zapytać. – Sikh zdążył już ulokować się za kierownicą. – Proszę chwilę zaczekać! – wrzasnął ponownie, dobiegając do szoferki ciężarówki. Sikh wyjrzał przez okienko, umieszczone trzy metry nad ziemią, i obrzucił Daniela pytającym spojrzeniem. – Słucham, o co chodzi? – Przepraszam za kłopot – zaczął Daniel – ale czy nie minął pan przypadkiem na szosie dwóch białych ciężarówek? Sikh patrzył z góry, nie odpowiadając. Daniel dodał więc: – To bardzo duże ciężarówki. Nie mógł ich pan nie zauważyć. Jechały razem, w jednym konwoju. Możliwe, że towarzyszył im niebieski mercedes. Sikh wsunął głowę z powrotem do środka i powiedział coś do czarnych robotników w nie znanym Danielowi dialekcie. Czekając niecierpliwie na odpowiedź, Daniel obejrzał sobie wymalowaną na drzwiach nazwę firmy. CHETTI SINGH, SPÓŁKA z o.o. IMPORT & EXPORT skryt. poczt. 52, LILONGWE MALAWI Malawi było maleńkim, niezależnym państewkiem, przycupniętym pomiędzy o wiele większymi terytoriami Zambii, Tanzanii i Mozambiku. Złożony głównie z gór, jezior i rzek kraik jakimś cudem zdołał uniknąć nękających Czarny Ląd wojen i klęsk żywiołowych. Jego mieszkańcy wiedli względnie dostatni i beztroski żywot pod rządami sędziwego dyktatora Hastingsa Bandy. – Panie Singh, bardzo mi się spieszy – zawołał Daniel. – Proszę mi tylko powiedzieć, czy pan widział te ciężarówki, czy nie. Sikh ponownie wystawił głowę przez okno. Był wyraźnie zaniepokojony. – Skąd pan zna moje nazwisko? – zapytał. Daniel w odpowiedzi wskazał na wymalowany na drzwiach znak firmowy. – Ha! Bystry z pana obserwator, młody człowieku, a co tam! – Na jego twarzy odmalowała się ulga. – Moi ludzie przypomnieli mi, że istotnie, mijały nas dwie ciężarówki mniej więcej godzinę temu. Jechały

na południe. Niestety, nie było z nimi mercedesa. To jedno mogę stwierdzić z bezwzględną pewnością. Nie widzieliśmy żadnego mercedesa. Absolutnie żadnego. – Sikh przekręcił kluczyk w stacyjce. – Niezmiernie się cieszę, że mogłem się panu na coś przydać. Ja również ogromnie się spieszę. Wracamy do Lilongwe. Do widzenia, przyjacielu, życzę panu szerokiej drogi i bezpiecznego powrotu do domu. – Smagłolicy mężczyzna pomachał serdecznie na pożegnanie i potężna maszyna ruszyła z rykiem silnika. Chociaż nie potrafiłby powiedzieć dlaczego, jowialne zachowanie sikha wydało się Danielowi mocno podejrzane. Odczekał, aż ogromna ciężarówka przetoczy się obok niego, po czym uchwyciwszy się stalowych prętów skrzyni podciągnął się na stopień poniżej tylnej klapy przyczepy i zajrzał do środka przez szczelinę pomiędzy burtą a brzegiem osłaniającego ładunek brezentu. Miał nadzieję, że światło reflektorów zaparkowanej toyoty wystarczy, by oświetlić ładunek. Wnętrze wypełniały szczelnie jutowe worki. Danielowi udało się odczytać nadrukowany na jednym z nich napis: „Suszona ryba. Produkt”... Niestety, nazwa kraju, z którego pochodził, była zamazana. Intensywny, charakterystyczny smród gnijącej ryby jednoznacznie potwierdzał prawdziwość etykiety. Ciężarówka zaczynała nabierać prędkości. Daniel zeskoczył z przyczepy i przebiegł z rozpędu kilkanaście kroków, zanim wreszcie udało mu się zatrzymać. Przez chwilę stał w miejscu, odprowadzając wzrokiem oddalające się tylne światła wozu. Instynkt podpowiadał mu, że coś jeszcze śmierdziało tu nie gorzej od zapakowanej w jutowe worki ryby, ale nic nie mógł na to poradzić. Spróbował zastanowić się. W tej chwili najważniejszy był pościg za konwojem ciężarówek-chłodni oraz ambasadorem Ningiem, razem z jego mercedesem. Konwój oddalał się właśnie w kierunku południowym, podczas gdy imponująca ciężarówka sikha ruszyła w przeciwną stronę. Nie można równocześnie prowadzić pościgu w dwóch kierunkach; nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby potrafił udowodnić, że sikhijski biznesmen ma coś wspólnego ze skradzioną kością słoniową. A tego nie potrafi. – Chetti Singh – Daniel powtórzył na głos nazwisko i numer skrytki pocztowej, żeby na dobre utrwalić je w pamięci, po czym wrócił do czekającego w samochodzie Jocka.

– Kto to był? Powiedział coś? – chciał wiedzieć Jock. – Widział nasze ciężarówki, mniej więcej godzinę temu. Pojechały na południe. – Daniel wycofał wóz z zatoczki i ruszył w pościg dociskając gaz do dechy. Droga wspinała się na wzgórza, za którymi rozciągał się centralny płaskowyż. Toyota stopniowo zaczęła tracić szybkość, nadal jednak mknęli sto dziesięć kilometrów na godzinę. Jock nie odezwał się już ani słowem. Oświetlona bladą poświatą tablicy rozdzielczej twarz operatora wyrażała nerwowe napięcie. Co chwila rzucał ukradkowe spojrzenie na Daniela, jakby miał ochotę zaprotestować, ale nie był do końca pewien, czy to dobry pomysł. Szosa łagodnymi łukami pięła się pod górę. Minąwszy kolejny zakręt, nieoczekiwanie ujrzeli przed sobą tył białej ciężarówki-chłodni, blokującej całą szerokość drogi. Mozolnie parła do przodu na pierwszym biegu, – wypluwając z rury wydechowej kłęby czarnego dymu. Kierowca uparcie trzymał się środka drogi, najwyraźniej zupełnie nie troszcząc się o to, iż nie zostawił dość wolnej przestrzeni, by można go było wyprzedzić. Daniel zatrąbił i zamrugał światłami, mając nadzieję, że w ten sposób skłoni ciężarówkę do zrobienia mu miejsca. Biały kolos jednak wcale się tym nie przejął. – Przesuń się, parszywy draniu – warknął, dociskając klakson. – Opanuj się, Danny – odezwał się Jock błagalnym tonem. – Trochę przesadzasz. Weź to na spokojnie, stary. Daniel gwałtownie przekręcił kierownicę i samochód znalazł się niemal na krawędzi szosy, gotowy do wyprzedzania. Jeszcze raz zatrąbił. Widział teraz boczne lusterko ciężarówki i odbijającą się w nim twarz kierowcy. Za kierownicą siedział Gomo. Uważnie obserwował w lusterku manewry toyoty, lecz nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał ustąpić jej miejsca. Jego rysy wykrzywiała mieszanina strachu, wściekłości, poczucia winy i głębokiej urazy. Celowo blokował drogę, na zakrętach ustawiając wóz niemal prostopadle do szosy, a na prostych odcinkach jadąc zygzakiem, by uniemożliwić Danielowi wyprzedzenie. – Doskonale zdaje sobie sprawę, kto go chce wyprzedzić – oznajmił gniewnie Daniel. – Wie, że byliśmy w Chiwewe i widzieliśmy, co się tam stało. Stara się nam wymknąć, bo wie, że go podejrzewamy.

– Daj spokój, Danny. To wszystko istnieje tylko w twojej głowie. Na pewno jego zachowanie ma jakieś logiczne wyjaśnienie. Mam już po dziurki w nosie tych bzdur. – Za późno, stary – powiedział Daniel. – Czy ci się to podoba, czy nie, siedzisz w tym po same uszy. Daniel gwałtownie przyhamował i znowu przyspieszając, zajechał ciężarówkę z przeciwnej strony. Tym razem Gomo nie zdążył zareagować. Daniel wrzucił bieg i przycisnął do oporu pedał gazu. Toyota skoczyła do przodu, wciskając się pomiędzy ciężarówkę a brzeg drogi. Nie zdejmując nogi z gazu i rozpaczliwie usiłując nie wypaść z szosy, Daniel zrównał wóz z szoferką ciężarówki. Tylko lewe koła toyoty zdołały utrzymać się na twardej nawierzchni, podczas gdy prawe, wyrzucając w górę fontanny miałkiego żwiru, szorowały po poboczu niebezpiecznie blisko krawędzi urwiska, opadającego ku dolinie Zambezi. – Danny, ty pieprzony sukinsynu – wrzasnął rozwścieczony Jock. – Pozabijasz nas. Mam już dosyć tego gówna. Toyota uderzyła bokiem w jeden z betonowych słupków, ozdobionych fluorescencyjnym „kocim okiem” ostrzegającym przed niebezpiecznym urwiskiem. Słupek złamał się z hukiem i poleciał w przepaść. Samochód zakołysał groźnie, lecz Daniel twardo trzymał się zewnętrznej krawędzi szosy, centymetr za centymetrem przesuwając się wzdłuż kabiny ciężarówki. Umieszczona wysoko nad ziemią szoferka dawała kierowcy dogodną pozycję obserwacyjną. Daniel musiał pochylić się do przodu, żeby zobaczyć twarz Gomo. Zdjął jedną rękę z kierownicy i stanowczym gestem polecił strażnikowi, żeby go przepuścił i zatrzymał wóz. Gomo kiwnął głową i posłusznie przesunął ciężarówkę na lewo, robiąc miejsce dla toyoty. – No, teraz już lepiej – mruknął Daniel, wprowadzając samochód w szczelinę, którą zostawił dla niego Gomo. Pozwoliwszy sobie na chwilowe osłabienie czujności, wpadł w zastawioną pułapkę. Oba pojazdy sunęły bok w bok, niemal się o siebie ocierając. Nagle Gomo wykonał gwałtowny skręt kierownicą. Zanim Daniel zdążył zareagować, ciężarówka uderzyła w bok toyoty; stal starła się ze stalą, aż posypały się iskry. Terenowy samochód, nie mający żadnych szans w zderzeniu z rozpędzoną masą kolosa, wyleciał z drogi.

Danielowi ogromnym wysiłkiem udało się utrzymać kierownicę i nie stracić kontroli nad wozem, lecz poczuł straszliwy ból w dłoniach. Przez chwilę wydawało mu się, iż wywichnął sobie lewy kciuk. Paraliżujący ból unieruchomił rękę aż do łokcia. Z całej siły docisnął hamulec; toyota z ogłuszającym, metalicznym zgrzytem oderwała się od ciężarówki i została w tyle. Po chwili samochód zatrzymał się na poboczu, jednym przednim kołem zwisając nad przepaścią. Daniel zdrową ręką ściskał urażony palec, czując jak oczy wypełniają mu się łzami bólu. Po chwili stopniowo zaczęły powracać mu siły, a wraz z nimi wściekłość. Ciężarówka zdążyła przejechać już co najmniej pięćset metrów i z każdą chwilą oddalała się coraz bardziej. Daniel włączył napęd na cztery koła i wrzucił tylny bieg. Tylko trzy koła miały przyczepność, lecz to wystarczyło, żeby wyprowadzić samochód znad przepaści i wjechać z powrotem na szosę. Lewa strona karoserii, odarta z lakieru w skutek zderzenia z ciężarówką, świeciła nagim metalem. – No i co? – warknął Daniel. – To ci wystarczy, czy potrzebujesz jeszcze jakichś dowodów? Drań z rozmysłem usiłował się nas pozbyć. Ten cały pieprzony Gomo jest winny jak wszyscy diabli. Ciężarówka znikała właśnie za zakrętem. Daniel ruszył w pościg. – Gomo nie ma najmniejszego zamiaru dać się wyprzedzić. Spróbuję dostać się na ciężarówkę i wyłuskać go zza kierownicy – wyjaśnił Jockowi swój plan. – Mnie w to nie mieszaj – odburknął kamerzysta. – Do diabła, to sprawa policji, a nie twoja. Puszczając mimo uszu protesty Jocka, Daniel docisnął do oporu pedał gazu. Kiedy minęli zakręt, od ciężarówki dzieliło ich już najwyżej kilkaset metrów. Doganiali ją z każdą chwilą. Daniel uważnie przyjrzał się ściganemu pojazdowi. Masywna, stalowa ściana ciężarówki ucierpiała na zderzeniu znacznie mniej niż delikatniejsza toyota. Stopień nachylenia drogi malał w miarę jak zbliżali się do szczytu skarpy i Gomo mógł teraz rozwinąć większą prędkość. Podwójne tylne drzwi chłodni blokowała ciężka pionowa sztaba. Wzdłuż krawędzi biegła taśma uszczelniająca z czarnej gumy. Z lewej strony na bocznej ścianie znajdowała się stalowa drabinka, umożliwiająca dostęp do umieszczonych na płaskim dachu urządzeń chłodniczych, osłoniętych obudową z włókna szklanego.

– Muszę dostać się na tę drabinkę – wytłumaczył Jockowi. – Kiedy wyskoczę z kabiny, wsuniesz się na moje miejsce i przejmiesz kierownicę. – Już ci mówiłem stary, na mnie nie licz. Ja wypadam. Rzygam już twoimi pomysłami. – Świetnie – Daniel nawet na niego nie spojrzał. – Nie chcesz, to nie kieruj. Dla mnie możesz rozbić się na kawałki. Kogo to obchodzi, że na tym durnym świecie będzie o jednego głupiego kutasa mniej? Daniel spróbował ocenić prędkość, z jaką zmniejszał się dystans pomiędzy pojazdami. Otworzył boczne drzwiczki toyoty, z których usunięto blokadę, by można je było obracać o sto osiemdziesiąt stopni, opierając o karoserię samochodu. Daniel sam wprowadził to ulepszenie, ułatwiające filmowanie z samochodu. Przytrzymując kierownicę jedną ręką, wysunął się z samochodu. – Bierz ją sobie, jest twoja – krzyknął do Jocka. Zapominając o urażonym kciuku, wciągnął się na dach samochodu. W tym momencie Gomo znowu gwałtownie skręcił kierownicę, usiłując zepchnąć toyotę na pobocze. Kiedy oba pojazdy znalazły się blisko siebie, Daniel skoczył i uchwycił się szczebla stalowej drabinki. W ostatniej chwili zdążył podciągnąć nogi – w ułamek sekundy później bok rozpędzonej ciężarówki znowu zwarł się z karoserią toyoty. Kątem oka Daniel zauważył pobladłą ze strachu, spoconą twarz siedzącego na miejscu kierowcy Jocka. W następnym momencie toyota odsunęła się od ciężarówki i zaczęła powoli zwalniać. Jock prowadził wóz nierówno, wytracając szybkość na podjeździe pod górę, aż wreszcie samochód zatrzymał się na poboczu drogi. Daniel z małpią zręcznością wspinał się po wąskich stalowych szczeblach, aż wreszcie stanął na płaskim dachu ciężarówki. Na samym środku znajdowała się kaseta z urządzeniami chłodniczymi, równolegle do krawędzi dachu biegła niska metalowa poręcz. Daniel rzucił się na czworaki i zaczął się powoli przesuwać ku przodowi samochodu, rozpłaszczając się na brzuchu i chwytając kurczowo barierki za każdym razem, kiedy ciężarówka wchodziła w zakręt. Pokonanie całej długości i przedostanie się na dach połączonej przegubowo z ładownią szoferki zajęło mu pełne pięć minut. Był pewien, że Gomo nie zauważył jego skoku. Ogromna bryła komory

chłodniczej musiała porządnie ograniczać jego pole widzenia. Prawdopodobnie strażnik doszedł do przekonania, że udało mu się zniechęcić swoich prześladowców. Światła toyoty dawno już roztopiły się w mroku, lusterko pokazywało jedynie pustą wstążkę drogi. Daniel ostrożnie przesunął się na brzeg dachu od strony pasażera i spojrzał w dół. Biegnący wzdłuż drzwi szeroki stopień i masywne lusterko, sterczące na wysokości okna, powinny zapewnić mu dostateczne oparcie. Pozostaje jedynie do ustalenia, czy Gomo zadał sobie trud zablokowania drzwi od strony pasażera. Niby dlaczego miałby to robić, pocieszył sam siebie Daniel, sprawdzając drogę, oświetloną potężnymi reflektorami ciężarówki. Odczekał, dopóki nie zobaczył zbliżającego się zakrętu w lewo. Liczył na to, że siła odśrodkowa przyciśnie go do kabiny, chroniąc przed odrzuceniem na pobocze. Zsunął się i uczepił lusterka. Przez moment rozpaczliwie wywijał nogami w powietrzu, wreszcie jego stopy natrafiły na metalowy stopień i odnalazły oparcie. Kurczowo trzymając się lusterka, zajrzał do środka przez boczne okienko kabiny. Zaskoczony i przerażony Gomo patrzył w jego stronę, coś krzycząc. W następnej sekundzie wyciągnął rękę, usiłując sięgnąć blokady drzwi, lecz od upragnionego celu dzieliła go cała szerokość fotela pasażera. Ciężarówka zaczęła gwałtownie skręcać, o mało nie wypadając z szosy, i Gomo musiał zająć się kierownicą. Daniel otworzył drzwi, wskoczył do środka i straciwszy równowagę bezwładnie padł na fotel. Gomo zamachnął się i zdzielił go pięścią w twarz, trafiając tuż pod lewe oko. W ułamku sekundy Daniel otrząsnął się z oszołomienia, złapał za dźwignię ręcznego hamulca i z całej siły pociągnął. Wszystkie ogromne koła gigantycznej ciężarówki równocześnie przestały się obracać. Powietrze rozdarł przeraźliwy pisk opon, ciężki samochód niebezpiecznie zarzuciło. Spod kół wydobywały się kłęby niebieskawego dymu, cuchnęło spaloną gumą. Gomo poleciał do przodu, dostał w brzuch kierownicą i wyrżnął czołem w przednią szybę z taką siłą, że szkło pękło promieniście. Następny wstrząs odrzucił na wpół przytomnego kierowcę do tyłu. Daniel złapał kierownicę. Trzymał wóz na prostym kursie, dopóki nie wyhamował i nie stanął wreszcie, lądując prawymi kołami w rowie. Daniel wyłączył zapłon i przechylając się przez bezwładne ciało

Gomo, otworzył drzwiczki od strony kierowcy. Chwyciwszy strażnika za ramię, brutalnie wypchnął go z kabiny. Gomo przeleciał półtora metra i upadł na kolana. Pośrodku ciemnego czoła widniał imponujący guz rozmiaru i koloru dojrzałej figi, pamiątka po zderzeniu z szybą. Zeskoczywszy na ziemię, Daniel pochylił się nad Gomo. Złapał za kołnierz koszuli od munduru. – No dobra. – Przekręcił w ręku kołnierz, zaciskając go niby pętlę garoty. – Zabiłeś Johnny'ego Nzou i jego rodzinę. W bladym świetle reflektorów twarz Gomo nabrała pięknej, ciemnopurpurowej barwy. – Błagam, doktorze, niech pan mnie puści. Nie rozumiem, czego pan ode mnie chce? – z przyduszonej krtani Gomo wydobył się rozpaczliwy jęk. – Łżesz jak pies, sukinsynu. Doskonale wiesz... Gomo wsadził rękę pod koszulę. Zawsze nosił przy sobie myśliwski nóż, schowany w skórzanej pochwie zawieszonej przy pasku od spodni. Trzasnęła sprzączka przytrzymującego rękojeść rzemyka i Daniel zobaczył błysk nagiego ostrza. Wypuszczając z dłoni kołnierz munduru, Daniel odskoczył do tyłu, ledwo unikając ciosu. Ostrze noża zaczepiło o luźną fałdę koszuli i rozcięło materiał niby krawieckie nożyce, przesuwając lekko po skórze tuż pod dolną krawędzią żeber. Gomo poderwał się na równe nogi, trzymając nóż gotowy do ciosu. – Zabiję cię – warknął, przyjmując typową postawę zawodowego nożownika. Potrząsnął głową, jakby próbował zrzucić z siebie wywołane uderzeniem otumanienie. Trzymał nóż nisko, celując w brzuch przeciwnika. – Zabiję cię, ty biały gównojadzie. – Wykonał zręczną fintę, zmuszając Daniela do skoku w tył. Ostrze z sykiem przecięło powietrze, przechodząc zaledwie o centymetr od jego brzucha. – Jahu! – Gomo zaśmiał się ochryple. – Skacz, biały pawianie. Uciekaj, nędzna biała małpo! – Ruszył do ataku, zmuszając Daniela do dalszego cofania się, szalonych pląsów i ustawicznego uskakiwania przed ukąszeniami śmiercionośnego żądła. Po chwili Gomo zmienił kąt pchnięć, usiłując teraz trafić przeciwnika w udo i w ten sposób okaleczyć go i uczynić niezdolnym do dalszej walki. Równocześnie pilnował, żeby dłoń z nożem znajdowała się przez cały czas poza zasięgiem Daniela, na wypadek gdyby temu

przyszło do głowy spróbować wyrwać mu broń. Cofając się Daniel zamarkował potknięcie na nierównym gruncie. Upadł na jedno kolano i oparł się ręką o ziemię, udając, że próbuje odzyskać równowagę. – Jahu! – Gomo uwierzył, że nareszcie nadszedł właściwy moment, by dokończyć dzieła. Jednak Daniel odepchnął się od ziemi, równocześnie ciskając Gomo w twarz garść żwiru. To była stara sztuczka, lecz Gomo dał się nabrać. Żwir oślepił go na moment, osłabiając celność ciosu. Kiedy instynktownie poderwał dłonie, usiłując zasłonić oczy, Daniel schwycił rękę trzymającą nóż i pociągnął ją do góry. Znaleźli się teraz twarzą w twarz, walcząc o nóż. Daniel rzucił się głową do przodu, celując w twarz przeciwnika. Udało mu się uderzyć go czołem w nasadę nosa. Gomo zatoczył się do tyłu, z trudem chwytając powietrze. Daniel z całej siły kopnął go kolanem w krocze, rozgniatając genitalia. Gomo wrzasnął i rozluźnił chwyt. Daniel rąbnął zaciśniętą dłonią Gomo w stalową ścianę chłodni i nóż wypadł spomiędzy omdlałych palców strażnika. Podcinając nogą stopy przeciwnika, Daniel mocno pchnął go do tyłu. Gomo stracił równowagę i zwalił się do rowu. Nie czekając, aż ten zdąży się pozbierać, Daniel podniósł nóż i pochylił nad pokonanym przeciwnikiem. Oparłszy czubek ostrza o cienką skórę na gardle Gomo, nacisnął lekko. Pojedyncza kropelka krwi spłynęła na srebrzystą stal, zdobiąc ją niby drogocenna rubinowa łezka. – Nie ruszaj się – warknął – bo ci wypruję flaki. – Potrzebował paru sekund na odzyskanie oddechu. – Dobra. Teraz podnieś się. Powoli. Gomo wstał, trzymając się za obolałe genitalia. Daniel, nie zdejmując noża z gardła strażnika, pchnął go na ciężarówkę. – Wieziesz skradzioną kość słoniową – warknął oskarżająco. – Chodź, przyjacielu, obejrzymy ją sobie. – Nie – wyszeptał Gomo. – Nic nie wiem o żadnej kości słoniowej. Nie rozumiem, o co panu chodzi. Coś panu odbiło, doktorze. – Gdzie są kluczyki od chłodni? – W mojej kieszeni – odpowiedział Gomo, wskazując oczami. – Odwróć się. Powoli – rozkazał Daniel. – Twarzą do ciężarówki. Kiedy Gomo wykonał polecenie, Daniel owinął ramię wokół jego szyi i przydusiwszy lekko pchnął go do przodu, na ciężarówkę. Gomo wyrżnął czołem w stalową ścianę chłodni, rozkwaszając sobie nabitego

w czasie hamowania guza. Zawył z bólu. – Daj mi tylko najmniejszy pretekst, a zrobię to znowu – wycedził Daniel. – Twoje świńskie kwiki brzmią w moich uszach jak chóry anielskie. Przycisnął nóż nieco mocniej, akurat tyle, ile trzeba było, żeby ostrze przebiło się przez materiał koszuli i użądliło Gomo w plecy na wysokości nerek. – Dawaj kluczyki – warknął, powtarzając ukłucie. Dłoń Gomo powędrowała do kieszeni i wydobyła komplet kluczyków. Nie zdejmując ramienia z gardła strażnika, Daniel powlókł go na tył ciężarówki. – Otwieraj – rzucił. Gomo bez trudu przekręcił klucz w dobrze naoliwionym zamku podwójnych drzwi chłodni. – Dobra. Teraz odczep od paska bransoletki – zażądał Daniel. Stalowe kajdanki należały do przepisowego wyposażenia strażnika parku. – Załóż jedną na prawą łapę – rozkazał Daniel. – A teraz oddaj mi kluczyk. Podzwaniając zwisającymi z prawego nadgarstka kajdankami, Gomo podał mu kluczyk. Wsunąwszy go do kieszeni, Daniel zatrzasnął wolne ogniwo wokół szczebla drabinki. Unieszkodliwiwszy w ten sposób przeciwnika, uwolnił z uścisku jego gardło i zdjął metalową sztabę, zamykającą wejście do chłodni. Rozepchnął szeroko drzwi. Z wnętrza chłodni buchnęło lodowate, gęste od zjełczałego smrodu słoniowego mięsa, powietrze. Ładownia tonęła w mroku. Wskoczywszy na platformę, Daniel spróbował namacać kontakt. Wisząca u sufitu naga żarówka zamigotała niezdecydowanie i po chwili zimny, błękitny blask zalał wnętrze ładowni, oświetlając krwistoczerwone, pocięte żyłkami białawego tłuszczu połcie, zwisające z haków na suficie. Chłodnia była zapchana tonami mięsa. Daniel, nie mogąc dojrzeć, co znajduje się w głębi, za pierwszymi rzędami porąbanych cielsk słoni, opuścił się na kolana i zajrzał w wąski pusty prześwit pomiędzy zwieszającym się z sufitu ładunkiem a dnem chłodni. Na podłodze tworzyły się kałuże skapującej krwi, lecz to było wszystko, co udało mu się zobaczyć. Daniel poczuł paraliżujący skurcz zwątpienia. Spodziewał się znaleźć stosy skradzionych kłów, ukryte pod pociętymi zwłokami słoni.

Podniósłszy się zaczął przepychać się w głąb pomieszczenia. Chociaż mróz zapierał mu dech, a dotyk ocierających się o skórę połci zamrożonego mięsa budził wstręt i obrzydzenie, nieustępliwie brnął dalej, zdecydowany za wszelką cenę odnaleźć ukryty skarb. Poddał się po dziesięciu minutach. W ładowni nie było dosyć miejsca na schowanie zrabowanego łupu. Wyskoczył z powrotem na szosę. Ubranie miał całe w plamach od surowego mięsa. Wpełzł na czworakach pod ciężarówkę, mając nadzieję, że może tam uda mu się odnaleźć tajny schowek. Kiedy wylazł, Gomo zagruchał radośnie: – Widzisz, nie ma żadnych kłów. Mówiłem ci. Włamałeś się do rządowej ciężarówki. Pobiłeś mnie. Oj, biały przyjacielu, paskudnie wdepnąłeś. – To jeszcze nie koniec – obiecał mu Daniel. – Najpierw musisz zaśpiewać mi pioseneczkę o tym, co ty i twój chiński kolega zrobiliście z kością słoniową. – Nic nie wiem o żadnej kości – powtórzył Gomo, lecz Daniel złapał go za ramię i brutalnie okręcił twarzą do ściany ciężarówki. Jednym szybkim, wprawnym ruchem otworzył zamkniętą na szczeblu drabinki bransoletkę, wykręcił na plecy obie ręce Gomo i spiął je kajdankami. – W porządku, bratku – mruknął ponuro – chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli popracować przy świetle. Podciągnąwszy do góry skrępowane na plecach dłonie więźnia, Daniel poprowadził go z powrotem na przód ciężarówki i przykuł do przedniego zderzaka, pomiędzy reflektorami. Unieruchomiony z wykręconymi do tyłu rękami, Gomo znalazł się całkowicie w jego władzy. – Johnny Nzou był moim przyjacielem – zaczął Daniel cichym głosem. – Zgwałciliście jego żonę i córki. Roztrzaskaliście o ścianę jego synka. Zastrzeliliście Johnny'ego... – Nie, to nie ja. Ja nic o tym nie wiem! – krzyknął Gomo. – Ja nikogo nie zabiłem. Nie mam żadnych kłów, nikogo nie zabiłem i.... Daniel mówił dalej, nie podnosząc głosu, jakby Gomo wcale mu nie przerywał: – Radziłbym ci, żebyś uwierzył, że nie żartuję. Z największą

przyjemnością się do ciebie zabiorę. Słuchając twoich jęków i kwików będę myślał o Johnnym Nzou. Nic nie sprawi mi większej radości... – Ja niczego nie wiem. Jesteś kompletnie stuknięty. Daniel wsunął ostrze noża pod pasek strażnika i jednym ruchem rozciął skórę. Spłowiałe spodnie od munduru osunęły się w dół, drapując wokół bioder. Następnie wetknął nóż pod tkaninę. – Ile masz żon, Gomo? – zapytał. – Cztery? Pięć? Ilu się dorobiłeś? – Jeden ruch noża i rozcięte spodnie zsunęły się, oplątując kostki Gomo. – Sądzę, że twoje żony życzyłyby sobie, żebyś powiedział mi, gdzie są kły. Jestem pewien, że bardzo by chciały, żebyś mi opowiedział o tym, jak zginął Johnny Nzou. Daniel szarpnął w dół elastyczną gumkę slipów Gomo, krępując nimi kolana Gomo. – Zobaczmy, co tutaj masz. Myślę, że twoje żony będą niepocieszone – dodał, obdarzając swoją ofiarę lodowatym uśmiechem. Schwycił poły mundurowej koszuli i szarpnął z taką siłą, że guziki oderwały się od tkaniny i wystrzeliły w nocny mrok, lądując daleko poza zasięgiem świateł ciężarówki. Następnie zdarł z ramion Gomo strzępy koszuli, tak że nieszczęsny strażnik stanął nagi do kolan. Klatkę piersiową i kałdun więźnia pokrywały czarne, wełniste kędziory. U nasady brzucha zwisały potężnych rozmiarów genitalia, przypominające pusty worek z koziej skóry. – Zaśpiewaj mi piosenkę o kości słoniowej i panu Ningu – wymruczał zachęcająco Daniel, płaską klingą noża oddzielając penis od reszty dyndających narządów. Gomo gwałtownie wciągnął powietrze, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, żeby usunąć się przed zimnym dotykiem metalu, lecz wbijająca się w plecy krata chłodnicy zagrodziła mu drogę ucieczki. – Odezwij się, Gomo. Jeśli nie masz mi nic do powiedzenia, pożegnaj się chociaż ze swoim matondo. – Jesteś szalony – wystękał Gomo. – Nie mam pojęcia, czego ode mnie chcesz. – Och, to mogę ci wyjaśnić – odpowiedział Daniel. – Chcę ci obciąć kutasa. Walcowaty kawał mięsa, przewieszony przez klingę noża, przypominał trąbę nowo narodzonego słoniątka – podłużny wałek z ciemnej, pokrytej węzłowatymi żyłami skóry, zsuniętej niby

pomarszczony kaptur na drogocenny czubek. – Oberżnę ci go i dam do pocałowania na do widzenia, Gomo. – Nie zabiłem Johnny'ego Nzou! To nie ja! – strażnik wrzasnął łamiącym się głosem. – A co mi powiesz o jego żonie i córeczkach? Poczęstowałeś je tym swoim paskudnym, wielkim fiutem? – Nie, nie! Zwariowałeś! To nie ja... – Nie zalewaj, Gomo. Popatrz, wystarczy, jeśli odrobinę przekręcę ostrze. O, w ten sposób... – Daniel powoli obrócił dłoń, ustawiając nóż ostrzem do góry. Ostra stal rozpłatała delikatną skórkę na powierzchni masywnego członka. Było to ledwie draśnięcie, lecz Gomo wrzasnął wniebogłosy. – Przestań! – zabeczał jak owca. – Powiem ci wszystko, co chcesz. Tylko przestań, błagam! – Nareszcie zmądrzałeś – pochwalił go Daniel. – Opowiedz mi o Chettim Singhu... – wymówił nazwisko pewnym tonem. Blefował, ale Gomo to przełknął. – Dobrze, powiem ci o nim, tylko zabierz ten nóż. Proszę! – Armstrong! – Daniel podskoczył na dźwięk głosu Jocka. Nie słyszał nadjeżdżającej toyoty. Operator musiał przybyć, kiedy Daniel przeszukiwał wnętrze chłodni. Stał teraz na granicy światła reflektorów. – Zostaw go, Armstrong – Jock zażądał ochrypłym od emocji głosem. – Natychmiast się od niego odsuń. – Nie wtrącaj się – odwarknął, jednak Jock postąpił krok do przodu i Daniel, ku swojemu zdumieniu, zobaczył, że operator trzyma w ręku jego kałasznikowa. Sprawiał wrażenie, jakby nie pierwszy raz miał do czynienia z bronią i dobrze wiedział, do czego ona służy. – Zostaw go w spokoju – powtórzył. – Posunąłeś się za daleko... o wiele za daleko. – Ten człowiek jest mordercą i złodziejem – spróbował zaprotestować, lecz wycelowana prosto w pępek lufa karabinu zmusiła go do odstąpienia w tył. – Nie masz żadnych dowodów. Nie znalazłeś nawet skradzionej kości słoniowej – powiedział Jock. – Właśnie zaczynał sypać – rzucił z wściekłością Daniel. – Trzymaj się od tego z daleka... – Torturowałeś go – przerwał mu Jock. – Trzymałeś mu nóż na

jajach. Nic dziwnego, że chciał się przyznać. Tylko że on też ma swoje prawa, a tobie nie wolno ich łamać. Rozkuj go! – Znalazła się litościwa duszyczka – prychnął Daniel z pogardą. – To zwierzę... – ...jest człowiekiem, takim samym jak ty – dokończył za niego Jock. – Mam obowiązek powstrzymać cię od traktowania go w taki sposób, inaczej zostanę uznany za współwinnego popełnienia przestępstwa. Nie mam zamiaru gnić w więzieniu przez następne dziesięć lat. Masz go natychmiast wypuścić! – Najpierw się przyzna, albo oberżnę mu jaja. – Daniel złapał Gomo za genitalia i pociągnął z całej siły. Delikatne ciało rozciągnęło się niczym gruba, czarna gumka-recepturka. Daniel groźnym gestem uniósł nóż. Gomo wrzasnął wniebogłosy; w tej samej sekundzie Jock poderwał do góry lufę kałasznikowa i wystrzelił. Celował kilkadziesiąt centymetrów nad głową Daniela. Kula przeleciała z ogłuszającym świstem; jego gęste, przesiąknięte potem loki wzburzył gwałtowny pęd powietrza. Daniel zatoczył się do tyłu, zasłaniając dłońmi uszy. – Ostrzegałem cię – powiedział Jock. Na jego twarzy malowała się ponura determinacja. – Daj mi kluczyki od kajdanków. Gdy oszołomiony Daniel nie zareagował, Jock wystrzelił jeszcze raz. Kula wryła się w żwir, dokładnie pomiędzy stopami Daniela. – Przysięgam, że nie żartuję, Danny. Prędzej cię zabiję, niż uda ci się wciągnąć mnie w to gówno. – Przecież sam widziałeś, co zrobili Johnny'emu... – Daniel bezradnie potrząsnął głową, nie zdejmując rąk z uszu. Wciąż jeszcze był ogłuszony. – Widziałem także, że chciałeś wykastrować tego człowieka. I to mi wystarczy. Daj mi kluczyki, albo następnym razem przestrzelę ci kolano. Daniel z ociąganiem rzucił mu kluczyki. Nie miał żadnych wątpliwości, że Jock mówi poważnie. – Dobra. Teraz, cofnij się. Jeszcze – rozkazał Jock. Cały czas trzymając karabin wycelowany w żołądek Daniela, otworzył jedno ogniwo kajdanków i wręczył klucze Gomo. – Ty pieprzony durniu – zaklął z wściekłością Daniel. – Jeszcze chwila i wszystko by wyśpiewał. Już bym wiedział, kto zabił Johnny'ego i co zrobili z kością słoniową.

Uwolniwszy drugi nadgarstek, Gomo pospiesznie podciągnął spodnie. Rozkuty i ubrany, natychmiast odzyskał właściwy sobie tupet. – Pieprzy jak potłuczony! – krzyknął wyzywająco. – Nie zrobiłem nic złego. Nie mam pojęcia, co się stało panu Nzou. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Chiwewe, był cały i zdrowy. – W porządku. Zachowaj to dla policji – przerwał mu Jock. – Pojedziesz ze mną do Harare. Ciężarówką. Przynieś z toyoty kamerę i moją torbę. Leżą na przednim siedzeniu. Gomo rzucił się biegiem do zaparkowanego na poboczu samochodu. – Proszę cię, Jock, daj mi tylko dziesięć minut – powiedział błagalnie Daniel, lecz zamiast odpowiedzi Jock machnął groźnie kałasznikowem. – Między nami wszystko skończone, Danny. Kiedy tylko przyjedziemy do Harare, zamierzam się udać prosto na policję i złożyć szczegółowe zeznanie. Gomo wrócił, taszcząc kamerę i torbę z ciuchami Jocka. – Pewnie, niech pan opowie policji, jak ten biały gównojad chciał mi obciąć fiuta – wrzasnął. – Niech pan im powie, że nic nie wiem o żadnych kłach... – Wsiadaj do wozu – rozkazał mu Jock. – I włącz silnik. – Kiedy Gomo posłusznie wykonał polecenie, Jock odwrócił się do Daniela i powiedział: – Przykro mi, Danny, ale radź sobie sam. Nasza współpraca dobiegła końca. Jeśli mnie o to poproszą, będę zeznawał przeciwko tobie. Muszę dbać o własną dupę, stary. – To nie twoja wina, że jesteś takim parszywym gnojkiem – zgodził się Daniel. – Tylko co się stało z twoją ukochaną śpiewką o sprawiedliwości? Zapomniałeś już o Johnnym i Mavis? – Metody, które stosujesz, nie mają nic wspólnego ze sprawiedliwością. – Jock podniósł głos, usiłując przekrzyczeć warkot diesla. – Uroiłeś sobie, że jesteś policjantem, sędzią i katem w jednej osobie. To nie jest sprawiedliwość, Danny. To zemsta. Nie zamierzam maczać w tym palców. Znasz mój adres, wiesz, gdzie przesłać mi honorarium. Żegnaj, stary. Szkoda, że to wszystko musiało się tak skończyć. – Wdrapał się do szoferki na miejsce obok kierowcy. – Nie próbuj nas znowu zatrzymywać. – Pomachał kałasznikowem. – Wiem, jak się tym

posługiwać. Zatrzasnął drzwi i Gomo ruszył, wprowadzając ciężarówkę z powrotem na autostradę. Daniel został sam w ciemnościach, wpatrzony w oddalające się z każdą sekundą czerwone brylanciki tylnych świateł. Wreszcie wóz zniknął za zakrętem. Daniel wciąż jeszcze odczuwał dzwonienie w ogłuszonych wystrzałem z karabinu uszach. Miał zawroty głowy i zbierało mu się na mdłości. Lekko się zataczając, pomaszerował do zaparkowanej na poboczu toyoty i zwalił się na fotel kierowcy. Przez jakiś czas kontemplował swój gniew, wściekłość na Czenga i jego wspólników, na Gomo, a nade wszystko na Jocka, któremu musiało się zebrać na niewczesne skrupuły. Jednak po chwili gniew wyparował bez śladu, a jego miejsce powoli zajęła świadomość, że znalazł się w paskudnie trudnej sytuacji. Kierując się emocjami, pozwolił sobie na nieodpowiedzialne, mogące się okazać groźne w skutkach zachowanie. Wystąpił z oskarżeniami, na których poparcie nie posiada żadnych dowodów; naruszył rządową własność, dopuścił się czynnej napaści na pełniącego swoje obowiązki strażnika parku i groził mu trwałym uszkodzeniem ciała. Podpadł przynajmniej pod pół tuzina paragrafów. Nagle przypomniał sobie o Johnnym i jego własne bezpieczeństwo przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Byłem tak blisko rozwiązania całej zagadki – pomyślał z goryczą. Jeszcze dwie minuty sam na sam z Gomo i wszystko bym wiedział. Prawie miałem ich w ręku, Johnny. Musiał się zastanowić, co ma dalej robić, ale bolała go głowa i logiczne myślenie bynajmniej nie przychodziło z łatwością. Dalszy pościg za Gomo nie miał sensu. Strażnik drugi raz nie da się tak łatwo złapać, zresztą zdążył już pozbyć się jakimś sposobem skradzionej kości słoniowej. Jakie jeszcze pozostały mu możliwości działania? Mógł, oczywiście, zająć się Ning Czeng Gongiem. Ambasador był kluczem do całej intrygi. Trzeba jednak pamiętać, że teraz, po zniknięciu kłów, na jego związek z całą sprawą wskazywała jedynie tajemnicza notatka napisana ręką Johnny'ego i odcisk buta pozostawiony na miejscu zbrodni. Pozostawał jeszcze Chetti Singh. Gomo pośrednio potwierdził, że znał sikha. Co takiego powiedział, kiedy Daniel rzucił to nazwisko?

„Dobrze, opowiem ci o nim, tylko zabierz ten nóż...” Oprócz tego była jeszcze banda kłusowników. Ciekawe, czy Isaakowi Mtwetwe udało się przeciąć im drogę i schwytać kogoś żywcem. Isaak nie będzie miał takich skrupułów co Jock. On też przyjaźnił się z Johnnym. Będzie wiedział, w jaki sposób wydobyć z kłusowników informacje. Zadzwonię do Mana Pools z posterunku policji w Chirundu, postanowił, przekręcając kluczyk w stacyjce. Zawrócił samochód i ruszył z powrotem w dół zbocza. Do posterunku policji na moście Chirundu było bliżej niż do Karoi. Musi jak najszybciej złożyć zeznanie i upewnić się, że policja zabierze się do roboty. Trzeba im powiedzieć o notatce, którą Johnny napisał własną krwią przed śmiercią, i charakterystycznych śladach butów o podeszwie we wzór rybiej łuski. Wciąż dręczył go ból głowy. Zatrzymał na chwilę wóz, żeby wygrzebać z apteczki fiolkę panadolu. Przełknął kilka tabletek, popił kubkiem kawy z termosu i ruszył w dalszą drogę. Ból zaczął stopniowo ucichać i Daniel wreszcie mógł zebrać myśli. Kiedy dojechał do posterunku w Chirundu, była już niemal czwarta rano. W środku siedział samotny jak palec oficer dyżurny. Spał jak suseł, oparłszy głowę na złożonych na biurku ramionach. Daniel musiał nim zdrowo potrząsnąć, zanim wreszcie otworzył opuchnięte, nabiegłe krwią oczy i niechętnie podniósł głowę. Patrzył na Daniela spod zmrużonych powiek, najwyraźniej nie pojmując, co takiego właściwie się dzieje. – Chciałbym zgłosić zabójstwo. Wielokrotne zabójstwo. – Daniel rozpoczął długi, pracochłonny proces, mający na celu nakłonienie do działania urzędową machinę. Widząc, że podjęcie jakiejkolwiek decyzji przekracza możliwości zaspanego kaprala, zażądał, żeby obudził swojego przełożonego, śpiącego w chacie na tyłach posterunku. Wreszcie w biurze pojawił się sierżant w pełnym umundurowaniu, łącznie z czapką i pasem oficerskim, ale za to wyraźnie jeszcze nie do końca rozbudzony. – Niech pan zadzwoni do biura policji kryminalnej w Harare – poinstruował go Daniel. – Będą musieli przysłać swoich ludzi do Chiwewe. – Najpierw musi pan złożyć zeznanie – oświadczył nieustępliwie sierżant.

W biurze brakowało maszyny do pisania; cóż, był to tylko maleńki posterunek w oddalonej od cywilizacji wiosce. Sierżant ręcznie protokołował zeznanie Daniela, wolno stawiając niewprawne, dziecinne litery. Poruszał przy tym bezgłośnie ustami, jakby chciał się upewnić co do pisowni poszczególnych wyrazów. Daniel z trudem powstrzymał impuls, żeby odebrać mu długopis i własnoręcznie napisać oświadczenie. – Do diabła, sierżancie. Tam leży mnóstwo trupów. My sobie tutaj gawędzimy, a morderców nikt nie łapie. Sierżant, najwidoczniej nie podzielając jego niepokoju, spokojnie kontynuował pisanie wypracowania. Daniel, gotując się z wściekłości, poprawiał jego błędy. Nic innego mu nie pozostało. W każdym razie żółwie tempo, w jakim toczyło się przesłuchanie, pozwalało Danielowi na staranne przemyślenie i sformułowanie wypowiedzi. Ustalił dokładny przebieg wydarzeń poprzedniego dnia, określił godzinę pożegnania z Johnnym Nzou i opuszczenia obozu oraz godzinę natrafienia na ślady bandy kłusowników i podjęcia decyzji powrotu do Chiwewe w celu ostrzeżenia Johnny'ego. Powiedział, o jakiej porze spotkał na swojej drodze konwój ciężarówek-chłodni i mercedesa Czenga. Relacjonując rozmowę z tajwańskim ambasadorem, zawahał się na moment, nie do końca pewien, czy powinien wspomnieć o plamie krwi, którą zauważył na mankiecie spodni Ninga. Obawiał się, że mogłoby to zabrzmieć jak oskarżenie. To diabła z protokołem dyplomatycznym, uznał wreszcie i opisał szczegółowo niebieskie spodnie i tenisówki o podeszwach w charakterystyczny wzór rybiej łuski. Będą musieli go teraz sprawdzić, pomyślał z ponurą satysfakcją. Następnie opowiedział o swoim powrocie do Chiwewe i odnalezionych tam śladach rzezi. Starannie dobierając słowa, wspomniał o notatce, którą ściskał w dłoni Johnny, i wzorze rybiej łuski, odciśniętym w krwawej kałuży na podłodze biura naczelnika parku. Nie wymienił jednak nazwiska Chińczyka. Niech sami wyciągną sobie odpowiednie wnioski. Największą trudność sprawiło mu zrelacjonowanie pościgu za konwojem ciężarówek-chłodni i mercedesem Czenga. Musiał wyjaśnić motywy swojego postępowania, unikając jednocześnie obciążenie

własnej osoby oraz zbyt dosadnego wyrażenia podejrzeń, jakie żywił pod adresem Ning Czeng Gonga. – Pojechałem za konwojem, żeby ustalić, czy strażnicy posiadają jakieś informacje na temat zaginionej kości słoniowej – podyktował ostatecznie. – Nie udało mi się dogonić prowadzącej ciężarówki ani ambasadora Ninga, ale rozmawiałem z kierującym drugą ciężarówką strażnikiem Gomo, którego napotkałem na drodze do Karoi. Zaprzeczył, jakoby wiedział cokolwiek o wydarzeniach w Chiwewe i zgodził się, żebym sprawdził ładownię jego wozu. Nie znalazłem tam żadnych kłów. – Wymienianie tych szczegółów rozbudziło na nowo gorzkie uczucie rozczarowania, lecz musiał o tym opowiedzieć na wypadek, gdyby Gomo przyszło do głowy oskarżyć go o napad. – Wówczas uznałem, iż powinienem niezwłocznie udać się na najbliższy posterunek policji, żeby zgłosić zabójstwo naczelnika parku Chiwewe, jego rodziny i pracowników oraz powiadomić o pożarze i zniszczeniu budynków i znajdującego się w nich majątku. Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy Daniel wreszcie złożył swój podpis pod protokołem, i dopiero wtedy sierżant zdecydował się spełnić jego prośbę i zatelefonować do biura policji kryminalnej w Harare. Tutaj nastąpiła przewlekła dyskusja pomiędzy sierżantem i całym szeregiem coraz wyższych stopniem detektywów, przekazujących sobie po kolei słuchawkę. Było to normalne tempo, w jakim toczyły się sprawy na kontynencie afrykańskim. AZZ – zauważył cicho, zgrzytając zębami. Afryka Zawsze Zwycięża. Wreszcie zapadła decyzja, że sierżant pojedzie do Chiwewe wozem terenowym. Zespół detektywów z Harare miał przylecieć specjalnym samolotem, który wyląduje na prowizorycznym pasie startowym na terenie obozu. – Chce pan, żebym pojechał razem z panem? – zapytał Daniel, kiedy sierżant rozstał się wreszcie ze słuchawką i rozpoczął przygotowania do podróży. Pytanie wprawiło sierżanta w ciężkie zakłopotanie. Biuro policji kryminalnej w Harare nie udzieliło mu żadnych instrukcji co do dalszego postępowania ze świadkiem. – Proszę zostawić nam swój adres i numer telefonu. Skontaktujemy się z panem, jeśli będzie trzeba – rozstrzygnął ostatecznie po głębokim,

męczącym namyśle. Daniel poczuł ulgę, że zostawiają go w spokoju. Od jego przybycia na posterunek w Chirundu upłynęło wiele godzin, w czasie których zdążył przemyśleć dokładnie sytuację i przygotować się na każdą ewentualność. Jeżeli Isaakowi Mtwetwe udało się schwytać chociaż jednego członka bandy, powiązania szajki z ambasadorem Czengiem powinny szybko wyjść na jaw. Za wszelką cenę musi skontaktować się z Isaakiem, zanim ten odda swoich więźniów w ręce policji. – Chciałbym skorzystać z telefonu – zwrócił się do dyżurnego kaprala, kiedy oddział uzbrojonych policjantów pod dowództwem komendanta posterunku wyruszył w stronę Chiwewe. – To jest policyjny telefon – kapral pokręcił głową. – Nie do użytku publicznego. Daniel położył na biurku błękitny banknot o wartości dziesięciu dolarów Zimbabwe. – To tylko rozmowa miejscowa – wyjaśnił. Banknot jakimś cudownym sposobem rozwiał się w powietrzu. Kapral uśmiechnął się i przesunął aparat w stronę Daniela. Zostali przyjaciółmi na całe życie. Kiedy wreszcie centrala telefoniczna w Karoi uzyskała połączenie z Mana Pools, Isaak Mtwetwe niemal natychmiast podniósł słuchawkę. – Isaak! – W głosie Daniela zabrzmiała głęboka ulga. – Kiedy wróciłeś? – W tej chwili wszedłem do biura – usłyszał w odpowiedzi. – Przyjechaliśmy dziesięć minut temu. Jeden z moich ludzi jest ranny. Muszę go odwieźć do szpitala. – To znaczy, że doszło do spotkania. – Tak. Doszło do spotkania. Miałeś rację, Danny. To była całkiem spora banda, paskudni zawodowcy. – Czy masz jakichś więźniów? – gorączkowo dopytywał się Daniel. – Jeżeli udało ci się schwytać parę ptaszków, jesteśmy w domu. Isaak Mtwetwe stał przy sterze sześciometrowej łodzi desantowej, która płynęła w dół pogrążonej w mroku rzeki. Jego ludzie, owinięci w peleryny, przycupnęli pod osłoną burty. Na wodzie panował przenikliwy ziąb, sytuację pogarszała jeszcze paskudna mgła i porywisty wiatr.

Silnik na rufie pracował nierówno, co chwila milknąc na dobre. Dwukrotnie Isaak musiał zostawiać łódź na łasce prądu i naprawiać kapryśny motor. Wysłużonej jednostce od dawna należał się kapitalny remont, zawsze jednak brakowało dewiz na niezbędne części zamienne. Po kolejnej naprawie Mtwetwe wyrównał kurs, kierując się w dół rzeki. Ostry sierp księżyca wysunął się ponad korony drzew porastających brzeg Zambezi. Blada poświata umożliwiła wreszcie Isaakowi zaryzykowanie pełnej prędkości. Znał rzekę jak własną kieszeń, potrafiłby opisać każdy zakręt i każdy prosty odcinek na przestrzeni co najmniej siedemdziesięciu kilometrów, aż do Tete i granicy Mozambiku; jednak w ciemnościach mielizny i podwodne skały tworzyły zbyt skomplikowaną mapę nawet dla niego. Srebrzyste światło księżyca przemieniło wilgotne placki mgły w obłoczki perłowego pyłu i nadało ciemnej tafli wody opalizujący połysk wypolerowanego obsydianu. Duża prędkość i cicha praca silnika utrudniały mieszkańcom rzeki wyczucie zawczasu zbliżającego się niebezpieczeństwa. Napotkali gromadkę hipopotamów, które pasły się w gąszczu przybrzeżnych trzcin. Dopiero kiedy łódź zaczęła wymijać ich żerowiska, monstrualne ziemno-wodne bestie zorientowały się, że mają towarzystwo. W panicznym przerażeniu rzuciły się w dół stromego, śliskiego brzegu. Dzikie gęsi, spędzające noc w cichych zatoczkach i kałużach stojącej wody, były bardziej czujne. Narastający warkot silnika podrywał ze snu całe stada, spłoszone ptaki wzbijały się w nocne niebo z ogłuszającym trzepotem skrzydeł. Isaak wiedział dokładnie, dokąd ma płynąć. Miał za sobą partyzancką przeszłość. Niezliczoną ilość razy przeprawiał się przez tę rzekę, żeby zaatakować farmy należące do białych i nękać siły bezpieczeństwa nielegalnego reżimu Iana Smitha. Znał doskonale metody postępowania i sztuczki kłusowników. Z niektórymi z nich walczył w czasie wojny narodowowyzwoleńczej w tym samym oddziale partyzanckim, teraz jednak znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Isaak darzył ich taką samą nienawiścią jak niegdyś Selous Scouts czy słynną Rodezyjską Lekką Piechotę. Na odcinku pomiędzy Chirundu i Mana Pools Zambezi miała dobrze ponad pół kilometra szerokości. Żeby przeprawić się na drugi brzeg, bandyci potrzebowali łodzi. Isaak był pewien, że zdobyli je z tego samego źródła, z którego korzystali niegdyś partyzanci – od

miejscowych rybaków. Rzeka Zambezi żywi sporo wędrownych rybaków, stawiających swoje chaty na jej gościnnych brzegach. Ich wioski mają nietrwały charakter, gdyż rytm życia rybaków wyznaczają humory potężnej rzeki. Kiedy woda wzbiera i zatapia płaskie tereny zalewowe, mieszkańcy wiosek przenoszą się na obszary położone wyżej. Rybacy podążają w ślad za migrującymi z miejsca na miejsce ławicami ryb tilapia i wąsatych zębaczy, od których zależy ich egzystencja. Regularnie więc, po kilkumiesięcznym zasiedleniu, mieszkańcy porzucają swoje prymitywne, kryte strzechą chaty, pozwalają, by wygasł ogień pod rusztowaniami do wędzenia ryb i całe plemię wyrusza na poszukiwanie nowej siedziby. Do obowiązków Isaaka należało kontrolowanie wędrówek rybaków, jako że eksploatacja rzeki, będąca podstawą ich egzystencji, miała ogromny wpływ na lokalną ekologię. Kiedy ostra woń dymu i wędzonych ryb, przenikająca nocne powietrze, powiedziała mu, że znajdują się w pobliżu jednej z wiosek, Isaak zmniejszył obroty silnika i łódź cicho podpełzła pod północny brzeg. Jeżeli to prawda, że kłusownicy przybyli z Zambii, tam właśnie będą musieli powrócić. Zapach ryb stał się intensywniejszy i ludzie w łodzi zobaczyli białe języki dymu, ścielące się nad wodą i splatające z wilgotną mgłą. Na brzegu, skosem do biegu rzeki, stały w szeregu cztery chaty z kosmatymi dachami ze słomy. Niżej, na wąskiej plaży, leżały cztery długie, wyciosane z pni łodzie. Wprowadziwszy motorówkę do naturalnej przystani, Isaak wyskoczył na piasek. Polecił jednemu ze swoich ludzi wysiąść na ląd i przytrzymać cumę. Z niskich drzwi prymitywnej chaty wychynęła stara kobieta. Miała na sobie tylko spódniczkę ze skóry antylopy lechwe; jej puste, obwisłe piersi opadały swobodnie na pomarszczony brzuch. – Moje oczy widzą cię, stara matko – Isaak pozdrowił ją z szacunkiem. Zawsze starał się utrzymywać dobre stosunki z mieszkańcami nadrzecznych wiosek. – Moje oczy widzą cię, synu – odpowiedziała staruszka. Zachichotała i Isaak poczuł dolatującą od niej ostrą woń konopi. Ludzie z plemienia Batonka ucierali rośliny na pastę, którą następnie mieszali ze świeżym krowim nawozem. Z powstałej w ten sposób masy lepili

niewielkie kulki, które po wysuszeniu na słońcu palili w glinianych fajkach z trzcinowym ustnikiem. Członkowie plemienia otrzymali od rządu specjalną dyspensę, pozwalającą im na kontynuowanie tego głęboko zakorzenionego zwyczaju, szczególnie rozpowszechnionego wśród starych kobiet. – Czy wszyscy mężczyźni śpią w swoich chatach? – zapytał cicho Isaak. – Wszystkie łodzie są na brzegu? Przed udzieleniem odpowiedzi stara kobieta wysmarkała się z godnością. Przycisnąwszy kciukiem jedną dziurkę od nosa z drugiej wystrzeliła prosto do ogniska długą strugę srebrzystego śluzu, po czym otarła wierzchem dłoni pozostałe na górnej wardze kropelki. – Wszyscy moi synowie, ich żony i dzieci śpią w swoich chatach – wygdakała. – Nie widzieliście tu obcych mężczyzn ze strzelbami? Czy nikt was nie prosił o przewiezienie na drugą stronę rzeki? – nalegał dalej. Stara kobieta przecząco pokręciła głową i podrapała się w bok. – Nie widzieliśmy żadnych obcych. – Dziękuję ci, czcigodna matko – powiedział uroczyście Isaak, wciskając w pomarszczoną łapę papierową torebkę cukru. – Zostań w pokoju. Pobiegł do pozostawionej na plaży łodzi. Zapuścił silnik, a człowiek z cumą wskoczył na pokład. Popłynęli dalej. Następna wioska znajdowała się kilka kilometrów w dół rzeki. Isaak znowu wysiadł na ląd. Wódz, którego dobrze znał, siedział samotnie w kłębach wydobywającego się z wędzarni dymu, stanowiącego znakomitą osłonę przed brzęczącymi rojami przenoszących malarię komarów. Mimo że przed dwudziestoma laty krokodyl odgryzł mu nogę, wódz nadal cieszył się sławą nieustraszonego sternika i rybaka. Isaak pozdrowił go i wręczywszy paczkę papierosów, przykucnął obok. – Wszyscy już śpią, Baba. Dlaczego siedzisz tutaj, w samotności? Czy coś cię niepokoi? – Stary człowiek ma wiele wspomnień, które go niepokoją – odpowiedział wymijająco wódz. – Jak wspomnienie obcych ze strzelbami, domagających się przeprawy przez rzekę w waszych łodziach? – spytał Isaak. – Czy zrobiliście, czego żądali, Baba?

Wódz potrząsnął przecząco głową. – Jeden z dzieciaków zobaczył ich, jak szli przez równinę, i przybiegł nas ostrzec. Zdążyliśmy schować łodzie w trzcinach i uciec do buszu. – Ilu ich było? Staruszek dwukrotnie rozłożył palce obu dłoni. – Twardzi mężczyźni ze strzelbami, o twarzach jak lwy – powiedział szeptem. – Przestraszyliśmy się ich. – Kiedy to się wydarzyło, Baba? – W noc przed poprzednią nocą – odpowiedział wódz. – Byli bardzo źli, kiedy zastali pustą wioskę i nie znaleźli łodzi. Strasznie wrzeszczeli i wymachiwali strzelbami, ale w końcu sobie poszli. – Ruchem podbródka wskazał na wschód, w dół rzeki. – Ale boję się, że mogą powrócić. Dlatego siedzę tutaj sam, kiedy wszyscy śpią. – Czy ludzie Mbepura nadal obozują w Zatoce Czerwonych Ptaków? – zapytał Isaak. Wódz w odpowiedzi kiwnął głową. – Myślę, że twardzi ludzie odeszli stąd do wioski Mbepura. – Dziękuję ci, stary ojcze. Zatoka Czerwonych Ptaków zawdzięczała swoją nazwę stadkom żołn, nazywanych też pszczołojadami, które wygrzebywały swoje gniazda w wysokim urwisku na brzegu rzeki. Wioska Mbepura rozłożyła się po północnej stronie Zambezi, naprzeciwko ptasiej kolonii. Isaak przestawił silnik na jałowy bieg, zdając się na nurt rzeki. Jego ludzie oczekiwali w pogotowiu na początek akcji. Pozdejmowali ciężkie sztormiaki i przykucnęli pod osłoną burty z karabinami gotowymi do strzału. Wyłączywszy w ostatniej chwili silnik, Isaak przybił do brzegu. Wioska Mbepura, na którą składało się kilka przycupniętych nad samą wodą chat, wyglądała na opuszczoną. Ogień pod rusztowaniami do wędzenia ryb zdążył już wygasnąć. W blasku księżyca Isaak dostrzegł pale do cumowania łodzi, wbite w muliste, płytkie dno zatoczki. Lecz łodzie, narzędzie pracy i najcenniejszy skarb rybaków, ktoś zabrał. Isaak pozwolił, by prąd zniósł ich nieco dalej w dół rzeki, włączając silnik dopiero, kiedy dostatecznie oddalili się od wioski. Łódź szybko pokonała siedemset metrów otwartej wody, dzielących ich od południowego brzegu Zambezi. Jeżeli kłusownicy przeprawili się w tym właśnie miejscu, będą musieli wrócić tą samą drogą.

Isaak sprawdził godzinę, ustawiając fosforyzującą tarczę zegarka tak, by padało na nią światło księżyca. Obliczył odległość dzielącą ich od obozu Chiwewe, podzielił wynik przez przypuszczalne tempo marszu bandytów, biorąc poprawkę na obciążający ich ładunek zrabowanej kości słoniowej. Spojrzał do góry, na blednącą tarczę księżyca. Niedługo zacznie świtać. Powracająca z Chiwewe banda kłusowników powinna się pojawić na brzegu Zambezi w ciągu najbliższych dwóch, trzech godzin. – Gdyby udało mi się odkryć, gdzie ukryli łodzie – mruknął. Przypuszczał, że kłusownicy uprowadzili całą flotyllę, jaką dysponowała wioska Mbepura. Pamiętał, że w czasie jego ostatniej wizyty na plaży cumowało siedem albo osiem kruchych stateczków, wydrążonych w ogromnych pniach drzew kigelia. W każdym z nich było dosyć miejsca dla sześciu, siedmiu pasażerów. Prawdopodobnie kłusownicy zabrali ze sobą mężczyzn z wioski i zmusili ich, by służyli im za przewoźników. Posługiwanie się prymitywnymi rybackimi łodziami wymagało nie lada zręczności i doświadczenia, były bowiem bardzo niestabilne i łatwo się wywracały, zwłaszcza obciążone większym ładunkiem. Isaak przypuszczał, że bandyci pozostawili przewoźników pod strażą na brzegu rzeki, gdzie mieli czekać na ich powrót. – Jeśli uda mi się znaleźć łódki, będę miał ich w garści – uznał Isaak. Skierował motorówkę w stronę południowego brzegu Zambezi, trochę poniżej miejsca, w którym jak przypuszczał, kłusownicy wylądowali po przeprawieniu się przez rzekę. Po chwili natrafili na zarośnięte papirusem wejście do małej laguny. Kiedy ostry dziób łodzi wbił się w gąszcz, Isaak wyłączył silnik. Wciągnęli się głębiej, chwytając za twarde łodygi papirusa. Isaak stał na dziobie, sondując dno wiosłem. Kiedy tylko znaleźli się dostatecznie blisko, Isaak wraz z jednym ze swoich ludzi zeskoczyli do wody i pobrnęli w kierunku brzegu, pozostawiając łódź pod opieką reszty załogi. Gdy wydostali się na suchy ląd, szeptem poinstruował towarzysza, że ma pójść brzegiem w dół rzeki, szukając łódek i śladów świadczących o przejściu dużej grupy ludzi. Sam ruszył w przeciwnym kierunku, w górę nurtu. Szedł szybko, niemal bezszelestnie, przemykając się niby widmo utkane z rzecznej mgły.

Okazało się, że bezbłędnie wybrał miejsce. Nie uszedł jeszcze kilometra, kiedy poczuł ostrą woń dymu, zbyt świeżą i intensywną, by jej źródłem mogło być ognisko w wiosce położonej na przeciwległym brzegu Zambezi. Isaak wiedział, że po tej stronie rzeki nie ma żadnych osiedli. Ten teren należał do Parku Narodowego. Ostrożnie podchodził w kierunku, z którego dochodził zapach dymu. W tym miejscu brzeg rzeki kończył się stromym, gliniastym urwiskiem, podziurawionym gniazdami, czy raczej norami pszczołojadów. Jednak dokładnie poniżej pozycji Isaaka urwisko przechodziło w ciasny wąwóz, zarośnięty gęstymi krzakami, tworząc coś w rodzaju naturalnej przystani. W bladym świetle zbliżającego się poranka dostrzegł obozowisko na dnie wąwozu. Wyciągnięte z wody łodzie leżały daleko od brzegu, tak że nie można ich było wypatrzeć z rzeki. Naliczył siedem łódek; bandyci zabrali całą flotyllę, jaką dysponowała wioska Mbepura. Parę metrów dalej, wokół dwóch małych, dymiących ognisk, spali porwani przewoźnicy. Dla ochrony przed komarami owinęli się szczelnie w zwierzęce skóry, naciągając okrycie na głowy, tak że przypominali raczej trupy w kostnicy miejskiej niż żywych ludzi. Przy każdym ognisku siedział uzbrojony w kałasznikowa strażnik, pilnujący śpiących rybaków na wypadek, gdyby któremuś z nich przyszło do głowy wymknąć się do leżących na plaży łódek. – Danny miał rację – mruknął do siebie Isaak. – Czekają na powrót grupy. Cofnął się znad urwiska i bezszelestnie ruszył w głąb lądu. Uszedłszy dwieście metrów, natrafił na wydeptaną przez zwierzynę ścieżkę, która od rzeki prowadziła na południe, mniej więcej w kierunku obozu w Chiwewe. Po kilkunastu metrach ścieżka zeszła w wyschnięte koryto rzeki. Ślady, pozostawione na miałkim, białym piasku, zaścielającym płytkie dno, były doskonale widoczne nawet w niepewnym świetle przedświtu i Isaak z łatwością mógł je odczytać. Duża grupa idących gęsiego ludzi wydeptała w piasku głęboką koleinę, lecz ślady poszczególnych stóp były zamazane i poprzecinane tropami dużych i małych zwierząt. – Przechodzili tędy dwadzieścia cztery godziny temu – ocenił Isaak. A więc udało mu się znaleźć drogę, którą banda kłusowników pomaszerowała, żeby napaść na obóz w Chiwewe. Z dużą dozą

prawdopodobieństwa można założyć, że tą samą trasą wrócą do łódek oczekujących na brzegu Zambezi. Isaak wybrał dogodny punkt obserwacyjny, z którego rozciągał się widok na spory odcinek ścieżki, i ukrył się w gęstych krzakach. Za plecami miał płytkie donga – jar porośnięty gęstą, wysoką trawą, w której w razie czego mógł znaleźć bezpieczną kryjówkę. Nastawił się na dłuższe oczekiwanie. Z każdą minutą robiło się coraz jaśniej i wkrótce potrafił już rozróżnić zarys ścieżki, wijącej się korytem rzeki aż do majaczącego w oddali lasu mopanowego. Poranny ptasi koncert rozpoczął się duetem rudzików. Po chwili wystrzeliło w niebo pierwsze stadko dzikich kaczek, kreśląc na tle szaropomarańczowego brzasku ostre czarne linie. Isaak przykucnął w swojej zasadzce. W żaden sposób nie zdołałby odgadnąć, o jakiej porze bandyci powrócą z wyprawy na Chiwewe. Danny przypuszczał, że marsz zajmie im około dziesięciu godzin. O ile się nie pomylił w rachunkach, powinni tu być lada moment. Isaak ponownie spojrzał na zegarek. Obliczenia Danny'ego mogły jednak okazać się błędne. Powinien się przygotować na długie czekanie. W czasie wojny nieraz zdarzyło im się tkwić na czatach po parę dni. Kiedyś nie ruszyli się z miejsca przez pięć dni; spali, jedli i wypróżniali się, ani na chwilę nie opuszczając zasadzki. Cierpliwość była jedną z cnót kardynalnych myśliwego i żołnierza. Z oddali dobiegło alarmujące szczekanie pawiana, informujące, że sprytna małpa zauważyła obecność drapieżnika. Wrzaskliwe ostrzeżenie szybko zostało podjęte przez pozostałych członków stada, by po chwili stopniowo ucichnąć. Niebezpieczeństwo minęło albo małpy uciekły, szukając schronienia w leśnej gęstwinie. Nerwy Isaaka napięły się do granic wytrzymałości. Zdawał sobie sprawę, iż pawiany mogły po prostu przestraszyć się lamparta, lecz w ten sam sposób zareagowałyby na mijającą ich kolumnę ludzi. Piętnaście minut później – i znacznie bliżej jego kryjówki – rozległ się chrapliwy, posępny skrzek „Idź sobie stąd! Idź sobie stąd!” Kolejny leśny wartownik ostrzegał przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Isaak nawet nie drgnął, zamrugał tylko gwałtownie, starając się poprawić ostrość widzenia. Po chwili rozróżnił następny, mniej natarczywy dysonans w leśnej symfonii – szczebiotliwe gruchanie miodowoda. Podążając wzrokiem za

źródłem dźwięku, Isaak wypatrzył niepozornego brązowego ptaszka nerwowo podskakującego na czubku drzewa mopane. Miodowód niecierpliwie fruwał nad ścieżką, z dzikim trzepotem skrzydeł przelatując z drzewa na drzewo i wydając przymilne, błagalne pogruchiwania. Gdyby ktoś, człowiek lub borsuk, zdecydował się pójść za jego głosem, ptaszek doprowadziłby go prosto do roju dzikich pszczół. Krążąc w powietrzu odczekałby skromnie, aż jego klient skończy plądrować barć i zostawi należną mu część plastra, zawierającego smakowite larwy. Ten niepozorny ptaszek posiada nietypowy system trawienny, zdolny do rozkładania pszczelego wosku i przyswajania wartości odżywczych w sposób niedostępny żadnemu innemu stworzeniu. Według legendy, miodowód mścił się na niewdzięcznikach, którzy odmówili mu jego części łupu, prowadząc ich następnym razem do legowiska lwa-ludojada. Miodowód krążył coraz bliżej kryjówki Isaaka. Nagle strażnik dostrzegł jakiś niewyraźny ruch w lesie, dokładnie w miejscu, nad którym zataczał kółka brązowy ptaszek. Po chwili tajemnicze zamazane cienie przemieniły się w sylwetki mężczyzn, zmierzających gęsiego w stronę rzeki. Czoło pochodu zbliżało się do wylotu donga, nad którym czatował Isaak. Idący ubrani byli w podarte, wyświnione łachmany, ich głowy zdobiła eklektyczna kolekcja nakryć, poczynając od czapeczek baseballowych, a na wypłowiałych wojskowych furażerkach kończąc, za to wszyscy co do jednego dźwigali po karabinie maszynowym A 47 i potężnym słoniowym kle. Niektórzy nieśli kieł na głowie, kołysząc nim w rytm marszu jak wielką płozą. Inni opierali łup na ramieniu, równoważąc przechył wolną od karabinu ręką. Wielu uplotło z trawy i pasków kory miękkie podkładki, mające chronić przed otarciem obciążone głowy i obojczyki. Wielogodzinny marsz przez dżunglę z kilkudziesięciokilogramowym obciążeniem nie należał do przyjemności, o czym jednoznacznie świadczyły wykrzywione z bólu twarze bandytów. Jednak słoniowe kły przedstawiały dla nich niewyobrażalną fortunę i każdy gotów był narazić się raczej na trwałe kalectwo, niż porzucić swój skarb. Na czele kolumny szedł niski, krępy mężczyzna o krzywych nogach i byczym karku. Łagodne światło brzasku odbijało się od lśniącej blizny, przecinającej wzdłuż jego policzek.

– Sali – syknął Isaak, rozpoznając w przywódcy gangu najsłynniejszego z zambijskich kłusowników. Ich ścieżki skrzyżowały się już dwukrotnie i za każdym razem zginęli wartościowi ludzie. Sali minął kryjówkę Isaaka wyciągniętym kłusem, balansując niesionym na głowie grubym kłem barwy miodu. On jeden, w odróżnieniu od pozostałych, nie zdradzał żadnych oznak zmęczenia długotrwałym marszem. Isaak policzył mijających go bandytów, rozciągniętych w długą kolumnę. Najsłabsi z szajki, nie będąc w stanie wytrzymać morderczego tempa narzuconego przez herszta, wlekli się daleko z tyłu. Upłynęło niemal siedem minut, zanim minął go ostatni kłusownik. Dziewiętnastu, Isaak odfajkował ostatnią dwójkę, ledwo powłóczącą nogami. Wybrali o wiele za ciężkie, jak na ich siły, kły i teraz płacili za chciwość. Odczekawszy, aż wszyscy bandyci miną jego zasadzkę, Isaak wysunął się z krzaków i zszedł na dno donga. Poruszał się cicho, zachowując najwyższą ostrożność, nie mógł bowiem mieć pewności, czy nie został jeszcze jakiś maruder. Motorówka czekała tam, gdzie ją zostawił, bezpiecznie zacumowana w przybrzeżnych trzcinach. Isaak przebrnął przez pas płytkiej wody, podciągnął się na burtę i wskoczył na pokład. Strażnik, którego wysłał na rekonesans w dół rzeki, zdążył już powrócić. Szeptem zrelacjonował rezultaty swojej wyprawy, bacznie obserwując twarze strażników. Wszyscy trzej byli odważnymi ludźmi, lecz tym razem wróg dysponował przytłaczającą przewagą liczebną, a kłusownicy byli gotowymi na wszystko twardzielami „o twarzach jak lwy”. – Załatwimy ich na wodzie – powiedział Isaak. – I nie będziemy czekać, aż strzelą pierwsi. Są uzbrojeni i mają ze sobą kość słoniową, będącą własnością parku. To wystarczy. Dopadniemy ich przez zaskoczenie, kiedy się będą tego najmniej spodziewali. Prezydent Zimbabwe Robert Mugabe wydał w tej sprawie jednoznaczne zarządzenie, dające strażnikom parku prawo strzelania bez uprzedzenia. Zbyt wielu ludzi zginęło w potyczkach z kłusownikami, żeby wymagać od strażników bawienia się w prawnicze subtelności. Ludzie Isaaka słuchali jego słów z zaciśniętymi ustami, ważąc w dłoniach ciężar karabinów. Isaak polecił wyprowadzić łódź z trzcin. Kiedy tylko znaleźli się na otwartej wodzie, spróbował włączyć napęd.

Silnik zawarczał niezdecydowanie i natychmiast ucichł. Kilkakrotnie ponowił próbę, ale jedynym skutkiem było niemal całkowite wyczerpanie akumulatora. Unoszona prądem łódź dryfowała w dół rzeki. Mrucząc z wściekłością pod nosem, Isaak rzucił się na rufę. Zdjął obudowę silnika i zabrał się do roboty, ani na moment nie zapominając, że podczas gdy oni tracą tutaj czas, kilkaset metrów w górę rzeki bandyci ładują na łodzie zrabowane kły i przygotowują się do przeprawy na zambijską stronę. Nie zawracając sobie głowy założeniem z powrotem obudowy silnika, Isaak pobiegł na dziób do pulpitu sterowniczego. Tym razem silnik zaskoczył, popracował chwilę, szarpnął i zdechł. Strażnik wcisnął dźwignię przepustnicy, silnik zawył przenikliwie i wreszcie wpadł w jednostajny rytm. Isaak zawrócił łódź pod prąd i zaczął nadrabiać straconą odległość. Przeraźliwy warkot nie osłoniętego motoru musiał nieść się daleko i bez wątpienia ostrzegł bandytów. Kiedy wypłynęli zza następnego zakrętu, wyciągnięta w długą linię flotylla rybackich łódek pędziła co sił w stronę północnego brzegu. Promienie wschodzącego za plecami Isaaka słońca rozjaśniły taflę wody, przemieniając ją w scenę. Rzeka wyglądała niczym roziskrzony szmaragd oprawny w jasne złoto trzcin. Ostre światło poranka bezlitośnie oświetliło kruche stateczki. Na chwiejnym pokładzie każdego z nich znajdował się przewoźnik, trzech kłusowników i potężny ładunek kości słoniowej. Nad powierzchnię wody wystawały tylko wąskie skrawki burt i z daleka wydawało się, że pasażerowie siedzą wprost na falach. Przewoźnicy jak opętani wiosłowali do brzegu. Podłużne, ostro zakończone pióra wioseł błyskały w jasnym blasku porannego słońca. Łódź płynącą na czele dzieliło od zarośli papirusu po zambijskiej stronie rzeki niespełna sto metrów. Isaak poprowadził motorówkę szerokim łukiem, zamierzając odciąć kłusownikom drogę do ofiarującej bezpieczne schronienie gęstwiny roślin. Potężna śruba yamahy pozostawiła na lśniącej powierzchni wody koronkowy kilwater. Kiedy obie łodzie znalazły się w odległości kilkunastu metrów, Isaak rozpoznał oszpeconą blizną twarz Salego. Bandzior siedział w kucki na

krzywym dziobie dłubanki, wykręcając do tyłu głowę. Nie mógł się poruszyć nie ryzykując zachwiania delikatnej równowagi łodzi. – Tym razem mam cię – szepnął Isaak, cofając dźwignię przepustnicy i wyłączając motor. Zatrzymana w miejscu łódź drgnęła gwałtownie. Nagle Sali poderwał się na równe nogi. Krucha łupinka zakołysała się i przez niskie burty zaczęła przelewać się woda. Bandyta wrzeszczał coś, jego twarz wykrzywił grymas wściekłości. Po chwili uniósł karabin i wystrzelił długą serię w kierunku doganiającej go motorówki. Kule zadudniły po kadłubie z laminatu szklanego, jeden z zegarów pomiarowych na konsolce sterowniczej eksplodował z hukiem. Isaak rzucił się na pokład, nie wypuszczając z ręki sterów. Prowadził łódź prosto na dłubankę Salego, zamierzając ją staranować. Odrzuciwszy pusty magazynek, Sali ponownie załadował kałasznikowa i wystrzelił drugą serię. Zużyte mosiężne łuski, wyrzygiwane przez szczekający karabin, błyskały w porannym słońcu. Strażnik stojący na przodzie motorówki złapał się za brzuch, krzyknął z bólu i przewrócił na pokład. W tej samej sekundzie masywny dziób wbił się z prędkością trzydziestu węzłów w bok rybackiej łódki. Kruche drewno rozpadło się na kawałki i pasażerowie wlecieli do wody. W ostatnim momencie przed zderzeniem Sali odrzucił karabin i skoczył za burtę. Spróbował głęboko zanurkować, tak żeby znaleźć się poza zasięgiem kadłuba szarżującej motorówki. Sądził, że uda mu się przepłynąć pod wodą ostatnie metry dzielące go od przybrzeżnych zarośli, lecz wypełnione tlenem płuca zadziałały jak pęcherz pławny, nie pozwalając mu zanurzyć się na odpowiednią głębokość. Chociaż ze wszystkich sił przebierał rękoma, usiłując skryć się głębiej pod wodę, jego stopy wciąż znajdowały się najwyżej kilka centymetrów pod powierzchnią wody. Pracująca na najwyższych obrotach śruba yamahy natrafiła na lewą nogę kłusownika, ucinając ją gładko powyżej kostki, i przejechała po mięśniach łydki, niby rzeźnicki nóż oskrobując mięso do samej kości. W następnej chwili po łodzi nie było już śladu. Isaak zawrócił pod ostrym kątem. Kiedy wysłużony kadłub wyszedł z przechyłu, Isaak ruszył pełną parą w przeciwnym kierunku na następną, uciekającą do brzegu łódź. Rozpędzona motorówka najechała na cel, rozwalając w drzazgi kruche czółno – i załoga wpadła do wody po to tylko, by dać

się stratować przez bezlitosne cielsko potężnej yamahy. W następnej sekundzie motorówka już zawracała, niczym narciarz szykujący się do wzięcia kolejnej bramki. Pasażerowie trzeciej łódki sami rzucili się do wody, nie czekając na zderzenie. Miotali się w zielonej kipieli, rozpaczliwie wrzeszcząc i walcząc z prądem znoszącym ich w dół rzeki. Isaak jeszcze raz zawrócił, ustawiając łódź na wprost kolejnej dłubanki. Ludzie na jej pokładzie krzyczeli coś, na przemian grożąc i błagając o litość. Posypały się strzały. Kule trafiały w powierzchnię wody, wzbijając wokół nacierającej motorówki wysokie fontanny. Po chwili kolejna staranowana rybacka łódka poszła na dno. Ocalałe łodzie czym prędzej zawróciły i ze wszystkich sił pomknęły z powrotem w stronę południowego brzegu. Dopędziwszy je bez najmniejszego trudu, Isaak najechał na rufę najbliższej. Silnik zakrztusił się, kiedy rozpędzona śruba wbiła się w ludzkie ciało, łódź drgnęła, lecz po chwili znowu mknęła gładko przed siebie. Ocalałe dłubanki dopłynęły do południowego brzegu. Kłusownicy wysypali się na ląd i zaczęli wspinać na urwisko, ślizgając się po czerwonej glinie. Isaak ustawił łódź pod prąd i zmniejszył obroty silnika. – Mówi do was strażnik Parku Narodowego – zawołał w kierunku kłusowników. – Jesteście aresztowani. Zostańcie na miejscu. Nie próbujcie uciekać, bo zacznę strzelać. Jeden z bandytów wciąż jeszcze ściskał w dłoni kałasznikowa. Udało mu się dotrzeć niemal na sam szczyt urwiska, lecz kiedy był już niemal bezpieczny, miękka glina osunęła się i bandzior zjechał z powrotem nad samą wodę. Klapnąwszy w czerwone błocko, podniósł karabin i wycelował w ludzi na motorówce. Dwaj strażnicy klęczeli na pokładzie, trzymając w pogotowiu naładowane i wycelowane karabiny. – Bulala! Zabić! – krzyknął do nich Isaak. Obaj równocześnie otworzyli ogień, ostrzeliwując brzeg rzeki długą, zabójczą serią. Obaj byli znakomitymi strzelcami, pałającymi dziką nienawiścią do band kłusowników, które dziesiątkowały stada słoni. Strzelali teraz do uciekających w panice bandytów, zanosząc się okrutnym śmiechem. Zabawiali się, pozwalając im wdrapać się na sam szczyt gliniastego urwiska, by jednym celnym strzałem posłać

z powrotem do wody. Isaak nie próbował powstrzymać strażników. Od dawna miał z bandytami rachunki do wyrównania i nie uważał, żeby parę lat więzienia było dostateczną karą za ich zbrodnie. Kiedy ciało ostatniego kłusownika stoczyło się z gliniastego brzegu i wpadło z pluskiem w przejrzyste wody Zambezi, zawrócił łódź i poprowadził ją z powrotem na drugą stronę rzeki. Oszpecony blizną Sali był hersztem bandy. Pozostali to tylko bezmózgie opryszki, mięso armatnie. Płacąc po parę dolarów na głowę, Sali bez trudu zdołałby skompletować nowy oddział podobnych oberwańców. To on był osią całego biznesu i jeśli zdoła się wymknąć, cała dzisiejsza robota pójdzie na marne. Za parę tygodni albo miesięcy herszt powróci z następnym regimentem morderców. Trzeba odciąć głowę jadowitej mambie, inaczej zaatakuje znowu. Motorówka podpłynęła do zarośli przy północnym brzegu rzeki, niedaleko miejsca, gdzie staranowali pierwszą dłubankę. Isaak ustawił łódź równolegle do nurtu, dziobem w górę rzeki i zwolniwszy obroty silnika, pozwolił jej dryfować z prądem, pilnując jednak, żeby nie oddaliła się od trzcin więcej niż na kilka metrów. Dwaj strażnicy stali przy relingu na rufie, pilnie wpatrując się w trzciny. Nie mieli pojęcia, jak daleko prąd Zambezi zniósł kłusownika, zanim zdołał schronić się w gęstwinie papirusów. Isaak zamierzał spłynąć ze dwa kilometry w dół rzeki, a następnie zejść na ląd i pieszo przeczesać brzeg. Jeśli uda im się znaleźć miejsce, w którym Sali wyczołgał się z trzcin, ruszą jego śladem i w końcu go dopadną. Ścisła interpretacja przepisów prawa nie dawała Isaakowi żadnych uprawnień do dokonywania aresztowań po północnej stronie rzeki, lecz tym razem znajdowali się na tropie cieszącego się złą sławą bandyty i zabójcy. Był przygotowany na ewentualne starcie z zambijską policją i nic by go nie powstrzymało od posłania Salemu kulki w łeb, jeżeli tamtejsze władze zażądałyby wydania więźnia. Nagle kątem oka zauważył coś dziwnego w zaroślach, dokładnie na trawersie dryfującej łodzi. Isaak przesunął do przodu dźwignię przepustnicy i motorówka zatrzymała się w miejscu, stawiając opór nurtowi. W ścianie papirusu ziała niewielka wyrwa, jakby przelazł tamtędy

krokodyl albo potężny legwan, tyle że powykręcane i połamane łodygi wskazywały, że ktoś użył ich jako oparcia dla rąk. – Krokodyle nie mają rąk – mruknął Isaak, kierując łódź bliżej brzegu. Cokolwiek to było, musiało wygnieść trzciny zaledwie przed paroma minutami, bowiem łodygi właśnie prostowały się. Isaak uśmiechnął się słabo. Wyciągnął rękę i ułamawszy trzcinową laskę, podniósł ją do słońca. Wilgotna maź, jaką uwalana była włóknista łodyga, pobrudziła mu palce. Isaak podsunął dłoń pod oczy stojącemu obok strażnikowi. – Krew – potwierdził mężczyzna. – Jest ranny. Śruba... – nim zdążył skończyć zdanie, z gęstwiny dobiegł przeraźliwy wrzask. Isaak pierwszy odzyskał zimną krew. Pchnął łokciem dźwignię przepustnicy i zaczął wprowadzać motorówkę w przybrzeżne trzciny. Gdzieś przed nimi rozpaczliwie krzyczał człowiek. Zanurzony pod wodą Sali poczuł, jak najeżdża na niego łódź. Głowę wypełnił mu ogłuszający jazgot obracającej się śruby. Nie potrafił określić, z jakiego kierunku dochodził ten okropny dźwięk, który wydawał się atakować zmysły ze wszystkich stron równocześnie. Nagle coś z potężną siłą uderzyło go w lewą nogę, o mało co nie wyrywając jej ze stawu biodrowego. Sali przekoziołkował w wodzie i stracił orientację, gdzie góra, a gdzie dół. Rozpaczliwym wysiłkiem spróbował wydostać się na powierzchnię, lecz lewa noga odmówiła posłuszeństwa. Nie czuł bólu, tylko ogromny, drętwy ciężar, jakby stopę skuwał potężny blok betonu, wciągając go w głębokie wody Zambezi. Ze wszystkich sił młócąc wodę zdrową nogą, zdołał wreszcie wypłynąć na powierzchnię. Poprzez fale zalewające oczy zobaczył kreślącą zygzaki motorówkę rozbijającą, łódka za łódką, flotyllę rybackich dłubanek i posyłającą rozpaczliwie wrzeszczące załogi prosto we wzburzoną kipiel. Sali postanowił wykorzystać podarowaną mu chwilę wytchnienia. Zdawał sobie sprawę, że za parę minut strażnicy skończą rozprawę z łódkami i zaczną go szukać. Odwrócił głowę i spojrzał w drugą stronę. Od przybrzeżnych zarośli dzieliła go niewielka odległość. Sali rzucił się w tamtym kierunku. Gniew i niesłabnąca furia dodawały mu sił. Lewa noga wlokła się za nim martwym ciężarem niby dryfująca kotwica,

solidnie zwalniając tempo, lecz on płynął wytrwale, tnąc wodę potężnymi uderzeniami silnych ramion, i już po paru sekundach schwycił dłońmi twarde łodygi papirusu. Znalazłszy kryjówkę w trzcinach, Sali odwrócił się na plecy i spojrzał za siebie. Dech zamarł mu w piersi, kiedy zobaczył krwawy ślad, znaczący jego drogę. Oburącz chwycił za kolano i wyciągnął z wody okaleczoną nogę. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią bezmyślnie, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Po stopie nie zostało śladu, z poszarpanego mięsa sterczała biała kość. Tryskająca z rany krew utworzyła wokół niego czerwonobrunatną sadzawkę. Ze wszystkich stron nadciągały ławice maleńkich srebrzystych rybek, zwabionych zapachem krwi i unoszących się w wodzie smakowitych włókienek mięsa. Sali pospiesznie opuścił okaleczoną nogę i spróbował namacać dno. Jego głowa znowu znalazła się pod wodą, lecz zdrowa stopa daremnie szukała mulistego łożyska Zambezi. Wynurzył się na powierzchnię kaszląc i plując wodą. Do przybrzeżnej mielizny było jeszcze daleko, na razie musiał zadowolić się oparciem, jakie dawały dłoniom łodygi papirusu. Dalekie odgłosy strzałów, dobiegające od strony południowego brzegu, ucichły i Sali usłyszał rozdzierający jęk zawracającej motorówki. Warkot silnika cichł z każdą chwilą, aż wreszcie zamarł zupełnie, zamieniając się w cichutkie mamrotanie. Do uszu Salego dotarły ludzkie głosy. Zrozumiał, że strażnicy przeszukują zarośla, i zanurzył się głębiej, wystawiając znad wody tylko głowę. Życiodajna krew z każdą sekundą wyciekała z Salego i bandytę zaczęła ogarniać chłodna senność. Zmusił się jednak do ostatniego wysiłku i zaczął się przedzierać przez papirusową gęstwinę w kierunku zambijskiego brzegu. Nieoczekiwanie natrafił na polankę pośród trzcin, wielkości mniej więcej kortu tenisowego, otoczoną palisadą chwiejących się na wietrze lasek papirusu. Powierzchnię wody zaścielały okrągłe, zielone liście lilii wodnych. Piękne modre kwiaty wystawiały wdzięczne główki do promieni porannego słońca, nasycając stojące powietrze upajającą, słodką wonią. Nagle Sali zamarł bez ruchu. Coś poruszyło się pod zielonym dywanem. Woda zabulgotała groźnie, kwiaty zakołysały się, jakby spłoszone przez ogromne stworzenie, majestatycznie przepływające pod

powierzchnią wody. Sali doskonale wiedział, co to za stwór. Odruchowo otworzył mięsiste usta barwy surowej wątroby i wypuścił z nich strużkę śliny. Wsączająca się w usianą liliami wodę krew nieomylnie wskazywała cel potężnej bestii, która z ponurą determinacją płynęła prosto w jego stronę. Sali był odważnym człowiekiem. Bardzo niewiele rzeczy na tym świecie potrafiło go przerazić. Jednak stworzenie, które właśnie napotkał na swojej drodze, należało do innego świata, przybywało z tajemniczej, mrocznej krainy, rozciągającej się pod lustrem wody. Strach odebrał mu panowanie nad zwieraczem odbytu i kiszki gwałtownie się wypróżniły. Skuszona zapachem świeżego kału bestia wynurzyła się na powierzchnię. Spomiędzy lilii wyjrzała olbrzymia niczym pień drzewa czarna głowa, pokryta ohydnymi, lśniącymi od wody naroślami. Błyszczące jak paciorki oczka łypnęły na swoją ofiarę, potężna paszcza rozdziawiła się w okrutnym uśmiechu, ukazując wystające spomiędzy postrzępionych warg kły. Wieniec wodnych lilii, udrapowanych naokoło szkaradnego łba, nadawał bestii wyraz sardonicznej złośliwości. Nagle z wody wychynął potężny, zdobny grzebieniem i podwójną pręgą ogon. Uderzając nim groźnie o powierzchnię wody, potwór ze zdumiewającą prędkością rzucił pokryte łuskami ciało do ataku. Sali zaczął krzyczeć. Isaak stał przy sterze wprowadzając długi kadłub motorówki w zarośla trzcin. Sztywne, włókniste łodygi papirusu owijały się wokół śruby spowalniając łódź, aż wreszcie utknęła na dobre. Rzucili się na dziób i chwytając dłońmi kępy trzcin, wciągali łódź głębiej w przybrzeżny gąszcz. Wtem, zupełnie nieoczekiwanie motorówka skoczyła do przodu i znaleźli się w małym oczku otwartej wody. Tuż przed dziobem coś gwałtownie kotłowało się, wystrzelając pod niebo strugi piany, rozbryzgującej się nad głowami załogi. Potężne, pokryte łuskami cielsko miotało się wściekle, błyskając żółtym jak dobrze ubite masło brzuchem i mącąc wodę uderzeniami długiego ogona, zdobnego królewskim grzebieniem ostrych łusek. Nagle z wody wychynęło ludzkie ramię, wzniesione w geście rozpaczliwego błagania. Isaak przechylił się przez burtę i schwycił

wyciągniętą rękę. Skóra nadgarstka była mokra i śliska, lecz Isaak wzmocnił chwyt drugą dłonią i zaparł się o pokład. Jednak człowiek wraz z jaszczurem stanowili ciężar ponad jego siły. Gdy nadgarstek zaczął wysuwać mu się z dłoni, jeden ze strażników przyszedł z pomocą, chwytając Salego za łokieć. Wspólnymi siłami, centymetr po centymetrze, wyciągali bandytę z wody. Sali, rozciągnięty pomiędzy trzymającymi go dłońmi a paszczą straszliwego gada znajdował się w nie lepszej sytuacji od nieszczęśnika na łożu tortur. Drugi strażnik przechylił się przez burtę i wystrzelił w wodę serię z karabinu. Kule odbiły się od powierzchni niby od stalowej płyty, nie odnosząc żadnego skutku, jeśli nie liczyć fontanny wody, która opryskała ludzi na motorówce, na moment całkowicie ich oślepiając. – Przestań! – warknął bez tchu Isaak. – Zaraz trafisz kogoś z nas. Odrzuciwszy karabin, strażnik wczepił się w drugie ramię Salego. Teraz już trzech mężczyzn brało udział w makabrycznej konkurencji przeciągania ludzkiej liny. Powoli ciało Salego uniosło się nad wodę, a w ślad za nim wynurzył się szkaradny łeb gada. Potwór zatopił kły w brzuchu kłusownika. Zęby krokodyla nie mają krawędzi tnących. Żeby rozerwać ofiarę, zwierzę musi zacisnąć szczęki i okręcić się w wodzie, wyrywając w ten sposób kawały mięsa. Kiedy Isaak i jego ludzie unieśli ciało Salego, gad trzepnął ogonem, przekręcił się na bok i zanurzył pod wodę. Potężne szarpnięcie rozerwało brzuch bandziora, wypruwając z niego wnętrzności. Ciężar zmniejszył się i trzej mężczyźni zdołali wreszcie wciągnąć Salego. Krokodyl jednak nie wypuszczał łupu z zębów. Gdy ciało kłusownika wiło się w agonii na pokładzie, połyskująca plątanina flaków zwieszała się za burtę, niby groteskowa pępowina wiążąca go z makabrycznym fatum. Krokodyl szarpnął jeszcze raz, wkładając w to całą siłę swojego potężnego cielska. Wątłe tasiemki jelit pękły, Sali wrzasnął po raz ostatni i wyzionął ducha na zalanych krwią deskach pokładu. Przez dłuższą chwilę panowała śmiertelna cisza, przerywana jedynie ochrypłym sapaniem trzech mężczyzn, którzy usiłowali wyrwać kłusownika z paszczy odrażającego jaszczura. Wpatrywali się z pełną przerażenia fascynacją w poszarpane ciało Salego, dopóki Isaak Mtwetwe nie wyrzekł szeptem:

– Nie mógłbym wybrać dla ciebie bardziej odpowiedniej śmierci. Odejdź precz, nigdy nie zaznając pokoju, Sali Złoczyńco, i niech wszystkie twoje podłe czyny towarzyszą ci w twojej podróży – pożegnał go ceremonialnie w obrzędowym szona. – Nie udało mi się nikogo aresztować – Isaak poinformował Daniela Armstronga. – Powiedziałeś: nikogo? – krzyknął do słuchawki Daniel. Połączenie telefoniczne było bardzo kiepskie, słowa gubiły się w szumach i trzaskach, wywołanych szalejącą w dolinie burzą z piorunami. – Nikogo, Danny – Isaak podniósł głos. – Mam osiem trupów, pozostałych zeżarły krokodyle albo udało im się uciec z powrotem do Zambii. – A co z kością słoniową? Mieli ze sobą kły? – Tak, ale wszystkie się potopiły, kiedy łodzie poszły na dno. – A niech to diabli – mruknął Daniel. Teraz będzie jeszcze trudniej przekonać władze, że główna część łupu wyjechała z Parku Narodowego w ciężarówkach z mięsem. Trop prowadzący do Ning Czeng Gonga z każdą chwilą stawał się coraz mniej uchwytny. – Oddział policjantów z Karoi znajduje się w drodze do głównego obozu w Chiwewe – poinformował Isaaka. – Wiem, Danny. Właśnie przyjechali. Dołączę do nich, kiedy tylko załatwię samolot do Harare dla mojego rannego strażnika. Chcę zobaczyć, co te dranie zrobiły Johnny'emu Nzou. – Posłuchaj, Isaaku. Zamierzam wyruszyć śladem człowieka, który za tym wszystkim stoi. – Uważaj na siebie. Ci faceci nie mają zwyczaju żartować. Dokąd chcesz pojechać? – Niedługo się zobaczymy – Daniel zbył niewygodne pytanie. Rzucił słuchawkę na widełki i wrócił do zaparkowanej przed posterunkiem terenowej toyoty. Usiadł za kierownicą i jeszcze raz zastanowił się, co powinien zrobić. Zdawał sobie sprawę, że brak zainteresowania policji jego osobą jest tylko chwilowym odroczeniem. Niedługo znowu zechcą z nim porozmawiać i to zapewne trochę bardziej serio niż za pierwszym razem. Najlepiej będzie, jeśli opuści kraj, zanim policja sobie o nim przypomni. Zresztą właśnie za granicę prowadziły wszystkie ślady.

Podjechał pod posterunek kontroli celnej i paszportowej i zatrzymał samochód przed barierką. Oczywiście, miał przy sobie paszport i wszystkie dokumenty wozu. Dopełnienie formalności wyjazdowych zajęło mu nie więcej niż pół godziny, co w warunkach afrykańskich należało uznać za wynik rekordowy. Wjeżdżając na most, spinający stalowym łukiem oba brzegi Zambezi, Daniel doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie wkracza do raju. Zambia, obok Ugandy i Etiopii, była jednym z najbiedniejszych i najsmutniejszy państw Afryki. Na twarzy Daniela pojawił się gorzki grymas. Ktoś cyniczny złożyłby to zapewne na karb faktu, iż brytyjskie władze kolonialne wycofały się stąd wcześniej niż z innych obszarów kontynentu. Zambia miała mnóstwo czasu na wprowadzenie w życie polityki zinstytucjonalizowanego chaosu i dewastacji, która zdążyła przynieść wstrząsające efekty. Będące niegdyś prywatną własnością kopalnie miedzi należały do najbardziej dochodowych przedsięwzięć kontynentu i mogły śmiało konkurować nawet z kopalniami złota w Republice Południowej Afryki. Jednak po uzyskaniu niepodległości, prezydent Kenneth Kaunda postanowił znacjonalizować je, zgodnie z „proafrykańskim” kursem swojej administracji. To pociągnęło za sobą zwolnienie z pracy wszystkich doświadczonych fachowców, którzy nie mogli poszczycić się posiadaniem czarnej twarzy – swoiście pojęta akcja afirmatywna. W ciągu paru krótkich lat prezydentowi udało się dokonać cudu przekształcenia rocznego dochodu rzędu setek milionów dolarów w równie imponujące straty. Daniel próbował przygotować się psychicznie na trudne spotkanie z zambijską biurokracją. – Mógłby pan sprawdzić, czy przypadkiem dzisiejszej nocy nie przejeżdżał tędy mój przyjaciel? Jechał do Malawi – zwrócił się do odzianego w mundur oficera, który nie spiesząc się wyszedł z budynku komory celnej z zamiarem dokładnego zrewidowania jego samochodu w poszukiwaniu kontrabandy. Mężczyzna otworzył usta, żeby wyrazić swoje oburzenie tą próbą wyciągnięcia od niego urzędowych informacji, lecz Daniel powstrzymał wybuch słusznego gniewu, wyjmując z kieszeni pięciodolarowy banknot. Zambijska waluta, nazwana swojego czasu na cześć „jutrzenki swobody od kolonialnego ucisku” kwacha, miała pierwotnie wartość

równą jednemu amerykańskiemu dolarowi. Jednak liczne kolejne dewaluacje sprowadziły oficjalny kurs do trzydziestu do jednego, z tym że kurs czarnorynkowy zbliżał się raczej do trzystu do jednego. Skrupuły celnika wyparowały, jakby ich nigdy nie było. Patrzył właśnie na równowartość swoich miesięcznych zarobków. – Jak się nazywa pański przyjaciel? – zapytał skwapliwie. – Pan Chetti Singh. Prowadził wielką ciężarówkę z ładunkiem suszonej ryby. – Proszę chwilę zaczekać. – Oficer zniknął w biurze, by po kilku minutach zjawić się z powrotem. – Zgadza się – skinął głową. – Pański przyjaciel przejechał granicę tuż po północy. Straciwszy najwyraźniej wszelkie zainteresowanie samochodem Daniela, oficer podstemplował mu paszport i lekkim krokiem człowieka zadowolonego z życia wrócił na swój posterunek. Daniel wsiadł do wozu i ruszył na północ, w kierunku stolicy kraju, Lusaki. Nadal czuł się nieco niepewnie. W Zambii prawo obowiązywało tylko w granicach obszarów zabudowanych. Owszem, poorane koleinami drogi były gęsto usiane policyjnymi blokadami, ale przedstawiciele władz mieli na głowie ważniejsze sprawy niż troska o bezpieczeństwo samotnych podróżnych. W ciągu dwudziestu pięciu lat niezależności zambijskie szosy osiągnęły interesujący stan permanentnej ruiny. Zniszczony asfalt straszył półmetrowymi dziurami. Daniel zwolnił do czterdziestu kilometrów na godzinę i jechał zygzakiem, omijając najgorsze kawałki, co przypominało raczej kluczenie po polu minowym. Okolica była urocza. Droga wiodła poprzez wspaniałe lasy, usiane porośniętymi złocistą trawą przesiekami, zwanymi tutaj dambo. Krajobraz urozmaicały wzgórza i kopje, jakby wzniesione w zamierzchłej starożytności dłonią giganta. Długotrwała erozja nadała potężnym zwaliskom kamieni fantastyczne kształty. Pomiędzy wzniesieniami wiły się głębokie rzeki o kryształowo czystej wodzie. Daniel zbliżał się do pierwszej blokady. Zwolnił jakieś sto metrów wcześniej i wolno podjechał pod szlaban, trzymając obie dłonie na kierownicy. Zambijscy policjanci słynęli z nerwowości i lekkiej ręki do strzelania. Kiedy zatrzymał samochód, oficer w lustrzanych okularach wetknął przez okno lufę karabinu maszynowego i warknął na powitanie:

– Czołem, przyjacielu. – Jego palec tańczył nerwowo na spuście karabinu wycelowanego w brzuch Daniela. – Wysiadaj! – Pali pan? – zapytał Daniel, wychodząc z samochodu. Wyciągnął paczkę chesterfieldów i rzucił ją uzbrojonemu Rambo. Oficer odsunął karabin i sprawdził, czy paczka jest zapieczętowana. Następnie wyszczerzył zęby w czymś, co miało być zapewne przyjacielskim uśmiechem. W tej samej chwili za toyotą Daniela zatrzymał się następny samochód, półciężarówka należąca do jednego z towarzystw, organizujących safari dla turystów. Platforma z tyłu wozu była załadowana zapasami i sprzętem biwakowym. Na szczycie tego wszystkiego podróżowali chłopcy do noszenia broni i tropiciele zwierzyny. Za kierownicą siedział zawodowy myśliwy, ogorzały od słońca i wiatru mężczyzna z imponującą brodą. Towarzyszący mu klient wyglądał przy nim na mieszczucha i cherlaka, mimo że miał na sobie nową kurtkę safari, a jego stetsona zdobiła opaska ze skóry zebry. – Daniel! – zawołał radośnie kierowca, wychylając się z okna półciężarówki. – Daniel Armstrong! I wtedy Daniel przypomniał sobie, skąd go zna. Los zetknął ich na krótko przed trzema laty, podczas kręcenia zdjęć do filmu dokumentalnego o afrykańskich safari, któremu nadał później tytuł Człowiek jest myśliwym. Przez chwilę nie potrafił przywołać jego nazwiska, ale pamiętał, że kiedyś w dolinie Luangwa przy ognisku obalili we dwóch flaszkę brandy. Facet zapisał się w jego pamięci raczej jako tęgi opój niż myśliwy, wypił zdecydowanie więcej, niż wypadało z uczciwego podziału. – Stoffel – Daniel z ulgą przypomniał sobie imię. Niebiosa zesłały mu sojusznika i opiekuna. Zawodowi myśliwi z towarzystw organizujących safari stanowili w buszu uprzywilejowaną klasę, coś w rodzaju lokalnej arystokracji. – Stoffel van der Merwe! – zawołał. Stoffel wysiadł z samochodu, szczerząc w uśmiechu zęby. Był potężnym, muskularnym mężczyzną. Jak większość zawodowych myśliwych w Zambii, był Afrykanerem, przybyłym z Republiki Południowej Afryki. – Cześć stary, miło cię znowu zobaczyć – powiedział, zamykając

dłoń Daniela w ogromnej, włochatej łapie. – Robią ci jakieś trudności? – Cóż... – Daniel pozwolił ledwo zaczętej odpowiedzi zawisnąć w powietrzu. Stoffel z miejsca naskoczył na policjanta: – Hej, Juno, ten człowiek jest moim przyjacielem. Masz być dla niego uprzejmy, słyszysz, co do ciebie mówię? Oficer roześmiał się, przyjmując do wiadomości polecenie myśliwego. Daniela zawsze zdumiewała łatwość, z jaką Afrykanerzy nawiązywali wspólny język z czarnymi, kiedy nie szło o politykę. Może działo się tak dlatego, iż zarówno jedni, jak i drudzy byli Afrykańczykami i dobrze rozumieli siebie nawzajem. No cóż, żyją razem od trzystu lat, uśmiechnął się do siebie Daniel, mieli kupę czasu, żeby się poznać. – Chcesz dostać swoje mięso, prawda? – Stoffel przekomarzał się z policjantem. – Jak nie będziesz grzeczny dla doktora Armstronga, to z mięska nici. Myśliwi, mający swoje stałe trasy do zagubionych w buszu terenów łowieckich, znali po imieniu mundurowych z wszystkich blokad. Obie strony trzymały się ustalonego cennika bonsela. – Hej! – Stoffel odwrócił się na pięcie i zawołał do siedzących na stosach zapasów tropicieli. – Znajdźcie dla Juno nogę tłustego bawołu. Popatrzcie tylko, jak to nam schudł, biedaczysko. Musimy go trochę podkarmić. Spod brezentowej płachty wywędrował potężny udziec, wciąż jeszcze obciągnięty grubą czarną skórą, na której roiło się od much mięsnych. Jednym z przywilejów myśliwych był dostęp do nieograniczonych zasobów dziczyzny, jak najbardziej legalnie upolowanej przez uczestników safari. – Tym biednym wszarzom brakuje białka – wyjaśnił Stoffel swojemu klientowi, amerykańskiemu turyście, który wygrzebał się właśnie z samochodu, żeby do nich dołączyć. – Za bawoli comber gotowi są sprzedać swoją żonę, za dwa oddaliby duszę, a za trzy można by pewnie kupić cały ten pieprzony kraj. Ale to nie byłby dobry interes! – ryknął gromkim śmiechem. – Poznaj Steve'a Conracka z Kalifornii – uspokoiwszy się, przedstawił Danielowi swojego towarzysza. – Naturalnie, wiem, kim pan jest – odezwał się Amerykanin. – Czuję się zaszczycony, doktorze Armstrong. Jestem wiernym widzem pańskich programów. Przypadkiem mam przy sobie pana książkę. Byłbym

szczęśliwy, gdyby podpisał ją pan dla moich dzieci. Uwielbiają pana. Daniel skrzywił się w duchu, jak zawsze, kiedy przyszło mu płacić cenę za swoją sławę, jednak bez szemrania złożył autograf na czystej kartce poprzedzającej stronę tytułową. – Dokąd się wybierasz? – zapytał Stoffel. – Do Lusaki? Przyłącz się do nas. Możesz mi wierzyć, unikniesz w ten sposób mnóstwa problemów. Komuś, kto nie wie co i jak, ta droga potrafi zająć całą wieczność. Policjant z przylepionym do twarzy szerokim uśmiechem podniósł szlaban i zasalutował na pożegnanie. Od tej pory podróżowali jak udzielni władcy, z iście królewskim gestem sypiąc wyciąganymi spod plandeki bawolimi szynkami. „Gdzie nie stąpnie, róża pada, piękna róża albo stek”. Daniel roześmiał się w duchu, dociskając gaz do dechy, żeby nie zostać w tyle za zesłaną z nieba półciężarówką. Jechali poprzez urodzajne równiny poprzecinane kanałami irygacyjnymi, czerpiącymi życiodajną wodę z rzeki Kafue. Okolica słynęła z produkcji trzciny cukrowej, kukurydzy i tytoniu. Tutejsze farmy należały niemal wyłącznie do białych obywateli Zambii. Przed uzyskaniem niepodległości farmerzy rywalizowali między sobą w upiększaniu posiadłości. W owych czasach po obu stronach drogi lśniły pomalowane na biało domy i zabudowania gospodarcze, otoczone soczystą zielenią wypielęgnowanych trawników i wybiegów dla koni. Za dobrze utrzymanymi ogrodzeniami pasły się tłuste krowy o lśniącej sierści. Lecz teraz farmerzy umyślnie utrzymywali widoczne z drogi zabudowania w stanie zniszczenia i ruiny, pragnąc odwrócić zawistne, chciwe oczy od swojej własności. „Jeżeli twoje gospodarstwo wygląda za dobrze, możesz być pewien, że oni ci je zabiorą” wyjaśnił kiedyś Danielowi jeden z nich. Nie musiał tłumaczyć, kim są „oni”. „W tym kraju musisz się trzymać zasady: jeśli już coś masz, to na miłość boską, nie wystawiaj tego na pokaz”. Biali farmerzy żyli w małych, zamkniętych społecznościach, tworzących specyficzne enklawy. Tak jak ich przodkowie, którzy przed setkami lat przybyli na te ziemie w pionierskich wozach, sami wyrabiali mydło i inne artykuły pierwszej potrzeby, nieobecne na pustych półkach lokalnych sklepików. Mimo że żywili się niemal wyłącznie tym, co

przyniosła ich własna ziemia, wiedli całkiem przyzwoitą egzystencję, urozmaicaną spotkaniami w klubach golfowych i klubach polo oraz przedstawieniami amatorskich kółek teatralnych. Posyłali swoje dzieci na uczelnie w Republice Południowej Afryki, wyposażywszy je na drogę w niewielkie ilości dewiz, jakie państwo niechętnie pozwalało wymienić. Starali się żyć cichutko, nie ściągając na siebie niepotrzebnie niczyjej uwagi. Jednak nawet zasiadający w rządzie czołowi ideolodzy polityki afirmacyjnej zdawali sobie sprawę, że bez białych farmerów chwiejna równowaga gospodarcza Zambii zawaliłaby się ostatecznie. Produkowane przez nich cukier i kukurydza ratowały resztę populacji przed widmem klęski głodu, a eksport tytoniu zasilał cieniutką strużkę dewiz, skapującą z doprowadzonych do ruiny kopalni miedzi. „Dokąd mamy pójść?” – informator Daniela zadał retoryczne pytanie. „Jeśli nas stąd wypuszczą, to tylko w samych skarpetkach. Nie pozwolą nam zabrać ze sobą złamanego grosza. Musimy sobie jakoś radzić, nie mamy innego wyjścia”. Kiedy złożony z dwóch samochodów konwój dotarł w pobliże stołecznej Lusaki, Daniel mógł zaobserwować kolejny z niepokojących fenomenów nowej Afryki – masową ucieczkę ludności wiejskiej do dużych miast. Wjeżdżając na przedmieścia Lusaki poczuł w nozdrzach charakterystyczny odór slumsów, na który składały się wyziewy z bulgocących na otwartych ogniskach kotłów z jedzeniem, fetor dołów kloacznych i hałd gnijących odpadków, kwaśna woń piwa, warzonego wbrew zakazowi władz w otwartych beczkach, i zapach ludzkich ciał, pozbawionych dostępu do bieżącej wody. Odrażający smród chorób, głodu, nędzy i ciemnoty, ciężka woń Afryki. Daniel postawił Stoffelowi i jego klientowi piwo w barku hotelu Ridgeway, po czym przeprosił i wyszedł zameldować się w recepcji. Dostał pokój z oknami wychodzącymi na basen. Od razu wszedł pod prysznic, żeby zmyć z siebie brud i zmęczenie poprzednich dwudziestu czterech godzin. Następnie wykręcił numer brytyjskiej ambasady. Udało mu się dodzwonić w ostatniej chwili przed końcem dnia pracy. – Czy mogłaby mnie pani połączyć z panem Michaelem Hargreave? – poprosił telefonistkę. Wstrzymał oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. Dwa lata temu Mike Hargreave jeszcze pracował w Lusace,

lecz do tej pory mógł otrzymać przeniesienie w dowolny punkt globu. – Łączę pana – odpowiedziała dziewczyna po kilkusekundowej zwłoce i Daniel z ulgą wypuścił powietrze. – Michael Hargreave przy telefonie. Słucham? – Mike, tu Danny Armstrong. – Dobry Boże, Danny, gdzie jesteś? – Tutaj, w Lusace. – Witaj z powrotem w naszej czarodziejskiej krainie. Co u ciebie słychać? – Mike, czy moglibyśmy się spotkać? Chcę cię znowu prosić o przysługę. – Wpadnij dzisiaj wieczorem na kolację. Wendy będzie zachwycona. Michael mieszkał w jednej z rezydencji dyplomatycznych, jakich pełno było na Nobs Hill, odległym zaledwie o parę minut drogi od gmachu rządu. Jego willę, podobnie jak wszystkie domy przy tej ulicy, otaczały fortyfikacje godne więzienia Maze. Mur o trzymetrowej grubości zwieńczały zasieki z drutu kolczastego, a bramy strzegło dwóch malondo, czyli uzbrojonych strażników. Mike wyszedł Danielowi na powitanie, uciszając parkę specjalnie tresowanych, obronnych rottweilerów. Przyjaciele uściskali się serdecznie. – Widzę, że nie lubisz ryzykować – powiedział Daniel, wskazując na środki bezpieczeństwa. Michael skrzywił się z niesmakiem. – Na tej ulicy mamy średnio jedno włamanie w tygodniu. I to pomimo psów i drutu kolczastego. Wendy czekała na nich na progu domu. Z czułością pocałowała Daniela w policzek. Miała miękkie jasne włosy i ową olśniewającą, niewiarygodną brytyjską cerę. Przypominała świeżo rozkwitły pączek róży. – Zapomniałam, że na żywo jesteś jeszcze przystojniejszy niż w telewizji – powiedziała z uśmiechem. Michael Hargreave bardziej przypominał wykładowcę z Oxfordu niż asa wywiadu, którym w rzeczywistości był. Po raz pierwszy spotkali się w Rodezji, niedługo przed końcem wojny. Daniel przechodził wówczas kryzys, wywołany uświadomieniem sobie, że walczy nie tylko w straconej, lecz również w niesłusznej sprawie. Przełomowy moment

nastąpił, kiedy wysłano go na czele Selous Scouts na drugą stronę granicy, do Mozambiku. Mieli zaatakować obóz partyzantów, w którym, jak poinformował ich rodezyjski wywiad, szkolono rekrutów ZANLA. Tymczasem natrafili na parę chat zamieszkanych głównie przez starców, kobiety i dzieci. Gnieździło się tam prawie pięćset osób. Po odejściu jego żołnierzy w wiosce zostały same trupy. Prowadząc oddział do bazy, Daniel zataczał się od nie kontrolowanych wybuchów płaczu. Lata wszechobecnego zagrożenia i nieustannych wezwań do akcji doprowadziły jego nerwy do kompletnej ruiny. Musiało minąć dużo czasu, zanim zdał sobie sprawę, że przeszedł załamanie psychiczne. Wtedy właśnie skontaktowała się z nim działająca konspiracyjnie Grupa Alfa. Wojna domowa ciągnęła się już tak długo, iż niektórzy oficerowie policji i wojska zaczęli zdawać sobie sprawę z mizernych szans na zwycięstwo. Co więcej, zrozumieli również, że nie walczą w zastępach aniołów, lecz po stronie samego szatana. Postanowili więc doprowadzić za wszelką cenę do zakończenia bratobójczej rzezi oraz zmusić rasistowski rząd Smitha do zaakceptowania rozejmu wynegocjowanego przy czynnym udziale Wielkiej Brytanii, i co za tym idzie, do wyrażenia zgody na przeprowadzenie wolnych i demokratycznych wyborów, mających zapoczątkować długotrwały proces pojednania pomiędzy rasami. Daniel darzył głębokim podziwem wszystkich członków Grupy Alfa; wielu z nich było wyższymi oficerami i mogło się poszczycić posiadaniem orderów, zarówno za męstwo na polu bitwy, jak i sukcesy w dowodzeniu. Daniel czuł, że coś z nieodpartą siłą ciągnie go do tych ludzi. Michael Hargreave stał na czele rodezyjskiej komórki brytyjskiego wywiadu. Do ich pierwszego spotkania doszło zaraz na początku kontaktów Daniela z Grupą Alfa. Wkrótce zaczęli ze sobą blisko współpracować. Daniel odegrał drugorzędną rolę w trudnym procesie, który doprowadził do zakończenia okrutnej wojny i podpisania Lancaster House Agreement. Daniela nie było na terenie Zimbabwe, kiedy biały reżim Iana Smitha ostatecznie skapitulował. Rodezyjski kontrwywiad dowiedział się o jego zdradzie. Uprzedzony przez przyjaciół o grożącym mu aresztowaniu, Daniel uciekł z kraju. Gdyby go złapano, stanąłby przed plutonem egzekucyjnym. Odważył się powrócić dopiero wtedy, kiedy

Rodezja zmieniła nazwę na Zimbabwe i władzę przejął reprezentujący nową koncepcję polityczną gabinet prezydenta Roberta Mugabe. Początkowo stosunki pomiędzy Danielem i Michaelem ograniczały się wyłącznie do zawodowej współpracy, lecz wzajemny szacunek i zaufanie wkrótce zaowocowały autentyczną przyjaźnią, która przetrwała długie lata. Popijając nalaną przez Michaela whisky, gawędzili, wspominając dawne czasy, dopóki Wendy nie zawołała ich do stołu. Daniel uwielbiał domową kuchnię, Wendy promieniejąc z zachwytu obserwowała jego wyczyny przy stole. Przy poobiedniej brandy Michael zapytał: – Więc o cóż to chciałeś mnie prosić? – Właściwie, to o dwie rzeczy. – Oho, mamy galopującą inflację w prośbach. Wyrzuć to z siebie, chłopie. – Czy nie mógłbyś w jakiś sposób załatwić, żeby moje taśmy poleciały do Londynu jako przesyłka dyplomatyczna? Mają dla mnie ogromną wartość. Wolałbym nie powierzać ich zambijskiej poczcie. – Nic prostszego – zgodził się Michael. – Wyślę je razem z jutrzejszą korespondencją. A ta druga prośba? – Potrzebne mi są pewne informacje na temat dżentelmena o nazwisku Ning Czeng Gong. – Sądzisz, że będziemy coś o nim wiedzieli? – spytał Michael. – Powinniście. Jest tajwańskim ambasadorem w Harare. – Skoro tak, to z pewnością ma u nas teczkę. To twój przyjaciel czy wróg, Danny? – Nie jestem do końca pewien, przynajmniej nie na tym etapie. – W takim razie, lepiej nic nie mów. – Michael westchnął, popychając w stronę Daniela karafkę brandy. – Myślę, że wydruk komputerowy będzie gotowy jutro przed południem. Mam ci go podesłać do hotelu? – Niech Bóg ci wynagrodzi, dobry człowieku. Jestem ci winien kolejną flaszkę. – Mam nadzieję, że będziesz o tym pamiętał, synu. Pozbycie się nakręconych przez Jocka taśm sprawiło Danielowi ogromną ulgę. Przedstawiały owoc wyczerpującej całorocznej pracy, a także niemal cały ziemski dobytek Daniela. Tak bardzo wierzył

w powodzenie swojego ostatniego przedsięwzięcia, iż postanowił, że tym razem obędzie się bez finansowania z zewnątrz. Zainwestował wszystkie swoje pieniądze, prawie pół miliona dolarów, które zarobił w ciągu dziesięciu lat ciężkiej harówki jako autor i producent filmów dokumentalnych. Tak więc jego taśmy odleciały nazajutrz rano Brytyjskimi Liniami Lotniczymi w bagażu kuriera dyplomatycznego. W ciągu dwunastu godzin znajdą się w Londynie. Daniel powierzył je na przechowanie Castle Studios, gdzie przeleżą bezpiecznie w kasie pancernej do czasu, aż będzie mógł wziąć je na stół montażowy. Miał już nawet tytuł dla swojego nowego filmu: Czy Afryka musi umrzeć? Nie ufając posłańcom, Michael Hargreave osobiście dostarczył Danielowi do hotelu wydruk komputerowy z dossier Ning Czeng Gonga. – Nie ma co, przyjemnego kumpla sobie znalazłeś – oświadczył. – Nie czytałem wszystkiego, ale z tego co widzę, to rodzina Ningów nie wyskoczyła sroce spod ogona. Uważaj na siebie, Danny, wygląda na to, że z nimi nie ma żartów. Wręczył przyjacielowi zaklejoną kopertę. – Jest tylko jedno zastrzeżenie: chcę, żebyś to spalił zaraz po przeczytaniu. Czy mam na to twoje słowo? Daniel potwierdził skinieniem głowy. – Przyprowadziłem ze sobą askari z ambasady, będzie pilnował twojego samochodu. W żadnym wypadku nie zostawiaj na ulicy nie zabezpieczonego wozu. Przypominam ci, że to jest Lusaka. Daniel zaniósł kopertę do swojego pokoju, zamawiając po drodze dzbanek herbaty. Zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, rozebrał się do samych gatek i położył wygodnie na łóżku. Komputerowy wydruk zajmował jedenaście stron, a jedna ciekawsza od drugiej. Okazało się, że Johnny Nzou miał zupełnie nieadekwatne wyobrażenie o potędze i bogactwie Ningów. Głową rodu był Ning Heng H'Sui. Należące do niego holdingi stanowiły tak różnorodną gmatwaninę, połączoną najrozmaitszego rodzaju powiązaniami z międzynarodowym biznesem i zamorskimi spółkami, mającymi swoje siedziby w Luxemburgu, Genewie i Jersey, że autor raportu opatrzył tasiemcowy spis lakonicznym dopiskiem: „lista holdingów prawdopodobnie niekompletna”. Powtórnie przeglądając dane, Daniel zwrócił uwagę na subtelne

przesunięcie kierunku inwestycji, mniej więcej pokrywające się w czasie z datą wyznaczenia Ning Czeng Gonga na stanowisko ambasadora w Harare. Chociaż gros rodzinnych interesów nadal koncentrowało się wzdłuż wybrzeży Pacyfiku, nowe inwestycje na terenie Afryki i udziały w afrykańskich spółkach zaczęły stanowić znaczący procent całego portfela. Zajrzawszy na następną stronę, Daniel odkrył, że komputer przeprowadził analizę danych i ustalił, iż na przestrzeni sześciu lat udział afrykańskich przedsięwzięć wzrósł od zera do dwunastu procent całości. Wchodziły w to gigantyczne udziały w południowoafrykańskich towarzystwach wydobywczych i przemyśle spożywczym, ogromne połacie lasów, wytwórnie papieru, hodowle bydła i owiec, a wszystko to na południe od Sahary. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby odgadnąć, kto taki skierował tam uwagę głowy rodu. Na stronie czwartej Daniel przeczytał, że Ning Czeng Gong ożenił się z dziewczyną z bogatej tajwańskiej rodziny. Małżeństwo zostało zaaranżowane przez rodziców panny i pana młodego. Owocem tego związku było dwoje dzieci: syn urodzony w 1982 roku i córka urodzona w rok później. Według autora raportu, Czeng interesował się wschodnią muzyką i teatrem, kolekcjonował także arcydzieła orientalnego rzemiosła, a przede wszystkim wyroby z jadeitu i kości słoniowej. W tej ostatniej dziedzinie zyskał sławę wybitnego znawcy. Grywał w golfa i tenisa, uprawiał żeglarstwo. Zajmował się również wschodnimi technikami walki, odnosząc na tym polu spore sukcesy. Zdobył nawet czwarty dan. Palił umiarkowanie. Na przyjęciach wypijał po kilka drinków, nigdy jednak nie przesadzał. Nie używał żadnego rodzaju narkotyków. Jedyną słabością, jaką udało się wytropić autorowi raportu i która w razie konieczności mogłaby zostać wykorzystana do wywarcia nacisku na ambasadora, były jego regularne wizyty w ekskluzywnych burdelach Tajpej. Wyglądało na to, że Ning Czeng Gong znajdował szczególne upodobanie w aranżowaniu wyrafinowanych przedstawień o jawnie sadystycznym charakterze, w których odgrywał pierwszoplanową rolę. W 1987 roku podczas jednego z takich spektakli, śmierć poniosła pewna prostytutka. Rodzina najwyraźniej bez trudu poradziła sobie z wyciszeniem skandalu, nigdy bowiem nie wysunięto żadnego oskarżenia przeciwko Czengowi.

– Mike miał rację – mruknął Daniel odkładając wydruk. – To kawał drania i niełatwo będzie się do niego dobrać. Trzeba się dobrze zastanowić nad każdym kolejnym krokiem. Zaczniemy od Chetti Singha. Gdybym tylko potrafił ustalić, co łączy te dwie sikoreczki... Przebierał się do kolacji nie przestając wertować leżącego na toaletce raportu. Chciał się upewnić, że nie przegapił żadnej wzmianki o Malawi czy Chetti Singhu. Niestety, autor raportu nie wspominał ani słowem o malawijskim biznesmenie. Daniel zszedł na kolację w nastroju przygnębienia i zniechęcenia. Rola mściciela Johnny'ego Nzou, którą sam sobie wyznaczył, okazała się zaiste niewdzięcznym kawałkiem chleba. W pięciostronicowym menu figurował zarówno wędzony szkocki łosoś, jak i pieczeń z polędwicy. Jednak kiedy spróbował zamówić owe specjały, kelner zrobił nieszczęśliwą minę i pokręcił głową. – Niestety, nie ma. Po chwili grali już na całego w zgadywankę „Niestety, nie ma”. Kelner sprawiał wrażenie szczerze zmartwionego niepowodzeniami swojego klienta, próbującego szczęścia z kolejnymi pozycjami menu. Wreszcie Daniel zauważył, że wszyscy pozostali goście w hotelowej jadalni jedzą to samo danie – łykowatego kurczaka z ryżem. – Tak, kurczak z ryżem jest – pochwalił go rozpromieniony kelner. – Co pan sobie życzy na deser? Daniel wiedział już, na czym polega cały trik. – Może krem bananowy? – zaproponował, rozejrzawszy się po sali. Kelner z dezaprobatą pokręcił głową. – Nie ma. Lecz Daniel widział po jego minie, że niewiele mu brakowało. Podniósł się z krzesła i podszedł do sąsiedniego stolika, przy którym siedział nigeryjski biznesmen. – Najmocniej pana przepraszam, czy może mi pan powiedzieć, co pan je? Wróciwszy na miejsce, zaordynował „Fantazję bananową”. Kelner entuzjastycznie pokiwał głową. – Tak, proszę pana, dzisiaj mamy „Fantazję bananową”. Owa niewinna komedyjka przywróciła Danielowi nadwątlone poczucie humoru. – AZZ. Afryka Znowu Zwycięża – oznajmił kelnerowi, który

z zachwytem przyjął słowa niewątpliwej aprobaty i zachęty. Nazajutrz wczesnym rankiem Daniel wyruszył w kierunku Chipata i granicy Malawi. Nie żywił żadnych złudzeń co do szans otrzymania w hotelu porządnego śniadania, zresztą kiedy wyjeżdżał, kuchnia jeszcze nie pracowała. O wschodzie słońca był już ponad sto kilometrów od Lusaki. Jechał przez cały dzień, zatrzymując się jedynie po to, żeby coś przekąsić. Do granicy dotarł następnego dnia rano. Kiedy znalazł się na terytorium Malawi, odczuł gwałtowną poprawę nastroju. Stało się tak nie tylko dlatego, iż ten maleńki kraj był jeszcze piękniejszy od Zambii, którą przed chwilą opuścił, lecz przede wszystkim jego mieszkańcy, w odróżnieniu od Zambijczyków, sprawiali wrażenie zadowolonych i beztroskich. Wyniosłe góry, rozległe wyżyny, wspaniałe jeziora i czarowne rzeki zaskarbiły Malawi sławę afrykańskiej Szwajcarii. Jej obywatele słynęli na całym kontynencie ze swojej wyjątkowej inteligencji i zdolności przystosowania. Chętnie zatrudniano ich we wszelkiego rodzaju zawodach, począwszy od służby domowej, a na górnikach i wykwalifikowanych robotnikach kończąc. Z braku złóż mineralnych, najcenniejszym bogactwem i towarem eksportowym Malawi byli jej mieszkańcy. Łaskawie panujący dożywotni prezydent Malawi prowadził konsekwentną politykę zachęcania swoich poddanych do rozwijania i wzmacniania wrodzonych talentów i zdolności. Rząd pilnował właściwej uprawy ziemi, nie pozwalając, by pola uprawne zamieniły się w ugory, i kontrolował migrację ze wsi do miast. Prezydent polecił, żeby każda rodzina wybudowała dla siebie dom i osiągnęła samowystarczalność, jeżeli chodzi o produkty żywnościowe. Głównym źródłem dochodów malawijskich farmerów była bawełna oraz orzeszki ziemne. Na ogromnych, położonych na zboczach gór plantacjach uprawiano cenne gatunki herbaty. W miarę zbliżania się do stolicy państwa – Lilongwe, kontrast pomiędzy Malawi i Zambią stawał się coraz ostrzejszy. Daniel przejeżdżał przez czyste, zadbane wioski. Mijał dobrze ubranych i odżywionych, uśmiechniętych ludzi. Urodziwe kobiety nosiły długie do kostek spódnice z tkaniny drukowanej w barwy narodowe i portrety

„Kamuzu”, przywódcy narodu Hastingsa Bandy. Zarówno krótkie spódnice, jak i długie włosy u mężczyzn zostały w Malawi zakazane dekretem prezydenta. Na poboczu wzdłuż drogi stały stragany z jedzeniem i rzeźbionymi w drewnie cackami. W krajach afrykańskich nadwyżki żywności nie były bynajmniej codziennym widokiem. Daniel zatrzymywał się od czasu do czasu, żeby kupić jajka, pomarańcze, mandarynki, soczyste czerwone pomidory i prażone orzeszki ziemne, a także żeby wymienić parę przyjaznych słów z kramarzami. Po nędzy i ubóstwie kraju, z którego niedawno wyjechał, zadowoleni i serdeczni Malawijczycy zaiste byli balsamem dla jego umęczonej duszy. Niewielu ludzi potrafi dorównać otwartością i spontaniczną życzliwością mieszkańcom Afryki, pod warunkiem, iż nie muszą walczyć o przetrwanie na granicy głodu. Daniel poczuł, jak jego szacunek dla tych ludzi wzrasta. – Jeżeli nie lubisz czarnych, nie powinieneś mieszkać w Afryce – powiedział mu kiedyś ojciec. Ta cenna uwaga na zawsze pozostała w pamięci Daniela, który z roku na rok nabierał coraz głębszego przekonania o jej trafności. Kiedy znalazł się na przedmieściach Lilongwe, po raz kolejny uderzyła go różnica pomiędzy stolicą Malawi a innymi metropoliami kontynentu. Było to nowe miasto, wybudowane w ciągu ostatnich dziesięcioleci, a w jego rozplanowaniu i projektowaniu poszczególnych budynków pomagali architekci południowoafrykańscy. Republika Południowej Afryki pożyczyła również duże sumy pieniędzy, niezbędnych do przeprowadzenia takiego przedsięwzięcia. Nie czuć tu było wszechobecnego w innych afrykańskich stolicach smrodu slumsów, przeciwnie, Lilongwe było ładnym, nowoczesnym i funkcjonalnym miastem. Daniel zawsze lubił tu wracać. Otoczony parkiem i rozległymi trawnikami hotel Capital znajdował się niedaleko od centrum miasta. Kiedy tylko został sam za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju, Daniel zabrał się do przeglądania miejscowej książki telefonicznej, którą znalazł w szufladzie nocnego stolika. Chetti Singh najwyraźniej był tu grubą rybą i dźwięk własnego nazwiska musiał mu sprawiać przyjemność. Książka telefoniczna poświęcała mu długą listę numerów. Wyglądało na to, że sikh grał

pierwsze skrzypce we wszystkich intratnych branżach. Zajmujący pół strony spis obejmował Przedsiębiorstwo Rybołówcze Chetti Singha, noszącą jego imię sieć supermarketów, Garbarnię Chetti Singha, Tartaki Chetti Singha, warsztaty samochodowe i przedstawicielstwo Toyoty. Wytropienie ptaszka nie sprawiło większych trudności – zauważył Daniel, zobaczymy teraz, czy uda nam się wypłoszyć go z kryjówki i ustrzelić, jak przystało prawdziwemu myśliwemu. Zanim Daniel zdążył wziąć prysznic i ogolić się, troskliwy służący odesłał do pralni jego brudne ubrania i perfekcyjnie odprasował czystą, lecz niemiłosiernie wygniecioną myśliwską kurtkę. – Moje zapasy prowiantu są na wykończeniu, muszę zrobić zakupy. Idealny pretekst, żeby odwiedzić jeden z sklepów naszego przyjaciela – mruknął sam do siebie, schodząc do hotelowego holu. Zapytał recepcjonistę o drogę do najbliższego supermarketu Chetti Singha. – Po drugiej stronie parku – odpowiedział mężczyzna, wskazując ręką właściwy kierunek. Z udawaną obojętnością Daniel ruszył wolno ścieżką pomiędzy drzewami. Nagle przyszło mu do głowy, że ze swoją kurtką myśliwską od londyńskiego krawca, jedwabną chustką i popisowo poobijanym, zakurzonym po sam dach wozem terenowym, ozdobionym emblematami umięśnionego ramienia, ma nikłe szanse na wmieszanie się w tłum tubylców. – Cóż, miejmy nadzieję, że Chetti Singh nie zdążył sobie dokładnie obejrzeć mojego samochodu ani twarzy. Supermarket Chetti Singha znajdował się przy głównej ulicy w niedawno wybudowanym czteropiętrowym budynku. Miał nowoczesne wyposażenie, wyłożone kafelkami podłogi i ściany lśniły czystością. Ceny były umiarkowane, a pomiędzy uginającymi się pod ciężarem wszelakich dóbr półkami tłoczyli się liczni klienci. Podobny widok należał w Afryce do rzadkości. Dołączywszy do nie kończącej się sztafety gospodyń domowych, manewrujących wypchanymi po brzegi wózkami, Daniel uważnie rozejrzał się po sklepie. Ustawione przy wyjściu z supermarketu kasy obsługiwały cztery młode dziewczyny o azjatyckiej urodzie. Pracowały szybko, z wprawą wstukując ceny towarów i przeliczając pieniądze. Ich długie, brązowe palce z gracją uderzały o klawisze maszyn, wygrywając na nich lubą

piosnkę mamony. Córki Chetti Singha – domyślił się Daniel, dostrzegłszy rodzinne podobieństwo. W swoich kolorowych sari wyglądały ślicznie jak sikoreczki. Pośrodku sklepu wznosiło się podwyższenie, na którym urzędowała dostojna dama w średnim wieku, bacznie pilnując wszystkiego, co się wokół niej działo. Miała splecione w gruby warkocz, stalowoszare włosy i sari, wprawdzie nie tak jaskrawe jak te, które nosiły dziewczęta przy kasach, lecz za to oblamowane złotą nitką. Niektóre z połyskujących na jej palcach diamentów dorównywały wielkością wróblim jajom, chociaż inne nie były większe od dorodnego groszku. Mamuśka Singh – uznał Daniel. Kiedy szło o liczenie pieniędzy, azjatyccy biznesmeni niechętnie powierzali je komuś innemu poza członkami rodziny. Być może był to jeden z sekretów oszałamiających sukcesów, jakie odnosili w handlu. Daniel bez pośpiechu wybierał produkty, licząc na to, iż uda mu się rzucić okiem na zwierzynę, którą tak uparcie tropił, lecz nigdzie nie dostrzegł ani śladu sikha w białym turbanie. Wreszcie mamuśka Singh opuściła swój punkt obserwacyjny i z dostojeństwem słonicy przemaszerowała przez całą długość sklepu do usytuowanych dyskretnie w kącie pomieszczenia schodów, których Daniel wcześniej nie zauważył. Zamiatając stopnie skrajem długiego jedwabnego sari, wspięła się na antresolę i zniknęła w drzwiach. Dopiero teraz Daniel dostrzegł lustrzane okno, wmontowane w ścianę antresoli, obok drzwi. Musiała to być jedna z tych, używanych przez policję szyb, przez które można patrzeć tylko w jedną stronę. Znajdujący się wewnątrz pomieszczenia za tajemniczymi drzwiami obserwator miał doskonały widok na całą halę supermarketu. Daniel mógłby przysiąc, że odkrył biuro, w którym urzędował Chetti Singh. Odwrócił się tyłem od nieprzeniknionej szyby, całkowicie świadomy, iż jest to spóźniony odruch, mógł bowiem być obserwowany przez ostatnie pół godziny. Podszedł do jednej z dziewcząt obsługujących kasę i poczekał na podliczenie swoich zakupów, starając się nie patrzeć na znajdującą się po przeciwnej stronie sklepu antresolę. Kiedy jego żona weszła do biura, Chetti Singh stał przy oknie wychodzącym na halę supermarketu. Dostojna dama natychmiast

zorientowała się, że jej mąż jest czymś zaniepokojony. Sikh w zamyśleniu szarpał wypielęgnowaną brodę, a jego oczy zwęziły się w maleńkie szparki. – Zauważyłaś tego białego mężczyznę? – zapytał, ruchem głowy wskazując wnętrze sklepu za szybą. – Tak. – Kobieta podeszła do męża. – Zwróciłam na niego uwagę, kiedy tylko wszedł. Pomyślałam sobie, że może być żołnierzem albo policjantem. – Skąd ci to przyszło do głowy? Zamiast odpowiedzi wykonała wymowny gest swoimi cudownymi dłońmi, zupełnie nie pasującymi do niewiasty jej postury. Wciąż jeszcze były to ręce młodej dziewczyny, którą Chetti Singh poślubił trzydzieści lat temu. Pani Singh zachowała zwyczaj farbowania henną jasnej skóry po wewnętrznej stronie dłoni. – Trzyma się prosto i chodzi dumnym krokiem – wyjaśniła. – Tak jak żołnierz. – Wydaje mi się, że go znam – stwierdził Chetti Singh. – Widziałem go już gdzieś, i to bardzo niedawno. Ale wtedy była ciemna noc i dlatego nie jestem do końca pewien. – Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił dwucyfrowy numer. Nie ruszając się od okna patrzył, jak jedna z jego córek podnosi słuchawkę stojącego obok kasy aparatu. – Skarbie – odezwał się w hindi – czy ten mężczyzna przy twojej kasie płaci kartą kredytową? – Tak, ojcze – odpowiedziała dziewczyna. Była najbystrzejsza ze wszystkich jego dzieci i zajmowała w sercu Chetti Singha miejsce przeznaczone dla drugiego syna, którego nigdy nie miał. – Zanotuj jego nazwisko i zapytaj, gdzie się zatrzymał. Odłożywszy słuchawkę, przyglądał się, jak biały mężczyzna płaci za swoje zakupy i objuczony wyładowanymi torbami wychodzi ze sklepu. Ledwo Daniel zniknął za drzwiami, sikh ponownie podniósł słuchawkę i wykręcił ten sam co poprzednio numer. – Nazywa się Armstrong – poinformowała go córka. – D.A. Armstrong. Powiedział, że mieszka w hotelu Capital. – Świetnie. Daj mi szybko Chawe. Piętro niżej smagłoskóra dziewczyna odwróciła się na swoim obrotowym krześle i zawołała jednego ze strażników, pilnujących

wyjścia z supermarketu. Wyciągnęła do niego dłoń ze słuchawką telefonu. – Chawe, rozpoznałeś tego malungu, który właśnie wyszedł? – zapytał Chetti Singh, ledwo mężczyzna zdążył przyłożyć słuchawkę do ucha. – Wysoki facet z gęstymi, kręconymi włosami – dodał, przechodząc na angoni. – Zauważyłem go – odpowiedział strażnik w tym samym języku – ale nie wiem, kto to jest. – Cztery dni temu, w nocy – podpowiedział mu Chetti Singh. – Na drodze do Chirundu, kiedy skończyliśmy załadowywać ciężarówkę. Zatrzymał się, żeby z nami pogadać. Przeciągła cisza w słuchawce oznaczała, że Chawe zastanawia się nad właściwą odpowiedzią. Chetti Singh przyglądał się, jak jego goryl wsadza do nosa palec wskazujący i zaczyna nim pracowicie dłubać. Ów odruchowy gest zdradzał stan niepewności i zakłopotania, wywołany przekraczającym jego możliwości intelektualne pytaniem szefa. – Możliwe – odpowiedział w końcu. – Nie jestem pewien. – Wyciągnąwszy z nosa gruby paluch, Chawe poddał go drobiazgowej kontroli. Goryl należał do szczepu Angoni, daleko spokrewnionego z królewską linią Zulusów. Jego plemię wywędrowało na północ przed dwustu laty, w czasach króla Czaki. Był wojownikiem i nie grzeszył zamiłowaniem do myślenia. – Pójdź za nim – rozkazał Chetti Singh. – Pilnuj się, żeby cię nie zobaczył. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem, Nkosi. – Chawe poczuł ulgę otrzymawszy wyraźne polecenie. Nie ociągając się dłużej, sprężystym krokiem wymaszerował przez główne drzwi. W pół godziny później wrócił kompletnie zgnębiony. Miał minę winowajcy. Ledwie zdążył wejść przez główne drzwi, zadzwonił telefon przy stanowisku córki Chetti Singha. – Powiedz Chawe, żeby natychmiast przyszedł do mojego biura! – rozległ się w słuchawce nie znoszący sprzeciwu głos sikha. Kiedy potężny jak prawdziwy goryl ochroniarz pojawił się w drzwiach na szczycie schodów, Chetti Singh spytał: – No więc? Śledziłeś go, jak ci kazałem? – Nkosi, to ten sam człowiek. – Szurając niezdecydowanie nogami, strażnik wszedł do środka. Mimo swojego wzrostu i siły, śmiertelnie bał

się Chetti Singha. Na własne oczy widział, jaki los spotykał tych, którzy mieli nieszczęście narazić się szefowi. Prawdę mówiąc, to właśnie na niego najczęściej spadał obowiązek egzekwowania posłuchu i karania krnąbrnych. Przystąpił do zdawania relacji, uparcie unikając wzroku sikha. – Ten sam człowiek, który rozmawiał z nami tamtej nocy – powtórzył. Chetti Singh gniewnie zmarszczył brwi. – Skąd ta pewność? Przecież mówiłeś, że go nie rozpoznałeś? – spytał. – Samochód – wyjaśnił lakonicznie Chawe. – Poszedł do swojego samochodu, żeby załadować jedzenie, które u nas kupił. To ten sam wóz, ma namalowane z boku męskie ramię, Mambo. – Świetnie. – Chetti Singh skinął z aprobatą głową. – Dobrze się spisałeś. Gdzie on jest teraz? – Odjechał samochodem – wyznał ze skruchą Chawe. – Nie mogłem go dalej śledzić. Przepraszam, Nkosi Kakulu. – Nie przejmuj się, spisałeś się na medal – Chetti Singh powtórzył pochwałę. – Kto dzisiaj w nocy pełni służbę w magazynie? – Ja, Mambo... – Chawe znienacka wyszczerzył w uśmiechu wspaniałe, śnieżnobiałe zęby – i, oczywiście, Nandi. – Tak, oczywiście. – Chetti Singh podniósł się z fotela. – Przyjadę dzisiaj do magazynu, po zamknięciu sklepu. Chcę się upewnić, że Nandi jest w formie. Obawiam się, że dzisiejszej nocy możemy mieć kłopoty. Lepiej, żebyśmy byli przygotowani. Zamknij Nandi w małej klatce. Nie życzę sobie żadnych niedociągnięć. Zrozumiałeś, Chawe? – Zrozumiałem, Mambo. – Zobaczymy się o szóstej wieczorem w magazynie. – Kiedy się ma do czynienia z kimś takim jak Chawe, nie zawadzi powtórzyć instrukcji jeszcze raz. – Nkosi. – Chawe rakiem wycofał się z biura, wystrzegając się bezpośredniego spojrzenia w stronę szefa. Po wyjściu goryla Chetti Singh usiadł i przez dłuższą chwilę w milczeniu wpatrywał się w zamknięte drzwi. W końcu jeszcze raz podniósł słuchawkę telefonu. Próba skorzystania z automatycznych połączeń międzynarodowych na terenie Afryki nieodmiennie przypominała grę na loterii. Zimbabwe leżało niemal za miedzą, jedynie wąski korytarz Tete, należący do

Mozambiku, oddzielał jego terytorium od Malawi, a jednak połączenie się z numerem w Harare zajęło Chetti Singhowi dwadzieścia minut i udało się dopiero za trzynastym podejściem. – Dzień dobry. Połączył się pan z Ambasadą Republiki Tajwanu. Czym mogę służyć – odezwał się wreszcie głos po drugiej stronie linii. – Chciałbym rozmawiać z ambasadorem. – Bardzo mi przykro, lecz Jego Ekscelencja jest w tej chwili zajęty i nie może z panem rozmawiać. Jeśli pan sobie życzy, mogę pana połączyć z którymś z pracowników ambasady? A może wolałby pan zostawić wiadomość? – Nazywam się Chetti Singh. Jestem bardzo bliskim znajomym ambasadora. – Proszę chwileczkę zaczekać. Po minucie oczekiwania Chetti Singh usłyszał w słuchawce głos Czenga: – Ustaliliśmy przecież, że nie będziesz dzwonić pod ten numer. – Mam nie cierpiącą zwłoki sprawę – odpowiedział sikh stanowczo. – Nie mogę z tobą rozmawiać z tego telefonu. Zadzwonię do ciebie w ciągu godziny. Podaj mi swój numer i czekaj, aż się odezwę. Prywatny, zastrzeżony telefon na biurku sikha zadzwonił czterdzieści minut później. – Ta linia jest pewna – oznajmił Czeng, kiedy Chetti Singh podniósł słuchawkę. – Ale bądź ostrożny. – Znasz białego faceta o nazwisku Armstrong? – Doktor Armstrong? Tak, poznałem go. – Czy to nie jego spotkałeś w Chiwewe i czy to nie on zawracał ci głowę na drodze, dopytując się o pewne plamy na twoim ubraniu? – Tak – odpowiedział Czeng obojętnym tonem. – Nie przejmuj się, on nie wie o niczym. – W takim razie czego szuka w Lilongwe? – spytał Chetti Singh. – Nadal uważasz, że nie mam się czym przejmować? Po drugiej stronie linii zapadła cisza. – W Lilongwe? – odezwał się w końcu Czeng. – Czyżbyś ty też go spotkał tamtej nocy na drodze do Chirundu? – Tak. Zatrzymał się przy nas, żeby zapytać, czy widzieliśmy ciężarówki z mięsem. – Kiedy dokładnie to miało miejsce? Po przekazaniu kości...

– Ostrożnie! – uciął Chetti Singh. – Owszem, zaraz potem, jak pożegnaliśmy się i rozjechali każdy w swoją stronę. Moi ludzie umocowywali właśnie plandekę, kiedy zjawił się ten biały mądrala i... – Jak długo z nim rozmawiałeś? – Czeng przerwał w pół słowa swojemu wspólnikowi. – Najwyżej minutę. Potem pojechał w kierunku Harare. Myślę, że próbował cię dogonić. Właściwie, to jestem o tym absolutnie przekonany. – Dogonił ciężarówkę Gomo i zmusił go do zjechania na pobocze – powiedział Czeng piskliwym głosem. Ambasador wyraźnie był poważnie zaniepokojony. – Przeszukał ładownię. Oczywiście, niczego nie znalazł. – Nie ma co, kawał wścibskiego drania. – Nie ma co – przytaknął sarkastycznie Czeng. – Ale to niemożliwe, żeby cię wiązał z tą sprawą, skoro rozmawiał z tobą tylko przez minutę. Nie wie nawet, kim jesteś. – Moje nazwisko i adres są wypisane na drzwiach szoferki wielkimi literami – wyznał Chetti Singh. Po drugiej stronie słuchawki znowu zapadła cisza. – Nie zwróciłem na to uwagi – powiedział w końcu Czeng. – Cóż za brak rozwagi, przyjacielu. Powinieneś był jakoś to ukryć. – Nie warto zamykać klatki, kiedy ptaszek już wyfrunął – zauważył Chetti Singh. – Gdzie jest... – Czeng urwał w pół słowa. – Gdzie jest towar? Czy został już wyeksportowany? – Jeszcze nie. Wysyłam go jutro. – Nie mógłbyś się tego pozbyć trochę szybciej? – To absolutnie nie leży w moich możliwościach. – W takim razie będziesz musiał zająć się Armstrongiem, jeśli nie przestanie wścibiać nosa w nie swoje sprawy. – Owszem – zgodził się Chetti Singh. – Zajmę się nim z całą stanowczością i zdecydowaniem. A co u ciebie? Zadbałeś o wszystko, co trzeba? Co z twoim mercedesem? – W porządku. – A kierowcy? – Też. – Czy odwiedzili cię przedstawiciele władzy?

– Tak, ale to była tylko zwykła rutynowa wizyta – zapewnił Czeng. – Obyło się bez niespodzianek. Twoje nazwisko nie zostało wymienione. Ale nie powinieneś więcej dzwonić do ambasady. Zawsze korzystaj z tej linii. Ludzie z mojej ochrony dopilnowali, żeby była czysta. Chetti Singh skrupulatnie zanotował podyktowany przez ambasadora numer telefonu. – Dam ci znad, co słychać u naszego przyjaciela. Nie ma co, stanowczo zatruwa mi życie. – Mam nadzieję, że to się wkrótce skończy. – Odłożywszy słuchawkę, Czeng odruchowo sięgnął po jedno z cacek z kości słoniowej, których cała kolekcja zdobiła jego biurko. Była to prześliczna miniaturowa grupa przedstawiająca młodą dziewczynę i starca. Dziewczynka siedziała na kolanach mężczyzny, wpatrując się z oddaniem w poorane szlachetnymi zmarszczkami, brodate oblicze. Każdy najdrobniejszy detal został wycięty w twardym materiale trzysta lat temu ręką jednego z największych artystów dynastii Tokugawa. Wypolerowana dotykiem niezliczonych dłoni kość lśniła bursztynowym blaskiem. Dopiero po odwróceniu grupy do góry nogami okazywało się, że pod fałdzistymi szatami oboje, dziewczynka i mężczyzna, są zupełnie nadzy, a sztywny członek starca tkwi niemal po samą nasadę pomiędzy udami dziecka. Komiczna wymowa tego arcydziełka przemawiała do Czenga z niezwykłą mocą. Była to jedna z jego ulubionych rzeźb. Pieścił ją teraz kciukiem i palcem wskazującym, jak się pociera paciorek różańca. Jak zwykle, jedwabisty dotyk kości słoniowej koił jego obawy i dodawał mu otuchy, przywracając zdolność jasnego myślenia. Chociaż Czeng spodziewał się, że Daniel Armstrong nie da tak łatwo za wygraną, otrzymana od Chetti Singha wiadomość solidnie nim wstrząsnęła. Pytania sikha na nowo rozbudziły wątpliwości. Zaczął po raz tysięczny wyliczać w myślach przedsięwzięte środki ostrożności. Po opuszczeniu obozu w Chiwewe nie zdawał sobie sprawy z krwawych plam na swoich butach i ubraniu, dopóki Daniel Armstrong nie zwrócił na nie jego uwagi. Świadomość, że nosi na sobie ewidentne ślady winy, dręczyła go do końca koszmarnej podróży przez dolinę Zambezi. Kiedy wreszcie dotarli do głównej szosy i spotkali się z czekającym w umówionym miejscu Chetti Singhiem, ambasador

zwierzył się ze swoich niepokojów wspólnikowi. – Nie powinieneś był podchodzić tak blisko. Sam sobie jesteś winien, a co tam. – Musiałem się upewnić, czy Sali wykonał swoją robotę. I całe szczęście, bo naczelnik parku był jeszcze żywy. – Będziesz musiał spalić ubranie. O tej porze droga była zupełnie pusta, ale woleli nie ryzykować. Zjechali ciężarówkami głęboko na pobocze i przeładowywali skradzione kły do wozu Chetti Singha osłonięci od szosy pasem drzew. Nawet z pomocą ludzi Chetti Singha cała operacja zajęła im niemal dwie godziny. Mieli do przeniesienia ogromną ilość kości słoniowej. Czekając na zakończenie przeładunku, Chetti Singh przyglądał się, jak Czeng ustawia niewielkie ognisko. Kiedy gałązki rozpaliły się na dobre, ambasador rozebrał się do bielizny. Przebrawszy się w czyste ubranie, które wyjął z walizki, ukucnął przy ognisku i spalił wszystkie zabrudzone rzeczy. Gumowe podeszwy tenisówek buchnęły jasnym, cuchnącym płomieniem. Znalazłszy odpowiedni kijek, Czeng wepchnął nim nie dopalone skrawki gumy głębiej w ognisko, pilnując, żeby ogień strawił je do końca, nie zostawiając nic poza kupką popiołu. – Na pewno pełno plam krwi zostało w mercedesie – zauważył Chetti, wstając od ogniska. – Musiałeś zabrudzić podłogę i pedały. Wyjął z samochodu kauczukowy dywanik i zdjął z pedałów gumowe nakładki. Powędrowały do ognia w ślad za ubraniem i butami. Oczy sikha łzawiły od cuchnącego czarnego dymu, ale wciąż jeszcze nie był w pełni usatysfakcjonowany. – Trzeba się będzie pozbyć samochodu. – Chetti Singh wyjaśnił Czengowi, co ma zrobić. – Resztą sam się zajmę. Ambasador pierwszy odjechał z miejsca przeładunku. Kiedy ludzie Chetti Singha przykrywali kły workami z suszoną rybą, Czeng pędził już szosą na Harare. Spieszył się, jakby sądził, że w ten sposób uda mu się uciec od odpowiedzialności za to, co się stało w Chiwewe. Dopiero teraz pojawiła się właściwa reakcja na wypadki ostatniej nocy. Czuł się dokładnie tak samo, jak po jednej z erotycznych pantomim, które zwykł organizować w Domu Mirtowego Kwiatu w Tajpej. Zawsze, kiedy było już po wszystkim, ogarniało go zniechęcenie i wstręt do siebie. I za każdym

razem obiecywał sobie, że to się już więcej nie powtórzy. Rezydencja ambasadora mieściła się w jednej z wielu obszernych willi w stylu kolonialnym, jakie rozsiadły się w alejach otaczających klub golfowy. Było już dobrze po północy, kiedy Czeng dotarł wreszcie do domu. Udał się prosto do swoich apartamentów sypialnych. Zadbał o to, żeby jego żona i dzieci wróciły na Tajwan dwa tygodnie przed nim. Oprócz niego w całej rezydencji nie było żywej duszy. Jeszcze raz rozebrał się do samej bielizny. Zapakował ubranie do plastikowej torby, nie bacząc na to, że nosił je dopiero po opuszczeniu sceny zbrodni. Chciał mieć pewność, że na jego rzeczach nie pozostanie najmniejsza plamka krwi. Następnie wziął prysznic. Prawie pół godziny stał pod strumieniem gorącej wody; dwa razy umył włosy szamponem, dokładnie wyczyścił dłonie i paznokcie, używając do tego twardej szczotki. Kiedy wreszcie był już pewien, iż zmył z siebie wszystkie pozostałości krwi i prochu, przebrał się w świeże ubranie i zaniósł plastikową torbę z używanymi rzeczami do stojącego w garażu mercedesa. Umieścił ją w bagażniku, obok płóciennego chlebaka zawierającego lornetkę i katalog ptaków. Chciał się jak najprędzej pozbyć wszystkich przedmiotów, które miał ze sobą w czasie pobytu w Chiwewe. Wyprowadziwszy samochód z garażu, zaparkował go na podjeździe przed rezydencją. Nie zamknął bramy wjazdowej, kluczyki zostawił w stacyjce. Chociaż minęła już druga w nocy, a poprzednie dwadzieścia cztery godziny upłynęły mu na ożywionym działaniu przy napiętych do granic wytrzymałości nerwach, Czeng nie mógł zasnąć. Ubrany w jedwabną koszulę nocną, niespokojnym krokiem przemierzał sypialnię, dopóki nie usłyszał cichego warkotu silnika mercedesa. Zgasiwszy stojącą przy łóżku lampkę nocną, rzucił się do okna wychodzącego na frontowy podjazd. Zdążył zobaczyć, jak jego samochód ze zgaszonymi światłami wyjeżdża przez bramę i wtapia się w mrok pustej ulicy. Odetchnąwszy z ulgą, Czeng wreszcie położył się do łóżka. Układając się do snu z podziwem myślał o tym, jak szybko Chetti Singh zdołał to wszystko zorganizować. Pieczę nad rodzinnymi interesami w Harare sprawował osobiście syn sikha, niemal równie przebiegły i niezawodny co jego ojciec.

Następnego ranka, po śniadaniu, Czeng zadzwonił na policję, żeby zgłosić kradzież mercedesa. Samochód został odnaleziony dwadzieścia cztery godziny później, niedaleko Hatfield, przy drodze na lotnisko. Złodzieje podpalili wóz, zabrawszy uprzednio silnik i koła. Wypełniony benzyną bak eksplodował i z wozu nie pozostało nic oprócz wypalonej, poczerniałej od sadzy skorupy. Czeng wiedział, że towarzystwo ubezpieczeniowe, bez zbędnego ociągania i protestów, zwróci mu pełną cenę wozu. Następnego ranka na biurku ambasadora zadzwonił zastrzeżony telefon. W słuchawce odezwał się anonimowy głos. – Niech pan zajrzy na piątą stronę dzisiejszego „Heralda” – powiedział nie przedstawiając się tajemniczy rozmówca. Czeng rozpoznał jednak azjatycki akcent, do złudzenia przypominający ten, z którym mówił Chetti Singh. Interesująca go notatka znajdowała się u dołu strony. Składała się z sześciu linijek pod banalnym nagłówkiem: „Zasztyletowany w pijackiej burdzie”. Gomo Chisonda, strażnik zatrudniony przez Zarząd Parków Narodowych, został zakłuty nożem przez niezidentyfikowanego sprawcę w czasie sprzeczki w miejskiej piwiarni. Następnego dnia ten sam anonimowy informator oznajmił lakonicznie: – Strona siódma. Tym razem Czeng był już najzupełniej pewien, że rozpoznaje głos syna Chetti Singha. W notatce zatytułowanej „Wypadek na kolei” ambasador wyczytał, co następuje: „Ciało Davida Shiri, przebywającego na urlopie pracownika Parku Narodowego, znaleziono na torach kolejowych w pobliżu Hartley. W krwi nieboszczyka stwierdzono wysoką zawartość alkoholu. Rzecznik prasowy Kolei Narodowych przypomina, że korzystanie z nie strzeżonych przejść kolejowych grozi śmiercią. Jest to czwarty nieszczęśliwy wypadek, do jakiego doszło na linii do Hartley od początku bieżącego roku”. Zgodnie z obietnicą Chetti Singha, przy życiu nie pozostał żaden świadek ani współwinny zbrodni. Trzy dni później do Czenga zadzwonił osobiście sam komisarz policji. – Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo, iż ośmielam się pana niepokoić. Przypuszczam, że czytał pan w prasie o brutalnym ataku na siedzibę Parku Narodowego w Chiwewe. Pańskie zeznanie ogromnie by nam

pomogło w wyjaśnieniu okoliczności tego tragicznego incydentu. O ile mi wiadomo, w dniu napadu gościł pan w Chiwewe i opuścił obóz tuż przed owymi okropnymi wydarzeniami. – Pańskie informacje są bardzo dokładne, panie komisarzu. – Czy nie zechciałby pan złożyć oficjalnego zeznania? Bylibyśmy bardzo zobowiązani. Naturalnie, nie mamy żadnego prawa prosić pana o współpracę, chroni pana przywilej dyplomatyczny. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wam pomóc. Bardzo lubiłem i szanowałem naczelnika Nzou. Z całego serca pragnę, żeby winni tej straszliwej zbrodni jak najszybciej stanęli przed sądem. – Jestem panu ogromnie wdzięczny, ekscelencjo. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, przyślę do pana jednego z moich ludzi. Inspektor, który odwiedził Czenga, był krzepkim mężczyzną z plemienia Szona, ubranym w cywilny garnitur. Towarzyszył mu sierżant w eleganckim mundurze policji Zimbabwe. Obaj przedstawiciele władzy gięli się w ukłonach i pilnie uważali, żeby niczym nie urazić ambasadora. Nieustannie przepraszając, inspektor szczegółowo przepytał Czenga ze wszystkich wydarzeń, mających miejsce podczas jego wizyty w Chiwewe, aż do samego opuszczenia siedziby dyrekcji parku z konwojem ciężarówek-chłodni. Czeng, bez najmniejszego potknięcia, powtórzył przygotowaną lekcję. Nie zapomniał wspomnieć o spotkaniu z Danielem Armstrongiem. Kiedy skończył, inspektor, zżymając się z zakłopotania, spytał: – Doktor Armstrong również złożył oświadczenie, ekscelencjo. Jego relacja dokładnie potwierdza wszystko, co usłyszałem od pana, z wyjątkiem jednego drobnego szczegółu. Doktor Armstrong wspomniał, iż zauważył na pańskim ubraniu ślady krwi. – Kiedy to było? – Czeng zrobił zdziwioną minę. – Kiedy spotkał pana w drodze powrotnej do Chiwewe, już po odkryciu śladów bandy kłusowników. Twarz Czenga rozjaśniła się. – Ach tak. Uczestniczyłem jako obserwator w akcji likwidacji stada słoni, przeprowadzonej przez pracowników parku. Może pan sobie wyobrazić, ile tam było krwi. Musiałem wdepnąć w kałużę. Inspektor pocił się z zażenowania. – Czy nie pamięta pan przypadkiem, w co pan był wówczas ubrany?

– wydusił wreszcie. Czeng zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć. – Miałem na sobie koszulkę polo, niebieskie płócienne spodnie i, zdaje się, parę tenisówek. Najczęściej tak właśnie się ubieram, kiedy wyjeżdżam z miasta. – Czy te rzeczy nadal znajdują się w pańskim posiadaniu? – Tak, oczywiście. Koszula i spodnie najprawdopodobniej zostały już wyprane, a pantofle, jak sądzę, wyczyszczone. Mój lokaj nigdy nie zaniedbuje swoich obowiązków... – przerwał w pół słowa i uśmiechnął się, jakby właśnie coś przyszło mu do głowy. – Przypuszczam, że miałby pan ochotę obejrzeć te rzeczy, inspektorze? Może nawet zechce pan je zabrać do laboratorium? Zażenowanie inspektora doszło do zenitu. Płonąc ze wstydu, powiedział: – Nie mamy prawa prosić pana o tak daleko idącą współpracę. Jednak, w świetle oświadczenia doktora Armstronga... Jeżeli nie miałby pan nic przeciwko temu... – Oczywiście, że nie mam – zapewnił z uśmiechem ambasador. – Jak już mówiłem komisarzowi, jestem gotów zrobić wszystko, żeby pomóc wyjaśnić wam tę sprawę. – Rzucił okiem na zegarek. – Niestety, za godzinę muszę być w Pałacu Rządowym. Jem obiad z prezydentem. Poproszę kogoś ze służby o zaniesienie moich rzeczy do pańskiego biura, jeśli to panu odpowiada. Obaj policjanci zerwali się na równe nogi. – Jest mi ogromnie przykro, że sprawiam panu kłopot, ekscelencjo. Bardzo dziękujemy za pańską pomoc. Sądzę, że komisarz przyśle panu list z podziękowaniami. Nie wstając od biurka, Czeng zwrócił się do wychodzących policjantów: – W „Heraldzie” napisali, że bandyci zostali ujęci. Czy to prawda? Udało wam się odzyskać skradzioną kość słoniową? – Zatrzymaliśmy bandytów, kiedy próbowali przedostać się z powrotem na zambijską stronę Zambezi. Niestety, wszyscy albo zginęli w czasie strzelaniny, albo zdołali uciec. Kły, które mieli ze sobą, utonęły w rzece, a reszta spłonęła w pożarze magazynu. – Wielka szkoda – westchnął Czeng. – Powinni byli stanąć przed sądem i ponieść zasłużoną karę za to bestialskie zabójstwo. W każdym

razie, to znakomicie upraszcza wasze zadanie, czyż nie? – Zamykamy śledztwo – przytaknął inspektor. – Teraz, kiedy pomógł nam pan wyjaśnić ostatnie wątpliwości, komisarz napisze do pana, żeby wyrazić swoją wdzięczność, i na tym cała sprawa się zakończy. Komplet ubrań, który Czeng wybrał ze swojej przepastnej garderoby i zgrabnie zapakowany odesłał policjantom, wprawdzie zgadzał się z podanym opisem, ale oczywiście, nigdy nie był noszony przez ambasadora w pobliżu Chiwewe czy doliny Zambezi. Czeng przestawił statuetkę z kości słoniowej na inne miejsce i zapatrzył się na nią ponuro. Z jego piersi wyrwało się westchnienie. Niestety, sprawa bynajmniej nie była jeszcze zakończona, doktor Daniel Armstrong nadal wścibia nos w nie swoje sprawy, psując mu całą radość życia. Czy to dobrze, że znowu zdał się na spryt i zręczność Chetti Singha? Wprawdzie pozbycie się dwóch skromnych strażników parku nie sprawiło mu większych trudności, ale Armstrong to nie to samo. Cieszył się sławą na całym świecie i jego zniknięcie nie mogło przejść nie zauważone. Przycisnąwszy guzik interkomu, Czeng powiedział w dialekcie kantońskim do ustawionego na biurku mikrofonu: – Lee, przyjdź, proszę, do mojego gabinetu. Pytanie, które zamierzał zadać, nie wymagało wzywania sekretarki do gabinetu, ale Czeng lubił na nią patrzeć. Chociaż jej rodzice byli tylko chłopami, w pocie czoła uprawiającymi swoje poletko w górach, Lee okazała się bystrą i pojętną dziewczyną. Z powodzeniem ukończyła Uniwersytet Tajwański, jednak Czeng nie zatrudnił jej przez wzgląd na akademickie osiągnięcia. Dziewczyna stanęła obok biurka, dostatecznie blisko, żeby mógł jej dotknąć. Jej postawa wyrażała niewolniczą uległość. Pomimo wykształcenia, Lee była tradycyjnie wychowaną panienką, której wpojono właściwy stosunek do mężczyzny, a w szczególności do pracodawcy. – Czy potwierdziłaś rezerwację na lot Qantas Airlines? – spytał. Ze względu na węszącego w Lilongwe Armstronga im wcześniej wróci do Tajpej, tym lepiej. Gdyby zamierzał zostać w Harare, nigdy w życiu nie zdecydowałby się na tak ryzykowne przedsięwzięcie. Jego żona i dzieci już są w domu. Dołączy do nich w końcu miesiąca, za osiem dni.

– Tak, ekscelencjo. Rezerwacja została potwierdzona – sekretarka odpowiedziała pełnym uszanowania szeptem. Jej słodki głos przypominał Czengowi słowicze trele, których słuchał niegdyś w lotosowym ogrodzie swojego ojca. Poczuł, że budzi się w nim podniecenie. – Kiedy przychodzą ludzie do pakowania? – zapytał, dotykając jej lekko. Lee zadrżała, co podnieciło Czenga jeszcze bardziej. – Zaczną pakowanie w poniedziałek rano, mój panie – użyła zwyczajowego tytułu wyrażającego szacunek. Wpadające przez okno popołudniowe światło igrało w kruczoczarnych włosach dziewczyny, opadających na ramiona gładkim, jedwabistym płaszczem. Czeng delikatnie wsunął palce w rozcięcie tradycyjnego cheongsam; skóra Lee dorównywała gładkością polerowanym statuetkom z kości słoniowej. – Czy uprzedziłaś ich, że z moją bezcenną kolekcją należy się wyjątkowo ostrożnie obchodzić? – zapytał, szczypiąc dziewczynę w udo. Ścisnął delikatną fałdkę skóry pomiędzy paznokciami kciuka i palca serdecznego. Krzywiąc się z bólu, Lee zagryzła dolną wargę. – Tak, mój panie – odpowiedziała cicho. W jej głosie zadźwięczała nutka cierpienia. Czeng uszczypnął ją odrobinę mocniej. Wiedział, że jego paznokcie pozostawią na nieskazitelnej wypukłości pośladka maleńki czerwony ślad w kształcie gwiazdki, który wciąż jeszcze tam będzie, kiedy dziewczyna przyjdzie w nocy do jego sypialni. Władza sprawiania bólu wprawiła go w nastrój radosnego uniesienia. W jednej chwili zapomniał o doktorze Armstrongu i wszystkich kłopotach, jakie mógł sprowadzić na nich wścibski dziennikarz. Policja ostatecznie zgubiła trop, a Lee Wang była piękną i uległą młodą kobietą. Miał jeszcze przed sobą osiem dni rozłąki z małżonką, w czasie których mógł się do syta nacieszyć swoją sekretarką. A potem, powróci do domu, by wysłuchać pochwały z ust ojca. Otworzywszy tylne drzwi terenowej toyoty, Daniel wyciągnął puste pudło na prowiant i zapakował nabyte w supermarkecie Chetti Singha zapasy. Kiedy się z tym uporał, obszedł dookoła samochód, otworzył szoferkę i usiadł za kierownicą. Czekając, aż rozgrzeje się silnik, zajrzał do notesu, gdzie miał zapisane adresy pozostałych przedsiębiorstw obrotnego sikha.

Korzystając z pomocy uprzejmych przechodniów, odnalazł drogę do dzielnicy przemysłowej, pojechał wzdłuż torów kolejowych i wreszcie natrafił na dworzec towarowy. Wyglądało na to, że w tej okolicy do Chetti Singha należało cztery, a może pięć akrów terenów przemysłowych. Część parceli była nie zagospodarowana i zarośnięta gęstymi chaszczami i trawą. Ogromnych rozmiarów tablica na jednej z pustych działek głosiła wszem wobec: KOLEJNY PROJEKT CHETTI SINGHA NA TYM MIEJSCU POWSTANIE NOWOCZESNA GREMPLARNIA BAWEŁNY Rozwój! Miejsca pracy! Dobrobyt! PRZYSZŁOŚĆ MALAWI! Z boku nie zagospodarowanego obszaru za zasiekami z drutu kolczastego znajdowały się warsztaty samochodowe należącego do Chetti Singha przedstawicielstwa Toyoty. Na ogromnym parkingu przed zabudowaniami warsztatów stało co najmniej sto fabrycznie nowych wozów, pokrytych grubą warstwą kurzu, zebranego w czasie długiej podróży otwartym wagonem kolejowym. Prawdopodobnie oczekiwały na przegląd techniczny przed przewiezieniem do salonu sprzedaży. Za otwartymi drzwiami głównego budynku krzątał się zespół mechaników. Ludzie, którzy wydawali polecenia, co do jednego wyglądali na Azjatów, niektórzy z nich nosili nawet sikhijskie turbany, lecz większość ubranych w niebieskie drelichy robotników była czarnymi Afrykanami. Praca szła sprawnie, Daniel odniósł wrażenie, że interes kwitnie. Kiedy wjechał przez bramę i zaparkował samochód na podjeździe przed biurem, podszedł do niego kierownik w niebieskim fartuchu. Pod pretekstem, że jego wóz potrzebuje przeglądu, Daniel dokładnie obejrzał sobie warsztaty i budynek administracji. Niestety, nie rzuciło mu się w oczy żadne miejsce, nadające się do ukrycia skradzionej kości słoniowej. Umówiwszy się, że przywiezie wóz do warsztatu nazajutrz o ósmej rano, pogawędził chwilę o tym i o owym z kierownikiem. Udało mu się dowiedzieć, że tartak i magazyn Towarzystwa Handlowego Chetti Singha znajdują się przy sąsiedniej ulicy, na tyłach warsztatów samochodowych.

Pożegnawszy się z rozmownym kierownikiem, Daniel opuścił warsztat i objechał blok dookoła. Zlokalizowanie tartaku nie przedstawiało najmniejszych trudności, nawet z drugiego końca długiej ulicy. Na prywatnej bocznicy kolejowej stało kilkanaście wagonów towarowych, załadowanych potężnymi pniami drzew, ściętych wysoko w górach. Powietrze drżało od świdrujących jęków pił tarczowych. Przejeżdżając koło tartaku, Daniel dostrzegł otwarte szopy, w których pracowały piły. Wirujące tarcze lśniły żywym srebrem, a spod ich ostrzy, zagłębiających się w drewno, tryskały fontanny żółtych trocin. Ostry, żywiczny zapach, wydobywający się z ciętych pni, drażnił nozdrza. Ogromny dziedziniec zawalały stosy nie oheblowanych desek, oczekujących na załadunek. Daniel jechał bardzo powoli. Po drugiej stronie ulicy, nieco w bok od tartaku, rozciągał się kompleks składów towarowych, ogrodzony wysoką metalową siatką, rozpiętą na masywnych betonowych słupach. Górne części słupów, wygięte pod kątem nad ulicę, podtrzymywały festony drutu kolczastego. Ogromny magazyn składał się z pięciu oddzielnych części, połączonych wspólnym zadaszeniem. Pięć spadzistych dachów z płyt falistego eternitu sterczało w niebo niby zęby gigantycznej piły. Również ściany magazynu wykonano z takich samych eternitowych płyt. Do każdej części prowadziły osobne rozsuwane drzwi, podobne do tych, jakie miewają zazwyczaj hangary na lotnisku. Tym razem tablica nad bramą oznajmiała: TOWARZYSTWO HANDLOWE CHETTI SINGHA CENTRALNE MAGAZYNY Nie ma co, najwyraźniej nie przegapia żadnej okazji do zareklamowania swojego nazwiska – Daniel uśmiechnął się krzywo. Bramy strzegł ceglany budynek wartowni oraz szlaban. Zauważył przynajmniej jednego umundurowanego strażnika. Kiedy jego wóz znalazł się na wysokości ostatniego budynku, Daniel zobaczył, że rozsunięte drzwi hangaru dają widok na całą powierzchnię olbrzymiego pomieszczenia. Nagle rzucił się do okna, czując gwałtowne przyspieszenie pulsu. Pośrodku magazynu stała ogromna ciężarówka, ta sama, którą

poprzednio widział cztery dni temu, w nocy na drodze do Chirundu. Rozpoznał potężną, dziesięciokołową naczepę z zieloną plandeką, wciąż jeszcze pokrytą czerwonawym kurzem, do złudzenia przypominającym kurz na masce jego własnego wozu. Tylne drzwi ciężarówki były otwarte na oścież. Brygada kilkunastu czarnych robotników ładowała do środka brązowe worki, mogące zawierać kukurydzę, cukier czy ryż. Nigdzie nie było śladu charakterystycznych worków z suszoną rybą, które Daniel widział w dolinie Zambezi. Opuścił boczne okienko toyoty, mając nadzieję, że podmuch wiatru przyniesie od strony magazynu duszący rybi odór, jednak w powietrzu unosił się jedynie zapach kurzu i spalin. W końcu składy zostały w tyle. Daniel miał ochotę zawrócić i jeszcze raz przejechać obok magazynów. – Nie, i tak zdążyłem już zwrócić na siebie powszechną uwagę – mruknął do siebie. – Wszyscy gapią się na mnie jak na cyrk wjeżdżający do miasta. Wrócił więc do hotelu tą samą drogą, którą przyjechał, i zostawiwszy samochód na parkingu dla gości, udał się prosto do swojego pokoju. Napuścił pełną wannę gorącej wody, rozebrał się, wszedł do środka i siedział w niej tak długo, aż jego skóra przybrała ciemnopurpurowy odcień. Kiedy woda zaczęła stygnąć, Daniel odkręcił kurek, używając do tego celu palców stopy, i wpuścił do wanny świeży strumień parującego ukropu. W końcu podniósł się, żeby namydlić dolne rejony ciała, i z powagą przyjrzał się swojemu odbiciu w zaparowanym lustrze. – Słuchaj no, Armstrong, gdybyś miał trochę oleju w głowie, poszedłbyś ze swoimi podejrzeniami na policję. To jedyne rozsądne rozwiązanie. Nie płacą ci za ściganie przestępców. – Od kiedy to, Armstrong – odpowiedział sam sobie – stosujemy się do rozsądnych rozwiązań? Zresztą nie zapominajmy, że jesteśmy w Afryce. Policja będzie potrzebowała co najmniej trzech dni, żeby w ogóle ruszyć dupę, a przez ten czas pan Singh dawno już zdąży pozbyć się wszystkich kłów, jakie akurat ma pod ręką. Prawdopodobnie zdąży to zrobić dzisiaj i już jutro będzie za późno, żeby cokolwiek mu udowodnić.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że czas jest sprawą najwyższej wagi? – Dokładnie, mój stary. – I wcale nie chodzi ci o to, że masz ochotę zabawić się w samotnego rycerza? Nie zatęskniłeś przypadkiem za harcerskimi podchodami albo zabawą w policjantów i złodziei? – Kto? Ja? Nie bądź głupi, znasz mnie przecież. – Jasne, że cię znam – przytaknął, puszczając oko do swojego odbicia w lustrze, i usiadł z powrotem w gorące mydliny. Piana przelała się przez brzeg wanny i spłynęła na wyłożoną kafelkami podłogę łazienki. W porównaniu z poprzednim posiłkiem, kolacja stanowiła wielki krok naprzód miejscowej gastronomii. Do filetów ze świeżo złowionego w jeziorze leszcza dostał wyśmienite Hamilton-Russel Chardonnay ze znakomitych winnic Przylądka Dobrej Nadziei. Z bólem serca postanowił ograniczyć się do wypicia połowy butelki. – Jest robota – mruknął pod nosem wstając od stołu, żeby wrócić do siebie i zająć się przygotowaniami. Miał mnóstwo czasu. I tak nie mógł się stąd ruszyć przed północą. Kiedy się już ze wszystkim uporał, położył się na łóżku, kontemplując podniecenie przed akcją. Co chwila zerkał na zegarek. Wskazówki zdawały się stać w miejscu. Przyłożył zegarek do ucha, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie stanął. Nigdy nie znosił biernego oczekiwania. Chetti Singh przyglądał się, jak ochroniarze wypuszczają z supermarketu ostatnich klientów i zamykają oszklone drzwi. Zegar na ścianie wskazywał dziesięć minut po piątej. Sprzątacze zaczęli już swoją pracę, dziewczęta przy kasach podliczały dzienny utarg. Nabożne namaszczenie, z jakim córki Singha przekładały pieniądze i rachunki, upodabniało je do dziewic celebrujących ofiarę na ołtarzu starożytnej bogini. Dostojna matka obserwowała je czujnym okiem najwyższej kapłanki. Oto właśnie odprawiano najważniejszą część codziennego rytuału. Wreszcie procesja kapłanek opuściła kasy i ruszyła przez halę supermarketu. Na czele szła żona Chetti Singha, za nią według

starszeństwa postępowały córki. Ściśle przestrzegając nakazów hierarchii, wkroczyły do biura głowy rodu i położyły na biurku dzienny utarg: oklejone banderolą równe pliki banknotów i płócienne woreczki z monetami. Pani Singh wręczyła mężowi wydruki z kasy. – Wspaniale! – pochwalił Chetti Singh w hindi. – Myślę, że mieliśmy dzisiaj największe obroty od Wigilii Bożego Narodzenia. – Nie zaglądając do ksiąg potrafił przytoczyć wszystkie liczby z ostatniego półrocza. Wpisawszy utarg do księgi kasowej, włożył gotówkę i rachunki transakcji dokonanych za pomocą kart kredytowych do wielkiej kasy pancernej, wbudowanej w tylną ścianę biura. Kobiety z nabożnym szacunkiem obserwowały owe powtarzające się codziennie czynności. – Spóźnię się na kolację – poinformował małżonkę. – Mam jeszcze coś do załatwienia w składach towarowych. – Będziemy czekać na twój powrót, Papaji. – Pani Singh przycisnęła dłonie do ust w pełnym gracji geście uszanowania. Córki poszły za jej przykładem, po czym uroczysta procesja opuściła biuro. Chetti Singh westchnął z zadowoleniem. Córki udały mu się nad podziw, szkoda tylko, że nie urodziły się chłopcami. Będzie miał kupę roboty ze znalezieniem dla nich odpowiednich mężów. Do dzielnicy przemysłowej pojechał swoim cadillakiem. Samochód nie był bynajmniej nowy. Chroniczny brak dewiz skutecznie uniemożliwiał zwyczajnemu obywatelowi sprowadzenie równie luksusowego wozu. Jednak Chetti Singh, jak zwykle, opracował własny system. Zanim świeżo mianowany członek amerykańskiej misji dyplomatycznej opuścił Waszyngton, Singh zwracał się do niego z niezwykle kuszącą propozycją. Malawijskie przepisy celne pozwalały dyplomatom na wwiezienie do kraju samochodu, który mogli sprzedać na miejscu po zakończeniu sprawowania służby. Chetti Singh płacił swojemu kontrahentowi dwukrotną wartość amerykańskiej ceny wozu w miejscowych kwacha, i to zaraz po jego przybyciu do Lilongwe. Za te pieniądze dyplomata mógł żyć jak król, odkładając swoją oficjalną pensję do banku, a do tego nadal korzystał ze swojego samochodu. Dopiero po upływie trzyletniego terminu pobytu na placówce dyplomatycznej Chetti Singh przejmował samochód i jeździł nim przez rok, dopóki nie dojrzała następna okazja. Wówczas wóz trafiał do salonu wystawowego przedstawicielstwa Toyoty, żeby przed upływem tygodnia

znaleźć nabywcę, który kupi go za trzykrotną wartość pierwotnej, amerykańskiej ceny. Chetti Singh nie gardził żadnym, nawet najmniejszym zyskiem, podobnie jak każda, najbardziej nieznaczna strata przyprawiała go o ból serca. Dzięki temu udało mu się przez lata nagromadzić majątek, o którego rozmiarach nie miała pojęcia nawet jego żona. Chawe podniósł szlaban, zagradzający wjazd na teren magazynów, i cadillac majestatycznie wtoczył się na wielki dziedziniec. – No więc? – Chetti Singh zapytał potężnego Angoni. – Pojawił się – odpowiedział Chawe. – Tak jak pan mówił. Przejechał tędy dziesięć po czwartej samochodem z namalowanym ramieniem. Jechał bardzo powoli i przez cały czas gapił się na magazyny. Chetti Singh z niezadowoleniem zmarszczył brwi. – Ten facet zaczyna porządnie działać mi na nerwy, a co tam – powiedział na głos, wprawiając swojego goryla w zakłopotanie. Angielszczyzna Chawe ograniczała się do podstaw. – Wsiadaj – rozkazał Singh. Chawe posłusznie wgramolił się na tylne siedzenie. Nigdy w życiu nie ośmieliłby się usiąść obok swojego pana i władcy. Chetti Singh ruszył powoli wzdłuż rzędu magazynów. Masywne eternitowe drzwi zamknięto już na noc. Hangarów nie chronił żaden elektroniczny system alarmowy, nie było też reflektorów, które oświetlałyby w nocy ogrodzony siatką kompleks składów. Jakieś dwa, trzy lata temu Chetti Singh przeżył okres włamań i kradzieży. Okazało się, że reflektory i alarmy nie stanowią wielkiej przeszkody dla złodziei. Rozpaczliwie poszukując jakiegoś rozwiązania, sikhijski biznesmen postanowił zwrócić się o radę i pomoc do cieszącego się ogromną sławą w całej okolicy Sangoma, sędziwego szamana, żyjącego w ponurym odosobnieniu na spowitej wieczną mgłą wyżynie Mlanje. Zainkasowawszy proporcjonalne do swojej sławy wynagrodzenie, stary czarownik opuścił górską pustelnię i otoczony orszakiem uczniów zstąpił w dolinę, żeby dokonać widowiskowej ceremonii powierzenia składów towarowych Chetti Singha opiece potężnych a złośliwych duchów i demonów, nad którymi miał władzę. Chetti Singh zaprosił na tę okazję nierobów i szlifibruków z całego

miasta. Tłum gapiów z zapartym tchem przyglądał się, jak szaman składa kolejno przy drzwiach wszystkich pięciu magazynów ofiarę z czarnego kogucika i skrapia świeżą krwią metalowe framugi. Następnie starzec obszedł ogrodzenie, zatykając na czterech narożnych słupach czaszki pawianów. Ceremonia wywarła ogromne wrażenie na widzach i wkrótce po wszystkich piwiarniach Lilongwe opowiadano, iż majątek Chetti Singha znajduje się pod magiczną protekcją demonów. Następne sześć miesięcy upłynęło bez żadnego włamania, jednak w końcu jeden z miejscowych gangów włamywaczy zebrał się na odwagę i postanowił poddać próbie skuteczność czarów sędziwego szamana. Łupem złodziei padło kilkanaście telewizorów i niemal czterdzieści radioodbiorników. Chetti Singh posłał po czarownika i przypomniał mu, że jego usługi były opatrzone gwarancją. Nastąpiły długotrwałe targi, zakończone nabyciem od szamana po okazyjnej cenie ostatecznego środka odstraszającego o dźwięcznym imieniu Nandi. Po przybyciu Nandi miało miejsce tylko jedno włamanie. Rabuś zmarł następnego dnia w szpitalu w Lilongwe, ze zdartym z głowy skalpem i wylewającymi się z dziury w brzuchu flakami. Nandi raz na zawsze rozwiązała problem. Cadillac Chetti Singha toczył się wzdłuż wewnętrznej strony ogrodzenia. Siatkę utrzymywano w dobrym stanie, na narożnych słupach wciąż tkwiły szczerzące zęby czaszki pawianów, ale czerwone oczka alarmu zniknęły bez śladu. Chetti Singh sprzedał je z zyskiem jednemu ze swoich zambijskich klientów. Odkąd zjawiła się Nandi, nie były mu już potrzebne. Objechawszy dookoła magazyny, Chetti Singh zaparkował na tyłach głównego kompleksu, obok gustownej szopy, wykonanej z takich samych płyt falistego eternitu co reszta. Buda, doklejona do tylnej ściany magazynu, była najwyraźniej późniejszym dodatkiem. Chetti Singh wysiadł z wozu. Jego nozdrza zadrgały, wciągając słabą, lecz przez to nie mniej odrażającą woń, wydobywającą się z niewielkiego okienka, umieszczonego wysoko w ścianie szopy i zaopatrzonego w potężne kraty. – Zrobiłeś, co ci kazałem? – zwrócił się do Chawe. – Tak, panie. Jest w małej klatce, Mambo – zapewnił goryl. Mimo to Chetti Singh wszedł do szopy dopiero po osobistym

skontrolowaniu wnętrza przez umieszczonego w drzwiach judasza. Kontrast z ostrym popołudniowym słońcem sprawiał, że panujący wewnątrz półmrok wydawał się jeszcze gęściejszy; jedynym źródłem światła było maleńkie okienko wysoko w ścianie. Cierpki zwierzęcy odór, drażniący delikatny nos biznesmena, przybrał na intensywności. Nagle z ciemnego kąta dobiegł wściekły, plujący warkot. Chetti Singh cofnął się instynktownie. – Dobry Boże – zachichotał, starając się ukryć nerwową reakcję – ależ jesteśmy dzisiaj w parszywym nastroju. Za stalowymi prętami klatki ciskało się niecierpliwie potężne zwierzę. Ciemny kształt poruszał się bezszelestnie na miękkich łapach, żółte ślepia miotały gniewne błyski. – Nandi. – Na usta Chetti Singha wpełzł uśmiech. – Moja słodka. – Nandi otrzymała imię po matce Czaki, legendarnego króla Zulusów. Sikh sięgnął w bok, żeby namacać umieszczony przy drzwiach kontakt. Jarzeniówka pod sufitem zamigotała i wnętrze szopy zalało zimne błękitne światło. Uwięziona w klatce lamparcica wycofała się pod ścianę i przysiadła, wlepiając w sikha pełen nienawiści wzrok. Warczała cicho, unosząc górną wargę i odsłaniając ostre kły. Było to ogromne zwierzę, mierzące od głowy do końca ogona dobrze ponad dwa metry i ważące prawie sześćdziesiąt kilogramów. Nandi wychowała się w niedostępnych lasach gór Mlanje. Zanim schwytał ją stary szaman, zyskała sobie złą sławę, siejąc spustoszenie pośród stad kóz i psów pasterskich. W ostatnich dniach życia na swobodzie poważnie poraniła chłopca, który próbował obronić przed nią swoje kozy. Leśne koty mają znacznie ciemniejsze futro od żyjących na sawannie. Gęsto rozsiane, czarne jak węgiel cętki sprawiają, iż z daleka przypominają ubarwieniem indyjską czarną panterę. Potężny ogon lamparcicy uderzał o podłogę klatki niby metronom, odmierzający natężenie jej wściekłości. Ani na chwilę nie spuszczała z Chetti Singha wrogiego spojrzenia. Jej nienawiść wydawała się równie namacalna co ciężki, zwierzęcy odór, wypełniający ciasne, nagrzane pomieszczenie. – Wściekasz się? – zapytał sikh. Na dźwięk jego głosu zwierzę jeszcze wyżej uniosło górną wargę, obnażając czarne dziąsła. Lamparcica dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia.

– Jak dla mnie, jesteś jeszcze za mało zła – poinformował ją Chetti Singh, sięgając po elektryczny poganiacz bydła, wiszący na haku obok drzwi. Kot zareagował natychmiast. Zdążył już dobrze poznać piekące użądlenia podłączonego do prądu szpikulca. Wydając przypominający rzężenie warkot, lamparcica zaczęła rozpaczliwie biegać po klatce w tę i z powrotem, usiłując uciec przed czekającą ją torturą. Od strony ściany budynku magazynu klatka ze stalowej siatki przechodziła w wąski tunel, zakończony metalową klapą. Szpikulec elektrycznego poganiacza bydła był zamocowany na długim aluminiowym pręcie. Wsunąwszy okrutne narzędzie pomiędzy oczka siatki, Chetti Singh spróbował dosięgnąć skóry zwierzęcia. Przerażona kocica zaczęła miotać się jak szalona, uciekając przed prześladującym ją żądłem. Rozbawiony jej skokami sikh wybuchnął gromkim śmiechem. Chetti Singh zamierzał zapędzić zwierzę do wąskiego jak szyjka od butelki tunelu. Nagle oszalały ze strachu kot rzucił się na siatkę klatki i szarpiąc metalowe oczka usiłował dosięgnąć swojego prześladowcę. Z jego pyska wydobywały się przeraźliwe, wściekłe pomruki. Jednak Chetti Singh trzymał się na długość pręta z podłączoną do prądu końcówką, poza zasięgiem morderczych pazurów. – O rany, słodki Boże! – zawołał, dotykając końcem narzędzia szyi lamparta. Sypnęły błękitne iskry, zwierzę zadrżało z bólu i jednym susem wskoczyło do tunelu. Czekający w pogotowiu Chawe natychmiast opuścił klapę. Kocica znalazła się w pułapce. Nosem dotykała do stalowej płyty, zamykającej właz do magazynu, a z tyłu drogę powrotną do klatki zagradzała jej metalowa siatka. Tunel był zbyt niski, by mogła usiąść, i tak wąski, że jej nerwowo falujące boki były całkowicie zdane na łaskę oprawców. Nie pozostawiono jej żadnej możliwości manewru, praktycznie nie mogła się ruszyć. Oddawszy elektrycznego poganiacza bydła swojemu gorylowi, Chetti Singh podszedł do ustawionego obok drzwi stołu, na którym leżała mała, poręczna lutownica. Sikh odwinął długi kabel, włożył wtyczkę do kontaktu i wrócił do swojej ofiary. Wsunąwszy rękę przez kraty, pogłaskał kota po gęstym, jedwabistym futrze. Zwierzę nie miało nawet tyle miejsca, żeby się odsunąć od dotyku znienawidzonej ręki.

Rozwścieczone i nieszczęśliwe, najeżyło tylko sierść, bez powodzenia próbując odwrócić głowę i dosięgnąć dłoni Chetti Singha. Sikh splunął na miedzianą końcówkę lutownicy, żeby sprawdzić, czy się już wystarczająco rozgrzała. Kropelka śliny na gorącym metalu z sykiem zamieniła się w miniaturową chmurkę pary. Singh mruknął z zadowoleniem i wsunąwszy rękę pomiędzy pręty klatki, schwycił lamparcicę za ogon. Podniósł go do góry, odsłaniając pokryte miękkim puchem narządy rodne i czarny pierścionek odbytu. Prychając z bezsilnej wściekłości, kocica zaczęła ryć cementową posadzkę wysuniętymi na pełną długość pazurami. Świetnie wiedziała, co teraz nastąpi, i usiłowała wyszarpnąć ogon, żeby zasłonić najczulsze partie ciała. – Pomóż mi – warknął Chetti Singh. Chawe złapał wijący się jak wąż ogon i na siłę podniósł go do góry, umożliwiając swojemu panu swobodne manewrowanie obiema rękami. Chetti Singh dokładnie obejrzał delikatne ciało, usiane kraterami zagojonych blizn. Niektóre z nich osnute były błyszczącą różową tkanką. Starannie wybrawszy odpowiednie miejsce do zadania bólu, tak żeby ominąć świeżo zagojone rany, sikh wsunął rozgrzaną lutownicę za pręty klatki. Kot wyczuł ciepło, wydzielane przez narzędzie tortur, i jego ciałem wstrząsnęła seria rozpaczliwych konwulsji. – Tylko jedno malutkie muśnięcie, moja śliczna – powiedział Chetti Singh. – Musisz być przygotowana na spotkanie z doktorem Armstrongiem. Pozostawiony w spokoju, lampart nie stanowi poważnego zagrożenia dla człowieka. Ludzkie mięso nie figuruje w jadłospisie potężnego drapieżnika, który wiedziony instynktownym lękiem woli raczej obejść napotkanego człowieka szerokim kołem, niż go zaatakować. Jednak wielkie koty dobrze zapamiętują doznane krzywdy i raz zranione, a zwłaszcza rozmyślnie dręczone zwierzę staje się śmiertelnym wrogiem człowieka, przekształcając się w najniebezpieczniejszą i najbardziej zajadłą bestię Afryki. Chetti Singh przytknął rozgrzaną do czerwoności miedzianą końcówkę lutownicy do miękkiej skóry, otaczającej pierścieniem odbyt lamparcicy. Buchnęła malutka chmurka dymu i po pomieszczeniu rozszedł się smród palonego ciała i sierści. Zwierzę wydało bolesny pisk i wbiło zęby w stalowe kraty klatki.

Chetti Singh obejrzał ranę. Z czasem doszedł do wielkiej wprawy w posługiwaniu się lutownicą jako narzędziem tortur i potrafił przypalić ciało tak, by zadać zwierzęciu maksymalny ból, pozostawiając niewielką ranę, która goiła się w ciągu tygodnia i nie utrudniała poruszania się podczas nocnych łowów. – Świetnie – pochwalił sam siebie. Rozgrzany metal uszkodził jedynie powierzchnię skóry, pozostawiając płytką, lecz bolesną ranę, aż nadto wystarczającą, żeby rozwścieczyć złocistego kota. Odłożywszy lutownicę na stół, Chetti Singh otworzył buteleczkę środka dezynfekującego. Była to nie rozcieńczona jodyna. Singh zmoczył kawałek waty ciemnożółtym, palącym jak wszyscy diabli płynem i przycisnął tampon do rany pod ogonem lamparta. Wiedział, że w ten sposób spotęguje tylko morderczą furię swojej ofiary. Rycząc i prychając, kocica zaatakowała kraty klatki. Jej wielkie, żółte oczy miotały wściekłe błyski, z pyska ciekła piana. – Wystarczy. Otwórz klapę – rozkazał Chetti Singh. Zwalisty Angoni puścił ogon, który zwierzę natychmiast podwinęło pod siebie, osłaniając zranione miejsce. Chawe podniósł klapę zamykającą właz do magazynu. Lamparcica jednym susem wskoczyła do środka, znikając w mroku przepaścistego pomieszczenia. Początkowo nakłonienie drapieżnego kota, żeby rano wracał do swojej klatki, sprawiało im pewne trudności. Jednak z czasem, za pomocą elektrycznego poganiacza bydła i koziego mięsa, stanowiącego podstawę diety Nandi, zdołali ją przyuczyć do powrotu na komendę. Był to jedyny trening, jaki zwierzę otrzymało. Nocami, pozostawiony sam sobie, kot grasował po magazynach Chetti Singha, dysząc z nienawiści i żądzy mordu. Rankiem wracał do mrocznej szopy, gdzie spędzał dzień, pomrukując cicho z żalu nad sobą, liżąc rany i cierpliwie czekając na pierwszą okazję do pomszczenia swoich krzywd. Zamknąwszy klapę włazu, Chawe wyszedł w ślad za swoim panem na zalane ostrym popołudniowym słońcem podwórze. Chetti Singh ocierał spoconą twarz białą chusteczką. W cuchnącej, ciasnej komórce panował piekielny upał. – Zostań w wartowni przy głównej bramie – rozkazał swojemu gorylowi. – Nie ruszaj się stamtąd. Kiedy pojawi się tutaj nasz biały przyjaciel,

nie próbuj go zatrzymywać. Nandi da ci znać, kiedy facet dostanie się do środka... Obaj mężczyźni uśmiechnęli się do wizji, wywołanej słowami sikha. Przypomnieli sobie poprzedniego intruza, który spróbował włamać się do składu. Dobrze pamiętali, w jakim stanie przywieziono go na ostry dyżur w miejscowym szpitalu. – Kiedy usłyszysz, że Nandi nad nim pracuje, zadzwoń do mnie z wartowni. Mam telefon przy łóżku. W żadnym wypadku nie wchodź do magazynu, dopóki nie przyjadę. Droga zajmie mi piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut. Starczy, żeby Nandi poradziła sobie sama. Żona Chetti Singha podała na kolację jedno ze swoich niezrównanych curry. Nie zapytała, gdzie był i co robił. Pani Singh była dobrą, znającą swoje obowiązki małżonką. Po kolacji Chetti Singh poświęcił dwie godziny bieżącym rachunkom. Wypracował skomplikowany system księgowości. Prowadził dwa, nie mające ze sobą nic wspólnego, komplety ksiąg: jeden, zawierający fikcyjne liczby na użytek urzędu podatkowego, i drugi, autentyczny, z drobiazgową dokładnością odzwierciedlający wszystkie straty i zyski. To właśnie na podstawie tego drugiego Chetti Singh obliczał należną świątyni dziesięcinę. Oszukiwanie na podatku dochodowym należało do dobrych obyczajów, ale roztropny biznesmen nie mógł sobie pozwolić na niepoważne traktowanie bogów. Przed pójściem do łóżka Chetti Singh otworzył wbudowany w tylną ścianę szafy sejf, z którego wyjął dubeltówkę kaliber dwanaście oraz pudełko nabojów SSG z grubym śrutem. Posiadał oficjalne pozwolenie na broń, zawsze bowiem, o ile tylko nie sprawiało mu to kłopotów, Chetti Singh starał się postępować zgodnie z literą prawa. Żona przyglądała mu się ze zdumieniem, powstrzymała się jednak od komentarzy. Bez słowa wyjaśnienia sikh postawił strzelbę w kącie koło drzwi, zgasił światło i wsunął się pod prześcieradła. Z uświęconym zwyczajem pośpiechem odbyli należący do codziennego rytuału stosunek małżeński. Dziesięć minut później Chetti Singh spał już w najlepsze, gromko chrapiąc. Telefon przy łóżku zadzwonił siedem minut po drugiej. Sikh obudził się, w pełni przytomny, po pierwszym dzwonku. Zanim rozległ się drugi, trzymał już słuchawkę przy uchu. – Nandi śpiewa swoją pieśń – oznajmił Chawe w angoni.

– Zaraz tam będę – odpowiedział Chetti Singh, wyskakując z łóżka. Na ulicy nie było ani jednej latarni. – Co jest nam bardzo na rękę – mruknął Daniel, parkując wóz na nie zagospodarowanej parceli, trzysta metrów od ogrodzenia kompleksu składów Chetti Singha. Ostatni kilometr przejechał na wygaszonych światłach, nie rozwijając większej prędkości od przeciętnego piechura. Wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Stał, nasłuchując, przez prawie dziesięć minut, dopiero potem spojrzał na zegarek. Było parę minut po pierwszej. Przed wyjściem z hotelu włożył granatowe spodnie i czarną skórzaną kurtkę. Teraz naciągnął jeszcze ciemną wełnianą kominiarkę i przypasał niewielką nylonową torbę, zawierającą specjalnie dobrany na tę okazję zestaw narzędzi. Z dachu samochodu zdjął dwie rozkładane aluminiowe drabinki, których używał jako podkładek pod koła wozu, kiedy przyszło mu przeprawiać się przez błoto albo nieprzejezdne piaski. Każda ważyła nie więcej niż trzy kilogramy. Wziąwszy je pod pachę, ruszył przez zarośnięty chwastami ugór w kierunku centralnego magazynu. Starał się trzymać w porządnej odległości od drogi, za osłoną krzaków. Pusta parcela służyła za wysypisko śmieci. Wszędzie walały się stosy odpadków. Szedł ostrożnie, uważając, żeby nie nadepnąć na rozbitą butelkę albo ostry kawałek żelaza, które z łatwością rozdarłyby jego płócienne pantofle. Kiedy od siatki dzieliło go już tylko piętnaście metrów, położył na ziemi aluminiowe drabinki i przykucnął za przerdzewiałym wrakiem samochodu. Przez dłuższą chwilę trwał bez ruchu, obserwując teren magazynów. W hangarach panowała absolutna ciemność, nie oświetlone reflektorami ogrodzenie tonęło w mroku. Danielowi wydało się to dziwne. – Coś za dobrze to wygląda. Niemal zapraszająco – mruknął do siebie, podkradając się bliżej siatki. Jedyne światło paliło się w budynku wartowni przy bramie. Padający na dziedziniec poblask umożliwił mu dokładne obejrzenie ogrodzenia. Od razu zauważył, że siatka nie jest pod prądem i że nigdzie nie widać czujników urządzeń alarmowych. Skradając się, podszedł do tylnego narożnika ogrodzenia. Jeżeli parkanu strzegł system alarmowy na podczerwień, tu właśnie powinno

znajdować się oko czujnika. Na szczycie narożnego słupa połyskiwał biało jakiś niewyraźny kształt, który po bliższym przyjrzeniu okazał się czaszką pawiana. Daniel skrzywił się z niesmakiem. Wracając po pozostawione przy kupie złomu drabinki czuł, że ogarnia go nieokreślony niepokój. Znalazłszy się z powrotem przy narożnym słupie, usiadł w trawie, żeby poczekać, aż strażnik zrobi rutynowy obchód ogrodzenia. Po półgodzinie daremnego czekania doszedł do wniosku, że najwyraźniej nie ma tu takiego zwyczaju. Podszedł do siatki. Najszybciej i najprościej byłoby posłużyć się nożycami do przecinania metalu, lecz Daniel chciał, w miarę możliwości, uniknąć pozostawienia śladów. Rozłożył obie drabinki i przygotowany na to, że lada chwila rozlegnie się ogłuszający jazgot alarmu, oparł jedną o betonowy słup narożnika. Jednak nocnej ciszy nie zakłócił żaden dźwięk. Daniel z ulgą wypuścił powietrze. Z drugą drabinką pod pachą wdrapał się do góry. Z trudem utrzymując równowagę na najwyższym stopniu, odchylony, żeby nie nadziać się na drut kolczasty, zdołał wreszcie przełożyć drabinkę na drugą stronę ogrodzenia. Zamierzał delikatnie opuścić ją na ziemię, lecz metal wymsknął mu się z dłoni i drabinka runęła w dół. Upadła na miękką trawę z cichutkim stuknięciem, które w uszach Daniela zabrzmiało jak wystrzał z magnum 0.357. Zamarł z przerażenia na szczycie rozchybotanej drabinki, czekając na ostrzegawczy krzyk wartownika lub strzał bez uprzedzenia. Nic podobnego jednak się nie wydarzyło. Po upływie minuty odważył się oddychać. Wsunął rękę pod rozpinany pod szyją sweter i wyciągnął rulon gumowej gąbki, której używał jako poduszki, kiedy spał pod gołym niebem. Tym razem mająca dwa i pół centymetra grubości gąbka posłużyła mu do owinięcia górnego rzędu drutów kolczastych. Zacisnął obciągnięte rękawiczkami dłonie na zabezpieczonym w ten sposób drucie, wybierając miejsca pomiędzy kolcami, i przerzucił ciało na drugą stronę parkanu. Wylądowawszy na trawniku, niemal trzy metry niżej, przekoziołkował do przodu, żeby zamortyzować upadek, i zatrzymał się w przykucniętej pozycji. Przez chwilę trwał nieruchomo, nasłuchując i wpatrując się w mrok. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku.

Szybko ustawił drabinkę opierając ją o wewnętrzną stronę siatki, gotów wycofać się na pierwszy niepokojący sygnał. Surowe aluminium błyszczało w mroku, przyciągając wzrok niby rozmyślnie tu umieszczony sygnał świetlny. – Cóż, nic na to nie poradzę – poinformował sam siebie, ruszając w kierunku bocznej ściany magazynu. Przemknął się do narożnika budynku, dziękując w duchu za panujące ciemności. Ukucnął na chwilę, wsłuchując się w noc. Gdzieś daleko zaszczekał pies, rozległ się jęk przetaczanej na bocznicy lokomotywy. Poza tym cisza. Wystawił głowę za róg i rozejrzał się ostrożnie. Zaczął skradać się wzdłuż tylnej ściany. W gładkiej powierzchni nie było żadnego otworu, jeśli nie liczyć rzędu świetlików umieszczonych wysoko pod samym dachem, co najmniej dziesięć metrów nad ziemią. Daniel dostrzegł przed sobą majaczącą w mroku bryłę szopy, przylegającej do głównego budynku. Jej dach znajdował się znacznie niżej od dachu magazynu. Podszedłszy bliżej poczuł niewyraźną, lecz stanowczo nieprzyjemną woń, przypominającą odór gnojówki albo woń nie wyprawionych skór. Smród przybrał na sile, kiedy Daniel obszedł szopę, nie wzbudziło to jednak jego niepokoju. Interesowała go raczej konstrukcja budynku. Jego uwagę zwróciła rynna, umieszczona w rogu pomiędzy ścianą szopy i magazynu. Spróbowawszy, czy metalowa rura wytrzyma jego ciężar, zaczął się wspinać. Nie sprawiło mu to większego trudu i w kilka sekund później leżał już płasko rozciągnięty na dachu, przyglądając się świetlikom, do których zostały mu najwyżej trzy metry. Dwa z nich były otwarte. Z torebki z narzędziami wyjął zwój nylonowej linki i dla obciążenia na jednym końcu zaplótł gałkę. Balansując niebezpiecznie na szczycie dachu rozwinął linkę i wziął solidny zamach, tak iż obciążony koniec zaczął zataczać szerokie koła. Następnie gwałtownym skrętem nadgarstka posłał ciężką gałkę w otwarty świetlik. Koniec linki uderzył w słupek konstrukcji między okienkami, po czym wrócił na dół, oplątując się wokół ramion Daniela. Ponowił próbę, znowu nadaremnie. Dopiero za piątym podejściem gałka trafiła w otwarty świetlik. Zręcznym szarpnięciem Daniel sprawił, że obciążony koniec wypadł na zewnątrz przez sąsiednie okienko

i trzykrotnie owinął się wokół oddzielającego świetliki słupka. Teraz pociągnął mocno trzymany w ręku koniec liny i zacisnął potrójną pętlę. Pilnując, żeby lina przez cały czas była porządnie napięta, zaczął się wspinać. Wdrapywał się z iście małpią zręcznością, gumowymi podeszwami butów zapierając się o chropowatą powierzchnię eternitowych płyt. Dotarł już prawie do samej góry, kiedy nagle poczuł, że pętla, przytrzymująca linę wokół słupka, zaczyna się rozluźniać. Odpadł od ściany i z żołądkiem ściśniętym z przerażenia, zjechał pół metra w dół, zanim lina napięła się znowu. Kilka sekund trwało, zanim zdołał wziąć się w garść i wznowić wspinaczkę. Po chwili opierał dłoń w rękawiczce o framugę okna. Wisiał dziesięć metrów nad ziemią, wierzgając w powietrzu szukającymi oparcia nogami. Stalowa rama świetlika wbijała mu się w rękę, nic sobie nie robiąc z grubej skóry rękawiczki. Wreszcie jeszcze jednym rozpaczliwym wysiłkiem udało mu się wyrzucić do góry prawą dłoń i złapać framugi oburącz. Teraz, dysponując siłą obu ramion, bez trudu podciągnął się i przerzucił nogi przez otwór świetlika. Przez kilka sekund siedział bez ruchu, wyrównując oddech i czujnie nasłuchując. Dopiero kiedy upewnił się, że z ciemnego wnętrza magazynu nie dobiega żaden dźwięk, otworzył suwak torby z narzędziami i wygrzebał z niej reflektorek. Przed wyjściem z hotelu przykręcił do osłony latarki płytkę przezroczystego, czerwonego plastiku. Kiedy przesunął włącznik, na podłogę magazynu spłynął snop dyskretnego, rubinowego blasku, niemożliwy do wyśledzenia z zewnątrz. Cementową posadzkę zawalały potężne stosy skrzynek przeróżnych kształtów i rozmiarów. – Och nie! – jęknął na głos. Nie spodziewał się aż takiej obfitości. Sprawdzenie tych wszystkich opakowań zajmie mu przynajmniej tydzień, a to dopiero pierwsza z pięciu części ogromnego magazynu. Skierował reflektor na ścianę pod świetlikiem. Płyty falistego eternitu były umocowane do skomplikowanej ramy z kątowników. Konstrukcja tworzyła znakomitą drabinę. Wyłączywszy latarkę, Daniel spokojnie zszedł z wysokości dziesięciu metrów i stanął na podłodze magazynu. W następnej sekundzie odskoczył w bok. Jeżeli gdzieś

w ciemnościach czai się jakiś strażnik, gwałtowna zmiana pozycji zmyli atak. Przykucnął pomiędzy dwiema skrzynkami i po raz kolejny tej nocy nasłuchiwał wstrzymując oddech. Już zamierzał się podnieść, kiedy nagle zamarł bez ruchu. Nie potrafił określić, co go do tego zmusiło; może był to jakiś dźwięk na granicy słyszalności, który raczej wyczuł szóstym zmysłem, niż naprawdę usłyszał. Magazyn znowu wypełniała nieruchoma cisza, żadnego śladu tajemniczych dźwięków. Daniel przeczekał sto uderzeń swojego rozpędzonego serca, lecz nie usłyszał niczego więcej. Włączył latarkę i niepokój zniknął w strumieniu światła. Ruszył powoli w głąb zawalonego skrzyniami, workami i belami magazynu. Wtem na drugim końcu hangaru dostrzegł ciężarówkę. Od tego powinniśmy zacząć – uznał. Wciągnął głęboko powietrze w nadziei, że poczuje charakterystyczny zapach suszonej ryby. Nagle zatrzymał się w miejscu i zgasił latarkę. Znowu wyczuł coś dziwnego, zbyt nieokreślonego, żeby nazwać to kształtem, zbyt cichego, by uznać za dźwięk – raczej niejasne przeczucie czyjejś obecności. Wpatrywał się w ciemność, wstrzymując oddech. Wydało mu się, że dostrzegł cień ruchu, o ile nie była to tylko gra rozszalałej wyobraźni. Nie miał pewności, ale sądził, że jego ucho wyłowiło cichy szelest miękkich kroków, a może szmer oddechu. Czekał. Nie. To tylko nerwy. Ruszył w głąb magazynu. Ogromny budynek, złożony z pięciu części, nie miał wewnętrznych ścian, poszczególne segmenty oddzielał jedynie rząd stalowych słupów, podtrzymujących konstrukcję dachu. Przystanął na chwilę, węsząc w powietrzu. Nareszcie. Odór suszonej ryby. Przyspieszył kroku. Zapach z każdą chwilą przybierał na sile. Stos worków piętrzył się pod tylną ścianą w najdalszej części magazynu, sięgając niemal pod sam dach. Dookoła unosił się intensywny zapach ryby. Na każdym worku widniał napis: „Suszona ryba. Produkt Malawi”, i stylizowany rysunek wschodzącego słońca, zwieńczonego piejącym kogutem. Pogrzebawszy chwilę we wnętrzu torby z narzędziami, Daniel wyciągnął trzydziestocentymetrowy śrubokręt. Usiadłszy po turecku u podnóża góry worków z rybą, zaczął je kolejno sprawdzać. Przebijał jutowe płótno ostrym końcem śrubokręta, a następnie obracając narzędzie na wszystkie strony, usiłował wymacać, czy pod warstwą ryb

nie został ukryty jakiś przedmiot. Pracował szybkimi ruchami, ograniczając się do pięciu, najwyżej sześciu dźgnięć w każdy worek. Uporawszy się z workami, które mógł dosięgnąć z ziemi, zaczął wdrapywać się na szczyt piramidy i wtedy właśnie przyszło mu do głowy, że powinien się zastanowić nad tym, co robi. Początkowo zakładał, że skradzione kły zostały schowane w workach z rybą, lecz teraz zrewidował swoją teorię. O ile kość słoniowa rzeczywiście została na drodze do Chirundu przeładowana z ciężarówek-chłodni do wozu Chetti Singha, musiało się to odbywać w wielkim pośpiechu i na pewno przed pojawieniem się Daniela sikh nie zdążyłby przepakować i na nowo opieczętować worków. W najlepszym wypadku jego ludzie mieli czas, żeby ułożyć kły na dnie ładowni i nakryć je workami. Daniel cmoknął z niezadowoleniem, wściekły na siebie za błędy w rozumowaniu. To jasne, że jutowe worki były zbyt małe, by pomieścić co większe okazy z magazynu w Chiwewe, a poza tym zupełnie się nie nadawały do przeszmuglowania kości słoniowej z Afryki do miejsca przeznaczenia, gdziekolwiek by ono było. Podczas transportu ciężkie, ostro zakończone kły bez trudu przebiłyby się przez warstwę ryb i rozerwały jutowe płótno. Pieprzony dureń ze mnie – potrząsnął głową. – Uparłem się jak głupi osioł... – Omiótł magazyn snopem czerwonego światła i nagle poczuł, że jego nerwy napinają się jak postronki. Wydało mu się, że tuż poza granicą plamy światła przesunął się jakiś ogromny kształt, błysnęły zwierzęce ślepia. Lecz gdy skierował tam latarkę i przez dłuższą chwilę patrzył wytężając wzrok, przekonał się, iż znowu zwiodła go wyobraźnia. Zaczynasz się bać własnego cienia, staruszku – zbeształ sam siebie. Zsunąwszy się ze szczytu piramidy, ruszył wąskim korytarzem pomiędzy stosami skrzynek. Nie zwalniając kroku, odczytywał etykiety: „Lodówki Defy”, „Brzoskwinie w puszkach firmy Koo”, „Słoneczne płatki mydlane”. Obok widniały stemple informujące, że adresatem jest Towarzystwo Handlowe Chetti Singha, Lilongwe, Malawi. To wszystko był towar pochodzący z importu. Daniel szukał czegoś, co miało zostać wyeksportowane. Nagle zauważył w mroku sylwetkę wózka widłowego, stojącego na wysokiej rampie w pobliżu głównych drzwi. Kiedy podszedł bliżej,

dostrzegł solidnych rozmiarów skrzynkę, spoczywającą na podnośniku. Obok piętrzył się ogromny stos identycznych skrzynek, najwyraźniej przygotowanych do załadunku do pustego wagonu kolejowego, czekającego pod rampą. To musiał być towar przeznaczony do wysyłki. Zbliżywszy się, Daniel rozpoznał tradycyjne skrzynki z herbatą, o ściankach z dykty w drewnianej ramie, wzmocnione stalową taśmą. Nagle poczuł gęsią skórkę podniecenia. Na bocznej ściance najbliższej skrzynki widniał stempel, określający miejsce przeznaczenia: TOWARZYSTWO SZCZĘŚLIWY SMOK 1555 CHUNGCHINC’S ROAD TAJPEJ TAJWAN – A niech mnie kule biją! – wyrwało się Danielowi. – Znalazłem chiński kontakt! Szczęśliwy Smok! Ciekawe, dla kogo? Podszedł do deski rozdzielczej podnośnika i nacisnął guzik startera. Z cichym warkotem elektrycznego silnika maszyna zaczęła unosić ramiona. Kiedy ustawiona na nich skrzynka znalazła się na poziomie jego głowy, Daniel zatrzymał podnośnik i wsunął się pod spód. Nie chciał zostawiać żadnych śladów, dlatego nie zamierzał naruszać ani pokrywy, ani bocznych ścianek. Stojąc pomiędzy ramionami podnośnika, z całej siły uderzył w dno ostrzem śrubokręta. Dykta pękła z trzaskiem i wkrótce Daniel miał już nad sobą okrągły otwór, wystarczająco szeroki, by włożyć weń rękę. Odkrył jednak, że dno skrzynki wyściela warstwa mocnego, żółtego plastiku, odpornego na wszelkie próby rozerwania. Dał za wygraną i rozciął brzeg płachty scyzorykiem. Powietrze wypełnił znajomy zapach herbaty. Daniel zaczął ryć w zbitej masie czarnych liści, wysypując je na cementową posadzkę magazynu. W ciągu paru sekund przekopał się na całą długość śrubokręta, nie natrafiwszy na żaden obcy przedmiot. Poczuł w sercu pierwsze ukłucie zwątpienia. Na rampie piętrzyły się setki podobnych skrzynek z herbatą, i w każdej z nich – albo żadnej – mogły zostać ukryte skradzione kły. Poszerzywszy kilkoma ruchami śrubokręta wykopany w herbacie otwór, z całą siłą, jaką dawały mu rozpacz i zwątpienie, pchnął w górę zakończone metalowym ostrzem narzędzie.

Śrubokręt uderzył w jakiś twardy przedmiot, o mało co nie wykręcając mu nadgarstka. Daniel wydał z siebie triumfalny okrzyk. Kolejnymi ciosami zrobił w zwartej masie liści otwór dostatecznie szeroki, by zmieściły się w nim obie ręce. Podłogę u jego stóp zasłał gęsty czarny dywan. Wreszcie udało mu się wymacać zagrzebany w herbacie przedmiot o gładkiej, zaokrąglonej powierzchni. Ukucnął pod skrzynką i wykręcając szyję, zajrzał w wąski otwór. Musiał zmrużyć oczy, bo z góry posypał się deszcz wysuszonych liści, jednak w świetle latarki udało mu się dostrzec ciepły, alabastrowy refleks. Ostrzem śrubokręta zaatakował odsłoniętą powierzchnię i tak długo dźgał i uderzał, aż wreszcie odłupał niewielki fragment, mniej więcej rozmiaru kciuka. – Koniec z wątpliwościami – szepnął, oglądając maleńką próbkę charakterystycznie żyłkowanej kości słoniowej. – Mam cię, parszywy draniu. Pospiesznie wetknął z powrotem na miejsce oderwany kawałek plastiku, kładąc kres sypiącemu się na podłogę deszczowi liści. Następnie zgarnął te, które już zdążyły wypaść, i wepchnął je do kieszeni. Nie można powiedzieć, żeby udało mu się osiągnąć idealny porządek, ale liczył na to, że zatrudnieni przy ładowaniu robotnicy nie będą zbyt drobiazgowi i nie zauważą, że coś jest nie tak. Opuścił podtrzymujące skrzynkę ramiona podnośnika do pierwotnej pozycji. Powiódł dookoła snopem światła, chcąc się upewnić, że nie zostawił żadnych śladów – i wtedy zobaczył to wyraźnie. Potężny, ciemny kształt, przykucnięty na krawędzi rampy i wpatrujący się w niego opalizującymi oczami. Muśnięte snopem światła, stworzenie zniknęło niby rozwiany wiatrem obłoczek dymu, zupełnie jakby za sprawą czarodziejskiej sztuczki szamana. Daniel cofnął się instynktownie, aż oparł się plecami o metal podnośnika, i zaczął przeczesywać latarką otaczającą go ciemność. Nagle magazyn wypełnił straszliwy, szarpiący nerwy dźwięk, odbijający się echem od eternitowych ścian i wysokiego dachu. Było to rozdzierające wycie, od którego cierpły zęby, przywodzące na myśl piłę do drewna, usiłującą przegryźć się przez metal. Daniel rozpoznał je w jednej chwili, nie mógł jednak uwierzyć w to, co słyszy. – Lampart! – szepnął bez tchu, czując jak strach skręca mu

wnętrzności. Bestia miała nad nim przewagę pod każdym względem. Nocne ciemności stanowiły jej naturalny żywioł, wyostrzający zmysły i pobudzający agresywność. Daniel zerwał czerwoną płytkę osłaniającą reflektor i w mrok wytrysnął strumień ostrego, białego światła. Zatoczył krąg latarką, omiatając przepastną otchłań magazynu, i znowu dostrzegł kątem oka ogromnego kota. Zwierzę znajdowało się teraz za jego plecami i usiłowało obejść go dookoła. Żaden inny manewr nie mógłby dobitniej świadczyć o wrogich zamiarach. Drapieżnik zawsze okrąża swoją ofiarę, zanim ją zaatakuje. Znalazłszy się w zasięgu światła, lampart odskoczył. Jednym susem znalazł się pomiędzy skrzynkami z herbatą i bezszelestnie wtopił w mrok. Ciszę hangaru rozerwał wściekły, pełen nienawiści ryk. – Poluje na mnie! Kiedy pracował jeszcze jako strażnik w Parku Narodowym Chiwewe, jeden z jego ludzi dostał się w łapy lamparta, i to właśnie Daniel pierwszy przyszedł mu na ratunek. Teraz pamięć podsunęła mu wstrząsający obraz straszliwych ran, jakie bestia zadała swojej ofierze. Drugiemu z najgroźniejszych kotów Afryki, lwu, brakuje instynktownej wiedzy, jak najskuteczniej zaatakować poruszającego się na dwóch nogach człowieka. Król zwierząt zazwyczaj szarżuje na napotkanego nieszczęśnika, jednym uderzeniem ciała przewraca go na ziemię i wbija kły albo pazury na oślep, wszystko jedno w jaką część ciała. Często zdarza się, że bestia koncentruje się na jednym miejscu, gryząc je i szarpiąc. Gdy nadejdzie pomoc, ofiara ma szansę zostać uratowana. Za to lampart doskonale rozumie się na ludzkiej anatomii. Jedną z podstawowych pozycji jego jadłospisu stanowią pawiany i drapieżnik wie, że najsłabsze punkty ciała dwunożnych naczelnych to głowa i brzuch. Skacze więc na swoją ofiarę, wczepiając się pazurami przednich łap w ramiona, podczas gdy tylne kopią korpus nieszczęśnika; dokładnie tak, jak robi to domowy kotek, bawiąc się kłębkiem włóczki. Na ogół pół tuzina uderzeń obnażonymi długimi pazurami wystarcza, żeby rozpruć brzuch i wyciągnąć na wierzch wnętrzności. W tym czasie zwierzę zatapia zęby w twarzy albo szyi ofiary i wbija się pazurami jednej łapy w skórę z tyłu głowy, ściągając skalp. Nierzadko

zdarza się, że wraz ze skórą odchodzi połowa czaszki, zupełnie jak odcięty nożem wierzch jajka na miękko. Takie oto sympatyczne wizje przebiegały przez głowę Daniela, kiedy potężny lampart obchodził go dookoła, a jego morderczy ryk odbijał się echem od ścian magazynu. Nie ruszając się od stanowiącego osłonę dla pleców podnośnika, Daniel zasunął pod szyję zamek skórzanej kurtki i przerzucił na brzuch nylonową torbę z narzędziami. Następnie, przełożywszy śrubokręt do prawej dłoni, zatoczył krąg trzymaną w lewej latarką, starając się kontrolować manewry okrążającego go drapieżnika. – Mój Boże, co za potężne bydle! – wyszeptał, oceniwszy ostatecznie rzeczywiste rozmiary lamparta. W świetle latarki jego futro lśniło grafitowym blaskiem, upodabniając do melanistycznej odmiany pantery. Mieszkańcy buszu i myśliwi wierzyli, że ciemno ubarwione zwierzęta są dziksze i bardziej okrutne od swoich jaśniejszych braci. Płynne, zwodnicze ruchy zwierzęcia nie dawały się kontrolować. Potężny kot przesuwał się jak cień, stale umykając z goniącego go kręgu światła. Daniel zdawał sobie sprawę, że w żaden sposób nie uda mu się opuścić magazynu tą samą drogą, którą się do niego dostał. Zbyt duża odległość dzieliła go od otwartego świetlika, lampart dorwie go, zanim zdoła pokonać połowę dystansu. Powiódł dookoła latarką, szukając innej drogi ucieczki. Worki z rybą. Wzrok Daniela spoczął na piramidzie zwalonych pod ścianą worków, sięgającej niemal do umieszczonego dziesięć metrów nad ziemią okienka. – Gdyby tylko udało mi się wdrapać do świetlika – szepnął. Zostałaby mu do pokonania jeszcze przepaść, dzieląca okno od trawnika na zewnątrz, ale miał przecież nylonową linę, po której mógłby się opuścić do połowy wysokości. – Do roboty! – pogonił sam siebie. – Czas ucieka. Lada chwila to bydlę się na ciebie rzuci. Zmobilizowawszy całą odwagę, odkleił się od podnośnika. Chroniąca plecy maszyna zapewniała mu względne bezpieczeństwo, podczas gdy na otwartej przestrzeni stanie się łatwym łupem dla potężnego, szybkiego jak błyskawica kota. W tej samej chwili, w której opuścił swoje prowizoryczne schronienie, lampart znowu zaryczał. Danielowi wydało się, że ów dziki, morderczy zew wibruje nienawiścią i żądzą zemsty. – Zabieraj się stąd! – krzyknął, licząc na to, iż dźwięk ludzkiego

głosu wytrąci drapieżnika z równowagi. Istotnie, wielki kot dał nura w bok i zniknął pomiędzy skrzynkami. I wtedy Daniel popełnił błąd. Głupi, niewybaczalny błąd. Kto jak kto, ale on przecież doskonale wiedział, że w żadnym wypadku nie wolno uciekać przed drapieżnikiem. Za wszelką cenę należy unikać odwrócenia się do kota plecami. Ten sam instynkt łowiecki, który domowemu kotu nakazuje gonić mysz, zmusza jego afrykańskiego krewniaka do bezwarunkowego rzucenia się w pościg za uciekającą ofiarą. Daniel łudził się, że przy odrobinie szczęścia zdoła dotrzeć do stosu worków. W chwili kiedy odwrócił się i zaczął biec, lampart bezszelestnie wystrzelił z mroku. Daniel nie zdążył nawet usłyszeć zbliżającego się prześladowcy. Rozpędzona, ogromna bestia z impetem wylądowała na jego plecach. Lecąc do przodu, poczuł uderzenie potężnych pazurów. W pierwszej chwili był pewien, że wbijają się w jego ciało. Zamiast przewrócić go na cement posadzki, drapieżnik pchnął Daniela na stos worków z rybą, które częściowo zamortyzowały uderzenie. Mimo to przez kilka sekund Daniel nie mógł odzyskać oddechu. Był przekonany, że ma połamane żebra. Lampart nadal wisiał wczepiony w jego ramiona. Daniel z trudem pozbierał się, zaczynając rozumieć, że pazury drapieżnika przebiły skórę kurtki i utknęły w grubej wełnie swetra. Opierając się rękoma o worki, Daniel zdołał jakoś zachować mniej więcej stojącą pozycję. Czuł, jak uwieszony na jego plecach kot szykuje się do ataku, podrywając tylne łapy i zwijając ciało w gotową w każdej chwili wystrzelić sprężynę. Lada moment ostre pazury rozedrą mu uda i pośladki; odsłonią kości, rozerwą naczynia krwionośne, skazując swoją ofiarę na niemal natychmiastową śmierć na skutek utraty krwi. Daniel z całej siły odepchnął się od worków i zwalił na plecy, równocześnie przyciągając do siebie kolana. Tylne łapy lamparta trafiły w nylonowy pasek, podtrzymujący torbę z narzędziami, i wystrzeliły w dół, jednak Daniel zdążył podciągnąć nogi. Potężne łapy o rozcapierzonych pazurach wierzgnęły bezradnie w powietrzu, nie dosięgając ofiary. Człowiek i kot, połączeni, zwalili się na cementową podłogę. Daniel przygniótł lamparta swoim ciężarem. Zwierzę wydało syczące warknięcie i zakrzywione pazury zwolniły ucisk na ramionach.

W ułamku sekundy Daniel wykonał gwałtowny skręt ciała, równocześnie sięgając wolną ręką za siebie. Podnosząc się na kolana, chwycił luźną skórę na karku zwierzęcia. Z całą siłą, zwielokrotnioną przerażeniem, ściągnął je ze swoich pleców i rzucił na stos worków z rybą. Kot odbił się jak gumowa piłka i znowu wylądował na ramionach Daniela. Już pierwszy atak wytrącił Danielowi latarkę z dłoni. Upadła na ziemię, potoczyła po cementowej posadzce i zatrzymała, oparta o jakąś skrzynkę. Snop światła odbijał się od jasnej powierzchni skrzynek, dając blady refleks, który wystarczył jednak, by Daniel dostrzegł potężnego kota szykującego się do skoku. W następnej chwili zobaczył przed sobą rozdziawioną na całą szerokość paszczę i wyciągnięte do przodu łapy. Potężne bydlę wylądowało na klatce piersiowej człowieka i zawisło na jego ramionach, zadzierając do góry tylne łapy i sięgając pełnym kłów pyskiem do gardła mężczyzny. Daniel odparł klasyczny lamparci atak za pomocą śrubokręta. Wepchnął trzymane oburącz narzędzie do rozwartego pyska, jak chłopiec stajenny zakładający koniowi wędzidło. Stalowe ostrze uderzyło w jeden z kłów, wyłamując go przy samym dziąśle. W tej sekundzie Daniel znalazł się na podłodze, cały czas trzymając zwierzę na odległość śrubokręta od swojej twarzy. Warcząc złowieszczo kot plunął mu w oczy gorącą śliną, cuchnącą padliną i śmiercią. Daniel poczuł, że jedna z potężnych łap sięga poza jego ramię, szukając skalpu. Równocześnie tylne łapy, złożone jak ostrze scyzoryka, szykowały się do zaatakowania brzucha ofiary wyciągniętymi na całą długość pazurami. Na szczęście Daniel leżał z głową wciśniętą w worek z rybą i zakrzywione pazury drapieżnika wbiły się w szorstkie jutowe płótno, zaledwie parę centymetrów od jego ucha. Tylne łapy wystrzeliły w dół, lecz zamiast rozpruć brzuch, rozdarły osłaniający go nylonowy zasobnik z narzędziami. Przez dłuższą chwilę zwierzę oddawało się tym daremnym wysiłkom. Nie zauważając omyłki, szarpało pazurami jutowy worek, podczas gdy spazmatyczne kopniaki tylnych łap darły gruby nylon. Atakując lampart odchylał łeb, usiłując odsunąć się od stalowego ostrza śrubokręta. W pewnym momencie Daniel błyskawicznie cofnął

rękę i wziąwszy zamach, z całej siły dźgnął, celując w oko drapieżnika. Zaostrzona końcówka chybiła celu i trafiła w nozdrze, lecz zamiast wbić się w prowadzący do mózgu kanał nosowy, zmieniła nieco kąt i rozorawszy chrząstkę, ześliznęła się wzdłuż krawędzi kości policzkowej, tuż pod cętkowaną skórą, by wyjść na zewnętrz pod samym uchem. Zwierzę zaryczało z bólu i szoku. Wykorzystując chwilowe osłabienie ataku, Daniel przetoczył się po podłodze, zrzucając z siebie kota. To, że do tej pory lampart nie zranił go do krwi, zakrawało na cud. Teraz jednak, kiedy Daniel zepchnął je z siebie, zwierzę instynktownie przytrzymało się, wbijając pazury w jego ramię. Niby ostre noże, rozcięły skórzany rękaw kurtki i wełnę swetra, docierając do mięśni przedramienia. Daniel poczuł się, jakby ktoś go zdzielił mieczem. Straszliwy ból dodał mu sił i zmusił do ostatniego, rozpaczliwego wysiłku. Zebrawszy się w sobie, obiema nogami kopnął szykującego się do nowego ataku kota. Zaskoczone zwierzę poleciało do tyłu, przekształcając się w syczący i parskający kłębek czarnego futra. W ścianie piramidy worków z rybą była niewielka szpara, wystarczająca jednak, żeby zmieścić człowieka. Daniel czym prędzej wcisnął się w otwór. Teraz, kiedy jego plecy i boki znajdowały się pod osłoną worków, lampart mógł zaatakować tylko bezpośrednio od przodu. Powarkując groźnie, zwierzę wepchnęło pysk w szczelinę. Daniel dźgnął śrubokrętem, celując w oczy. Znowu nie trafił, lecz stalowe ostrze rozorało różowy jęzor kota. Bydlę odskoczyło do tyłu, plując i sycząc z bólu. – Idź sobie! Wynoś się stąd! – ryknął Daniel, bardziej dla dodania sobie odwagi niż w nadziei, że uda mu się przegonić rozwścieczonego kota. Przybrał wygodniejszą pozycję i na klęczkach zaczął się wciskać pomiędzy worki tak głęboko, jak tylko mógł. Lampart chodził tam i z powrotem przed wąskim otworem, w regularnych odstępach przesłaniając wątłe światło latarki. Wreszcie zrezygnował i przysiadłszy na zadzie zaczął pocierać łapą zraniony nos, zlizując krew. Przypominał domowego kotka myjącego pyszczek. Nagle jednym susem znalazł się przy wejściu do ciasnej jaskini Daniela i wsadziwszy w otwór łapę, spróbował go dosięgnąć. Daniel

z całej siły wbił śrubokręt pomiędzy rozcapierzone pazury. Lampart odskoczył do tyłu, plując wściekle. Po chwili wznowił patrole przed szczeliną w workach. Co parę minut przystawał i opuściwszy łeb, wydawał z siebie straszliwy, przeciągły ryk. Daniel czuł, jak krew zalewa mu ramię pod rozerwanym rękawem kurtki i skapuje z palców. Wetknął śrubokręt pomiędzy kolana, przygotowany na to, że lada chwila będzie musiał odeprzeć kolejny atak. Zdrową ręką obwiązał zranione ramię chustką do nosa, tamując krwotok. Przytrzymał zębami brzeg chustki i zaciągnął węzeł. Rana wyglądała na powierzchowną. Gruba, skórzana kurtka uratowała go od poważniejszych obrażeń, lecz mimo to ramię rozrywał pulsujący ból. Daniel zdawał sobie sprawę, czym się może skończyć nie zaleczone w porę najlżejsze nawet draśnięcie zębów lub pazurów mięsożernego drapieżnika. Lecz na razie miał inne zmartwienia. Nie mógł się ruszyć z pułapki, do której zapędził go lampart, a do rana zostało już bardzo niewiele czasu. To cud, że ryki zwierzaka do tej pory nie zwróciły niczyjej uwagi. Powinien się przygotować na to, że lada moment pojawi się strażnik. W tym samym momencie, kiedy o tym pomyślał, wnętrze magazynu nieoczekiwanie zalało światło. Ostry blask lamp wprawił lamparta w zakłopotanie; zwierzę cofnęło się i przysiadło na zadzie, mrużąc oczy. Główne drzwi zaczęły rozsuwać się. Do uszu Daniela dobiegł cichy pomruk obsługującego je elektrycznego silnika, niemal natychmiast wyparty przez warkot wjeżdżającego do środka samochodu. Lampart czmychnął w głąb magazynu. Powarkując z cicha biegł truchcikiem, z opuszczonym łbem, co chwila lękliwie oglądając się za siebie. I wtedy rozległ się wrzask: – Hej, Nandi! Wracaj do klatki! Do klatki! Daniel rozpoznał głos Chetti Singha. Podkuliwszy ogon lampart rzucił się do biegu, znikając z zasięgu wzroku Daniela. Chetti Singh odezwał się znowu: – Zamknij ją w klatce! Szybko! – Jego słowom zawtórował metaliczny szczęk zamykanych drzwi. – Widzisz gdzieś naszego białego przyjaciela? Uważaj, może być jeszcze żywy. Daniel wcisnął się najgłębiej jak mógł pomiędzy worki z suszoną

rybą. Wiedział jednak, że prędzej czy później znajdą go tu, a wtedy śrubokręt nie na wiele mu się przyda. – Tu leży latarka. Jeszcze się pali. – Popatrz tam, obok worków z rybą. To mi wygląda na krew. – Nandi zrobiła swoje. – Daj mi latarkę. Głosy zbliżały się do kryjówki Daniela. Nagle widok przesłoniła mu para nóg. Ich właściciel schylił się i skierował snop światła prosto w wąską szczelinę, w której tkwił Daniel. – Niech mnie kule biją! – powiedział po angielsku znajomy głos. – No proszę, tutaj jest nasz przyjaciel. Jak widzę, nadal w doskonałej formie. Jak się pan ma, doktorze Armstrong? Jestem zachwycony, iż nareszcie mam okazję poznać pana osobiście. Daniel bez słowa wpatrywał się w oślepiające światło latarki. – Nie będzie już pan potrzebował swojej broni, a co tam – ciągnął dalej Chetti Singh tym samym żartobliwym tonem. – Bardzo proszę, niech pan będzie tak dobry i odda mi śrubokręt. Gdy Daniel nie wykonał najmniejszego ruchu, żeby spełnić jego życzenie, sikh dodał, chichocząc z własnego konceptu: – Mam tu znakomitą brytyjską dubeltówkę, wykonaną przez samego pana Purdeya. Trzeba panu wiedzieć, drogi przyjacielu, że załadowałem ją grubym śrutem. Malawijska policja bywa czasami bardzo wyrozumiała. Zatem z całym szacunkiem nalegam, żeby był pan łaskaw wypełniać moje polecenia. Daniel z rezygnacją rzucił śrubokręt pod nogi Singha, który kopnął narzędzie daleko w bok. – Teraz może pan wyleźć ze swojej nory, doktorze. Daniel wypełzł spod osłony worków i przyciskając do piersi zranione ramię, dźwignął się na nogi. Wycelowawszy strzelbę w brzuch nieproszonego gościa, Chetti Singh odezwał się w angoni do towarzyszącego mu strażnika: – Chawe, sprawdź skrzynki. Zobacz, czy ten malungu którejś nie otworzył. Daniel rozpoznał w olbrzymim, niebezpiecznie wyglądającym drabie czarnego ochroniarza z supermarketu. Z dwojga złego, wolałbym już walczyć z lampartem – pomyślał kwaśno, obserwując jak potężny Angoni idzie wielkimi krokami wzdłuż rampy w kierunku wózka

widłowego. W pewnej chwili Chawe wydał triumfalny okrzyk i przyklęknął na jedno kolano, żeby zebrać przeoczoną przez Daniela kupkę herbaty. Szybko ruszył śladem rozsypanych liści, które doprowadziły go prosto do przedziurawionej skrzynki, stojącej na podnośniku. – Podnieś skrzynkę, Chawe! – rozkazał Chetti Singh. Goryl posłusznie podszedł do deski rozdzielczej i włączył maszynę. Z uniesionej skrzynki posypała się strużka liści. Chawe jednym susem znalazł się między ramionami podnośnika i wetknął rękę w wyłupany przez Daniela otwór. – Muszę przyznać, że bystrzak z pana, doktorze. – Chetti Singh pokiwał głową, udając podziw. – Sherlock Holmes do pięt panu nie dorasta. Powinien pan jednak wiedzieć, drogi przyjacielu, że czasami zbytni spryt może okazać się bardzo niezdrowy. Daniel spojrzał w oczy Chetti Singha. Ich wyraz zadawał kłam pajacowatemu tonowi bombastycznej przemowy. W oczach sikha czaiła się śmierć. Ten człowiek bynajmniej nie był pajacem. – Chawe, gdzie nasz przyjaciel zostawił samochód? – zapytał, nie spuszczając z celu żołądka Daniela. – Przyjechał na zgaszonych światłach, ale słyszałem warkot od południa. Wydaje mi się, że zaparkował na wysypisku śmieci. – Rozmawiali w angoni, sądząc, że Daniel nie rozumie tego języka. Jednak znajomość zulu i ndbele pozwoliła mu wyłowić sens wypowiedzi. – Przyprowadź samochód! – rozkazał Chetti Singh. Po wyjściu strażnika Daniel i Chetti Singh przez dłuższą chwilę bez słowa mierzyli się wzrokiem. Daniel szukał w przeciwniku jakiegoś śladu słabości, niezdecydowania. Sikh jednak wydawał się doskonale opanowany. Sposób, w jaki trzymał broń, wskazywał na całkowitą pewność siebie. – Jestem poważnie ranny w ramię – odezwał się w końcu Daniel. – Proszę przyjąć wyrazy współczucia, drogi przyjacielu. – Może wywiązać się infekcja. – Nic podobnego – zaprzeczył z uśmiechem Chetti Singh. – Umrze pan, zanim wystąpią pierwsze objawy. – Zamierza mnie pan zabić? – Cóż za zabawne pytanie, drogi doktorze. Czyż mam jakiś wybór?

Miał pan dość sprytu, żeby odkryć moją małą tajemnicę. Dawno już zauważyłem, że nadmiar wiedzy często bywa śmiertelny. Ha, ha! – Skoro i tak mam umrzeć, czemu nie miałby pan zaspokoić mojej ciekawości i opowiedzieć mi o Chiwewe? Czyj to był pomysł, pana czy Ning Czeng Gonga? – Niestety, drogi przyjacielu, muszę pana rozczarować. Nigdy nie słyszałem o Chiwewe ani o pana znajomym. Zresztą, nie jestem dzisiaj w nastroju do rozmowy. – Przecież nic pan na tym nie straci. Kto jest właścicielem Towarzystwa Szczęśliwy Smok? – Obawiam się, drogi doktorze, że będzie pan musiał zabrać swoją ciekawość do grobu. Z ulicy dobiegł warkot zbliżającego się samochodu. – Trzeba przyznać, że Chawe szybko się uporał z odnalezieniem pańskiego wozu. Nie postarał się pan, doktorze. Pora wyjść na spotkanie naszemu przyjacielowi. Będzie pan łaskaw ruszyć przodem. I proszę nie zapominać, że znakomita strzelba projektu pana Purdeya cały czas znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie pańskiego kręgosłupa. Tuląc do piersi zranioną rękę, Daniel ruszył w stronę wyjścia z magazynu. Kiedy wynurzyli się zza stosów skrzynek i worków, dostrzegł zielonego cadillaca, zaparkowanego obok pustego wagonu kolejowego. Przypuszczalnie Chetti Singh zaczekał bezpiecznie w samochodzie, aż lampart wróci do klatki. Daniel przypomniał sobie szopę przycupniętą pod tylną ścianą magazynu i dochodzący z niej zwierzęcy smród. Powoli pojedyncze fragmenty zaczęły układać się w spójną całość i Daniel domyślił się, gdzie trzymano zwierzę w dzień i którędy wpuszczano je na noc do budynku. Było oczywiste, że ani Chetti Singh, ani jego przyboczny nie ufali drapieżnikowi. Przeciwnie, obaj okazywali ogromne zdenerwowanie, kiedy lampart grasował swobodnie po magazynie, i nie uspokoili się, dopóki nie zamknęli swojej maskotki w klatce. Kiedy znaleźli się przy głównym wejściu, Chetti Singh kazał mu się zatrzymać. Wtem, bez żadnego uprzedzenia ciężkie drzwi zaczęły rozsuwać się i Daniel zobaczył swoją toyotę, czekającą na zewnątrz z zapalonymi reflektorami. Chawe stał przy wmontowanym w zewnętrzną ścianę urządzeniu sterującym. Gdy operacja zakończyła

się otwarciem drzwi na pełną szerokość, Chawe zamknął skrzynkę urządzenia i wyciągnął z zamka kartę magnetyczną, którą nosił na krótkim łańcuszku do kluczy. Daniel zauważył, jak goryl wsuwa kartę do kieszeni spodni. – Wszystko gotowe – Chawe poinformował szefa. – Wiesz, co masz robić – powiedział Chetti Singh. – Nie życzę sobie, aby ptaszek wrócił, żeby uwić sobie gniazdko na moim dachu. Sprawdź, czy nie zostawiłeś jakichś śladów. To ma być wypadek; zwykły, banalny wypadek na górskiej drodze. Jasne? – Znowu rozmawiali w angoni, pewni, że Daniel nie rozumie ani słowa. – Zrobi się wypadek – zgodził się Chawe. – I może jeszcze mały pożar. Chetti Singh ponownie obdarzył uwagą swojego gościa: – A teraz, drogi przyjacielu, proszę łaskawie usiąść za kierownicą pańskiego wozu. Chawe pokaże panu drogę. Radziłbym panu pilnie stosować się do jego wskazówek. Musi pan wiedzieć, że Chawe świetnie strzela z dubeltówki. Daniel posłusznie wsiadł do samochodu. Chawe zajął miejsce za jego plecami. Kiedy już obaj się usadowili, Chetti Singh przekazał broń swojemu gorylowi. Zrobił to tak błyskawicznie, że zanim Daniel zdążył pomyśleć o wykorzystaniu sytuacji, kark uciskała mu podwójna lufa trzymanej pewną dłonią Chawe dubeltówki. Chetti Singh podszedł do otwartego okienka przy kierowcy. – Angielszczyzna Chawe jest skandaliczna, a co tam – oświadczył jowialnym tonem i przeszedł na afrykańską lingua franca: – Wena kuluma Fanikalo, zna pan tę mowę? – Tak – Daniel potwierdził w tym samym języku. – Świetnie. Wobec tego nie będziecie mieli problemów ze zrozumieniem się. Proszę wykonywać jego polecenia, doktorze. Z bliskiej odległości ta dubeltówka mogłaby kompletnie zrujnować pańską fryzurę. Kiedy Chetti Singh cofnął się, Chawe rozkazał Danielowi zawrócić i wyjechać przez główną bramę. We wstecznym lusterku Daniel widział, jak sikh podchodzi do zielonego cadillaca i otwiera drzwiczki. Potem skręcił, wjeżdżając na ulicę, i Chetti Singh zniknął z pola widzenia. Chawe wydawał ze swojego posterunku na tylnym siedzeniu

lakoniczne instrukcje, podkreślając każdą z nich szturchnięciem kolby. Jechali przez wyludnione ulice uśpionego miasta, kierując się na wschód, w stronę jeziora i gór. Kiedy wyjechali z miasta, Chawe polecił zwiększyć prędkość. Terenowa toyota mknęła radośnie po niezłej drodze. Zranione ramię bolało jak wszyscy diabli i zaczynało sztywnieć. Daniel trzymał kierownicę zdrową ręką, drugą położył na kolanach. Starał się zapomnieć o bólu. Po godzinie podróży nachylenie terenu zmieniło się zasadniczo i droga zaczęła piąć się serpentynami pod górę. Napierający na szosę z obu stron las zgęstniał i pociemniał. Musieli zwolnić. Powoli podkradał się świt, wydobywając z mroku poza zasięgiem reflektorów kształty pojedynczych drzew. Wkrótce mogli już dojrzeć ich wierzchołki, odcinające się ostro od jaśniejącego nieba. Przekręciwszy odrobinę nadgarstek pokryty zakrzepłą krwią, Daniel rzucił okiem na zegarek. Było już dostatecznie jasno, żeby odczytać godzinę. Siedem minut po szóstej. Miał mnóstwo czasu na przemyślenie położenia i wyrobienie sobie zdania o facecie, który przystawił mu strzelbę do głowy. Gość wyglądał na prawdziwego twardziela. Daniel nie miał wątpliwości, że zwalisty Angoni był pozbawionym skrupułów mordercą, który w razie czego nie zawaha się ani przez ułamek sekundy. Chawe trzymał strzelbę z wprawą, całkowicie zniechęcającą do stawiania oporu. Jednak z drugiej strony, dubeltówka nie była najporęczniejszą bronią do walki w zamkniętej przestrzeni samochodu. Daniel zastanowił się, co ma do wyboru. Szybko odrzucił pomysł zaatakowania Chawe podczas jazdy. Goryl odstrzeli mu głowę, zanim się zdąży odwrócić. Mógłby kopniakiem otworzyć drzwi i wyskoczyć z samochodu, ale w tym celu będzie musiał ograniczyć prędkość do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, inaczej połamie wszystkie kości. Powoli osłabił nacisk stopy na pedał gazu, jednak Chawe niemal natychmiast zauważył zmianie w pracy silnika. – Kawaleza! Przyspiesz! – rozkazał, dźgając go w kark podwójną lufą. Nie tędy droga. Daniel skrzywił się i wykonał rozkaz. Z drugiej strony, wydawało się mało prawdopodobne, żeby Chawe zdecydował się

strzelić przy takiej prędkości, ryzykując nieuniknioną kraksę. Należało raczej oczekiwać rozkazu zatrzymania się albo zjechania na pobocze, kiedy znajdą się u celu podróży, gdziekolwiek miałby się on znajdować. Wtedy przyjdzie pora na rozegranie decydującej partii. Daniel skupił się na prowadzeniu, postanawiając czekać na właściwy moment. Droga stawała się coraz bardziej stroma, a zakręty ostrzejsze. Za każdym razem, kiedy samochód wjeżdżał w kolejną spiralę serpentyny, przed Danielem otwierał się widok na rozciągającą się w dole przestrzeń. Wypełniały ją obłoki srebrzystej mgły, odsłaniające niekiedy bystrą górską rzekę, która przedzierała się kaskadami białej piany poprzez mroczny, głęboki wąwóz. Przed Danielem zamajaczył kolejny zakręt. Gdy zbierał się w sobie przed pokonaniem trudnego odcinka, Chawe zażądał ostrym tonem: – Zatrzymaj się! Zjedź na pobocze! Daniel wcisnął hamulec i samochód zatrzymał się. Znajdowali się na samym szczycie urwiska. Skraju przepaści strzegł rząd pomalowanych na biało kamieni. Za nimi ziała otchłań. Sto metrów niżej widniało skaliste koryto rzeki. Zaciągnął ręczny hamulec. Czuł, jak oszalałe serce obija mu się o żebra. Czy teraz mnie zastrzeli? – pomyślał. Nie byłoby to najmądrzejsze posunięcie, skoro chcą, żeby moja śmierć wyglądała na wypadek, ale z drugiej strony, ten ogromny Angoni nie wygląda mi na wybitnego mózgowca. – Wyłącz silnik – rozkazał Chawe. Daniel posłusznie wykonał polecenie. – Połóż ręce na karku. – Daniel poczuł wątłą iskierkę nadziei. Zostało mu jeszcze parę sekund. Zrobił, co mu kazał Chawe, i czekał. Z tyłu dobiegło kliknięcie klamki, lecz ucisk lufy na karku nie zelżał. Daniel poczuł rześki powiew chłodnego powietrza. Chawe otworzył drzwiczki. – Nie ruszaj się – ostrzegł Daniela. Wysunął się z samochodu, cały czas trzymając ma muszce głowę Daniela. Stał teraz na szosie. – Otwórz powoli swoje drzwi – zażądał. Wetknięta przez okno podwójna lufa dubeltówki prawie dotykała twarzy Daniela. Armstrong otworzył drzwiczki. – A teraz wyjdź.

Trzymając strzelbę w jednej dłoni, jak kowboj na Dzikim Zachodzie, lewą rękę wetknął przez otwarte drzwi do wnętrza. Daniel dostrzegł kątem oka stalowy lewarek, leżący na tylnym siedzeniu. Chawe musiał po drodze wyciągnąć go spod przedniego fotela. Nagle zrozumiał, w jaki sposób Angoni chce się go pozbyć. Goryl zamierzał zmusić go, żeby podszedł do skraju przepaści, a wtedy wystarczy jeden cios lewarka i Daniel, z rozbitą czaszką, poleci sto metrów w dół, na dno skalistego wąwozu. W ślad za nim spadnie jego wóz, z otwartymi drzwiami od strony kierowcy oraz, niewykluczone, z kawałkiem podpalonej szmaty wetkniętym we wlew baku. Wszyscy uznają, że oto jeszcze jeden turysta poniósł śmierć w wypadku drogowym, na skutek nieostrożnego prowadzenia na słynącym z częstych katastrof odcinku górskiej drogi. Policja nie będzie niczego podejrzewać, a już na pewno nikomu nie przyjdzie do głowy, iż to nieszczęście może mieć jakikolwiek związek z Chetti Singhiem i pochodzącą z rozboju kością słoniową, oczekującą spokojnie na załadunek i wysyłkę w magazynie w Lilongwe, setki kilometrów od miejsca wypadku. W tym momencie Daniel dostrzegł cień szansy. Wtykając rękę do środka samochodu, Chawe w minimalnym stopniu tracił równowagę. Lufa strzelby dźgała głowę więźnia, ale jeśli Daniel wykona gwałtowny ruch, goryl będzie potrzebował sekund na ponowne wycelowanie. Daniel rzucił się do przodu; nie na swojego prześladowcę ani nie na strzelbę, lecz prosto na otwarte drzwi samochodu. Wylądował na nich całym ciężarem ciała. Drzwi zatrzasnęły się, zgniatając wetkniętą do środka rękę Chawe. Angoni zawył z bólu. Jego wrzask nie zagłuszył jednak trzasku pękającej kości, przypominającego odgłos łamanej zapałki. Gruby jak pęto kaszanki paluch nacisnął odruchowo na spust i jedna z luf dubeltówki wypaliła z hukiem. Kula chybiła celu o ładnych trzydzieści centymetrów, tylko towarzyszący detonacji podmuch zmierzwił mu włosy. Szarpnięta odrzutem lufa podskoczyła do góry. Wykorzystując siłę rozpędu, Daniel skoczył na Chawe, chwytając równocześnie za kolbę i rozgrzaną lufę dubeltówki. Angoni trzymał strzelbę tylko jedną ręką, a teraz potworny ból złamanego przedramienia

dodatkowo osłabił jego siły. Wypalił z drugiej lufy, jednak kula poleciała wysoko w niebo, nie czyniąc nikomu krzywdy. Daniel trzasnął Chawe w twarz zamkiem strzelby, miażdżąc mu nos i wybijając wszystkie górne zęby. Rycząc z bólu, wypluwając krew i zęby, Chawe próbował wyrwać przytrzaśniętą rękę ze stalowej pułapki drzwi. Trzymając broń oburącz, Daniel miał przewagę nad przeciwnikiem. Bez trudu wyrwał mu strzelbę i podniósłszy ją do góry, przyłożył Chawe w zęby kolbą okutą stalową blachą. Potężny cios złamał gorylowi szczękę i roztrzaskał żuchwę w drobne kawałki, zmieniając całkowicie profil. Ogłuszony i zdezorientowany, Angoni zatoczył się do tyłu, utrzymując jaką taką równowagę jedynie dzięki przytrzymującym jego rękę drzwiom. Daniel gwałtownie pociągnął za klamkę, uwalniając Chawe z pułapki, kiedy się tego najmniej spodziewał. Strażnik zachwiał się na nogach i poleciał do tyłu, wywijając rękoma w daremnej próbie odzyskania równowagi. Złamane przedramię zwisało bezużytecznie jak u szmacianej lalki. Jeden z pomalowanych na biało głazów podciął mu nogi, Chawe gwałtownie przechylił się do tyłu, jakby szarpnięty niewidzialnym sznurkiem, i przeleciał przez krawędź przepaści. Uszy Daniela wypełniły się przeraźliwym wrzaskiem, który urwał się gwałtownie, kiedy goryl wyrżnął o skaliste dno wąwozu. Wówczas zapanowała niesamowita cisza. Oparty bez sił o maskę samochodu, Daniel dyszał jak zgoniony pies. Do piersi wciąż przyciskał broń wyrwaną niedoszłemu mordercy. Potrzebował dłuższej chwili, żeby wziąć się w garść i wyjrzeć ponad skrajem przepaści. Chawe leżał twarzą w dół na kamieniach przy brzegu wodospadu, z rękoma rozrzuconymi niby ramiona krucyfiksu. Żaden ślad na pobielonych głazach nie wskazywał miejsca, o które się potknął. Daniel zaczął gorączkowo zastanawiać się nad sytuacją. Czy powinien zawiadomić policję, że padł ofiarą napaści? Czy ma im powiedzieć o skradzionych kłach? Do diabła, nie! W Afryce biały człowiek nie może zabić czarnego, nawet w obronie własnej i nawet w tak cywilizowanym państwie jak Malawi. Zlinczują go, jeśli się dowiedzą, że to zrobił.

Ryk ciężarówki zjeżdżającej z góry na wolnym biegu pomógł mu podjąć decyzję. Szybko wrzucił strzelbę na podłogę samochodu i nakrył ją kawałkiem brezentu. Następnie podszedł do skraju przepaści, rozpiął spodnie i zmusił się do wysikania w otchłań. Ciężarówka wyłoniła się zza zakrętu, powyżej miejsca, w którym stała toyota. Wiozła drewno, ogromne pnie, umocowane łańcuchem do paki wozu. W szoferce siedziało dwóch czarnych mężczyzn: kierowca i jego pomocnik. Daniel odegrał przekonywającą scenkę otrząsania ostatnich kropelek i zapinania rozporka. Czarny kierowca wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i przyjaźnie pokiwał ręką. Po chwili ciężarówka z hukiem zniknęła za kolejnym zakrętem. Nie czekając dłużej, Daniel wskoczył do toyoty i ruszył pod górę. Ujechawszy sto metrów, napotkał nie używaną leśną drogę, odchodzącą pod kątem prostym od głównej szosy. Wjechał w gęstą trawę i zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy był pewien, że toyota przestała być widoczna z drogi. Wrócił piechotą na miejsce walki, gotów w każdej chwili, na warkot zbliżającego się samochodu, skoczyć w krzaki. Znalazłszy się na szczycie urwiska, zajrzał w dół, żeby sprawdzić, czy ciało Chawe nadal leży tam, gdzie upadło. Instynkt podpowiadał mu, że powinien się jak najszybciej stąd ulotnić, pozostawiając martwego goryla samego sobie. Nie sądził, żeby malawijskie więzienia jakoś szczególnie wyróżniały się na korzyść w stosunku do innych afrykańskich instytucji penitencjarnych. Ból w zranionym ramieniu stawał się nie do wytrzymania. Daniel czuł pierwsze igiełki wdającej się infekcji, nie zamierzał jednak zaglądać pod przesączony krwią rękaw, dopóki nie pozaciera wszystkich, mogących go obciążyć śladów. Przeszedł się szczytem urwiska, szukając prowadzącej w dół drogi. W końcu znalazł wydeptaną przez antylopy ścieżkę, stromą i niebezpieczną. Dotarcie do ciała Chawe zajęło mu dwadzieścia minut. Dotknął szyi goryla, zimnej jak skóra gada. Nie musiał sprawdzać pulsu. Ogromny Angoni był martwy. Daniel szybko przeszukał kieszenie trupa. Jedynym dowodem tożsamości, jaki udało mu się znaleźć, okazała się wyświechtana, poznaczona tłustymi odciskami palców książeczka czekowa. Daniel postanowił ją zniszczyć. Poza uświnioną, podartą chusteczką do nosa i kilkoma monetami, kieszenie zawierały naboje do strzelby i kartę magnetyczną, która, jak miał się okazję przekonać,

służyła do otwierania elektrycznych drzwi magazynu. Daniel uznał, że karta może mu się jeszcze przydać. Zadowolony, że w miarę możliwości przyczynił się do utrudnienia identyfikacji zwłok – o ile w ogóle zostaną kiedykolwiek znalezione – Daniel zaciągnął ciało na brzeg rzeki, wojując po drodze z zaczepiającą się o krzaki zdruzgotaną ręką, i wepchnął trupa do wody. Przez chwilę przyglądał się, jak zwłoki z pluskiem wpadają w spienioną toń i okręcając się wokół własnej osi płyną z bystrym prądem, by po chwili zniknąć za zakrętem. Daniel miał nadzieję, że Chawe utknie gdzieś, zahaczony na jakimś pniu lub kamieniu, wystarczająco długo, by krokodyle ostatecznie uniemożliwiły rozpoznanie zwłok. Kiedy wreszcie wdrapał się z powrotem na szczyt urwiska i wrócił do miejsca, gdzie czekała zaparkowana toyota, ramię paliło go żywym ogniem. Daniel usiadł za kierownicą i ustawiwszy na siedzeniu pasażera podręczną apteczkę, zaczął powoli oddzierać zlepiony zaschniętą krwią rękaw. Na widok odsłoniętej rany, skrzywił się ze wstrętem. Ślady pazurów nie były głębokie, ale zdążyły już się wypełnić obrzydliwą, żółtawą cieczą. Ciało wokół rany opuchło, przybierając ognistopurpurową barwę. Nałożywszy na zranione miejsce grubą warstwę betadiny, Daniel owinął ramię bandażem. Następnie napełnił jednorazową strzykawkę antybiotykiem o szerokim spektrum działania i zrobił sobie zastrzyk w biceps. Owe zabiegi zajęły mu sporo czasu. Kiedy znowu spojrzał na zegarek, była już prawie ósma. Wyprowadziwszy wóz na wstecznym biegu z leśnej drogi, wrócił na główną szosę. Przejeżdżając powoli obok zatoczki na szczycie urwiska zobaczył, że ślady opon toyoty i odciski stóp w miękkim żwirze są dobrze widoczne z daleka. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien ich jakoś zatrzeć, ale przypomniał sobie, że i tak widział go kierowca ciężarówki z drewnem. Dość już się tutaj nasiedziałem – uznał w końcu. Pora wracać do Lilongwe, mam tam robotę. – Dodał gazu i pomknął w kierunku stołecznego miasta. W miarę zbliżania się do terenów zabudowanych, na drodze pojawiało się coraz więcej samochodów. Daniel prowadził ostrożnie, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Wiele z mijających go

pojazdów było landroverami albo terenowymi wersjami toyoty, więc jego wóz nie powinien rzucać się w oczy. Daniel żałował tylko, że nadmiar próżności kazał mu ozdobić samochód łatwym do zapamiętania emblematem. – Nigdy mi nie przyszło do głowy, że będę uciekał przed policją – mruknął. Doskonale zdawał sobie sprawę, że dalsze paradowanie firmową toyotą po ulicach Lilongwe nie wchodzi w grę. Pojechał na lotnisko i zostawił wóz na strzeżonym parkingu. Wyjąwszy z torby podróżnej saszetkę z przyborami do mycia oraz czystą koszulę, udał się do męskiej toalety w głównym budynku. Zakrwawiona koszula i sweter zostały zwinięte w kłębek i powędrowały do śmietnika. Zesztywniałe ramię nadal bolało go jak wszyscy diabli, ale wolał nie odwijać rany. Umył się, ogolił i założył świeżą koszulę z długimi rękawami, zakrywającymi bandaż. Przejrzawszy się w lustrze, stwierdził, że wygląda całkiem przyzwoicie. Wyszedł z toalety i udał się na poszukiwanie publicznego telefonu w hali głównej lotniska. Właśnie wylądował samolot południowoafrykańskich linii lotniczych i halę wypełniał tłum turystów z Johannesburga, wlokących za sobą bagaże. Nikt nie zwracał uwagi na Daniela. Nad aparatem telefonicznym widniał wypisany wielkimi literami numer pogotowia policyjnego. Daniel owinął słuchawkę chusteczką do nosa, zmienił głos i, żeby dopełnić kamuflażu, przeszedł na suahili. – Chciałbym zgłosić kradzież i morderstwo – poinformował telefonistkę. – Proszę mnie połączyć z oficerem dyżurnym. Niech się pani pospieszy. – Inspektor Mopola – w słuchawce odezwał się głęboki, kompetentnie brzmiący głos. – Chciałby pan przekazać nam informacje dotyczące popełnienia zabójstwa? – Niech pan słucha uważnie – powiedział Daniel w suahili. – Nie zamierzam niczego powtarzać. Kość słoniowa zrabowana z Parku Narodowego Chiwewe znajduje się tutaj, w Lilongwe. Podczas napadu bandyci zamordowali co najmniej osiem osób. Skradzione kły są ukryte w skrzynkach z herbatą w magazynie należącym do Towarzystwa Handlowego Chetti Singha, w przemysłowej części miasta. Lepiej, żebyście się pospieszyli. Towar lada moment zostanie wysłany z kraju.

– Proszę podać swoje nazwisko – zażądał inspektor. – Moje nazwisko nie ma żadnego znaczenia dla sprawy. Bierz się pan do roboty i odzyskaj te kły. – Daniel odwiesił słuchawkę. Odszukał biuro firmy Avis wynajmującej samochody. Uśmiechająca się słodko panienka przydzieliła mu błękitnego volkswagena golfa. – Bardzo mi przykro, ale to wszystko, czym w tej chwili dysponujemy. Powinien był pan złożyć rezerwację. Zanim wyjechał z parkingu, zatrzymał się przy swojej starej, zakurzonej toyocie i rozglądając się czujnie, przełożył owiniętą brezentem dubeltówkę do bagażnika volkswagena. Następnie wygrzebał ze sterty bagażu lornetkę Zeissa i umieścił ją w skrytce na rękawiczki. Przy wyjeździe z lotniska odwrócił się jeszcze raz i z zadowoleniem stwierdził, że zaparkowana w odległym kącie zatłoczonego parkingu toyota nie rzuca się w oczy. Trzymając się południowej strony miasta, przedzierał się przez pełne biur i sklepów ulice, dopóki nie natrafił na spory bazar, który wpadł mu w oko, kiedy po raz pierwszy zwiedzał Lilongwe. O wpół do jedenastej rano bazar był zapchany zachwalającymi swoje towary sprzedawcami i zawzięcie targującymi się kupującymi. W bocznych uliczkach parkowały dziesiątki półciężarówek, pikapów i mikrobusów. Daniel starannie wybrał miejsce dla małego niebieskiego volkswagena. Usytuowany na wzniesieniu bazar oferował świetny widok na linię kolejową i przemysłową dzielnicę miasta. Magazyny i warsztaty samochodowe Chetti Singha znajdowały się zaledwie kilkaset metrów stąd. Daniel mógł odczytać gołym okiem wymalowaną na budynkach nazwę firmy. Dziewięciokrotnie powiększające szkła lornetki dawały świetny obraz dziedzińca przed magazynem i głównego wejścia do hangaru. Jeszcze trochę, a byłby w stanie rozróżnić rysy twarzy poszczególnych robotników pracujących przy załadunku. Przez główną bramę sunął w obu kierunkach nieprzerwany sznur samochodów. Daniel rozpoznał wśród nich wielką ciężarówkę z przyczepą, którą widział na drodze do Chirundu. Jednak nigdzie nie było najmniejszego śladu policji, chociaż od jego telefonu minęło co najmniej czterdzieści minut. – Szybciej, ludzie! Ruszcie dupę! – mruknął zniecierpliwiony. W tym momencie dostrzegł posapującą lokomotywę, przetaczaną na

bocznicę prowadzącą na teren składów. Sunęła tyłem, z okna wychylał się maszynista, usiłujący zobaczyć, gdzie jedzie. Gdy lokomotywa zbliżyła się do parkanu otaczającego magazyny, jeden ze strażników rozepchnął wypełnione metalową siatką skrzydło bramy i maszyna wtoczyła się do środka, zwalniając dopiero przy otwartych drzwiach magazynu. Wjechała do środka, znikając z oczu Daniela, za to po chwili do jego uszu dobiegł charakterystyczny szczęk podczepianych wagonów. Po kilku minutach ponownie ujrzał lokomotywę, która wyjechała z magazynu ciągnąc za sobą trzy wyładowane wagony. Obciążony skład z każdą chwilą nabierał rozpędu. Daniel dokładnie obejrzał przez lornetkę okryte ciężkim brezentem wagony towarowe, jednak nic nie wskazywało, że znajdują się w nich skrzynki z herbatą. Z drugiej strony, nie można było tego wykluczyć. Opuściwszy lornetkę, trzasnął zaciśniętą pięścią o kierownicę volkswagena, wydając z siebie głośny pomruk niezadowolenia. Gdzie, do diabła, podziewała się policja? Od jego telefonu minęło co najmniej półtorej godziny. Mimo targającego nim podniecenia, do Daniela w końcu dotarło, że uzyskanie nakazu rewizji musi zająć znacznie więcej czasu. – Nie ma innego wyjścia, to musiała być kość słoniowa – mruknął do siebie. – W magazynie nie było innego towaru przeznaczonego do wysyłki oprócz skrzynek z herbatą. Daję głowę, że przed chwilą widziałem kły, wyruszające w podróż na Tajwan. Stateczna lokomotywa niespiesznie wiodła swój trzywagonowy skład po zataczających łuk torach, w kierunku głównej linii i dworca przetokowego. Po drodze musiała przejechać bardzo blisko miejsca na skraju bazaru, gdzie parkował volkswagen Daniela. Daniel włączył silnik i wycofał samochód na główną ulicę. Przyspieszył, wyprzedzając wyładowaną ciężarówkę, i popędził w kierunku przejazdu przez tory. Zapaliło się czerwone światło, zabrzęczał świdrujący w uszach dzwonek i strzegący przejazdu szlaban zjechał w dół, zmuszając Daniela do dociśnięcia hamulca. Lokomotywa przetoczyła się z hukiem przed maską samochodu, ciągnąc za sobą wagony z szybkością niewiele większą od marszu przeciętnego piechura. Daniel zaciągnął ręczny hamulec i nie wyłączając silnika, wyskoczył na drogę. Prześliznął się pod szlabanem w chwili, kiedy pierwszy wagon przejeżdżał najwyżej na wyciągnięcie ręki od niego.

W ramce na burcie wagonu tkwiła karta, określająca miejsce przeznaczenia ładunku, na której Daniel przeczytał: ODBIORCA: TOWARZYSTWO SZCZĘŚLIWY SMOK Miejsce przeznaczenia: Tajwan via Beira Ładunek: Herbata, 250 skrzynek Ostatnie wątpliwości rozwiały się bez śladu. Daniel z wściekłością patrzył na odjeżdżający w siną dal pociąg. Są na najlepszej drodze, żeby wyjść z tego suchą nogą – pomyślał. I to tuż pod moim nosem. Czerwone światło zgasło, ucichł irytujący trel ostrzegawczego dzwonka i szlaban powoli zaczął się podnosić. W tej samej chwili, a może nawet o ułamek sekundy wcześniej rozległo się przeraźliwe trąbienie stojących za volkswagenem wozów. Daniel wrócił do samochodu i przejechał przez przejazd. Skręcił w pierwszą ulicę w lewo i jechał wzdłuż torów, dopóki nie znalazł dogodnego miejsca do obserwacji dworca przetokowego. Obejrzał sobie przez lornetkę przetaczanie wagonów z herbatą na inny tor, na którym czekał już długi skład, złożony zarówno z wagonów towarowych, jak i pasażerskich. Wreszcie ciągnięty przez ogromną zieloną lokomotywę pociąg opuścił stację i ruszył w kierunku Mozambiku, do oddalonego o ponad siedemset kilometrów portu Beira na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Nie było żadnego sposobu, żeby zatrzymać ładunek. Przez głowę Daniela przelatywały szalone fantazje o uprowadzeniu pociągu z bronią w ręku albo wtargnięciu do komendy policji i zażądaniu przeprowadzenia natychmiastowej akcji, zanim wagony z kłami opuszczą granice państwa. Jednak zamiast tego powrócił grzecznie na swój punkt obserwacyjny w pobliżu bazaru. Czuł się przygnębiony i zniechęcony. Nagle przypomniał sobie, że poprzedniej nocy nie zmrużył oka. Zesztywniałe ramię nie przestawało boleć. Odwinąwszy bandaż, Daniel z ulgą stwierdził, iż objawy infekcji ustąpiły, a rana zaczyna się ładnie zasklepiać. Założył świeży opatrunek. Nie spuszczając wzroku z magazynów, zastanawiał się nad sposobem zatrzymania transportu. W gruncie rzeczy wiedział jednak, że ma związane ręce. Zabójstwo Chawe pokrzyżowało mu plany. Wystarczyło, żeby Chetti Singh wskazał na niego palcem, a jak nic,

Daniel zostanie oskarżony o morderstwo. Lepiej, żeby nie ściągał na siebie uwagi policji. Czekając i obserwując, myślał o Johnnym Nzou, Mavis i dzieciach. Opłakiwał ich śmierć, hołubiąc w sercu nienawiść do morderców. Wreszcie, po niemal dwóch godzinach od telefonu na policję, na terenie magazynów zaczęło się coś dziać. Przez główną bramę wjechał zielony cadillac Chetti Singha, a za nim wtoczyły się dwa szare policyjne gaziki, pełne mundurowych. Po krótkiej dyskusji z wartownikami, wszystkie trzy wozy wjechały na teren parceli i zaparkowały z boku magazynu. Z gazików wyskoczyło jedenastu umundurowanych policjantów i jeden oficer. Dowódca powiedział coś do Chetti Singha, który wysiadł tymczasem ze swojego cadillaca. Daniel widział przez lornetkę, że sikh emanuje spokojem i niedbałą elegancją; jego śnieżnobiały turban tworzył efektowny kontrast ze smagłą, przystojną twarzą. Dowodzący operacją oficer wprowadził swoich konstabli do magazynu, tylko po to, by po godzinie wynurzyć się stamtąd w serdecznej komitywie z Chetti Singhiem. Mówił coś z ożywioną gestykulacją, najwyraźniej tłumacząc się przed uśmiechniętym Chetti Singhiem, który machnięciem ręki dał do zrozumienia, iż nie ma sprawy. Na koniec sikhijski biznesmen łaskawie pożegnał policjanta męskim uściskiem dłoni. Kontyngent mundurowych zajął miejsce w gazikach, które uwiozły policjantów z terenu magazynów. Chetti Singh obserwował ich odjazd stojąc obok swojego cadillaca. Szpiegujący go przez lornetkę Daniel odniósł wrażenie, że uśmiech opuścił twarz sikha, jakby go tam nigdy nie było. – Ty parszywy draniu! – szepnął Daniel. – Nie myśl sobie, że już po wszystkim. Zastanowił się, czy miałby szansę zatrzymać transport przed opuszczeniem granic państwa. Niemal natychmiast odrzucił ten pomysł. Zdawał sobie sprawę, że nie zatrzymujący się na żadnej stacji pociąg towarowy za parę godzin będzie już w Mozambiku. A może zdołałby przechwycić ładunek w Beira, zanim skrzynki z herbatą trafią pod pokład frachtowca, odpływającego w rejs na Daleki Wschód? Cóż, ten plan miał większe szanse powodzenia, ale raczej nie stawiałby na to wszystkich pieniędzy. Zdążył już trochę poznać Chetti

Singha i mógłby się założyć, że dysponuje on dobrze zorganizowaną siatką opłacanych przez siebie urzędników w wielu krajach centralnej Afryki. Z całą pewnością miał swoich ludzi w Zimbabwe i Zambii; dlaczego miałoby być inaczej w Mozambiku, jednym z najbardziej chaotycznych i skorumpowanych państw Czarnego Lądu? Daniel dałby głowę, że przez magazyn, który odwiedził ubiegłej nocy, przewijało się sporo kontrabandy i Chetti Singh z pewnością zadbał o zorganizowanie sobie bezpiecznego korytarza na szeroki świat. Ponieważ leżące w głębi lądu Malawi nie miało dostępu do morza, można z małym ryzykiem przyjąć, że system eksportowy Chetti Singha obejmował stałe łapówki dla oficerów kapitanatu w Beira, a także dla przyjaciół w armii, policji i urzędach celnych sąsiedniego kraju. Z pewnością na jego liście płac figurowało dostatecznie dużo wysoko postawionych osób, żeby skutecznie utrudnić dobranie mu się do skóry na terenie Mozambiku. Mimo to Daniel uznał, że warto spróbować. Opuściwszy posterunek obserwacyjny na obrzeżach bazaru, pojechał na główną pocztę w centrum miasta. Nie przypuszczał, żeby malawijska policja dorobiła się skomplikowanego sprzętu do szybkiego lokalizowania rozmów telefonicznych, jednak tym razem również nie zaniedbał środków ostrożności. Zmieniwszy głos, przemówił do owiniętej chusteczką słuchawki w suahili. – Proszę przekazać inspektorowi Mopola, że zrabowana kość słoniowa została wyekspediowana z magazynu o jedenastej trzydzieści pięć, pociągiem towarowym do Beiry. Kły są ukryte w skrzynkach z herbatą, przeznaczonych dla Towarzystwa Szczęśliwy Smok z Tajpej. Odłożył słuchawkę, zanim policyjna telefonistka zdążyła zapytać go o nazwisko, i udał się do małego sklepiku z mydłem i powidłem, usytuowanego po drugiej stronie ulicy. Jeżeli okaże się, że policja nie zamierza kiwnąć palcem, wszystko zostanie na jego głowie. Zaopatrzywszy się w dużą paczkę zapałek, rolkę taśmy klejącej, pudełko spiralnych kadzidełek przeciwko komarom i dwa kilogramy mrożonego mielonego mięsa, wrócił do hotelu. Gdy otworzył drzwi do swojego pokoju, od razu zauważył, że ktoś szperał w jego bagażu. Rzeczy w płóciennej torbie podróżnej były ułożone zupełnie inaczej, niż je zostawił. – Cóż, nie ma tu niestety nic, co mogłoby zainteresować Chetti Singha – mruknął z ponurą satysfakcją. Paszport i czeki podróżne na

wszelki wypadek zdeponował w hotelowym sejfie. Jednak fakt, że ktoś zadał sobie trud przeszukania pokoju, utwierdził go tylko w przekonaniu, iż trafnie ocenił Chetti Singha. – Trzeba przyznać, że nasz mafioso to szczwany lis. Jak dotąd, nie zaniedbał niczego. Zobaczymy, czy uda nam się go przechytrzyć. Ale najpierw muszę się chwilę zdrzemnąć. Zmienił opatrunek, zaaplikował sobie następny zastrzyk z antybiotyku i zwalił się na łóżko. Obudził się w porze kolacji. Ogolony i przebrany w świeże ubranie, od razu poczuł się lepiej. Ból w ramieniu zelżał, a irytująca sztywność zaczęła powoli przechodzić. Jego umysł musiał pracować nawet we śnie, kiedy bowiem usiadł przy biurku i rozłożył przed sobą poranne zakupy, miał już skrystalizowaną wizję tego, co zamierza zrobić. Przypalił koniec kadzidełka antykomarowego, zostawił je, żeby się tliło, podczas gdy on będzie pracował. Musiał ustalić dokładne tempo spalania się zielonej spirali. Poodcinał scyzorykiem główki zapałek. Zużył całą paczkę. Łyse drewienka powędrowały do kosza na śmiecie. Kolorowe główki owinął kawałkiem papieru i okleił taśmą klejącą. Wyszła mu całkiem zgrabna paczuszka wielkości męskiej pięści, bardzo poręczna, miniaturowa bomba zapalająca. Następnie sprawdził tempo spalania się spirali antykomarowej. Mniej więcej pięć centymetrów na pół godziny. Gryzący owadobójczy dym kręcił w nosie, wyniósł więc tlące się kadzidełko do łazienki i spuścił je do sedesu. Wróciwszy do swojego stanowiska pracy, uciął dwa dwunastocentymetrowe kawałki spirali, gwarantujące nieco ponadgodzinną zwłokę. Miały posłużyć jako zapalniki opóźniające dla owej prowizorycznej bomby. Sporządził dwa na wypadek, gdyby pierwszy zawiódł. Zrobił dziurki w papierowej osłonce bomby, wetknął w nie końce kadzidełka i dla pewności całość jeszcze raz owinął taśmą klejącą. Skończywszy przygotowania zszedł na dół i zafundował sobie porządną kolację oraz pół butelki chardonnay. Po kolacji odszukał w książce telefonicznej adres rezydencji Chetti Singha. Przy okazji znalazł plan miasta, dostarczony do pokoju przez troskliwą Izbę Handlową Lilongwe.

Na parkingu hotelowym odnalazł wynajętego volkswagena i wyjechał na wyludnione ulice miasta. Minąwszy jasno oświetloną wystawę supermarketu Chetti Singha, skręcił w boczną uliczkę. W zaułku na tyłach sklepu walały się torby ze śmieciami, pod ścianą wznosił się imponujący stos pustych kartonowych pudeł. Daniel uśmiechnął się zadowolony, dostrzegłszy wysoko w ścianie, nad stertą opakowań, detektor dymu. Nie zatrzymując się pojechał na lotnisko. Samotna, zakurzona toyota, stojąca na opustoszałym parkingu, była teraz widoczna z daleka. Daniel wręczył dozorcy dziesięć kwacha i poprosił, żeby staruszek miał oko na jego wóz. Następnie otworzył tylne drzwi samochodu i tak długo rył w zasobnej apteczce, aż znalazł opakowanie kapsułek ze środkiem nasennym. Wróciwszy do zaparkowanego pod latarnią volkswagena, otworzył plastikową torbę z mielonym mięsem, które tymczasem zdążyło się rozmrozić. Paznokciem kciuka pootwierał wszystkie kapsułki i posypał mięso białym proszkiem. Zużył pięćdziesiąt porcji środka nasennego. To powinno wystarczyć, żeby ogłuszyć dorosłego słonia, pomyślał z satysfakcją i dokładnie wymieszał mięso z narkotykiem. Uporawszy się z tym, podjechał pod rezydencję Chetti Singha w elitarnej dzielnicy miasta, niedaleko gmachu rządu. Dom sikhijskiego biznesmena przewyższał okazałością pozostałe budowle na ulicy. Otaczał go niemal hektar trawników i ukwieconych krzewów. Zaparkowawszy wóz nieco dalej, na nie oświetlonym odcinku drogi, pieszo cofnął się w kierunku, z którego przyjechał. Kiedy doszedł do ogrodzenia posiadłości Chetti Singha, z cienia wyskoczyły dwa ciemne kształty i rzuciły się na stalową siatkę. Niemieckie rottweilery – Daniel rozpoznał rasę żądnych krwi bestii. Ze wszystkich zwierząt chyba tylko hieny lubił mniej od rottweilerów. Ujadając co sił, psy towarzyszyły mu po drugiej stronie siatki, nie odstępując go ani na krok. Mijając prowadzącą na podjazd bramę zauważył, że była zamknięta na kłódkę o bardzo prostej konstrukcji. Dwie minuty pracy i spinacz biurowy powinny w zupełności wystarczyć. Porzuciwszy rozjuszone rottweilery, Daniel przeszedł na nie oświetloną część ulicy. Wyjął z kieszeni paczkę z mięsem nafaszerowanym środkiem nasennym i podzieliwszy zawartość na dwie

części wrócił pod rezydencję. Kiedy przerzucił pierwszą porcję przez ogrodzenie, jeden z psów obwąchał ją, po czym połknął w całości. Daniel rzucił kolejną porcję i chwilę przyglądał się drugiej bestii pożerającej mięso. Załatwiwszy się z psami, wrócił do volkswagena i pojechał z powrotem do miasta. Zaparkował w bocznej uliczce za supermarketem Chetti Singha. Podpalił kadzidełka przeciw komarom, wystające z zawiniątka z główkami zapałek, podmuchał na nie ostrożnie, żeby paliły się równo, i dopiero wtedy wysiadł z samochodu. Spacerowym krokiem ruszył alejką prowadzącą na tyły sklepu. Na pustej ulicy panowały egipskie ciemności. Nie zwalniając kroku, Daniel wrzucił bombę zapalającą domowej roboty do jednego z kartonowych pudeł, walających się pod ścianą supermarketu, po czym spokojnie wrócił do samochodu. Kiedy znalazł się z powrotem w volkswagenie, sprawdził godzinę. Do dziesiątej brakowało paru minut. Wróciwszy do dzielnicy rezydencji, zaparkował wóz o trzy przecznice od domu Chetti Singha. Włożył czarne skórzane rękawiczki, a spod fotela wyciągnął owiniętą w kawałek brezentu dubeltówkę. Rozłożył broń i starannie wytarł wszystkie części usuwając odciski palców. Następnie złożył strzelbę z powrotem i wysiadł na opustoszałą ulicę. Zamaskował broń, wsuwając podwójną lufę w nogawkę spodni, a kolbę chowając pod połę skórzanej kurtki. Lufa przeszkadzała mu w chodzeniu, ale uznał, że lepiej trochę powłóczyć nogą, niż paradować po ekskluzywnej dzielnicy miasta w pełnym uzbrojeniu. Nie miał pojęcia, w jakich odstępach czasu policja patroluje tę okolicę. Sprawdził kieszenie, żeby się upewnić, czy ma przy sobie zapasowe naboje i zabrane Chawe klucze do magazynu, po czym pokuśtykał w kierunku rezydencji Chetti Singha. Kiedy dotarł do otaczającego posiadłość parkanu, na powitanie nie wybiegł żaden pies. Nie pomogło nawet cichutkie gwizdanie, rottweilery najwyraźniej zrezygnowały z nocnego stróżowania. Niewykluczone, że dawka środka nasennego, jaką uraczył je Daniel, załatwiła zwierzaki na amen. Kłódka w bramie zajęła mu jeszcze mniej niż owe przewidywane dwie minuty. Otworzywszy szeroko skrzydła bramy, Daniel ruszył przez trawnik, ignorując wysypaną chrzęszczącym żwirem ścieżkę. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć ostrzegawczy okrzyk strażnika. Wprawdzie w Malawi nie panowało aż takie bezprawie, jak na

przykład w Zambii, jednak i tutaj można było dostać kulkę od uzbrojonego po zęby prywatnego ochroniarza. Na szczęście wyglądało na to, że Chetti Singh ma więcej zaufania do zwierząt niż do ludzi. Strażnika najwyraźniej nie było. Daniel wsunął się do spowitej pnączami bugenwilli altanki i obserwował dom. Była to niska budowla w wiejskim stylu, z ogromnymi oknami, przeważnie zaciągniętymi kotarami i jasno oświetlonymi. Od czasu do czasu za którymś z nich przemykał cień ludzkiej postaci. Daniel rozróżniał gibkie sylwetki córek Chetti Singha i znacznie potężniejszą figurę jego małżonki. Do domu przylegał podwójny garaż. Przez otwarte drzwi Daniel zobaczył lśniącą chromem karoserię cadillaca. Chetti Singh był w domu. Ukryty bezpiecznie w cieniu altanki, Daniel wyciągnął schowaną pod ubraniem strzelbę i załadował ją nabojami SSG. Wystrzelone z niewielkiej odległości, potrafiły dosłownie przeciąć faceta w pół. Zamknął dubeltówkę i zabezpieczył ją. Następnie, wykręcając rękę tak, żeby na tarczę zegarka padło światło z okien, sprawdził godzinę. Mniej więcej za dwadzieścia minut – zależy, jak szybko spalą się kadzidełka antykomarowe – paczuszka z główkami zapałek eksploduje, zapalając się jasnym płomieniem. Sterta tekturowych pudeł powinna bez trudu zająć się ogniem i wyprodukować dostateczną ilość dymu, żeby uruchomić alarm przeciwpożarowy. Daniel szybko przebiegł przez trawnik, nie spuszczając oczu z jasno oświetlonych okien rezydencji. Żwir cicho zachrzęścił pod jego stopami. W następnej chwili był już w garażu. Zamarł, w napięciu oczekując wycia alarmu, lecz żaden dźwięk nie zakłócił nocnej ciszy. Odprężywszy się, Daniel przystąpił do sprawdzania drzwiczek cadillaca. Wszystkie zostały zamknięte na zamek. W ścianie garażu, od strony kierowcy, widniały drzwi, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa prowadziły do mieszkalnej części domu. Tędy właśnie powinien wejść Chetti Singh. Przypuszczał, że zostało mu jeszcze około piętnastu minut do włączenia alarmu przeciwpożarowego i pojawienia się w drzwiach garażu wyrwanego ze snu Chetti Singha. Daniel wcale nie był zadowolony z tak długiego czekania. Ze wszystkich sił starał się nie myśleć o moralnej stronie swojego planu. Co prawda zabójstwo Chawe było klasycznym aktem samoobrony, lecz Danielowi zdarzało już się zabijać z pełną świadomością tego, co

robi. Jednak w odróżnieniu od wielu towarzyszy broni, nigdy nie czerpał z tego przyjemności czy satysfakcji. Był żołnierzem i wykonywał jedynie swoje obowiązki, a mimo to po każdym kolejnym epizodzie odczuwał przygnębienie i gryzące wyrzuty sumienia, które doprowadziły w końcu do odrzucenia całej ideologii toczącej się wojny i przystąpienia do Grupy Alfa. Tymczasem znowu przygotowywał się do zabicia człowieka i to z dużo większym spokojem i chłodnym wyrachowaniem niż kiedykolwiek przedtem. Okrwawione ciała, znaczące drogę Selous Scouts przez zniszczone wojną veldy, należały do ludzi, którzy tak samo jak on, na swój własny sposób kierowali się umiłowaniem ojczyzny; do odważnych czarnych mężczyzn, być może o wiele bardziej odważnych od niego, przygotowanych na śmierć w imię własnej wizji wolności i sprawiedliwości. W ostatecznym rozrachunku zwycięstwo przypadło jego przeciwnikom, podczas gdy on poniósł klęskę. Wizja, za którą umarli, na jego oczach stawała się rzeczywistością, a Rodezja, o jaką walczył, dawno przestała istnieć. Wówczas, przed laty, zabijanie było dla niego mrocznym rytuałem, całkowicie wyzutym z gniewu, a także – z czego zdał sobie sprawę dużo później – pozbawionym jakiejkolwiek sankcji moralnej. Z drugiej strony, czy pamięć o Johnnym Nzou wystarczała do usprawiedliwienia tego, co zamierzał teraz uczynić? Czy jest pewny, iż ma prawo pretendować do roli kata, wykonującego swoje własne wyroki? Czy płomień jego gniewu okaże się dostatecznie silny, by nie zadrżała mu ręka? Wtedy przypomniał sobie Mavis i dzieci. Wątpliwości rozwiały się w ułamku sekundy. Wiedział, że nie może poniechać zemsty. Musi to zrobić. Zdawał sobie sprawę, że kiedy płonący w jego sercu ogień przemieni się w zimny, szary popiół, znowu zaczną go dręczyć wyrzuty sumienia, lecz mimo wszystko musi to zrobić. Gdzieś w głębi domu rozległ się dzwonek telefonu. Daniel drgnął, zrzucając z siebie rozterki niczym spaniel otrząsający się z wody. Zacisnąwszy dłonie na kolbie, uniósł dubeltówkę gotową do strzału. Za drzwiami zadudniły czyjeś stopy, ktoś przekręcił klamkę i drzwi otworzyły się na oścież. Do garażu wszedł mężczyzna. Oślepiony padającym zza jego pleców światłem, Daniel w pierwszej chwili nie rozpoznał pozbawionego nieodłącznego turbanu Chetti Singha. Sikh

zaczął grzebać kluczykiem w zamku cadillaca, klnąc z cicha, zirytowany, że nie może trafić w dziurkę. W końcu podszedł do ściany i nacisnął kontakt. Garaż zalało światło. Chetti Singh nie zdążył włożyć turbanu. W długich, nigdy nie podcinanych włosach, skręconych na czubku głowy w jeden węzeł razem z brodą, połyskiwały srebrne pasma siwizny. Wciąż na wpół odwrócony plecami do Daniela, sikh wyłowił z pęku kluczy właściwy i wetknął go w zamek. Zaszedłszy go od tyłu, Daniel przytknął mu do pleców podwójną lufę. – Tylko proszę bez żadnych bohaterskich czynów, mister Singh. Oko pana Purdeya patrzy prosto w pański kręgosłup. Sikh zamarł bez ruchu, jednak jego głowa zaczęła się powoli obracać, dopóki rozszerzone głupkowatym zdumieniem oczy nie napotkały twarzy Daniela. – Myślałem... – zaczął, lecz zaraz ugryzł się w język. Daniel pokręcił głową. – Niestety, nie wyszło tak, jak pan to sobie wyobrażał. Obawiam się, że Chawe nie był najbystrzejszy. Należało go już dawno wyrzucić. A teraz, mister Singh, niech pan przejdzie na drugą stronę samochodu. Tylko powoli. Proszę nie zapominać o pańskiej godności. Daniel dźgnął lufą plecy sikha, dostatecznie mocno, żeby pod koszulą z cienkiej bawełny pojawił się siniak. Wyrwany ze snu biznesmen oprócz koszuli miał na sobie jedynie parę płóciennych spodni w kolorze khaki i sandały. Widać było, że ubierał się w wielkim pośpiechu. Obeszli ozdobiony wymyślną atrapą przód cadillaca i stanęli przy drzwiczkach pasażera. – Proszę otworzyć drzwi i wsiąść do środka – rozkazał Daniel. Usadowiwszy się w obciągniętym skórzaną tapicerką fotelu, Chetti Singh podniósł oczy i spojrzał prosto w wylot podwójnej lufy, ziejący zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy. Przez cały czas okropnie się pocił, co trudno by było uzasadnić panującą w garażu temperaturą. Z haczykowatego nosa sikha jeden po drugim ześlizgiwały się lśniące paciorki potu, skapując na misternie splecioną brodę. Sikh cuchnął curry

i strachem, lecz w jego oczach majaczyła maleńka iskierka nadziei. Wyciągnął rękę przez otwarte drzwiczki i podał Danielowi kluczyki. – Pan będzie prowadził? Proszę, oto kluczyki. Oddaję się całkowicie w pańskie ręce. – Nieźle pan to sobie wykombinował, mister Singh. – Daniel obdarzył sikha lodowatym uśmiechem. – Ale nic z tego. Pański przyjaciel, pan Purdey, nie zamierza ani na chwilę spuszczać pana z oka. Proszę się grzecznie przesunąć na miejsce kierowcy. Powoli. Chetti Singh, pomrukując z wysiłku, przepchnął swoją słuszną postać na sąsiedni fotel. Daniel pomagał mu, szturchając go w bok lufą dubeltówki. – O to właśnie chodziło. Świetnie pan sobie radzi, mister Singh – pochwalił go, kiedy sikh ulokował się w końcu za kierownicą. Sam usiadł w fotelu pasażera, kładąc strzelbę na kolanach, tak że była zupełnie niewidoczna z zewnątrz, lecz wylot lufy wbijał się w pod żebra Chetti Singha. Wolną ręką zatrzasnął drzwiczki. – W porządku. Niech pan włączy silnik i rusza. Światła reflektorów omiotły trawnik, natrafiając na rozciągnięte na ziemi ciało rotweillera. – Moje psy... Moja córka była do nich ogromnie przywiązana. – Proszę przyjąć najszczersze wyrazy współczucia – zadrwił Daniel, odpłacając pięknym za nadobne. – Ale mogę pana pocieszyć, że bydlak żyje. Uciął sobie tylko maleńką drzemkę. Wyjechali na opustoszałą ulicę. – W moim sklepie... W moim supermarkecie wybuchł pożar. Przypuszczam, że maczał pan w tym palce, doktorze. Zainwestowałem w ten interes parę ładnych milionów. – Bardzo mi przykro – westchnął Daniel. – Życie jest ciężkie, mister Singh, ale pańskie towarzystwo ubezpieczeniowe ma chyba więcej powodów do narzekania niż pan. Niech pan jedzie do magazynu. – Do magazynu? Do jakiego magazynu? – Do tego, w którym spotkaliśmy się dziś w nocy. Pamięta pan? Właśnie do tego. Chetti Singh posłusznie skręcił we właściwym kierunku. Wciąż pocił się jak mysz. Ostry zapach czosnku i innych przypraw stawał się nie do zniesienia w zamkniętej puszce cadillaca. Daniel sięgnął wolną ręką do włącznika klimatyzacji.

Jakiś czas jechali w milczeniu. Chetti Singh nie spuszczał oczu z lusterka wstecznego, wyraźnie licząc na to, że z tyłu pojawi się jakaś pomoc. Jednak na wyludnionych ulicach nie było żadnego ruchu. Dopiero kiedy stanęli na ostatnich światłach przed dzielnicą przemysłową, wnętrze cadillaca zalał nagle blask reflektorów nadjeżdżającego samochodu. Po chwili na sąsiednim pasie stanął szary gazik. Daniel kątem oka dostrzegł daszki policyjnych czapek. Wyczuł, jak na sąsiednim fotelu Chetti Singh sztywnieje, zbierając się w sobie. Dłoń sikha popełzła ukradkiem w stronę klamki. – Mister Singh, bardzo pana proszę – napomniał go uprzejmie Daniel. – Niech pan tego nie robi. Z tapicerką umazaną krwią i flakami pański cadillac okropnie straci na wartości. Chetti Singh oklapł. Jeden z policjantów gapił się przez okno gazika prosto na nich. – Niech się pan do niego uśmiechnie – zażądał Daniel. Chetti Singh wyszczerzył zęby jak wściekły pies. Mundurowy czym prędzej odwrócił wzrok. Zapaliło się zielone światło i szary gazik ruszył do przodu. – Spokojnie, nic się nie stanie, jak nas trochę wyprzedzą – Daniel poinstruował kierowcę. Na następnym skrzyżowaniu policyjny wóz skręcił w lewo. – Świetnie to panu wyszło, mister Singh – pochwalił Daniel. – Jestem z pana bardzo zadowolony. – Dlaczego znęca się pan nade mną w taki barbarzyński sposób? – spytał Chetti Singh ze skargą w głosie. – Niech pan nie psuje sobie opinii zadawaniem idiotycznych pytań – odparował Daniel. – Jestem pewien, iż doskonale zdaje pan sobie sprawę, dlaczego to robię. – Chyba nie z powodu tych kłów, doktorze? To przecież nie pańska sprawa, czyż nie? – Rabunek kości słoniowej jest sprawą każdego porządnego człowieka, ale ma pan rację. Główna przyczyna mojego zainteresowania leży gdzie indziej. – Ach, rozumiem. Chodzi o Chawe. Nie powinien pan traktować tego tak osobiście, doktorze. Sam pan mnie do tego zmusił. Dbam o swoje bezpieczeństwo, nic więcej. Nie może mieć pan do mnie o to pretensji. Jestem bardzo zamożnym człowiekiem, doktorze. Z radością

zrekompensuję panu wszelkie szkody, fizyczne i moralne, jakie mógł pan ponieść. Zastanówmy się nad odpowiednią sumą. Dziesięć tysięcy? Oczywiście, dolarów. – Chetti Singh paplał, jakby go ktoś nakręcił. – To pańska ostateczna oferta? Nie przypuszczałem, iż taki z pana skąpiec, mister Singh. – Ma pan całkowitą słuszność. Powiedzmy, dwadzieścia pięć... nie, niech będzie pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. – Johnny Nzou był jednym z moich najbliższych przyjaciół – zauważył Daniel cichym głosem. – Miał uroczą żonę i trójkę dzieciaków, dwie dziewczynki i chłopca, któremu dał moje imię. – Teraz zabił mi pan ćwieka, a co tam. Kto to jest Johnny Nzou? – zapytał Chetti Singh. – Dobrze, on też dostanie pięćdziesiąt tysięcy. Razem to czyni sto tysięcy dolarów. Z rączki do rączki i będziemy kwita. Zapomnijmy o głupstwach. Nic się nigdy nie wydarzyło. Mam rację, doktorze? – Trochę się pan spóźnił, mister Singh. Johnny Nzou był naczelnikiem Parku Narodowego Chiwewe. Chetti Singh głośno wypuścił powietrze. – Jest mi ogromnie przykro, doktorze. To stało się wbrew moim rozkazom... – W jego głosie pojawiła się ostra nutka paniki. – Nie miałem z tym nic wspólnego. To przez... to wszystko przez tego Chińczyka. – Niech mi pan o nim opowie. – Czy jeśli spełnię pańskie życzenie, obieca mi pan nie robić krzywdy? Daniel przez dłuższą chwilę rozważał tę propozycję. – Niech będzie – zgodził się w końcu. – Pojedziemy do pańskiego magazynu, tam nikt nie będzie nam przeszkadzał. Opowie mi pan wszystko, co pan wie o Ning Czeng Gongu, a wtedy wypuszczę pana całego i zdrowego. Chetti Singh długo przyglądał się Danielowi w słabym blasku przyrządów tablicy rozdzielczej. – Ufam panu, doktorze Armstrong. Wierzę, że jest pan uczciwym człowiekiem i dotrzyma danego słowa. – Co do joty, mister Singh – zapewnił Daniel. – A teraz proszę jechać prosto do magazynu. Przejeżdżali właśnie obok tartaków Chetti Singha. W podłużnych

szopach na jasno oświetlonym dziedzińcu krzątały się brygady traczy. Jęk stalowych pił, wgryzających się w świeże drewno, docierał wyraźnie nawet do zamkniętego, klimatyzowanego wnętrza cadillaca. – Zdaje się, że interesy doskonale panu idą, mister Singh. Widzę, że pańscy robotnicy pracują na trzy zmiany. – Pod koniec tygodnia czeka mnie wysyłka dużej partii drewna do Australii. – Przypuszczam, że chciałby pan jeszcze trochę pożyć, żeby nacieszyć się zyskiem. Radzę więc trzymać się naszej umowy. Nie oświetlony teren magazynów znajdował się na końcu ulicy. Chetti Singh zatrzymał samochód przy głównej bramie. W ciemnym budynku wartowni nie było żywej duszy. – Ach te samochody przystosowane do prawostronnego ruchu – mruknął przepraszająco Chetti Singh, wskazując na umieszczoną po lewej stronie kierownicę cadillaca. – Urządzenie otwierające bramę znajduje się po pańskiej stronie. – Podał Danielowi kartę magnetyczną, bardzo podobną do tej, którą miał przy sobie Chawe, i opuścił elektronicznie sterowaną szybę. Daniel wychylił się i wsunął kartę w otwór przy bramie. Szlaban podniósł się i Chetti Singh wjechał na dziedziniec. Kiedy przejechali, maszyna automatycznie opuściła barierę. – Dzięki lampartowi, sporo pan oszczędza na pensjach strażników – zauważył Daniel w tonie towarzyskiej pogawędki, ani na chwilę nie zwalniając jednak ucisku dubeltówki na żebra sikha. – Nie rozumiem tylko, w jaki sposób zdołał pan zrobić z niego taką krwiożerczą bestię. O ile wiem, lamparty nigdy pierwsze nie atakują człowieka. – To prawda. – Chetti Singh wyraźnie się odprężył, odkąd udało mu się dobić targu z Danielem. Przestał się pocić, a teraz zdobył się nawet na zduszony chichot. – Poprzedni właściciel zwierzaka dał mi dobrą radę. Od czasu do czasu trzeba dodać mu trochę werwy. Ja stosuję rozgrzaną lutownicę pod ogon... – Znowu zachichotał, tym razem z autentycznym rozbawieniem. – O rany, bydlak naprawdę robi się wściekły jak wszyscy diabli. Założę się, że nigdy nie słyszał pan podobnego ryku. – Z premedytacją znęca się pan nad zwierzęciem, żeby je rozwścieczyć? – zapytał wstrząśnięty do żywego Daniel, wbrew woli zdradzając swoje uczucia. Nie potrafił ukryć wstrętu i pogardy. Nie

uszło to uwagi sikha, który natychmiast spuścił z tonu. – Wy, Anglicy, przesadzacie czasami ze swoją miłością do zwierząt. To po prostu metoda treningu skuteczniejsza od innych. Rany są powierzchowne i błyskawicznie się goją. Podjechali pod główne wejście do magazynu. Daniel jeszcze raz posłużył się kartą magnetyczną i eternitowe drzwi rozsunęły się automatycznie. Kiedy samochód wtoczył się do środka, drzwi zamknęły się z hukiem. – Niech pan zaparkuje pod rampą – rozkazał Daniel. Potężne reflektory cadillaca omiotły belki dźwigarów i płyty falistego eternitu, tworzące konstrukcję ściany. Tak jak poprzedniej nocy, podłoga budynku była gęsto zastawiona rzędami skrzynek i worków. Skierowane skośnie do góry światła wjeżdżającego na rampę samochodu uchwyciły na ułamek sekundy sylwetkę lamparta. Ogromny kot siedział na szczycie piramidy równo ustawionych skrzynek. Oślepione zwierzę błysnęło złowrogo żółtymi ślepiami, warknęło obnażając ostre kły i roztopiło się w mroku. – Zauważył pan rany na pysku? – zapytał Chetti Singh. W jego głosie zabrzmiało święte oburzenie. – To pańska sprawka, doktorze Armstrong. Kto jak kto, ale pan nie powinien oskarżać mnie o okrucieństwo. Zwierzak zrobił się teraz okropnie agresywny, nie sposób utrzymać go pod kontrolą. Niewykluczone, że będę musiał się go pozbyć. Jest zbyt niebezpieczny, nawet dla mnie i moich ludzi. – Niech pan tu stanie, mister Singh. – Daniel puścił mimo uszu jego wymówki. – Świetne miejsce na małą pogawędkę. Proszę wyłączyć silnik i zgasić światła. – Daniel sięgnął do włącznika pośrodku sufitu i ciepłe, żółte światło zastąpiło zimny blask reflektorów. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Daniel powiedział cicho: – Niech mi pan opowie, skąd pan zna Ning Czeng Gonga. Kiedy i w jakich okolicznościach doszło do waszego pierwszego spotkania? – To było jakieś trzy lata temu. Wspólny przyjaciel poinformował mnie, że Ning Czeng Gong interesuje się kością słoniową oraz innymi artykułami, których mogłem mu dostarczyć – odpowiedział Chetti Singh. – Co to za artykuły?

Widząc, że Chetti Singh się waha, Daniel pomógł mu brutalnym szturchnięciem kolbą pod żebra. – Trzymajmy się naszej umowy – poradził łagodnie. – Diamenty... – Chetti Singh wijąc się rozpaczliwie na swoim miejscu, próbował odsunąć się od lufy dubeltówki – ...z Namibii i Angoli. Szmaragdy z Sandwany. Rzadkie kamienie szlachetne z kopalni w Arusha w Tanzanii, nieco daggi z Zululandu... – Wygląda na to, że ma pan dostęp do wielu źródeł, mister Singh. – Jestem człowiekiem interesu, doktorze. Sądzę, że jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym na tym kontynencie. Dlatego pan Ning współpracował właśnie ze mną. – Oczywiście, z korzyścią dla obu stron, czyż nie? Chetti Singh wzruszył ramionami. – Pan Ning mógł korzystać z poczty dyplomatycznej. To najpewniejszy sposób przerzutu wszelkich towarów... – Oprócz tych, które zajmują zbyt wiele miejsca – przerwał mu Daniel. – Jak na przykład ostatnia partia kości słoniowej. – Zgadza się – przyznał mu rację Chetti Singh. – Ale nawet w tym wypadku jego koneksje rodzinne znakomicie ułatwiają zadanie. Tajwan jest bardzo dogodnym portem przeładunkowym. – Niech pan opisze dokładnie poszczególne transakcje. Proszę podać daty, rodzaj i wartość towaru... – Było ich zbyt wiele, żebym pamiętał wszystkie szczegóły – zaprotestował Chetti Singh. – A przed chwilą chwalił się pan, że jest dobrym biznesmenem. – Daniel dźgnął go lufą w bok. Sikh spróbował się odsunąć, ale i tak siedział już wciśnięty w drzwiczki i nie miał dokąd uciec. – Jestem pewien, że ma pan doskonałą pamięć. – Niech będzie – skapitulował Chetti Singh. – Do pierwszej transakcji doszło trzy lata temu, w lutym. Próbny transport, kość słoniowa wartości pięciu tysięcy dolarów. Wszystko poszło dobrze. Następna transakcja miała miejsce w końcu tego samego miesiąca. Rogi nosorożców oraz kość słoniowa o łącznej wartości sześćdziesięciu dwóch tysięcy dolarów. W maju tego samego roku szmaragdy za czterysta tysięcy dolarów... Lata pracy dziennikarskiej wytrenowały pamięć Daniela. Wiedział, że zdoła przechować w niej dowolną ilość szczegółów, dopóki nie

nadarzy się okazja do przeniesienia ich na papier. Chetti Singh deklamował nieprzerwanie przez dwadzieścia minut. Wszystko szło gładko, dopóki nie doszedł do ostatniego punktu swojego recitalu. – No i ta ostatnia przesyłka, o której pan wie. – Świetnie – ucieszył się Daniel. – Dotarliśmy wreszcie do napadu na Chiwewe. Czyj to był pomysł, mister Singh? – Ambasadora. To on wymyślił – jednym tchem wyrzucił z siebie Chetti Singh. – Coś mi się wydaje, że pan kłamie. Skąd niby ambasador miałby wiedzieć, że magazyn z kością słoniową znajduje się właśnie w Chiwewe? Rząd się tym nie chwali. Przypuszczam, że zdobywanie takich wiadomości jest raczej pańską specjalnością. – No dobrze – zgodził się Chetti Singh. – Dowiedziałem się o tym przed paroma laty. Czekałem na odpowiednią okazję. Ale to Ning powiedział mi, że marzy mu się jakieś przedsięwzięcie na wielką skalę. Zbliżał się koniec jego pobytu na placówce dyplomatycznej. Wracał do domu i pragnął zrobić wrażenie na swojej rodzinie. Zwłaszcza na ojcu. – Ale to pan dobierał ludzi, prawda? Ning nie mógł tego zrobić. Nie dysponował pańskimi kontaktami. – To nie ja kazałem zabić pańskiego przyjaciela. – Głos Chetti Singha zaczął się łamać. – To stało się wbrew mojej woli. – Zamierzał pan zostawić świadków przy życiu? Żeby opowiedzieli policji o Ningu? – Tak... nie, nie! To był pomysł Ninga. Zabójstwo jest sprzeczne z moimi poglądami, doktorze. – I dlatego wysłał mnie pan w góry w towarzystwie Chawe? – Nie! Nie zostawił mi pan wyboru, doktorze Armstrong. Proszę, niech pan postara się mnie zrozumieć. Jestem człowiekiem interesu, a nie mordercą. – W porządku, na razie dajmy temu spokój. Niech mi pan lepiej powie, jakie mieliście z Ningiem plany na przyszłość? Założę się, że nie zamierzacie rezygnować z lukratywnej współpracy po jego powrocie na Tajwan. – Myli się pan! – Proszę, niech pan nie zaczyna kłamać. Potraktuję to jako złamanie naszej umowy. – Daniel zaaplikował mu takie szturchnięcie kolbą, że sikh zawył z bólu.

– Zgoda, ale niech pan uważa, na miłość boską, to boli! Nie mogę mówić, kiedy bez przerwy wali mnie pan lufą. Daniel odsunął dubeltówkę. – Muszę pana uprzedzić, że jeśli da mi pan okazję do zerwania naszego kontraktu, z największą przyjemnością z niej skorzystam. Starsza córeczka Johnny'ego Nzou miała dziesięć lat, a młodsza osiem. Zostały zgwałcone przez pańskich ludzi. Ich młodszy braciszek Daniel, mój chrzestny syn, miał dopiero cztery latka. Bandyci roztrzaskali mu główkę o ścianę. Zapewniam pana, że to nie był przyjemny widok. Może mi pan wierzyć, że bez żalu zrezygnuję z wypełnienia naszej umowy. – Nie chcę tego słuchać, doktorze. Sam jestem ojcem rodziny. Przysięgam panu, że nie chciałem... – Zostawmy w spokoju delikatność pańskich uczuć i porozmawiajmy o pańskim przyjacielu Ningu, mister Singh. Mieliście przecież jakieś plany na przyszłość? – Omawialiśmy pewne możliwości – przyznał Chetti Singh. – Rodzina Ningów jest właścicielem ogromnych holdingów na terenie Afryki. Ostatni transport kości słoniowej niezmiernie wzmocni pozycję Czenga. Ma nadzieję, że ojciec postawi go na czele afrykańskiej sekcji Szczęśliwego Smoka. Tak się nazywa rodzinne przedsiębiorstwo. – A pan oczywiście spodziewa się, mister Singh, że i panu coś skapnie, czyż nie? Z pańskimi kompetencjami... Przypuszczam, że rozmawiał pan z Ningiem na ten temat? – Nie... – Chetti Singh jęknął, kiedy stalowy wylot podwójnej lufy wbił mu się pod żebro. – Proszę, niech pan przestanie, doktorze. Mam wysokie ciśnienie, pańskie barbarzyńskie metody mogą mieć tragiczne skutki dla mojego zdrowia. – Do jakich ustaleń doszedł pan ze swoim przyjacielem? – naciskał Daniel. – Gdzie zamierzacie zrobić następny interes? – Ubomo – pisnął sikh. – Szczęśliwy Smok planuje poważne inwestycje na terenie Ubomo. – Ubomo? – powtórzył Daniel z bezbrzeżnym zdumieniem. – U prezydenta Omeru? Niezależne Ubomo należało do tych nielicznych państw Czarnego Lądu, którym udało się odnieść sukces. Ów pełen malowniczych gór i jezior kraik leżał, podobnie jak Malawi, w rejonie Wielkiego Rowu Afrykańskiego, niedaleko wschodniego krańca Afryki, w miejscu gdzie

otwarta sawanna spotykała się z dziewiczą puszczą równikową. Prezydent Omeru należał do tego samego klubu łaskawych despotów starej daty co Hastings Banda. Dzięki jego rozsądnej polityce Ubomo zdołało się uchronić zarówno od obciążenia zagranicznymi długami, jak i od, przynajmniej na razie, wyniszczającej wojny plemiennej. Daniel wiedział, iż Omeru mieszka w małym domku z cegieł, krytym zwyczajną blachą falistą, i jeździ swoim własnym landroverem, świetnie się obywa bez marmurowych pałaców, czarnych limuzyn i prywatnych samolotów. Na sesje Organizacji Jedności Afrykańskiej latał zwykłymi liniami lotniczymi, i to zawsze w klasie turystycznej, służąc za przykład łaknącym luksusów współobywatelom. Stary prezydent był optymistycznym wyjątkiem pośród skorumpowanych polityków Czarnego Lądu i nie wyglądał bynajmniej na odpowiedniego partnera dla Szczęśliwego Smoka. – Omeru? Trudno mi w to uwierzyć – powtórzył z naciskiem Daniel. – Epoka Omeru dobiega końca. Staruszek nie jest już potrzebny swojemu krajowi. Nie można zatrzymać koła historii. Wkrótce będzie musiał odejść. Wszystko jest na najlepszej drodze. U steru władzy w Ubomo stanie ktoś młody, dynamiczny... – I chciwy – podsunął Daniel. – Jaką rolę ma w tych zmianach odegrać Czeng i jego Szczęśliwy Smok? – Nie znam szczegółów. Nie cieszę się aż takim zaufaniem Czenga. Zostałem tylko poproszony o rozmieszczenie moich ludzi na terenie Ubomo i wydanie odpowiednich dyspozycji. Mam być gotów, kiedy wybije godzina. – Kiedy to ma się stać? – Nie mam pojęcia, mówiłem już panu, doktorze. Sądzę, że niedługo. – W tym roku? W przyszłym? – Nie wiem. Musi mi pan uwierzyć, doktorze. Niczego przed panem nie ukryłem. Dotrzymałem mojej części umowy. Teraz kolej na pana. Myślę, że jest pan człowiekiem honoru, prawdziwym brytyjskim dżentelmenem. Chyba się nie pomyliłem, doktorze? – Na czym polegała nasza umowa, mister Singh? Proszę odświeżyć moją pamięć – poprosił Daniel, ani na moment nie odsuwając wylotu lufy od żeber sikha. – Obiecał pan wypuścić mnie, jeśli powiem wszystko, co wiem o Czengu. Całego i zdrowego.

– Czyżbym zrobił panu krzywdę, mister Singh? – Jak dotąd, nie. – Chetti Singh znowu zaczął się pocić i to znacznie obficiej niż przedtem. Wyraz twarzy jego prześladowcy wyraźnie zdradzał mordercze zamiary. Daniel przechylił się w lewo i złapał za klamkę w drzwiach od strony kierowcy. Zrobił to tak szybko, że nie spodziewający się niczego sikh nie zdążył zareagować. Siedział, przyciśnięty do drzwi, możliwie najdalej od wylotu podwójnej lufy strzelby. – Jest pan wolny, mister Singh. Może pan iść – powiedział cicho Daniel. Odblokował drzwiczki cadillaca, opierając dłoń na piersi Chetti Singha. Pchnął go, wkładając w ten gest całą nienawiść i odrazę, do jakiej był zdolny. Drzwi samochodu, na których na wpół leżał Chetti Singh, otworzyły się na oścież. Sikh wyleciał na zewnątrz, rozłożył się jak długi na cementowej posadzce magazynu, potoczył kawałek, po czym zamarł bez ruchu, ogłuszony upadkiem i sparaliżowany strachem. Daniel zatrzasnął drzwi cadillaca, zablokował zamek i włączył długie światła. Przez chwilę nic się nie działo. Chetti Singh leżał na podłodze obok samochodu, a Daniel przyglądał mu się zimnym wzrokiem zza kuloodpornej szyby. Nagle, gdzieś w mrocznej głębi magazynu, rozległ się ochrypły ryk lamparta. Chetti Singh błyskawicznie zerwał się na równe nogi i rzucił na maskę cadillaca, drapiąc rozpaczliwie pancerną szybę. Jego twarz wykrzywił grymas przerażenia. – Nie może mi pan tego zrobić. Błagam pana, doktorze... Lampart... – Chociaż dzielące ich szkło przytłumiło błagalne wezwania, Daniel wyraźnie usłyszał w głosie swojej ofiary przenikliwą nutę histerycznej paniki. Z kącika ust sikha pociekła strużka śliny. Daniel z beznamiętnym spokojem obserwował rozgrywającą się na zewnątrz samochodu straszliwą pantomimę. Siedział bez ruchu, założywszy ramiona na piersi i zacisnąwszy szczęki. – Oddam panu wszystko – wrzeszczał Chetti Singh. – Dam panu wszystko, czego pan zażąda... – sikh nerwowo obejrzał się przez ramię. Kiedy z powrotem odwrócił się do Daniela, jego twarz zmieniła się w maskę śmiertelnego przerażenia. Zobaczył cień śmierci, bezszelestnie poruszający się w mroku za jego plecami. – Pieniądze... – wyskamlał, rozpłaszczając nos na szybie samochodu. – Błagam! Zapłacę panu...

zapłacę milion dolarów. Dam panu wszystko, co pan zechce. Proszę, niech mnie pan wpuści do środka. Błagam, doktorze! Niech mnie pan tutaj nie zostawia! Lampart kichnął, napełniając hangar niespodziewaną eksplozją dźwięku, zdającego się wyrażać jakąś straszliwą groźbę. Chetti Singh, obrócił się jak fryga i zapatrzył w ciemność, przywierając plecami do maski. – Idź sobie, Nandi! – jego głos zmienił się w przeraźliwy pisk. – Odejdź! Wracaj do klatki! W tej samej chwili obaj dostrzegli lamparta, przyczajonego między dwoma rzędami piętrzących się pod sufit skrzynek. Żółte oczy ogromnego kota odbijały blask reflektorów. Potężny ogon uderzał o ziemię, wybijając hipnotyzujący rytm. Zwierzę obserwowało Chetti Singha. – Nie! – wrzasnął sikhijski biznesmen. – Nie może mnie pan zostawić na łasce tej bestii! Proszę, doktorze! Błagam pana na wszystko... Lampart uniósł górną wargę i wydał ciche, pełne nienawiści warknięcie. Struga gorącej uryny zmoczyła spodnie Chetti Singha, tworząc kałużę wokół obutych w sandały stóp. – Ona mnie zabije! To jest nieludzkie. Proszę... Nie może pan na to pozwolić... Błagam, niech pan mnie wpuści do środka! Nagle jego nerwy puściły. Odepchnął się od cadillaca i pobiegł przez ciemną halę w kierunku oddalonych o kilkadziesiąt metrów głównych drzwi magazynu. Nie zdążył pokonać nawet połowy dystansu, kiedy potężny kot wylądował na jego ramionach. Lampart dogonił Chetti Singha, przemykając bezszelestnie z brzuchem przy ziemi; zerwał się do skoku, dopiero kiedy znalazł się tuż za plecami swojej ofiary. Przez chwilę człowiek i zwierzę zdawali się jednym, groteskowym potworem o dwóch głowach. W następnej sekundzie pchnięty przez masę atakującego lamparta, Chetti Singh z uczepionym pleców kocurem przewrócił się na nagą cementową podłogę. Potoczyli się splątani w kotłującym się kłębowisku; krzyk człowieka zmieszał się ze złowrogim powarkiwaniem drapieżnika. Nadludzkim wysiłkiem sikhowi udało się dźwignąć na kolana, lecz w tej samej sekundzie lampart zaatakował go od przodu. Chetti Singh starał się osłonić twarz, odpychając bestię gołymi rękoma, które trafiły

jednak prosto w rozwartą paszczę. Ogromny kocur błyskawicznie zacisnął szczęki. Nawet wewnątrz zamkniętego samochodu Daniel usłyszał trzask kości pękającej jak zapałka. Chetti Singh wrzasnął rozdzierająco. Zdopingowany przeraźliwym bólem do nadludzkiego wysiłku, sikh podniósł się ze zwisającym z jego ramienia lampartem. Zrobił kilka chwiejnych kroków, wolną ręką bezskutecznie okładając zwierzaka po mordzie. Lampart przypuścił klasyczny atak tylnymi łapami, w mgnieniu oka rozdzierając na strzępy płócienne spodnie i rozrywając ciało od pachwiny do kolan. Trysnęła krew i mocz. Chetti Singh zatoczył się na stos kartonowych pudeł, który zachwiał się niepewnie i runął na ziemię. W końcu zabrakło mu sił i upadł pod ciężarem wiszącego na nim ogromnego kota. Lampart niestrudzenie gryzł, drapał i szarpał. Po chwili ruchy człowieka straciły koordynację. Chetti Singh słabł stopniowo jak elektryczna zabawka z wyczerpującymi się bateriami. Nawet jego wrzaski stawały się coraz cichsze. Daniel przesunął się na miejsce kierowcy i włączył silnik cadillaca. Zaniepokojony warkotem, lampart oderwał się od swojej ofiary i zerknął niezdecydowanie w stronę samochodu, nerwowo waląc ogonem o cementową posadzkę. Daniel zjechał z rampy na wstecznym biegu i podjechawszy do drzwi ustawił samochód tak, żeby znalazł się między lampartem a skrzynką urządzenia obsługującego drzwi. Nie gasząc silnika ani świateł, wysunął się z wozu i tyłem pokonał kilka kroków dzielących go od mechanizmu zamykającego drzwi. Chociaż drapieżnik znajdował się niemal trzydzieści metrów od niego, po drugiej stronie samochodu, Daniel ani na chwilę nie spuszczał go z oka. Wsunął w otwór kartę magnetyczną i eternitowe skrzydła z hukiem rozsunęły się. Zostawiając kartę tam, gdzie ją włożył, rzucił na ziemię strzelbę i tyłem wycofał się z magazynu. Uważał, żeby nie wykonać żadnego gwałtownego ruchu, który mógłby sprowokować lamparta, ani, nie daj Boże, nie zacząć biec. Co prawda zwierzę było zajęte swoją ofiarą, poza tym, w razie czego, masywny cadillac przyjąłby na siebie pierwszy impet, ale na wszelki wypadek wolał zachować ostrożność. W końcu zdecydował, że może już odwrócić się plecami do magazynu i szybkim krokiem ruszył w noc. Wyszedł przez główną

bramę, korzystając z karty magnetycznej znalezionej przy Chawe, zamknął bramę za sobą i dopiero wtedy zaczął biec. Kiedy nazajutrz rano zostaną znalezione zwłoki Chetti Singha, policja dojdzie do wniosku, iż biznesmen pojechał do magazynu, źle zrozumiawszy, gdzie wybuchł pożar, i z niewyjaśnionych powodów został w trakcie otwierania drzwi zaatakowany przez własnego oswojonego lamparta. Policjanci z pewnością wykombinują sobie, że Chetti Singh musiał wysiąść z przystosowanego do prawostronnego ruchu cadillaca, żeby włożyć swoją kartę magnetyczną w otwór urządzenia otwierającego drzwi. Daniel nie pozostawił odcisków palców ani żadnych innych śladów, które mogłyby skierować podejrzenia w jego stronę. Dotarłszy do rogu otaczającego składy ogrodzenia, Daniel przystanął i spojrzał za siebie. Wejście do magazynu było jasno oświetlone reflektorami cadillaca. Zobaczył ciemną sylwetkę kota chyłkiem wysuwającego się z hangaru i przemykającego na podkurczonych łapach do siatki ogrodzenia. Drapieżnik błyskawicznie przelazł na drugą stronę, nie wkładając w pokonanie parkanu więcej wysiłku niż zrywający się do lotu wróbel. Daniel uśmiechnął się. Wiedział, że nieszczęsna, udręczona bestia nieomylnie odnajdzie drogę do domu w okalanych mgłą górskich lasach. Po tym wszystkim, co musiała przejść w służbie sikha, należy jej się wreszcie odrobina swobody. W pół godziny później dotarł do wynajętego volkswagena. Pojechał na lotnisko i zostawił wóz na parkingu Avisu. Wrzucił kluczyki do skrzynki na zwroty, zawieszonej na ścianie wymarłego biura, i wrócił do swojej toyoty. Znalazłszy się z powrotem w pokoju hotelowym szybko się spakował, wpychając rzeczy do starej, płóciennej torby. Zrobił sobie prowizoryczny temblak z krawata. Wysiłek ostatnich paru godzin sprawił, że zranione ramię znowu zaczęło go boleć. Zaspany urzędnik w recepcji ściągnął należność z karty kredytowej i Daniel wyszedł w noc. Nie mogąc powstrzymać ciekawości, przejechał obok supermarketu Chetti Singha. Główny budynek był nie uszkodzony przez ogień, za to w uliczce na tyłach sklepu kilku strażaków, pod czujnym okiem kilkunastu odzianych w piżamy gapiów, nadal polewało wodą

skwierczące kartonowe pudła i okopcony mur. Daniel skręcił na zachód i wkrótce opuścił Lilongwe, kierując się z powrotem ku zambijskiej granicy. Miał przed sobą trzy godziny jazdy. Włączył radio i jechał, słuchając porannej audycji, złożonej z muzyki i wiadomości. Interesująca go informacja pojawiła się w serwisie o szóstej rano, kiedy właśnie dojeżdżał do przejścia granicznego. Nadano ją tuż po doniesieniu o zburzeniu Muru Berlińskiego i masowym przepływie Niemców ze wschodu na zachód. „Tymczasem na miejscu, w Lilongwe, znany malawijski biznesmen został ciężko poturbowany przez własnego oswojonego lamparta. Pana Chetti Singha natychmiast przewieziono do Centralnego Szpitala w Lilongwe, gdzie został umieszczony na oddziale intensywnej terapii. Według rzecznika szpitala, pan Singh odniósł rozległe obrażenia, a jego stan lekarze określają jako krytyczny. Okoliczności tej tragedii są nadal niejasne, lecz policja poszukuje niejakiego Chawe Gundwana, zatrudnianego przez pana Singha, który, jak sądzą prowadzący śledztwo, jest w stanie pomóc w wyjaśnieniu pewnych szczegółów. Ktokolwiek posiada jakiekolwiek wiadomości o miejscu pobytu pana Gundwana, proszony jest o poinformowanie najbliższego posterunku policji”. Daniel wyłączył radio i zaparkował przed budynkiem kontroli paszportowej i celnej. Spodziewał się kłopotów. Niewykluczone, że policja już go poszukuje, zwłaszcza jeśli Chetti Singh był w dostatecznie dobrej formie, by złożyć zeznanie. W swoich planach Daniel nie brał pod uwagę, że Chetti Singh może ujść z życiem ze spotkania z lampartem. Spodziewał się, że kocur lepiej wykona swoje zadanie. Popełnił błąd, zbyt wcześnie włączając silnik samochodu i odwracając w ten sposób uwagę zwierzęcia od ofiary. W każdym razie jedno było pewne: Chetti Singh będzie potrzebował transfuzji paru ładnych litrów krwi. W Afryce przetaczanie krwi zawsze wiązało się z dodatkowym ryzykiem. Daniel zaśpiewał pod nosem własną wersję starej piosenki: Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Gdy lampart zawiedzie, na AIDS umrzeć musisz.

Pełen obaw wziął paszport i udał się na posterunek. Okazało się, że nie miał najmniejszego powodu do zdenerwowania. Sprawdzający dokumenty oficer rozpływał się w uśmiechach. – Mam nadzieję, że podobało się panu w Malawi. Proszę nas jak najszybciej znowu odwiedzić. Jest pan tu zawsze mile widziany, sir. Stary Hastings Banda dobrze wyszkolił swoich ludzi. Malawijczycy zdawali sobie sprawę z żywotnej roli, jaką przemysł turystyczny odgrywał w gospodarce kraju. Nikt tu na ciebie nie warczał, co zdarzało się nagminnie w innych częściach kontynentu. Wsunąwszy w paszport pięciodolarowy banknot, Daniel ruszył w kierunku zambijskiego posterunku po drugiej stronie granicy. Miał do przebycia nie więcej niż sto metrów, ale zdawało mu się, że ten krótki dystans cofa go o setki lat, w głąb mrocznego średniowiecza. Daniel zadzwonił do Michaela Hargreave'a w godzinę po przyjeździe do Lusaki i natychmiast został zaproszony na kolację. – Dokąd tym razem zmierzasz, Żydzie Wieczny Tułaczu? – spytała Wendy, nakładając mu drugą dokładkę słynnego puddingu Yorkshire. – Mój Boże, cóż za cudowne, romantyczne życie prowadzisz. Koniecznie muszę znaleźć ci żonę, nasi mężowie nie mogą przez ciebie spać spokojnie. Jak długo zamierzasz tutaj zostać? – To zależy od tego, co Michael ma mi do powiedzenia na temat naszego wspólnego znajomego o egzotycznym nazwisku Ning Czeng Gong. Jeśli Czeng nadal tam jest, pojadę do Harare. Jeśli nie, wracam do Londynu. Nie jest też wykluczone, że będę musiał odwiedzić Tajwan. – Ciągle uganiasz się za tym Chińczykiem? – zapytał Michael wyciągając korek z butelki całkiem przyzwoitego bordo dewcieme cru, która przywędrowała do Lusaki w bagażu dyplomatycznym. – Czy wolno nam zapytać, o co w tym wszystkim chodzi? Daniel zerknął w stronę Wendy, która odpowiedziała mu gorzkim grymasem. – Mam pójść sobie do kuchni? – Nie bądź głupią kozą, Wendy. Nigdy nie miałem przed tobą tajemnic – uspokoił ją Daniel. – Udało mi się dowieść, niestety jedynie dla własnej satysfakcji, że Ning Czeng Gong stał za napadem na magazyn kości słoniowej w Chiwewe.

Dłoń Michaela trzymająca kieliszek zamarła w połowie drogi do ust. – O rany. Teraz rozumiem, co jest grane. Jasne, przecież Johnny Nzou był twoim kumplem. Ale żeby Ning! Jesteś pewien, że się nie mylisz? Ning ma posadę ambasadora, a nie gangstera. – Zapewniam cię, że jest jednym i drugim – powiedział Daniel. – Od brudnej roboty ma niejakiego Chetti Singha, sikha z Lilongwe. Jak by ich przycisnąć, można by się niejednego dowiedzieć. Ich zainteresowanie nie ogranicza się bynajmniej do kości słoniowej. Zajmują się wszystkim, co się nawinie pod rękę, zaczynając od narkotyków, a na diamentach kończąc. – Chetti Singh. Gdzież ja ostatnio słyszałem to nazwisko? – Michaelowi wystarczyła sekunda, żeby sobie przypomnieć. – Ach tak, w porannych wiadomościach. Został poturbowany przez oswojonego lamparta, czyż nie? – Nagle jego twarz przybrała całkiem inny wyraz. – Że też to nieszczęście musiało się wydarzyć akurat wtedy, kiedy przebywałeś w Lilongwe. Cóż za przedziwny zbieg okoliczności, Danny. Czy ta historia ma jakiś związek z twoim ramieniem? Coś mi wyglądasz na strasznie z siebie zadowolonego. – Wiesz przecież, że jestem łagodny jak baranek – zapewnił go Daniel. – Brutalne metody nie są w moim stylu. Muszę jednak wyznać, że zanim miał miejsce ten tragiczny wypadek, udało mi się pogawędzić parę chwil z Chetti Singhiem. Dowiedziałem się kilku rzeczy, które mogłyby zainteresować twoich kumpli Jamesów Bondów z MI6. Michael spojrzał na niego wzrokiem wyrażającym najgłębsze ubolewanie. – W towarzystwie znajdują się damy, przyjacielu – przypomniał. – Wyrażaj się z większym szacunkiem o mojej firmie. Uważam, że twoje dowcipy są w okropnym stylu. Wendy wstała od stołu. – Po namyśle stwierdzam, że jednak udam się do kuchni, by przypilnować kucharkę. Wrócę za dziesięć minut. To powinno wam wystarczyć, chłopcy. – Wyszła, zabierając ze sobą kieliszek z winem. – Panie opuściły towarzystwo – mruknął Michael do Daniela. – Zasuwaj. – Chetti Singh wyznał mi, że szykuje się zamach stanu w Ubomo. Omeru jest na wylocie. – O rany, tylko nie Omeru. To facio w białym kapeluszu. Znaczy,

dobry. To się nie może udać. Znasz może jakieś detale? – Obawiam się, że nie za wiele. Wiem tylko, że macza w tym palce nasz przyjaciel Ning Czeng Gong wraz z rodziną, ale to chyba nie oni są głównymi zleceniodawcami. Sądzę, że po prostu mają ochotę zasponsorować jakiś mały przewrót, w nadziei że kiedy będzie już po wszystkim, coś im z tego skapnie. Rozumiesz, specjalne przywileje, koncesje i te rzeczy. Michael pokiwał głową. – Normalny schemat. W nagrodę od nowego władcy dostaną swój kawałek tortu, zwanego Ubomo. Nie domyślasz się przypadkiem, kto to może być? – Nie mam pojęcia. Przypuszczam tylko, że do przewrotu ma dojść w ciągu najbliższych miesięcy. – Będziemy musieli ostrzec Omeru. Niewykluczone, że pani premier zechce posłać do Ubomo brygadę komandosów. O ile mi wiadomo, Żelazna Lady darzy starego Omeru szczególnie ciepłym uczuciem, a poza tym Ubomo jest członkiem Wspólnoty Brytyjskiej, czyż nie? – Byłbym wdzięczny, gdybyś przy okazji sprawdził, co porabia Ning Czeng Gong. – Wyjechał, Danny. Ptaszek wyfrunął z klatki. Nie dalej jak dzisiaj rano rozmawiałem z jednym kumplem z Harare. Wiedziałem, naturalnie, że się tym interesujesz, więc wtrąciłem małe pytanko o naszego przyjaciela Ninga. Pan ambasador wyprawił w piątek pożegnalne przyjęcie, a w sobotę poleciał do domu. – Cholera! – wykrzyknął Daniel. – To przekreśla wszystkie moje plany. Zamierzałem wrócić do Harare... – Nie wydaje mi się, żeby to był szczególnie dobry pomysł – przerwał mu Michael. – Nikt ci nie zabrania karmić dzikich zwierząt zwykłymi praworządnymi obywatelami, ale bicie po pysku ambasadorów nie należy do dobrego tonu. To już po prostu nie uchodzi. – On już nie jest ambasadorem – zauważył Daniel. – Mógłbym pojechać za nim na Tajwan. – Kolejny kiepski pomysł, jeśli pozwolisz mi zwrócić uwagę. W Tajpej Ning będzie na własnym terenie. Z tego, co słyszałem, rodzina Ningów kręci całą wyspą. Nie opędzisz się od jego goryli. O ile twoje wiadomości są ścisłe, twój przyjaciel zapewne niedługo ponownie odwiedzi Czarny Ląd. Lepiej zrobisz, wybierając Ubomo na miejsce

pojedynku. Koniec końcem, to teren neutralny. Poza tym, będę mógł ci pomóc. Mamy swoje biuro w Kahali. Szczerze mówiąc, istnieje nawet szansa, że... – Michael przerwał w pół słowa. – Cóż, trochę za wcześnie o tym mówić, ale może się zdarzyć, że zostanę wysłany do Kahali na następną placówkę. Daniel wpatrywał się w kieliszek, jakby nie mógł oderwać wzroku od lśniącego rubinowo płynu. Wreszcie westchnął i skinął posłusznie głową. – Masz rację. Jak zawsze – przyznał, obdarzając przyjaciela posępnym uśmiechem. – Zdaje się, że zaczęło mnie trochę ponosić. Poza tym skończyła mi się kasa. Wątpię, czy byłoby mnie stać na bilet do Tajpej. – Nigdy w to nie uwierzę, stary. Sądziłem, że tarzasz się w tym paskudztwie. Zawsze zieleniałem z zawiści, słysząc o tych wszystkich milionowych kontraktach z telewizją. – Wszystko, co miałem, wsadziłem w te kasety wideo, które wysłałeś do Londynu. Dopóki nie zmontuję filmu i nie podłożę głosu, nie są warte złamanego grosza. Muszę się za nie jak najprędzej zabrać. – Zanim wyjedziesz, dobrze by było, żebyś opowiedział mi w skrócie, czego się dowiedziałeś o tamtych dwóch, Ningu i Singhu. Wezmę się za nich, gdyby przypadkiem... – Gdyby przypadkiem coś mi się stało – dokończył za niego Daniel. – Nigdy niczego podobnego nie mówiłem. Skąd ci to przyszło do głowy? Chociaż, szczerze mówiąc, trzeba przyznać, że tym razem zasadziłeś się raczej na grubą zwierzynę. – Jeśli ci to nie sprawi kłopotu, chciałbym znowu zostawić u ciebie toyotę i sprzęt. – Cała przyjemność po mojej stronie, staruszku. Mój dom jest twoim domem. Mój garaż jest twoim garażem. Czuj się jak u siebie. Następnego dnia rano Daniel ponownie zjawił się w domu Hargreave'ów. Michael był w pracy, ale Wendy pomogła mu rozpakować samochód. Sprzęt wideo pokrywała gruba warstwa kurzu i brudu, nagromadzonego podczas sześciu miesięcy życia w buszu. Przy walnym udziale Wendy i jej służby domowej zdołał jakoś wszystko wyczyścić i zapakować z powrotem. Wyrzuciwszy do śmieci psujące się produkty, sporządził listę koniecznych uzupełnień. Następnie naładował akumulator i wprowadził gotowy do kolejnej wyprawy samochód do

garażu. Kiedy Michael wrócił z ambasady, przyjaciele spędzili godzinkę w przytulnym zaciszu gabinetu. Omówiwszy, co mieli do omówienia, przyłączyli się do siedzącej w ogrodzie Wendy i we trójkę wypili butelkę wina. – Przekazałem twoje informacje do Londynu – powiedział Michael Danielowi. – Zdaje się, że Omeru przebywa tam właśnie z wizytą. Faceci z Foreign Office mieli z nim słówko, ale sądząc z tego, co ludzie gadają, nie odniosło to wielkiego skutku. Staruszek zażądał szczegółów, a kiedy ich nie otrzymał – sam wiesz, że twoje wiadomości nie były zanadto dokładne – po prostu wyśmiał pomysł, że ktoś mógłby chcieć pozbawić go władzy. „Mój lud mnie kocha”, oświadczył mniej więcej w te słowy. „Jestem dla nich jak ojciec”. Naturalnie, odrzucił ofertę pomocy militarnej, którą złożyła mu pani premier. Mimo to postanowił skrócić wizytę w Londynie i wrócić do Ubomo, więc może jednak nasze ostrzeżenia na coś się przydały. – Zdaje się, że głównie na to, żeby wprowadzić staruszka prosto w paszczę lwa – zauważył ponuro Daniel, obserwując, jak Wendy nakłada mu na talerz kopiastą porcję sałatki z wyhodowanych w przydomowym warzywniku jarzyn. – Pewnie masz rację – przyznał wesoło Michael. – Biedny stary nicpoń. Ale skoro już rozmawiamy o paszczy lwa i tym podobnych facecjach, mam dla ciebie świeże wiadomości. Zadryndałem do mojego kumpla rezydującego w Lilongwe. Twój przyjaciel Chetti Singh jest na najlepszej drodze, żeby się z tego wylizać. Według lekarzy, znajduje się w „bardzo ciężkim stanie, ale jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo”. Musieli amputować jedną rękę. Zdaje się, że lampart niewiele z niej zostawił. – Szkoda, że to nie była głowa. – Nie możemy mieć wszystkiego, czyż nie? Powinniśmy być wdzięczni za każdy drobiazg. Cóż, w każdym razie dopilnuję, żebyś otrzymywał w Londynie bieżące informacje. Masz jeszcze to swoje mieszkanie w Chelsea, koło Sloane Square? – Nie nazywaj tego mieszkaniem – zaprotestowała Wendy. – To raczej ciesząca się złą sławą garsoniera. – Okropne rzeczy wygadujesz, moja droga – zbeształ ją Michael. – Danny żyje jak mnich, ani w głowie mu takie rzeczy. Czyż nie? –

zwrócił się do Daniela. – Nadal masz ten sam numer telefonu? 730 – i tak dalej? Powinienem go mieć w którymś notesie. – Zgadza się. Ten sam adres, ten sam telefon. – Zadzwonię do ciebie, jeśli wydarzy się coś ciekawego. – Wendy, czy jest coś, co mógłbym ci przywieźć z Londynu następnym razem? – Nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś przywiózł cały towar od Fortnuma – westchnęła. – Żartowałam. Wystarczy trochę ciasteczek, tych w żółtej puszce; śnią mi się po nocach. Oprócz tego parę mydełek Floris i perfumy, Fracas. Och! I takie desus od Janet Reger, jakie podarowałeś mi zeszłym razem. No i oczywiście, skoro już o tym mowa, prawdziwą angielską herbatę. Może być Earl Grey. – Wolnego, staruszko – przyhamował ją Michael. – Facet nie jest wielbłądem. Ogranicz się do tysiąca kilogramów. Późnym popołudniem Hargreave'owie odwieźli Daniela na lotnisko i wsadzili na pokład boeinga British Airways, który nazajutrz o siódmej rano wylądował na Heathrow. Tego samego dnia wieczorem telefon w londyńskim mieszkaniu Daniela rozdzwonił się jak oszalały. Nikt jeszcze nie wiedział o jego powrocie do miasta. Daniel walczył ze sobą przez dłuższą chwilę, poddał się dopiero przy dziesiątym dzwonku. Nie mógł dłużej ignorować takiej wytrwałości. – Danny, to naprawdę ty, czy ta pieprzona automatyczna sekretarka? Nie będę gadał z maszyną. Mam swoje zasady. Daniel rozpoznał głos Michaela Hargreave'a. – Co się stało, Mike? Z Wendy wszystko w porządku? Skąd dzwonisz? – Z Lusaki, naturalnie. Oboje mamy się świetnie, stary. Czego nie da się powiedzieć o twoim przyjacielu Omeru. Miałeś rację, Danny. Został wykopany. Wojskowy zamach stanu. Właśnie otrzymaliśmy sygnał z naszego biura w Kahali. – Co się dzieje z Omeru? Kto przejął władzę? – Proszę o inny zestaw pytań. Przykro mi, Danny. Trudno mi się w tym wszystkim połapać. Obejrzyj sobie wiadomości BBC, powinni coś powiedzieć. Zadzwonię do ciebie jutro, miejmy nadzieję, że będę znał więcej szczegółów.

Informacja o Ubomo, ograniczona do pokazania archiwalnej fotografii prezydenta Omeru i suchego stwierdzenia faktu, została wetknięta na sam koniec wieczornych wiadomości. Zdjęcie na ekranie telewizyjnym przedstawiało przystojnego sześćdziesięciolatka o zeusowym obliczu. Siwe, kędzierzawe włosy srebrną aureolą otaczały twarz w kolorze starego bursztynu. Stary polityk patrzył w obiektyw aparatu otwartym, szczerym wzrokiem. Po chwili fotografię obalonego prezydenta wyparła z ekranu mapa prognozy pogody, pozostawiając Daniela z uczuciem niedosytu i melancholii. Wiktora Omeru spotkał jeden jedyny raz, kiedy przed pięciu laty prezydent zgodził się udzielić mu wywiadu na temat sporu z Zairem i Ugandą wokół praw do połowu ryb na Jeziorze Alberta. Spędzili wówczas ze sobą najwyżej godzinę, lecz to wystarczyło, by stary prezydent wywarł na Danielu ogromne wrażenie. I to nie tylko ze względu na swoją prezencję i zdolności krasomówcze, ale przede wszystkim – głębokie zaangażowanie w problemy wszystkich grup plemiennych, zamieszkujących niewielkie państewko, oraz troskę o zachowanie lasów, sawanny i jezior, składających się na dziedzictwo narodowe Ubomo. „Bogactwa naszych jezior i lasów traktujemy jako wspólne dobro, które musi zostać zachowane dla potomności, a nie tłusty kąsek, który należy pożreć za jednym posiedzeniem. Wszyscy mieszkańcy Ubomo mają prawo do korzystania z hojności natury, nie możemy jednak zapominać o pokoleniach, które przyjdą po nas. Dlatego sprzeciwiamy się rabunkowej gospodarce, prowadzonej przez naszych sąsiadów” – powiedział mu wówczas Wiktor Omeru, prezentując ów szczególny gatunek, jakże rzadkiej wśród polityków, mądrości. Daniel poczuł spontaniczną sympatię do człowieka, dzielącego jego miłość do Afryki i gorącą troskę o ziemię, która wydała ich obu na świat. Jego odejście uczyni kontynent afrykański jeszcze uboższym i smutniejszym, niż był dotąd. Daniel spędził cały poniedziałek w City, konferując ze swoim doradcą bankowym i agentem. Wszystko poszło po jego myśli i kiedy o wpół do dziesiątej wieczorem wrócił do swojego mieszkania, był już w znacznie lepszym humorze. Na automatycznej sekretarce czekała na niego wiadomość. „O Boże, jak ja nie cierpię tego urządzenia. Zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz,

Danny”. W Lusace było o dwie godziny później niż w Londynie, ale Daniel postanowił potraktować prośbę przyjaciela dosłownie. – Wyrwałem cię z łóżka, Mike? – Nie ma sprawy, Danny. Jeszcze nie zgasiłem światła. Mam dla ciebie parę detali. Nowy człowiekiem w Ubomo to pułkownik Efrem Taffari, czterdzieści dwa lata. Wygląda na to, że skończył londyńską School of Economics i Uniwersytet Budapeszteński. Nic więcej o nim nie wiadomo, poza tym, że zdążył już zmienić nazwę państwa na Ludowo-Demokratyczną Republikę Ubomo, co kiepsko rokuje na przyszłość. W naszej afrykańskiej nowomowie przymiotnik „ludowodemokratyczny” zapowiada najczęściej totalitarną tyranię. Były już pierwsze doniesienia o egzekucjach członków poprzedniego gabinetu, ale tego akurat mogliśmy się spodziewać. – Co się stało z Omeru? – zapytał Daniel. To dziwne, jak wielką sympatię odczuwał do człowieka, którego widział zaledwie raz w życiu, i to wiele lat temu. – Wprawdzie nie ma jego nazwiska na rachunku od rzeźnika, ale przypuszczamy, że też trafił pod ścianę. – Odezwij się do mnie, jeśli wpadną ci w ucho jakieś plotki o naszych starych znajomych, Chetti Singhu i Ning Czeng Gongu. – Jasne, Danny. Daniel zabrał się do roboty, wyrzuciwszy z myśli ostatnie wydarzenia w Ubomo. Cały jego świat skurczył się do ciasnej przestrzeni pomiędzy czterema ścianami studia przy Shepherd's Bush. Dzień po dniu, całymi godzinami tkwił w półmroku, nie widząc niczego poza niewielkim ekranem stołu montażowego. Wieczorem, zamroczony z wysiłku umysłowego i psychicznego napięcia, wytaczał się z pracowni na ulicę, łapał pierwszą przejeżdżającą taksówkę i jechał prosto do domu, zatrzymując się po drodze tylko po to, żeby kupić coś do chleba na złożoną wyłącznie z kanapek kolację. Co rano wstawał przed świtem i na długo przed godzinami porannego szczytu pędził do studia. Żył w twórczej ekstazie, koncentrując całe swoje istnienie na obrazach przesuwających się na ekranie. Kiedy mówił do mikrofonu, pracując nad ścieżką dźwiękową, właściwe słowa jak na zawołanie

pojawiały się w jego umyśle, czyniąc zbędnym zaglądanie do notatek. Pracując, przeżywał na nowo każdy moment zapisanych na taśmie filmowej scen, czuł w nozdrzach rozgrzaną piżmową woń Afryki, a w uszach rozbrzmiewał mu śpiewny głos jej ludu i nawoływania jej zwierząt. Twórczy proces zestawiania klatek i podkładania dźwięku pochłonął go do tego stopnia, że w ciągu kilku kolejnych tygodni ani razu nie pomyślał o swoich niedawnych przeżyciach w Zimbabwe i Malawi. Dopiero kiedy na ekranie stołu montażowego pojawiła się nieoczekiwanie twarz Johnny'ego Nzou rozległ się przemawiający zza grobu głos przyjaciela, wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Daniel poczuł nagły przypływ adrenaliny. W owej chwili miał silniejszą niż kiedykolwiek dotąd pewność, że musi pomścić śmierć Johnny'ego i jego rodziny. W samotnym zaciszu montażowni poprzysiągł wizerunkowi przyjaciela: – Wrócę, Johnny. Nie zapomniałem o tobie. Nie ujdzie im to na sucho. Masz na to moje słowo, stary przyjacielu. Pod koniec lutego, po trzech miesiącach wytężonej pracy, mógł już pokazać wstępną wersję pierwszych czterech odcinków swojej agentce. To właśnie Elnie Markham udało się przed laty pomyślnie sprzedać pierwszą produkcję Daniela i od tej pory datowała się ich harmonijna współpraca. Daniel bezgranicznie ufał wyczuciu Elny i żywił zabobonny lęk wobec jej zdolności handlowych. Elna posiadała niesamowity talent określania z góry, z dokładnością co do dolara, ile może im przynieść sprzedaż danego filmu i sobie tylko znanymi sposobami zawsze potrafiła wycisnąć z kontrahenta optymalną cenę. Komponowała sążniste umowy, obejmujące każdą możliwą do przewidzenia ewentualność i jeszcze kilka, wykraczających poza tę definicję. Pewnego razu umieściła w kontrakcie klauzulę, dotyczącą odsprzedawania filmu na nowe rynki. Daniel obśmiał się, przeczytawszy sformułowane przez agentkę zastrzeżenia, ale w dwa lata później nieoczekiwanie spłynęło na niego pięćdziesiąt tysięcy dolarów od japońskiej telewizji, której w ogóle nie brał pod uwagę w swoich pierwotnych kalkulacjach. Elna miała czterdzieści lat, figurę modelki i ciemne, żydowskie oczy. Raz czy dwa o mało co nie zostali kochankami. Najbliżej tego byli jakieś

trzy lata temu, kiedy dla uczczenia szczególnie korzystnej transakcji wypili w mieszkaniu Daniela butelkę Dom Perignon. Elna opamiętała się dosłownie w ostatniej chwili. – Jesteś jednym z najatrakcyjniejszych mężczyzn, jakiego kiedykolwiek zdarzyło mi się spotkać, Danny, i jestem pewna, że moglibyśmy przeżyć ze sobą oszałamiające chwile. Ale, szczerze mówiąc, masz dla mnie większą wartość jako klient niż jako kolejny kochanek. – Zapięła bluzkę i wyszła, zostawiając Daniela cierpiącego katusze pożądania. Cały dzisiejszy poranek spędzili w sali kinowej studia, oglądając jeden po drugim pierwsze cztery odcinki. Przez cały czas trwania projekcji Elna nie odezwała się ani słowem. Kiedy wreszcie zapaliło się światło, wstała z fotela i oświadczyła Danielowi: – Zabieram cię na lunch. W taksówce mówiła o wszystkim, tylko nie o jego filmie. Pojechali do Mosimanna na West Halkin Street. Klub, w przerobionym według projektu Mosimanna starym kościele, zyskał sobie sławę świątyni sztuki kulinarnej. Sam mistrz, różowy na buzi jak cherubinek, odziany w olśniewającą biel i w wysokiej kucharskiej czapce na głowie, wyłonił się ze swojego królestwa w kuchni, żeby pogawędzić chwilę z Elną i Danielem. Ów zaszczyt był zarezerwowany dla najbardziej uprzywilejowanych członków klubu. Daniel nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie Elna wygłosi swoje zdanie o filmie. Odwlekanie tego momentu i podbijanie napięcia należało do jej ulubionych sztuczek. Dostosowując się do reguł gry, cierpliwie omawiał wybór potraw i gawędził o drobiazgach nie związanych z istotnym tematem. Dopiero kiedy Elna zamówiła butelkę Corton-Charlemagne, nabrał pewności, że film jej się spodobał. Obdarzywszy go znad brzegu kieliszka powłóczystym spojrzeniem ciemnych oczu, powiedziała wreszcie swoim ochrypłym, seksownym głosem: – Cholernie dobra robota, Armstrong, po prostu wspaniała. To najlepsze, co do tej pory zrobiłeś. Serio. Będę potrzebowała natychmiast czterech kopii. Daniel roześmiał się z ulgą. – Nie uda ci się tego sprzedać w tym stanie. Jeszcze nie skończyłem...

– Nie uda mi się? Chcesz się założyć? Najpierw pokazała film facetom z włoskiej telewizji. Wszystkie dotychczasowe produkcje Armstronga cieszyły się we Włoszech ogromnym powodzeniem. Zainteresowanie Afryką miało w tym kraju długą tradycję, co nie pozostawało bez znaczenia dla finansów Daniela. Włoscy widzowie kochali go, a on z całego serca odwzajemniał to uczucie. W tydzień później Elna zjawiła się u niego z brudnopisem kontraktu w ręku. Daniel dołożył talerz kanapek z wędzonym łososiem i flaszkę. Puścili Beethovena, rozsiedli się wygodnie na podłodze i zajadając kanapki, zaczęli omawiać punkt po punkcie warunki kontraktu. – Są zachwyceni twoim filmem nie mniej niż ja sama – oznajmiła Elna. – Wycisnęłam z nich dwadzieścia pięć procent więcej niż poprzednim razem. – Jesteś czarownicą – powiedział Daniel. – Musiałaś na nich rzucić urok. – Zaliczka, którą Elna wydębiła od Włochów, niemal całkowicie pokrywała koszty produkcji. Wszystko, co dostanie ponadto, może zapisać w rubryce: czysty zysk. Ryzykowne przedsięwzięcie opłaciło się znakomicie, a na domiar wszystkiego, nie ma żadnych wspólników, z którymi musiałby się dzielić. Elna dostanie swoją prowizję, a cała reszta należy do niego. Spróbował oszacować, ile uda mu się zarobić. Na pewno przynajmniej pół miliona, a może o wiele więcej; to zależy od tego, ile zapłacą Amerykanie. Sprzedaż praw na rozpowszechnianie może mu przynieść nawet trzy miliony dolarów. Musiał przyznać, że sam jest pod wrażeniem. Nareszcie, po dziesięciu latach ciężkiej pracy, wychodzi na prostą. Koniec z nieustanną żebraniną od drzwi do drzwi i strachem, że znowu przekroczy budżet. Od teraz wszystko zależy wyłącznie od niego, nikt już nie będzie się wtrącał do jego koncepcji artystycznych ani mówił mu, które ujęcia wyrzucić, a które zostawić. Epoka zależności od fochów i kaprysów sponsorów minęła bezpowrotnie. Czuł się wspaniale, cholernie wspaniale. – Jakie masz plany na przyszłość? – zapytała Elna, sięgając po ostatnią kanapkę z łososiem. – Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem – skłamał. Zawsze miał

w pogotowiu dwa lub trzy nowe projekty. – Na razie muszę skończyć ostatnie dwa odcinki. – Miałam już sygnały od kilku ewentualnych sponsorów. Pewna wielka kompania naftowa chce, żebyś zrobił serię dokumentów o apartheidzie w Republice Południowej Afryki ze szczególnym uwzględnieniem socjologicznych skutków sankcji... – Mowy nie ma! – Cóż to za cudowne uczucie móc tak po prostu odrzucić ofertę. – Trochę się spóźnili. Świat się zmienia. Spójrz, co się dzieje w Europie Wschodniej. Apartheid i sankcje to już zeszłoroczny śnieg. Za rok nikt już nie będzie o nich pamiętał. Myślałem raczej o lasach tropikalnych. Broń Boże, nie o Puszczy Amazońskiej, to już zostało przerobione na wszystkie strony, lecz o afrykańskich dżunglach strefy tropikalnej. To jeden z ostatnich zapomnianych obszarów naszej planety, a przy tym niezwykle ważny dla równowagi ekologicznej. – Brzmi nieźle. Kiedy zamierzasz zacząć? – O rany, marnujesz się. Powinnaś zostać nadzorcą niewolników. Jeszcze nie skończyłem poprzedniej roboty, a ty już wysyłasz mnie do następnej. – Odkąd rozwiodłam się z Aronem, ktoś mi musi zapewnić życie na poziomie, do którego jestem przyzwyczajona. – No proszę, mam wszystkie obowiązki legalnego małżonka. A gdzie są przywileje? – Daniel westchnął teatralnie. – Ty znowu o tym samym, głuptasie? Uważaj, bo może się zdarzyć, że uda ci się mnie nakłonić, a potem będziesz niezadowolony. Aronowi, na przykład, wcale się nie podobało. – Z Arona był kawał kutasa – powiedział Daniel. – Sęk w tym, że wcale nie był – zachichotała złośliwie. – A tak przy okazji, co takiego zaszło między tobą i Jockiem? – zmieniła temat. – Miałam od niego bardzo dziwny telefon. Oświadczył, że kompletnie ci odbiło. Dał mi do zrozumienia, że wpakowałeś się w jakieś okropne tarapaty i niewiele brakowało, żebyś i jego w to wciągnął. Powiedział, że nie zamierza więcej z tobą pracować. To prawda? – Z grubsza tak. W każdym razie nasze drogi rozeszły się. – Szkoda. W końcu nakręcił dla ciebie parę kapitalnych scen. Masz już kogoś na jego miejsce? – Nie. A ty? Elna zastanowiła się przez chwilę.

– Czy miałbyś coś przeciwko współpracy z kobietą? – Nie widzę przeszkód, o ile oczywiście wytrzyma tempo pracy. Afryka to nie jest miejsce dla mięczaków. Trzeba mieć kondycję, żeby znieść tamtejsze warunki. Elna uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Dama, o której myślę, raczej nie narzeka na brak kondycji. Ani talentu. Możesz mi wierzyć na słowo. Właśnie skończyła kręcić dla BBC film o Indianach Inuit, znanych ci być może pod nazwą Eskimosów. Jest po prostu świetny. – Z przyjemnością bym go obejrzał. – Podrzucę ci kopię. Następnego dnia goniec przyniósł do studia kasetę wideo, lecz Daniel był zbyt pochłonięty własną pracą, by znaleźć czas na oglądanie. Wrzucił kasetę do szuflady biurka z zamiarem obejrzenia jej wieczorem i natychmiast przestał o niej pamiętać. Kiedy trzy dni później skończył montowanie ostatniego odcinka, kaseta nadal leżała w biurku, całkowicie zapomniana w natłoku nowych, ekscytujących wydarzeń. Znowu zadzwonił Michael Hargreave. – Chyba ci będę musiał przesłać rachunek za te telefony. Kosztują rząd Jej Królewskiej Mości cholerny majątek. – Przy najbliższej okazji masz u mnie wielką paczkę gumy do żucia. – Niech będzie, skoro cię nie stać na nic więcej. Mam dla ciebie dobrą nowinę. Twój przyjaciel Chetti Singh wyszedł ze szpitala. – Jesteś pewien, Mike? – Łapiduchy się postarały. Podobno jest jak nowy. Poprosiłem mojego kumpla z Lilongwe, żeby się zainteresował tym wypadkiem cudownego ozdrowienia. Wiem od niego, że Singhowi została tylko jedna ręka, co mu bynajmniej nie przeszkodziło w powrocie do interesów. Będziesz musiał posłać mu na gwiazdkę nowego lamparta. Pierwszy chyba był zepsuty. Daniel zachichotał ponuro. – Masz jakieś wiadomości o moim drugim znajomym? – Chodzi ci o Chińczyka? Przykro mi, ale odkąd nas opuścił i wrócił do tatusia, nic o nim nie słychać. – Zadzwoń do mnie, gdyby się pojawił. Przynajmniej przez parę najbliższych miesięcy nie będę się mógł ruszyć z Londynu. Mam tutaj

prawdziwe urwanie głowy. Daniel nie przesadzał. Elna sprzedała właśnie Czy Afryka musi umrzeć? stacji Channel 4, uzyskując najwyższą cenę, jaką telewizja zapłaciła kiedykolwiek za niezależną produkcję. Jakby tego było mało, Channel 4 postanowiło specjalnie dla niego zmienić ramówkę i pokazać pierwszy odcinek w czasie najwyższej oglądalności, w niedzielę wieczorem, już za sześć tygodni. – Zamierzam wydać specjalne przyjęcie, żeby uczcić ten wielki dzień – oznajmiła Elna. – O rany, Danny, od początku wiedziałam, że jesteś najlepszy. Wreszcie cały świat przekona się, że miałam rację. Zaprosiłam ludzi ze wszystkich stacji telewizyjnych w Europie i Ameryce Północnej. Jestem pewna, że oszaleją z zachwytu. W sobotę poprzedzającą przyjęcie Elna zadzwoniła do Daniela. – Zdążyłeś przypadkiem obejrzeć tę kasetę, którą ci przysłałam? – Jaką kasetę? – Wnoszę z tego, że nie zdążyłeś – jęknęła. – Ten film o Arktyce, Arktyczny sen. No wiesz, ze zdjęciami kobiety, o której ci mówiłam, Bonny Mahon. Ocknij się wreszcie, Danny! – Do diabła! Przepraszam, Elna, zupełnie wyleciało mi z głowy. – Uprzedzam cię, że zaprosiłam ją na przyjęcie – poinformowała go Elna. – Zaraz się za to wezmę – obiecał. Wygrzebał zapomnianą kasetę z szuflady biurka i włożył ją do odtwarzacza. Początkowo zamierzał pobieżnie przejrzeć film, przesuwając taśmę w przyspieszonym tempie i zatrzymując tylko na co ciekawsze sceny. Szybko jednak przekonał się, że film jest zbyt dobry, by potraktować go z taką nonszalancją. Skończyło się na tym, że obejrzał całą kasetę, od pierwszej do ostatniej sceny, wpatrując się w ekran telewizora z zapartym tchem. Film zaczynał się kręconą z lotu ptaka sekwencją, przedstawiającą bezkresną pustynię wiecznego lodu, po której następowała seria wstrząsających, niezapomnianych obrazów. Na Danielu szczególne wrażenie wywarły zdjęcia stada reniferów karibu, przepływających przez otwartą szczelinę w lodzie. Żółte arktyczne słońce stało nisko nad horyzontem, za plecami zbliżających się w stronę kamery zwierząt. Kiedy prowadzący stado samiec wynurzył się z czarnej toni i stanął na lądzie otrząsając futro z wody, powietrze wokół niego zabłysło

milionem złocistych kropelek, upodabniając majestatyczne zwierzę do otoczonego złotym nimbem rogatego bóstwa jakiejś animistycznej religii. Daniel zdał sobie sprawę, że zachwyt i oczarowanie uniemożliwiają mu dokonania chłodnej, profesjonalnej oceny. Dopiero obejrzawszy film do końca, spróbował zastanowić się, w jaki sposób kamerzystce udało się osiągnąć poszczególne efekty. Bonny Mahon potrafiła wykorzystywać niecodzienne oświetlenie do nasycenia zdjęć owym nieuchwytnym, szczególnym nastrojem, który nieodparcie przywodził Danielowi na myśl arcydzieła Turnera. Jeżeli rzeczywiście dojdzie do kręcenia filmu w posępnych gęstwinach lasów tropikalnych, Daniel będzie rozpaczliwie potrzebował kogoś, kto potrafi optymalnie wykorzystać skąpe oświetlenie. Nie miał wątpliwości, że Bonny Mahon posiadała szczególny talent w tym kierunku. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie ją pozna. Elna Markham wypożyczyła na potrzeby swojego przyjęcia co najmniej pół tuzina dodatkowych odbiorników, które porozstawiała we wszystkich strategicznych punktach mieszkania, nie zapominając o toalecie dla gości. Chciała mieć pewność, że nikomu z zaproszonych nie uda się przegapić projekcji, będącej zarówno głównym punktem programu, jak i wydarzeniem, dla którego uczczenia odbywało się przyjęcie. Jak przystało na honorowego gościa, Daniel zjawił się pół godziny po wszystkich. Z niejakim trudem przepchnął się przez blokujący drzwi tłum gości. Wydawane przez Elnę przyjęcia cieszyły się ogromną popularnością i obszerny salon dosłownie pękał w szwach. Na szczęście był piękny majowy wieczór, więc część towarzystwa wysypała się na wychodzący na rzekę taras. Przez ostatnich sześć miesięcy Daniel wiódł żywot pustelnika. Przyjemnie było znaleźć się znowu w towarzystwie. Oczywiście, doskonale znał większość obecnych. Jego sława przyciągała ludzi. Niemal przez cały wieczór otaczał go tłumek coraz to innych wielbicieli, w większości starych przyjaciół. Daniel nie był aż tak wyzbyty próżności, żeby nie cieszyć się z okazywanego mu zainteresowania, zdawał sobie jednak sprawę z efemerycznej natury tej popularności. W kręgach filmowych nigdy nie ceniono cię wyżej niż twoją ostatnią produkcję.

Mimo otaczającej go atmosfery beztroskiego rozbawienia, Daniel czuł, jak w miarę zbliżania się godziny projekcji jego nerwy stają się coraz bardziej napięte. Z każdą chwilą trudniej było mu się skoncentrować na intelektualnych uwagach i dowcipnych ripostach, bombardujących go ze wszystkich stron. W takim stanie ducha nawet najbardziej urodziwa z obecnych dam nie zdołałaby długo zatrzymać jego uwagi. Wreszcie Elna klasnęła w dłonie, przywołując do porządku rozpaplane towarzystwo. – Hej, ludzie! Zaczyna się! – wołała, obchodząc po kolei pokoje, włączając ustawione na Channel 4 odbiorniki telewizyjne. Z głośników popłynęła pełna pochwał zapowiedź prezentera, zagłuszana uwagami podekscytowanych oczekiwaniem gości. Po chwili rozległa się muzyka, ostatni gadający ucichli, a na ekranie pojawiła się pierwsza sekwencja filmu, precyzyjnie trafiająca w samą esencję ducha Afryki. Scena przedstawiała spaloną słońcem równinę, na której tu i ówdzie rosły samotne akacje o powykręcanych pniach i płaskich jak kowadło, ciemnozielonych koronach. Przez równinę biegł ociężałym truchtem stary słoń o pomarszczonej, szarej skórze i potężnych, zakrzywionych kłach, pokrytych plamami od soku roślin. Wokół poruszającego się z królewskim majestatem kolosa trzepotało całe stado białych czapli, wypełniając powietrze ogłuszającym furkotem na wpół przezroczystych skrzydeł. Na dalekim horyzoncie od boleśnie błękitnego afrykańskiego nieba odcinała się ostrą linią śnieżna piramida Kilimandżaro. Wydawało się, że góra unosi się w powietrzu, gdyż od ziemi o barwie ochry oddzielał ją mglisty pas drgającego, rozpalonego powietrza. Oślepiająco biała sylwetka Kilimandżaro i trzepoczące, perłowe skrzydła ptaków zdawały się należeć do innego, niecielesnego świata. Umilkła gadanina i śmiech podchmielonych gości. W zatłoczonych pokojach zapanowała cisza. Oczarowani widzowie wpatrywali się w milczeniu w wieczny majestat czarnego kontynentu, jakby za sprawą czarodziejskiej sztuczki przeniesiony na telewizyjny ekran. Nagle ze wszystkich piersi wyrwało się zgodne westchnienie. Prosto na kamerę szarżowały dwie stare przewodniczki stada z doliny Zambezi. Wydawało się, że lada moment wyskoczą z ekranu w tłum gości. Postrzępione uszy kołysały się w pędzie, potężne łapy wznosiły tumany czerwonego kurzu; uszy widzów wypełniały wściekłe piski

rozjuszonych samic. Nagle rozległa się seria z karabinu. Celne kule, jedna po drugiej, wbiły się pomiędzy oczy samic, podnosząc z szarej, pomarszczonej skóry piórko pyłu. Zwaliste cielska upadły na ziemię, podrygując w przedśmiertnych drgawkach. Przez czterdzieści pięć minut Daniel prowadził spętanych złotymi kajdanami wyobraźni widzów przez tajemnice tego najbogatszego i zarazem najnieszczęśliwszego z kontynentów. Pokazał im nieziemskie piękno, okrucieństwo i szpetotę, umiejętnie splatając te trzy elementy, potęgując je poprzez wzajemne kontrasty. Po zniknięciu z ekranu ostatniej sekwencji, w mieszkaniu Elny jeszcze przez parę sekund panowała absolutna cisza. Musiało chwilę potrwać, zanim goście otrząsnęli się z wrażenia i powrócili do rzeczywistości. Ktoś zaczął cicho klaskać, zawtórowali mu inni i mieszkanie Elny wypełniło się gromkimi, długo nie cichnącymi brawami. Gospodyni podeszła do Daniela. Nie mówiąc ani słowa, ujęła jego dłoń i mocno uścisnęła. Daniel poczuł nieodpartą potrzebę ucieczki od natłoku ludzkich ciał i hałaśliwych gratulacji. Nie miał czym oddychać, potrzebował trochę wolnej przestrzeni. Wyśliznął się chyłkiem na taras. Jakiś czas stał samotnie oparty o poręcz i patrzył na Tamizę, nie widząc świateł płynących po rzece łodzi. Towarzyszące mu przez pierwszą część wieczoru uczucie oszałamiającego uniesienia zniknęło bez śladu. Obraz, który przed chwilą obejrzał, będący przecież częścią jego własnej wizji Afryki, poruszył go i zasmucił. Szczególne wrażenie wywarła na nim sekwencja z Johnnym Nzou i słoniami. Pamięć o przyjacielu, przez wszystkie te miesiące tkwiąca gdzieś na obrzeżach jego świadomości, powróciła teraz z całą bolesną siłą. Daniel gorąco zapragnął jak najprędzej znaleźć się z powrotem w Afryce. Ogarnął go stary, dobrze znajomy niepokój. Dzieło, które wywołało taki zachwyt wśród gości Elny, dla Daniela było już zamkniętym etapem. Uwięziona w jego ciele dusza koczownika rwała się do drogi. Nadszedł czas, by wyruszyć na następną wyprawę, odkryć nowe horyzonty, przeżyć nowe przygody. Ktoś dotknął jego ramienia. Nie zareagował od razu. Kiedy wreszcie odwrócił się, zobaczył przed sobą dziewczęcą twarz. Nieznajoma miała rude włosy. To było pierwsze, co zauważył: gęstwina płomiennoczerwonych włosów. Leżąca na jego ramieniu dłoń

emanowała niepokojącą, niemal męską siłą. Dziewczyna była wysoka, prawie dorównywała wzrostem Danielowi. Natura wymodelowała jej twarz z dużym rozmachem, dając jej pełne, szerokie usta i nos w prawdziwie męskim rozmiarze, na całe szczęście zgrabnie zadarty do góry i o delikatnie uformowanych nozdrzach. – Przez cały wieczór chciałam z tobą porozmawiać – oznajmiła. Miała głęboki, zdradzający pewność siebie głos. – Ale strasznie trudno się do ciebie dopchać. Nie była ładna. Jej opaloną skórę zdobiła imponująca kolekcja piegów, mogła się jednak poszczycić gładką, zdrową cerą, jaką daje częste przebywanie na świeżym powietrzu. Przejrzyście zielone oczy odbijały blask zawieszonych na tarasie lampionów. Dziewczyna miała gęste jak szczotka i grube jak miedziane druciki rzęsy, nadające jej spojrzeniu wyraz kpiarskiej szczerości. – Elna obiecała, że nas sobie przedstawi, ale znudziło mi się czekanie. Jestem Bonny Mahon. – Na jej twarzy pojawił się uśmiech małej, niesfornej dziewczynki. – Dostałem od Elny twoją taśmę – powiedział Daniel, wyciągając do Bonny rękę, którą uścisnęła mocno, jak mężczyzna. Zgadza się, twarda z niej sztuka. Elna nie przesadzała. Nie przestraszy się pracy w Afryce. – Jesteś świetna. Masz znakomite wyczucie światła. Naprawdę, jesteś niezła. – To samo mogę powiedzieć o tobie – Bonny uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby kiedyś z tobą pracować. – Nie owijała niczego w bawełnę. Daniel poczuł, że coraz bardziej ją lubi. I wtedy poczuł jej zapach. Nie używała perfum. Jej skóra miała naturalną woń, gorącą, uderzającą do głowy jak silny afrodyzjak. – Wszystko się może zdarzyć – powiedział Daniel. – Być może nawet wcześniej, niż myślimy. – Nadal trzymał jej dłoń. Oboje zdawali sobie sprawę, że w ostatniej uwadze Daniela krył się niezamierzony, erotyczny podtekst. Byłoby wspaniale zabrać ją ze sobą do Afryki, pomyślał. Kilka kilometrów na północ od tarasu, na którym Daniel i Bonny szacowali nawzajem swoje profesjonalne i fizyczne przymioty, ktoś jeszcze oglądał pierwszy odcinek Czy Afryka musi umrzeć?

Sir Peter „Bysio” Harrison był głównym udziałowcem i szefem rady nadzorczej British Overseas Steam Ship Co. Ltd. Chociaż w spisach londyńskiej giełdy BOSS wciąż jeszcze figurował w rubryce „usługi żeglugowe i transport morski”, to należy nadmienić, że w ciągu pięćdziesięciu lat, które upłynęły od nabycia przez Bysia Harrisona pakietu akcji dającego kontrolę nad firmą, przedsiębiorstwo całkowicie zmieniło charakter. Towarzystwo powstało gdzieś pod koniec epoki wiktoriańskiej. Posiadało niewielką flotyllę frachtowców, pływających do Afryki i na Daleki Wschód, lecz jakoś nigdy nie przynosiło dużych pieniędzy. Bysio przejął je w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej, płacąc minimalną część rzeczywistej wartości. Jak wiele innych przedsiębiorstw, BOSS zarobił w czasie wojny niezłą fortunkę i Bysio zaczął je powoli rozbudowywać, przekształcając w końcu w jedną z najpotężniejszych spółek na giełdzie londyńskiej. Szczególnie wrażliwy na punkcie wizerunku swojego przedsiębiorstwa, Bysio zawsze wnikliwie śledził kaprysy opinii publicznej. Trzeba przyznać, że miał do takich subtelności równie dobrego nosa, co do indeksu towarowego i fluktuacji światowego rynku papierów wartościowych. Owo instynktowne wyczucie walnie przyczyniło się do odniesienia przez Harrisona oszałamiającego sukcesu finansowego. – Obecnie obowiązują nastroje zielone – nie dalej jak miesiąc temu oznajmił swojej radzie nadzorczej. – Zielone jak szczypiorek. Trzeba to przyjąć do wiadomości, i to bez względu na to, czy podzielamy ową nową namiętność do przyrody i środowiska naturalnego, czy też nie. Musimy wykorzystać zieloną falę. Teraz Bysio Harrison siedział w gabinecie na trzecim piętrze swojego domu w Holland Park. Właściwie był to prawdziwy pałac przy jednej z najbardziej prestiżowych ulic Londynu, ulokowany dokładnie pośrodku długiego szeregu wspaniałych miejskich rezydencji. Ściany gabinetu zdobiła boazeria z twardego afrykańskiego drewna, pochodzącego z koncesjonowanych wyrębów prowadzonych przez BOSS na terenie Zairu. Poszczególne płyty zostały starannie dobrane i wypolerowane tak, że przypominały drogocenny marmur. W gabinecie zawieszono tylko dwa obrazy, ponieważ żyłkowanie boazerii samo w sobie stanowiło naturalne dzieło sztuki. Naprzeciwko biurka

znajdowało się przedstawienie Madonny z Dzieciątkiem, namalowane przez Paula Gauguina w czasie jego pierwszej podróży na wyspy Oceanu Spokojnego. Na przeciwległej ścianie, za plecami Bysia, wisiał obraz Picassa z silnie erotycznym wyobrażeniem byka i nagiej kobiety. Pogańska, niemal barbarzyńska scena Picassa podkreślała poprzez kontrast liryczną, świetlaną pogodę wizerunku Matki i Dzieciątka. Wejścia do gabinetu pilnował umieszczony nad drzwiami komplet rogów nosorożca. Na powierzchni jednego z nich połyskiwało miejsce wypolerowane prawą dłonią Harrisona. Bysio musiał pogłaskać róg za każdym razem, kiedy wchodził lub wychodził z gabinetu. Codziennie, od dziesiątek lat przestrzegał tego małego, zabobonnego rytuału. Rogi nosorożca były talizmanem, przynoszącym mu szczęście. Pewnego razu, kiedy był osiemnastoletnim wyrostkiem bez grosza przy duszy, nie posiadającym niczego oprócz starej strzelby, zdarzyło mu się zapuścić za tropionym nosorożcem w głąb rozpalonych pustyni Sudanu. Pięćdziesiąt kilometrów od brzegu Nilu zabił wielkiego samca jednym strzałem prosto w mózg. Tryskająca z rozerwanej tętnicy krew wyżłobiła w piasku pustyni miniaturowy wąwóz, na którego dnie Bysio Harrison znalazł półprzezroczysty kamień o matowym połysku, z trudem mieszczący się w dłoni. Ów diament był początkiem jego kariery. Od dnia, w którym zabił nosorożca, nie opuszczało go szczęście. Nic dziwnego, że zachował rogi i dotykał ich za każdym razem, kiedy przechodził obok nich. Miały dla niego większą wartość niż Picasso i Gauguin razem wzięci. Bysio Harrison urodził się podczas pierwszej wojny światowej w slumsach Liverpoolu, w rodzinie wiecznie pijanego portowego tragarza. Mając szesnaście lat, uciekł z domu i zaciągnął się na statek. Zszedł na ląd w Dar es Salaam, tym razem uciekając od brutalnych zalotów pierwszego oficera. Z miejsca oczarowała go tajemnicza, obiecująca uroda Afryki. W jego wypadku obietnica została spełniona. Diament, który wyrwał okrutnym piaskom pustyni, uczynił go jednym ze stu najbogatszych ludzi świata. Odbiornik telewizyjny był sprytnie ukryty za drewnianą boazerią. Obsługujący go pilot został wbudowany w konsolkę interkomu, umieszczoną na blacie biurka. Jak większość inteligentnych i bardzo zajętych ludzi, Bysio Harrison unikał bezmyślnych quizów i seriali lejących się z ekranu telewizyjnego i ograniczał się do oglądania

wybranych programów, głównie wiadomości i dotyczącej bieżących wydarzeń publicystyki. Jednak wszystko, co dotyczyło Afryki, mogło liczyć na jego żywe zainteresowanie. Tytuł Czy Afryka musi umrzeć? zwrócił jego uwagę, kiedy przeglądał gazetę z programem. Bez namysłu ustawił stojący na biurku budzik na godzinę rozpoczęcia emisji. Dyskretna elektroniczna melodyjka oderwała go od lektury raportów finansowych. Nacisnął guzik i panel drogocennej boazerii, dokładnie naprzeciwko biurka, podjechał do góry, odsłaniając telewizor. Bysio Harrison wyregulował poziom dźwięku. Gabinet zalała muzyka. Po chwili na ekranie pojawił się majestatyczny słoń, przemierzający spaloną słońcem równinę z ośnieżonym szczytem w tle. Nieoczekiwanie Bysio Harrison został przeniesiony o pięćdziesiąt lat i tysiące kilometrów w czasie i przestrzeni. Nie mógł oderwać wzroku od ekranu, dopóki nie pojawiła się na nim plansza z nazwiskami. Dopiero wtedy wyciągnął dłoń w kierunku konsolki z przyciskami. Obraz zniknął, ruchoma płyta boazerii zjechała bezszelestnie w dół niczym opadająca sennie powieka. Bysio Harrison przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu. Wreszcie wziął z biurka pióro z osiemnastokaratowego złota i nagryzmolił w notatniku nazwisko Daniela Armstronga. Następnie okręcił się do tyłu w swoim obrotowym fotelu i zdjął z półki egzemplarz Kto jest kim. Odległość z Shepherd's Bush do Holland Park Daniel pokonał na piechotę. Fakt, że stał się potencjalnym milionerem, nie oznaczał jeszcze, że ma wyrzucać pięć funtów na pięciominutową jazdę taksówką. Zresztą ciepły i słoneczny dzień znakomicie nadawał się na krótką przechadzkę. Drzewa w parkach i na skwerach okrywała soczysta, późnowiosenna zieleń. Daniel szedł ulicami przyglądając się dziewczętom, w lekkich sukienkach i krótkich spódniczkach, jednak jego myśli krążyły wokół Bysia Harrisona. Od chwili kiedy Elna Markham zadzwoniła do niego, żeby przekazać zaproszenie Harrisona, Daniela nie opuszczało uczucie zaintrygowania i podekscytowania. Naturalnie, wiedział, o kogo chodzi. Macki Harrisona sięgały wszystkich zakamarków Afryki, od Egiptu do rzeki Limpopo. Daniel słyszał o potędze finansowej i wszechobecnych wpływach

BOSS-a, ale o stojącym za nimi człowieku wiedział bardzo niewiele. Wyglądało na to, że Bysio Harrison posiadał szczególny talent uchodzenia uwagi opinii publicznej i brukowej prasy. Podczas swoich podróży do Afryki, Daniel nieustannie trafiał na ślady wpływów Harrisona. Szef BOSS-a zachowywał się jak stary, cwany lew-ludojad. Zostawiał dobrze widoczny trop, ale mało kto mógł się pochwalić, że widział go na własne oczy. Daniel zastanowił się, co sprawiło, że to właśnie Harrison osiągnął taką szczególną pozycję na Czarnym Lądzie. Stary wyga rozumiał afrykańską mentalność, jak rzadko który biały. Nauczył się tego jeszcze jako młody chłopiec, w czasie samotnych polowań i ryzykownych wypraw w poszukiwaniu diamentów, kiedy to całymi miesiącami za jedynych towarzyszy miał czarnych tubylców. Harrison władał kilkunastoma afrykańskimi językami, lecz przede wszystkim znakomicie dawał sobie radę ze specyficzną logiką mieszkańców Afryki, jakże różną od prostego wnioskowania białych ludzi. Szczerze lubił Murzynów, dobrze się czuł w ich towarzystwie i wiedział, jak zdobyć ich zaufanie. W czasie swoich wypraw Daniel spotkał wiele kobiet i mężczyzn mieszanej krwi, zrodzonych z matek z plemion Turkana, Szona czy Kikuyu, którzy przechwalali się, iż ich prawdziwym ojcem jest Bysio Harrison. Oczywiście, nie mogli tego w żaden sposób udowodnić, lecz mimo to najczęściej cieszyli się wielkim szacunkiem swoich współplemieńców. Aktualne fotografie Bysia Harrisona czy też wzmianki o jego wizytach na kontynencie afrykańskim niezmiernie rzadko pojawiały się w środkach masowego przekazu, ale jego prywatny samolot, noszący romantyczne imię „Golfsztrom”, często widywano zaparkowany dyskretnie gdzieś w najdalszym zakątku lotniska w Lusace, Kinszasie czy Nairobi. Według krążących pogłosek, Harrison był mile widzianym gościem w wielu prezydenckich pałacach i cieszył się osobistym zaufaniem Mobutu i Kennetha Kaundy. Mówiono, że ma dostęp do pilnie strzeżonych obozów rebeliantów Renamo i partyzantów Savimbi, a także jest chętnie podejmowany przez przywódców legalnych rządów, które tamci pragnęli obalić. Podobno wystarczyło, żeby podniósł słuchawkę telefonu, a o każdej porze dnia i nocy mógł uzyskać połączenie z de Klerkiem, Mugabe, czy Danielem Arap Moi.

Pośredniczył w transakcjach handlowych i negocjacjach z rebeliantami, był kurierem, doradcą politycznym i bankowcem wszystkich liczących się mężów stanu kontynentu afrykańskiego. Daniel zawsze chciał poznać tego wielkiego człowieka, ale jakoś nigdy dotąd nie miał okazji. Stojąc teraz, jako oficjalnie zaproszony gość, przed imponującymi drzwiami rezydencji, poczuł znajome napięcie nerwów. Szósty zmysł wielokrotnie uratował mu życie, ostrzegając przed groźnymi drapieżnikami i jeszcze bardziej niebezpiecznymi ludźmi. Drzwi otworzył czarny służący, ubrany w powiewne białe kanza i czerwony fez. Gdy Daniel przemówił do niego w płynnym suahili, przypominającą wyrzeźbioną w drewnie maskę twarz natychmiast rozjaśnił szeroki uśmiech, odsłaniający komplet śnieżnobiałych zębów. Weszli na górę po monumentalnych marmurowych schodach. Na półpiętrach, w specjalnych niszach, stały wazy ze świeżymi kwiatami. Ściany zdobiły obrazy z legendarnej kolekcji Bysia Harrisona. Daniel rozpoznał kilka prac Sisleya, Dufy'ego i Matisse'a. Kiedy znaleźli się przed wysokim i dwuskrzydłowymi drzwiami z rodezyjskiego tekowca, służący odsunął się na bok i skłonił przed Danielem. Armstrong wszedł do gabinetu i zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się pośrodku wzorzystego jedwabnego dywanu. Bysio Harrison podniósł się zza biurka. Na pierwszy rzut oka widać było, że całkowicie zasłużył sobie na przezwisko. Mimo swojego wieku, zachował sylwetkę nabitego byczka. Doskonały krój garnituru w jodełkę do pewnego stopnia maskował kanciaste kształty zawodowego boksera i wypukłość brzucha. Niemal zupełnie łysą głowę okalała tonsura siwych włosów. Skóra pokrywająca czerep była gładka i jasna, podczas gdy ogorzałą od tropikalnego słońca twarz zdobiła gęsta sieć zmarszczek. Mocno zarysowany podbródek zdradzał stanowczy charakter, a twarde spojrzenie przenikliwych oczu ostrzegało przed drzemiącą w tym człowieku przebiegłością, nie znającą skrupułów. – To miło, że przyjął pan moje zaproszenie, Armstrong – odezwał się miękkim, słodkim głosem, zdecydowanie za słodkim jak na mężczyznę o jego aparycji. Wyciągnął rękę nad biurkiem, zmuszając Daniela do podejścia bliżej. Stara jak świat sztuczka, mająca przypomnieć, kto tu jest najważniejszy.

– Dziękuję za zaproszenie, Harrison – Daniel podjął grę i ominął tytuł gospodarza, dając tym samym do zrozumienia, że będą rozmawiać jak równy z równym. Starzec uchwycił aluzję i w jego oczach zapłonęła iskierka uznania. Podali sobie dłonie, badając nawzajem siłę uścisku. Jednak obaj mieli dosyć rozsądku, by nie przeholować, zamieniając gest powitania w dziecinną rywalizację. Wskazawszy Danielowi miejsce na skórzanym fotelu pod malowidłem Gauguina, Harrison odezwał się do służącego: – Letta chai, Selibi. Napije się pan herbaty, prawda, Armstrong? Czekając, aż służący napełni filiżanki aromatycznym płynem, Daniel zwrócił uwagę na umieszczony nad drzwiami komplet rogów nosorożca. – Nieczęsto się spotyka takie trofea – zauważył. Harrison wyszedł zza biurka i pofatygował się do drzwi. Pogłaskał pieszczotliwie jeden z rogów, jakby dotykał ciała pięknej i drogiej jego sercu kobiety. – Nieczęsto, ma pan rację – zgodził się. – Byłem bardzo młody, kiedy zastrzeliłem tego nosorożca. Tropiłem go przez piętnaście dni. To był październik i w południe temperatura dochodziła do pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Dwa tygodnie i trzysta kilometrów przez pustynię. – Potrząsnął głową. – Ach, szaleństwa, które popełniamy w młodości... – westchnął. – Mogą się równać tylko z szaleństwami, które popełniamy na starość – dopowiedział za niego Daniel. Harrison zachichotał w kułak. – Ma pan słuszność. Cóż życie byłoby warte bez naszych szaleństw? – Wziął podaną przez służącego filiżankę herbaty i powiedział: – Dziękuję, Selibi. Wychodząc, zamknij za sobą drzwi. Kiedy służący wyszedł z gabinetu, Harrison wrócił na swoje miejsce za biurkiem. – Parę dni temu widziałem w telewizji pański film – zaczął. Daniel milczał, czekając na ciąg dalszy. Harrison, nie spiesząc się, upił łyk herbaty. W jego wielkich dłoniach filiżanka z cienkiej porcelany sprawiała wrażenie wyjątkowo kruchej. Harrison miał ręce pokryte bliznami, zniszczone od słońca, ciężkiej pracy i stoczonych w zamierzchłej przeszłości bójek, ręce zawodowego żołnierza, o za dużych, nieforemnych kostkach, kontrastujących ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami. Odstawiwszy filiżankę i spodek na biurko, Harrison spojrzał

Danielowi prosto w oczy. – Zrobił go pan, tak jak trzeba – powiedział. – Dokładnie tak, jak trzeba. Daniel nie odpowiedział. Szósty zmysł podpowiadał mu, że niewczesna skromność zirytuje tylko jego gospodarza. – Przedstawił pan fakty w prawdziwym świetle i wyciągnął z nich właściwe wnioski. Cóż za przyjemna odmiana po tym całym sentymentalnym, ogłupiającym chłamie, którym karmią nas na co dzień. Wskazał pan palcem podstawowe problemy Afryki, leżące u podstaw wszelkich nieszczęść, nękających ten kontynent; na konflikty plemienne, przeludnienie, ciemnotę i skorumpowanie. Rozwiązania, które pan zaproponował, wydają mi się całkiem sensowne. – Harrison z uznaniem pokiwał głową. – Tak, zrobił pan ten film dokładnie tak, jak trzeba. Wielki potentat nie spuszczał z Daniela zamyślonego wzroku. Wyblakłe, niebieskie oczy nadawały twarzy Harrisona ów szczególny enigmatyczny wyraz, jaki miewają twarze ślepców. Uważaj – ostrzegł sam siebie Daniel. Ani na chwilę nie trać czujności. Nie daj się wziąć na pochlebstwa. On tylko na to czeka. Podchodzi cię jak stary cwany lew. – Przypuszczam, iż zdaje pan sobie sprawę ze swojego wyjątkowego wpływu na opinię publiczną – zauważył Harrison. – Jest pan sławny, pańskie filmy oglądają miliony widzów na całym świecie. Ludzie ufają pańskiej wizji rzeczywistości. Wyrabiają sobie swój własny punkt widzenia na podstawie tego, co pan im powie. To bardzo dobrze. – Przerwał, żeby z emfazą pokiwać głową. – To bardzo dobrze. Chciałbym służyć panu pomocą i zachętą. – Dziękuję. – Daniel pozwolił sobie na przelotny ironiczny uśmiech. Jedno wiedział na pewno: Bysio Harrison nie robi niczego bez powodu. Nie rozdaje za darmo swojej pomocy i zachęty. – Jak się zwracają do pana przyjaciele? Daniel, Dan, Danny? – Danny. – Do mnie wszyscy mówią Bysio. – Wiem – powiedział Daniel. – Widzę, że jesteśmy ludźmi myślącymi podobnie. Łączy nas głęboka troska o Afrykę. Sądzę, że powinniśmy zostać przyjaciółmi. – Nie ma sprawy, Bysio. Harrison uśmiechnął się.

– Doskonale rozumiem twoje obawy. Mam paskudną reputację, to prawda. Nie należy jednak oceniać ludzi tylko podług tego, co o nich mówią. – Masz absolutną słuszność – Daniel odwzajemnił uśmiech. – A teraz chciałbym usłyszeć, czego ode mnie oczekujesz. – Niech mnie kule biją! – Harrison zaśmiał się krótko. – Podobasz mi się. Myślę, że nawzajem świetnie się rozumiemy. Obaj wierzymy, że człowiek ma prawo do życia na tej planecie i że, jako dominujący gatunek, ma również prawo do eksploatowania jej zasobów. Pod warunkiem, oczywiście, iż czyni to z umiarem, nie zakłócając równowagi naturalnej. – Owszem – zgodził się Daniel. – Tak właśnie myślę. – To najrozsądniejsze, pragmatyczne podejście do zagadnienia, podzielane przez wszystkich inteligentnych ludzi. W Europie człowiek od niepamiętnych czasów uprawia ziemię, ścina drzewa i zabija zwierzęta. A przecież w naszej epoce ziemia jest bez porównania bardziej urodzajna, lasy gęstsze, a zwierzęta liczniejsze niż tysiąc lat temu. – Nie licząc obszarów, gdzie wieją wiatry z Czarnobyla albo padają kwaśne deszcze – zauważył Daniel. – Ale oczywiście zasadniczo masz słuszność. Europa jest w całkiem niezłej formie. Co się jednak tyczy Afryki... – Obaj kochamy Afrykę – przerwał mu Harrison. – Jestem przekonany, iż powinniśmy połączyć nasze siły, żeby wspólnie walczyć z nękającymi ją negatywnymi zjawiskami. Dzięki moim inwestycjom jestem w stanie przyczynić się do poprawy warunków życia w niektórych częściach kontynentu. Ty, Danny, możesz, wykorzystując swój niezwykły talent, rozprawić się z przesądami, jakie pokutują jeszcze na temat Afryki. Przydałoby się poukładać nieco w głowach tym rozfanatyzowanym mieszczuchom, bawiącym się w obrońców praw zwierząt. Niekiedy odnoszę wrażenie, że są do tego stopnia oderwani od rzeczywistości, że działają na szkodę i zgubę tych elementów środowiska naturalnego, których, jak im się zdaje, bronią. Daniel dyplomatycznie skinął głową. Nie zamierzał wdawać się w żadne spory, dopóki nie wysłucha wszystkiego, co Harrison miał do powiedzenia, i nie dowie się, o co mu właściwie chodzi. Był pewien, że jego gospodarz przygotowuje grunt pod jakąś konkretną propozycję.

– W zasadzie to, co mówisz, wydaje mi się całkiem rozsądne. Gdybyś jednak zechciał wyrażać się trochę jaśniej... – Słusznie – zgodził się Harrison. – Naturalnie znasz państewko o nazwie Ubomo? Po kręgosłupie Daniela przeszedł lodowaty dreszcz. Słowa Harrisona kompletnie go zaskoczyły, a przecież w głębi duszy od początku podejrzewał, że coś takiego musi się zdarzyć. Czuł, że jakaś siła nieubłaganie pcha go ku przeznaczeniu. Nie odpowiedział od razu, pozbieranie się z szoku zajęło mu parę ładnych sekund. – Ubomo, „Kraj Czerwonej Ziemi”. – Wreszcie udało mu się wziąć w garść. – Owszem, kiedyś tam byłem. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym uważał się za eksperta od Ubomo. – To dość prymitywny kraj, przynajmniej od czasu wycofania się brytyjskich władz kolonialnych w latach sześćdziesiątych. – Harrison wymownie wzruszył ramionami. – Niewiele się tam działo. Rządził tam arogancki stary tyran, który traktował kraj jak swoją prywatną własność i uparcie przeciwstawiał się wszelkim zmianom na lepsze. – Wiktor Omeru – powiedział Daniel. – Spotkałem go kiedyś, przed laty. Toczył wówczas spór z sąsiadami o prawa do połowu ryb na Jeziorze Alberta. – To dla niego typowe. Był zaciętym wrogiem postępu. Pragnął zachować stare obyczaje i dawny styl życia. Trzymał swoich poddanych w ciemnocie, żeby byli posłuszni i ulegli jak dzieci. – Harrison z dezaprobatą potrząsnął głową. – W każdym razie to już tylko historia. Omeru musiał ustąpić, a jego miejsce zajął młody, dynamiczny polityk nowego pokolenia. Prezydent Efrem Taffari nareszcie otworzy swój kraj na zdobycze dwudziestego wieku. Oprócz terenów rybołówczych, Ubomo posiada inne potencjalne źródła dochodu, przede wszystkim lasy i zasoby mineralne. Dwadzieścia lat usiłowałem bezskutecznie przekonać Omeru, że te bogactwa należy eksploatować z korzyścią dla całego narodu. To był uparty stary osioł. – To prawda – przyznał Daniel. – Ale ja go lubiłem. – Och, oczywiście, mógł się wydawać uroczym, starym ekscentrykiem – zgodził się Harrison. – Zresztą to już bez znaczenia. Najważniejsze, że kraj wreszcie dojrzał do zmian, a mnie się udało wynegocjować dla międzynarodowego konsorcjum, którego wiodącym członkiem jest BOSS, koncesję na przeprowadzenie największych

inwestycji. – Wygląda więc na to, że nie jestem ci do niczego potrzebny. – Chciałbym, żeby to rzeczywiście było takie proste, jak się wydaje. – Harrison ze smutkiem pokręcił głową. – Niestety, zaczynamy padać ofiarą ogarniającej cały świat fali histerii. Każde nowe, masowe zjawisko musi natrafić na sprzeciw fanatyków, niezdolnych do rozumowania w kategoriach zdrowego rozsądku. To znane prawo psychologii. Opinia publiczna zawsze skłania się ku ekstremom. – Rozumiem, że twoje plany wykorzystania zasobów naturalnych Ubomo natrafiły na opór? Zgadza się? Harrison przechylił głowę. Wyglądał teraz jak stary, łysy orzeł czatujący na zdobycz. – Widzę, że nie masz zwyczaju owijać niczego w bawełnę, młody człowieku. Powinienem był się tego spodziewać. – Wygłosiwszy tę kwestię, usiadł z powrotem za biurkiem i wziął do ręki inkrustowany złotem i kością słoniową pistolet do pojedynków, służący mu za przycisk do papieru. Zakręcił nim młynka, rozsiewając wokół blask od drogocennych elementów dekoracji. – Za czasów prezydentury Omeru w Ubomo pracowała pewna pani naukowiec – zaczął w końcu wyjaśniać. – Była bardzo zaprzyjaźniona ze staruszkiem i w związku z tym korzystała z całego mnóstwa specjalnych przywilejów, niedostępnych dla innych naukowców i dziennikarzy. Napisała książkę o mieszkańcach lasów Ubomo. Ty i ja nazwalibyśmy ich Pigmejami, ale to teraz taki niepopularny termin... Praca ta nosiła tytuł... Kiedy Harrison przerwał, usiłując odgrzebać w pamięci zapomniany tytuł, Daniel dopowiedział za niego: – Lud wysokich drzew. Czytałem tę książkę. Autorka nazywa się Kelly Kinnear. – Znasz ją? – zapytał Harrison. – Nie – Daniel pokręcił głową. – Ale z przyjemnością bym ją poznał. Nieźle pisze. Jej styl przypomina mi Rachel Carson. Jest... – Jest wstrętną intrygantką – Harrison przerwał mu w pół słowa – i pieprzoną podżegaczką. – Ordynarne wyrażenie jakoś do niego nie pasowało. – Będziesz musiał mi to wyjaśnić nieco bliżej. – Danielowi z wysiłkiem udało się zachować obojętny wyraz twarzy i ton głosu. Nie

chciał zdradzać się ze swoimi uczuciami, zanim Harrison nie powie wszystkiego, co miał do powiedzenia. – Wkrótce po przejęciu władzy prezydent Taffari wezwał ją do siebie. Prowadziła wówczas jakieś badania w głębi puszczy. Taffari wytłumaczył jej istotę swoich planów rozwoju kraju i poprosił o pomoc i poparcie. Jednak jego wysiłki spełzły na niczym. Kelly Kinnear, wiedziona fałszywym pojęciem lojalności wobec starego Omeru, odrzuciła ofertę współpracy. Oczywiście, nikt nie neguje jej prawa do posiadania własnych poglądów, tylko że tym razem posunęła się za daleko. Zaczęła prowadzić prywatną kampanię agitacyjną na terenie Ubomo. Oskarżyła Taffariego o łamanie praw człowieka oraz o zamiar zniszczenia zasobów naturalnych kraju poprzez nie kontrolowaną eksploatację. – Harrison podniósł do góry swoje potężne łapska w geście bezsilnego oburzenia. – Szczerze mówiąc, dała popis klasycznej babskiej histerii, atakując bez różnicy wszystkie poczynania rządu, zupełnie nie przejmując się logiką, nakazami zdrowego rozsądku, a nawet samymi faktami. Nic dziwnego, że Taffari kazał jej się spakować. Nie miał innego wyboru poza wyrzuceniem jej z kraju. To babsko, jak pewnie wiesz, jest poddaną brytyjską i wróciło w końcu do Zjednoczonego Królestwa. Niestety, deportacja z Ubomo niczego jej nie nauczyła i nadal prowadzi kampanię przeciwko legalnym władzom Ubomo. – Nie przypuszczam, żeby to mogło w czymkolwiek zaszkodzić BOSS-owi. – Daniel ostrożnie zapuścił sondę. Harrison przeszył go badawczym wzrokiem, szukając w jego pytaniu śladów ironii. W końcu dał mu spokój i przeniósł uwagę z powrotem na swój ozdobny pistolet. – Na nasze nieszczęście, sukcesy pisarskie przyniosły Kelly Kinnear sławę i szacunek. Baba jest bardzo wymowna i – zawahał się – ...przystojna. Ukrywa swój fanatyzm pod płaszczykiem pseudoracjonalnego rozumowania, opartego naturalnie na fałszywych przypuszczeniach i przeinaczonych faktach. Udało jej się zdobyć poparcie Partii Zielonych, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na Kontynencie. Jak słusznie zauważyłeś, BOSS nie ma się czego obawiać, ale muszę przyznać, że ta kobieta swoją szarlatanerią zatruwa nam życie. Dobrze się prezentuje na ekranie telewizyjnym. Na domiar wszystkiego, ostatnio dowiedziała się o planowanych przez nas inwestycjach w Ubomo i razem z bandą swoich popleczników nie daje nam spokoju.

Czytałeś może ten kawałek, który parę dni temu ukazał się w „Guardianie”? – Nie – Daniel potrząsnął głową. – Nie czytuję „Guardiana”, poza tym ostatnio byłem bardzo zajęty. Wypadłem trochę z kursu. – W takim razie musisz uwierzyć mi na słowo, że ta kobieta nie bez powodu zaczyna działać mi na nerwy. Odpowiadam przed moimi akcjonariuszami, a właśnie zbliża się doroczne walne zgromadzenie udziałowców. Okazuje się, że babsko nabyło niewielki pakiet akcji BOSS-a, uprawniający ją do udziału w obradach zgromadzenia i zabierania głosu. Możesz być pewien, że nie omieszka przyprowadzić z sobą facetów z radykalnej prasy i bandy zielonych oszołomów. Gotowa zrobić prawdziwy cyrk. – No cóż, to rzeczywiście może wypaść nieco niezręcznie – zgodził się Daniel, z trudem powstrzymując złośliwy uśmieszek. – W jaki sposób mógłbym ci pomóc? – Masz dużo większy wpływ niż Kelly Kinnear, i to zarówno na opinię publiczną, jak i na kręgi naukowe. Rozmawiałem o tobie z paroma osobami, zajmującymi się rozmaitymi dziedzinami życia. Cieszysz się dużym szacunkiem, twoje opinie na temat Afryki są przyjmowane poważnie. Chcę ci zaproponować, żebyś pojechał do Ubomo i nakręcił film dokumentalny, który przedstawi prawdziwe fakty. Ukażesz we właściwym świetle opluwane przez tę Kinnear plany rozwoju kraju. To powinno zamknąć jej usta. Telewizja dysponuje o wiele większą siłą przekonywania niż wszystkie pozostałe środki masowego przekazu razem wzięte. Mogę zagwarantować, że twój film zostanie natychmiast kupiony. BOSS posiada spore udziały w mediach... Daniel słuchał z coraz większym niedowierzaniem. Zaczynał czuć się jak prostytutka, odbierająca instrukcje od szczególnie wyuzdanego klienta. Miał wielką ochotę roześmiać się Harrisonowi w nos, odrzucić z pogardą tę uwłaczającą ofertę. Bysio był najwyraźniej szczerze przekonany, że Daniela można kupić. Z trudem udało mu się pohamować. Słuchał dalej, nie okazując uczuć. – Oczywiście, możesz liczyć na pełną współpracę prezydenta Taffariego i jego rządu. Dostaniesz od nich wszystko, czego zażądasz. Wystarczy jedno twoje słowo, a będziesz miał do dyspozycji wojskowe helikoptery i łodzie patrolowe. Będziesz miał zapewniony dostęp do wszystkich miejsc, które zechcesz sfilmować, nie wyłączając

zamkniętych rezerwatów. Będziesz mógł rozmawiać ze wszystkimi... – Nawet z więźniami politycznymi? – Daniel nie zdołał się powstrzymać. Po prostu wyrwało mu się. – Z więźniami politycznymi? – Harrison automatycznie powtórzył pytanie. – Po jakiego diabła miałbyś rozmawiać z politycznymi? To ma być film dokumentalny o środowisku naturalnym i zachodzących w nim zmianach, związanych z procesem rozwoju zacofanego społeczeństwa. – Załóżmy, że będę chciał jednak porozmawiać z więźniami politycznymi – Daniel upierał się przy swoim. – Posłuchaj, młody człowieku. Taffari należy do jakże nielicznych na tamtym kontynencie postępowych, uczciwych polityków, którym leży na sercu dobro narodu. Nie przypuszczam, żeby przetrzymywał w więzieniach przeciwników politycznych. To zwyczajnie nie w jego stylu. – A co się stało z prezydentem Omeru? – zapytał Daniel, przechylając się przez biurko. Harrison położył pistolet do pojedynków na blacie, wylotem lufy w stronę swojego gościa. – Czyżbym wyczuwał u ciebie wrogie nastawienie do legalnego rządu Ubomo? – spytał cicho. – Nie podoba ci się moja propozycja? – Skądże – zaprzeczył Daniel. – Po prostu muszę mieć jasność, w co się pakuję. Jestem człowiekiem interesu, tak samo jak ty, Bysio. Interesują mnie konkrety, a nie piękne słówka. Wiesz, o co mi chodzi. Jestem pewien, że na moim miejscu myślałbyś podobnie. Skoro mam firmować ten film swoim nazwiskiem, muszę dokładnie wiedzieć, co jest grane. – W porządku. – Harrison wyraźnie się odprężył. Tłumaczenie Daniela trafiło mu do przekonania. – Omeru był zawziętym starym draniem. Taffari nie miał innego wyboru, musiał go internować. Omeru został zamknięty w areszcie domowym. Traktowano go dobrze, miał dostęp do swoich prawników i lekarzy, lecz niestety umarł nagle na atak serca. Taffari na razie trzyma to w tajemnicy. Informacja o śmierci Omeru mogłaby zostać niewłaściwie wykorzystana przez jego przeciwników. – Wyglądałoby na to, że obalony prezydent został rozstrzelany bez sądu – podsunął uprzejmie Daniel. – Na przykład – zgodził się Harrison. – Jednak prezydent Taffari

zapewnił mnie, i nie mam żadnych powodów, żeby mu nie wierzyć, że nic podobnego nie miało miejsca. – W takim wypadku i mnie musi wystarczyć zapewnienie prezydenta – powiedział Daniel. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przejdźmy teraz do kosztów produkcji. Obawiam się, że będą dość spore. Powiedziałbym, na oko jakieś parę milionów. Rozumiem, że zależy ci na tym, żeby film był zrobiony pierwsza klasa? Kto za to zapłaci? BOSS? – To by za bardzo rzucało się w oczy – stwierdził Harrison – i sprowadziło twój film do roli propagandowej chałtury. Nie, załatwię ci fundusze z innego źródła. Produkcję sfinansuje pewna spółka z Dalekiego Wschodu. Co prawda, jest ona członkiem naszego konsorcjum, ale na obecnym etapie nikt jej jeszcze nie kojarzy z BOSSem. Spółka jest właścicielem studia filmowego w Hongkongu, które znakomicie nada się na przykrywkę całego przedsięwzięcia. – Jak się nazywa ta firma? I w jakim kraju jest zarejestrowana? – zapytał Daniel. Po raz drugi tego dnia ogarnęło go owo ulotne przeczucie, że zmierza prosto na spotkanie swojego przeznaczenia. – Centrala spółki znajduje się na Tajwanie. Firma nie jest zbyt znana, ale w rzeczywistości posiada ogromne wpływy i możliwości finansowe. Wspaniały partner w interesach, możesz mi wierzyć, ale, oczywiście, ja będę osobiście gwarantował kontrakt, który z nimi podpiszesz. – Jak się nazywa ta spółka? – Och, jak na europejskie standardy, nosi okropnie pretensjonalną nazwę, ale to typowe dla Chińczyków. Nazywa się Towarzystwo Szczęśliwy Smok. Daniel, niezdolny wykrztusić ani słowa, utkwił wzrok w twarzy swojego gospodarza. Czuł, że jakimś przedziwnym sposobem w dniu zabójstwa Johnny'ego Nzou jego los został nierozerwalnie związany z losem Ning Czeng Gonga. Teraz ostatecznie sobie uzmysłowił, że nie uwolni się od tego, dopóki nie pomści śmierci przyjaciela. – Czy coś jest nie w porządku, Danny? – Głos Harrisona zdradzał niepokój. Daniel zdał sobie sprawę, że tym razem nie udało mu się ukryć wrażenia, jakie zrobiła na nim usłyszana przed chwilą informacja. – Nie, skądże. Po prostu, zastanawiam się nad twoją propozycją. W zasadzie, chyba mi odpowiada. – Wziął się w garść. – Oczywiście, będziemy musieli omówić szczegółowe warunki kontraktu. Na pewno zażądam prowizji od wpływów brutto, oddzielnego budżetu na reklamę,

prawa do wyboru członków ekipy i decydującego głosu przy montażu. – Jestem pewien, że jakoś się dogadamy. – Harrison uśmiechnął się z zadowoleniem i ledwo dostrzegalnym ruchem palca obrócił leżący na biurku pistolet, tak że jego lufa przestała celować prosto w pierś Daniela. – Poproś swoją agentkę, żeby jak najprędzej do mnie zadzwoniła. Zobaczysz, świetnie nam się będzie razem pracowało. Teraz wreszcie możemy się napić czegoś mocniejszego od herbaty. – Posłuchaj, Bonny, byłoby o wiele prościej, gdybyś miała swojego agenta – powiedział z powagą Daniel. – Wcale mi się nie uśmiecha targowanie z tobą. Sądzę, że artysta powinien zajmować się pracą twórczą, a nie marnować talent, wzrok i energię na wczytywanie się w wydrukowane petitem kontrakty. – Skoro mówisz ze mną otwarcie, ja też będę szczera. Nie mam ochoty odpalać dwudziestu procent ciężko zarobionej forsy jakiemuś pośrednikowi. Poza tym, uważam, że nie masz racji. Negocjowanie kontraktu potrafi dać tyle samo twórczej satysfakcji co malowanie obrazu albo ustawianie kamery. – Wyswobodziła nogi z butów. Miała silne, kształtne stopy. Usadowiła się wygodnie na skórzanej sofie Daniela, podciągając pod siebie długie nogi, ciasno opięte niebieskimi dżinsami. – Lepiej bierzmy się do interesów – oświadczyła. – No dobra, jak chcesz – skapitulował Daniel. – Z zasady nie płacę członkom ekipy stawki godzinowej i nie uznaję nadgodzin. Zaczynamy pracę wtedy, kiedy trzeba i nie przerywamy, dopóki nie skończymy. Sam wybieram miejsca, w których będziemy kręcić, i zapewne nieraz przyjdzie nam spać pod gołym niebem. Zapomnij o pięciogwiazdkowych hotelach. – To mi wygląda na dwa tysiące tygodniowo. – Dolarów? – Nie jesteśmy w Nowym Jorku, braciszku. Funtów. – Rozbój w biały dzień. Sam tyle nie zarabiam – zaprotestował Daniel. – Wierzę ci, ale za to dostajesz pewnie dwadzieścia procent od dochodu brutto, podczas gdy ja będę musiała się zadowolić nędznymi pięcioma procentami. – Chcesz dwa tysiące funtów tygodniowo plus pięć procent od dochodu brutto? – Daniel zrobił przerażoną minę. – Żarty się ciebie

trzymają. – Przecież widzisz, że wcale się nie uśmiecham. – Nie mam zwyczaju płacić kamerzyście – przepraszam, kamerzystce – procentu od dochodów. – Jestem pewna, że szybko oswoisz się z tym pomysłem i przestanie ci się wydawać taki koszmarny. – Wiesz co? Dam ci tysiąc dwieście i zapomnijmy o procentach. – Coś musi być nie tak z akustyką w twoim mieszkaniu. Nie mogę uwierzyć, żebyś naprawdę powiedział to, co jak mi się wydaje, przed chwilą usłyszałam. Chyba nie chcesz mnie obrazić, kwiatuszku? – Czy mogłaby pani coś dla mnie zrobić, panno Mahon? Niech pani, z łaski swojej, zapnie guzik pod szyją. Dekolt Bonny, podobnie jak jej twarz, zdobiły konstelacje piegów. Lecz poza wyraźnie zaznaczoną linią opalenizny, jej skóra była biała jak mleko. Przez cienką tkaninę bawełnianej koszuli prześwitywały nie skrępowane biustonoszem, twarde i jędrne piersi. Bonny z uwagą obejrzała swój dekolt. – Uważasz, że coś jest z nimi nie tak? – zapytała. Na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek. – Przeciwnie, wszystko jest w jak najlepszym porządku. To mi właśnie przeszkadza. Bonny posłusznie zapięła guzik. – Czy mi się wydawało, czy powiedziałeś: tysiąc siedemset i cztery procent? – Masz rację. Wyraźnie mamy jakieś problemy z akustyką – zgodził się Daniel. – Mówiłem: tysiąc pięćset i półtora procenta. – Dwa procent – wyłudziła, uśmiechając się słodko. A kiedy Daniel, wzdychając ciężko, wyraził zgodę, dodała: – Plus dodatek wyjazdowy w wysokości stu funtów dziennie. Ustalenie ostatecznych warunków kontraktu zajęło im prawie trzy godziny. Kiedy wreszcie skończyli, Daniel musiał przyznać, że Bonny jest nie tylko atrakcyjną kobietą, ale i wzbudzającym szacunek partnerem w interesach. Twarda z niej sztuka. – Będzie nam potrzebna pisemna umowa? – zapytał. – Czy wystarczy uścisk dłoni? – Nie mam nic przeciwko uściskowi dłoni, o ile, oczywiście, zobaczę najpierw pisemną umowę – odpowiedziała.

Daniel udał się do swojego gabinetu i wystukał na komputerze brudnopis kontraktu. Przed wydrukowaniem zawołał Bonny, żeby przejrzała tekst na ekranie. Dziewczyna stanęła za krzesłem Daniela i zaczęła czytać, przechylając się nad jego ramieniem. Poczuł ciężar jej twardych piersi, gorących jak dwa melony nagrzane słońcem pustyni Kalahari. – Zapomniałeś wspomnieć o biletach lotniczych pierwszej klasy – zauważyła. – I o tym, że zaczynasz mi płacić z dniem podpisania umowy. Zapach jej skóry, który Daniel poczuł przy pierwszym spotkaniu, wydawał się teraz jeszcze intensywniejszy. Z rozkoszą wciągnął go w nozdrza. Nagle uświadomił sobie boleśnie, że prawie od roku nie miał kobiety. – Grzeczny chłopiec – pochwaliła Bonny, kiedy naniósł poprawki w kontrakcie. – Teraz jestem zadowolona. – Tembr jej głosu zmienił się wyraźnie, stał się cieplejszy i bardziej dźwięczny. Również w wydzielanej przez jej ciało woni pojawiła się jakaś subtelna różnica. Daniel rozpoznał oszałamiający, piżmowy aromat kobiecego podniecenia. Jego własne hormony zareagowały natychmiast na feromony wpompowywane w powietrze przez organizm Bonny. Mimo poważnych kłopotów z koncentracją, zdołał jakoś wydrukować cztery kopie umowy, po jednej dla nich oraz dla Elny i prawników BOSS-a. Bonny pochyliła się niżej, żeby złożyć swój podpis pod tekstem kontraktu, i całym ciałem przylgnęła do pleców Daniela, który poczuł na policzku gorący oddech dziewczyny. Kiedy skończyła, wziął od niej długopis i także podpisał wszystkie cztery kopie umowy. – Czy teraz możemy już uścisnąć sobie dłonie? – zapytał, wyciągając rękę. Lecz Bonny zignorowała ten męski gest. Zamiast tego objęła Daniela od tyłu i rozpięła guziki jego koszuli. Położywszy obie dłonie na piersi mężczyzny, zaczęła pieścić jego skórę. – Moglibyśmy zrobić coś bardziej wiążącego niż uścisk dłoni – szepnęła, ściskając paznokciami sutek Daniela. Westchnął, bardziej z rozkoszy niż z bólu. – Zdajesz sobie sprawę, kochanie, że w Afryce będziemy zdani na siebie. Pół roku sam na sam w dżungli... – westchnęła zmysłowo. – Nie jestem z drewna. Prędzej czy później to się będzie musiało stać. Po co mielibyśmy z tym zwlekać? Co poczniemy,

jeżeli na miejscu okaże się, że nam to zupełnie nie wychodzi? To dopiero będzie gówno, nie sądzisz? – Twoja logika jest nieodparta – spróbował zażartować drżącym z emocji głosem. Schwyciwszy garść włosów na jego piersi, Bonny zmusiła go, żeby wstał z krzesła. – Gdzie masz sypialnię? Nic się nie stanie, jeżeli będzie nam przy tym wygodnie. – Pokażę ci drogę. – Wziął ją za rękę i wyprowadził z gabinetu. Kiedy znaleźli się w sypialni i Daniel spróbował ją objąć, Bonny cofnęła się, nie pozwalając mu się dotknąć. – Nie – powiedziała. – Jeszcze nie teraz. Poczekaj. Chcę to przeciągnąć, dopóki nie będziemy już mogli wytrzymać. Stali naprzeciwko siebie, na odległość wyciągniętego ramienia. – Rób, to co ja – rozkazała i zaczęła rozpinać koszulę. Miała niewielkie sutki, przywodzące na myśl wyrzeźbione w jasnym koralu miniaturowe pączki róży. – Jesteś zarośnięty i umięśniony jak miś grizzly. Przyprawiasz mnie o gęsią skórkę – wyznała. Jej sutki zesztywniały, zmieniając się w dwa maleńkie, różowe ostrza. Wąski pierścionek skóry wokół nich pociemniał i zmarszczył się jak krepa. Ciało Daniela zareagowało jeszcze gwałtowniej. Bonny, przypatrująca mu się bez cienia zażenowania, zachichotała na ten widok i zaczęła rozpinać pasek spodni. Wijąc się i podskakując, z trudem wydostała się z opiętych dżinsów. – Księga wyjścia – lakonicznie zauważył Daniel. – Rozdział trzeci. – Nie jesteś oryginalny – zgasiła go Bonny, z nie ukrywanym zadowoleniem spoglądając w dół, na swoje ciało. – Już słyszałam to porównanie z ognistym krzakiem. – Wolno przeczesała palcami gęstwinę płomiennorudych włosów na łonie. Jej brzuch był biały i płaski. Daniel nie pamiętał, żeby kiedykolwiek widział coś równie podniecającego. – Teraz ty – pogoniła go. – Zostajesz w tyle. Daniel posłusznie rozpiął spodnie i pozwolił, żeby opadły wokół jego kostek. – Kogo my tu mamy? – spytała, przyglądając mu się bez cienia wstydu.

– Patrzcie no państwo, stoi na baczność i wyraźnie nie może się doczekać, żeby wskoczyć w mój ognisty krzak. – Wyciągnęła rękę i z zawodową wprawą ujęła jego męskość. – Chodź tutaj, żołnierzyku – wymruczała zmysłowo, uśmiechając jak psotna, mała dziewczynka, i poprowadziła go do łóżka. Główna siedziba BOSS-a znajdowała się w City, w Blackfriars, dokładnie naprzeciwko pubu, wybudowanego na miejscu dawnego klasztoru, od którego okolica wzięła swoją nazwę. Wynurzywszy się z metra Daniel i Bonny stanęli jak wryci, zaskoczeni wstrząsającym widokiem. – O kurwa! – zauważyła słodko Bonny. – Skrzyżowanie cyrku z włoskim rokoko. W porównaniu z zajmowanym przez biura BOSS-a pałacem, usytuowana przy tej samej ulicy siedziba Unilevera wyglądała wręcz niepozornie. Na każdą grecką kolumnę zdobiącą fronton giganta od proszków do prania, BOSS miał co najmniej cztery, a na jednego olimpijskiego boga, u BOSS-a wypadał najmarniej tuzin. Unilever był z granitu, BOSS szarpnął się na marmur. – Gdybym to wcześniej widziała, zażądałabym pięciu tysięcy. – Bonny ścisnęła porozumiewawczo ramię Daniela. – Wygląda na to, że nie tylko ty mnie cynicznie wykorzystałeś. Pod czujnym okiem olimpijczyków, spoglądających na nich z wyżyn tympanonu, wspięli się na prowadzące do głównego wejścia szerokie marmurowe schody. Weszli przez szklane, obrotowe drzwi. Posadzkę reprezentacyjnego holu tworzyła szachownica z białego i czarnego marmuru. Pozłacane sklepienie zdobiły rokokowe panneaux przedstawiające Sąd Ostateczny, a może Dziesięcioro Przykazań. Właściwa interpretacja nastręczała pewne trudności, w każdym razie roiło się tam od nimf, amorków i aniołów. – Błogosław nam Ojcze, bowiem zgrzeszyliśmy – powiedziała Bonny, pobożnie podnosząc oczy. – Nie powiesz mi chyba, że się źle bawiłaś? – mruknął Daniel. Kierownik działu do spraw kontaktów z mediami czekał na nich przy kontuarze recepcji. Miał na sobie elegancki trzyczęściowy garnitur i wyglądał jak wcielenie ideału młodego ambitnego pracownika. – Dzień dobry państwu, nazywam się John Pickering – przedstawił

się. – O ile się nie mylę, mam przyjemność z doktorem Armstrongiem i panną Mahon? – Z wylewną afektacją uścisnął wyciągniętą dłoń Bonny, taksując równocześnie jej postać, od płomiennej koafiury aż po kowbojskie buty. Widać było wyraźnie, że nie potrafi rozstrzygnąć pomiędzy dezaprobatą dla jej stroju, złożonego z dżinsów i naszywanej koralikami kamizelki, a cielęcym zachwytem, jaki obudził w nim jej biust. – Mam państwa zaprowadzić na spotkanie informacyjne o Ubomo. – Świetnie. No to prowadź pan – Daniel brutalnie oderwał go od kontemplowania dekoltu Bonny. Ruszyli szerokimi, marmurowymi schodami godnymi opery paryskiej, podziwiając po drodze dzieła sztuki, które Pickering omawiał z beznamiętną rutyną zawodowego przewodnika wycieczek. – Lustra, naturalnie, pochodzą z Francji. Zostały wywiezione z Wersalu po Rewolucji – oznajmił, wskazując ogromne kryształowe tafle zdobiące ściany. – Te dwa oto obrazy namalował Gainsborough; zwróćcie uwagę na gobeliny z Aubusson; ten tutaj pejzaż jest pędzla Constable'a... Zostawiwszy za sobą ociekające przepychem pomieszczenia reprezentacyjne, zagłębili się w labirynt mniej okazałych korytarzy w tylnej części budynku. Mijali setki maleńkich kantorków, oddzielonych prefabrykowanymi ściankami, gdzie w pocie czoła trudziły się zastępy pracowników BOSS-a. Przeszli niemal nie zauważeni przez pogrążonych w pracy urzędników. – Bydło. – Bonny szturchnęła Daniela w bok. – Jak mogą wytrzymać w takim bezdusznym kieracie? Wreszcie Pickering otworzył przed nimi drzwi sali konferencyjnej, ewidentnie przeznaczonej dla pracowników niższej i średniej rangi. Podłogę pokrywała wykładzina ze sztucznego tworzywa, na ścianach wisiały wykresy, przedstawiające strukturę administracyjną BOSS-a i zależności pomiędzy poszczególnymi działami. Umeblowanie lśniło chromem, laminowanymi powierzchniami i plastikiem. Daniel uśmiechnął się na myśl, jak bardzo tandetne wyposażenie tego pomieszczenia musi kontrastować ze wspaniałym wystrojem głównej sali konferencyjnej, usytuowanej przypuszczalnie gdzieś we frontowej części budynku, w pobliżu biura samego Bysia Harrisona. Czekali na nich czterej mężczyźni, zgromadzeni wokół ustawionego w kącie stolika z kanapkami i napojami. Pickering dokonał prezentacji:

– Oto jeden z naszych czołowych geologów, George Anderson, zajmujący się koncepcją eksploatacji złóż mineralnych Ubomo. Jego asystent, Jeff Aitkens. A to Sidney Green, odpowiedzialny za koncesje na połów ryb i wyrąb lasów. I Neville Lawrence z naszej sekcji prawniczej. Czy ktoś z państwa ma ochotę na kieliszeczek sherry? Obecność Bonny Mahon odniosła znacznie większe zasługi dla poprawy nastrojów niż tanie sherry z funduszu reprezentacyjnego BOSS-a. Pickering dał im dziesięć minut na swobodną pogawędkę, po czym zapędził towarzystwo na obite plastikiem krzesła, otaczające stół konferencyjny z imitacji orzecha. – Cóż, proszę państwa, mam nadzieję, że spotkanie będzie przebiegać w swobodnej atmosferze. Jesteśmy en familie. Zgromadziliśmy się tu po to, żeby otwarcie i szczerze odpowiedzieć na pytania naszych gości. Doktorze Armstrong, niech pan pyta o wszystko, co tylko panu przyjdzie do głowy, a my ze swojej strony postaramy się w pełni zaspokoić pańską ciekawość. Zanim przejdziemy do szczegółów, niech mi będzie wolno wyrazić naszą radość z faktu, że to właśnie naszemu przedsiębiorstwu przypadł w udziale zaszczyt uczestniczenia w szczytnym dziele kładzenia podwalin pod rozwój gospodarczy i dobrobyt mieszkańców tego pięknego kraju. – Wygłosiwszy szumną kwestię, Pickering pozwolił sobie na afektowany, świętoszkowaty uśmieszek, po czym przeszedł na bardziej rzeczowy ton: – Koncesje, które BOSS otrzymał od rządu Ubomo, dzielą się na cztery kategorie. Do pierwszej należą wszystkie przedsięwzięcia związane z wydobyciem i eksploatacją złóż mineralnych. Do drugiej wyrąb lasów i rozwój rolnictwa. Do trzeciej rybołówstwo i hodowla kultur wodnych, a do czwartej i ostatniej – przemysł turystyczny, kasyna i hotele. Mamy nadzieję, że harmonijny rozwój wszystkich wymienionych dziedzin uczyni z Ubomo jedno z najlepiej prosperujących małych państewek regionu. Za chwilę poproszę naszych ekspertów o bardziej szczegółowe przybliżenie potencjału gospodarczego Ubomo, przedtem jednak chciałbym zapoznać państwa z paroma podstawowymi faktami i liczbami. Rzućmy okiem na mapę. Pickering podszedł do konsolki obsługującej sprzęt audiowizualny i przyciemnił nieco górne oświetlenie.

– W porządku, możemy zaczynać. – Na wielkim ściennym ekranie pojawiła się mapa Ubomo. – Ludowo-Demokratyczna Republika Ubomo – zaczął z uczuciem – leży w środkowo-wschodniej Afryce, pomiędzy Jeziorem Alberta i Jeziorem Edwarda, w rejonie Wielkich Rowów Afrykańskich. Od zachodu graniczy z Zairem, czyli dawnym Kongiem Belgijskim, a od wschodu z Ugandą... – objaśniał Pickering, pomagając sobie wskaźnikiem. – Stolica państwa, Kahali, jest malowniczo usytuowana na brzegu jeziora, u podnóża łańcucha górskiego Ruwenzori, znanego także pod romantyczną nazwą Gór Księżycowych. Pierwszym europejskim badaczem, który je opisał, był kapitan John Hanning Speke. Dotarł w te strony w czasie wyprawy do Afryki Wschodniej w 1862 roku. Pickering zmienił slajd. – Według szacunkowych danych, Ubomo liczy około czterech milionów mieszkańców, trzeba jednak zaznaczyć, iż nigdy dotąd nie przeprowadzono tam spisu ludności. Jak możecie państwo zobaczyć na mapie, ludność Ubomo jest niejednolita. Najliczniejszym plemieniem jest Uhali, jednak zarówno nowy prezydent Taffari, jak i większość członków rządzącej krajem Rady Wojskowej należą do Hita. Terytorium kraju zamieszkuje ogółem jedenaście plemion. Najmniej liczne z nich to Bambuti, powszechnie nazywani Pigmejami. W lasach tropikalnych w północnej części kraju żyje około dwudziestu pięciu tysięcy tych drobnych człowieczków. Pragnę dodać, iż tam właśnie znajdują się najważniejsze złoża mineralne, które BOSS zamierza eksploatować. Pickering był świetnym prelegentem. Dobrze się przygotował do swojego wystąpienia i potrafił przekazać zebrane informacje w żywy, interesujący sposób. Niestety, nic z tego, o czym mówił, nie było dla Daniela nowe. Natomiast Bonny zadała kilka pytań, na które Pickering gorliwie odpowiedział, kierując swoje słowa do biustu dziewczyny. Ta chroniczna niezdolność do oderwania wzroku od rysujących się pod bluzką wypukłości zaczynała Daniela irytować. Odkrył, że zaczyna traktować owe rejony ciała Bonny jako swoją wyłączną własność. Pickering oddał wreszcie głos ekspertom, którzy kolejno omówili zagadnienia kompleksowych planów BOSS-a. Sidney Green pokazał wizjonerskie projekty architektów, przedstawiające hotele i kasyna, mające powstać nad brzegiem jeziora. – Spodziewamy się, że główna fala turystów nadejdzie z Europy

Południowej, przede wszystkim z Francji i z Włoch. Lot z Rzymu trwa niecałe osiem godzin. Według naszych szacunków, powinniśmy dojść do pół miliona gości rocznie. Obok przemysłu turystycznego, zamierzamy stworzyć na tych terenach wielkie plantacje hodowli kultur wodnych... – mówił dalej, wyjaśniając szczegółowo, w jaki sposób woda z jeziora zostanie przepompowana do płytkich sztucznych zbiorników, w których zostaną założone hodowle słodkowodnych krewetek i innych egzotycznych gatunków. – Chcielibyśmy produkować milion ton suszonego białka rocznie. Do tego należy dodać milion ton suszonej oraz mrożonej ryby z łowisk na jeziorach. Aktualnie rozważamy możliwość wprowadzenia do jezior wysokowydajnych gatunków ryb, nie występujących normalnie na tym obszarze. – Nie sądzi pan chyba, że te wszystkie przedsięwzięcia pozostaną bez wpływu na środowisko naturalne? – zapytał z niedowierzaniem Daniel. – Chodzi mi przede wszystkim o budowę nabrzeży i basenów jachtowych oraz o wprowadzenie egzotycznych gatunków, takich jak karp albo krewetka azjatycka. Green obdarzył go uśmiechem zawodowego handlarza używanymi samochodami. – Właśnie nad tym pracuje grupa ekspertów. Ostateczny raport powinniśmy otrzymać gdzieś w połowie roku. Nie sądzimy jednak, żeby pojawiły się jakieś problemy. Jasne, że nie, pomyślał Daniel. Nie będą przecież podskakiwać mojemu nowemu przyjacielowi. Bysio Harrison płaci, Bysio Harrison wymaga. Sidney Green, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać, przeszedł do omawiania potencjału rolniczego. – Wschodnią część kraju zajmuje niskopienna sawanna, która stanowiłaby znakomite tereny do wypasu bydła, gdyby nie występująca tutaj glossina morsitans, czyli znana wszystkim mucha tse-tse. Wspólnie z rządem Ubomo zamierzamy podjąć akcję lotniczego opylania tych obszarów środkiem owadobójczym. Po wytępieniu muchy tse-tse, na wielką skalę rozpoczniemy hodowlę bydła rzeźnego. – Lotnicze opylanie? – powtórzył Daniel. – Jakie środki chemiczne zamierzacie zastosować? – Mam przyjemność poinformować państwa, że BOSS-owi udało się nabyć po okazyjnej cenie kilka ton selfrinu.

– Czy ta okazyjna cena nie miała przypadkiem czegoś wspólnego z zakazem używania selfrinu na terenie Ameryki Północnej i państw europejskich, należących do Wspólnego Rynku? – Mogę pana zapewnić, doktorze Armstrong – Green uśmiechnął się ironicznie – że na terenie Ubomo stosowanie selfrinu jest jak najbardziej legalne. – Och, w takim razie nie ma sprawy. – Daniel odwzajemnił uśmiech Greena. Miał okazję powąchać selfrin na mokradłach Okavango i w dolinie Zambezi. Widział skutki wyniszczenia całych gatunków owadów i ptaków, a nawet polujących na nie niewielkich ssaków. – Skoro prawo tego nie zabrania, nikt się nie może przyczepić, prawda? – Dokładnie, doktorze Armstrong. – Green pokazał kolejny slajd. – Nie nadające się do hodowli bydła obszary sawanny zostaną przeznaczone pod plantacje bawełny i trzciny cukrowej. Zbudujemy systemy irygacyjne, wykorzystując do nawadniania wodę z jezior. Bagna i tereny podmokłe na północy kraju będą osuszone. Oczywiście, to wszystko są dalekosiężne projekty; nie da ich się przeprowadzić od razu. W pierwszym etapie lwia część naszych dochodów będzie pochodzić z wyrębu lasów, pokrywających stoki gór w zachodniej części kraju. – „Wysokie drzewa” – mruknął pod nosem Daniel. – Słucham? – Nie, nie, nic ważnego. Proszę, niech pan mówi dalej. To bardzo interesujące. – Naturalnie, pozyskiwanie drewna należy skoordynować z procesem wydobywczym. Żadna z tych operacji, przeprowadzana oddzielnie, nie będzie opłacalna; jednak jeżeli uda nam się je zgrać, wspólnie przyniosą ogromne zyski. Faktycznie rzecz biorąc, dochody z wyrębu drzew powinny niemal w całości pokryć koszta operacji, tak że to, co zarobimy na wydobyciu minerałów, będzie już czystym dochodem. Spodziewam się, że nasz geolog, George Anderson, będzie potrafił podać państwu więcej szczegółów. W twarzy Andersona było tyle życia, co w próbkach minerałów. Mówił sucho i zwięźle. – Zgodnie z naszą obecną wiedzą, cenne złoża mineralne występują jedynie w północno-wschodniej części kraju, pod powierzchnią lasów, porastających dolne rejony północnych stoków gór, zamykające się

w dorzeczu rzeki Ubomo. – Anderson szerokim gestem przesunął wskaźnik ku północnym krańcom wyświetlonej na ekranie mapy. – Jak stwierdzono, w lasach tych rośnie ponad pięćdziesiąt odmian cennych gatunków drzew, między innymi dąb afrykański, mahoniowiec afrykański, orzech afrykański, cedr czerwony i morwa. Nie będę państwa zadręczał łacińskimi nazwami, wystarczy jeśli powiem, iż jak słusznie to zauważył mój szanowny kolega – w tym miejscu mile połechtany Green podziękował olśniewającym uśmiechem właściciela sklepiku ze starzyzną – systematyczny wyrąb, prowadzony na tych terenach powinien przynieść nam ogromne dochody. Jeśli chodzi o rodzaj gleby, to mamy tutaj do czynienia głównie z wyługowanymi laterytami. To właśnie od czerwonej barwy laterytów wzięła nazwę rzeka Ubomo, a właściwie całe państwo, „Kraj Czerwonej Ziemi”. Na szczęście, gleby te są dość płytkie, prawie nigdzie nie przekraczają piętnastu metrów. Poniżej znajduje się złożona prekambryjska formacja, która stanowi przedmiot naszych zainteresowań. – Anderson obdarzył audytorium znudzonym uśmiechem. – Nie zamierzam cierpliwości państwa wystawiać na próbę przytaczaniem fachowych terminów, powiem tylko, że w owej głębszej warstwie występują znaczne ilości niezwykle rzadkich piasków monacytowych oraz, bliżej powierzchni, dość gruba i niemal równomiernie rozłożona warstwa platyny. Mamy tu do czynienia z wyjątkowym układem. Jak dotąd, nie odkryto żadnej innej formacji, zawierającej taki zestaw minerałów. Na ogół każdy z tych minerałów występuje osobno, w małych koncentracjach, często w ilościach śladowych. Eksploatacja niewielkich złóż jest nieopłacalna, lecz łączne wydobycie całego spektrum, przy równoczesnym wyrębie drzewostanu, przyniesie ogromne zyski. – Proszę mi wybaczyć, panie Anderson – wtrącił się Daniel. – Czyżby BOSS planował rabunek całej warstwy geologicznej? Anderson skrzywił się, jakby go gwałtownie rozbolał brzuch. – Doktorze Armstrong, użył pan nieścisłego, obiegowego terminu o silnie negatywnym zabarwieniu emocjonalnym. Muszę z całym naciskiem podkreślić, że BOSS z zasady, nigdy i nigdzie nie stosuje rabunkowych metod eksploatacji. – Bardzo pana przepraszam, ale wydawało mi się, że wasze kopalnie miedzi w Quantra w Chile podpadają pod taką kategorię.

Anderson spojrzał na niego z urazą. – Myli się pan, doktorze. W Quantra wydobywamy miedź metodą odkrywkową. – Nie bardzo rozumiem, na czym polega różnica. – Różnica jest ogromna, jednak nie sądzę, żeby to był odpowiedni moment na jej roztrząsanie. Zapewniam pana, że wpływ, jaki odkrywkowa eksploatacja złóż mineralnych w Ubomo może wywrzeć na środowisko naturalne, był przedmiotem wnikliwych i wszechstronnych badań naszych ekspertów. Został opracowany specjalny projekt natychmiastowego wypełniania i uzdatniania wyrobisk. Nasze przedsiębiorstwo może się poszczycić wysoką świadomością ekologiczną. Prawdę mówiąc, doktorze Armstrong, żywimy głębokie przekonanie, iż nasze działania, w ostatecznym rozrachunku, przyniosą pożytek środowisku naturalnemu Ubomo – zakończył, rzucając Danielowi wyzywające spojrzenie. Daniel z trudem powstrzymał chęć, żeby wstać i w jasnych słowach powiedzieć, co o tym wszystkim myśli, zdołał się jednak powstrzymać od tej niewczesnej szczerości. Zamiast tego uśmiechnął się i skinął głową z udanym zrozumieniem. – Proszę mi wybaczyć, panie Anderson, że odgrywam rolę advocatus diaboli. Ale widzowie zawsze najbardziej interesują się tego rodzaju szczegółami i muszę wiedzieć, jak je im wyjaśnić. Za to właśnie biorę pieniądze od pańskiej firmy. Wyglądało na to, że Anderson dał się ugłaskać. – Naturalnie, rozumiem pana. Czuję się jednak zmuszony jeszcze raz podkreślić, iż BOSS we wszystkich swoich poczynaniach kieruje się przede wszystkim troską o środowisko naturalne. Sir Peter osobiście tego pilnuje. Mogę państwu zdradzić, iż ostatnimi czasy zastanawia się nawet nad zmianą znaku graficznego przedsiębiorstwa. Jak państwu wiadomo, dotychczasowe logo przedstawia górniczy oskard i lemiesz. Otóż sir Peter zamierza dodać jeszcze zielone drzewko, mające symbolizować nasze głębokie zainteresowanie ekologią. – Uważam, że to znakomity pomysł. – Daniel uśmiechnął się pojednawczo. Doskonale zdawał sobie sprawę, że każde słowo dyskusji dotrze do Bysia Harrisona. Niewykluczone, że konferencja jest nagrywana. Jeśli zdradzi się z niechęcią, jaką budziła w nim firma i całe to afrykańskie przedsięwzięcie, może się pożegnać z darmowym biletem do Ubomo, a co za tym idzie, szansą na ponowne spotkanie ze

Szczęśliwym Smokiem i Ning Czeng Gongiem we własnej osobie. – Dzięki informacjom, których panowie zechcieli mi udzielić, będę mógł z czystym sumieniem udać się do Ubomo i zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby świat dowiedział się o niezwykłych korzyściach, jakie to państwo odniesie w wyniku wprowadzenia w życie opracowanego przez BOSS programu przyspieszonego rozwoju – oświadczył pod adresem ukrytego mikrofonu. Zrobił krótką pauzę dla dodania wagi swoim słowom, po czym przeszedł do konkretów: – Chciałbym prosić, żeby architekci przygotowali dla mnie makietę hoteli i kasyn, które mają stanąć nad brzegiem jeziora. Mam zamiar sfilmować w terenie stan obecny, a następnie nałożyć na zdjęcia wizję projektowanych założeń, tak żeby podkreślić najciekawsze elementy i pokazać, w jaki sposób architektura zostanie wtopiona w krajobraz. – Jestem pewien, że Sidney Green bez trudu to panu załatwi. – Świetnie. Oprócz tego będę potrzebował paru danych statystycznych, takich jak średni dochód roczny, przypadający na jednego mieszkańca Ubomo w chwili obecnej, i przypuszczalną wielkość, jaką ten dochód osiągnie za, powiedzmy pięć, albo dziesięć lat, kiedy zaczną dawać o sobie znać efekty rozwoju gospodarczego. – Zajmie się pan tym, dobrze, panie Neville? Konferencja ciągnęła się jeszcze pół godziny, aż wreszcie Daniel podsumował obrady, oświadczając na zakończenie: – Producent filmowy musi zawsze jasno określić temat filmu, który zamierza nakręcić. Zgodnie z obiegową opinią, Afryka końca dwudziestego wieku to ziemia tragiczna, zaplątana w sieć ekonomicznych, demograficznych i politycznych problemów, których nie da się rozwiązać. Chciałbym przezwyciężyć ten ponury nastrój i udowodnić moim widzom, że może być, że powinno być inaczej. Sądzę, że mogę przyjąć roboczo tytuł... – zawiesił głos dla większego efektu – ...Ubomo, afrykański trakt ku przyszłości – zakończył z emfazą, kreśląc dłonią w powietrzu kontur nie istniejącego ekranu. Propozycja została przyjęta spontanicznym wybuchem oklasków. Pickering dolał wszystkim sherry. W drodze powrotnej do frontowej części budynku, Pickering stwierdził jowialnym tonem: – Moim zdaniem, poszło świetnie. Myślę, że oboje państwo wywarliście bardzo korzystne wrażenie. – Jaśniał zadowoleniem, niczym

nauczyciel obdarzający pochwałą ulubionego ucznia. – A teraz mam dla was małą niespodziankę. Sir Peter osobiście... – zaczął pełnym czci głosem, jakby mówił o potężnym bóstwie. – Sir Peter we własnej osobie, życzy sobie zamienić z państwem parę słów. Nie czekając na ich przyzwolenie, poprowadził Daniela i Bonny w kierunku wind. W poczekalni przed drzwiami do gabinetu Bysia Harrisona czekali najwyżej pięć minut, o wiele za krótko, by w pełni ocenić wartość dzieł sztuki, zdobiących ściany i wystawionych w szklanych gablotach. Jedna z trzech urodziwych sekretarek podniosła głowę znad papierów i oznajmiła z ujmującym uśmiechem: – Proszę, niech państwo pozwolą za mną. Sir Peter państwa oczekuje. – Poprowadziła ich ku drzwiom w drugim końcu pomieszczenia. – Zaczekam na was na zewnątrz. Nie rozmawiajcie z nim dłużej niż trzy minuty. Sir Peter jest niezwykle zajętym człowiekiem – pouczył ich Pickering. Wysokie okna gabinetu Harrisona wychodziły na Tamizę i budynek Teatru Narodowego. Gdy Daniel i Bonny przestąpili próg sanktuarium, wielki człowiek oderwał się od kontemplowania widoku i odwrócił w ich stronę. Wpadające przez szybę promienie wiosennego słońca odbiły się od jego łysiny jak puszczony przez dzieciaki zajączek. – Danny – powiedział, wyciągając na powitanie sękatą dłoń – mam nadzieję, że dobrze się tobą zajęli? – Wspaniale – zapewnił go Daniel. – Po tym, co usłyszałem od twoich ekspertów, postanowiłem zatytułować mój film: Ubomo, afrykański trakt ku przyszłości. – Jestem zachwycony! – Bysio Harrison wykrzyknął bez chwili zastanowienia, nie spuszczając przy tym wzroku z Bonny Mahon. Pochwała z jednakowym powodzeniem mogła odnosić się do jej urody, jak i do tytułu filmu. Dokładnie w trzy minuty od rozpoczęcia audiencji Bysio Harrison podwinął mankiety swojej koszuli od Turnubulla i Assera, odsłaniając złoty zegarek, podobnie jak spinki od mankietów suto wysadzany brylantami. – Miło mi było znowu cię zobaczyć, Danny. Ogromnie się cieszę, że panią poznałem, panno Mahon. A teraz, jeśli państwo mi wybaczą...

Przed wejściem do budynku czekał na nich Pickering i taksówka. – Na rachunek firmy – cicerone uścisnął im na pożegnanie dłonie, obrzucając piersi Bonny ostatnim tęsknym spojrzeniem. – Zawiezie was, dokąd tylko będziecie sobie życzyć. – Caviar Kaspia – Daniel podał taksówkarzowi nazwę ekskluzywnej restauracji takim tonem, jakby bywał tam codziennie. Kiedy już usadowili się wygodnie przy stoliku przy oknie w przytulnej, wyłożonej boazerią salce, Bonny spytała szeptem: – Kto za to płaci? – BOSS – zapewnił ją. – W takim razie biorę 250 gram kawioru i bliny ze śmietaną. – Znakomity wybór – poparł ją Daniel. – Dla mnie to samo. I butelkę bąbelków. Na co masz ochotę, na Pol Roger czy Widow? – To, na co naprawdę mam ochotę, może poczekać, aż wrócimy do ciebie, ale na razie nie pogardzę kieliszkiem Widow dla zabicia czasu. Tobie też się przyda, będziesz potrzebował czegoś na wzmocnienie – oznajmiła, lubieżnie mrużąc oczy. – I to bardzo. Możesz to potraktować jako bezpośrednią groźbę. Bonny pochłaniała kawior ze zdrowym apetytem czternastoletniego wyrostka po meczu rugby. – Jak ci się podoba BOSS? – spytał Daniel. – Moim zdaniem Bysio Harrison jest cholernie seksownym mężczyzną. Zapach wielkich pieniędzy i władzy działa na mnie jeszcze bardziej od kawioru i szampana. – Rozciągnęła w uśmiechu wysmarowane śmietaną usta. – Nie jesteś zazdrosny? Miałam nadzieję, że będziesz. – Umieram z zazdrości. Ale pomijając atrakcyjność seksualną Harrisona, co myślisz o jego planach względem Ubomo? – Uważam, że to genialny pomysł! – Bonny wyraziła swój entuzjazm, walcząc z na wpół przeżutym blinem. Daniel nie znosił tego wyrażenia. – Po prostu, rewelacyjny! – Następne było jeszcze gorsze. – Gdybyś więcej mi płacił, natychmiast nabyłabym pakiet akcji BOSS-a! Nie ma co, na Ubomo da się zbić kupę forsy. – Twoim zdaniem, to takie proste? – Daniel uśmiechnął się, próbując obrócić wszystko w żart. Czy to możliwe, że siedzi przed nim ta sama dziewczyna, która wyczarowała swoją kamerą niezapomnianą, cudowną sekwencję stada karibu pod promieniami arktycznego słońca? – Kupa

forsy i już? Przez krótką chwilę patrzyła na niego zbita z tropu, lecz szybko otrząsnęła się z zakłopotania. – Jasne. A co jeszcze byś chciał, kwiatuszku? – Kawałkiem blina wytarła z talerza resztki kawioru. – Jak sądzisz, czy twój nowy fundusz reprezentacyjny wytrzyma jeszcze jedną porcję rybich jajeczek? Biednej, pracującej dziewczynie nieczęsto trafia się taka gratka. Bonny Mahon denerwowała się, co zdarzało jej się niezmiernie rzadko. Podobnie jak strojenie się w spódnicę i pończochy. Była raczej przyzwyczajona do szorstkiego dotyku dżinsów. Lecz niezwykłość okazji całkowicie usprawiedliwiała wprowadzenie daleko idących zmian w ubiorze. Posunęła się nawet do tego, że odwiedziła salon fryzjerski. Na ogół samodzielnie układała, czy raczej mierzwiła, swoją fryzurę. Musiała jednak przyznać, że dziewczyna od Michaeljohna spisała się na medal. Bonny studiowała swoje odbicie w staroświeckich, oprawnych w złote ramy zwierciadłach westybulu hotelu Ritz przy Piccadilly. – Nie jest źle – stwierdziła z zadowoleniem. – Z daleka można mnie wziąć za prawdziwą damę. – Musnęła dłonią swoje nowe loki, zgodnie z nakazami panującej mody obficie posmarowane żelem. Nietypowy dla niej gest zdradzał, jak bardzo przejmuje się czekającym ją spotkaniem. Sekretarka, która zatelefonowała, żeby ustalić szczegóły, zaproponowała, by limuzyna odebrała ją z domu. Bonny czym prędzej odrzuciła ten pomysł. Nie miała zamiaru zdradzać swojego adresu, przez oszczędność bowiem wynajmowała mieszkanie w jednej z południowych dzielnic Londynu, której w żaden sposób nie można było nazwać elegancką czy choćby przyzwoitą. Ritz był pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy. Zdecydowanie bardziej pasował do image'u, jaki sobie wymyśliła. Mimo że randka została zaaranżowana za pośrednictwem sekretarki, Bonny wiązała z nią wielkie nadzieje. – To nie może być nic innego, jak tylko propozycja – powtarzała sobie dla rozwiania wątpliwości. – Przecież widziałam, jak na mnie patrzył. Leci na mnie. Jeszcze nigdy nie zawiodła mnie intuicja. Dyskretnie spojrzała na zegarek. Równo wpół do ósmej. Wygląda na faceta przywiązującego ogromną wagę do punktualności, pomyślała,

z nadzieją zerkając w stronę wejścia. Nie pomyliła się, boy hotelowy właśnie ku niej szedł. Pamiętała, żeby dać napiwek portierowi i uprzedzić go, gdzie będzie można ją znaleźć. – Samochód czeka, madame – oznajmił chłopiec w liberii. Przed hotelem stał mieniący się szaroperłowym lakierem rolls-royce z przydymionymi szybami, wspaniały, niemal surrealistyczny pojazd bogaczy. – Panna Mahon? Dobry wieczór pani – powitał ją młody, przystojny szofer, ubrany w mundur o barwie gołębich skrzydeł i czapkę z lakierowanym skórzanym daszkiem. Otworzył przed nią tylne drzwi i cofnął się z szacunkiem. Bonny znalazła się w przytulnym, obitym miękką szarą skórą wnętrzu. – Dobry wieczór, moja droga – powiedział Bysio Harrison ociekającym słodyczą głosem, od którego ciarki przeszły po plecach Bonny. Kiedy szofer zatrzasnął drzwiczki, zamykając ją w kokonie uprzywilejowanego bogactwa, Bonny wciągnęła w płuca upajającą woń skóry, kosztownych cygar i jakiejś wspaniałej wody po goleniu. Zapach potęgi, jaką dają pieniądze. – Dobry wieczór, sir Peter. Bardzo mi miło, że zechciał pan się ze mną spotkać. – Bonny zagryzła wargę, wściekła na siebie, że się tak koszmarnie zbłaźniła. Jej słowa zabrzmiały zupełnie nie tak, jak powinny, zbyt wylewnie i służalczo. Zaplanowała sobie przecież, że zachowa pełen godności chłód i rezerwę. – Do Chez Nico. – Wydawszy szoferowi polecenie, Bysio Harrison lekko dotknął wmontowanego w poręcz fotela przycisku i dźwiękoszczelna szyba bezszelestnie wsunęła się na swoje miejsce, oddzielając kierowcę od foteli pasażerów. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, że palę? – zapytał. – Przeciwnie, uwielbiam zapach dobrych cygar. To davidoffy, jeśli się nie mylę? – Bynajmniej, nie próbowała zgadywać. Zauważyła w popielniczce zgniecioną banderolę. Zawsze miała bystre oko do szczegółów, to była jedna z tajemnic jej zawodowego sukcesu. – No proszę! – wyraził uznanie Bysio Harrison. – Widzę, że mam do czynienia z prawdziwym koneserem. – Sprawiał wrażenie szczerze ubawionego. Bonny miała nadzieję, że nie zauważył jej podstępu. Na wszelki wypadek czym prędzej zmieniła temat.

– Nigdy jeszcze nie byłam w Chez Nico. Zresztą, nie ma się czemu dziwić. Gdyby nawet udało mi się dostać tam stolik, na pewno nie poradziłabym sobie z rachunkiem. Podobno rezerwacje trzeba robić z parotygodniowym wyprzedzeniem? – Być może, ale nie sądzę, żeby to mnie dotyczyło – Harrison odpowiedział z czarującym uśmiechem. – Jeśli cię to interesuje, zapytam sekretarkę. Nigdy osobiście nie zamawiałem stolika. O rany, znowu poszło źle. Za każdym razem, kiedy otwierała buzię, musiała chlapnąć coś kompletnie beznadziejnego, podsuwając Harrisonowi kolejny powód, żeby ją zaczął lekceważyć. Przez resztę drogi siedziała cicho, pozwalając, żeby to on mówił za ich dwoje. Nie bacząc na niezbyt udany początek wieczoru, wyobraźnia Bonny pracowała jak szalona, roztaczając przed dziewczyną wizje znakomitej przyszłości. Jeśli dobrze rozegra karty, nie popełniając więcej głupich błędów, niewykluczone, że reszta życia upłynie jej na tarzaniu się w luksusach. Nie miałaby nic przeciwko rolls-royce'om i kolacjom w Chez Nico, otwartym rachunkom u Harrodsa i Harveya Nicholsa, luksusowemu mieszkanku w Mayfair czy Kensington oraz spędzaniu wakacji w Acapulco, Sydney albo Cannes. Nie pogardziłaby również futrem z soboli. Ach, oczyma duszy widziała już niekończące się pasmo czekających ją rozkoszy. Grasz o wielką stawkę, moja mała. Weź to na spokój. Popołudnie spędzone w łóżku z Dannym wydało jej się jedynie wyblakłym wspomnieniem z jakiegoś innego życia. Teraz liczył się tylko sir Peter Harrison i otwierający się przed nią świat wspaniałych obietnic. Wystrój restauracji kompletnie ją zaskoczył. Spodziewała się spowitego dyskretnym półmrokiem, przeładowanego ozdobami wnętrza; tymczasem znaleźli się w bezpretensjonalnie urządzonej, jasno oświetlonej sali. Sufit zastępował grający różnymi odcieniami zieleni witraż, utrzymany w stylu art nouveau. Nastrój otoczenia natychmiast udzielił się Bonny. Nowa sytuacja z każdą chwilą podobała jej się coraz bardziej. Kiedy szli do zarezerwowanej dla nich loży w rogu sali tworzącej literę L, konwersacja przy innych stolikach zamarła i wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę, by po chwili pochylić się w celu dyskretnej wymiany uwag. O Bysiu Harrisonie krążyły w towarzystwie prawdziwe

legendy. Bonny czuła się wspaniale u boku podziwianego człowieka. Zawistne spojrzenia kobiet sprawiały jej prawdziwą rozkosz. Doskonale zdawała sobie sprawę z wrażenia, jakie robi na mężczyznach jej smukłe, wysportowane ciało i burza płomiennych włosów. Nie miała wątpliwości, jakiego rodzaju pozycję w życiu sir Petera przypisują jej żądni plotek goście Chez Nico. Błagam cię, Boże, spraw, żeby to się stało prawdą. Muszę uważać, żeby nie przesadzić z winem. Lekkie alkohole i szybki refleks, oto hasło na dzisiejszy wieczór. Poszło łatwiej, niż się spodziewała. Bysio Harrison traktował ją z wykwintną uprzejmością, należną prawdziwej damie. Czuła się przy nim jak ktoś wyjątkowy, warty szczególnych względów. Nico Ladenis wyszedł z kuchni specjalnie po to, by porozmawiać z Harrisonem. Ciemna, sataniczna uroda zdawała się potwierdzać okropne historie, jakie opowiadano o charakterze mistrza kuchni. Był najlepszym kucharzem w Anglii i wymagał, żeby podawane przez niego jedzenie traktowano z należytym szacunkiem. Nieszczęśnik, któremu przyszło do głowy zamówić przed posiłkiem dżin z tonikiem i zrujnować barbarzyńskim trunkiem kubki smakowe, musiał być przygotowany na wybuch gniewu i pogardy. Bysio Harrison zamówił dla siebie zmrożoną La Ina, a dla Bonny Dubonnet. Następnie razem z Nico pogrążył się w omawianiu menu, jakby to była kwestia dorównująca wagą co najmniej kwartalnemu sprawozdaniu działalności BOSS-a. Kiedy wreszcie skończyli i Nico odszedł, polecając po drodze jednemu ze swoich fagasów, żeby odebrał zamówienie, Bysio zapytał Bonny, na co ma ochotę. Dziewczyna zręcznie udała dziewczęce zakłopotanie. – Och, to wszystko wygląda tak wspaniale, sama nie wiem, co wybrać. Nie mógłby pan zrobić tego za mnie, sir Peter? Harrison uśmiechnął się i Bonny poczuła, że w końcu udało jej się trafić we właściwy ton. Intuicja jej nie zawiodła. Wyglądało na to, że Bysio lubi mieć pełną kontrolę, nawet jeśli chodzi o takie drobiazgi, jak wybór potraw. Ostrożnie sącząc Chevalier-Montrachet, które Harrison wybrał do łososia, ze szczerym zainteresowaniem słuchała opowieści o jego młodzieńczych przygodach w Afryce. Nie musiała udawać, Harrison był

wspaniałym gawędziarzem. Jego głos był miękki jak aksamit. Nie liczyło się, że jest stary i ma pomarszczoną, obwisłą skórę, upstrzoną brązowymi przebarwieniami od tropikalnego słońca. Gdzieś ostatnio czytała, niewykluczone, że w „Sunday Times Magazine”, że osobisty majątek Harrisona sięga ponad trzech milionów funtów. Jakie znaczenie, wobec takiej sumy, mogło mieć kilka zmarszczek czy blizn? – No cóż, moja droga... – Bysio otarł w końcu usta płócienną serwetką. – Pozwolisz, że zaproponuję, żebyśmy wrócili na kawę do Holland Park? Chciałbym omówić z tobą parę drobiazgów. Bonny zawahała się z odpowiedzią. Czy może sobie pozwolić na okazanie nadmiernej gotowości? Czy nie powinna raczej spróbować podbić trochę cenę? Może powinna się wstrzymać do drugiej randki. Ale co, jeśli w ogóle nie będzie żadnej drugiej randki? Lepiej nie ryzykować. Nie ma na co czekać – postanowiła ostatecznie. – Dziękuję, sir Peter. Wspaniały pomysł. Przepych rezydencji w Holland Park kompletnie ją oszołomił. Z trudem powstrzymywała się, żeby nie rozglądać się dookoła jak turysta z prowincji, zwiedzający pałace stolicy. Bysio Harrison zaprowadził ją do swojego gabinetu i usadowił wygodnie w głębokim skórzanym fotelu. Wyłożony boazerią pokój z rogami nosorożca nad drzwiami wydał jej się niezwykle męski. Zauważyła wiszące na ścianach obrazy i zadrżała, uświadomiwszy sobie ich wartość. – Czyżby ci było zimno, moja droga? – zapytał z troską, gestem władczej dłoni nakazując czarnemu służącemu w białej fałdzistej kanza, żeby zamknął okna. Własnoręcznie nalał jej filiżankę kawy. – Kenya Blue – poinformował. – Wyborowy gatunek z moich plantacji na stokach masywu Kenia. Zwolnił służącego i zapalił cygaro. – A teraz, moja droga... – wypuścił w kierunku sufitu błękitne pasemko dymu – powiedz mi, czy sypiasz z doktorem Armstrongiem? Brutalne, obcesowe pytanie padło tak niespodziewanie, że Bonny na chwilę straciła panowanie nad sobą. Zanim zdążyła się powstrzymać, naskoczyła na Harrisona jak rozwścieczona przekupka: – Za kogo, do kurwy nędzy, mnie bierzesz? Bysio zareagował teatralnym podniesieniem brwi. – Ach, widzę, że mamy temperamencik odpowiedni do koloru włosów. No cóż, jasne pytanie, jasna odpowiedź. Biorę cię za Thelmę

Smith. O ile wiem, takie nazwisko jest wypisane na twoim świadectwie urodzenia, zgadza się? Ojciec nieznany, matka umarła w 1975 roku na skutek przedawkowania. Zdaje się, że heroiny. W mieście pojawiła się wtedy partia towaru nie najlepszej jakości. Bonny poczuła, jak na jej czole pojawiają się kropelki zimnego, lepkiego potu. Patrzyła na Harrisona, niezdolna wydusić z siebie słowa. – Twoja własna kariera również, że tak powiem, miała burzliwe początki – Harrison ciągnął nieubłaganie. – W wieku czternastu lat trafiłaś do zakładu poprawczego dla dziewcząt za kradzież w sklepie i posiadanie marihuany. Cztery lata później zostałaś skazana na dziewięć miesięcy więzienia za kradzież i prostytucję. Zdaje się, że okradłaś swojego klienta. W kiciu zaczęłaś interesować się fotografią. Odsiedziałaś tylko trzy miesiące, zostałaś zwolniona warunkowo za dobre sprawowanie. – Uśmiechnął się ujmująco. – Popraw mnie, jeśli się gdzieś pomyliłem. Bonny skuliła się w fotelu. Czuła się źle i było jej zimno. Nie miała siły się odezwać. – Po wyjściu na wolność wybrałaś sobie nieco bardziej interesujące nazwisko i znalazłaś swoją pierwszą pracę jako fotograf w kanadyjskiej Peterson Television, skąd cię wyrzucono w maju 1981 roku za kradzież i sprzedaż sprzętu, będącego własnością pracodawcy. Na szczęście firma zrezygnowała ze składania skargi. Od tamtej pory masz czyste konto. Czyżbyś nawróciła się na drogę uczciwości? A może po prostu nabrałaś więcej sprytu? Jakby nie było, wygląda na to, że nie jesteś obciążona nadmiernie wrażliwym sumieniem i że dla pieniędzy zrobisz wszystko. – Ty bucu – wysyczała wreszcie. – Zrobiłeś mnie w trąbę. Myślałam... – Wiem, myślałaś, że twoje, nie powiem, zdecydowanie apetyczne ciało budzi we mnie dziką żądzę. – Z żalem potrząsnął głową. – Jestem starym człowiekiem, moja droga. Już dawno wygasł we mnie młodzieńczy żar i mój gust uległ zmianie. Powiedzmy, stał się bardziej wyrafinowany. Z całym szacunkiem należnym twojej niewątpliwej urodzie, zaklasyfikowałbym cię jako Beaujolais nouveau, młode krzepkie wino, pozbawione niestety szlachetnego bukietu. Znakomite dla młodszego podniebienia, na przykład Daniela Armstronga. Osobiście, na starość wolę raczej takie trunki jak Latour czy Margaux, bardziej dojrzałe, łagodniejsze i z klasą.

– Ty stary kutasie! Teraz mnie obrażasz! – Nie miałem takiego zamiaru. Pragnąłem jedynie, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Chodzi mi o coś innego niż twoje ciało. Ty chcesz pieniędzy. Możemy ubić interes. Czysto handlowy układ. Wróćmy teraz do mojego pytania. Czy sypiasz z Danielem Armstrongiem? – Tak – warknęła. – Pierdolę się z nim jak jasna cholera. – Ach, cóż za pełne ekspresji sformułowanie. Zakładam, że żadne ckliwe uczucia nie komplikują waszego związku? Przynajmniej nie z twojej strony. – Na całym świecie jest tylko jedna osoba, którą kocham. Właśnie z nią rozmawiasz. – Lubię szczerość – uśmiechnął się. – Widzę, że coraz lepiej nam idzie. Oboje wiemy, że Daniel Armstrong nie jest człowiekiem, którego można lekceważyć. Masz na niego pewien wpływ, więc jak sądzę, możemy się dogadać. Co byś powiedziała na dwadzieścia pięć tysięcy funtów? Wymieniona suma przyprawiła Bonny o zawrót głowy, zdobyła się jednak na odwagę i idąc za podszeptem intuicji, wycedziła z pogardą: – Co tak cienko, staruszku? Gdzieś czytałam, że za konia zapłaciłeś dziesięć razy więcej. – Och, ale to była czystej krwi źrebica o nieposzlakowanym drzewie genealogicznym. Przypuszczam, że dostrzegasz różnicę? – Uniósł do góry dłonie, jakby chciał odeprzeć spodziewany atak furii. – Dajmy temu spokój, moja droga. To był tylko żart, przyznaję, że w nie najlepszym guście. Proszę o wybaczenie. Chcę, żebyśmy zostali partnerami w interesach, a nie kochankami czy choćby przyjaciółmi. – Wobec tego, zanim przejdziemy do omawiania ceny, wytłumacz mi, czego ode mnie oczekujesz. – Wściekłość ustąpiła z twarzy Bonny. Dziewczyna patrzyła teraz Bysiowi prosto w oczy, a w jej wzroku malowała się inteligencja i spryt. Harrison po raz pierwszy poczuł do niej coś w rodzaju szacunku. – To naprawdę bardzo proste... – I wyjaśnił, czego od niej chce. Daniel przesiedział cały tydzień w czytelni British Museum. Był to nieodzowny etap jego pracy, poprzedzający wyjazd w teren. Obok pozycji poświęconych samemu Ubomo, poprosił bibliotekarza o odszukanie wszelkich publikacji na temat Konga, jezior rejonu

Wielkich Rowów Afrykańskich, a także tropikalnych lasów Afryki. Zaczął od książek Speke'a, Burtona, Mungo Parka i Alana Mooreheada, których od lat nie miał w rękach. Pospiesznie przerzucał strony, zatrzymując się tylko, by odświeżyć w pamięci jakąś na wpół zapomnianą relację dziewiętnastowiecznych podróżników. Następnie zabrał się za nowszą literaturę. W ostatnich bibliografiach figurowała praca Kelly Kinnear, zatytułowana Lud wysokich drzew. Otrzymawszy egzemplarz książki, Daniel z zaciekawieniem obejrzał umieszczoną na skrzydełku obwoluty fotografię autorki. Przedstawiała niebrzydką kobietę o interesującej twarzy. Notka wydawcy nie zdradzała daty urodzenia, zawierała za to listę wyróżnień akademickich i stopni naukowych. Po ukończeniu studiów medycznych, Kelly Kinnear zrobiła doktorat z antropologii na Bristol University. „W rzadkich chwilach wolnych od badań w terenie, doktor Kinnear mieszka z dwoma psami i kotem w uroczym domku w Kornwalii”. Przeczytawszy tę jedyną wzmiankę na temat prywatnego życia autorki, jaką udało mu się odnaleźć w notce wydawcy, Daniel powrócił do kontemplowania fotografii. W tle widniała palisada pni potężnych drzew strefy równikowej. Kelly Kinnear stała na leśnej polanie. Nie nosiła kapelusza. Długie ciemne włosy odgarnęła z czoła i splotła w gruby warkocz; przerzucony przez ramię, zwisał ciężko na jej piersi. Miała na sobie męską koszulę. Trudno było na podstawie fotografii określić dokładnie jej figurę, wydawało się jednak, że jest szczupła i ma drobne piersi. Szlachetna, czysta linia szyi harmonizowała z pięknie rzeźbionymi obojczykami. Uniesiona głowa tkwiła dumnie na prostej kolumnie szyi. Mocne szczęki o kwadratowym zarysie i wysokie kości policzkowe upodobniały ją do Indian Ameryki Północnej. Pod szczupłym, wręcz kościstym nosem, rysowała się zdecydowana linia ust, zdradzająca upór, a może nawet zawziętość. Najpiękniejszym elementem twarzy były szeroko rozstawione, migdałowe oczy, patrzące spokojnie prosto w kamerę. Daniel uznał, iż w momencie robienia fotografii musiała mieć niewiele ponad trzydzieści lat, jednak w notce wydawcy nie figurowała najmniejsza wskazówka, pozwalająca domyślać się jej obecnego wieku. – Baba z charakterem – stwierdził. – Nic dziwnego, że mój przyjaciel Bysio boi się jej jak diabeł święconej wody.

Przerzuciwszy pospiesznie kilkanaście stron Ludu wysokich drzew, Daniel zagłębił się we wstęp, w którym Kelly Kinnear omawiała wzmianki o Pigmejach w tekstach starożytnych autorów. Najstarsza znana relacja pochodziła z listu egipskiego wodza Harkufa, który na życzenie młodocianego faraona Neferkare wyprawił się na południe, żeby odnaleźć źródła Nilu. W raporcie, odnalezionym cztery i pół tysiąca lat później w grobowcu faraona, Harkuf opisuje, jak dotarł do ogromnego lasu położonego na zachód od Gór Księżycowych, gdzie napotkał maleńkich ludzi, oddających cześć swojemu bogu śpiewem i tańcem. Owym niezwykłym bóstwem był las, w którym żyli. Opowieść wodza tak zachwyciła małego faraona, iż czym prędzej pchnął do Harkufa posłańca z rozkazem schwytania paru miniaturowych boskich tancerzy i przywiezienia ich do Memfis. W ten sposób starożytny Egipt dowiedział się o istnieniu Pigmejów. W następnych wiekach mali mieszkańcy puszczy stali się bohaterami wielu przedziwnych legend i niesamowitych, wyssanych z palca baśni. Nawet nazwa, która do nich przylgnęła, była wynikiem nieporozumienia. Greckie słowo „pugme” oznaczało miarę długości od łokcia do knykci, odpowiadającą w potocznej opinii wzrostowi mieszkańców południa. Daniel kiedyś już o tym wszystkim czytał, szybko więc przeskoczył do ciekawszej części książki, zawierającej relację autorki z trzech lat wspólnego życia z Pigmejami w głębi tropikalnej puszczy Ubomo. Studia antropologiczne dały Kelly Kinnear dobre przygotowanie do prowadzenia profesjonalnych badań w terenie. Pani doktor posiadała czuły zmysł obserwacyjny oraz niezwykle cenną umiejętność systematyzowania zebranych w trakcie badań informacji i wyciągania z nich naukowych wniosków. Przede wszystkim jednak była urodzoną gawędziarką. Pigmeje nie byli dla niej li tylko przedmiotem studiów, lecz przede wszystkim istotami ludzkimi, z których każda posiadała swoją własną osobowość, indywidualne doświadczenia i nawyki. Na kartach książki Kelly Kinnear ożywał pogodny świat kochających i godnych miłości małych ludzi, wiodących radosną egzystencję w doskonałej zgodzie z naturą, wyrażających swoje uczucia śpiewem, tańcem i szelmowskimi psikusami. Pani doktor potrafiła również przybliżyć czytelnikowi budzący grozę majestat tropikalnych lasów, bardzo słabo zbadanych przez białych podróżników. Zamykając książkę,

Daniel poczuł, że zaczyna podzielać sympatię i zrozumienie, z jakimi Kelly Kinnear odnosiła się do swoich małych przyjaciół, a co więcej, jej głęboką troskę o los czekający pierwotne, okołorównikowe puszcze Afryki, w których żyli. Odłożywszy na bok przeczytaną książkę, Daniel chwilę siedział bez ruchu, delektując się wyczarowaną przez lekturę wizją raju na ziemi. Od dawna już pragnął poznać kobietę, która zdołała wywołać w jego umyśle ów magiczny obraz, lecz teraz nareszcie wiedział, jak i kiedy to uczynić. Doroczne Walne Zgromadzenie Udziałowców BOSS-a miało się odbyć w tygodniu poprzedzającym wyjazd ekipy filmowej do Ubomo. Pickering od kontaktów z mediami postarał się, żeby Daniel i Bonny otrzymali specjalne zaproszenia, upoważniające do udziału w spotkaniu. Jak zwykle Walne Zgromadzenie Udziałowców BOSS-a odbywało się w sali balowej pałacu przy Blackfriars. Początek zebrania, zgodnie z nakazami tradycji, wyznaczono na dziewiętnastą trzydzieści w ostatni piątek lipca. Obrady miały potrwać godzinę i dwadzieścia pięć minut, z czego dziesięć minut przeznaczano na odczytanie protokołu z ubiegłorocznego spotkania, godzinę na górnolotne wywody sir Petera na temat działalności firmy i wreszcie ostatnie piętnaście minut na wyrazy uznania ze strony członków rady nadzorczej. Całość powinna zwieńczyć propozycja gremialnego przegłosowania uchwały o nieustającej wdzięczności i poparciu dla przewodniczącego w osobie Bysia Harrisona, wysunięta przez ukrytego w tłumie udziałowców klakiera. Uchwała nieodmiennie przechodziła jednomyślnym podniesieniem wszystkich rąk. Jak dotąd, historia nie odnotowała jeszcze ani jednego wypadku odstąpienia od rutynowego planu. Ochroniarze przy drzwiach drobiazgowo sprawdzali wszystkich przybywających. Do środka wpuszczano tylko te osoby, których nazwisko figurowało w aktualnym spisie właścicieli akcji lub które posiadały indywidualne zaproszenia, wydane przez radę nadzorczą. Sir Peter chciał mieć pewność, że na salę nie wślizgnie się przypadkiem jakiś szalony Irlandczyk albo islamski fundamentalista, któremu mogłoby przyjść do głowy zdetonować bombę w samym środku starannie przygotowanego przemówienia. Nie życzył sobie również dziennikarzy, działaczy związkowych ani żadnych innych głodomorów, za jego pieniądze napychających sobie kałdun przy suto

zastawionym bufecie. Daniel za późno wyszedł z domu. Byliby w Blackfriars pół godziny wcześniej, gdyby nie to, że Bonny w ostatnim momencie ogarnął przypływ zdrowej energii. Dziewczyna wysunęła pewną sugestię, której Daniel, dżentelmen w każdym calu, nie mógł przecież odrzucić. Następnie pojawiła się konieczność wzięcia wspólnego prysznica, co oczywiście dało okazję do szampańskiej zabawy w bitwę wodną. Wszystko razem, łącznie z doprowadzeniem do porządku kompletnie zrujnowanej łazienki i osuszeniem zalanego przedpokoju, zajęło mnóstwo czasu. Znalezienie taksówki również nie okazało się prostą sprawą. Kiedy wreszcie udało im się złapać wolną taryfę na King's Road, natychmiast wpakowali się w gigantyczny korek na Embankment. Koniec końców, dotarli do siedziby BOSS-a w samym środku wystąpienia sir Petera, hipnotyzującego słuchaczy wyliczaniem oszałamiających sukcesów, odniesionych przez przedsiębiorstwo na przestrzeni ostatnich dwunastu miesięcy. Wszystkie miejsca były już dawno zajęte; goście, dla których zabrakło krzeseł, tłoczyli się z tyłu sali. Wśliznęli się do środka, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Daniel zaciągnął Bonny do ustawionego w kącie barku i wcisnął jej do ręki szklankę whisky z wodą sodową. – To powinno zająć cię na jakieś pół godziny – szepnął. – Bardzo cię proszę, postaraj się pohamować swoją zdrową energię, dopóki nie wrócimy do domu. – Tchórz. – Bonny wyszczerzyła w uśmiechu białe zęby. – Co z ciebie za mężczyzna, Armstrong? Tłumek zasłuchanych udziałowców zafalował groźnie, wydając oburzone pomruki. Zamilkli i pełni skruchy dołączyli do grona podziwiających mądrość i erudycję sir Petera Bysia Harrisona. Sir Peter zajmował centralne miejsce przy ustawionym na podwyższeniu stole prezydialnym. Po jego obu bokach zasiadali członkowie rady nadzorczej, wśród których znajdował się hinduski maharadża, brytyjski książę, wschodnioeuropejski pretendent do tronu i kilku poślednich baronetów. Arystokratyczne nazwiska i tytuły dobrze wyglądały na papierze firmowym BOSS-a, jednak nikt ze zgromadzonych owego wieczoru w imponującej sali balowej nie miał cienia wątpliwości, w czyich rękach leży rzeczywista władza nad całym

przedsiębiorstwem. Sir Peter stał z lewą ręką w kieszeni marynarki, od czasu do czasu dźgając palcem wskazującym prawej dłoni w stronę wpatrzonego weń audytorium. Za każdym razem, kiedy podkreślał wagę swoich słów gestem, jaki u małych dzieci oznacza śmiertelny strzał z rewolweru, nawet Danielowi trudno było się powstrzymać od nerwowego wzdrygnięcia. Wszystko, co sir Peter miał do zakomunikowania – począwszy od wyników próbnych wierceń na szelfie kanału Pemba, poprzez zbiory bawełny i orzeszków ziemnych w Zambii, aż do wzrostu zarówno zysków przed opodatkowaniem, jak i zadeklarowanych dywident – każdą świeżą rewelację słuchacze przyjmowali pomrukiem zadowolenia. Sir Peter zerknął na zegarek. Przemawiał od pięćdziesięciu minut, zostało mu jeszcze dziesięć do wypełnienia. Najwyższa pora, żeby przejść do projektów i planów na przyszłość. Upiwszy łyk wody, zaczął aksamitnym, uwodzicielskim głosem: – Drodzy państwo, teraz, kiedy przekazałem już wam złe nowiny – zrobił pauzę na burzę śmiechu i oklasków – mam wam do zakomunikowania dobrą wiadomość. Naszym powodem do radości jest mianowicie Ubomo, a raczej Ludowo-Demokratyczna Republika Ubomo i rola, jaką BOSS zamierza odegrać w nowej erze tego niewielkiego, lecz jakże pięknego kraju. Panie i panowie, mam przyjemność poinformować, iż nasze przedsiębiorstwo nie tylko może stworzyć nowe miejsca pracy, lecz również ma szansę walnie przyczynić się do zapewnienia szczęśliwej, dostatniej przyszłości liczącemu cztery miliony dusz społeczeństwu, do tej pory, co muszę ze smutkiem stwierdzić, pozbawionemu wszelkich możliwości rozwoju. – I przez następne dziewięć minut sir Peter Harrison czarował słuchaczy obietnicami nowych wspaniałych zysków i zawrotnego wzrostu dywident, by wreszcie zakończyć słowami: – A więc, drogie panie i drodzy panowie, czeka na nas Ubomo, afrykańska droga ku świetlanej przyszłości. – Cholera! – zaklął cicho Daniel. Jego szept zagłuszyła burza oklasków. – To jawny plagiat. Stary sukinsyn wykorzystał moje własne słowa. Sir Peter usiadł na swoim miejscu za stołem prezydialnym. Prowadzący zebranie sekretarz rady nadzorczej odczekał dwie minuty,

dając akcjonariuszom czas na wyrażenie oklaskami zachwytu i poparcia, po czym pochylił się nad mikrofonem i ogłosił: – Panie i panowie, otwieram dyskusję. Czy ktoś z państwa ma jakieś pytania? Pan przewodniczący i członkowie rady nadzorczej z największą przyjemnością wyjaśnią wszelkie wątpliwości. Jeszcze nie ucichły wzmocnione przez potężną aparaturę elektroniczną słowa, kiedy rozległ się głos z sali. – Mam pytanie do pana przewodniczącego. – Głos należący do kobiety zdradzał pewność siebie i był zdumiewająco donośny; tak donośny, że za stołem prezydialnym sir Peter nie zdołał się powstrzymać od niechętnego skrzywienia ust. Od samego początku Daniel bezskutecznie starał się wypatrzeć wśród tłumu akcjonariuszy doktor Kinnear. Albo nie przyszła na zebranie, albo siedziała gdzieś w głębi sali, zasłonięta przez innych. W końcu musiał się poddać. Lecz teraz nie miał żadnych wątpliwości, że to ona. Była jak najbardziej obecna na sali, stała na krześle w trzecim rzędzie. Daniel uśmiechnął się z zachwytem, zrozumiawszy skąd wzięła się dudniąca moc jej głosu. Kelly Kinnear trzymała w ręku elektryczną tubę. Bóg jeden wiedział, w jaki sposób zdołała ukryć urządzenie przed sokolookimi ochroniarzami, lecz trzeba przyznać, że posługiwała się nim z godną podziwu skutecznością. Daniel niejeden raz był świadkiem, jak zadane z sali pytanie, choćby nawet najbardziej trafne i dociekliwe, pozostawało bez odpowiedzi tylko dlatego, że nie zdołało przedrzeć się do uszu większości zebranych. Tonęło w morzu okrzyków „Co on powiedział?” i „Głośniej!”, mecz był przegrany po pierwszej zagrywce. W wypadku Kelly Kinnear stało się jednak inaczej. Stała na swoim krześle, doskonale widoczna z każdego końca sali, i z odległości trzydziestu kroków chłostała uszy sir Petera dźwięcznym, młodzieńczym głosem. Była niższa, niż Daniel przypuszczał, lecz miała zgrabną, pełną wdzięku, niemal ptasią sylwetkę, emanującą jakąś niezwykłą siłą, która zdawała się rozsadzać drobne ciało. – Panie przewodniczący, przed paroma dniami BOSS włączył do swojego znaku graficznego wizerunek zielonego drzewa. Chciałabym usłyszeć, czy pana zdaniem ten pusty gest daje wam prawo do

niszczenia środowiska naturalnego? Odpowiedziała jej zdumiona cisza. Pierwszą reakcją na nieoczekiwane wystąpienie Kelly Kinnear były zachwycone uśmiechy męskiej części zebranych, lecz kiedy pytanie zostało sformułowane, instynktowna przychylność dla ładnej osóbki zniknęła bez śladu, ustępując miejsca zdumieniu i niedowierzaniu. – Od trzydziestu lat – mówiła dalej Kelly Kinnear – odkąd piastuje pan stanowisko prezesa rady nadzorczej BOSS-a, działalność pańskiej firmy opiera się na zasadzie: „Rozkopać! Wyciąć! Powystrzelać!” Wyraz zdumienia i niedowierzania na twarzach akcjonariuszy ustąpił grymasom dezaprobaty i zaniepokojenia. – Przez wiele lat BOSS zatrudniał zawodowych myśliwych, którzy na polecenie firmy trudnili się bezlitosnym wyrzynaniem zagrożonych gatunków zwierząt. W ten sposób przedsiębiorstwo miało zapewnione stałe dostawy mięsa dla swoich pracowników. Owa polityka taniego wyżywienia została zarzucona dopiero w ostatnim czasie. To właśnie była filozofia wystrzelania. Tył szczupłej, opalonej szyi Kelly Kinnear pokrył się rumieńcem, zdradzającym przybierający na sile gniew. Gruby, ciemny warkocz drgał między łopatkami młodej kobiety niby ogon rozwścieczonej lwicy. – Od trzydziestu lat BOSS wydziera z afrykańskiej ziemi bogactwa naturalne, pozostawiając po sobie ziejące pustką kratery. To właśnie jest rozkopywanie. Od trzydziestu lat BOSS systematycznie wycina naturalne zasoby leśne, by zdobyć ziemię pod dochodowe uprawy bawełny i orzeszków ziemnych, które wysuszają i zatruwają nawozami azotowymi glebę oraz powodują skażenie rzek i strumieni. Oto właśnie filozofia wyrzynania. Całe ciało Kelly Kinnear drżało z oburzenia. Daniel patrzył zafascynowany. – Owe uprawy nie dostarczają żywności dla rdzennych mieszkańców wyrżniętych lasów, którzy są zmuszeni opuścić należące do nich, zdewastowane przez działalność BOSS-a tereny i przenieść się do straszliwych slumsów, rozwijających się wokół metropolii kontynentu. Chciwość BOSS-a zmienia tych ludzi w pozbawionych domu wygnańców. Sir Peter uniósł brew i spojrzał wyczekująco na prowadzącego obrady. Sekretarz natychmiast poderwał się na równe nogi.

– Bardzo proszę, żeby zechciała pani się nam przedstawić, a następnie jasno i wyraźnie sformułowała swoje pytanie. – Jestem doktor Kelly Kinnear i właśnie usiłuję jasno i wyraźnie przedstawić moje pytanie. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? – To nie jest pytanie, tylko popis krasomówstwa... – Wysłuchajcie mnie do końca – Kelly zawołała rozkazująco, odwracając się na krześle do wypełniającego salę tłumu akcjonariuszy. – Dla większości z nas własny dostatek jest bez porównania ważniejszy od tropikalnych lasów i jezior jakiegoś kraju odległego o tysiące kilometrów. Królewskie dywidendy, wypłacane przez BOSS-a, są nam bez porównania bliższe niż egzotyczne ptaki, nieznane zwierzęta czy tubylcze plemiona. Zadowalamy się wygłaszaniem frazesów na temat ochrony środowiska, które nic nas przecież nie kosztują... – Proszę o spokój! – wrzasnął sekretarz. – Pani zakłóca porządek obrad, doktor Kinnear. Niech pani zada pytanie, albo natychmiast usiądzie. – Jak pan sobie życzy – odparowała Kelly. – Oto moje pytanie: czy pan przewodniczący jest świadom, że w tym samym czasie, kiedy my tutaj sobie obradujemy, tropikalne lasy Ubomo właśnie znikają z powierzchni ziemi? – zwróciła się bezpośrednio do Harrisona, obrzucając go nienawistnym spojrzeniem. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że w wyniku działalności pańskiej firmy na terenie Ubomo wyginie ponad pięćdziesiąt gatunków roślin i zwierząt? – Skandal! Proszę natychmiast usiąść! – Wymieranie całych gatunków zwierząt dotyczy nas bezpośrednio, ponieważ w ostatecznym rozrachunku może doprowadzić do zniknięcia z powierzchni ziemi naszego własnego gatunku. Przez salę przeszedł pomruk oburzenia i dezaprobaty. Sir Peter uśmiechnął się i z politowaniem pokręcił głową. Nie próbował nawet odpowiedzieć na zarzuty doktor Kelly. Wiedział doskonale, po czyjej stronie leży lojalność udziałowców BOSS-a. – Siadaj! – wrzasnął ktoś z sali. – Głupia dziwka! – Doktor Kinnear – zawołał sekretarz – jestem zmuszony zażądać, żeby natychmiast zajęła pani swoje miejsce. Pani wystąpienie ma na celu rozmyślne zakłócenie obrad. – Oskarżam pana, panie przewodniczący... – Kelly skierowała

drżący palec w stronę sir Petera – oskarżam pana o gwałt i rabunek. Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki protestu. Parę osób wstało z krzeseł. – Skandal! – To jakaś zbzikowana wariatka! Ktoś spróbował ściągnąć Kelly na podłogę, lecz okazało się, że panią doktor otacza straż przyboczna, złożona z pół tuzina młodych mężczyzn i kobiet, ubranych skromniej od reszty audytorium, za to wyraźnie zdecydowanych na wszystko. Młodzi ludzie natychmiast zwarli szeregi wokół swojej przywódczyni. Jeden z chłopców odepchnął napastników. – Dajcie jej mówić! – Oskarżam pana o gwałt na środowisku i bezprecedensowy rabunek zasobów naturalnych Ubomo. Pańskie buldożery wdzierają się w głąb puszczy tropikalnej... – Zabierzcie ją stąd! – Doktor Kinnear, jeśli natychmiast pani nie usiądzie na swoim miejscu, będę zmuszony siłą usunąć panią z sali. – Jestem akcjonariuszem przedsiębiorstwa. Mam pełne prawo... – Wyrzucić ją! W pierwszych rzędach krzeseł zakotłowało się. Sir Peter siedział nieporuszony za stołem prezydium, na jego twarzy malowało się znudzenie i obojętność. – Niech mi pan odpowie! – Kelly wrzasnęła do niego z samego środka wywiązującej się bijatyki. – Skaże pan na zagładę pięćdziesiąt gatunków roślin i zwierząt, po to tylko, żeby kupić sobie nowego rollsroyce'a? – Ochrona! Ochrona! – zaskowyczał sekretarz. Ze wszystkich kątów zaczęli wysypywać się umundurowani goryle. Gdy jeden z nich, torując sobie drogę w kierunku coraz gorętszej bójki, wsadził mu łokieć w bok, Daniel nie zdołał opanować pokusy. Perfidnym, trudnym do zauważenia kopnięciem w kostkę podciął obutą w ogromny czarny bucior lewą stopę biegnącego ochroniarza. Goryl potknął się o własną kończynę i poleciał głową w rząd krzeseł, zwalając na ziemię siedzących na nich akcjonariuszy. Przez chwilę słychać było tylko trzask pękającego drewna, przekleństwa mężczyzn i piski kobiet. Obecni na sali fotoreporterzy nie posiadali się z zachwytu. Flesze aparatów fotograficznych błyskały niczym pioruny w czasie wiosennej

burzy. – W tym samym czasie, kiedy pan przewodniczący faszeruje was swoimi obłudnymi komunałami, a jego plastycy dorysowują zielone drzewko do znaku graficznego firmy, buldożery BOSS-a pustoszą w najlepsze jeden z najcenniejszych zespołów leśnych na świecie – wzmocniony dzięki elektrycznej tubie głos Kelly przebił się ponad panujący na sali harmider. Trwała na swoim posterunku na krześle, w samym sercu szalejącej wokół burzy. Daniel z szacunkiem patrzył na chwiejącą się niebezpiecznie drobną osóbkę, mężnie stawiającą czoło coraz dzikszemu zamieszaniu. – Lasy tropikalne nie są waszą prywatną własnością. Nie należą również do okrutnego tyrana w mundurze, który zagarnął władzę w Ubomo i który jest waszym wspólnikiem w tej wołającej o pomstę zbrodni. Puszcza należy do Pigmejów Bambuti, łagodnego, nikomu nie szkodzącego plemienia, zamieszkującego ją od niepamiętnych czasów. Wszyscy porządni ludzie, którym nie jest obojętny los naszej planety, domagają się, żebyście zabrali swoje pazerne łapy od... Trzem umundurowanym na czarno ochroniarzom BOSS-a udało się wreszcie utworzyć zwartą linię, przedrzeć przez szranki straży przybocznej Kelly i schwycić stojącą na krześle panią doktor. – Zostawcie mnie! – wrzasnęła z wściekłością i zaczęła okładać goryli tubą. Waliła jak opętana, dopóki plastik nie popękał na kawałki, pozbawiając ją broni. Ochroniarze ściągnęli Kelly z zaimprowizowanej mównicy i powlekli miotającą się, drapiącą i gryzącą na oślep kobietę w stronę wyjścia. W sali balowej na powrót zapanował spokój czy raczej pełna grozy cisza. Jak ludzie, którym udało się przeżyć zamach bombowy, akcjonariusze podnosili z ziemi poprzewracane krzesła, poprawiali przekrzywione części garderoby i oglądali odniesione obrażenia. Sir Peter podniósł się niespiesznie ze swojego fotela za stołem prezydialnym i przemówił do ustawionego przed nim mikrofonu: – Panie i panowie, zapewniam państwa, że występ, który przed chwilą mieliśmy okazję podziwiać, nie był zaplanowany. W imieniu całej firmy i rady nadzorczej pragnę was gorąco przeprosić za ten nieodpowiedzialny wybryk. To, co przed chwilą widzieliśmy, może nam jednak posłużyć jako żywa ilustracja trudności i kłopotów, którym musimy stawić czoło, chcąc polepszyć los naszych afrykańskich braci.

Zajęte sobą towarzystwo porzuciło oglądanie zadrapań i rozdarć i wsłuchało się w słodkie, uwodzicielskie tony rozkosznego gruchania Harrisona, działające jak balsam na ich biedne uszy, zmęczone świdrującymi zarzutami i oskarżeniami, jakimi uraczyła je przed chwilą Kelly. – Kelly Kinnear słynie ze skrajnych poglądów. Pani doktor wypowiedziała jednoosobową wojnę rządowi prezydenta Taffariego. Prawdę mówiąc, zdążyła już dać mu się we znaki nie gorzej niż nam dzisiaj na tej sali. Mieli państwo wątpliwą przyjemność zobaczyć tę kobietę w akcji, nie powinno być więc dla was niespodzianką, że została deportowana z Ubomo, gdzie ją oficjalnie uznano za persona non grata. To jej jednak nie zniechęciło do dalszego prowadzenia złośliwej, osobistej wendety. Uważa się za stronę poszkodowaną i dyszy żądzą zemsty. Przerwał i wymownie pokiwał głową. – Popełnilibyśmy jednak błąd uważając wyskok, którego byliśmy świadkami dzisiejszego wieczoru, za przejaw pozbawionej znaczenia ekstrawagancji wykolejonej jednostki. Niestety, drogie panie i drodzy panowie, w tym zwariowanym nowym świecie, w którym przyszło nam żyć, ze wszystkich stron otaczają nas zbzikowane oszołomy o lewicowych zapatrywaniach. Owa dama, która przed chwilą nas opuściła... – przez salę przebiegł niepewny chichot. Akcjonariusze najwyraźniej zaczynali przychodzić do siebie po brutalnej próbie Kelly Kinnear przemówienia im do rozumu – ...owa dama zalicza się do grona tych, co woleliby patrzeć na głodową śmierć tysięcy ludzi, byleby tylko nie dopuścić do ścięcia choćby jednego drzewa, do zaorania choćby jednej bruzdy czy do zabicia choćby jednego zwierzęcia. – Zrobiwszy znaczącą pauzę, potoczył po wsłuchanym audytorium zagniewanym, srogim wzrokiem. Zmobilizował cały magnetyzm swojej władczej osobowości, żeby odzyskać pełną kontrolę nad słuchaczami, nadwerężoną chwilowo przez drobną, zdeterminowaną kobietę z tubą nagłaśniającą w ręku. – Sami rozumiecie, że to piramidalna bzdura. Człowiek ma takie samo prawo do życia jak wszystkie pozostałe gatunki naszej planety. Oczywiście, zarząd BOSS-a w pełni zdaje sobie sprawę z ciążącej na nim odpowiedzialności za środowisko naturalne. Nasze przedsiębiorstwo słynie z proekologicznego kursu i głębokiej troski o dobro wszystkich

stworzeń zamieszkujących ziemię, na równi: ludzi, zwierząt i roślin. W ubiegłym roku wydaliśmy ponad sto tysięcy funtów na badania środowiska naturalnego, które poprzedziły niektóre z naszych przedsięwzięć. Sto tysięcy funtów, panie i panowie, to mnóstwo pieniędzy. – Harrison zrobił przerwę na oklaski. Daniel zauważył, że stary szczwany lis na wszelki wypadek nie zestawił tej sumy ze stanowiącymi podstawę opodatkowania dochodami BOSS-a za ten sam okres, które wyniosły prawie miliard funtów. Kiedy ucichły brawa, Harrison podjął na nowo: – Przeznaczyliśmy te pieniądze na badania nie po to, żeby wywrzeć korzystne wrażenie na opinii publicznej, lecz dlatego, iż szczerze i uczciwie pragniemy zrobić wszystko, co w naszej mocy, dla dobra planety, na której przyszło nam żyć. Wiemy, że postąpiliśmy słusznie. Również wy, drodzy państwo, którzy tworzycie najważniejszą część BOSS-a, grono jego udziałowców, czujecie w swoich sercach, iż postępujemy słusznie. Drogie panie i drodzy panowie, nasze sumienia są czyste! Możemy kontynuować wspólne dzieło z tą samą pewnością i entuzjazmem, które uczyniły z naszego przedsiębiorstwa to, czym jest teraz – potężnym narzędziem dobra w tym skądinąd smutnym i okrutnym świecie. Zebranie zakończyło się prawie dwadzieścia minut później niż zaplanowano, a lwią część owego nadprogramowego czasu zajęła owacja na cześć prezesa rady nadzorczej i jego wspaniałej, zaimprowizowanej przemowy. Po raz pierwszy w historii uchwała o poparciu została przyjęta nie – jak nakazywała tradycja – przed podniesienie rąk, lecz burzą oklasków. Nazajutrz rano brukowa prasa informowała, że „Bysio gromi zielonych oszołomów”. Wszystkie media były zgodne co do tego, że awantura na forum Walnego Zgromadzenia Udziałowców BOSS-a była raczej rzezią niewiniątek niż konfrontacją sił. Nie było bezpośrednich lotów z Londynu do Kahali. Nie pomogło przemianowanie ubomanskiego lotniska na Port Lotniczy imienia Efrema Taffariego ani dwudziestopięciomilionowa pożyczka Banku Światowego, przeznaczona na przystosowanie pasa startowego do przyjmowania gigantycznych odrzutowców oraz na modernizację budynków. Co prawda prace zostały rozpoczęte, lecz nie mogły się jakoś

skończyć, a to głównie dlatego, że poważna część funduszy ulotniła się w tajemniczych okolicznościach. Na mieście mówiono, że zaginione pieniądze znalazły cichą przystań na pewnym koncie w jednym ze szwajcarskich banków. Żeby doprowadzić do końca rozbudowę lotniska, potrzeba było kolejnych dwudziestu pięciu milionów dolarów, tymczasem Bank Światowy uzależniał udzielenie powtórnej pożyczki od otrzymania jakichś idiotycznych zabezpieczeń i gwarancji. Tymczasem podróżni byli nadal zmuszeni latać do Ubomo via Nairobi. Daniel i Bonny przylecieli do Nairobi samolotem British Airlines. Zapłacili prawie pięćset funtów za nadbagaż, na który złożył się przede wszystkim sprzęt wideo Bonny. Zatrzymali się w hotelu Norfolk. Lot do Kahali, obsługiwany przez Air Ubomo, mieli dopiero następnego dnia. Daniel postanowił wykorzystać wolny dzień, żeby nakręcić parę ujęć drugoplanowych i trochę materiału wypełniającego. Tak naprawdę, chodziło mu przede wszystkim o to, żeby przyjrzeć się Bonny przy pracy i przyzwyczaić się do wspólnego przebywania na planie. Innymi słowy, miała to być próba kostiumowa przed rozpoczęciem właściwego kręcenia filmu. Wynajęli kombi z odciętym dachem oraz kierowcą z plemienia Kikuyu i pojechali do Parku Narodowego Nairobi, znajdującego się na peryferiach miasta. Park był jedną z licznych niespodzianek, jakie kryła w zanadrzu Afryka. Zaledwie parę kilometrów od baru Lord Delamere w hotelu Norfolk można było obejrzeć dzikie lwy polujące w naturalnych warunkach. Park graniczył bezpośrednio z Lotniskiem imienia Jomo Kenyatty i do częstych widoków należały skubiące trawę antylopy, nie zwracające najmniejszej uwagi na lądujące za siatką samoloty. W ciągu ostatnich paru lat Daniel wielokrotnie kręcił tutaj zdjęcia uzupełniające do swoich filmów. Naczelnik parku był jego starym przyjacielem. Rozmawiali ze sobą w suahili i witali się specjalnym, podwójnym uściskiem rąk – najpierw dłonie, potem kciuki – oznaczającym szczególne braterstwo. Naczelnik oddelegował jednego ze swoich najlepszych ludzi, żeby służył im za eskortę i przewodnika. Daniel otrzymał carte blanche na poruszanie się po całym terytorium parku, a nawet na objęte ścisłym zakazem opuszczanie wozu i filmowanie z ziemi. Strażnik pokazał im drogę do akacjowego zagajnika na brzegu rzeki, gdzie ogromny nosorożec niezgrabnie zalecał się do samicy

w szczytowym momencie rui. Przedpotopowe monstra były do tego stopnia pochłonięte zalotami, iż Daniel i Bonny zaryzykowali wyjście z samochodu i podkradli się bliżej. Daniel dyskretnie obserwował Bonny. Dziewczyna posługiwała się jednym z najnowszych modeli Sony, poręcznym i eleganckim, lecz ciężkim nawet dla mężczyzny. Daniel chciał zobaczyć, jak Bonny poradzi sobie z dźwiganiem kamery. Nie zamierzał jej pomagać, ostrzegł też w suahili towarzyszącego im strażnika, żeby tego nie robił. W ciągu ostatnich tygodni zdążył poznać ciało Bonny w najintymniejszych szczegółach. Wiedział, że nie ma ani grama zbędnego tłuszczu i że jej mięśnie są twarde i sprężyste. Miała kondycję czynnego sportowca. Kiedy bawili się w łóżku w zapasy, Daniel musiał wykorzystać całą swoją siłę, żeby rozłożyć na łopatki prowokującą go bezczelnie kochankę. Bonny lubiła ostry seks, z całą masą przepychanek i poszturchiwań. A jednak zaskoczyła go łatwość, z jaką Bonny podnosiła kamerę i poruszała się w rozgrzanym jak piec akacjowym lesie, na nierównym podłożu, stratowanym podczas pory deszczowej ciężkimi kopytami bawołów i zrogowaciałymi stopami nosorożców, a przez letnie słońce spieczonym w twardą, wyboistą skorupę. Dołki i muldy groziły skręceniem nogi, a zakrzywione kolce ciernistych krzewów czyhały tylko, by rozerwać tkaninę ubrania albo nie osłonięte ciało. Bonny z budzącą podziw zręcznością omijała wszystkie pułapki. Potężny nosorożec popisywał się przed samicą, która zapuściła się na jego terytorium, by rozpalić w nim płomień pożądania. Za każdym razem, kiedy usiłowała się wymknąć poza granice rewiru, zabiegał jej drogę, sapiąc przy tym jak maszyna parowa i wzbijając ciężkimi łapami chmury kurzu. Samica zarzucała na wszystkie strony imponującym, szarym zadem, kokieteryjnie odmawiając roznamiętnionemu adoratorowi swoich awansów i racząc go w zamian świeżą porcją odurzającej, miłosnej woni, która wprawiała go w coraz silniejszą ekstazę. Co parę minut samiec porzucał na chwilę kochankę i pędził zostawić na granicy swojego terytorium jednoznaczne ostrzeżenie dla ewentualnego konkurenta, któremu przyszłoby do głowy przeszkodzić mu w miłosnych zabiegach. Dopadłszy skraju rewiru, ustawiał się tyłem do drzewa lub krzewu

pełniącego rolę słupa granicznego, podwijał do góry ogon, wysuwał z fałdów pomarszczonej, szarej skóry swój wielki różowy penis i celując pomiędzy tylnymi nogami, wypuszczał potężną strugę moczu z siłą węża strażackiego. Uczyniwszy w ten sposób zadość nakazom samczego honoru, pomrukując namiętnie wracał do nieśmiałej samicy, która natychmiast rzucała się w kierunku najdalszego krańca jego posiadłości, zmuszając wielbiciela do pogoni. Normalnie nosorożec widzi dość kiepsko, ale opanowana miłosnym szałem para jest niemal zupełnie ślepa. Daniel i Bonny musieli zachować najwyższą czujność i być w każdej chwili gotowi do błyskawicznej ucieczki czy uniku przed pędzącym na oślep potworem. Minimalne opóźnienie reakcji mogli przypłacić stratowaniem albo nadzianiem się na jeden z długich, lśniących rogów. Pracowali ciężko, przez cały czas ocierając się o śmierć, lecz Bonny nie okazywała cienia lęku. Wyglądało raczej na to, że niebezpieczeństwo podnieca ją, dodając energii i sił. Oczy jej błyszczały, ognistorude włosy zlepiał pot, koszulka na plecach pociemniała od wilgoci. Dotrzymując Danielowi kroku, biegała po lesie, kryjąc się co chwila za pniem akacji przed kolejną szarżą roznamiętnionych zwierząt. Lecz jeszcze większe wrażenie niż brak strachu, wywarła na Danielu wytrzymałość fizyczna dziewczyny. Nie musiał dźwigać ciężkiej kamery, a mimo to ledwo dyszał, osłabiony upałem i dławiącym kurzem, podczas gdy Bonny wciąż wydawała się świeża jak skowronek. Wtem, bez żadnego ostrzeżenia, ogromny nosorożec odwrócił się w ich stronę. Prawdopodobnie wyczuł poprzez gęsty, odurzający zapach namiętności irytującą woń ludzkich ciał. Kiedy zwierzę rzuciło się do ataku, Daniel chwycił Bonny za ramię i syknął: – Nie ruszaj się! – Opadli na kolana i zamarli bez ruchu. Rozwścieczone bydlę zatrzymało się parę kroków od nich, sapiąc i prychając groźnie. Świńskie oczka, nabiegłe krwią od erotycznego podniecenia, wpatrywały się badawczo w Bonny i Daniela, usiłując wypatrzyć jakiś ruch, świadczący o tym, iż nie są ani drzewem, ani krzakiem i w związku z tym warto zadać sobie trud rozniesienia ich w drobny mak. Daniel starał się nie oddychać, lecz obolałe z wysiłku płuca gwałtownie domagały się powietrza, musiał więc wziąć głęboki wdech. Nagle uświadomił sobie, że tuż przy lewym uchu słyszy cichutki szum

silnika elektrycznego. Nie obracając głowy, spojrzał w tamtym kierunku. Ku swojemu zdumieniu i niedowierzaniu zobaczył, że Bonny cały czas kręci rozgrywającą się przed nimi scenę. Obiektyw kamery znajdował się tuż przed pyskiem zwierzaka. Patrzyli prosto w drgające nerwowo nozdrza, wyścielone od środka różową śluzówką, i to właśnie filmowała Bonny. Daniel był wstrząśnięty jak nigdy dotąd. O rany, trafił mi się kurewsko dobry chłopak od kamery. Jock nie miałby przy niej żadnych szans na przedłużenie kontraktu. Nieoczekiwanie nosorożec odwrócił się do nich zadem. Wykonał ten manewr z szybkością i zręcznością, jakiej nikt by się nigdy nie spodziewał po stworzeniu jego rozmiarów. Miłość zatriumfowała nad żądzą zniszczenia. Samiec popędził z powrotem do swojej kochanki, sapiąc z namiętnej tęsknoty. Bonny wybuchnęła śmiechem. Daniel nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Chodź! – zawołała do niego, jednym podskokiem podnosząc się z kolan. Zanim dopadli polanki nad kamienistym strumyczkiem, gdzie gruchała zakochana para, samica postanowiła ulec wreszcie wytrwałym zalotom. Zaprzestawszy ucieczki, pozwoliła samcowi zajść się od tyłu i oprzeć pysk na grzbiecie. Stała spokojnie, z uległością przyjmując tę jednoznaczną pieszczotę. – Przygotuj się – Daniel szepnął do Bonny. – Zaraz się zacznie. Nagle samiec dosiadł swojej partnerki. Bonny filmowała, nie opuszczając żadnej tytanicznej konwulsji, żadnego pchnięcia, żadnego, choćby najbardziej nieznacznego ruchu złączonych ze sobą potężnych cielsk. Nie trwało to długo, po chwili wielki nosorożec zsunął się z samicy i opadł przednimi łapami na ziemię, sapiąc z wysiłku. – Mamy to, o co nam chodziło, a poza tym i tak za dużo już ryzykowaliśmy – stwierdził Daniel. – Zabieramy się stąd. Wziął ją za rękę i pociągnął do tyłu. Nie spuszczając wzroku z nosorożców zaczęli się ostrożnie, krok po kroku, wycofywać. Dopiero kiedy od pary zwierzaków dzieliło ich już prawie sto metrów, Daniel uznał, że są już bezpieczni. Zostawili za plecami polanę i nie oglądając się za siebie, pobiegli w kierunku zaparkowanego nie opodal kombi. Śmiali się i żartowali, wciąż jeszcze odczuwając

wywołane niedawnym strachem podniecenie. Nagle Daniel rzucił ostro: – Uważaj! Znowu szarżuje! Nosorożec pędził prosto na nich ociężałym galopem i ani mu było w głowie skręcić w bok. Krótkowzroczne, świńskie oczka mierzyły Daniela i Bonny nienawistnym spojrzeniem. – Musiał wyczuć nasz zapach. – Daniel mocniej ścisnął Bonny za ramię. Szybko rozejrzał się dookoła. Najbliższe dostępne schronienie zdawały się ofiarowywać krzaki, znajdujące się o jakieś dwadzieścia kroków przed nimi. – Szybciej! – Rzucili się do przodu i wpełzli pod rozłożyste gałęzie. Zakrzywione kolce rozdzierały ich ubrania, wbijając się w nie osłonięte ciało. – Leci prosto na nas – Bonny powiedziała zachrypniętym od kurzu i zmęczenia głosem. – Siadaj i nie ruszaj się – rozkazał Daniel. Przycupnęli na kamienistej ziemi i w bezradnym przerażeniu patrzyli, jak potężne bydle pędzi prosto na ich kryjówkę. – Tym razem się nie zatrzyma. – Po raz pierwszy Bonny okazała, że się boi. Czterotonowy prehistoryczny potwór, uzbrojony w śmiercionośny róg, zahamował tuż przed kępą krzaków. Wielkie nozdrza węszyły nerwowo pośród kolczastych gałęzi, które zaszumiały, jakby przeszedł przez nie podmuch wiatru. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie zwierzę odwróciło się, wystawiając do Bonny i Daniela tłusty zad. Oniemieli ze zgrozy obserwowali, jak zaledwie o metr od ich twarzy potężny penis wysuwa się z osłaniających go fałd szarej skóry. – Jesteśmy na granicy jego terytorium – Daniel stęknął z rozpaczą. – Zabiera się do oznaczenia tych krzaków! I nas, przy okazji! Członek nosorożca wycelował w nich niby końcówka ogromnego, różowego węża strażackiego. – Jesteśmy w pułapce – jęknęła Bonny. Ze wszystkich stron otaczały ich kolce. – Co mam robić? – Zamknij oczy i myśl o Anglii. W następnej chwili runął na nich strumień parującego moczu o sile tropikalnego huraganu. Nie był to bynajmniej pojedynczy wytrysk, lecz straszliwa ulewa gorącej cieczy, która zmyła Danielowi z głowy

kapelusz i w ułamku sekundy przemoczyła oboje do suchej nitki. Zrobiwszy swoje, nosorożec z zadowoleniem machnął ogonem, tupnął tylnymi łapami, tak że zatrzęsła się ziemia, i poszarżował z powrotem. Daniel i Bonny siedzieli w ociekających krzakach, przyglądając się sobie z przerażeniem. Byli kompletnie mokrzy, jakby wpadli pod rynnę czy raczej, sądząc po okropnej woni, w szambo. Daniel pierwszy ocknął się z transu. Niespiesznym, teatralnym gestem otarł twarz, zaczynając od czoła, a kończąc na podbródku, po czym dokładnie obejrzał rękę. – Nie cierpię... – zaczął grobowy tonem – kiedy mnie ktoś olewa! Przez chwilę Bonny wpatrywała się w niego bez słowa, po czym wydała z siebie dziki, radosny pisk i rzuciła mu się w ramiona. Obejmowali się, mokrzy i cuchnący, zanosząc szalonym śmiechem, dopóki wreszcie nie uspokoili się na tyle, żeby wyleźć z krzaków, a i wtedy bynajmniej nie przestali się śmiać. Mocz nosorożca pozlepiał im włosy w koszmarne strąki i ozdobił ubrania abstrakcyjnymi wzorami. Przemycili się do hotelu Norfolk przez tylne wejście od strony kuchni i pędem przebiegli przez trawnik do swojego bungalowu. Następne dwadzieścia minut spędzili pod prysznicem, mydląc się i myjąc nawzajem, aż ich ciała lśniły czystością. Wciąż jeszcze nie mogli przestać chichotać. Chwilę później Daniel owinięty we włochaty płaszcz kąpielowy zasiadł przed telewizorem, do którego Bonny podłączyła swoją kamerę. Przez następne kilkadziesiąt minut nie interesowało go nic oprócz obrazu na ekranie. Od pierwszej sekwencji wiedział, że dobrze zrobił, zatrudniając Bonny Mahon. Miała technikę godną profesjonalisty najwyższej klasy, świetne oko i wyczucie czasu, a nade wszystko posiadała również coś znacznie ważniejszego i bez porównania rzadziej spotykanego – indywidualny styl, na który zwrócił uwagę, kiedy po raz pierwszy oglądał jej film o Arktyce. – Jesteś dobra – powiedział, obejrzawszy do końca nakręcone tego dnia zdjęcia – cholernie dobra. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka jestem dobra – roześmiała się. – Dopiero zaczynam wyczuwać tutejsze światło. Wiesz, każde miejsce ma swój własny rodzaj światła. Daj mi jeszcze tydzień, a przekonasz się, na co naprawdę mnie stać. Godzinę później, ubrani w czyste rzeczy, szli przez hotelowy

dziedziniec. Był chłodny, kenijski wieczór. Zatrzymali się na moment przed ustawioną pośrodku trawnika ogromną klatką z dzikimi ptakami, przyciągnięci wspaniałymi, jaskrawymi barwami turakosów i złotopierśnych szpaków. Goście dryfowali grupkami w kierunku restauracji pod gołym niebem, specjalizującej się w daniach z grilla. Daniel nie zwrócił uwagi na stojącą tuż obok drobną osóbkę, dopóki nie zwróciła się do niego po nazwisku. – Przepraszam bardzo, pan jest doktorem Danielem Armstrongiem, prawda? – Doktor Kinnear! – Daniel rozpoznał młodą kobietę. – Ostatnim razem widziałem panią na Walnym Zgromadzeniu Udziałowców BOSSa. – Och, był pan tam? – zaśmiała się. – Nie zauważyłam pana. – Nic dziwnego, miała pani wtedy zupełnie co innego na głowie. – Daniel odwzajemnił jej uśmiech. – Jak się ma pani tuba? Udało się ją naprawić? – Japoński chłam – powiedziała Kelly Kinnear. – Wystarczy parę razy walnąć nim kogoś w łeb, i już się rozlatuje na drobne kawałki. Naturalnie, spodziewał się, że będzie miała poczucie humoru – czytał przecież jej książkę – lecz jej oczy okazały się jeszcze piękniejsze, niż obiecywało zdjęcie na skrzydełku obwoluty. Natychmiast poczuł do niej sympatię. Zdaje się, że nie zdołał tego ukryć, gdyż Bonny demonstracyjnie wysunęła rękę z jego dłoni. Daniel poczuł ukłucie winy. – Czy zna pani moją asystentkę, Bonny Mahon? – Gwoli ścisłości, jestem operatorem filmowym, a nie asystentką – Bonny poprawiła go cierpkim tonem. – Słusznie – poparła ją Kelly. – Widziałam pani zdjęcia. To pani nakręciła Arktyczny sen. To znakomity film. – Kelly miała rozbrajający zwyczaj patrzenia osobie, do której się zwracała, prosto w oczy. Bonny wyglądała na nieco speszoną pochwałą. – Dziękuję. Niestety, ja nie czytałam pani książki, doktor Kinnear. – Należy więc pani do kilkusetmilionowego klubu, panno Mahon. – Kelly wyczuła niechęć drugiej kobiety, nie dała jednak po sobie poznać, że jest urażona. Zwróciła się znowu do Daniela: – Myślę, że widziałam wszystkie pańskie filmy. Prawdę mówiąc, to przez pana wylądowałam w Afryce. Po studiach zamierzałam wyjechać na Borneo i zająć się

plemieniem Penan, ale akurat wtedy obejrzałam jeden z pana pierwszych seriali o jeziorach regionu Wielkich Rowów Afrykańskich i zmieniłam zdanie. Poczułam, że po prostu muszę pojechać do Afryki. – Przerwała, uśmiechając się z zakłopotaniem. – Zdaję sobie sprawę, że to banalnie zabrzmi, ale jestem pańską wielbicielką. Tak naprawdę, to kręciłam się tutaj w nadziei, że pana spotkam. Słyszałam, że jest pan w Nairobi. Bardzo chciałabym z panem porozmawiać. – To znaczy, że nie mieszka pani w hotelu Norfolk? – Sympatia Daniela do Kelly Kinnear rosła z każdą minutą. Trudno nie polubić kogoś, kto otwarcie przyznaje, że jest naszym fanem. – Dobry Boże, pewnie że nie – Kelly roześmiała się radośnie. Miała wspaniałe zęby, nawet w trzonowcach nie było plomb. – Jestem skromnym naukowcem, który stracił sponsora, a nie słynnym producentem filmowym. Cofnęli mi stypendium, kiedy Taffari wyrzucił mnie z Ubomo. – W takim razie zapraszam panią na stek – zaproponował Daniel. – Stek! Na samą myśl ślinka mi cieknie. Odkąd wróciłam do Afryki, żyję na orzeszkach ziemnych i suszonej rybie. – Właśnie, dlaczego nie miałaby pani się do nas przyłączyć? – Bonny zapytała jadowicie słodkim głosem, ostentacyjnie podkreślając zaimek w liczbie mnogiej. – To bardzo miło z pani strony, panno Mahon – odpowiedziała Kelly, zachowując olimpijski spokój. Powietrze zdawało się trzeszczeć od wzajemnej wrogości kobiet niby od elektrycznych wyładowań. Metoda, jaką porozumiewały się panie, była zanadto ezoteryczna, by Daniel zdołał za nimi nadążyć, postanowił więc ograniczyć się do uprzejmego uśmiechu. – No to chodźmy poszukać czegoś do jedzenia – powiedział, ruszając w kierunku restauracji o wdzięcznej nazwie Ibis, zajmującej część hotelowego dziedzińca. – Zamierza pan nakręcić w Kenii film? – spytała Kelly. – Co pana sprowadza do Nairobi, doktorze Armstrong? – Przyjaciele mówią do mnie Danny. – Daniel zasugerował przejście na mniej oficjalną płaszczyznę. – Prawdę mówiąc, jutro lecimy do Ubomo. – Ubomo! – Kelly stanęła jak wryta. – Cudownie! Nowe oblicze Afryki w pigułce. To idealny temat dla ciebie. Niewiele osób

wiedziałoby, jak się do tego zabrać. – Twoje zaufanie bardzo mi schlebia, ale wcale nie jestem pewien, czy zdołam stanąć na wysokości zadania. – Daniel spojrzał na nią z uśmiechem. Na chwilę zapomniał, że jest z Bonny. Przypomniał sobie o obecności kochanki dopiero, kiedy poczuł na ramieniu uścisk jej dłoni. – Żeby zrewanżować się za obiad, opowiem wam wszystko, co wiem na temat Ubomo – zaproponowała Kelly. – Umowa stoi – zgodził się Daniel. Weszli do łagodnie oświetlonego, pełnego kwiatów ogródka restauracji Ibis. Gdzieś w tle cicho pobrzękiwał fortepian. Kiedy panie zajęły się lekturą menu, Daniel przyjrzał im się ukradkiem, porównując je ze sobą. Przede wszystkim różniły się wzrostem. Bonny niewiele brakowało do metra osiemdziesięciu. Kelly była od niej o piętnaście centymetrów niższa, poza tym dzieliło je niemal wszystko, poczynając od koloru włosów i oczu, a na odcieniu skóry kończąc. Daniel wyczuwał, że różnice pomiędzy Bonny i Kelly nie ograniczają się do wyglądu zewnętrznego. Bonny była zuchwała, bezpośrednia i miała niemal męskie podejście do życia. Już w czasie pierwszych dni trwania ich związku Daniel nabrał przekonania, iż osobowość kochanki kryje w sobie głębie, których wcale nie pragnąłby poznać. Z drugiej stronny, Kelly Kinnear wydawała się uosobieniem kobiecości, chociaż lektura książki powiedziała Danielowi, iż potrafi być również zdeterminowana i nieustraszona. Samotne życie w głębi tropikalnej puszczy, gdzie za jedynych towarzyszy miała Pigmejów Bambuti, wymagało szczególnego rodzaju odwagi. Jej sposób pisania zdradzał również szlachetność i inteligencję. Daniel domyślał się, że Kelly Kinnear interesują raczej duchowe niż materialne aspekty życia. Awantura w sali balowej siedziby BOSS-a dowodziła jednak, że drzemią w niej także pokłady agresji i wojowniczości. Obie panie były bardzo atrakcyjne, chociaż każda w inny sposób. Zuchwała uroda Bonny z daleka przyciągała wzrok. Nie można było nie zauważyć miedzianowłosej Walkirii. Dyskretniejsza, bardziej łagodna piękność Kelly nie od razu rzucała się w oczy. Jej twarz zmieniała wyraz w zależności od kąta patrzenia. Kiedy była zamyślona, jej rysy nie wydawały się szczególnie godne uwagi, za to kiedy się uśmiechnęła, cała twarz nabierała życia i blasku. Zgodnie z tym, co sugerowała

fotografia na obwolucie książki, najpiękniejsze miała oczy; wielkie i pełne wyrazu, raz lśniące radosną kpiną, kiedy indziej znowu rzucające namiętne ognie. I jeszcze coś, czego nie było widać na zdjęciu – pomyślał Daniel uśmiechając się do siebie w głębi duszy. Piersi Kelly okazały się miniaturowymi dziełami sztuki. Podniósłszy wzrok znad menu, Kelly zauważyła kierunek jego spojrzenia. Na jej twarzy pojawił się grymas rozczarowania, jakby zawiodła się w ocenie Daniela. Podniosła wyżej menu, zakrywając biust przed wzrokiem mężczyzny. – Kiedy jedziesz do Ubomo? – Lecimy jutro. – Bonny wyręczyła Daniela, lecz Kelly nie przyjęła do wiadomości jej ingerencji. Następne pytanie skierowała również tylko do Daniela. – Byłeś tam po zamachu stanu? – Nie, ostatni raz odwiedziłem Ubomo cztery lata temu. – Więc jeszcze za czasów Wiktora Omeru – stwierdziła Kelly. – Tak, miałem okazję go poznać. Sympatyczny facet. Co się z nim stało? Słyszałem, że miał zawał. Kelly wymijająco wzruszyła ramionami i zmieniła temat, zwłaszcza że właśnie zjawił się kelner. – Naprawdę mogę wziąć stek, czy po prostu sobie ze mnie okrutnie zadrwiłeś? – Zamów sobie befsztyk z polędwicy – oświadczył wspaniałomyślnie. Kiedy pojawiły się przed nimi talerze, Daniel powrócił do tematu. – Słyszałem, że byłaś bardzo zaprzyjaźniona z Omeru? – Kto ci to powiedział? – Kelly spojrzała mu prosto w oczy i Daniel w ostatniej chwili ugryzł się w język. Znajomość z Bysiem Harrisonem nie należała do rzeczy, które znalazłyby uznanie w oczach damy. – Musiałem to gdzieś przeczytać – powiedział ostrożnie. – Chyba w jakiejś gazecie. – Ach tak. – Tym razem mu się upiekło. – Pewnie w „Sunday Telegraph”. Opracowałam dla nich sylwetkę Wiktora... prezydenta Omeru i przy okazji wielkodusznie zamieścili wzmiankę na mój temat. – Zgadza się. Co takiego właściwie dzieje się w Ubomo? Obiecałaś mi krótki serwis. Powiedziałaś, że to nowe oblicze Afryki w pigułce. Wyjaśnij, co przez to rozumiesz.

– Ubomo zmaga się z problemami typowymi dla wszystkich państw kontynentu: podziałami plemiennymi, eksplozją demograficzną, nędzą i analfabetyzmem. A teraz, kiedy prezydent Omeru został zmuszony do odejścia i władzę przejęła ta świnia Taffari, doszedł nam nowy zestaw klasycznych problemów, takich jak jednopartyjna tyrania, dożywotnia prezydentura, wyzysk obcego kapitału, korupcja i wstępne stadium wojny domowej. – Rzeczywiście, idealny model klasycznego społeczeństwa. Opowiedz mi coś o podziałach plemiennych. – Antagonizmy plemienne to największe przekleństwo tego kontynentu! – Wziąwszy do ust kawałek krwistego befsztyka, Kelly zamknęła z rozkoszy oczy. – Pycha! – szepnęła. – Boska ambrozja! No dobra, wracamy do Ubomo. Żyje tam sześć różnych plemion, ale tak naprawdę liczą się tylko dwa. Najliczniejsi są Uhali, stanowią niemal trzy czwarte czteromilionowej ludności. Od niepamiętnych czasów żyją z ziemi i jezior, zajmują się rolnictwem i połowem ryb. Są łagodni i pracowici. Jednak przez wiele stuleci byli niewolnikami znacznie mniejszego plemienia Hita. Hita jest wojowniczym, arystokratycznym ludem, blisko spokrewnionym z Masajami i Samburu, zamieszkującymi terytorium Kenii i Tanzanii. Zajmują się wypasem bydła i prowadzeniem wojen. Kochają swoje stada, za to gardzą resztą ludzkości, nie wyłączając Europejczyków. Odznaczają się wspaniałą urodą, są wysocy i szczupli. Każdy marani Hita, który ma mniej niż metr osiemdziesiąt wzrostu, uważany jest za karła. Ich kobiety słyną z królewskiej, nilotyckiej urody i z powodzeniem mogłyby zaćmić najpiękniejsze modelki paryskich domów mody. Przede wszystkim jednak są okrutni, aroganccy i brutalni. – Nie jesteś obiektywna, Kelly. Posługujesz się frazeologią nienawiści plemiennej – zarzucił jej Daniel. – Każdy, kto dostatecznie długo pomieszka w Afryce musi tym nasiąknąć, doskonale o tym wiesz, Danny. – Kelly ponuro pokręciła głową. – Lecz w tym wypadku mam rację. Zanim Brytyjczycy wynieśli się z Ubomo, co miało miejsce w 1969 roku, przeprowadzili wybory większościowe w europejskim stylu, w wyniku których Uhali, jako liczniejsi, przejęli władzę i prezydentem został Wiktor Omeru. Był bardzo dobrym prezydentem. Wcale nie twierdzę, że był święty, ale na pewno nie był gorszy od innych afrykańskich polityków, a wielu z nich

pod każdym względem przewyższał o niebo. Starał się pogodzić skłócone plemiona, ale Hita z natury są zbyt dumni i zbyt żądni krwi. To urodzeni wojownicy, nic więc dziwnego, że wkrótce przejęli armię i doszło do tego, co od początku było nieuniknione. Efrem Taffari został dożywotnim prezydentem i nie zamierza się z nikim dzielić władzą. Plemię Hita może spokojnie tyranizować pozostałe trzy czwarte mieszkańców, czyli Uhali i moich ukochanych malutkich Bambuti. – Opowiedz mi o Bambuti, „ludziach wysokich drzew”. – Prośba Daniela sprawiła Kelly wyraźną przyjemność. – Och, Danny, znasz tytuł mojej książki! – wykrzyknęła z uśmiechem. – Nie tylko znam tytuł, ale ją przeczytałem. I to nawet więcej niż raz. Szczerze mówiąc, czytałem ją trzy razy, po raz ostatni nie dalej jak tydzień temu. – Obdarzył Kelly promiennym uśmiechem. – Obawiam się, że to zabrzmi banalnie – powtórzył jej własne zdanie – ale muszę przyznać, że jestem twoim fanem. – Ble! – Bonny odezwała się po raz pierwszy od piętnastu minut. – Państwo mi wybaczą, ale chyba zwymiotuję. Daniel zdążył prawie zapomnieć o jej istnieniu. Skruszony, spróbował dotknąć piegowatej dłoni Bonny, leżącej na obrusie pomiędzy ich nakryciami, ale dziewczyna gwałtownie zabrała rękę i schowała ją pod stół. – Napiłabym się jeszcze wina, jeśli kogoś to interesuje – oznajmiła naburmuszona. Daniel usłużnie napełnił kieliszek. Tymczasem Kelly taktownie zajęła się tym, co zostało z jej befsztyka. W końcu Daniel przerwał niezręczną ciszę. – Rozmawialiśmy o Bambutich. Opowiedz mi o nich. Kelly popatrzyła na niego, zwlekając z odpowiedzią. Zdawała się walczyć z trudną decyzją. Daniel czekał cierpliwie. – Posłuchaj – przemówiła wreszcie – skoro interesują cię Bambuti, co byś powiedział, gdybym zamiast opowiadać o nich, zabrała cię do lasu i pokazała, jak naprawdę żyją? Nie miałbyś ochoty sfilmować Pigmejów w ich naturalnym środowisku? Mogłabym ci pokazać rzeczy, których nikt dotąd nie utrwalił na taśmie i które widziało zaledwie paru białych ludzi. – Byłbym zachwycony, Kelly. Do diabła, to znakomity pomysł,

tylko czy nie zapominasz o jednym małym „ale”? O ile mi wiadomo, prezydent Taffari nieszczególnie za tobą przepada i najchętniej powiesiłby cię na pierwszym lepszym drzewie, kiedy tylko przekroczysz granicę. Kelly roześmiała się. Daniel z coraz większą przyjemnością słuchał jej śmiechu. Gdzieś na jego dnie czaiło się rozkoszne, kocie mruczenie, które sprawiało, że sam miał ochotę się roześmiać. – Nasz drogi przyjaciel Efrem nie jest przesadnym amatorem wieszania. Gustuje raczej w innych metodach. – Jakim cudem mogłabyś zorganizować za jego plecami wycieczkę do Ubomo? Kelly nie przestawała się uśmiechać. – Znam las jak własną kieszeń, żyłam w nim przez pięć lat. Władza Taffari kończy się tam, gdzie zaczynają się wysokie drzewa. Poza tym mam wielu przyjaciół, a on ma wielu wrogów. – W jaki sposób mam się z tobą skontaktować? – Nie będziesz musiał. Sama cię znajdę. – Powiedz mi, Kelly, dlaczego tak ryzykujesz? Przecież powrót do Ubomo może cię kosztować życie. Co jest tego warte? Co jest aż tak ważne, że chcesz to ciągnąć dalej, bez stypendium, bez żadnej pomocy z zewnątrz, pod groźbą aresztu, a może nawet śmierci? W jej oczach odmalowało się zdziwienie. – To zdumiewająco głupie pytanie. W lesie jest tyle do zrobienia, że starczy mi na całe życie. Przede wszystkim przygotowuję książkę o psychologii Bambutich. Prowadzę też badania nad karłowatością Pigmejów, staram się ustalić decydujący czynnik, hamujący ich wzrost. Oczywiście, nie ja pierwsza się za to wzięłam, ale sądzę, że udało mi się spojrzeć na problem z nowej, właściwej strony. Do tej pory wszyscy koncentrowali się na hormonie wzrostu... – Przerwała i uśmiechnęła się do Daniela. – Nie zamierzam zanudzać cię szczegółami, jednak moim zdaniem diabeł tkwi w braku receptorów hormonu. – Och, bynajmniej nie jesteśmy znudzeni. – Bonny nie próbowała nawet ukryć swojego sarkazmu. – To fascynujące. Czy zamierza pani znaleźć szczepionkę, która przemieni Pigmejów w takich gigantów jak Hita? Kelly nie dała się wyprowadzić z równowagi. – Niski wzrost Bambutich jest efektem dobroczynnej mutacji. Dzięki

niemu są idealnie przystosowani do życia w tropikalnych lasach. – Nie rozumiem – przyznał Daniel. – Wytłumacz mi, jakie zalety może mieć niski wzrost. – Dobrze, sam o to prosiłeś. Po pierwsze, zapobiega nadmiernemu nagromadzaniu się ciepła w organizmie. Drobne osoby znacznie lepiej radzą sobie z wilgotnym upałem, panującym pod niemal hermetycznym sklepieniem drzew. Po drugie, niewielki wzrost ułatwia Pigmejom poruszanie się wśród gęstego, tropikalnego poszycia, sprawia, że są zręczni i szybcy. Zdumiałbyś się, gdybyś zobaczył, jak zwinnie przemykają po lesie. Starożytni Egipcjanie wierzyli, że Bambuti posiadają dar niewidzialności. Potrafią dosłownie rozwiać się w powietrzu, kiedy na nich patrzysz. Oczy Kelly błyszczały, gdy mówiła z czułością i zaangażowaniem o ludziach z plemienia, które stało się jej własnym. Kiedy Daniel zamawiał kawę i deser, Kelly ciągle jeszcze nie wyczerpała tematu. – Zajmuję się też czymś bez porównania ważniejszym od receptorów hormonu wzrostu. Bambuti posiadają niespotykaną wiedzę o roślinach i ich własnościach, a zwłaszcza własnościach leczniczych. Według moich szacunków, w lasach tropikalnych Ubomo występuje ponad pół miliona różnych gatunków roślin. Dobroczynne działanie co najmniej kilkuset z nich jest znane od dawna. Jestem przekonana, że badając je, będziemy w stanie odnaleźć lekarstwo na niemal wszystkie nękające ludzkość choroby, nie wyłączając raka i AIDS. Udało mi się dojść do bardzo obiecujących wyników. – Science fiction – zadrwiła Bonny z ustami pełnymi lodów czekoladowych. – Cicho bądź, Bonny – zgromił ją Daniel. – To fascynujące. Na jakim etapie znajdują się twoje badania? Kelly zrobiła niezadowoloną minę. – Nie są aż tak zaawansowane, jak bym sobie tego życzyła. Stare kobiety pomagają mi zbierać liście, korzenie i korę drzew. Następnie opisują własności poszczególnych roślin, a ja staram się je usystematyzować i stworzyć coś w rodzaju katalogu. Próbuję też przeprowadzać testy, określające czynnik aktywny, ale za całe laboratorium mam krytą słomą chatę, a do tego właśnie straciłam fundusze i przyjaciół...

– Cóż, mimo to bardzo chciałbym zobaczyć, jak pracujesz. – Zobaczysz – Kelly obiecała Danielowi. Jego zainteresowanie wzruszyło ją do tego stopnia, że położyła dłoń na ramieniu mężczyzny i zapytała: – Przyjedziesz do mnie, do Gondali, prawda? Bonny patrzyła na kobiecą dłoń, dotykającą opalonego, muskularnego ramienia Daniela. Była to drobna rączka, wdzięczna i proporcjonalna jak reszta ciała. – Sir Peter byłby bardzo zainteresowany lekarstwem na AIDS – zauważyła Bonny, nie spuszczając wzroku z dłoni Kelly. – BOSS mógłby zająć się produkcją. Byłaby z tego kupa kasy... – BOSS? Sir Peter? – Kelly gwałtownie zabrała rękę z ramienia Daniela. – Jaki sir Peter? – Bysio Harrison, złotko – Bonny odpowiedziała z jadowitą satysfakcją. – Bysio finansuje film, który Daniel i ja zamierzamy nakręcić w Ubomo. Cała koncepcja sprowadza się do tego, żeby Daniel pokazał światu, co za kawał dobrej roboty odwala tam BOSS. Zamierzamy to zatytułować: Ubomo, afrykański trakt ku przyszłości. Nie sądzisz, że to wspaniały pomysł? Zanosi się na prawdziwe arcydzieło... Kelly nie czekała, aż Bonny skończy. Poderwała się od stołu przewracając filiżankę. Kawa zalała obrus i zaczęła ściekać na spodnie Daniela. – Jak mogłeś się na to zgodzić? – zapytała, patrząc z góry na siedzącego Daniela. – Ty i ten potwór Harrison... Jak mogłeś? Obróciła się na pięcie i wybiegła z restauracji, rozpychając na boki grupkę amerykańskich turystów, tarasujących przejście. Daniel wstał od stołu. – Po jakiego diabła to powiedziałaś? – warknął do Bonny, strzepując z przemoczonych spodni resztki kawy. – Ty i ta pani doktor od drzew zaczynaliście się robić odrobinę za słodcy jak na mój gust. – Niech cię cholera!... – wybuchnął. – Spieprzyłaś szansę na wyjątkowe zdjęcia. Pogadamy później. Wypadł z restauracji za Kelly Kinnear. Nie było jej nigdzie widać. Ruszył w kierunku portiera stojącego przy głównym wejściu. – Czy nie widział pan kobiety... – przerwał, dostrzegłszy Kelly po przeciwnej stronie ulicy, wskakującą na siodełko starej, pokrytej kurzem

hondy. Zanim zdążył wybiec z hotelu, kopnęła rozrusznik i rozległ się przeraźliwy jazgot motoru. Kelly ostro skręciła kierownicę, motocykl przechylił się niebezpiecznie, niemal w miejscu zawracając o sto osiemdziesiąt stopni. Wysłużony silnik wydał z siebie rozpaczliwy jęk, a rura wydechowa plunęła tłustym, niebieskawym dymem. – Kelly! – zawołał Daniel. – Zaczekaj! Daj mi szansę! Mogę ci to wszystko wytłumaczyć. Kelly szarpnęła rączkę gazu, maszyna stanęła dęba i pomknęła do przodu. Mijając miejsce, w którym stał Daniel, Kinnear odwróciła się i spojrzała mu w twarz. Jej rysy wykrzywiał gniew i smutek. Daniel mógłby przysiąść, że na policzkach lśniło parę łez. – Najemnik! – krzyknęła za nim. – Judasz! – Motocykl z ogłuszającym warkotem przemknął obok i ostro przechylił się na zakręcie. Stalowa podpórka pod stopę otarła się o asfalt, krzesząc snop iskier. W następnej sekundzie Kelly Kinnear wtopiła się w strumień samochodów na Kimathi Avenue. Daniel dobiegł do skrzyżowania. Udało mu się jeszcze dojrzeć znikającą w oddali postać pochylającą się nad kierownicą motocykla jak dżokej na wyścigach. Jej długi warkocz, unoszony pędem powietrza, tworzył niemal poziomą, równoległą do jezdni linię. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu taksówki, lecz w tej chwili uświadomił sobie, że pościg nie ma najmniejszego sensu. Zdążyła ujechać już spory kawałek, zresztą w najeżonym korkami ruchu ulicznym taksówka nie miałaby żadnych szans na dopędzenie motocykla. Obróciwszy się na pięcie, ruszył z powrotem do hotelu z zamiarem odnalezienia Bonny Mahon. Jednak jeszcze zanim doszedł do drzwi, dotarło do niego, że powinien raczej odłożyć rozmowę do czasu, aż nieco ochłonie. W jego obecnym nastroju każda próba wymiany zdań musiałaby doprowadzić do karczemnej awantury, a może nawet do zerwania. Tym ostatnim nie przejmował się zbytnio, ale za żadną cenę nie chciał stracić operatora. Znalezienie zastępstwa prawdopodobnie zajęłoby parę tygodni, a kto mógł zagwarantować, czy wynikające z tego opóźnienie nie doprowadzi w efekcie do zerwania kontraktu z BOSSem, a co za tym idzie, do przekreślenia jego planów udania się do Ubomo śladem Szczęśliwego Smoka i Ning Czeng Gonga? Zatrzymawszy się w pół kroku, Daniel zastanawiał się, co powinien

zrobić. Jedno było pewne, natarcie uszu Bonny mogło poczekać na odpowiedniejszy moment. Chyba będzie lepiej, jeśli pójdę gdzieś trochę ochłonąć. – Jego wybór padł ostatecznie na Jambo Bar w słynnej dzielnicy rozpusty obok dworca kolejowego. Lokal był pełen żołnierzy w panterkach, szukających wrażeń turystów i ofiarujących swoje wdzięki panienek. Niektóre z nich, dziewczęta Samburu albo Kikuyu, ubrane w krótkie, obcisłe spódniczki z błyszczącej tkaniny i z wplecionymi we włosy kolorowymi wstążkami, naprawdę mogły wzbudzić zachwyt najwytrawniejszego konesera. Daniel znalazł wolny stołek w kącie baru i zaczął obserwować sztuki, jakie wyczyniali na parkiecie biali turyści w średnim wieku. Ich cudaczne popisy znakomicie wpływały na poprawę nastroju. Według ostatnich badań, dziewięćdziesiąt osiem procent prostytutek, operujących w barach Nairobi, jest zarażonych HIV-em. Trzeba było naprawdę nie liczyć się z życiem, żeby w pełni cieszyć się tym, co owe damy miały do ofiarowania. Godzinę i dwie podwójne whisky później Daniel uznał, że jego gniew osłabł na tyle, iż może zaryzykować powrót do hotelu Norfolk. Otworzywszy drzwi bungalowu, natknął się na walające się na podłodze sypialni spodnie i majtki Bonny. Dziewczyna miała irytujący nawyk zostawiania swojej bielizny tam, gdzie ją zdjęła. Tego wieczoru jej niechlujstwo podobało się Danielowi jeszcze mniej niż zazwyczaj. W pokoju panowała ciemność, jednak przez zaciągnięte zasłony przeświecało trochę światła z zewnątrz. Daniel dostrzegł sylwetkę dziewczyny skulonej pod prześcieradłem na ich wspólnym łóżku. Domyślił się, że Bonny tylko udaje sen. Rozebrał się nie zapalając światła i wsunął pod prześcieradło po swojej stronie posłania. Przez pełne pięć minut leżeli w milczeniu, nie odzywając się do siebie. Wreszcie Bonny przemówiła pierwsza: – Czy tatuś bardzo się gniewa na swoją małą córeczkę? – szepnęła, przybierając przymilny, dziecinny ton. – Córeczka była bardzo niegrzeczna... – Dotknęła jego ciała. Jej palce były ciepłe i delikatne jak jedwab – ...i chciałaby pokazać tatusiowi, jak bardzo jej przykro. Chwycił ją za nadgarstek, ale było już za późno. Była szybsza i stanowczo znała się na rzeczy. Po chwili już wcale nie chciał, żeby

przestała. – Do diabła, Bonny – zaprotestował bez przekonania. – Przez ciebie taka wspaniała okazja poszła się pieprzyć... – Ciii... Nic nie mów – powiedziała szeptem. – Córeczka zrobi tatusiowi dobrze. – Bonny... – głos uwiązł mu w gardle. Puścił jej rękę. Nazajutrz rano, sprawdzając przed zapłaceniem hotelowy rachunek, Daniel zwrócił uwagę na pozycję, opiewającą na sto dwadzieścia kenijskich szylingów. „Międzynarodowe rozmowy telefoniczne”. Zapytał Bonny, co to ma oznaczać. – Dzwoniłaś wczoraj wieczorem do Europy? – Zadzwoniłam tylko do mojej mamuśki, żeby jej powiedzieć, że nic mi się nie stało. Wiedziałam, że jesteś skąpy, ale nie przypuszczałam, że nie pozwolisz mi zamienić paru słów z własną matką. W tej wyzywającej ripoście było coś, co zaniepokoiło Daniela. Kiedy Bonny wyszła z bungalowu, żeby dopilnować załadowania do taksówki drogocennego sprzętu wideo, został chwilę dłużej w apartamencie. Ledwo dziewczyna zniknęła za drzwiami, zadzwonił na centralę i zapytał operatora o numer, pod który dzwoniono na jego rachunek. – Londyn, 727 64 64, proszę pana. – Proszę jeszcze raz mnie połączyć. – W tej chwili, proszę pana. Po trzecim sygnale ktoś podniósł słuchawkę. – Dzień dobry. Czym mogę służyć? – Z kim mam przyjemność? – zapytał Daniel, ale osoba po drugiej stronie linii nie dała się nabrać. – A z kim życzy pan sobie rozmawiać? Daniel odniósł wrażenie, że zna ten głos. Rozpoznał silny afrykański akcent. – Czy to ty, Selibi? – spytał w suahili. – Tak, tu Selibi. Czy chce pan rozmawiać z Bwana Kubwa? Kogo mam przedstawić? Daniel odłożył słuchawkę i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w aparat. Selibi pracował u Bysia Harrisona. A z tego wynika, że poprzedniego wieczoru, kiedy Daniel popijał whisky w Jambo Bar,

Bonny dzwoniła do mieszkania Bysia. – Robi się coraz ciekawiej – mruknął sam do siebie. – Panna Bonny jest niezupełnie tą osobą, za którą się podaje. Chyba że jej mamuśka rezyduje w Holland Park. Wszystkie miejsca w samolocie Air Ubomo z Nairobi do Kahali były zajęte. Większość pasażerów wyglądała na biznesmenów, podrzędnych urzędników państwowych lub polityków. Daniel zauważył również kilku czarnych żołnierzy w obwieszonych baretkami mundurach polowych. Ich stroju dopełniały berety i ciemne okulary. Za to na pokładzie nie było ani jednego turysty. Przyjdzie na nich czas, kiedy BOSS otworzy nowe kasyno na brzegu jeziora. Pasażerów obsługiwała wysoka dziewczyna z plemienia Hita, ubrana w długą, tradycyjną suknię, oszałamiającą zestawem barw. Roznosiła paczki słodkich herbatników i plastikowe kubki lurowatej herbaty z miną królowej, rozdającej jałmużnę ubogim poddanym. W połowie czterogodzinnego lotu stewardesa zniknęła w toalecie wraz z jednym z żołnierzy, pozostawiając pasażerów ich własnemu losowi. Kiedy nad wschodnią krawędzią Great Rift Valley samolot wpadł w gwałtowną turbulencję, siedzący z przodu korpuletny czarny biznesmen dostarczył wszystkim rozrywki, zwracając śniadanie przy akompaniamencie straszliwych odgłosów. Stewardesa nie raczyła wyjrzeć z toalety. Wreszcie znaleźli się nad jeziorem. Podobnie jak wiele innych miejsc, których nazwy niosły ze sobą skojarzenia z epoką kolonializmu, również ono zostało przemianowane i nazywało się teraz jeziorem Mobutu. Daniel jednak wciąż myślał o nim jako o Jeziorze Alberta, nie mogąc się jakoś przekonać do nowej wersji. Lazurową toń zdobiły pieniste pióropusze fal i białe żagle rybackich dhow. Przez dłuższą chwilę lecieli nad bezkresną wodą, aż wreszcie na zachodzie ukazała się zamglona linia brzegu. – Ubomo – Daniel szepnął bardziej do siebie niż do Bonny. To jedno słowo miało dla niego przyprawiający o dreszcz podniecenia posmak romantycznej przygody i tajemnicy. Czeka go wędrówka śladami wielkich podróżników. Na długo przed nim te strony odwiedził Speke, Stanley, niezliczeni anonimowi myśliwi, łowcy niewolników, żołnierze i awanturnicy. Będzie musiał spróbować

wlać do swojego filmu trochę tego romantycznego ducha. W dawno minionych czasach po tych wodach kursowały arabskie dhow obładowane kością słoniową i niewolnikami, białym i czarnym złotem, które niegdyś stanowiło główne bogactwo eksportowe Afryki. Według niektórych danych, ponad pięć milionów ludzi zostało pojmanych w głębi kontynentu i zapędzonych, niczym dzikie zwierzęta, do portów na brzegu jeziora. Tutaj pakowano ich jak sardynki do dhow handlarzy niewolników; pierwszą partię zmuszano do położenia się na dnie statku, ciało przy ciele, tak jak układa się łyżeczki w pudełku. Następnie zamocowywano ruchomy pokład z desek, zostawiając czterdzieści pięć centymetrów wolnej przestrzeni. Na deskach układano kolejną warstwę żywych ludzkich ciał, a nad nią jeszcze jedną, i jeszcze jedną, aż jęcząca, ściśnięta masa niewolników zapełniła cztery kolejne pokłady. Przy dobrym wietrze przepłynięcie jeziora trwało dwa dni i trzy noce. Arabskich handlarzy niewolników w zupełności zadowalał pięćdziesięcioprocentowy wskaźnik przeżycia. Przy okazji dokonywała się naturalna selekcja. Tylko najsilniejsze jednostki były w stanie przetrwać rejs w takich warunkach. Po zawinięciu do portu na wschodnim wybrzeżu nieszczęśników wyciągano z pokrytych odchodami i wymiotami ładowni. Trupy wyrzucano prosto do wody, gdzie czekały już na nie stada krokodyli. Tym, którzy przeżyli, pozwalano odpocząć i zebrać siły przed ostatnim etapem podróży. Kiedy nadzorcy uznali, że niewolnicy są gotowi do drogi, skuwano ich łańcuchami w długi korowód, wręczano każdemu po słoniowym kle i zmuszano do marszu wzdłuż wybrzeża. Daniel zastanawiał się, czy nie udałoby się odtworzyć w filmie koszmaru handlu niewolnikami, zatrudniając statystów i wynajmując dhow. Naturalnie, wywołałoby to falę oburzenia. Krytycy i recenzenci regularnie wytykali nadmiar brutalnych i okrutnych scen w jego filmach. Miał na to tylko jedną odpowiedź: „Afryka to kontynent brutalnej przemocy. Każda próba ukrycia tego przed widzami doprowadzi do zafałszowania prawdziwego obrazu”. Krew wsiąkała w afrykańską ziemię, stając się nawozem, na którym kwitło życie. Wzrok Daniela powędrował ku północnemu krańcowi lśniących w promieniach słońca wód, tam skąd wypływał Nil. Pomiędzy rzekę i jezioro wcinał się trójkątnym klinem kawałek lądu, noszący nazwę

Lado Enclave. Niegdyś miejsce to było prywatną posiadłością króla Belgii. Występujące tutaj stada słoni słynęły z większej płodności i bez porównania bardziej okazałych kłów niż na pozostałych obszarach Afryki. Belgowie nie tylko dbali o zwierzęta, ale i darzyli je szczególnym sentymentem. Zgodnie z międzynarodowymi układami, po śmierci króla Belgii Lado Enclave przeszło na własność Sudanu. Belgijskie władze kolonialne czym prędzej zwinęły administrację, pozostawiając po sobie próżnię, którą natychmiast wypełnili kłusownicy rodem z Europy. Oczywiście, nie trzeba było dużo czasu, żeby stada słoni zostały całkowicie wyrżnięte. Karamojo Bell opowiada w swojej autobiografii, jak pewnego razu od świtu do wieczora tropił stado, biegnąc, żeby dotrzymać kroku zwierzętom, strzelając i znowu biegnąc. W ciągu tego jednego krwawego dnia zabił dwadzieścia trzy słonie. Niewiele się zmieniło od tego czasu – Daniel pomyślał ze smutkiem. Rzeziom i grabieży nie było końca. Afryka krwawiła. Afryka wzywała pomocy cywilizowanego świata, ale jaką pomoc mogła otrzymać? Cała pięćdziesiątka państw, należących do Organizacji Jedności Afrykańskiej, wytwarzała razem produkt narodowy nie większy od produktu narodowego maleńkiej Belgii na półkuli północnej. W jaki sposób kraje wysoko rozwinięte mogły pomóc Afryce? – zastanawiał się Daniel. Dotacje i fundusze spływające na ten ogromny kontynent wysychały w mgnieniu oka, niczym kropla deszczu na gorącym piasku Sahary. Ktoś stwierdził cynicznie, iż cały system sprowadza się do tego, że biedni ludzie z bogatych krajów oddają swoje pieniądze bogatym ludziom z biednych krajów, żeby wpłacili je na swoje konta w szwajcarskich bankach. Patrząc smutnej prawdzie w oczy, trzeba było przyznać, że Afryka po prostu przestała się liczyć, zwłaszcza od chwili, kiedy runął Mur Berliński i państwa wschodniej Europy zaczęły wynurzać się z mroków komunizmu. Afryka nie była już nikomu potrzebna. Owszem, wciąż jeszcze mogła liczyć na współczucie i sympatię reszty świata, ale to było wszystko. Uwaga Europy przeniosła się na rokujące większe nadzieje i znacznie bliższe obszary. Daniel westchnął i spojrzał na siedzącą w sąsiednim fotelu Bonny. Chciał podzielić się z nią swoimi myślami, ale dziewczyna wydawała się nieobecna. Zrzuciła z nóg sandały, oparła nagie kolana o tył siedzenia przed sobą i włożywszy do ust gumę do żucia, zatopiła się w lekturze

szmatławej powieści z gatunku fantastyki naukowej. Zrezygnowawszy z nawiązania kontaktu, Daniel odwrócił się z powrotem do okna. Pilot rozpoczął powolne sprowadzanie maszyny w dół i wybrzeże Ubomo zaczęło podnosić się na spotkanie samolotu. Czerwonobrązowa sawanna, usiana samotnymi drzewami akacji, przypominała barwą zad antylopy impaia. Wzdłuż linii brzegu, jak paciorki nanizane na sznurek, ciągnęły się rybackie wioski, połączone wąską tasiemką zielonych ogrodów i poletek, nawadnianych wodą z jeziora. Wiejskie dzieciaki machały rękoma, pozdrawiając przelatujący w górze samolot. Maszyna zatoczyła szeroki łuk i Daniel dostrzegł w oddali błękitną linię gór, porośniętych gęstym, ciemnym lasem. Stewardesa, wyraźnie bardzo zadowolona z siebie, opuściła wreszcie toaletę i obciągnąwszy długą spódnicę poleciła pasażerom, po angielsku i w suahili, zapiąć pasy. Zalśniły oślepiająco dachy z blachy cynkowej i samolot osiadł ciężko na pokrytym kurzem pasie lotniska. Przetoczyli się obok szkieletu ze stali i betonu, który byłby nowym portem lotniczym imienia Efrema Taffariego, gdyby tylko nie skończyły się pieniądze, i zahamowali przed znacznie skromniejszym budynkiem z nie wypalonej cegły, stanowiącym relikt epoki Wiktora Omeru. Przez otwarte drzwi samolotu wtłoczyła się fala gorąca, sprawiając, że wszyscy pasażerowie zlali się potem, zanim jeszcze zdążyli dotrzeć do budynku terminalu. Wysoki Hita, ubrany w oficerski mundur polowy, brązowy beret i nieodłączne ciemne okulary, wyłowił Daniela z tłumu podróżnych i zamachał do niego, idąc przez płytę lotniska. – Doktor Armstrong? Poznałem pana na podstawie zdjęcia na okładce pańskiej książki. – Wyciągnął dłoń na powitanie. – Kapitan Kajo – przedstawił się. – Będę się panem opiekował w podczas pańskiej wizyty w Ubomo. Prezydent osobiście polecił mi, żeby serdecznie powitać pana w jego imieniu i zapewnić o naszej szczerej chęci współpracy. Sir Peter Harrison jest jego osobistym przyjacielem. Prezydent Taffari chciałby się z panem spotkać, kiedy tylko odpocznie pan po męczącej podróży. Prawdę mówiąc, dzisiaj wieczór wydaje specjalne cocktail party na pana cześć. Kapitan Kajo doskonale mówił po angielsku. Prezentował się równie znakomicie. Wysoki i szczupły, miał klasyczne rysy Hita. Przewyższał

Daniela o parę ładnych centymetrów. Kiedy dostrzegł Bonny Mahon, jego oczy roziskrzyły się z zachwytu. – Panna Mahon jest moim operatorem filmowym. – Daniel dokonał prezentacji. Bonny przyglądała się kapitanowi Kajo z nie mniejszym zainteresowaniem niż on jej. W wojskowym gaziku, załadowanym po dach bagażem i sprzętem wideo, Bonny nachyliła się do Daniela i zapytała: – Czy to prawda, co opowiadają o afrykańskich mężczyznach? No wiesz, że są... – zawahała się, szukając odpowiedniego określenia – dobrze zbudowani? – Nigdy nie zajmowałem się tym zagadnieniem – odpowiedział Daniel. – Ale jeśli chcesz, mogę spróbować się czegoś dowiedzieć. – Nie rób sobie kłopotu. – Uśmiechnęła się szeroko. – Jeśli będzie trzeba, sama sobie poradzę. Odkąd odkrył, że telefonowała do Bysia Harrisona, jego obawy w stosunku do Bonny znacznie wzrosły. Stracił do niej całe zaufanie i dużą część sympatii. Nie lubił jej nawet w połowie tak bardzo, jak jeszcze w południe poprzedniego dnia. Był nów, lecz gwiazdy świeciły jasno i wyraźnie, odbijając się we wzburzonych wodach jeziora. Kelly Kinnear siedziała na dziobie niewielkiej dhow. Z cicha skrzypiał osprzęt, łódka popychana lekką bryzą płynęła powoli na drugą stronę jeziora. Gwiazdy tej nocy były wyjątkowo piękne. Kelly patrzyła w niebo, powtarzając szeptem liryczne nazwy znajomych konstelacji. Gwiazdy należały do tych nielicznych rzeczy, których brakowało jej w lesie, ich blask nigdy nie przebijał się poprzez szczelny zielony baldachim. Delektowała się każdą chwilą, kiedy mogła na nie patrzeć, wiedziała bowiem, że wkrótce będzie musiała je pożegnać. Sternik śpiewał łagodną, monotonną pieśń, będącą właściwie inwokacją do duchów, strzegących niedostępnych głębin jeziora, do dżinów, dzierżących władzę nad kapryśną bryzą, wypełniającą żagiel stateczku. Nastrój Kelly dorównywał zmiennością wiatrowi – opadał, zmieniał kierunek, by po chwili wznieść się znowu. Perspektywa powrotu do puszczy i spotkania z przyjaciółmi napełniała ją radosnym uniesieniem, lecz równocześnie trapił ją lęk przed niebezpieczeństwami drogi, którą

musiała pokonać, zanim dotrze do bezpiecznego sanktuarium wysokich drzew. Dręczył ją niepokój, jakie nowe zło wyrządził reżim Efrema Taffariego w czasie jej nieobecności, i ogarniał smutek, na myśl o dziele spustoszenia i zniszczenia, które już się zdążyło dokonać od czasu, kiedy po raz pierwszy wstąpiła pod sklepienie cienistej katedry lasu. Czuła się podniesiona na duchu otrzymanymi obietnicami poparcia i zainteresowaniem, jakie zdołała rozbudzić w opinii publicznej podczas krótkotrwałej wizyty w Anglii i na Kontynencie, lecz z drugiej strony, była rozczarowana, że owo poparcie przybrało głównie charakter moralny i werbalny, a nie jak się spodziewała, nieco bardziej finansowy i konstruktywny. Zawezwawszy na pomoc cały entuzjazm i determinację, zmusiła się do optymistycznego spojrzenia w przyszłość. Zwyciężymy. Nie mamy innego wyjścia. Nieoczekiwanie, zupełnie nie w porę powróciło wspomnienie niedawnego spotkania z Danielem Armstrongiem, przynosząc ze sobą uczucie gniewu i rozpaczy. Perfidna zdrada filmowca wydawała się tym okropniejsza, iż tworzyła uderzający dysonans z wiarą i zaufaniem do niego, jakie Kelly wytworzyła sobie, zanim jeszcze w ogóle zdążyła go poznać. Wyrobiła sobie o nim przedwczesną opinię na podstawie filmów i paru artykułów prasowych, które wpadły jej w oko. Ów wysoce pochlebny wizerunek nie opierał się jednak wyłącznie na jego uroku osobistym i sile przekonywania, emanujących z ekranu, lecz przede wszystkim na głębi zrozumienia i współczucia, które wyczuwała w jego filmach. Kelly była przekonana, że Daniel Armstrong podziela jej miłość do kontynentu, będącego jej drugą ojczyzną. Wysłała do niego dwa listy na adres studia filmowego. Niewykluczone, że nigdy do niego nie dotarły, mogły też zostać po prostu przeoczone wśród masy korespondencji. Kelly nie wątpiła, że Daniel regularnie dostaje górę poczty od wielbicieli. W każdym razie nigdy nie otrzymała odpowiedzi. I kiedy wreszcie udało jej się go spotkać, Daniel Armstrong od pierwszej chwili zdawał się potwierdzać wszystkie najlepsze oczekiwania. Był ciepły, pełen współczucia, przystępny. Kelly od początku czuła, że nawiązała się między nimi nić szczególnego porozumienia. Oboje należeli do tego samego świata, mieli podobne zainteresowania, angażowali się w podobne sprawy. Lecz Kelly zdawała

sobie sprawę, że łączyło ich coś więcej niż tylko intelektualne powinowactwo. Wiedziała, że przeskoczyła pomiędzy nimi iskra zupełnie innego rodzaju. W czasie ich spotkania coś odnalazło swoje miejsce, weszło w nie i zaskoczyło na dobre. I to coś dotyczyło w równym stopniu ich umysłów, co zmysłów. Kelly nie uważała siebie za osobę szczególnie zmysłową. Jedynymi mężczyznami w jej życiu byli ludzie, których podziwiała ze względu na intelekt. Listę otwierał pewien profesor akademii medycznej, wspaniały człowiek o dwadzieścia pięć lat starszy od Kelly. Nadal się przyjaźnili. Dwaj następni kochankowie byli jej kolegami ze studiów, a za czwartego wyszła za mąż. Paul, podobnie jak ona, skończył medycynę. Zrobili dyplom w tym samym roku i razem wyjechali do Afryki. Paul zmarł od ukąszenia jadowitej mamby po sześciu miesiącach małżeństwa. Kelly do dzisiaj, kiedy tylko mogła, odwiedzała jego grób w głębi tropikalnej puszczy, pod gigantycznym morwowcem na brzegu rzeki Ubomo. Czterech kochanków w całym jej trzydziestodwuletnim życiu. Nie, z pewnością nie należała do zmysłowych kobiet, jednak musiała przyznać, iż Daniel Armstrong rozbudził w niej pożądanie, któremu wcale nie miała ochoty się opierać. Był dokładnie takim mężczyzną, jakiego potrzebowała. Tymczasem wszystko okazało się kłamstwem i iluzją, a Daniel Armstrong niczym nie różnił się od miałkich karierowiczów, od jakich roi się na tym świecie. Najemny pies – pomyślała z wściekłością – na żołdzie BOSS-a i tego potwora Harrisona. Próbowała ukryć się za swoim gniewem jak za tarczą, mającą osłonić ją od uczucia żalu po stracie wymarzonego ideału. Tak bardzo wierzyła w Daniela Armstronga. Ufała mu, a on ją perfidnie zawiódł. Przestań o nim myśleć – udzieliła sobie dobrej rady. Nie jest tego wart. Miała jednak dosyć wewnętrznej uczciwości, żeby się przyznać przed sobą, że wcale nie będzie jej łatwo o nim zapomnieć. Sternik cicho zawołał coś w suahili. Kelly wyrwana z zamyślenia spojrzała w kierunku kursu. Niecały kilometr przed dziobem z mroku wynurzała się linia brzegu, podkreślona lśniącymi w świetle gwiazd pióropuszami rozbijających się o plażę fal. Ubomo. Wracała do domu. Znowu ogarnęło ją uczucie szczęścia. Nagle od steru dobiegł czyjś przerażony okrzyk. Kelly gwałtownie

obróciła się na pięcie. Dwóch żeglarzy, ubranych jedynie w przepaski biodrowe, biegło w jej kierunku. W dzikim pośpiechu dopadli grota i ściągnęli go razem z bomem na deski pokładu. W ciągu paru sekund sprawnie zwinęli łaciński żagiel, pozostawiając nagi maszt. Pozbawiona napędu dhow kiwała się bezradnie na wzburzonych falach. – Co się stało? – Kelly zapytała w suahili. – Łódź patrolowa – odpowiedział krótko sternik. W tej samej chwili usłyszała niesiony wiatrem warkot diesla i poczuła, jak skóra cierpnie jej z przerażenia. Załogę dhow stanowili mężczyźni z plemienia Uhali, wierni staremu prezydentowi Omeru. Łamiąc dla niej zarządzenie o godzinie policyjnej i przepływając jezioro pod osłoną nocy, ryzykowali życie. Przykucnięci na deskach otwartego pokładu, wpatrywali się w mrok, nasłuchując coraz głośniejszego ryku silnika. Łódź patrolowa była prezentem dla nowego reżimu od pewnego bliskowschodniego szejka. Miała dwanaście metrów długości, potężny napęd i bliźniacze działa w wieżyczkach na dziobie i rufie. Zdążyła odsłużyć trzydzieści lat na Morzu Czerwonym. Do tej pory stała w porcie w Kahali, nie mogąc się doczekać na części zamienne do zepsutego silnika. Okazuje się jednak, że Kelly wybrała zły moment na przeprawę. Części wreszcie nadeszły, łódź znowu była zdatna do żeglugi i śmiertelnie niebezpieczna. Kelly dojrzała w ciemnościach białą pianę, rozbryzgującą się przed dziobem motorówki, nadpływającej od strony południa. Instynktownie skuliła się pod osłoną burty, zastanawiając się nad sytuacją. Nie było najmniejszej szansy, żeby idąc tym kursem łódź patrolowa nie zauważyła dhow. Jeśli znajdą ją na pokładzie, załogę stateczku czeka rozstrzelanie bez sądu. Publiczne egzekucje na plaży w Kahali stały się nieodłącznym elementem nowego stylu sprawowania władzy w tym kraju. Naturalnie, Kelly czekałby taki sam los, ale nie to w tej chwili było głównym przedmiotem jej niepokoju. Martwiła się o swoją załogę, o dzielnych ludzi, którzy zaryzykowali własne życie, żeby przemycić ją do Ubomo. Musiała coś zrobić, żeby odsunąć od nich niebezpieczeństwo. Gdyby nie znaleziono jej na pokładzie, załoga miałaby szansę wyłgać się, tym bardziej że poza Kelly dhow nie przewoziła żadnej innej kontrabandy. Żeglarze najprawdopodobniej zostaną pobici i ukarani grzywną, bardzo możliwe, że stracą także łódź, ale przynajmniej będą

mieli szansę ujść z życiem. Kelly sięgnęła po schowany na dziobie plecak i pospiesznie odpięła paski przytrzymujące nadmuchiwany materac. Rozłożywszy pokryty nylonem worek na pokładzie, przytknęła wentyl do ust i zaczęła pompować jak oszalała. Rytmicznie nabierała powietrze i wydmuchiwała je, dopóki w jej płucach nie było ani odrobiny więcej. Przez cały czas nie spuszczała wzroku z coraz wyraźniej rysującej się w mroku sylwetki łodzi patrolowej. Zbliżała się z szybkością błyskawicy, nie dając Kelly czasu na porządne nadmuchanie materaca. Kiedy zatykała wentyl, wciąż jeszcze był miękki i sflaczały. Stanęła na pokładzie i zarzuciwszy plecak na ramiona, zawołała cicho do sternika: – Dziękuję ci, przyjacielu. Zostań w pokoju i niech Allach ma cię w swojej opiece. – Prawie wszyscy mieszkańcy wybrzeża byli muzułmanami. – Niech cię Allach prowadzi – odpowiedział. W jego głosie zabrzmiała ulga i wdzięczność. Wiedział, że Kelly robi to dla niego i jego załogi. Usiadła na burcie i przerzuciła nogi na zewnątrz. Przyciskając na wpół nadmuchany materac do piersi, wzięła głęboki oddech przed skokiem. Wody jeziora zamknęły się nad jej głową. Ciężki plecak wciągnął Kelly głęboko w nadspodziewanie zimną toń. Chwilę trwało, zanim materac wyniósł ją na powierzchnię. Z trudem złapała oddech, woda zalewała jej oczy. Potrzebowała paru minut, żeby opanować rozhuśtany materac, ale wreszcie udało jej się położyć w poprzek, z nogami majtającymi w wodzie i plecakiem w miarę równomiernie obciążającym ramiona. Miała teraz głowę nad wodą, ale reszta ciała tkwiła pod powierzchnią. Fale zalewały jej twarz, lada chwila grożąc wywróceniem tej niezbyt pewnej jednostki pływającej, jaką tworzyła wraz z materacem. Obejrzała się za dhow i ze zdumieniem stwierdziła, że stateczek został daleko w tyle. Załoga podniosła właśnie bom i wciągała żagiel na maszt. Odzyskawszy napęd, stateczek niezdarnie pomknął po falach, starając się ujść jak najdalej od zakazanego wybrzeża. – Powodzenia – szepnęła, nabierając do płuc wody. Zakrztusiła się i zaczęła kaszleć, a kiedy wreszcie była w stanie znowu spojrzeć za siebie, zarówno dhow, jak i łódź patrolowa zniknęły w mrokach nocy.

Ostrożnie przebierała nogami, starając się nie stracić chwiejnej równowagi i zachować część sił na później. Miała przed sobą długą noc. Wiedziała, że jezioro zamieszkują wyjątkowo paskudne krokodyle; widziała kiedyś zdjęcie jednej z tych przerażających bestii, liczącej sześć metrów od początku wstrętnego pyska do czubka monstrualnego, grzebieniastego ogona. Wysiłkiem woli odpędziła z myśli obraz krwiożerczego potwora i płynęła wytrwale, nawigując według gwiazd, trzymając się Oriona, stojącego na głowie nad zachodnim horyzontem. Po paru minutach dostrzegła daleki błysk światła, który mógł być reflektorem łodzi patrolowej, skierowanym na dhow jej przyjaciół. Zmusiła się, żeby nie patrzeć w tamtą stronę. Nie chciała znać okropnej prawdy, nie mogła bowiem już zrobić nic więcej dla ludzi, którzy okazali jej pomoc. Płynęła przed siebie, rytmicznie poruszając nogami. Po godzinie takiego wysiłku zaczęła opadać z sił. Musiała chwilę odpocząć. Dostała paskudnego skurczu łydki. Wiatr ucichł i zapadła cisza, którą mąciło jedynie ledwo dosłyszalne, regularne dudnienie, przypominające chrapanie starca. Kelly nie od razu zorientowała się, co to może być. – Fala przybrzeżna – wyszeptała po chwili, czując, jak wracają jej siły. Uderzające o podnoszące się stromo dno fale unosiły ją do góry i nieznacznie popychały do przodu. Powoli płynęła przed siebie, ciągnąc za sobą przemoczony plecak. Wreszcie zobaczyła biały piasek plaży i czarne sylwetki palm, odcinające się od rozgwieżdżonego nieba. Wstrzymując oddech, spróbowała dosięgnąć stopami dna. Znowu woda zamknęła się nad jej głową, ale palce dotknęły wreszcie upragnionego piasku. Zebrała resztkę sił do ostatniego wysiłku. Parę minut później mogła już stanąć. Kolejna fala uderzyła ją w plecy i Kelly wywróciła się jak długa, ale udało jej się wygrzebać z wody i wdrapać na wąską plażę. Potykając się, dobrnęła do ofiarującej schronienie gęstwiny papirusów. Wskazówki wodoszczelnego rolexa, który dostała od Paula w prezencie ślubnym, pokazywały parę minut po czwartej. Niedługo zacznie się rozjaśniać. Powinna zniknąć z plaży, zanim patrol żołnierzy Hita wpadnie na jej trop, ale była zbyt przemarznięta i wyczerpana, żeby od razu ruszać w drogę. Pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku. Zdrętwiałymi z zimna

palcami rozpięła sprzączki plecaka i wylała z niego wodę, podwajającą ciężar. Wykręciła kilka sztuk odzieży, które wzięła ze sobą, i najlepiej, jak mogła, osuszyła resztę zawartości. Pracując, zjadła wysokokaloryczny baton i natychmiast poczuła się lepiej. Zapakowała z powrotem plecak, zarzuciła go na ramiona i ruszyła w dalszą drogę. Szła na północ, równolegle do brzegu jeziora, ale trzymając się z daleka od plaży, żeby nie zostawiać śladów stóp. Co kilkaset metrów natrafiała na kryte strzechą chaty i niewielkie poletka. Psy wyczuwały jej obecność i zaczynały szczekać, zmuszając ją do obchodzenia zabudowań szerokim łukiem. Miała nadzieję, że idzie we właściwym kierunku. Przypuszczała, że kapitan dhow kierował się do brzegu nieco poniżej miejsca przeznaczenia, żeby następnie wykorzystać wiejący z południa wiatr do zdryfowania we właściwy punkt; powinna więc iść na północ. Po godzinie marszu nieoczekiwanie z ciemności wynurzyła się jasna kopuła małego meczetu, połyskująca w bladym świetle rodzącego się poranka niby gigantyczna łysa głowa. Odetchnąwszy z ulgą, Kelly rzuciła się do przodu, przechodząc w umęczony trucht. Ciężki plecak i śmiertelne wyczerpanie spowalniały jej ruchy. Po chwili poczuła w nozdrzach dym ogniska i dostrzegła ciepły blask płomieni pod drzewem tamaryndowca, dokładnie we właściwym miejscu. Jeszcze kilka kroków i jej oczy rozróżniły sylwetki dwóch mężczyzn, przykucniętych przy ognisku. – Patryk! – zawołała ochrypłym głosem. Jeden z mężczyzn poderwał się i wybiegł jej na spotkanie. – Patryk! – Potknęła się i byłaby upadła, gdyby nie podtrzymały jej mocne ramiona mężczyzny. – Kelly! Chwała Allachowi! Straciliśmy już nadzieję! – Łódź patrolowa... – powiedziała, z trudem łapiąc oddech. – Wiem. Słyszeliśmy strzały i widzieliśmy światło na jeziorze. Myśleliśmy, że cię złapali. Patryk Omeru był jednym z bratanków starego prezydenta. Jak dotąd, jakoś mu się udawało uchodzić siepaczom Taffariego. Kelly zaprzyjaźniła się z nim jeszcze w czasie swojego pierwszego pobytu w Ubomo. Jęknęła z ulgą, kiedy zdjął jej z ramion ciężki plecak. Mokre paski obtarły do krwi jej delikatną skórę. – Zgaś ogień – Patryk zawołał do swojego brata. Chłopak kilkoma

kopnięciami długich nóg zasypał ognisko piaskiem. We dwóch pomogli Kelly dojść do ciężarówki, zaparkowanej pod mangowcami, na tyłach opuszczonego meczetu. Podsadzili ją na pakę, poczekali, aż położy się na cuchnących suszoną rybą deskach i zarzucili na nią plandekę. Samochód trząsł się i podskakiwał na wybojach, ale przynajmniej pod brezentowym przykryciem wreszcie było jej ciepło. Kelly szybko zapadła w sen. To była jedna ze sztuczek, jakich nauczyła się żyjąc w głębi tropikalnej puszczy. Potrafiła zasnąć, kiedy tylko chciała, bez względu na okoliczności i niewygody. Obudziło ją nagłe ucichnięcie silnika. Nie miała pojęcia, jak długo spała. Na dworze było jasno. Spojrzała na zegarek, wskazywał parę minut po dziewiątej. Leżała bez ruchu pod płachtą brezentu, przysłuchując się męskim głosom obok ciężarówki. Nie zamierzała zdradzać swojej obecności przedwczesnym odezwaniem się. Parę minut później Patryk odsłonił plandekę i uśmiechnął się do Kelly. – Gdzie jesteśmy? – zapytała. – W Kahali, w starej części miasta. Nic nam tutaj nie grozi. Ciężarówka stała na niewielkim dziedzińcu starego arabskiego domostwa. Budynek mieszkalny znajdował się w opłakanym stanie, po podwórzu walały się kurze odchody i stosy śmieci. Tłuste kwoki drzemały na grzędzie pod okapem albo grzebały w kurzu podwórka w poszukiwaniu nadających się do zjedzenia ziaren. Powietrze wypełniał intensywny smród rynsztoka. Rodzinie prezydenta Omeru wiodło się raczej kiepsko od czasu jego upadku. Żona Patryka przygotowała dla Kelly posiłek w nędznie umeblowanym pokoju od frontu. Na poplamionych ścianach widniały pożółkłe wycinki z gazet. Na stole czekała potrawka z kurczaka, hojnie przyprawiona chili, i miska manioku duszonego z bananami. Jedzenie było smaczne, a Kelly głodna jak wilk. Kiedy jadła, pokój wypełnił się ludźmi, którzy chcieli z nią rozmawiać. Wślizgiwali się ukradkiem i siadali obok niej, żeby opowiedzieć, co wydarzyło się w Ubomo podczas jej nieobecności. Kelly słuchała ze zmarszczonym czołem. Wieści nie były zbyt dobre. Wiedzieli, dokąd się udaje, prosili ją więc o przekazanie wiadomości. Kiedy już powiedzieli wszystko, co mieli do powiedzenia, wysuwali się

z pokoju równie niepostrzeżenie, jak do niego weszli. Było już dobrze po zmroku, kiedy Patryk podniósł się wreszcie i oświadczył: – Pora na nas. Pakę ciężarówki wypełniały teraz kosze z suszoną rybą, pomiędzy którymi pozostawiono niewielką przestrzeń dla Kelly. Patryk podał jej plecak i postawił na górze jeszcze jeden kosz ryb. Samochód z warkotem silnika wytoczył się z podwórza. Ten etap podróży obejmował niecałe pięćset kilometrów. Kelly ułożyła się wygodniej i znowu zapadła w sen. Budziła się za każdym razem, kiedy gasł silnik. Gdy z zewnątrz dobiegały podniesione, aroganckie głosy żołnierzy Hita, mówiących w suahili z charakterystycznym twardym akcentem, wiedziała, że zatrzymali się przed jedną z licznych blokad drogowych. Raz stanęli na poboczu opustoszałego odcinka drogi, gdzie Patryk wypuścił ją na chwilę z kryjówki. Kelly odeszła parę kroków w głąb niewielkiego weldu, żeby opróżnić przeciążony pęcherz. Wciąż jeszcze znajdowali się w sawannie, poniżej krawędzi obszaru Wielkich Rowów Afrykańskich. Gdzieś niedaleko ryczały krowy, w pobliżu musiało być manyatta Hita. Następnym razem obudziła ją jakaś osobliwa zmiana w kołysaniu ciężarówki i tęskna pieśń przewoźnika. Zrozumiała, że są już niedaleko celu. W nocy wydłubała małą dziurkę w otaczającej ją ścianie koszy, przez którą mogła obserwować świat. Zobaczyła rozległą, gładką taflę rzeki Ubomo, płonącą pomarańczowo i purpurowo od promieni wschodzącego słońca. Sylwetki przewoźników, przeciągających prom wzdłuż liny rozpiętej pomiędzy brzegami, w regularnych odstępach znikały i pojawiały się ponownie. Leżąca na przeciwległym brzegu przystań promowa znajdowała się niemal na samym skraju potężnej, tropikalnej puszczy. Wyobraźnia Kelly malowała przed oczyma dobrze znajomy obraz. Szeroki bieg rzeki stanowił naturalną granicę pomiędzy sawanną a lasem. Kiedy po raz pierwszy stanęła na brzegu Ubomo, nie mogła się nadziwić, jak gwałtownie zmienia się typ roślinności. Na wschodnim brzegu rozciągała się trawiasta, usiana pojedynczymi drzewami akacji sawanna, dochodząca aż do odległego o kilkaset kilometrów jeziora,

podczas gdy na przeciwległym brzegu wznosiła się jednolita trzydziestometrowa ściana ciemnych drzew, urozmaicona jedynie wystającymi tu i ówdzie prawdziwymi gigantami, górującymi nad dachem lasu kolejne kilkanaście metrów. W pierwszej chwili ów widok wydał się Kelly odpychający i budzący lęk. Wiodąca od przystani promu droga wbijała się w las, ziejąc czarnym wylotem króliczej nory. W ciągu tych paru lat, które upłynęły odkąd po raz pierwszy patrzyła z promu na palisadę wysokich drzew, gnani nieustającym głodem ziemi chłopi zdążyli wyciąć spory kawał lasu. Zrąbali ogromne, kilkusetletnie drzewa i spalili ich pnie, żeby uzyskać użyźniający glebę węgiel drzewny. Puszcza cofnęła się o parę kilometrów. Między brzegiem rzeki a ścianą lasu widniały teraz poletka manioku i sady bananowców. Wyjałowione kawałki gruntu porastały chwasty. Delikatne leśne gleby były w stanie wytrzymać najwyżej dwa, trzy lata intensywnej uprawy. Po upływie tego czasu chłopi wycinali następną połać lasu i przenosili swoje pola dalej od rzeki. Również szosa wiodąca przez puszczę zmieniła swój charakter. Przestała przypominać tunel, przebity w zwartej masie drzew, sklepiony wysoko nad głowami wiecznie zielonym dachem. Wzdłuż drogi wyrąbano kilkusetmetrowe połacie lasu. Chłopi, w swoim wiecznym poszukiwaniu ziemi pod uprawę, zaczęli docierać do wnętrza pierwotnej puszczy. Jak grzyby po deszczu wzdłuż drogi wyrastały wioski, a wysokie drzewa ustępowały miejsca sadom i plantacjom. Prymitywna metoda wypalania, polegająca na wycinaniu drzew i wykorzystywaniu pozostałego po ich spaleniu popiołu jako nawozu, była jednym z najmniej ekonomicznych, za to straszliwie destruktywnym sposobem uprawy roli. Największe drzewa, które opierały się siekierom drwali, powalano budując wokół wolno płonące ognisko i utrzymując ogień całymi tygodniami, dopóki nie przeżarł na wskroś potężnego pnia. Niczym śmiercionośne ostrze, droga wrzynała się w trzewia puszczy, wsączając w jej organizm truciznę cywilizacji. Kelly z całego serca nienawidziła tej drogi. Uważała, że właśnie tędy przenika całe zło i zepsucie, jątrzące dziewicze łono przedwiecznego lasu. Patrząc przez otwór między koszami, stwierdziła, że szosa jest szersza, niż kiedy ją widziała po raz ostatni. Wielkie koła ogromnych ciężarówek, zwożących drzewa z wyrębu i minerały z kopalń, wyżłobiły na jej nawierzchni głębokie koleiny. To też było jednym ze skutków

nowych koncesji na eksploatację bogactw naturalnych kraju, wydawanych nienasyconemu syndykatowi przez nowy reżim prezydenta Taffariego. Z drobiazgowych obserwacji i pomiarów, jakie prowadziła Kelly, wynikało, iż w ciągu paru lat istnienia drogi, opady atmosferyczne na jej obszarze zmieniły się drastycznie. Powstał półtorakilometrowej szerokości pas pozbawiony ochronnego parasola drzew. Bezlitosne tropikalne słońce rozpalało nie osłoniętą ziemię, powodując znaczne wysuszenie mas powietrza nad drogą, a co za tym idzie, rozproszenie gromadzących się nad dachem puszczy chmur. Obecnie, na obszarze wzdłuż drogi deszcze należały do rzadkości, chociaż opady w głębi pierwotnej puszczy, zaledwie parę kilometrów dalej, po staremu dochodziły do siedmiuset pięćdziesięciu centymetrów rocznie. Pobocze pokrywał gorący, suchy kurz. Mangowce więdły w upale południa. Mieszkańcy wiosek musieli budować sobie barazas, słomiane daszki na słupach, dające odrobinę wytchnienia od lejącego się z bezchmurnego nieba żaru. Wystarczyłoby parę lat, żeby pozbawione miłosiernej ochrony baldachimu puszczy dorzecze Ubomo przekształciło się w miniaturową Saharę. Kelly uważała biegnącą przez puszczę szosę za Sodomę i Gomorę. Dla jej przyjaciół z plemienia Bambuti droga stanowiła nieodpartą pokusę. Kierowcy ciężarówek mieli pieniądze, którymi chcieli płacić za mięso, miód i kobiety. Bambuti byli znakomitymi myśliwymi, mogli dostarczyć mięso i miód, a ich drobne, pełne wdzięku dziewczęta o dużych piersiach i wrodzonej skłonności do śmiechu znajdowały szczególne upodobanie w oczach wysokich mężczyzn Bantu. Droga mamiła Bambutich, wywabiając ich z bezpiecznej twierdzy głębokiego lasu i niszcząc tradycyjny sposób życia. Myśliwi zaczęli zabijać więcej zwierzyny, niż wymagała tego konieczność. Dawniej polowali jedynie po to, żeby utrzymać przy życiu siebie i swoje plemię, teraz zaczęli sprzedawać nadwyżki mięsa w duka, przydrożnych wiejskich sklepikach. Wytropienie przetrzebionej zwierzyny stawało się z każdym dniem coraz trudniejsze. Kelly zdawała sobie sprawę, iż wkrótce Bambuti zapragną polować w mateczniku, niedostępnej głębi lasu, do tej pory chronionej przed ludzką ingerencją tradycyjnymi i religijnymi tabu. W straganach na poboczu drogi Bambuti odkryli palmowe wino,

butelkowane piwo i mocne alkohole. Jak większość ludów epoki kamienia, poczynając od australijskich aborygenów, a na Eskimosach Inuit kończąc, byli zupełnie nieodporni na działanie alkoholu. Pijany Pigmej stanowił zaiste żałosny widok. W głębi lasu nie obowiązywały żadne tradycyjne zakazy, zabraniające młodym dziewczętom eksperymentów seksualnych przed wyjściem za mąż. Mogły do woli figlować z chłopcami z plemienia, pod warunkiem jednak, że aktowi miłosnemu nie towarzyszyły uściski. Młodym nie będącym małżeństwem wolno było trzymać się jedynie za łokcie. Dla młodych kobiet Bambuti seks był naturalnym sposobem wyrażania uczuć. Z reguły łatwo nawiązywały kontakty, przepadały za zabawą i śmiechem. Stanowiły łatwy kąsek dla bywałych w świecie kierowców ciężarówek. Z całego serca starały się zadowolić nowych przyjaciół, oddając swoje wdzięki za tanią błyskotkę, butelkę piwa albo parę szylingów. W zamian otrzymywały trypra, syfilisa i najstraszliwszą z chorób, AIDS. Kelly gorąco pragnęła, żeby istniał jakiś sposób na cofnięcie czasu, na odwrócenie tego procesu zniszczenia i degradacji. Wiedziała jednak, że to niemożliwe. BOSS parł do przodu niby apokaliptyczna bestia, niszcząc wszystko, co napotykał na swojej drodze. Można było liczyć jedynie na to, że uda się jakoś powstrzymać postępy zła i ocalić z tygla postępu, rozwoju i eksploatacji parę bezcennych fragmentów dawnej kultury. Nagle samochód zjechał z drogi i w tumanie miałkiego, czerwonego kurzu zatrzymał się na tyłach jednej z przydrożnych duka. Przez swój otwór obserwacyjny Kelly zobaczyła, że jest to typowy wiejski sklepik o ścianach ulepionych z błota i dachu krytym palmowymi liśćmi. Przed wejściem stała ciężarówka z drewnem. Kierowca i jego kumpel targowali się z właścicielem o kilka słodkich ziemniaków i poczerniałe od dymu paski suszonego mięsa. Patryk Omeru i jego brat zaczęli wyładowywać kosze z rybą. – Wszystko w porządku, Kelly? – Patryk zapytał mimochodem, nie patrząc w stronę kryjówki. – Czuję się świetnie, Patryku. Jestem gotowa do drogi – odpowiedziała cicho. – Zaczekaj. Musimy się upewnić, czy to miejsce jest bezpieczne. Żołnierze regularnie patrolują drogę. Pogadam z właścicielem sklepu,

powinien wiedzieć, kiedy można się spodziewać następnego patrolu. Patryk wrócił do swojej pracy. Kierowca ciężarówki z drewnem dobił wreszcie targu i zabrał swoje zakupy. Wdrapał się do szoferki, zapuścił motor i powoli wyprowadził na drogę samochód obarczony dwoma ogromnymi przyczepami. Dieslowski silnik zaryczał przeraźliwie, z rury wydechowej wydobywały się kłęby gęstego, błękitnego dymu. Obie przyczepy były wyładowane kilkunastometrowymi pniami afrykańskiego mahoniowca, z których każdy miał co najmniej półtora metra średnicy. Cały ładunek bezcennego drewna musiał ważyć kilkaset ton. Gdy ciężarówka zniknęła za zakrętem, Patryk zawołał należącego do plemienia Uhali sklepikarza i zaczął z nim konferować przyciszonym głosem. Ten pokręcił głową i wykonał gest w stronę drogi. Patryk pospiesznie podbiegł do wozu. – Pospiesz się, Kelly. Lada moment zjawi się patrol. W razie czego usłyszymy warkot samochodu. Właściciel sklepu mówi, że żołnierze nigdy nie zapuszczają się do lasu. Boją się leśnych duchów. Ściągnął kosz, zasłaniający wejście do kryjówki, i Kelly wygramoliła się na zewnątrz. Zeskoczywszy na spaloną słońcem ziemię, przeciągnęła się jak kot, podnosząc do góry ręce i wyginając kręgosłup. Jej ciało zdążyło porządnie zesztywnieć w czasie wielogodzinnej podróży pomiędzy koszami suszonej ryby. – Prędzej, Kelly. Musisz stąd zniknąć, zanim zjawi się patrol – popędził ją Patryk. – Szkoda, że nie mogę nikogo z tobą wysłać. Powinnaś mieć ochronę. Kelly ze śmiechem pokręciła głową. – W lesie nic mi nie grozi. – Las jest niebezpiecznym miejscem. – Czyżbyś ty też bał się djinni, Patryku? – zakpiła z niego, zarzucając plecak na ramiona. Wiedziała, że jak większość Uhali i Hita, Patryk nigdy nie postawił stopy na leśnym poszyciu. Leśne duchy cieszyły się złą sławą. Bambuti przy każdej okazji opowiadali o straszliwych, złowrogich istotach, zamieszkujących puszczę. Z wielkim talentem wymyślali mrożące krew w żyłach historyjki o swoich spotkaniach ze złośliwymi dżinami. W ten sposób zyskiwali pewność, że wysocy czarni ludzie będą się trzymać z daleka od ich tajemniczych siedzib.

– Oczywiście, że nie – Patryk zaprzeczył odrobinę zbyt gorliwie. – Jestem wykształconym człowiekiem, nie wierzę w djinni ani złe duchy. – Lecz jego oczy, zadając kłam słowom, lękliwie omiotły nieprzeniknioną ścianę wysokich drzew, wznoszącą się za kilkusetmetrowym pasem ogrodów i plantacji. Mimo woli wzdrygnął się i czym prędzej zmienił temat. – Przekaż mi wiadomość zwykłą drogą, dobrze? – poprosił. – Chcemy mieć pewność, że nic mu nie jest. – Nie martw się o niego, Patryku. – Uśmiechnęła się i podała mu dłoń. – Dziękuję ci za wszystko. – To my powinniśmy ci podziękować, Kelly. Niech Allach ześle ci pokój. – Salam alejkum – odrzekła. – Pokój z tobą, Patryku. – Obróciła się na pięcie i weszła na ścieżkę ocienioną zielonymi liśćmi bananowców. Po kilkunastu krokach zniknęła Patrykowi z oczu. Szła przez ogrody, zrywając po drodze owoce, dopóki kieszenie jej plecaka nie wypełniły się dojrzałymi mango i bananami. Nauczyła się tego od Bambuti, którzy traktowali ogrody, a także same wsie jako pełnoprawne tereny łowieckie. Pigmeje bez najmniejszych skrupułów pożyczali sobie wszystko, co leżało na wierzchu, jednak nieporównanie bardziej niż kradzież bawiło ich nakłanianie naiwnych wieśniaków, by z własnej woli rozstali się ze swoimi skarbami. Kelly uśmiechnęła się na wspomnienie zadowolonej miny, z jaką stary Sepoo przechwalał się przed każdym, kto go chciał słuchać, swoimi szczególnie udanymi łotrostwami, dokonanymi w czasie ostatniej wyprawy do wioski. Częstując się owocami z ogrodów, Kelly nie odczuwała żadnych wyrzutów sumienia. W londyńskim domu towarowym podobny odruch, zakwalifikowany przez cały cywilizowany świat jako jawna kradzież, wprawiał ją w prawdziwe przerażenie, lecz bezpośrednia bliskość lasu nakazywała powrót do sposobu myślenia Bambutich. To była jedna z metod przetrwania. Ostatni ogród oddzielało od puszczy ogrodzenie z kolczastych gałęzi, mające chronić uprawy przed dzikimi zwierzętami. Wzdłuż ogrodzenia w regularnych odstępach sterczały żerdki z wybrudzonymi chorągiewkami i amuletami, odstraszającymi leśne demony, którym przyszłoby do głowy odwiedzić w nocy wioskę. Bambuti ryczeli ze śmiechu, mijając ten dowód zabobonności wieśniaków, świadczący przy

okazji o skuteczności ich własnej subtelnej propagandy. Odszukawszy wąskie przejście, w sam raz dla Pigmeja, który wydłubał je w plątaninie kolczastych gałęzi, Kelly wyśliznęła się na zewnątrz. Przed nią rozciągał się las. Podniosła do góry oczy i przez chwilę obserwowała stadko szarych papug, kołujących z przeraźliwym wrzaskiem tuż nad czubkami drzew, trzydzieści metrów nad jej głową. Wejście do lasu utrudniały splątane krzewy. Tam gdzie promienie słońca docierały do leśnego poszycia, wyrastała zawsze nieprzebyta gęstwina niskopiennej roślinności. Pomiędzy krzakami przedzierała się używana przez Pigmejów ścieżka, Kelly jednak musiała pochylić głowę, żeby się na niej zmieścić. Przeciętny Bambuti był niższy od niej co najmniej o trzydzieści centymetrów. Tunel, który Pigmeje wycinali maczetami przedzierając się przez krzaki, kończył się tuż nad ich głowami. W cienistym mroku odsłaniające biały miąższ świeżo przycięte gałęzie były łatwe do wypatrzenia; ale kiedy nacięcia wyschły i stwardniały, zmieniały się w niewidoczne, ostre sztylety, sterczące ze wszystkich stron dokładnie na wysokości oczu. Kelly wymijała je z ostrożną gracją. Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, obserwując Pigmejów, nauczyła się poruszać w lesie z takim samym kocim wdziękiem, z jakim chodzili jej mali przyjaciele. Jeśli Bambuti chcieli komuś dogryźć, powiadali, iż jest niezdarny jak wazungu w lesie. Wazungu funkcjonowało jako pogardliwe określenie każdego obcego czy cudzoziemca. Nawet stary Sepoo był zmuszony przyznać, iż Kelly chodzi jak prawdziwy człowiek, a nie jak wazungu. Blokujący dostęp do wnętrza lasu parawan zarośli miał dobrze ponad sto metrów szerokości. Nieoczekiwanie krzaki skończyły się i Kelly stanęła na właściwym leśnym poszyciu. Odniosła wrażenie, jakby znalazła się we wnętrzu podwodnej pieczary. Wokół panował tajemniczy półmrok. Żeby dotrzeć na dno puszczy, promienie słońca musiały przebić się przez niezliczone warstwy liści, wypełniając las zieloną poświatą. Ciepłe, wilgotne powietrze, o aromatycznej woni grzybów i gnijącej roślinności przynosiło płucom wytchnienie po rozpalonym kurzu i niemiłosiernym upale świata zewnętrznego. Kelly wzięła głęboki oddech i rozejrzała się dookoła, mrużąc oczy nienawykłe jeszcze do dziwnego, łagodnego światła. W głębi lasu nie było śladu niskopiennej roślinności, potężne

pnie drzew, pnące się ku wysokiemu sklepieniu, ciągnęły się w nieskończoność, ginąc w oddali niby strzeliste kolumny. Kelly musiała pomyśleć o imponującej świątyni w Karnaku, nad brzegami Nilu. Opadłe liście tworzyły pod stopami gruby, sprężysty dywan, przydający elastyczności krokom. Gdy szła, szeleściły pod jej nogami, informując leśne stworzenia o zbliżaniu się intruza. Wpadnięcie bez uprzedzenia na złośliwego czerwonego bawołu czy nastąpienie na nic nie przeczuwającą żmiję musiałoby się skończyć źle dla nierozważnego gościa. Kelly zręcznie i szybko posuwała się po szeleszczącym dywanie. Raz tylko zatrzymała się na chwilę, żeby znaleźć odpowiedni kijek, zaostrzyła go scyzorykiem i bez dalszego ociągania ruszyła przed siebie. Idąc, śpiewała pochwalną pieśń do lasu, której nauczyła ją żona Sepoo, Pamba. Był to hymn religijny Bambutich, oddających tropikalnej puszczy boską cześć. Pigmeje uważali las równocześnie za Wielką Macierz i Wielkiego Ojca. Nie podzielali zabobonnej wiary w straszydła i złośliwe duchy, którą sami z wielkim zaangażowaniem wpajali czarnym wieśniakom. W oczach Bambutich las był żywą istotą, hojnym bóstwem, które mogło jednak w gniewie odebrać im swoje dary; potężną mocą obsypującą łaskami pobożnych i sprowadzającą straszliwe kary na tych, co szydzili z praw i wyrządzali szkody. Lata przeżyte w puszczy sprawiły, iż Kelly zaczęła w dużym stopniu podzielać filozofię Bambutich. Wędrowała przez las, śpiewając pochwalną pieśń. Po południu zaczęło padać. Nie był to zwykły deszcz, lecz jedna z powtarzających się dzień w dzień tropikalnych ulew. Ciężkie jak kamienie krople dudniły o górne warstwy liści, wypełniając las ogłuszającym hukiem, przypominającym daleki ryk występującej z brzegów rzeki. Gdyby deszcz spadał z taką siłą bezpośrednio na poszycie, w ciągu paru godzin zniszczyłby całkowicie górną warstwę gleby i pozostawiając w ziemi głębokie szramy, spłukał do czysta płaskie polany, odarł z roślinności stoki wzgórz i spowodował wylew rzek. Na szczęście górne galerie tropikalnej puszczy przyjmowały na siebie niszczącą siłę. Rozpędzone krople wytracały prędkość i spływały po pniach potężnych drzew, zraszając gruby dywan opadłych liści i gnijących szczątków roślinnych, umożliwiając glebie wchłonięcie

i wykorzystanie dobroczynnej potęgi wody. Rzeki i strumienie pozostawały nadal krystalicznie czyste, nie mąciła ich wymywana z poszycia gleba, nie blokowały wyrwane z korzeniami drzewa. Delektując się łagodną pieszczotą deszczu, Kelly zdjęła koszulkę, którą zwinęła starannie i umieściła w nieprzemakalnej kieszonce plecaka. Nie chcąc, by szelki obtarły jej delikatne nagie ramiona, wzorem kobiet Bambuti przełożyła ciężar plecaka na czoło, pozostawiając swobodne ręce. Szła dalej, nie przejmując się ciepłym deszczem, który moczył jej ciało. Za całe odzienie miała teraz tylko krótkie bawełniane szorty i płócienne tenisówki. Im mniej człowiek miał na sobie w lesie, tym lepiej. Bambuti zadowalali się przepaską na biodra i spódniczką z kory. Kiedy pierwsi belgijscy misjonarze odkryli Bambutich, oburzeni ich bezwstydną nagością czym prędzej posłali do Brukseli po perkalowe sukienki, spodnie i surduty, oczywiście wszystko w dziecięcych rozmiarach. Jednak z powodu panującej w głębi lasu wilgoci, ubrania nieustannie pozostawały na wpół mokre i zmuszeni do ich noszenia Pigmeje po raz pierwszy w historii posmakowali zapalenia płuc i chronicznych schorzeń układu oddechowego. Po krępujących niedogodnościach miejskiego życia, półnaga Kelly czuła się wolna i szczęśliwa. Radował ją spływający po skórze deszcz. Jej gładkie, jasne ciało zdawało się lśnić własnym blaskiem w szmaragdowej poświacie przesianych przez liście słonecznych promieni; drobne, jędrne piersi podskakiwały rytmicznie w takt kroków. Szybko posuwała się do przodu, wypatrując po drodze grzybków o błyszczących, zaokrąglonych kapeluszach i jaskrawopomarańczowych blaszkach. Zbierała je nie zatrzymując się. Należały do najsmakowitszych z ponad trzydziestu gatunków jadalnych grzybów, występujących w tropikalnych lasach Ubomo. Z drugiej strony, w puszczy rosło dobrze ponad pięćdziesiąt gatunków niejadalnych grzybów. Niektóre odmiany były jadowicie trujące i potrafiły zabić w ciągu kilku godzin po zjedzeniu maleńkiego kęsa. Deszcz przestał padać, lecz z drzew nadal kapały krople. Nagle wpadło jej w oko pojedyncze, cienkie pnącze, zbiegające po pniu potężnego mahoniowca. Kilkoma uderzeniami zaostrzonego kijka wykopała z mokrych liści apetyczne, śnieżnobiałe korzonki. Słodkie jak trzcina cukrowa, rozpływały się w ustach. Były pożywne i dostarczyły

Kelly zastrzyku energii. Zielone cienie gęstniały z każdą chwilą uchodzącego dnia. Kelly zaczęła rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie miała ochoty budować tylko dla siebie całego szałasu, wystarczyłaby jakaś odpowiednia dziupla, wyżłobiona w dolnej części drzewa. Mimo wilgoci, opadłe liście nadal szeleściły pod jej stopami. Niespodziewanie powietrze rozerwał przypominający wybuch dźwięk, jakby pękła opona. Był to jeden z najbardziej przerażających odgłosów puszczy, znacznie straszliwszy od ryku rozwścieczonego bawołu czy groźnych pomruków ogromnych czarnych dzików. Kelly odruchowo odskoczyła do tyłu, znalazła się ponad pół metra w górze i wylądowała na własnych śladach. Drżącymi dłońmi ściągnęła taśmę, przytrzymującą ciężar na czole, i zrzuciła plecak na ziemię, niemal jednocześnie wyciągając z bocznej kieszonki procę. To właśnie z powodu tej broni Bambuti nadali jej imię „Małej Łuczniczki”. Chociaż nieustannie nabijali się z Kelly, tak naprawdę nie mogli wyjść z podziwu dla zręczności, z jaką posługiwała się procą. Nawet stary Sapoo nie zdołał opanować tej sztuki, mimo że Kelly cierpliwie udzielała mu lekcji. Skończyło się na tym, że zrezygnował z dalszych prób, oświadczając wyniośle, iż jedyną bronią godną prawdziwego myśliwego jest łuk, a ta głupia zabawka może być dobra najwyżej dla dzieci i małych dziewczynek. W ten sposób Kelly została „Małą Łuczniczką”, Kara-Ki. Błyskawicznym ruchem wsunęła nadgarstek w pętlę i naciągnęła elastyczną cięciwę, zrobioną z chirurgicznej opaski uciskowej. Za nabój posłużyło jej stalowe łożysko kulkowe. Parę metrów przed nią na leśnej podściółce coś się poruszało. Na pierwszy rzut oka mogła to być kupka zeschłych liści albo fragment afgańskiego dywanu, mieniącego się barwami starego złota, ochry i delikatnego fiołkowego różu, ozdobionego mamiącym oko deseniem czarnych strzałek i rombów. Kelly jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że owa pozornie bezkształtna masa jest w rzeczywistości skręconym cielskiem, którego zwoje były znacznie grubsze od jej własnej łydki. Był to gabon, jedna z najjadowitszych żmij Afryki, perfidnie kusząca swoją ofiarę wspaniałym zestawem kolorów. Ze szczytu piramidy zwojów na wygiętej w kształcie litery S szyi

sterczała głowa przypominająca grot gotowej do wypuszczenia strzały. Płaski, zakończony świńskim ryjkiem łeb ciasno pokrywały łuski. Małe oczka, umieszczone na zrogowaciałych wypukłościach, wpatrywały się w ofiarę źrenicami o intensywnej, niemal przejrzystej czerni topazów. Głowa żmii była większa od obu pięści Kelly złożonych razem. Spomiędzy cienkich, rozciągniętych w makabrycznym uśmiechu warg, co chwila wystrzelał czarny, pierzasty język. Wycelowawszy w ułamku sekundy, Kelly wypuściła pocisk. Srebrzysty pocisk ze świstem przeciął powietrze, połyskując w łagodnym, zielonym półmroku jak kropla rtęci, i uderzył w czubek straszliwego łba, rozłupując go na pół z taką siłą, iż krew trysnęła przez nozdrza gabona. Z ostatnim, przedśmiertnym sykiem, żmija zacisnęła swoje sploty, potężnym cielskiem wstrząsnęły konwulsje agonii i umierające bydlę pokazało blady brzuch, pokratkowany skośnymi liniami łusek. Ostrożnie obeszła ścierwo, trzymając w pogotowiu zaostrzony kij, a kiedy rozpłatana na dwoje głowa opadła na miękki dywan liści, Kelly wzięła błyskawiczny zamach i przygwoździła łeb do ziemi. Opierając się całym ciężarem na kiju, wokół którego owinęła się zdychająca żmija, otworzyła drobnymi białymi zębami swój scyzoryk i jednym zręcznym cięciem odrąbała potworowi głowę. Pozostawiwszy zwijające się w ostatnich drgawkach bezgłowe cielsko, rozejrzała się za miejscem odpowiednim na obóz. Tuż obok, w pniu potężnego drzewa widniało naturalne wgłębienie, znakomicie nadające się na nocleg. Bambuti nigdy nie zdołali zgłębić tajemnicy krzesania ognia. Kobiety przenosiły rozżarzone węgle z jednego obozowiska do drugiego. Dzięki zwykłej plastikowej zapalniczce Kelly miała ułatwione zadanie i już po kilku minutach u stóp wiekowego drzewa zapłonęło wesoło małe ognisko. Dziewczyna otworzyła plecak i zajęła się przygotowywaniem noclegu. Uporawszy się z tym, wróciła do trupa żmii, uzbrojona w zaostrzony kij i scyzoryk. Martwe bydlę ważyło prawie dziesięć kilogramów, o wiele za dużo jak na jej potrzeby. Czerwone mrówki zdążyły już się do niego dobrać. W puszczy nic nie leżało długo, nie pozwalały na to niezmordowane zastępy czyścicieli. Kelly wycięła spory kawałek mięsa ze środkowej części żmijowego cielska i oczyściwszy go z mrówek, kilkoma wprawnymi ruchami noża

ściągnęła z niego skórę. Mięso gabona było białe i czyste. Odkroiwszy od kości dwa grube plastry, położyła je na żarze, używając zamiast rondla rusztowania z zielonych gałązek. Wrzuciła do ognia kilka pokruszonych liści z rosnącego nie opodal krzewu, pozwalając, by wonny dym przyprawił jej pieczeń. Czekając, aż mięso będzie gotowe, ułamała gałązkę, na którą nadziała zebrane po drodze grzyby o pomarańczowych blaszkach. Zaczęła je opiekać nad ogniem jak szaszłyk, regularnie obracając, by przyrumieniły się ze wszystkich stron. Rosnące w puszczy tropikalnej grzyby przewyższały smakiem czarne trufle, a mięso żmii przypominało kombinację homara z kurczęciem. Całodzienny marsz zaostrzył jej apetyt i Kelly nie pamiętała, kiedy jadła równie wyśmienitą kolację. Wino zastąpiła jej słodka woda z pobliskiego strumyka. W środku nocy obudziło ją głośne sapanie i odgłosy uczty, odbywającej się tuż obok pnia, który dał jej schronienie. Bez wygrzebywania się z posłania wiedziała, co takiego zakłóca jej nocny odpoczynek. Ogromne dziki, występujące w tropikalnych lasach Ubomo, osiągały prawie trzysta kilogramów wagi i mierzyły do metra wysokości. Owe gigantyczne świnie, największe i najrzadsze z żyjących na ziemi, podrażnione, potrafiły być równie groźne co najdzikszy lew. Ale Kelly bynajmniej nie przerażało ich smakowite chrumkanie. Uporawszy się z truchłem żmii, dziki zabrały się za obwąchiwanie jej obozowiska. Wystarczyło jednak, by Kelly rzuciła na gorący żar parę suchych gałązek, na nowo rozniecając wygasły ogień, by przestraszone zwierzaki oddaliły się, wydając ochrypłe pomruki. Rankiem Kelly wykąpała się w strumieniu, rozczesała mokre włosy, i zanim zdążyły wyschnąć, splotła je w gruby, lśniący warkocz, który odrzuciła na nagie plecy. Zjadłszy śniadanie, złożone z resztki wczorajszych steków i grzybów na zimno, wyruszyła w dalszą podróż. Chociaż w plecaku miała kompas, kierowała się głównie według rosnących na drzewach hub i gniazd czerwonych mrówek, przylegających wyłącznie do południowej strony pni, a także według nurtu strumieni, przecinających jej drogę. Po południu natrafiła wreszcie na dobrze wydeptany szlak, którego szukała, i skręciła na południowy zachód. W godzinę później odnalazła znajome miejsce: naturalny mostek z obalonego pnia potężnego drzewa, łączący brzegi niewielkiej rzeczki.

Sepoo powiedział jej kiedyś, że owa kładka z pnia była tutaj „od początku czasu”, co oznaczało dokładnie tyle, co „za jego życia”. Pigmeje nie operowali konkretnymi miarami czasu ani liczbami. Liczyli: jeden, dwa, trzy, dużo. W głębi puszczy, gdzie nie istniały pory roku i rytmu czasu nie wyznaczały żadne cykliczne zmiany opadów atmosferycznych czy temperatur, rytm życia wyznaczały fazy księżyca. W każdą pełnię plemię opuszczało dotychczasowe obozowisko i przenosiło się w inne miejsce. Dzięki temu nigdy nie pozostawali w jednym rejonie dostatecznie długo, by przetrzebić zwierzynę, zanieczyścić rzeki i skazić glebę odpadkami. Pień był wygładzony do połysku maleńkimi stopami wielu pokoleń Pigmejów. Kelly dokładnie zbadała jego powierzchnię, mając nadzieję odnaleźć świeże ślady błota, świadczące, że most był używany w ostatnim czasie. Niestety, spotkało ją rozczarowanie. Szybko pobiegła do pobliskiego obozu, w którym spodziewała się zastać Bambutich, po to tylko, żeby się przekonać, iż jej przyjaciele odeszli. Sądząc po śladach, musiało to być jednak ich ostatnie obozowisko. Z pewnością opuścili je zaledwie przed dwoma tygodniami, w czasie ostatniej pełni. Obecnie mogli się znajdować w dwóch albo trzech różnych miejscach, z których najbardziej odległe leżało prawie sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, w pobliżu zewnętrznej granicy rozległego obszaru, uznawanego przez plemię starego Sepoo za prywatne tereny łowieckie. Na nieszczęście, nie istniał żaden sposób na odgadnięcie, w które z nich odeszli. Wszystkie decyzje, dotyczącego całego plemienia, były podejmowane w ostatniej chwili, w wyniku gorącej debaty, w której każdy, bez względu na płeć i wiek, miał równorzędny głos. Kelly uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jak to musiało się odbyć. Widziała tę scenę niejeden raz. Któraś z kobiet, wcale niekoniecznie najstarsza czy ciesząca się największym szacunkiem, uznawszy w końcu, że ma po dziurki w nosie głupoty i uporu mężczyzn, w tym także najpewniej i własnego męża, podnosiła z ziemi węzełek, zakładała na czoło podtrzymującą pakunek taśmę, pochylała się do przodu, żeby zrównoważyć ciężar, i ruszała przed siebie powolnym truchtem. Pozostali członkowie sejmiku, kłócąc się i sarkając, chcąc nie chcąc szli jej śladem. System społeczny Bambutich nie znał wodzów ani żadnego rodzaju przywódców. Mężczyźni i kobiety, starcy i niedorostki byli sobie pod

każdym względem równi i ich głos miał jednakową wagę w sporze. Jedynie w takich szczególnych kwestiach, jak wybór miejsca na rozciągnięcie łownych sieci, istniała szansa, iż młodsi członkowie plemienia podporządkują się opinii doświadczonych, cieszących się sławą myśliwych, a i to tylko po uprzedniej zawziętej kłótni dla zachowania twarzy. Rozglądając się po opuszczonym obozowisku, Kelly z ubawieniem oglądała porzucone przez Bambutich przedmioty. Był tu drewniany tłuczek i moździerz do ucierania manioku, wysokiej jakości stalowy oskard, wypatroszone radio tranzystorowe i mnóstwo innych rzeczy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zwędzonych w czasie wypraw do wiosek na skraju szosy. Kelly głęboko wierzyła, iż na całym świecie nie ma mniejszych materialistów od Bambutich. Nie pociągało ich posiadanie wielu przedmiotów i kiedy tylko przyjemność związana z kradzieżą odchodziła w zapomnienie, tracili zainteresowanie dla łupów. – Za ciężkie, żeby to nieść – odpowiadali na pytania Kelly. – Jeżeli będzie potrzeba, zawsze możemy pożyczyć sobie następne od wazungu ze wsi. – Perspektywa kolejnego łotrostwa rozpalała w ich oczach wesołe ogniki i nieodmiennie wybuchali śmiechem, klepiąc się nawzajem po plecach. Jedynymi skarbami, jakie hołubili, przekazując je sobie z pokolenia na pokolenie, były sieci do łowienia zwierzyny, splecione z pasków łyka. W czasie polowania sieci będące w posiadaniu poszczególnych rodzin, o długości mniej więcej trzydziestu metrów każda, łączono razem w jedną gigantyczną pułapkę. Zgodnie z odwieczną tradycją, zdobycz dzielono pomiędzy wszystkich biorących udział w polowaniu. Oczywiście, jak nakazywał zwyczaj, podział nie mógł się odbyć bez kolejnej dzikiej awantury. Wszystko, czego potrzebowali, dostarczała Pigmejom puszcza, nie musieli więc robić zapasów ani gromadzić dobytku. W każdej chwili mogli sobie sporządzić nowe ubranie, wystarczyło tylko porządnie wytłuc drewnianym pobijakiem paski łyka, usuwając żywą tkankę roślinną. Sporządzenie nowej broni również nie wymagało wielkiego zachodu. Dzidy i łuki robili z odpowiednio przyciętych kawałków twardego drewna, cięciwę z jego włókna. Nie potrzebowali nawet żelaza na groty strzał i dzid, wystarczały im utwardzone w ogniu, zaostrzone

patyki. Mieszkali w okrągłych szałasach z żerdek, przykrytych szerokimi liśćmi mangongo, w zimne noce ogrzewanych miniaturowym ogniskiem. Bóg lasu dbał, by nie zaznali głodu; czegóż więcej było im trzeba? Bambuti byli jedynymi, znanymi Kelly ludźmi, całkowicie zadowolonymi ze swojego losu, i ta szczególna niezdolność do frustracji czyniła ich uroczymi kompanami i wspaniałymi przyjaciółmi. Kelly nie mogła się doczekać, kiedy znowu będą razem. Widok opuszczonego obozu bardzo ją przygnębił. Siedząc na pniu zwalonego drzewa, zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Zgadywanie w ciemno, w jakim kierunku się udali, i próba dogonienia ich nie miały żadnego sensu. Deszcze i zwierzęta dawno już zatarły ślady drobnych stóp Bambutich, zresztą Kelly dobrze znała tylko stosunkowo niewielki obszar lasu. Tropikalna puszcza rozciągała się na obszarze trzydziestu tysięcy kilometrów kwadratowych i odnalezienie w niej garstki Pigmejów równało się szukaniu igły w stogu siana. No cóż, trzeba zrezygnować z dalszych poszukiwań. Zamiast tego, Kelly postanowiła udać się do swojej własnej bazy w Gondali, „miejscu wesołego słonia”. Prędzej czy później Bambuti sami ją tam odnajdą, musi tylko cierpliwie poczekać. Jeszcze przez chwilę nie ruszała się z miejsca, słuchając odgłosów lasu. W pierwszej chwili mogłoby się wydawać, że puszcza milczy, lecz kiedy ucho nauczyło się już przenikać tę pozorną ciszę, odkrywało symfonię tętniącego życia. Owadzia orkiestra grała swój odwieczny koncert; nieuchwytny szum milionów skrzydełek brzmiał niczym delikatna melodia skrzypiec, klekotały i stukotały tajemnicze kastaniety, niestrudzone brzęczenie zastępowało sekcję dętą. Na podniebnej galerii śpiewał chór ptaków, chichotały przeskakujące z gałęzi na gałąź małpy, od czasu do czasu jakieś stworzenie wzywało niebiosa rozpaczliwym rykiem, a po pokrytej gnijącymi liśćmi posadzce lasu przemykały chyłkiem płochliwe antylopy. Wsłuchanej w pieśń natury Kelly wydało się, że gdzieś daleko, pośród wysokich drzew, rozległ się ledwo dosłyszalny gwizd, jaki – jeśli wierzyć solennym zapewnieniom starego Sepoo – wydawał kameleon grzebieniasty, by ogłosić wszem wobec, iż barcie są pełne i nadeszła pora wybierania miodu. Kelly uśmiechnęła się do siebie i wstała z pnia. Jako biolog

wiedziała przecież, że kameleony nie potrafią gwizdać. A jednak... Uśmiechnęła się znowu. Podniosła z ziemi plecak, założyła na czoło podtrzymującą go taśmę i weszła na cienistą ścieżkę, prowadzącą w kierunku Gondali. Coraz częściej napotykała znajome, charakterystyczne miejsca, służące za naturalne drogowskazy; rozpoznawała kształty drzew przy skrzyżowaniu szlaków i piaszczyste łachy, wyznaczające bród, napotykała nacięcia na korze, które sama zrobiła kiedyś maczetą. Z każdym krokiem była coraz bliżej domu. Nagle, minąwszy zakręt, natknęła się na parujący stosik żółtego łajna, sięgający jej niemal do kolan. Rozejrzała się dookoła w nadziei, że dojrzy słonia, który zostawił po sobie tę pamiątkę, lecz gigantyczne zwierzę zdążyło się już rozwiać pomiędzy drzewami jak senny szary dym. Ciekawe, czy to był Starzec z Jednym Uchem, wyposażony w imponujące kły samiec, lubiący kręcić się w pobliżu Gondali. W dawnych czasach stada słoni wędrowały swobodnie po otwartej sawannie, wzdłuż brzegów jeziora i po Lado Enclave na północnym skraju puszczy. Jednak kilka stuleci bezlitosnych prześladowań, zapoczątkowanych przez arabskich łowców niewolników i ich pachołków, uzbrojonych w ładowane od przodu strzelby na czarny proch, którzy znaleźli godnych – czy raczej niegodnych – kontynuatorów w europejskich sportsmenach i amatorach kości słoniowej, wyposażonych w śmiercionośną, nowoczesną broń o gwintowanych lufach, zdziesiątkowało potężne, szaroskóre zwierzęta i zmusiło niedobitki do szukania bezpiecznego schronienia w sercu tropikalnej puszczy. Kelly nieczęsto widywała słonie na własne oczy, jednak cieszyła ją świadomość, iż dzieli z tymi mądrymi bestiami skrawek lasu, zawdzięczający swoją nazwę jednej z nich. Przy następnym strumieniu zrobiła przerwę na kąpiel. Rozczesała włosy i wdziała koszulkę. Za parę godzin będzie w domu. Zaplotła warkocz, przewiązała go kawałkiem rzemyka i właśnie zamierzała schować grzebień, kiedy zmroził ją nowy, przerażający dźwięk. W ułamku sekundy zerwała się na równe nogi, ściskając w dłoni zaostrzony kij. Straszliwe, ochrypłe miauczenie rozległo się znowu, zmieniając jej nerwy w napięte postronki. Kelly poczuła, że oszalałe serce za chwilę wyskoczy jej z piersi. Nieczęsto się zdarzało usłyszeć zew lamparta w ciągu dnia;

cętkowany drapieżnik należał do nocnych stworzeń. Kelly wiedziała, że każde niecodzienne zjawisko w puszczy należy traktować z podwójną ostrożnością. Lampart odezwał się znowu, tym razem trochę bliżej, kilkadziesiąt metrów w górę strumienia. Kelly nasłuchiwała z uwagą. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że coś jest nie tak z tym kotem. W jej umyśle zakiełkowało ziarnko podejrzenia. Czekała, przycupnięta pod krzakiem, z gotowym do obrony kijem. Przez dłuższą chwilę nad strumieniem panowała cisza. Cały las zamarł w niemym przerażeniu. Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy ryk. Dobiegał z zarośli nad brzegiem strumienia, nie dalej niż piętnaście metrów od Kelly. Tym razem podejrzenia zamieniły się w pewność. Z dzikim, mrożącym krew w żyłach wrzaskiem, doskoczyła do kryjówki bestii, groźnie wymachując kijem. Łodygi lotosów zakołysały się gwałtownie, filigranowy człowieczek wyskoczył z zarośli i rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. Kelly wzięła solidny zamach, laska z głuchym kląśnięciem wylądowała na nagich brązowych pośladkach, wyrywając z gardła osobliwej postaci okrzyk bólu. – Ty stary draniu! – zawołała Kelly, przymierzając się do kolejnego razu. – Chciałeś mnie nastraszyć! – Tym razem chybiła. Ciemnoskóry chochlik jednym susem przesadził krzak, umykając przed ciosem. – Ty diable bez serca! – Wypłoszyła go z ukrycia. Staruszek odskoczył w bok, chichocząc i piszcząc z udawanego przerażenia. – Stłukę cię tak, że twój tyłek zrobi się niebieski jak zad pawiana! – zagroziła, wywijając swoją bronią. Dwa razy obiegli krzak dookoła, lecz Kelly nie udało się dosięgnąć uskakującej zwinnie małej figurki. Teraz śmiali się już oboje. – Sepoo, ty potworze, nigdy ci tego nie wybaczę! – zawołała, zanosząc się chichotem. – Nie jestem Sepoo. Jestem lampartem – oświadczył, zataczając się ze śmiechu. Tym razem Kelly prawie go dosięgła, ale w ostatniej chwili odskoczył z radosnym kwikiem. W końcu dała za wygraną i wyczerpana śmiechem oparła się na kiju. Sepoo rzucił się na ziemię i bijąc się po brzuchu, tarzał w opadłych liściach. Na przemian czkał i zanosił się szalonym rechotem, aż łzy kapały mu na policzki, wpadając w sieć zmarszczek i spływając za uszy wyżłobionymi przez starość kanalikami. – Kara-Ki. – Beknął, czknął i znowu wybuchnął śmiechem. – Nieustraszona Kara-Ki przestraszyła się starego Sepoo! – będzie

powtarzał ten dowcip przy ogniskach przez tuzin księżyców. Sepoo potrzebował trochę czasu na odzyskanie zdolności racjonalnego myślenia. Najpierw musiał się wyśmiać do końca. Kelly czekała cierpliwie, patrząc na niego z miłością i przyłączając się do co bardziej szalonych wybuchów wesołości. Stopniowo owe ataki zaczęły rzednąć i po chwili znowu mogli normalnie rozmawiać. Gadali, siedząc w kucki na puszystym dywanie liści. Bambuti dawno temu zapomnieli swój własny język, przejmując w zamian mowę wazungu, odgrywających coraz większą rolę w ich życiu. Porozumiewali się osobliwą mieszaniną suahili, uhali i hita, którą ubarwiali charakterystycznym akcentem i licznymi idiomami. Tego ranka Sepoo ustrzelił z łuku małpkę colobus. Starannie osolona, piękna czarno-biała skóra miała zostać sprzedana przy drodze. Tymczasem zbudowali z Kelly małe ognisko i upiekli małpie mięso. Kiedy posilając się, gawędzili o tym i owym, Kelly uświadomiła sobie, iż z jej przyjacielem dzieje się coś szczególnego. Pigmeje nie potrafią przez długi czas zachowywać powagi, ich niepohamowana radość życia i zamiłowanie do żartów zawsze bierze górę. Jednak Kelly zaczęła dostrzegać, że spod roziskrzonej wesołości Sepoo wyzierało coś nowego. Nie umiała dokładnie określić, na czym właściwie polegała zmiana, lecz wydawało jej się, iż Sepoo jest zaprzątnięty jakąś troską, a blask jego oczu przyćmiewa nieuchwytny smutek. W rzadkich chwilach, kiedy Bambuti milczał, kąciki jego warg opadały żałośnie ku dołowi. Kelly wypytywała go o pozostałych członków plemienia i o jego żonę, Pambę. – Zrzędzi niby stara małpa na wysokim drzewie i wydaje groźne pomruki niby burza z piorunami. – Twarz Sepoo rozjaśniła się miłością, której nie zdołało przyćmić czterdzieści lat małżeństwa. – Nie ma drugiej takiej jędzy na świecie. Mówię jej, że wezmę sobie młodą ładną żonkę, a ona mi na to, że z przyjemnością odda mnie pierwszej lepszej dziewczynie, która będzie tak głupia, żeby mnie chcieć. – Zarechotał ubawiony żartem i klepnął się po udzie, zostawiając na pomarszczonej skórze ślad od małpiego tłuszczu. – A co słychać u innych? – Kelly naciskała, usiłując wybadać, co takiego gryzie przyjaciela. Czyżby pojawiły się jakieś niesnaski wewnątrz plemienia? – Jak sobie radzi twój brat, Pirri?

Pirri był odpowiedzialny za lwią część kłopotów Sepoo. Pomiędzy przyrodnimi braćmi istniała szczególnego rodzaju rywalizacja. Byli najstarszymi mężczyznami szczepu i obaj cieszyli się sławą znakomitych myśliwych. Należałoby oczekiwać, iż będą przyjaciółmi, jednak Pirri pod wieloma względami różnił się od Bambutich. Jego ojcem był Hita. Dawno temu, tak dawno, iż nikt już tego nie pamiętał, jego matka, wówczas jeszcze dziewica, zawędrowała na skraj puszczy, gdzie wpadła w łapy myśliwych z plemienia Hita. Wyposzczeni mężczyźni przetrzymali młodziutką i piękną jak anioł dziewczynę przez dwie noce, zabawiając się z nią po kolei. Niewykluczone, iż zaspokoiwszy w końcu swoje męskie apetyty, zabiliby ją jak zwierzę, jednak nim do tego doszło, dziewczynie udało się uciec. Pirri, owoc owej przygody, był znacznie wyższy od pozostałych członków plemienia, miał jaśniejszą skórę i subtelniejsze rysy. Miał usta i wąski nos Hita, lecz przede wszystkim różnił się charakterem od swoich współbraci. Był bardziej agresywny i zachłanny od wszystkich Bambutich, jakich Kelly znała. – Pirri zawsze pozostanie Pirrim – odpowiedział wymijająco Sepoo. Chociaż zadawniony antagonizm między braćmi wciąż był wyraźny, Kelly wyczuła, że tym razem chodzi o coś innego. Chociaż od Gondali dzieliło ich zaledwie parę godzin marszu, przegadali cały dzień, nie ruszając się od ogniska, i wieczór zastał ich wciąż w tej samej pozycji. Lada chwila mógł lunąć deszcz. Korzystając z ostatnich minut dziennego światła, Kelly ścięła wiązkę giętkich gałązek drzewa selepe. Następnie, tak jak ją tego nauczyła Pamba, powbijała je kręgiem w miękką ziemię, pochylając do wewnątrz ich górne końce; w ten sposób powstał zrąb konstrukcji tradycyjnej chaty Bambutich. Tymczasem Sepoo gdzieś zniknął. Powrócił, kiedy kończyła wyplatać ściany. Na plecach dźwigał stos liści mongongo do pokrycia dachu. W godzinę od rozpoczęcia pracy, mieli przed sobą gotową budowlę. Gdy zerwała się burza, siedzieli bezpiecznie w suchym wnętrzu, grzejąc się przy wesołym, miniaturowym ognisku i dojadając kotlety z małpy. Wreszcie Kelly ułożyła się na swoim nadmuchiwanym materacu, a Sepoo zwinął się w kłębek na miękkim posłaniu z liści, jednak żadne z nich nie mogło zasnąć. Wyczuwając, że leżący obok starzec czuwa, Kelly czekała cierpliwie. Pod litościwą osłoną ciemności Sepoo

zdecydował się wreszcie wyznać powód swojej zgryzoty. – Spisz, Kara-Ki? – odezwał się szeptem. – Słucham cię, ojcze – odpowiedziała. Z piersi starca wydobyło się ciche westchnienie, jakże niepodobne do zwyczajnego radosnego chichotu. – Kara-Ki, Ojciec i Matka rozgniewali się na swoje dzieci. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby byli tacy wściekli. – Kelly wiedziała, że Sepoo ma na myśli boga Bambutich, bliźniaczą, dwupłciową istotę, uosabiającą żyjący las. Przez chwilę leżała w milczeniu, okazując w ten sposób, iż rozumie doniosłość sytuacji. – To bardzo ważna sprawa – odezwała się w końcu. – Jaki jest powód ich gniewu? – Zostali zranieni – oznajmił cicho Sepoo. – Rzeki są czerwone od ich krwi. Zaskoczona tą niecodzienną koncepcją, Kelly znowu zamilkła, usiłując wyobrazić sobie, jaki rzeczywisty obraz może się kryć za ową dziwną figurą. Co to oznacza, że rzeki są pełne krwi lasu? W końcu musiała zapytać: – Nie zrozumiałam, ojcze. Co próbujesz mi powiedzieć? – Mój nędzny język nie potrafi tego opisać – wyszeptał Sepoo. – Matka i Ojciec cierpią, bo ktoś dopuścił się straszliwego świętokradztwa. Możliwe, że przyjdzie Molimo. Kelly jeden jedyny raz była obecna w obozie podczas wizyty Molimo. Ponieważ kobiety nie zostały dopuszczone do udziału w tym wydarzeniu, przesiedziała całą noc w chacie, w towarzystwie Pamby i jej przyjaciółek, ale słyszała głos straszliwego gościa, przypominający równocześnie ryk potężnego bawołu i trąbienie rozwścieczonego słonia. Następnego dnia rano zapytała Sepoo: – Kim jest Molimo? – Molimo to Molimo – padła enigmatyczna odpowiedź. – Leśna istota. Głos Matki i Ojca. Teraz Sepoo sugerował, że Molimo może pojawić się znowu. Kelly poczuła dreszcz zabobonnego podniecenia. Tym razem nie zostanie w chacie razem z kobietami – poprzysięgła sobie. Koniecznie musi dowiedzieć się czegoś więcej o tym legendarnym stworzeniu. Na razie jednak postanowiła o tym nie myśleć, lecz skoncentrować się raczej na tajemniczym świętokradztwie, popełnionym gdzieś w głębi puszczy.

– Sepoo – szepnęła – skoro nie potrafisz opowiedzieć o tej straszliwej rzeczy, może mógłbyś mi ją pokazać? Zaprowadzisz mnie do krwawiącej rzeki? Sepoo niepewnie sapnął w ciemności. Odchrząknąwszy, żeby przeczyścić gardło, starzec splunął na żarzące się węgle. Wreszcie wymruczał: – Dobrze, Kara-Ki, pokażę ci. Jutro rano, zanim dojdziemy do Gondali, zboczymy z drogi, żeby popatrzeć na krwawiącą rzekę. Rano Sepoo znowu był w znakomitym humorze, jakby ich nocna rozmowa nigdy nie miała miejsca. Kelly wręczyła mu prezent, który specjalnie dla niego przyniosła: szwajcarski nóż oficerski. Wielofunkcyjne ostrza, przyrządy i narzędzia, wysuwające się z czerwonej plastikowej rękojeści, wprawiły staruszka w nabożny zachwyt. Czym prędzej zaciął się jednym z nich w palec. Wybuchnął śmiechem i wyssawszy krew, podsunął Kelly pod nos ranę, będącą najlepszym dowodem niezwykłej skuteczności scyzoryka. Kelly zdawała sobie sprawę, że jeżeli Sepoo nie zgubi noża najpóźniej w ciągu tygodnia, to pewnie podaruje go komuś pod wpływem nagłego impulsu. Taki los nieodmiennie przypadał w udziale wszystkim drobiazgom, jakie od niej otrzymał. Tymczasem jednak Sepoo się cieszył doskonałą radością małego dziecka. – Teraz musisz mi pokazać krwawiącą rzekę – przypomniała mu, zakładając plecak. Oczy staruszka posmutniały na krótką chwilę, po czym mały Bambuti zakręcił się jak fryga i na jego twarz powrócił promienny uśmiech. – Chodźmy, Kara-Ki. Ciekawe, czy potrafisz jeszcze poruszać się w lesie jak prawdziwy człowiek. Wkrótce zeszli z wydeptanego szlaku. Sepoo biegł przodem, prowadząc Kelly sobie tylko znanymi, nie oznaczonymi ścieżkami. Tańczył i podskakiwał jak leśny duszek, co chwila znikając bez śladu w zielonym listowiu. Kelly była zmuszona schylać się tam, gdzie Sepoo przechodził wyprostowany, nawet nie zawadzając głową o niskie gałęzie. Nieustannie traciła go z oczu. Nie ma co się dziwić, iż starożytni Egipcjanie przypisywali Bambutim sekret niewidzialności – pomyślała, ze wszystkich sił starając się dorównać kroku swojemu małemu przewodnikowi. Gdyby Sepoo potrafił zachować milczenie, Kelly prędko by go

zgubiła. Na szczęście, obyczajem wszystkim Pigmejów, przez cały czas śpiewał, śmiał się i gadał, zarówno do niej, jak do samego lasu. Jego głos wskazywał Kelly drogę, przy okazji uprzedzając mieszkańców puszczy o zbliżaniu się ludzi, dzięki czemu nie byli narażeni na niebezpieczną konfrontację. Kelly wiedziała, że Sepoo specjalnie przyspiesza kroku, żeby zmusić ją do wysiłku i sprawdzić, w jakiej jest formie, robiła więc wszystko, żeby nie zostać w tyle. Odpowiadała na jego zaczepki i dołączała do refrenu pieśni, a kiedy po wielu godzinach marszu stanęli na brzegu rzeki, była zaledwie parę kroków za nim. Sepoo rozciągnął w uśmiechu usta, aż jego oczka skryły się w sieci głębokich zmarszczek, i pokiwał z aprobatą głową. Kelly jednak nie interesowały w tej chwili pochwały staruszka. Nie mogła oderwać wzroku od nurtu rzeki. Stali nad jednym z licznych dopływów rzeki Ubomo, mającym swoje źródło w Górach Księżycowych, gdzieś na wysokości czterech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, tam gdzie zaczynają się wieczne śniegi i lodowce. Rzeka zstępowała w dół górskimi jeziorami i wodospadami; karmiona przez ulewne deszcze, smagające to najwilgotniejsze pasmo górskie na ziemi, wiła się poprzez bezdrzewne hale, mijała las gigantycznych prehistorycznych paproci, by wreszcie wpłynąć w bambusowy zagajnik, królestwo goryla i antylopy bongo o zwiniętych w korkociąg rogach. Następnie schodziła jeszcze dziewięćset metrów w dół, poprzez poszarpane, dzikie podgórze, i wreszcie napotykała tropikalną puszczę, sklepioną wysoko w górze wiecznie zielonymi konarami wysokich drzew. Bambuti nadali jej imię Tetwa, na cześć srebrzystych zębaczy, zamieszkujących jej krystalicznie czyste wody, które całymi ławicami wygrzewały się na piaszczystych mieliznach. Kobiety wchodziły w nurt, żeby nałapać wąsatych ryb, uprzednio zrzuciwszy z siebie nawet owe cienkie przepaski, które służyły im za całą odzież. Z uplecionym z łyka i trzciny koszykiem w ręku, otaczały kręgiem ławicę i przy akompaniamencie straszliwego plusku i ogłuszających pisków podniecenia, wyszarpywały trzepocące się, śliskie kawałki srebra z roziskrzonej słońcem wody. Teraz jednak rzeka zaczęła krwawić. Kelly wpatrywała się z przerażeniem w zdumiewające zjawisko.

Szeroka na pięćdziesiąt metrów rzeka wcinała się w las, tak że korony rosnących po obu stronach wysokich drzew niemal stykały się nad jej nurtem, pozostawiając pośrodku jedynie wąski, nieregularny skrawek jasnego nieba. Woda w rzece, od brzegu do brzegu, przybrała czerwoną barwę; nie był to jasny cynober tętniczej krwi, lecz nieco ciemniejszy, brązowawy odcień. Gęsta, niemal kleista ciecz straciła swój zwykły wigor i płynęła ospale, niczym zużyty olej silnikowy. Piaszczyste łachy również zmieniły barwę, pokryła je gruba warstwa gęstego, czerwonego mułu. Czerwone brzegi były usiane zdechłymi rybami, leżącymi jedne na drugich, tworzącymi całe hałdy, niby jesienne liście zagrabione w parku na stos. Tam gdzie niegdyś tkwiły oczy, teraz ziały czarne dziury. Rozkładające się mięso wypełniało wilgotne powietrze pod baldachimem drzew ohydnym, duszącym odorem. – Jak to się stało, Sepoo? – zapytała Kelly, lecz stary tylko wzruszył ramionami, poświęcając całą uwagę skomplikowanemu procesowi zawijania w liść szczypty grubego, tutejszego tytoniu. Kiedy Kelly zeszła na dół, do lustra wody, Sepoo przypalił swoje prymitywne cygaro od żarzącego się węgielka, który nosił na szyi w specjalnej sakiewce z zielonych liści. Zaciągnął się, zamykając z rozkoszy oczy, by po chwili wypuścić potężny kłąb błękitnego dymu. Postawiwszy stopę na piaszczystej łasze przy brzegu rzeki, Kelly niemal po kolano zapadła się w błoto. Nabrała pełną garść piasku i roztarła go między palcami. Był śliski jak smar, drobny jak garncarska glinka i zabarwił jej dłoń na ciemny kolor wołowej krwi. Spróbowała umyć ręce, ale barwnik trzymał mocno. Jej dłonie wyglądały jak unurzane w krwi ręce mordercy. Podsunęła pod nos szczyptę piasku i powąchała. Nie miał żadnego szczególnego zapachu. Wspięła się z powrotem do miejsca, w którym czekał Sepoo. – Kto to zrobił, ojcze? Co się wydarzyło? Starzec przez chwilę bez słowa cmokał cygaro, potem kaszlnął i nerwowo zachichotał. Wyraźnie unikał jej wzroku. – Nie bądź taki Sepoo, powiedz mi. – Nie mam pojęcia, co się stało, Kara-Ki. – Dlaczego? Nie poszedłeś w górę rzeki, żeby sprawdzić? Sepoo z ogromnym zainteresowaniem oglądał żarzący się koniuszek

cygara. – Dlaczego nie poszedłeś? – naciskała Kelly. – Bałem się, Kara-Ki – wymamrotał w odpowiedzi. Kelly nagle uświadomiła sobie, że dla Bambutich owo zjawisko z pewnością miało nadprzyrodzony charakter. Nic dziwnego, że nie mieli ochoty sprawdzać, co takiego się wydarzyło w górze rzeki, powstrzymywał ich lęk przed tym, co mogliby odkryć. – W ilu rzekach płynie krew? – zapytała. – W wielu – mruknął Sepoo, co mogło oznaczać dowolną liczbę powyżej czterech. – Wymień ich imiona – poprosiła. Sepoo wyrecytował nazwy wszystkich rzek w okolicy, nad którymi kiedykolwiek była, i jeszcze kilka, o których tylko słyszała. Wyglądało na to, że niemal całe zlewisko Ubomo zostało dotknięte dziwną zarazą. Nie mieli do czynienia z jakimś zakłóceniem o charakterze lokalnym, lecz z katastrofą na wielką skalę, zagrażającą nie tylko terenom łowieckim Bambutich, lecz również samemu jądru puszczy, świętemu matecznikowi. – Musimy pójść w górę rzeki – oświadczyła Kelly nie znoszącym sprzeciwu tonem. Sepoo zrobił minę jakby miał się zaraz rozpłakać. – Czekają na ciebie w Gondali – zaprotestował piskliwie, lecz Kelly nie zamierzała dać się wciągnąć w dyskusję. Nauczyła się tego od kobiet z plemienia, a zwłaszcza od Pamby. Podrzuciła do góry plecak, założyła na czoło podtrzymującą ciężar taśmę i wyruszyła w drogę. Pierwsze dwieście metrów przeszła zupełnie sama i powoli zaczęło opadać ją zwątpienie. Nie znała tej części lasu, samotna wędrówka, bez przewodnictwa Sepoo, byłaby kompletnym szaleństwem. Wtem tuż za plecami usłyszała głos starego przyjaciela, zarzekający się na wszystkie świętości, że nie zrobi ani kroku więcej. Uśmiechnąwszy się z ulgą, przyspieszyła. Przez następne dwadzieścia minut Sepoo wlókł się za nią, zapowiadając solennie, że zaraz zawróci i pozostawi ją samej sobie. Jego głos z każdą chwilą przybierał coraz płaczliwsze tony, w miarę jak zaczynało do niego docierać, że Kelly nie zamierza zmienić decyzji. Wreszcie ni stąd, ni zowąd zachichotał i zaczął śpiewać. Długotrwałe utrzymywanie ponurego nastroju było ponad jego siły. Podchwyciwszy melodię, Kelly przyłączyła się do refrenu. Staruszek przemknął obok niej i przejął prowadzenie.

Dwa dni maszerowali wzdłuż brzegu rzeki, która z każdym kilometrem wyglądała coraz gorzej. Narastające pokłady czerwonego szlamu niemal całkowicie zatykały jej koryto. Woda zmieniła się w gęste jak owsianka błoto, wymieszane z martwymi korzeniami i rozkładającą się roślinnością. Na powierzchni pojawiły się bąbelki gazów, będących produktem procesów gnilnych. Zapach fermentacji zlewał się w jedną cuchnącą woń ze smrodem zdechłych ptaków, drobnych zwierząt i ryb. Ohydne truchła leżały na obu brzegach i płynęły z nurtem, pokazując niebu białe, wzdęte brzuchy. Późnym popołudniem drugiego dnia dotarli do zewnętrznej granicy plemiennych terenów łowieckich. Nie wyznaczały jej żadne znaki, lecz w pewnym momencie Sepoo zatrzymał się nad brzegiem Tetwa, odwiązał cięciwę z łuku i przełożył do góry nogami strzały, niesione w przewieszonym przez ramię kołczanie z łyka. W ten sposób oświadczał Matce i Ojcu, iż uszanuje święte miejsce, że nie zabije żadnego żyjącego tu stworzenia, nie zetnie żadnej gałęzi ani nie rozpali ognia. Następnie zaśpiewał pieśń przebłagalną, prosząc bóstwo o pozwolenie na wejście w tajemnicze głębiny. Och, ukochana Matko całego plemienia, Wykarmiłaś nas mlekiem swoich piersi I tuliłaś do snu w ciemną noc. Och, czcigodny Ojcze naszych ojców, Dałeś nam siłę, Nauczyłeś nas żyć, Zesłałeś zwierzęta, byśmy mieli co jeść. Czcimy Was i błagamy... Stojąc z boku, Kelly przyglądała się obrzędom. Obawiała się, że przyłączenie się do pieśni mogłoby jej zostać poczytane za nadmiar arogancji, słuchała więc tylko w pełnym szacunku milczeniu. W swojej książce Lud wysokich drzew omówiła szczegółowo tradycję niedostępnego matecznika, analizując głęboką mądrość prawa, które narzucili sobie Bambuti. Matecznik pełnił rolę nie wysychającego rezerwuaru życia, zasilającego hojnie tereny łowieckie plemienia. Równocześnie stanowił strefę buforową pomiędzy sąsiadującymi ze

sobą społecznościami, zapobiegającą powstawaniu sporów i konfliktów terytorialnych. Był to tylko jeden z elementów niezwykle rozsądnego systemu, wykształconego przez Bambutich, który służył kontroli i organizacji ich codziennej egzystencji. Tak więc owej nocy Kelly i Sepoo obozowali u samych wrót świętego jądra puszczy. W środku nocy spadł deszcz, który Sepoo uznał za pewny znak, iż leśne bóstwa zezwalają im na wejście do matecznika i dalszą podróż w górę rzeki. Kelly uśmiechnęła się w ciemności. W dorzeczu Ubomo padało średnio przez trzysta dni w roku. Mogła się założyć, że gdyby akurat tego wieczoru nie spadł deszcz, Sepoo uznałby tę anomalię za jeszcze pewniejszy znak boskiej przychylności. O świcie wyruszyli w dalszą drogę. W pewnej chwili z krzaków wyskoczyła mała pręgowana antylopa. Zwierzę stanęło pośrodku ścieżki, nie więcej niż pięć kroków od nich, i zaczęło ciekawie przyglądać się nieznajomym dwunożnym istotom. Sepoo odruchowo sięgnął po strzałę, natychmiast się jednak opamiętał, chociaż kosztem nadludzkiego wysiłku. Miękkie, soczyste mięso tej antylopy stanowiło nie lada przysmak. – Idź sobie! – krzyknął ze złością. – Wynoś się! Nie kpij sobie ze mnie! Nie wódź mnie na pokuszenie! Nie nabiorę się na twoje sztuczki... Kiedy antylopa raczyła wreszcie zejść ze ścieżki, Sepoo zwrócił się do Kelly: – Biorę cię na świadka, Kelly, że nie zgrzeszyłem. Matka i Ojciec zesłali to stworzenie, żeby mnie wypróbować. Żadna normalna antylopa nie podlazłaby tak blisko, ma na to za dużo oleju w głowie. Byłem silny, prawda Kara-Ki? – zapytał żałosnym tonem. Kelly uścisnęła muskularne ramię staruszka. – Jestem z ciebie dumna, ojcze. Bóg cię kocha. Wznowili marsz. Trzeciego popołudnia Kelly zatrzymała się w pół kroku, nadstawiając ucho na dźwięk, jakiego nigdy jeszcze w puszczy nie słyszała. Na razie przerywany i niewyraźny, z trudem przebijał się przez zasłonę drzew, wzmagał się w miarę marszu, z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej potężniejąc, aż wreszcie w wyobraźni Kelly ów brutalny, okrutny ryk połączył się z obrazem czatującego na ofiarę lwa. Poczuła, że ogarnia ją rozpacz.

Rzeka Tetwa zrezygnowała tymczasem z płynięcia korytem, kompletnie zablokowanym przez zwalone drzewa i wyrwane z ziemi kamienie. Czerwone, błotniste wody wystąpiły z brzegów, zalewając leśne poszycie, tak że miejscami przychodziło im brodzić po pas w cuchnącym czerwonym szlamie. Nagle bez żadnego ostrzeżenia las się skończył i wędrowcy stanęli twarzą w twarz ze słońcem, po raz pierwszy od miliona lat oświetlającym to miejsce. Widok, który ukazał się ich oczom, mógł śmiało zakasować najstraszliwszy senny koszmar. Kelly patrzyła, dopóki miłosierna noc nie przesłoniła jej wzroku, a wtedy odwróciła się i ruszyła tam, skąd przyszła. Nad ranem obudziła się z głośnym płaczem. Leżący obok Sepoo głaskał ją po ramieniu, usiłując pocieszyć i uspokoić. Droga powrotna, z biegiem umierającej rzeki, zajęła im więcej czasu, zupełnie jakby przygniatający ciężar smutku spowalniał kroki Kelly. Sepoo również szedł wolniej, dostosowując się do tempa marszu swojej przyjaciółki. W pięć dni później Sepoo i Kelly dotarli do Gondali. Gondala była zupełnie wyjątkowym miejscem w tej części lasu. Porośnięta wysoką do pasa, żółtawą trawą polana zajmowała przestrzeń około hektara. Jej południowy kraniec wznosił się łagodnie na spotkanie okrytych lasem wzgórz. Przez sporą część dnia wysokie drzewa rzucały cień na otwartą przestrzeń. Dzięki temu panowała tu znacznie chłodniejsza temperatura, niż gdyby Gondala była przez cały czas wystawiona na palące promienie tropikalnego słońca. Z jednej strony polanę zamykały dwa małe strumienie; z drugiej łagodny stok oferował wspaniały widok na północny zachód, ponad szczytami wysokich drzew. W basenie Ubomo takie miejsca należały do rzadkości, niemal wszędzie horyzont przesłaniał gęsty las. Chłodne powietrze Gondali zawierało mniej wilgoci niż w głębi lasu. Kelly swoim starym zwyczajem zatrzymała się na skraju lasu, żeby popatrzeć na szczyty oddalonego o sto pięćdziesiąt kilometrów pasma gór. Góry Księżycowe niemal przez cały czas kryły się w otaczających je chmurach, lecz tego ranka, jakby specjalnie na powitanie Kelly, zrzuciły szary welon i stanęły w pełnym majestacie, roziskrzone blaskiem słońca. Skuty wiecznym lodem masyw Mount Stanley,

wypchnięty przez potężne, górotwórcze siły spomiędzy uskoków Wielkich Rowów Afrykańskich, wznosił się na wysokość pięciu tysięcy metrów, oślepiająco biały i boleśnie piękny. Niechętnie oderwawszy oczy od cudownego widoku, Kelly ogarnęła wzrokiem polanę. Tutaj właśnie znajdował się jej dom i laboratorium, ambitna budowla z otynkowanych glinką pni kryta słomianym dachem, której wzniesienie zajęło Kelly, z małą pomocą przyjaciół, prawie trzy lata. Dolną część zbocza zajmowały ogrody, nawadniane wodą ze strumieni i otoczone płotem, zabezpieczającym uprawy przed leśnymi zwierzętami. Nie było tu kwietnych gazonów. Ogród nie pełnił funkcji dekoracyjnej, lecz miał za zadanie dostarczać niewielkiej społeczności Gondali podstawowych produktów żywnościowych. Kiedy Kelly i Sepoo wynurzyli się z lasu, zauważyły ich krzątające się w ogrodzie kobiety. Natychmiast porzuciły pracę i pobiegły im na spotkanie, krzycząc, śmiejąc się i piszcząc z radości. Większość z nich należała do plemienia Uhali. Odróżniały się od kobiet Bambuti nie tylko wyższym wzrostem, lecz także strojem. Nosiły tradycyjne, oszałamiająco kolorowe długie spódnice. Grupka trajkoczących kobiet doeskortowała Kelly do domu z drewnianych bali. Dobiegający z zewnątrz rejwach wywabił na szeroką werandę pracującego w laboratorium człowieka. Był to stary mężczyzna o włosach srebrzystych jak śniegi Mount Stanley. Miał na sobie starannie odprasowane ubranie z niebieskiego tropiku i sandały. Patrzył, osłaniając dłonią oczy od bezlitosnych promieni słońca. Rozpoznał Kelly i jego ciemną, inteligentną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Mimo podeszłego wieku, zachował doskonałe, olśniewająco białe zęby. – Kelly. – Wyciągnął do niej ręce. Kelly podbiegła, żeby się przywitać ze starym przyjacielem. – Kelly – powtórzył, ujmując jej dłonie. – Nareszcie. Już zaczynałem się o ciebie martwić. Powinnaś była się zjawić kilka dni temu. Jak dobrze znowu cię zobaczyć. – Ja też się cieszę, że pana widzę, panie prezydencie. – Daj spokój, dziecko. Już nim nie jestem, przynajmniej nie z punktu widzenia Efrema Taffariego. A poza tym, od kiedy to robimy takie ceremonie? – Wiktorze – poprawiła się. – Bardzo mi ciebie brakowało. Tyle mam ci do powiedzenia. Nie wiem, od czego zacząć.

– Później – pokręcił wspaniałą siwą głową i uścisnął Kelly. Wiktor Omeru skończył siedemdziesiąt lat, lecz jego ciało miało energię i siłę mężczyzny o połowę młodszego. – Chciałbym, żebyś najpierw zobaczyła, jak sobie poczynałem w twoim laboratorium. Powinienem był raczej pozostać naukowcem, zamiast brać się za politykę – powiedział. Wziął ją za rękę i poprowadził w stronę pracowni. Natychmiast pogrążyli się w fachowej dyskusji. W latach młodości prezydent Wiktor Omeru studiował w Londynie. Kiedy powrócił do Ubomo z dyplomem inżyniera elektryka, zaczął pracować dla władz kolonialnych. Wkrótce jednak zrezygnował z posady, żeby stanąć na czele ruchu niepodległościowego. W głębi duszy na zawsze jednak pozostał naukowcem. Kelly była pełna podziwu dla jego wiedzy i umiejętności. Gdy krwawy zamach stanu Efrema Taffariego pozbawił go władzy, Wiktor Omeru wraz z garstką wiernych zwolenników uciekł w głąb tropikalnej puszczy i schronił się u Kelly w Gondali. Od mniej więcej dziesięciu miesięcy miniaturowa osada pełniła funkcję kwatery głównej ruchu oporu, skierowanego przeciwko tyranii nowego reżimu, a Kelly została jednym z najbardziej zaufanych agentów obalonego prezydenta. W chwilach wolnych od przyjmowania emisariuszy i planowania kontrrewolucji, stary mąż stanu brał na siebie obowiązki jej asystenta i wkrótce stał się nieocenionym pomocnikiem. Przez następną godzinę lub dwie para zadowolonych z życia naukowców dyskutowała zapamiętale nad szkiełkami z preparatami, retortami i klatkami szczurów doświadczalnych. Mogłoby się wydawać, że świadomie starają się odsunąć moment, w którym będą musieli zająć się przykrą rzeczywistością. Prowadząc badania, Kelly nieustannie musiała walczyć z brakiem odpowiedniej aparatury i niedostatkiem odczynników. Wszystkie potrzebne w laboratorium przyrządy i chemikalia trzeba było przytargać na własnych plecach. Odkąd Wiktor Omeru został pozbawiony władzy, a Kelly odebrano stypendium, sytuacja w Gondali znacznie się pogorszyła. Mimo to zdołali dokonać kilku fascynujących odkryć. Przede wszystkim udało im się wyizolować z soków drzewa selepe substancję o działaniu antymalarycznym. Drzewo selepe, występujące hojnie na całym obszarze puszczy tropikalnej, dostarczało Pigmejom zarówno budulca, jak i środka przeciwko gorączce.

Malaria, pozornie opanowana przez człowieka, w ostatnich czasach znowu zaczęła zagrażać mieszkańcom Afryki. Coraz częściej napotykano nowe szczepy, odporne na działanie syntetycznych profilaktyków. Należało się obawiać, iż wkrótce malaria znowu zacznie zbierać żniwo, stając się drugim po AIDS śmiertelnym zagrożeniem dla mieszkańców kontynentu. Ironia losu chciała, iż obie te plagi narodziły się w kolebce samego człowieka, w regionie Wielkich Rowów Afrykańskich, w miejscu, gdzie nasi przodkowie stawiali swoje pierwsze kroki, by po milionach lat podbić całą ziemię, okrywając swój gatunek zarówno chwałą, jak i hańbą. Czy nie mogło zdarzyć się i tak, że lekarstwa na te straszliwe choroby trzeba szukać w tej samej części planety? Oboje tysiąckrotnie powtarzali ten wywód, podsycając w ten sposób swoje nadzieje. Oprócz poszukiwania skutecznego środka przeciwko malarii, Kelly i Wiktor Omeru zajmowali się również kilkoma innymi, nie mniej ciekawymi zagadnieniami. Okazało się, że Bambuti są szczególnie podatni na raka trzustki. Kelly uważała, iż przyczyny należy szukać w jakimś składniku ich diety albo elemencie środowiska. Pigmeje leczyli tę chorobę naparem z korzenia pewnego pnącza, zawierającego gorzkie białe mleczko. Kelly była świadkiem paru na pozór cudownych ozdrowień. Z pomocą Wiktora udało jej się wyizolować z soku rośliny alkaloid, który mógł być aktywnym czynnikiem. Wyniki przeprowadzanych testów zdawały się potwierdzać ich nadzieje. Ten sam alkaloid zastosowali w leczeniu trzech mieszkańców obozu chorych na AIDS. Było jeszcze za wcześnie na wyciąganie wniosków, ale i tu rezultaty zdawały się bardzo obiecujące. Siedząc w laboratorium, Kelly i Wiktor Omeru z ożywieniem omawiali ostatnie postępy badań. Ekscytacja i radość z ponownego spotkania towarzyszyły im jeszcze w czasie skromnego obiadu, złożonego z sałatki warzywnej, który w parę godzin później jedli na werandzie krytego strzechą bungalowu. Kelly z najwyższą rozkoszą delektowała się rozmową z tak kulturalnym i wykształconym człowiekiem. Obecność Wiktora Omeru całkowicie zmieniła jej samotny żywot w Gondali. Kochała swoich przyjaciół Bambutich, ale mieli oni zwyczaj przychodzić i odchodzić bez uprzedzenia i chociaż to ich zaraźliwa radość życia pozwalała jej przetrwać, nic nie mogło zastąpić obcowania ze stymulującym umysłem drugiego naukowca.

Wiktor Omeru był mężczyzną, jakiego potrafiłaby szanować, podziwiać i kochać bez zastrzeżenia. Jak dotąd, Kelly nie udało się dostrzec w nim żadnej paskudnej wady. Jego serce przepełniała pełna współczucia miłość do całego rodzaju ludzkiego, a równocześnie głębokie zrozumienie i szacunek dla otaczającego nas świata i istot, z którymi przyszło nam ten świat dzielić. Uważała go za prawdziwego patriotę, bez reszty oddanego swojemu małemu narodowi. Na domiar wszystkiego, był jedynym ze wszystkich znanych jej Afrykańczyków, jaki zdołał się wznieść ponad plemienne animozje. Przez całe życie usiłował załagodzić niechęć dzielącą jego lud. Oboje się zgadzali, iż nienawiść plemienna jest największym przekleństwem Czarnego Lądu. Wiktor Omeru powinien posłużyć za przykład wszystkim swoim braciom, a zwłaszcza politykom wygłaszającym napuszone mowy na posiedzeniach w Organizacji Jedności Afrykańskiej. Gdy, niemal bez żadnej pomocy, zdobył dla Ubomo niezależność, przygniatającą większością głosów jego współplemieńcy Uhali wynieśli go na stanowisko prezydenta. Z dnia na dzień odwróciła się karta historii, kładąc kres trwającym kilkaset lat brutalnym rządom wyniosłej arystokracji Hita. Kryzys nastąpił już w pierwszych dniach jego prezydentury. Ogarnięci szałem zemsty, Uhali zaczęli wyrzynać swoich niedawnych władców. W ciągu pięciu straszliwych dni zginęło dwadzieścia tysięcy ludzi. Żądny krwi tłum podpalał należące do Hita manyatta. Ci, którym udało się uciec z płomieni, ginęli od ciosów maczet i motyk, narzędzi przez wieki służących niewolnikom z plemienia Uhali do uprawy roli i rąbania drewna dla swoich panów. Piękne kobiety Hita, o majestatycznej urodzie, doskonale odzwierciedlającej ich wewnętrzną dumę, odzierano z sięgających kostek kolorowych sukien i obcinano maczetami wspaniałe, pracochłonnie splecione włosy. Nagie i zmaltretowane, pędzono przed miotającym wyzwiska i ekskrementy motłochem. Niektóre z nich, wyrywające się i rozpaczliwie wzywające pomocy, podnoszono do góry i nadziewano na kołki palisady broniącej dostępu do wnętrza manyatta. Młodsze kobiety i dziewczęta czekał jeszcze okrutniejszy los. Oprawcy przywiązywali je za kostki do pary wołów i zmuszali zwierzęta do galopu w przeciwne strony, tak iż ofiara zostawała rozerwana na

dwoje. Kelly nie była świadkiem tych nieludzkich okrucieństw. W owym czasie chodziła jeszcze do szkoły w Anglii. Wielokrotnie jednak słyszała owe straszliwe historie, żyjące w pamięci ludu. Opowiadano, jak prezydent Omeru osobiście błagał rozwścieczony tłum o opamiętanie, własnym ciałem rozdzielając ofiary od oprawców. Tylko dzięki ogromnej sile osobowości udało mu się położyć kres krwawej rzezi i ocalić Hita od wyrżnięcia w pień. Mimo to tysiące poniosły śmierć, a pięćdziesiąt tysięcy opuściło kraj, szukając schronienia na terytorium Ugandy i Zairu. Lata umiejętnego kierowania nawą państwową zaowocowały wyciszeniem straszliwych międzyplemiennych animozji. Prezydent Omeru zdołał nakłonić uchodźców, by powrócili do kraju, zwrócił stada i pastwiska i zachęcał młodych ludzi z plemienia Hita, by odstąpili od tradycyjnego pasterskiego modelu życia i zaczęli kształcić się na fachowców, niezbędnych przy budowaniu nowoczesnego państwa. Pragnąc wynagrodzić Hita prześladowania pierwszych dni swojej prezydentury, zboczył na ścieżkę nadmiernej pobłażliwości. Łudząc się, iż przekona w ten sposób dumnych wojowników o swoim zaufaniu, pozwolił im na stopniowe przejęcie kontroli nad armią i policją. Efrem Taffari uzupełniał studia w Europie, korzystając z osobistego stypendium Wiktora Omeru, wykrojonego z jego skromnej prezydenckiej pensyjki. Teraz przyszło mu zapłacić wysoką cenę za własną hojność. Uhali powrócili pod jarzmo Hita. Jak to się często działo w Afryce, koło brutalnego ucisku wykonało pełny obrót, przywracając stan, który jak się wszystkim wydawało, miał odejść bezpowrotnie w przeszłość. Nawet kiedy po obiedzie odpoczywał na przestronnej werandzie, gawędząc o przyjemniejszych sprawach, z ciemnych oczu starego prezydenta nie znikał cień głębokiego, bolesnego zatroskania o los narodu. Powiększanie jego cierpienia wydawało się niepotrzebnym okrucieństwem, jednak Kelly nie mogła już dłużej ukrywać przed nim prawdy. – Wiktorze, coś okropnego stało się z rzekami w świętym mateczniku Bambutich. To takie straszne, że nie wiem, czy będę potrafiła ci wytłumaczyć.

Słuchał, nie przerywając. Kiedy skończyła, powiedział cichym głosem: – Z rąk Taffariego giną nie tylko nasi ludzie, ale i ziemia. Nad naszymi głowami krążą sępy, które zwęszyły już śmierć, ale my je powstrzymamy. Kelly nigdy jeszcze nie widziała, żeby łagodny z natury prezydent wybuchnął takim gniewem. Rysy jego twarzy stwardniały w kamienną maskę, a w oczach zapłonęła mroczna wściekłość. – Pamiętaj, że oni są potężni, Wiktorze. Bogaci i potężni. – Uczciwy człowiek, walczący w słusznej sprawie, może pokonać każdą potęgę na świecie – odrzekł. Jego siła i determinacja były zaraźliwe. Kelly poczuła, jak opada z niej rozpacz, a na jej miejsce powraca wiara i nadzieja. – Tak – szepnęła. – Znajdziemy jakiś sposób, żeby ich powstrzymać. Musimy znaleźć, jeśli droga nam jest ta ziemia. „Formosa” znaczyło tyle co „piękna”. Bysio Harrison musiał przyznać, że nazwa jak najbardziej odpowiadała rzeczywistości. Rollsroyce Srebrzysty Duch opuścił właśnie nadmorską równinę i zaczął wspinaczkę na zielone wzgórza. Droga łagodnym łukiem opasywała szczyt pierwszego wzniesienia, roztaczając przed nim wspaniały widok na Formosa Straits, Piękną Cieśninę. Bysiowi wydało się, iż dostrzega zamglony cień wielkich Chin, niczym legendarny smok przyczajonych po drugiej stronie przesmyku. Wszystko to trwało najwyżej parę sekund, po chwili minęli kolejny zakręt, wjeżdżając z powrotem w las cedrów i cyprysów. Od wilgotnej tropikalnej równiny dzieliło ich teraz tysiąc dwieście metrów różnicy wysokości. Pozostawili daleko w tyle mrówczą krzątaninę Tajpej, jednego z największych i najbogatszych miast Azji. Tutaj w górze powietrze było słodkie i rześkie, czyniąc znakomity system klimatyzacyjny rolls-royce'a całkowicie zbędny. Bysio Harrison był odprężony i w znakomitej formie intelektualnej. To jedna z dobrych stron posiadania własnego samolotu – pomyślał, uśmiechając się do siebie. Jego Golfsztrom, zawsze gotowy do lotu, zabierał go wszędzie, gdzie tylko sobie zażyczył. Omijały go niedogodności korzystania z wielkich portów lotniczych, nie musiał przeciskać się przez tłum nie domytych turystów ani przemierzać

kilometrów bezkresnych korytarzy. Nie dotyczyła go udręka karuzeli bagażowej, przy której mniej szczęśliwi od niego grywali w upiorną zgadywankę „wyjedzie? nie wyjedzie?”, miał z głowy utarczki ze zgryźliwymi urzędnikami celnymi, gburowatymi bagażowymi i kierowcami taksówek. Bysio starannie rozplanował swoją podróż z Londynu. Nie spieszył się. Zatrzymał się w Abu Dabi, na Bahrajnie, Brunei i w Hongkongu. W każdym z tych miejsc spędził dzień lub dwa i w każdym rozegrał ważną partię. Szczególnie owocny okazał się postój w Hongkongu. Co ostrożniejsi biznesmeni, mając na uwadze zbliżającą się datę powrotu Hongkongu do Chin, wycofywali swoje udziały w miejscowych przedsiębiorstwach i szukali korzystnych możliwości ulokowania pieniędzy w innej części globu. W wynajętym na stałe apartamencie hotelu Penisula Bysio Harrison podpisał dwa kontrakty, które w ciągu paru lat powinny przynieść mu dziesięć milionów funtów czystego zysku. Gdy pierwszy pilot posadził maszynę na płycie lotniska, kontrola naziemna skierowała Golfsztrom na kwaterę postojową, dyskretnie schowaną za hangarami linii lotniczych Cathay Pacific, gdzie czekał już rolls-royce najmłodszego syna rodu Ning, który miał powitać znakomitego gościa. Na pokład samolotu weszła kontrola celna i paszportowa w postaci dwóch prześcigających się w ukłonach i uśmiechach umundurowanych oficerów. Ostemplowawszy czerwony paszport dyplomatyczny Bysia i umieściwszy na jego prywatnym barku plombę składu wolnocłowego, rozwiali się jak dym. Wszystko razem nie zajęło więcej niż pięć minut. Tymczasem brygada służących w białych kurtkach i takich rękawiczkach zadbała o to, żeby komplet eleganckich walizek od Louisa Vuittona znalazł się w bagażniku rolls-royce'a. Zanim minęło piętnaście minut od lądowania, Bysio siedział na obciągniętych skórą poduszkach limuzyny opuszczającej bramy lotniska. Czuł się wspaniale, a to zawsze wprawiało go w filozoficzny nastrój. Rozmyślał o innych, dawno minionych wyprawach, których dokonał będąc młodym, ubogim, wiecznie borykającym się z trudnościami losu chłopcem. Pieszo, rowerem, tubylczymi autobusami wielokrotnie przemierzył wzdłuż i wszerz afrykański kontynent. Pamiętał swój pierwszy samochód, starego forda V-8 z błotnikami do złudzenia

przypominającymi słoniowe uszy, gładkimi oponami, które nie potrafiły przejechać stu kilometrów bez złapania dętki, i silnikiem trzymającym się w kupie dzięki kłębkowi drutu i solidnej porcji młodzieńczej nadziei. W owym czasie był ogromnie dumny ze swojego wozu. Jego pierwszy w życiu lot do Londynu jedną z tych przedpotopowych łodzi latających Sunderlanda, która lądowała dla uzupełnienia paliwa kolejno na rzece Zambezi, wielkich jeziorach i Nilu, trwał dziesięć dni. Bysio uważał, iż aby w pełni docenić rozkosze luksusu, trzeba najpierw przejść przez próbę nędzy i niewygód. W młodości zaznał twardego życia. Wówczas cieszył się każdym trudnym, pełnym przygód i wyrzeczeń dniem, ale, do diabła, dotyk jedwabiu i skórzane poduszki pod tyłkiem były całkiem miłe, a perspektywa czekających pertraktacji napawała go radosnym podnieceniem. Wiedział, że czeka go ostra, bezpardonowa walka, właśnie taka, jaką lubił najbardziej. Uwielbiał zapasy przy negocjacyjnym stole. Znakomicie się bawił, dostosowując styl prowadzenia rozmów do każdego adwersarza z osobna. Kiedy wymagała tego sytuacja, potrafił w odpowiedniej chwili błysnąć ukrytym w rękawie sztyletem. Gdy trzeba było, wrzeszczał, walił pięścią w stół i miotał przekleństwa nie gorzej od australijskiego właściciela kopalni opali albo teksaskiego łobuza, rozochoconego sztuczną zwyżką cen ropy na giełdzie. Umiał też uśmiechać się słodko, sącząc miód doprawiony cykutą równie zręcznie jak człowiek, z którym miał się właśnie spotkać. Tak, uwielbiał każdy moment, każdą najmniejszą sztuczkę tej gry. To właśnie trzymało go w pełni sił. Uśmiechając się dobrotliwie, zagadnął mężczyznę siedzącego obok na bladozielonej skórze tapicerki rolls-royce'a o rzeźby w kości słoniowej i orientalną ceramikę. – Generalissimus Czang Kaj-szek, uciekając w 1949 roku z Chin przywiózł ze sobą na Tajwan samą śmietankę chińskiej sztuki – mówił Ning Czeng Gong. Bysio ze zrozumieniem pokiwał głową. – Cały cywilizowany świat powinien być mu za to wdzięczny – powiedział. – Gdyby nie on, te cacka przepadłyby bezpowrotnie podczas rewolucji kulturalnej Mao. Gawędząc uprzejmie, Harrison przyglądał się najmłodszemu synowi swojego gospodarza. Chociaż do tej pory młody człowiek nie odgrywał znaczącej roli w dynastycznym imperium finansowym i raczej ginął

w cieniu swoich przyrodnich braci, Bysio postarał się o skompletowanie pełnego dossier Ning Czeng Gonga. Istniały pewne przesłanki, wskazujące na to, iż najmłodszy syn, dziecko późnego wieku, wydane na świat przez trzecią żonę, piękną angielską dziewczynę, miał specjalne miejsce w sercu starego patriarchy. Jak to często się zdarza, mieszanka orientalnej i zachodniej krwi wydobyła najlepsze cechy obojga rodziców. Ning Czeng Gong był inteligentny, przebiegły, bezwzględny, a ponadto dopisywało mu szczęście. Bysio Harrison nigdy nie lekceważył czynnika szczęścia. Jedni je mieli, a inni, bez względu na spryt i inteligencję, nie. Wyglądało na to, że stary Ning Heng H'Sui żywił względem swojego syna dalekosiężne plany. Przygotowywał go do przyszłej roli ostrożnie i bez pośpiechu, tak jak się przygotowuje młodego źrebaka czystej krwi do pierwszej wielkiej gonitwy. Otoczył Czenga specjalną opieką, nie zaniedbując niczego, co mogłoby zwiększyć jego szanse w brutalnej grze, lecz jednocześnie pilnując, żeby specjalne traktowanie nie zrobiło z chłopca mięczaka. Uzyskawszy stopień magistra na Uniwersytecie Czang Kaj-szeka, Ning Czeng Gong niezwłocznie rozpaczał odbywanie służby zasadniczej w tajwańskiej armii. Ojciec nie kiwnął palcem, żeby wyciągnąć go z wojska. Bysio przypuszczał, że miał to być element starannie przemyślanego procesu hartującego. W posiadaniu Harrisona znajdowała się kopia akt, dotyczących przebiegu służby młodego Ninga. Jak z nich wynikało, radził sobie dobrze, nawet bardzo dobrze, dochrapawszy się przed odejściem do cywila stopnia kapitana i posadki w sztabie generalnym. Naturalnie, głównodowodzący armii Tajwanu był bliskim przyjacielem Ning Heng H'Sui, ale wybór Czenga na tak odpowiedzialne stanowisko nie mógł być całkowicie pozbawiony i podstaw merytorycznych. Tylko jeden drobny epizod kładł się cieniem na świetlanym przebiegu służby wojskowej młodego Ninga. Otóż została wniesiona przeciwko niemu skarga z powództwa cywilnego i żandarmeria musiała przeprowadzić śledztwo. Sprawa dotyczyła śmierci młodej prostytutki w jednym ze stołecznych burdeli. W aktach brakowało końcowego raportu prowadzącego śledztwo oficera, pozostało jedynie podpisane przez niego polecenie zamknięcia postępowania z braku dowodów winy, opatrzone parafą prokuratora generalnego. Bysiowi pachniało to kolejną

interwencją starego patriarchy, co zresztą tylko zwiększało respekt i szacunek, jaki żywił dla wpływowego i potężnego rodu. Zakończywszy chwalebnie służbę zasadniczą, Ning Czeng Gong trafił prosto w szeregi tajwańskiego korpusu dyplomatycznego. Być może stary Heng uważał, iż jego najmłodszy syn nie dojrzał jeszcze do pracy w rodzinnym przedsiębiorstwie. I znowu młody człowiek wspinał się jak burza po stopniach kariery, otrzymując po czterech latach stanowisko ambasadora, co prawda w nie mającym większego znaczenia afrykańskim państewku. Wszystko jednak wskazywało na to, że i tutaj Ning Czeng Gong świetnie sobie radził. Bysiowi udało się zdobyć kopię akt, dotyczących służby dyplomatycznej Czenga. Kosztowało go to dziesięć tysięcy funtów szterlingów w samych łapówkach, lecz Bysio nie uważał tego za zbyt wygórowaną cenę. I w tym dossier natrafił na ślad niecodziennych gustów erotycznych młodego dyplomaty. Z rzeki Zambezi wyłowiono ciało młodej Murzynki, tylko częściowo nadżarte przez krokodyle. Pewne szczególne obrażenia narządów płciowych i piersi denatki skłoniły władze do wszczęcia dochodzenia. Ustalono, że w owym czasie tajwański ambasador wynajmował domek myśliwski w pobliżu wioski, w której mieszkała ofiara. Ostatni raz widziano ją, kiedy wchodziła do jego bungalowu późnym wieczorem, przed zaginięciem. Gdy śledztwo doszło do tego etapu, zostało zamknięte odgórnym zarządzeniem, które wyszło z samej kancelarii prezydenckiej. Ambasador, po zakończeniu terminu, powrócił z placówki do domu i zrezygnował z dalszej kariery dyplomatycznej, by wreszcie przyłączyć się do rodzinnego przedsiębiorstwa. Ojciec wyznaczył mu funkcję odpowiadającą mniej więcej zastępcy prezesa. Harrison uznał młodego Ninga za osobę godną zainteresowania. Nie dość, że był bystry, to jeszcze posiadał typ urody przyjemny dla oka mieszkańca Zachodu. Nie można było nie dostrzec podobieństwa do matki; wprawdzie miał kruczoczarne włosy, lecz w kącikach górnych powiek brakowało owej charakterystycznej fałdki, która zaskarbiła Azjatom miano skośnookich. Posługiwał się doskonałą angielszczyzną. Zamknąwszy oczy, Bysio mógłby uwierzyć, iż konwersuje z młodym przedstawicielem brytyjskiej klasy wyższej. Jego manierom nie można było nic zarzucić, chociaż pod gładką powłoką Harrison wyczuwał drzemiące okrucieństwo i bezwzględność. Tak, podsumował Harrison, ten młody człowiek ma przed sobą wielką przyszłość. Ojciec może być

z niego dumny. Poczuł znajome ukłucie żalu, powracające za każdym razem, kiedy myślał o swoim własnym nieudanym potomstwie. Jego synowie, wszyscy trzej, wyrośli na pozbawionych charakteru mięczaków. Mógł się jedynie pocieszać, że odziedziczyli swoją słabość po matkach. Kobiety, które urodziły mu dzieci, wybrał wyłącznie ze względu na atrakcyjność fizyczną. Kiedy jesteś młody, musisz robić to, co ci nakazuje twój stwardniały kutas – zauważył ze smutkiem, mózg nie ma nic do gadania. Ożenił się kolejno z czterema kobietami, z których żadnej nie zatrudniłby na stanowisku sekretarki; trzy z nich dały mu synów, będących lustrzanym odbiciem swoich matek – pięknych, leniwych i niedopowiedzianych. Zmarszczył brwi, jakby chciał przepędzić przykre myśli, kładące się cieniem na słonecznym nastroju tego dnia. Mężczyźni na ogół poświęcają więcej uwagi odpowiedniemu krzyżowaniu swoich psów i koni niż wyborowi matek dla własnych dzieci. Ojcostwo było jedynym nieudanym przedsięwzięciem w całym życiu Harrisona. – Wiele słyszałem o kolekcji kości słoniowej pańskiego ojca. Bardzo chciałbym ją obejrzeć – zwrócił się do Czenga, odsuwając od siebie bezużyteczny żal. – Mój ojciec z przyjemnością ją panu pokaże – Chińczyk odpowiedział z uśmiechem. – Zbieranie rzeźb jest największą pasją jego życia. Oczywiście, poza Szczęśliwym Smokiem. Rolls-royce wypłynął właśnie zza ostatniego zakrętu i oczom pasażerów ukazały się bramy posiadłości Ningów. Bysio widział je na fotografii, jednak był zupełnie nieprzygotowany na to, co zobaczył w rzeczywistości. Imponujące założenie narzucało porównanie z gigantycznymi krzykliwymi posągami w Tiger Balm Gardens w Hongkongu. Szczęśliwy Smok, niby prehistoryczny potwór, owijał się nad bramą oślepiając szmaragdową zielenią glazury i blaskiem płatków złota. Unosił w górę zakrzywione szpony, szeroko rozpostarte skrzydła miały co najmniej piętnaście metrów rozpiętości, oczy żarzyły się jak rozpalone węgle, a w rozdziawionej, krokodylej paszczy sterczał rząd straszliwych kłów. – Dobry Boże! – zauważył oględnie Bysio. Czeng zaśmiał się lekceważąco.

– Drobny kaprys mojego ojca – wyjaśnił. – Zęby są z prawdziwej kości słoniowej, a oczy z oszlifowanych rubinów ze Sri Lanki, o łącznej wadze pięciu kilogramów. To wyjątkowe klejnoty, wyceniono je na ponad milion dolarów. Stąd właśnie uzbrojeni strażnicy przy bramie. Dwaj strażnicy stanęli na baczność, salutując wjeżdżającemu rollsowi. Mieli na sobie mundury paramilitarne i wypolerowane do połysku metalowe hełmy, podobne do tych, jakie nosiła straż honorowa przy grobie Czang Kaj-szeka w Tajpej. Byli uzbrojeni w karabiny maszynowe i Bysio Harrison dałby sobie rękę uciąć, iż ich obowiązki nie ograniczają się do pilnowania drogocennych klejnotów w oczodołach Szczęśliwego Smoka. Mówiono, iż młody Czeng, wykorzystując swoje doświadczenie w armii, osobiście wybrał najlepszych ludzi z oddziałów tajwańskich komandosów, jednej z najlepiej wyszkolonych formacji wojskowych na świecie. Stary Ning Heng H'Sui pozostawił na swojej drodze niejedną wdowę i sierotkę. Krążyły plotki, iż swojego czasu stał na czele jednej z najpotężniejszych tajnych organizacji Hongkongu i że nadal utrzymywał ścisłe kontakty z Tongami. Cóż, mógł sobie zostać na starość kolekcjonerem dzieł sztuki, artystą i poetą, lecz po tym świecie wciąż jeszcze chodziło paru ludzi, którzy z najwyższą rozkoszą wyrównaliby dawne rachunki. Bysio nie miał żadnych uprzedzeń co do przeszłości starego, tak jak nie przeszkadzały mu bynajmniej seksualne słabostki jego syna. Sam nosił w sercu parę tajemnic i potrafiłby wskazać w afrykańskiej głuszy kilka nie oznaczonych grobów. Przez całe swoje życie obracał się wśród bezwzględnych, drapieżnych ludzi. Niektórzy z nich byli jego sojusznikami, inni wrogami i rywalami. Z zasady unikał ocen moralnych. Akceptował ludzi takimi, jakimi byli, starając się zrobić jak najlepszy interes na ich słabości lub sile. Czeng skinął głową w odpowiedzi na salut strażników w srebrzystych hełmach i rolls, przetoczywszy się pod łukiem brzucha Szczęśliwego Smoka, wjechał do zaczarowanej krainy ogrodów, jezior, pagod i fantazyjnych chińskich mostków. W kryształowo przejrzystych wodach igrały ławice mieniących się barwami tęczy koi, a stadka śnieżnobiałych gołębi zataczały swoje wieczne kręgi nad pagodami. Gładkie, zielone trawniki przywodziły na myśl jedwabne kimono, opinające kształtne udo młodej dziewczyny. Tu i ówdzie rosły obsypane

kwieciem rododendrony. Urocza posiadłość emanowała nieziemskim spokojem, jakiego bynajmniej nie zapowiadał okropny smok nad główną bramą. Rolls zatrzymał się przed wejściem do gmachu, przypominającego Bysiowi miniaturkę Pałacu Zimowego w Pekinie. Budowlę otaczały fontanny, kreślące w rześkim górskim powietrzu koronkowe wzory wodnej piany. Szpaler służących odzianych w białe kurtki powitał Bysia głębokim ukłonem. Harrison i Czeng weszli do środka. Drewniane ściany zostały rozsunięte, dzięki czemu bajkowy ogród wydawał się częścią wnętrza. Umeblowanie było proste, lecz starannie dobrane i pełne wdzięku. Wypolerowane podłogi z czerwonego cedru lśniły jak lustro, powietrze pachniało upajającą wonią cygar. Wystroju dopełniało parę ze smakiem rozmieszczonych ceramicznych cacek, których nie powstydziłoby się żadne muzeum, i kompozycja z kwitnących gałązek wiśni, ustawiona na specjalnym podwyższeniu w centralnej części pomieszczenia. – Pokojówka zaraz poda panu herbatę, sir Peter – powiedział Czeng – a druga tymczasem przygotuje kąpiel i rozpakuje walizki. Przypuszczam, że zechce pan odpocząć godzinkę. Ojciec zaprasza pana na lunch o dwunastej trzydzieści. Przyjdę parę minut wcześniej, żeby zaprowadzić pana do głównego budynku. Bysio zorientował się, że znajduje się po prostu w jednym z domków dla gości, lecz nie dał po sobie poznać, że wywarło to na nim wrażenie. – Naturalnie, służba jest na pańskie rozkazy. Pokojówki spełnią wszystkie pańskie życzenia. – Czeng wypowiedział to zdanie ze szczególną emfazą, posyłając Bysiowi porozumiewawcze spojrzenie. – Mój ojciec czuje się zaszczycony, iż może pana gościć. Nigdy sobie nie przebaczy, jeśli czegoś panu zabraknie. – Pan i pański szanowny ojciec jesteście zbyt uprzejmi. – Bysio odwzajemnił dworny ukłon młodego Chińczyka. Jeszcze parę lat temu z pewnością skorzystałby z propozycji, lecz teraz, ku jego ogromnemu zadowoleniu, irracjonalne, wymykające się wszelkiej kontroli seksualne popędy nie miały już nad nim władzy. W młodości zmarnował stanowczo zbyt wiele czasu i bezcennej energii na uganianie się za kobietami. W ostatecznym rozrachunku nic mu z tego nie przyszło, jeśli nie liczyć trzech całkowicie bezużytecznych synów i paru milionów

rocznie, wydawanych na alimenty. Cóż, na szczęście ma to już za sobą. Jego egzystencja stała się teraz spokojniejsza i bez porównania zdrowsza. Młodość, wypełniona zazwyczaj namiętnościami, walką i rozpaczą, to stanowczo przeceniany okres w życiu mężczyzny. Dwie młodziutkie Chinki, ubrane jedynie w krótkie białe spódniczki, pomogły mu zejść po wyłożonych kafelkami schodkach do wpuszczonej w podłogę wanny z gorącą, wonną kąpielą. Bysio patrzył na kremową skórę i przypominające kwiat wiśni sutki dziewcząt z podziwem konesera, odczuwając jedynie przelotne, nostalgiczne ciepło w lędźwiach. – Nie – powtórzył po raz tysięczny, zanurzając się w parującą wodę – naprawdę cieszę się, że młodość mam już za sobą. Wzgardziwszy hatfowanymi szatami, które przygotowały dla niego dziewczęta, Bysio polecił lokajowi odprasować jeden ze swoich ciemnych garniturów, koszulę od Turnbulla i Assera i oszałamiająco wytworny krawat. – W tym fantazyjnym przebraniu musiałbym się czuć jak błazen. Stary Heng znakomicie zdaje sobie z tego sprawę i dlatego właśnie chce, żebym to na siebie włożył. Młody Czeng zjawił się punktualnie co do minuty. Jego oczy przesunęły się po stroju Bysia, lecz wyraz twarzy nie zdradził żadnych uczuć. Nie dałem się nabrać, czyż nie? – pomyślał, zadowolony z siebie. No jasne, przecież nie urodziłem się wczoraj. Ruszyli zadaszoną ścieżką, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby podziwiać kwiaty lotosu, lilie wodne i rododendrony. Wreszcie skręcili ku oplecionej kwitnącą wistarią bramie, za którą nieoczekiwanie otworzył się widok na główny pałac. Była to imponująca budowla z białego marmuru i ceramicznych dachówek, najeżona szpiczastymi przyczółkami, nowoczesna w stylu, a jednocześnie ponadczasowo klasyczna. Bysio nie zwolnił nawet kroku. Instynktownie wyczuł, iż brak reakcji rozczarował idącego za nim mężczyznę, który najwyraźniej spodziewał się, iż Harrison, wzorem innych gości, przystanie z rozdziawioną gębą. Patriarcha rodu, Ning Heng H'Sui był bardzo stary, co najmniej dziesięć lat starszy od Bysia. Jego wysuszona, pomarszczona skóra przypominała odwiniętą z bandaży mumię Ramzesa II, wystawioną na

widok publiczny w Muzeum Kairskim. Twarz i dłonie pokrywałe starcze, wątrobiane plamy. Na lewym policzku rozsiadła się imponująca brodawka w kształcie i barwie dojrzałego owocu morwy. W Chinach panuje powszechne przekonanie, iż wyrastające z brodawki włoski przynoszą szczęście, Heng H'Sui nigdy więc ich nie usuwał. Pokaźna srebrna kitka, zwisająca z fioletowego kalafiora na policzku starca, sięgała niemal wycięcia prostej bluzy z kremowej surówki jedwabnej. Nie ma co, świetnie bym się przy tobie czuł w tym haftowanym w smoki-szlafroku, w który próbowałeś mnie opatulić – pomyślał Bysio ujmując wyciągniętą na powitanie dłoń. Była sucha i chłodna, o lekkich, ptasich kościach. Wydawało się, że starość wyssała z Henga wszystkie soki; tylko jego oczy płonęły dzikim, okrutnym blaskiem. Wyobraźnia podsunęła Harrisonowi obraz straszliwego, ziejącego ogniem smoka z legendy. Potwór miałby takie same oczy co stary Chińczyk. – Mam nadzieję, sir Peter, że odpoczął pan po trudach podróży i że czuje się pan dobrze w moim nędznym domu – cicho powiedział Heng suchym głosem, przypominającym do złudzenia szelest wiatru w jesiennych liściach. Doskonale mówił po angielsku. Mierząc się wzrokiem, wymienili powitalne uprzejmości. To było ich pierwsze osobiste spotkanie. Do tej pory wszelkie negocjacje Bysio przeprowadzał wyłącznie ze starszymi synami Ning Heng H'Sui. Synowie stawili się w komplecie, oczekując cierpliwie za plecami ojca; Czeng i trzej jego starsi bracia. Kolejno wywoływani ptasim trzepotem dłoni ojca, występowali z szeregu ściśle według starszeństwa, żeby przywitać się z gościem. Następnie Czeng troskliwie odprowadził ojca do jego fotela, ustawionego przodem do wspaniałego ogrodu. Uwagi Bysia nie umknęło bynajmniej, iż ów zaszczyt przypadł w udziale najmłodszemu synowi, zamiast któremuś z jego starszych braci. Nikt nie wymieniał znaczących spojrzeń, żadna twarz nie zmieniła wyrazu, lecz Bysio czuł w słodkim górskim powietrzu takie zagęszczenie braterskiej zazdrości i nienawiści, iż niemal mógłby wziąć je w rękę. Jego wywiad spisał się na medal. Służba podała jasną jaśminową herbatę w czarkach o tak delikatnych ściankach, iż przez cieniutką porcelanę mógł dostrzec zarys swoich palców. Rozpoznał subtelny wzór listków, malowany kremową kreską na białym tle, zbyt dyskretny dla niewprawnego oka. Czarka była

prawdziwym arcydziełem, wykonanym w piętnastym wieku przez nadwornego wytwórcę porcelany cesarza Ching Ti z dynastii Ming. Bysio wypił herbatę i odstawiając naczyńko na lakierowaną tacę pozwolił, by wymsknęło się z jego palców. Delikatna porcelana uderzyła o cedrową posadzkę, rozpryskując się na setki fragmencików. – Bardzo przepraszam – powiedział. – Straszny ze mnie fajtłapa. – Nic się nie stało. – Heng H'Sui łaskawie skłonił głowę i skinął na służącego, by sprzątnął skorupy. Chłopak ukląkł, drżąc z przerażenia. Potrafił wyczuć skrywaną wściekłość swojego pana. – Mam nadzieję, że to nie było nic cennego? – spytał Bysio, próbując wysondować swojego gospodarza. Chciał sprawdzić, czy uda mu się wyprowadzić starego Chińczyka z równowagi. Człowiek, którego serce wypełnia gniew i nienawiść, traci w dużym stopniu zdolność rozeznania sytuacji i racjonalnego rozumowania. Bysio uważnie obserwował reakcję Heng H'Sui. Obaj doskonale wiedzieli, iż Bysio zdawał sobie sprawę z wartości czarki. – Skądże znowu, zapewniam pana. Zwykła czarka do herbaty. Proszę nie zaprzątać sobie tym głowy, sir Peter – przekonywał go Heng, Harrison jednak czuł wyraźnie, iż udało mu się dobrać do głęboko ukrytych uczuć wyniosłego starca. Za wysuszoną, ozdobioną brodawką z kutasikiem maską czaił się człowiek zdolny do gwałtownych namiętności. Trzeba jednak przyznać, iż Heng okazał prawdziwą klasę. Będzie z niego godny przeciwnik, pomyślał Harrison, nie żywił bowiem żadnych złudzeń co do łączących ich stosunków. Wzajemnie korzystna, lecz najprawdopodobniej krótkotrwała wpółpraca BOSS-a ze Szczęśliwym Smokiem nie miała nic wspólnego z wzajemnym zaufaniem czy elementarną szczerością. Tłukąc czarkę, osiągnął chwilową przewagę nad starym patriarchą. Udało mu się wstrząsnąć na pozór kamiennym spokojem Henga. Dopiwszy herbatę z czarki identycznej jak ta, którą stłukł Harrison, staruszek wyciągnął rękę i wydał cicho jakieś polecenie. Jeden ze służących, klękając, położył na pomarszczonej łapie kwadratowy kawałek jedwabiu. Heng H'Sui dokładnie wytarł naczynie, po czym, owinąwszy jej w tkaninę, wręczył Bysiowi. – Proszę to przyjąć w prezencie, sir Peter. Mam nadzieję, iż nasza przyjaźń nie okaże się równie krucha, jak ten porcelanowy drobiazg. Bysio musiał przyznać, że stary Chińczyk przeciągnął linę na swoją

stronę, pozbawiając go następnego ruchu. Musiał przyjąć ekstrawagancki podarunek, a wraz z nim zawoalowaną wymówkę. – Wspaniałomyślność darczyńcy czyni ten dar bezcennym – powiedział dwornie. – Mój syn – Heng wskazał Czenga gestem pokrytej błękitnymi żyłami dłoni – powiedział mi, iż wyraził pan życzenie zobaczenia mojej kolekcji. Czyżby pan również zbierał kość słoniową? – Nie, lecz interesuje mnie wszystko, co ma związek z Afryką. Schlebiam sobie, iż posiadam sporą wiedzę o afrykańskim słoniu. Wiem również, jak wysoko pańscy rodacy cenią kły tego wspaniałego zwierzęcia. – Istotnie, sir Peter. Chińczycy pokładają ogromne zaufanie we wszelkiego rodzaju talizmanach, a kość słoniowa jest jednym z najbardziej skutecznych. Astrologia od tysiącleci kieruje naszym życiem. Nieustannie zabiegamy o względy Fortuny. – Stąd Szczęśliwy Smok? – zasugerował Bysio. – Naturalnie. – Uśmiech rozdarł pergaminowe policzki starego Ninga. – Nie przypadkiem zęby smoka strzegącego bramy zrobione są z prawdziwej kości słoniowej. Przez całe życie fascynowała mnie kość słoniowa. Zaczynałem swoją karierę jako rzeźbiarz w sklepie mojego ojca. – Tak, wiem, że arcydzieła, które wyszły spod pańskiego dłuta, osiągają na światowym rynku taką samą cenę, co prace wielkich mistrzów minionych epok. – Och, rzeźby, o których pan mówi, powstały kiedy jeszcze miałem bystre oczy i pewną dłoń. – Heng skromnie pokręcił głową, nie próbował jednak pomniejszyć wartości swoich prac. – Byłbym ogromnie szczęśliwy, gdybym mógł zobaczyć pańskie rzeźby – zasugerował Bysio. Heng przywołał gestem swojego najmłodszego syna, który pomógł mu wstać. – Zobaczy je pan, sir Peter. Zaraz je pan zobaczy. Prywatne muzeum kości słoniowej Ning Heng H'Sui znajdowało się kawałek drogi od głównego pałacu. Szli powoli poprzez ogród, po chodniku osłoniętym daszkiem, dostosowując krok do starczego dreptania Heng H'Sui. Staruszek zatrzymał się przy jednej z ozdobnych sadzawek, żeby

nakarmić koi. Rybki natychmiast zbiegły się do jedzenia. Heng z uśmiechem przyglądał się przepychającym się pod wodą stworzonkom. – Oto jest zachłanność, sir Peter. Cóż byśmy bez niej poczęli, pan i ja? – Zdrowa zachłanność stanowi siłę napędową kapitalizmu. – A dzięki ślepej, bezmyślnej zachłanności innych ludzi obaj zbiliśmy majątek, czyż nie? Bysio kiwnął głową. Ruszyli dalej. Przed wejściem do muzeum także stali uzbrojeni strażnicy. Bysio domyślił się, iż nigdy nie zostawiano tego miejsca bez nadzoru. – Wyborowi ludzie. – Heng podchwycił spojrzenie swojego gościa. – Mam do nich więcej zaufania niż do tych wszystkich nowoczesnych urządzeń alarmowych. Wypuściwszy na chwilę ramię ojca, Czeng wstukał w kontrolkę urządzenia alarmowego odpowiedni kod i masywne, ozdobione płaskorzeźbami drzwi bezszelestnie rozsunęły się. Weszli do środka. Budynek muzeum nie miał okien. Do wnętrza nie wpadał najmniejszy promyk słońca. Sztuczne oświetlenie zostało niezwykle starannie zaaranżowane. Urządzenia klimatyzacyjne zapewniały tu temperaturę i wilgotność niezbędne do utrzymania kości słoniowej w dobrym stanie. Wielkie rzeźbione drzwi zamknęły się za ich plecami z pneumatycznym sykiem. Postąpiwszy trzy kroki naprzód, Bysio stanął jak wryty. Nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa, wpatrywał się w eksponat, ustawiony pośrodku marmurowej podłogi przestronnego przedsionka. – Poznaje je pan? – spytał Heng H'Sui. – Oczywiście – Bysio kiwnął głową. – Widziałem je dawno temu, w pałacu sułtana Zanzibaru. Jeszcze przed rewolucją. Nikt nie wie, co się z nimi potem stało. – Zgadza się. Kupiłem je po rewolucji, w 1964 roku, kiedy sułtan musiał udać się na wygnanie – potwierdził Heng. – Zaledwie kilka osób wie o tym, że je nabyłem. Ściany pomieszczenia pomalowano na ów szczególny, mleczny błękit afrykańskiego nieba w południe. Zarówno wybór koloru, jak i rozmiary pomieszczenia zostały najpewniej podyktowane troską o jak najefektowniejsze wyeksponowanie pary słoniowych kłów.

Każdy z imponujących okazów mierzył ponad trzy metry długości, a u podstawy był szerszy niż talia młodej dziewczyny. Legenda, wypisana atramentem przez urzędnika panującego ponad sto lat temu sułtana Bargasza, informowała, ile ważyły kły, kiedy je przywieziono do Zanzibaru. Bysio odcyfrował arabskie literki: cięższy z kłów ważył 235 funtów, czyli ponad sto pięć kilogramów; mniejszy był o parę funtów lżejszy. – Obecnie ważą mniej – Heng H'Sui uprzedził pytanie. – Przez lata uległy wysuszeniu, tracąc łącznie prawie dziesięć kilogramów. Ale nadal trzeba czterech mężczyzn, żeby unieść jeden kieł. Niech pan wyobrazi sobie potężne zwierzę, które musiało je dźwigać. Wystawione w przedsionku okazy stanowiły najsłynniejszą parę kłów na świecie. Studiując przed laty dzieje Afryki, Bysio poznał ich historię. Należały do słonia, zabitego sto lat temu na południowych stokach Kilimandżaro przez niewolnika Senoussi. Jego pan, łotr o imieniu Shundi, był jednym z najokrutniejszych łowców niewolników i handlarzy kością słoniową na całym wschodnim wybrzeżu Afryki, gdzie skądinąd nie brakowało wszelakiej maści łajdaków i niegodziwców. Kiedy Senoussi po raz pierwszy zobaczył potężnego, starego samca, nie znalazł w sobie dość odwagi, żeby do niego strzelić. Przez kilka godzin obserwował niezwykłe stworzenie z ukrycia, ściskając w dłoniach muszkiet ze skałkowym zamkiem (na ołowiane kule) i dopiero pod wieczór zdobył się, żeby podpełznąć bliżej i zabić słonia strzałem w serce. Senoussi opowiedział później swojemu panu, że zwierzę zdołało przebiec zaledwie sto metrów, zanim padło. Był to niezwykle stary słoń, z niemal zupełnie startym czwartym, ostatnim kompletem trzonowców, znajdujący się na granicy śmierci głodowej, która często kończy żywot sędziwych zwierząt. Nie miał szczególnie imponujących rozmiarów, jednak przednia część tułowia była nieproporcjonalnie rozrośnięta wskutek dźwigania potężnej masy ciosów. Senoussi twierdził, iż żeby ruszyć się z miejsca, zwierzę musiało najpierw unieść głowę i wyciągnąć zaryte w ziemię końce kłów. Kiedy Shundi wystawił kły na sprzedaż, pośród przyzwyczajonych do handlowania niezwykłymi okazami kupców wybuchła prawdziwa sensacja. Ostatecznie zostały nabyte przez sułtana Zanzibaru za ogromną w owych czasach sumę tysiąca funtów szterlingów. Bysio oglądał je

przed laty w pałacu następców sułtana. Wstrząśnięty do głębi podszedł teraz do stykających się wysoko nad jego głową ogromnych kłów. Nieśmiało dotknął dłonią gładkiej powierzchni. Patrzył na legendarny skarb. W jakiś dziwny sposób te dwa kły zdawały się ucieleśniać duszę i historię całego kontynentu. – Jeśli pan pozwoli, chciałbym panu pokazać resztę mojej nędznej kolekcji – zasugerował w końcu Ning Heng H'Sui. Przeszli pomiędzy wyniosłymi kolumnami z kości słoniowej i zagłębili się w sklepione przejście, otwierające się dyskretnie w tylnej ścianie przedsionka. Wnętrze budynku składało się z labiryntu słabo oświetlonych korytarzy. Odgłos kroków tłumiły puszyste dywany w kolorze nocnego nieba. Ściany pomalowano na tę samą barwę. Po obu stronach każdego korytarza ciągnęły się wbudowane w ścianę gabloty, o proporcjach i wymiarach dostosowanych do kształtu eksponatów. Starannie zaaranżowane oświetlenie wydobywało najdrobniejsze detale z umieszczonych pod szkłem przedmiotów. Wycięte z kości słoniowej cacka zdawały się unosić w powietrzu, oderwane od tonącej w mroku aksamitnej wyściółki. Ekspozycję otwierały obiekty związane z kultem. W pierwszej gablocie królowała Biblia, której okładkę wykonano z misternie rzeźbionej kości słoniowej, wysadzanej drogimi kamieniami. Dekoracja przedstawiała dwugłowego orła, symbol Cesarstwa Rosyjskiego. – Należała do Piotra Wielkiego – wymamrotał Heng. Następnie obejrzeli egzemplarz Tory. Nawinięty na drążki z kości słoniowej zwój pożółkłego pergaminu spoczywał w specjalnej skrzynce ozdobionej Gwiazdą Dawida. – Ocalała z synagogi w Konstantynopolu, zniszczonej przez cesarza Teodozjusza – wyjaśnił Heng. Dalej znajdowały się wysadzane brylantami ikony, statuetki hinduskiego boga Wisznu, oprawne w złoto i kość słoniową kopie Koranu, wczesnochrześcijańskie figurki Dziewicy i świętych. W miarę przechodzenia w głąb mrocznych korytarzy, eksponaty zaczęły przybierać coraz bardziej świecki czy wręcz pogański charakter. W gablotach leżały wachlarze, grzebienie i naszyjniki, należące niegdyś do elegantek starożytnej Grecji i Rzymu. Harrison zobaczył przedziwny przedmiot, przypominający wałek do ciasta na dwóch stopkach, zakończony kogucią głową. Nie potrafił odgadnąć, co to może być.

Heng przyszedł mu z pomocą. – Własność Katarzyny II, carycy Rosji. Nadworni lekarze wmówili jej, że kość słoniowa jest niezastąpionym środkiem przeciwko syfilisowi. To sztuczny członek, wykonany według własnego projektu cesarzowej. Od czasu do czasu na polecenie starego Henga jego syn otwierał którąś z gablot i Bysio mógł wziąć do ręki eksponaty. – Nie ma nic wspanialszego niż dotyk kości słoniowej – zauważył Heng – równie rozkoszny dla zmysłów, co jedwabista skóra młodej dziewczyny. Niech pan zwróci uwagę na tę cudowną ziarnistość, której nie jest w stanie oddać żadna syntetyczna imitacja. Wśród eksponatów znajdowała się koronkowa kula, mniej więcej rozmiaru piłki futbolowej. Wewnątrz, jedna w drugiej, zawierało się osiem coraz mniejszych kul, nałożonych na siebie jak łuski cebuli. Każda z nich była całkowicie rozłączna z pozostałymi. Artysta rzeźbił dolne powłoki, przesuwając dłuto poprzez miniaturowe szparki zewnętrznych warstw. Najmniejszej piłeczce nadał kształt maleńkiego, lecz doskonałego w każdym szczególe pączka róży. – Trzy tysiące godzin pracy. Pięć lat z życia najlepszego mistrza. W jaki sposób przeliczyć wartość tego arcydzieła na pieniądze? – zapytał filozoficznie Heng. Dwie godziny po wejściu do prywatnego muzeum, dotarli do ostatniej sali, mieszczącej zbiory orientalnych miniatur. W czasie szogunatu Tokugawa tylko arystokratom wolno było korzystać z przywileju noszenia ozdób. W owym czasie rzeźbiony guzik z kości słoniowej, podtrzymujący zawieszone na specjalnej szarfie puzderko na pigułki albo woreczek z tytoniem, stał się nieodłącznym elementem stroju zamożnych przedstawicieli powstającej właśnie klasy średniej. Im piękniejszy i bardziej zawiły ornament na guziku, tym większy prestiż jego właściciela. W zbiorach Henga znajdowało się ponad tysiąc egzemplarzy miniaturowych cacek. Niestety, jak wyjaśnił Harrisonowi, mógł wystawić jedynie parę ulubionych okazów, pomiędzy którymi były jego własne prace, umieszczone w oddzielnej gablocie. I znowu, na polecenie Henga, oszklona kaseta została otwarta, żeby Bysio mógł wziąć eksponaty do ręki i w pełni ocenić ich wartość artystyczną. – Naturalnie, jestem zmuszony odkupywać własne prace, rozsiane po

całym świecie. Ich odnalezienie wymaga żmudnych poszukiwań. – Starzec uśmiechnął się, szarpiąc w zamyśleniu srebrzystą kitkę, wyrastającą z brodawki na policzku. – Zatrudniam do tego całą armię agentów. Według mojej oceny, przynajmniej sto różnych miniatur, które wyszły spod mojego dłuta, wciąż jeszcze pozostaje poza moim zasięgiem. Zapłacę dziesięć tysięcy dolarów, jeśli uda się panu którąś odnaleźć, sir Peter – obiecał. – Bez wątpienia, pańskie dzieła są warte tej ceny – przyznał Bysio, obejrzawszy uważnie jedno z maleńkich cacek. Repertuar tematów obejmował wszelkie aspekty życia i natury, poczynając od świata zwierzęcego, a na urodziwych kobietach, mężczyznach i dzieciach kończąc. Heng potrafił oddać z jednakową precyzją wojnę i miłość, śmierć czy narodziny dziecka. Pod jego dłutem nawet najbardziej doczesne czynności nabierały duchowej głębi, stając się wyjątkowym, godnym uwagi wydarzeniem. Czysto pornograficzne kompozycje jakimś tajemniczym sposobem przekształcały się w zwiewne, niemal nieziemskie, rozrzewniające scenki. – Jest pan obdarzony niezwykłym talentem – stwierdził Harrison. – Ma pan serce i oko wielkiego artysty. Przez krótką, ulotną chwilę, pomiędzy obu mężczyznami panowało doskonałe porozumienie, które jednak rozwiało się bez śladu, gdy opuściwszy muzeum, wrócili do głównego pałacu. Służący ułożyli na długim lakierowanym stole materiały piśmienne i przygotowali lekki bufet. Bysio Harrison i Ning Heng H'Sui zdjęli obuwie, rozsiedli się wygodnie na poduszkach po przeciwnych stronach stołu i zakasawszy rękawy, przystąpili do pracy. Wstępne negocjacje, które Harrison przeprowadził w Londynie z najstarszym synem Henga, zakończyły się podpisaniem listu intencyjnego. Układ jednak musiał zostać ratyfikowany przez starego patriarchę. Bysio bynajmniej nie spodziewał się, że będzie to tylko prosta formalność. Jak się miało okazać, rzeczywistość nie zawiodła jego oczekiwań. Parę minut po północy postanowili przełożyć dalsze negocjacje na następny dzień. Czeng odprowadził Harrisona do jego domku dla gości, gdzie dwie młode pokojówki czekały z herbatą i przekąskami. Dziewczęta pomogły Bysiowi przebrać się w piżamę, ułożyły go na

niskim, szerokim łożu i otuliwszy troskliwie kołdrą, stanęły skromnie obok, oczekując dalszych rozkazów. Bysio kazał im odejść, co uczyniły bez dalszego ociągania. Chociaż nie udało mu się odkryć, gdzie została ukryta kamera wideo i mikrofon, nie miał żadnych wątpliwości, że sypialnia znajduje się pod obserwacją. Zgasiwszy światło, leżał przez chwilę w ciemności, z zadowoleniem rozpatrując dotychczasowe wyniki negocjacji. Po paru minutach zapadł w głęboki, zdrowy sen, z którego obudził się wypoczęty i gotów do walki. Następnego popołudnia Bysio i Heng H'Sui uścisnęli sobie dłonie. O ile Harrison zdążył się zorientować, stary patriarcha, podobnie jak on sam, był człowiekiem honoru i jego słowo miało taką samą wartość co podpis na oficjalnym dokumencie. Oczywiście, teraz przyjdzie kolej na prawników, reprezentujących obie strony, którzy wynajdą tysiące komplikacji i zastrzeżeń, ale nawet im nie uda się zachwiać głównymi filarami porozumienia. Bysio i Heng twardo przestrzegali owego specyficznego kodeksu uczciwości, obowiązującego zawodowych piratów. – Jest jeszcze coś, co chciałbym z panem omówić – mruknął Heng. Bysio z niezadowoleniem zmarszczył brwi. – Nie, nie, sir Peter. To sprawa osobista, absolutnie nie związana z naszą umową. Bysio wyraźnie odprężył się. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby panu pomóc. O co chodzi? – O słonie – powiedział Heng. – O kość słoniową. – Ach – Bysio z uśmiechem pokiwał głową. – Jakże mogłem się nie domyślić? – Dopóki władzy w Ugandzie nie przejął ten krwiożerczy szaleniec Idi Amin, największe okazy słoni na całym kontynencie afrykańskim żyły w Ugandyjskim Parku Narodowym, w pobliżu Wodospadu Murchisona – zaczął wyjaśniać Heng. – Tak – Harrison przyznał mu rację. – Widziałem tam przynajmniej tuzin samców z kłami po pięćdziesiąt kilogramów każdy. Zostały wyrżnięte przez pachołków Idi Amina, który przywłaszczył sobie należącą do państwa kość słoniową. – Nie wszystkie, sir Peter, nie wszystkie. Wiem z wiarygodnego źródła, że niektóre zwierzęta, i to właśnie te największe, zdołały ujść

z życiem. Przekroczyły granicę Ubomo i znalazły schronienie w puszczy tropikalnej na stokach Gór Księżycowych. Obecnie tereny te stanowią część przyznanej syndykatowi koncesji. – Całkiem możliwe – zgodził się Bysio. – Więcej niż możliwe. To są fakty – poprawił go Heng. – Mój syn, Czeng – gestem dłoni wskazał siedzącego u jego boku mężczyznę – ma na terenie Ubomo zaufanego człowieka. To pewien hinduski biznesmen, który niejednokrotnie już z nami współpracował. Nazywa się Chetti Singh. Nie zna go pan przypadkiem? – Coś o nim słyszałem. – Bysio znowu zmarszczył brwi. – Niech no pomyślę... Tak, ma powiązania z nielegalnym eksportem kości słoniowej i rogów nosorożca. Zdaje się, że kontroluje zorganizowane kłusownictwo na terenie całej Afryki. – Chetti Singh odwiedził w ostatnich tygodniach lasy tropikalne w dorzeczu Ubomo – ciągnął dalej Heng – gdzie na własne oczy widział potężnego samca z kłami niewiele mniejszymi od tych, które oglądał pan wczoraj w moim muzeum. – W jaki sposób mógłbym panu pomóc? – Chcę mieć te kły – wymruczał Heng. Zniszczona wiekiem, beznamiętna maska twarzy nie zdradzała żadnych uczuć, lecz oczy starca rozgorzały namiętnym ogniem kolekcjonerskiej pasji. – Pragnę ich bardziej od wszystkich bogactw Ubomo. – Prezydent Taffari mógłby wydać specjalne zezwolenie na odstrzał zwierząt, znajdujących się pod ochroną. Jestem przekonany, że konstytucja tego nie zabrania. A jeżeli nawet, to zawsze można ją zmienić. Rozumiem, że pański człowiek, Chetti Singh, poradzi sobie ze zorganizowaniem polowania. Zdaje się, że się na tym zna. Kiedy już będzie miał dla pana te kły, wyślę do Ubomo mojego Golfsztroma, który dostarczy je panu na miejsce. Jeśli o mnie idzie, nie widzę żadnych problemów, panie Ning. – Dziękuję panu, sir Peter. – Twarz Henga rozjaśnił uśmiech. – Czy mógłbym się panu w jakiś sposób odwdzięczyć? – Tak. – Bysio pochylił się ponad dzielącym ich stołem. – Szczerze mówiąc, jest coś takiego. – Wystarczy jedno pana słowo – zachęcił go Heng. – Zanim wyrażę moją prośbę, muszę panu wyjaśnić pewne szczególne zjawisko, występujące ostatnio w zachodnim świecie. Na

szczęście dla pana, pańskie przedsiębiorstwo nie jest narażone na żadne naciski, mające źródło w zbiorowej histerii. Otóż na Zachodzie pojawił się nowy sposób myślenia, zyskujący sobie coraz więcej zwolenników, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Niestety muszę z przykrością stwierdzić, że zaraza zaczyna się powoli udzielać również starszemu pokoleniu, po którym należałoby się spodziewać więcej rozsądku. Krótko mówiąc, owa nowa filozofia głosi, iż człowiek nie ma prawa korzystać z zasobów naturalnych planety. Nie wolno nam wydobywać z ziemi bogactw mineralnych, albowiem niszczymy w ten sposób piękno natury. Nie możemy ścinać drzew, ponieważ nie należą one do nas, lecz są własnością przyszłych pokoleń. Zabijanie zwierząt, dla zdobycia mięsa, kości słoniowej czy futer, stanowi zbrodnię, gdyż wszelkie życie jest święte. – Stek bzdur. – Heng skwitował przemowę Harrisona gniewnym machnięciem ręki. – Człowiek stał się tym, czym jest dzisiaj, ponieważ od niepamiętnych czasów postępuje w ten sposób. – Przesunął dłonią po cedrowych płytach boazerii, musnął jedwab tuniki, dotknął pierścienia z kości słoniowej i złota, zdobiącego jego starczy palec, i drogocennej porcelanowej czarki, stojącej przed nim na stole. – Żadna z tych rzeczy nie mogłaby powstać, gdybyśmy wyrzekli się kopania, ścinania i zabijania. To samo dotyczy pożywienia, które trzyma nas przy życiu. – Obaj zgadzamy się co do tego – przytaknął Bysio. – Niemniej musimy się liczyć z tą nową siłą, przybierającą ostatnio formy ślepego, niemal religijnego fanatyzmu. To niemal dżihad, święta wojna. – Nie zamierzam, broń Boże, pana urazić, sir Peter, ale wydaje mi się, że Zachód jest emocjonalnie niedojrzały. Schlebiam sobie, iż my, ludzie Wschodu, mamy więcej życiowego rozsądku. Jesteśmy bez porównania mniej podatni na histeryczne ideologie. – Dlatego właśnie do pana się z tym zwracam. Moje przedsiębiorstwo, BOSS, padło ostatnio ofiarą jednej z takich nieodpowiedzialnych kampanii. Fanatykom, występującym pod dziecinnymi nazwami w rodzaju Greenpeace czy Przyjaciele Planety Ziemi, udało się ściągnąć uwagę brytyjskiej opinii publicznej na nasze poczynania w Ubomo. Heng skrzywił się, zdegustowany pretensjonalnym nazewnictwem. Bysio ze zrozumieniem pokiwał głową. – Wiem, że to brzmi niepoważnie i nieszkodliwie, lecz jedna z takich

organizacji, na czele której stoi młoda, zdecydowana na wszystko kobieta, wybrała sobie za cel ataków właśnie moje przedsiębiorstwo. Zdążyła już poczynić pewne wymierne szkody. Nastąpiło nieznaczne obniżenie wskaźnika sprzedaży, a co za tym idzie, wpływów. Zdaniem naszych specjalistów od marketingu jest to bezpośrednim skutkiem prowadzonej przez ową panią kampanii. Nasi kontrahenci w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych zaczynają się denerwować i żądają, żebyśmy się wycofali z Ubomo, albo przynajmniej przestali obnosić z naszym udziałem w tamtejszych operacjach. Dostałem nawet parę listów z pogróżkami. – Spodziewam się, że się pan nimi nie przejął? – Nie, panie Ning, nie przejąłem się, chociaż wysyłają je ci sami ludzie, którzy wysadzają w powietrze laboratoria prowadzące eksperymenty na zwierzętach i podpalają sklepy z futrami. Sądzę jednak, iż rzeczywiście powinniśmy nieco mniej eksponować udział BOSS-a w ubomańskim przedsięwzięciu. Musimy też zrobić coś, co nam pomoże odzyskać pozytywny wizerunek w oczach opinii publicznej. – I co pan proponuje, sir Peter? – Po pierwsze, podpisałem już kontrakt z cieszącym się dużą popularnością, zarówno w Europie, jak i w Ameryce, niezależnym producentem filmowym, który ma nakręcić dokument o Ubomo, ze szczególnym uwzględnieniem pozytywnego wpływu, jaki nasza działalność ma dla rozwoju kraju. – Nie zamierza pan chyba pokazać przed kamerą wszystkich prowadzonych przez syndykat operacji? – W głosie Henga zabrzmiała nutka niepokoju. – Oczywiście, że nie, panie Ning. Dyskretnie pokierujemy ekipą filmową, pokazując jej tylko to, co posłuży dziełu przedstawienia naszego syndykatu w jak najlepszym świetle. Jeśli będzie trzeba, jesteśmy gotowi nawet spreparować to i owo, specjalnie na użytek filmowców. – Ma pan na myśli jakieś małe przedstawienie przed kamerą? – Dokładnie tak, panie Ning. Dopilnujemy, żeby filmowcy trzymali się z dala od drażliwych miejsc. Heng z uznaniem pokiwał głową. – Bardzo mądra decyzja. Wygląda na to, że już pan sobie świetnie poradził bez mojej pomocy.

– Pan, panie Ning, znajduje się w bez porównania lepszej sytuacji niż ja. Owi tak zwani Zieloni nie mogą pana dosięgnąć. Ich łapy nie sięgają na Tajwan. Pański naród jest zbyt pragmatyczny, by mieć jakieś uprzedzenia w stosunku do wydobywania z ziemi bogactw naturalnych czy wycinania lasu, zwłaszcza że właśnie tutaj trafia lwia część uzyskiwanych przez nas surowców. Dziecinne, lecz przez to nie mniej niebezpieczne teorie, szerzące się obecnie na Zachodzie, nie są w stanie przynieść panu jakiejkolwiek szkody. – Ma pan całkowitą słuszność – zgodził się Heng. – Wszystko, co pan mówi, wygląda bardzo rozsądnie, ale nie rozumiem, do czego pan zmierza? – Chciałbym, żeby Szczęśliwy Smok przejął firmowanie syndykatu i żeby pańscy ludzie zastąpili moich pracowników w dozorowaniu operacji prowadzonych na terenie Ubomo. Ja wycofam swoich architektów, specjalistów od górnictwa i gospodarki leśnej, a na ich miejsce pan wprowadzi chińskich ekspertów. Zamierzam również stopniowo odsprzedać udziały BOSS-a przedsiębiorstwom zarejestrowanym w Hongkongu albo gdzieś indziej na Wschodzie Chociaż pan i ja będziemy się regularnie spotykać, żeby wspólnie dyskretnie kierować działalnością syndykatu, BOSS stopniowo wycofa się ze sceny. – A pan, sir Peter, stanie się niewidzialnym człowiekiem. – Heng zachichotał z autentycznym rozbawieniem. – Niewidzialny człowiek – Bysio powtórzył za swoim gospodarzem. – Podoba mi się to. Czy mogę zapytać, kogo zamierza pan wysłać do Ubomo, żeby przejął w pańskim imieniu prowadzenie interesów? Ning Heng H'Sui przestał się śmiać i zaczął w zamyśleniu skubać srebrzystą kitkę na policzku. Jego synowie, usadzeni według starszeństwa przy długim stole, pochylili się do przodu, i usilnie starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo im na tym zależy, wbili wzrok w twarz ojca. Ich twarze zdołały zachować obojętny wyraz, lecz płonący w oczach ogień ambicji zdradzał prawdziwe uczucia. – Ha! – Ning odkaszlnął i umoczył usta w czarce z herbatą. – Taka decyzja wymaga głębokiej rozwagi. Da mi pan tydzień do namysłu, sir Peter? – Naturalnie, panie Ning. Rozumiem, że musi się pan dobrze

zastanowić. Będziemy potrzebowali człowieka inteligentnego, godnego zaufania i... – Bysio zawahał się nad doborem właściwego epitetu; odrzucił „bezwzględny”, jako zbyt dosadny – ...i silnego, a przy tym posiadającego zdolności dyplomatyczne – zakończył wreszcie. – Zadzwonię do pana, kiedy podejmę decyzję. Gdzie będę mógł pana zastać, sir Peter? – Cóż, jutro rano lecę do Sydney, a stamtąd udam się bezpośrednio do Nairobi i Kahali w Ubomo, gdzie spotkam się z prezydentem Taffari. Na szczęście mój samolot jest wyposażony w system łączności satelitarnej, więc będzie mógł się pan ze mną w każdej chwili połączyć. – Ach te nowoczesne cudeńka. – Heng potrząsnął głową. – To wcale nie takie łatwe dla starego człowieka przyzwyczaić się do nich. – Osobiście skłonny jestem raczej przypuszczać, że pańska starość, panie Ning, ogranicza się do doświadczenia i roztropności. Posiada pan energię i odwagę dwudziestoletniego młodzieniaszka. – Słowa Bysia nie były bynajmniej pomyślane jako czcze pochlebstwo. Ning Heng H'Sui skwitował je łaskawym skinieniem głowy. Czeng nie spieszył się z pokazaniem ojcu prezentu, który przywiózł dla niego z Afryki. Cierpliwie czekał na właściwy moment. Już prawie dwa tygodnie upłynęły od wyjazdu sir Petera Harrisona, a stary Heng wciąż jeszcze nie ogłosił, któremu z synów zamierza powierzyć misję nadzorowania operacji prowadzonych przez syndykat na terenie Ubomo. Bracia wiedzieli, iż ten zaszczyt musi przypaść jednemu z nich. Zrozumieli to w tej samej chwili, kiedy Anglik sformułował swoje pytanie. Gdy jak jeden mąż pochylili się do przodu czekając, co odpowie ojciec, Czeng zauważył w ich oczach lustrzane odbicie własnego podniecenia i własnej nadziei. Od tamtego dnia bracia chodzili wokół siebie niczym psy na sztywnych łapach. Rozmiary inwestycji, jakie Szczęśliwy Smok poczynił na terenie Ubomo, nie miały precedensu w całej dotychczasowej historii przedsiębiorstwa. Jeszcze przed rozkręceniem projektu, zanim planowane przez syndykat działania ruszyły pełną parą, rodzina Ningów włożyła w ten interes zawrotną sumę miliarda dolarów. Spora część tych pieniędzy została pożyczona w bankach Japonii i Hongkongu. To musi być któryś z jego synów. Ning Heng H'Sui nigdy nie powierzyłby tak odpowiedzialnego zadania obcemu. Gdyby nie sędziwy

wiek, zająłby się tym osobiście. Jeszcze parę lat temu sam pojechałby do Ubomo i wziął prowadzenie spraw w swoje ręce, teraz jednak zmuszony był oddelegować tam jednego ze swoich potomków. Bracia wiedzieli o tym i każdy z nich gotów był zabić, żeby tylko otrzymać ten zaszczyt. Zdawali sobie sprawę, iż ten, komu on przypadnie, zostanie tym samym wyznaczony na następcę starego Henga. Namiętne pragnienie, by ojciec wybrał właśnie jego, odbierało Czengowi sen i apetyt. W ciągu owych dwóch tygodni, które upłynęły od wizyty sir Petera, schudł i zmizerniał. Zapadnięte policzki pokryły się niezdrową bladością. Chociaż jego wychudzone ciało zdawało się na granicy wyczerpania, nadal regularnie trenował w prywatnym gymnasium z zawodowymi partnerami sparingowymi. Poprzez twardy pancerz sprężystych mięśni prześwitywały żebra, jednak ciosy i kopnięcia nie straciły nic ze zwykłej siły i skuteczności. Kiedy walczył, ciemne, wiecznie podkrążone oczy lśniły chorobliwym blaskiem. Nie gardził żadnym pretekstem, pozwalającym mu przebywać w towarzystwie ojca. Nawet kiedy starzec malował, medytował wraz z konfucjańskimi kapłanami w kaplicy w ogrodzie czy katalogował swoją kolekcję kości słoniowej, Czeng starał się nie odstępować go ani na krok. Jednak szósty zmysł mówił mu, że właściwy moment na pokazanie bezcennego podarunku jeszcze nie nadszedł. Czeng był głęboko przekonany, iż w ostatecznym rozrachunku ojciec będzie musiał wybrać pomiędzy nim a jego średnim bratem Wu. Najstarszy z synów Henga, Fang, był wprawdzie twardym, bezwzględnym mężczyzną, który nie cofał się przed niczym, lecz brakowało mu sprytu i przebiegłości. Nadawał się na wykonawcę rozkazów, lecz nie na przywódcę. Trzeci z kolei brat, Ling, posiadał niezrównoważony temperament. Był równie inteligentny co Czeng czy Wu, lecz łatwo wpadał w panikę, a kiedy coś poszło nie po jego myśli, reagował wybuchem szalonego gniewu. Ling nie miał żadnych szans na przejęcie kierownictwa Szczęśliwego Smoka. Mógłby zostać prawą ręką szefa, ale na pewno nie szefem. Nie, rozumował Czeng, w grę wchodzi tylko on i Wu. Od dziecka darzył swojego brata zaciętą nienawiścią, bardzo wcześnie zorientował się bowiem, że to właśnie w nim ma głównego rywala. Matka starała się chronić swojego syna przed atakami ze strony przyrodnich braci, lecz odkąd umarła, Czeng znalazł się całkowicie na

łasce starszego rodzeństwa. Długie lata trwało, zanim nauczył się dawać sobie z nimi radę, krok po kroku zdobywając serce ojca. Zdawał sobie sprawę, że oto stanął przed niepowtarzalną szansą zdobycia ostatecznej przewagi. Jego ojciec był bardzo stary, niemal starożytny. Wciąż zadziwiał pozornie niewyczerpaną energią i żywotnością, jednak Czeng czuł, iż staruszek stoi u progu śmierci. Myśl, że Heng może w każdej chwili umrzeć, mroziła byłemu ambasadorowi krew w żyłach. Wiedział, że jeśli nie uda mu się utrwalić swojej pozycji jeszcze za życia ojca, Wu z pomocą pozostałych braci bez trudu pozbawi go dziedzictwa. Wyczuwał również, że ojciec jest o krok od zadecydowania, który z synów pojedzie do Ubomo. Uznał, że nadszedł czas wystąpienia z darem. Moment był krytyczny, wody jego fortuny osiągnęły najniższy stan i jeśli nie nastąpi nagły zwrot, czy żeby trzymać się przenośni – przybór, na zawsze utknie na mieliźnie losu. – Czcigodny ojcze, chciałbym ci coś ofiarować. Czy nie zechciałbyś rzucić okiem na ów skromny i niegodny znak mojej synowskiej wdzięczności? Wyglądało na to, że los stanął po stronie Czenga, podsuwając mu dogodną sposobność. Staruszek był tego dnia w wyjątkowo dobrej formie. Zjadł na śniadanie dojrzałą figę i jabłko, a w drodze do kaplicy ułożył klasyczną odę do górskiego szczytu, wznoszącego się w pobliżu posiadłości. Początkowa strofa brzmiała: O, umiłowana przez chmury, Co pieszczą twe oblicze... Czeng musiał przyznać, że wiersz był dobry, chociaż nie aż tak dobry jak akwarele i rzeźby stworzone dłonią ojca. Kiedy staruszek skończył recytować, najmłodszy syn nagrodził go oklaskami. – Nie mogę wyjść ze zdumienia, iż tak wielki geniusz zamieszkał w jednym człowieku. Byłbym szczęśliwy, gdybym odziedziczył chociaż tysięczną część twojego talentu, ojcze. Przestraszył się, iż trochę przesadził, lecz stary Heng przyjął pochwałę, odrobinę mocniej ściskając ramię Czenga. – Jesteś dobrym synem – powiedział. – A twoja matka... – urwał ze smutkiem. – Twoja matka była wspaniałą kobietą... – Staruszek

potrząsnął głową i Czeng ze zdumieniem stwierdził, iż jego oczy zasnuły się wilgotną mgiełką. Musiało mu się przywidzieć. Stary Heng rzadko poddawał się słabości i sentymentom. Kiedy znowu spojrzał na ojca, jego oczy były suche i pełne blasku, a na twarzy gościł uśmiech. Tego ranka Heng został w kaplicy znacznie dłużej niż zwykle. Chciał sprawdzić, jak postępują prace przy jego grobowcu. Jeden z najsłynniejszych geomantów na całej wyspie przyjechał specjalnie po to, żeby wyznaczyć dokładną orientację mauzoleum. Należało znaleźć pozycję gwarantującą spokojny wieczny sen, wystrzegając się ustawienia marmurowego sarkofagu na głowie albo ogonie ziemskiego smoka. Geomanta pracował w skupieniu prawie całą godzinę, pomagając sobie kompasem i magicznym woreczkiem, podczas gdy posłuszni jego wskazówkom kapłani przenosili ciężki sarkofag z miejsca na miejsce. Przygotowania do własnego pogrzebu wprawiły Henga w pogodny nastrój. Kiedy wreszcie właściwa pozycja grobowca została ustalona, Czeng postanowił wykorzystać okazję i poprosić ojca o pozwolenie na wręczenie daru. Heng z uśmiechem pokiwał głową. – Możesz przynieść swój podarek, mój synu. – Niestety, ojcze, uniemożliwia to jego natura. Będę musiał cię zawieźć tam, gdzie znajduje się prezent. Uśmiech zniknął z twarzy starego Ninga. Ostatnimi czasy niechętnie opuszczał swoją posiadłość. Wyglądało na to, że zechce odmówić, jednak Czeng przewidział i tę reakcję. Wystarczył jeden gest dłoni i zza starannie przystrzyżonego żywopłotu, otaczającego staw z kwiatami lotosu, z cichym pomrukiem silnika wytoczył się rolls-royce. Zanim staruszek zdążył zaprotestować, Czeng pomógł mu wsiąść do samochodu, usadowił go wygodnie na skórzanych poduszkach i troskliwie otulił kaszmirowym pledem. Szofer wiedział, dokąd ma jechać. Wóz zaczął zjeżdżać górską drogą ku nadmorskiej równinie. Heng i Czeng tkwili w prywatnym luksusowym kosmosie, gdzie nie było panującego na zewnątrz wilgotnego upału, odizolowani od ludzkiego mrowia, podróżującego na starych motocyklach, w zapchanych autobusach, kanarkowożółtych taksówkach i wyładowanych ciężarówkach. Na początku Chung Ching South Road w tajpejskiej dzielnicy

Hsimending szofer zwolnił i skręcił w bramę centralnych magazynów Szczęśliwego Smoka. Strażnicy pospiesznie przyjęli postawę zasadniczą, rozpoznając pasażerów limuzyny. Jedne z drzwi magazynu była otwarte. Kiedy samochód wjechał do środka, stalowa żaluzja zsunęła się, zamykając dostęp do hangaru. Rollsroyce wtoczył się na betonową rampę i stanął. Czeng pomógł ojcu wysiąść i troskliwie trzymając staruszka za łokieć, podprowadził go do rzeźbionego fotela z drzewa tekowego. Heng zasiadł na haftowanych, jedwabnych poduszkach niczym władca na tronie. Z rampy rozciągał się doskonały widok na wnętrze obszernego magazynu. Ulokowawszy wygodnie ojca, Czeng rozkazał służącemu podać świeżo zaparzoną herbatę. Sam zajął miejsce na niskim stołku u stóp ojca. Pili herbatę, rozprawiając spokojnie o tym i o owym. Czeng starał się przedłużyć oczekiwanie, mając nadzieję, iż w ten sposób podsyci ciekawość Henga. Jeżeli mu się udało, staruszek nie dał tego po sobie poznać. Ani jednym spojrzeniem nie zaszczycił sceny, zaaranżowanej na cementowej posadzce poniżej rampy. Przed ustawionym na rampie tronem klęczało rzędem kilkunastu robotników. Czeng ubrał ich w czarne jedwabne bluzy z wyhaftowanym na plecach czerwoną nicią emblematem Szczęśliwego Smoka. Na głowach mieli czerwone przepaski. Zostali starannie przeszkoleni, właściwą uroczystość poprzedziły liczne próby. Bez najmniejszego ruchu, z opuszczonymi głowami, oczekiwali na skinienie swojego pana. W końcu, po dziesięciu minutach swobodnej pogawędki przy herbacie, Czeng oznajmił, wskazując na rząd skrzynek ustawionych za plecami służących: – Oto prezent, który przywiozłem dla ciebie z Afryki. To taki niegodny drobiazg, że aż mi wstyd, ojcze. – Herbata? – uśmiechnął się Heng. – W tych skrzynkach musi być tyle herbaty, że wystarczy mi do końca życia. Wspaniały prezent, mój synu. Czeng klasnął w dłonie. Dziesięciu robotników zerwało się z klęczek, podbiegło do jednej ze skrzynek i przesunęło ją bliżej rampy. Ich szybkie, celowe ruchy mogły budzić podziw. Starczyło pół tuzina wprawnych uderzeń młotka i jeden ruch łomu, by odskoczyło drewniane wieko. Stary Heng pochylił się w swoim fotelu, po raz pierwszy zdradzając

cień zainteresowania, i patrzył, jak dwaj służący wydobywają ze skrzyni oblepiony listkami herbaty kieł. Czeng nie omieszkał zadbać, żeby pokaz zaczął się od największego, a przy tym wyjątkowo pięknie ukształtowanego okazu, stanowiącego ozdobę całej kolekcji. Na jego prośbę, zanim transport zrabowanej kości słoniowej opuścił Lilongwe, Chetti Singh w specjalny sposób oznakował właściwą skrzynkę. Kieł miał dobrze ponad dwa metry długości, lecz był znacznie smuklejszy od przysadzistych, stępionych szabli, charakterystycznych dla słoni żyjących na północ od Zimbabwe. Jednak z punktu widzenia estetyki, o jego niezwykłej wartości stanowiły doskonałe proporcje i piękna, elegancka linia. Gładkiej powierzchni nie szpeciła najmniejsza rysa czy pęknięcie, a patyna przy krawędzi miała przyjemny, kremowożółty odcień. Stary Heng nie zdołał się powstrzymać od wyrażenia zachwytu. Klasnął w dłonie i zawołał: – Przynieście go do mnie! – Dwaj robotnicy, uginając się pod ciężarem, wspięli się po cementowych schodkach i uklękli przed tronem. Kiedy Heng położył dłoń na jedwabistej powierzchni, jego starcze oczy otoczone pajęczyną zmarszczek rozbłysły młodzieńczym blaskiem. – Przepiękny! – mruknął. – Arcydzieło natury, przewyższające doskonałością nawet perły i kolorowe pióra najwspanialszych egzotycznych ptaków. – Urwał gwałtownie, gdyż jego palce natrafiły na chropowatość u nasady kła. – Ale przecież ten kieł nosi rządowy stempel! „ZW” to oznaczenie Zimbabwe. To jest legalna kość słoniowa, mój synu. – Jeszcze raz klasnął w dłonie. – Te małe numerki wielokrotnie podnoszą jej wartość. W jaki sposób udało ci się tego dokonać? Ile jeszcze kłów znajduje się w tych skrzynkach? – Ta demonstracja zadowolenia zawróciła Czengowi w głowie. Musiał uważać, żeby wytrwać w swojej pokornej, pełnej szacunku pozie. – W każdej z nich spoczywa jeden kieł, czcigodny ojcze. A na każdym i nich widnieje rządowy stempel. – Skąd je wziąłeś? – dopytywał się Heng. Lecz zanim Czeng zdążył odpowiedzieć, starzec powstrzymał go ruchem dłoni. – Zaczekaj! – rozkazał. – Nie mów mi! – Przez chwilę wpatrywał się w syna w milczeniu. – Tak. Naturalnie – odezwał się wreszcie. – Wiem,

skąd pochodzą te kły. – Zatrzepotał dłonią, odpędzając robotników poza zasięg głosu. Pochylając się nad Czengiem powiedział cicho: – Jakiś czas temu czytałem o napadzie kłusowników na rządowy magazyn kości słoniowej w Zimbabwe. Zdaje się, że to miejsce nazywało się Chiwewe? Wszyscy bandyci zginęli w strzelaninie, lecz kłów nie udało się odzyskać, czyż nie tak, mój synu? – Ja też czytałem ten artykuł, czcigodny ojcze. – Czeng skromnie opuścił oczy, pozwalając, by po jego słowach zapadła cisza. Po chwili starzec przemówił znowu: – Człowiek, który zaplanował ten napad, musi być sprytny i odważny. Nie cofnął się przed zabójstwem, żeby zdobyć to, czego pragnął – wyszeptał. – Takich właśnie ludzi darzę podziwem. W młodości sam byłem jednym z nich. – Wciąż nim jesteś, ojcze – powiedział Czeng, lecz starzec potrząsnął głową. – Byłbym dumny, gdybym miał takiego syna – dodał. – Możesz mi teraz pokazać pozostałe okazy. Czeng polecił robotnikom otworzyć następne skrzynie. W ciągu paru minut urósł w oczach ojca bardziej, niż tego oczekiwał w swoich najśmielszych snach. Rozpierany dumą i samozadowoleniem, ledwo mógł spokojnie usiedzieć. Przez następne dwie godziny stary Heng podziwiał synowski dar. Zachwycał się każdym egzemplarzem kości słoniowej z osobna, a tuzin najładniejszych i najbardziej oryginalnych kazał odesłać do swojej prywatnej kolekcji. Posiadał szczególną słabość do zdeformowanych okazów. Nerw jednego z kłów został uszkodzony przez prymitywną kulę lokalnego kłusownika, jeszcze zanim dźwigający go samiec osiągnął dojrzałość, skutkiem czego kieł został rozszczepiony na cztery części, które rosnąc, owinęły się wokół siebie niczym pasma konopnego sznura. Ręcznie odlewana, ołowiana kula z muszkietu, w połowie zżarta przez rdzę, wciąż jeszcze tkwiła u nasady kła przypominającego róg legendarnego jednorożca. Heng nie posiadał się z zachwytu. Czeng rzadko widywał ojca w stanie podobnego ożywienia, jednak pod koniec drugiej godziny staruszek zaczął okazywać wyraźne oznaki zmęczenia. Czeng pomógł mu wrócić na tylne siedzenie rolls-royce'a i polecił szoferowi jechać do posiadłości.

Heng oparł głowę o skórzane poduszki i zamknął oczy. Przekonany, że ojciec zasnął, Czeng okrył go delikatnie kaszmirowym szalem i uniósł spoczywającą na skórzanym obiciu fotela dłoń, żeby ułożyć ją na kolanach starca. Delikatnie, nie chcąc go obudzić, pogłaskał obciągającą ptasie kosteczki skórę. Była chłodna, jak ciało trupa. Niespodziewanie, długie, szczupłe palce zacisnęły się wokół nadgarstka młodego mężczyzny i starzec przemówił, nie otwierając oczu. – Nie boję się śmierci, synu – wyszeptał – ale przeraża mnie myśl, że to, co osiągnąłem, może zostać zmarnotrawione przez czyjeś nierozważne ręce. Twojemu bratu Wu nie brakuje siły i sprytu, lecz nie odziedziczył po mnie zamiłowania do rzeczy pięknych i szlachetnych. Malarstwo i poezja nic go nie obchodzą. Staruszek podniósł powieki i wpił się w twarz syna bezlitosnym spojrzeniem jaszczurzych oczu. – Wiedziałem, że ty masz mój umysł, synu, lecz aż do dzisiejszego dnia wątpiłem, że posiadasz stalową wolę wojownika. Właśnie dlatego ociągałem się z wyborem pomiędzy tobą i Wu. Jednak dar, który mi ofiarowałeś, sprawił, iż zmieniłem zdanie. Wiem, w jaki sposób wszedłeś w posiadanie kości słoniowej. Wiem, że musiałeś wycisnąć sok z dojrzałej czereśni. – Tym eufemizmem Heng zwykł określać rozlew krwi. – I wiem, że się nie cofnąłeś przed tym, co było konieczne. A przede wszystkim wiem, że udało ci się przeprowadzić bardzo trudne przedsięwzięcie, i jest mi zupełnie obojętne, czy dokonałeś tego dzięki swojemu sprytowi, czy dzięki szczęściu, obie te rzeczy stawiam bowiem równie wysoko. Ucisk starczych palców stał się bolesny, lecz Czeng nie próbował uwolnić ręki. W jego twarzy nie drgnął żaden muskuł. – Postanowiłem wysłać cię do Ubomo jako oficjalnego przedstawiciela Szczęśliwego Smoka. Czeng pochylił się i ucałował dłoń ojca. – Nie zawiodę cię – obiecał. Samotna łza szczęścia i dumy zalśniła niczym najcenniejszy klejnot na bladej skórze starczej ręki. Nazajutrz rano Ning Heng H'Sui ogłosił oficjalnie swoją decyzję. Uczynił to siedząc u szczytu stołu ustawionego na otwartej na ogród werandzie. Czeng uważnie obserwował twarze braci. Wu wysłuchał słów starca,

nie dając po sobie poznać żadnych uczuć. Przypominał wyrzeźbioną w kości słoniowej statuetkę, do której przed laty pozował swojemu ojcu. Jego rysy ułożyły się w maskę sztywnej uprzejmości, lecz kiedy odwzajemnił spojrzenie Czenga, w oczach zapłonął ogień nienawiści. Gdy starzec skończył, zapadła zdająca się trwać całą wieczność cisza. Trzej starsi bracia w milczeniu kontemplowali nową rzeczywistość, w której odtąd przyjdzie im żyć. Wreszcie Wu odezwał się pierwszy: – Czcigodny ojcze, twoja mądrość widzi wszystko. Chylimy głowy przed twą wolą, jak łan ryżu chyli się przed północnym wiatrem. Czterej bracia pokłonili się nisko, niemal dotykając czołami gładkiej powierzchni stołu. Lecz gdy wyprostowali się znowu, trzej starsi patrzyli na najmłodszego. Czeng nagle zrozumiał, że w życiu bywa i tak, iż raz zdobyty prestiż staje się ciężarem ponad siły. W tej chwili znaczył więcej niż wszyscy jego przyrodni bracia razem wzięci, lecz świadomość tego zamiast cieszyć, napawała go lodowatym przerażeniem, gdyż bracia przyglądali mu się oczyma krwiożerczych krokodyli. Wiedział, że nie wolno mu teraz popełnić najmniejszego błędu. Jeżeli w Ubomo powinie mu się noga, nic go nie uchroni przez zemstą braci. Kiedy Czeng wrócił do swoich prywatnych apartamentów, strach rozwiał się bez śladu, ustępując miejsca oszałamiającej radości z odniesionego sukcesu. Miał mnóstwo do zrobienia przed powrotem do Afryki, jednak na pracę przyjdzie pora później, może jutro. Teraz był zbyt podniecony, by skupić myśli na przyziemnych sprawach. Najpierw musi znaleźć jakiś sposób, żeby odzyskać zachwianą równowagę, spalić nadmiar energii, wprowadzającej niepokój zarówno w jego umysł, jak i ciało. Wiedział dokładnie, jak to osiągnąć. Już dawno wypracował swój własny rytuał oczyszczający duszę. Naturalnie, wiązało się to z niebezpieczeństwem, ogromnym niebezpieczeństwem. Jednak zagrożenie stanowiło niezbędny warunek skuteczności. Jeżeli cokolwiek pójdzie nie tak, może stracić wszystko, co osiągnął. Wystarczy nieznaczne potknięcie, żeby gigantyczny sukces ostatnich dni, wybór dokonany przez ojca i zdobyta przewaga nad braćmi w jednej chwili obróciły się wniwecz. Podejmował niezmierne ryzyko, nie pozostające w żadnej proporcji

z krótkotrwałą satysfakcją, jaką otrzyma w zamian. Być może powodowała nim namiętność hazardzisty, nie poddające się kontroli pragnienie graniczące z samounicestwieniem. Po każdym kolejnym epizodzie przysięgał sobie, że to się już nigdy nie powtórzy, jednak prędzej czy później, zwłaszcza w takich chwilach jak ta, pokusa okazywała się zbyt silna, by z nią walczyć. Gdy wrócił do siebie, żona natychmiast podała mu herbatę i zawołała dzieci, by przywitały się z ojcem. Czeng zamienił z nimi parę zdań, wziął na kolana swojego najmłodszego, paromiesięcznego synka, lecz jego myśli szybowały gdzie indziej. Po chwili kazał dzieciom odejść. Wykonały jego polecenie z wyraźną ulgą. Owe oficjalne rozmowy były równie przykre dla obu stron. Czeng nie umiał się dobrze obchodzić z dziećmi, nawet ze swoimi własnymi. – Ojciec postanowił wysłać mnie do Ubomo – poinformował żonę. – To wielki zaszczyt. Niech mi będzie wolno złożyć ci gratulacje. Kiedy wyjeżdżamy? – Pojadę sam. – Czeng z niezadowoleniem stwierdził, że jego żona nawet nie próbuje ukryć uczucia ulgi, z jakim przyjęła perspektywę rozstania. – Oczywiście, dołączysz do mnie, kiedy wszystko będzie przygotowane. – Będę oczekiwała twojego wezwania – odpowiedziała, spuszczając oczy, ale Czeng nie mógł się skupić na rozmowie. Szumiało mu w głowie od tłumionego podniecenia. – Zdrzemnę się godzinkę. Dopilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Potem muszę pojechać do miasta. Czeka mnie mnóstwo roboty przed wyjazdem. Nie wrócę na noc do domu, zostanę w mieszkaniu przy Tunhua Road. Zadzwonię do ciebie, zanim wrócę. Nareszcie sam w swoim pokoju, rozpoczął starą grę z telefonem. Wpatrując się w leżący przed nim bezprzewodowy aparat, ćwiczył każde zdanie, które miało zostać wypowiedziane. Serce łomotało mu w piersi, a oddech rwał się, jakby dopiero co wbiegł po wysokich schodach. W końcu drżącymi ze zdenerwowania palcami sięgnął po słuchawkę. Telefon był wyposażony w specjalne urządzenie szyfrujące, uniemożliwiające podsłuchiwanie rozmów. Żaden człowiek na świecie nie zdołałby namierzyć zakonspirowanego numeru, pod który zadzwonił. Zaledwie kilka osób znało ten numer. Powiedziała mu, że podała go

tylko sześciu ze swoich najlepszych klientów. Podniosła słuchawkę po drugim dzwonku. Od razu rozpoznała jego głos. Pozdrowiła Czenga, używając tajnego imienia, które sama mu niegdyś nadała. – Nie odwiedzałeś mnie prawie dwa lata, Zielona Góro. – Nie było mnie w kraju. – Tak, wiem. Tęskniłam za tobą. – Przyjadę dzisiaj wieczorem. – Czy będziesz miał ochotę na zestaw specjalny? – Tak. – Czeng poczuł gwałtowny skurcz żołądka, wywołany samą myślą o czekających go przeżyciach. Przestraszył się, że może się rozchorować ze strachu, podniecenia i odrazy. – Powinieneś był uprzedzić mnie wcześniej – powiedziała. – Poza tym ceny poszły w górę od twojej ostatniej wizyty. – Cena nie gra roli. Czy możesz to załatwić? – Zdawał sobie sprawę z piskliwego tonu własnego głosu. Kobieta po drugiej stronie milczała, doprowadzając go do straszliwej udręki. Z trudem powstrzymał się, żeby na nią nie wrzasnąć. Wreszcie oznajmiła: – Masz szczęście. – Mówiła teraz zupełnie inaczej, w jej słowach dźwięczała obleśna, sprośna nutka. – Otrzymałam właśnie nowy towar, będziesz miał dwie możliwości do wyboru. Czeng głośno przełknął ślinę i odchrząknął. Dopiero potem zdobył się na pytanie: – Młode? – Bardzo młode. Słodziutkie i nietknięte. – Kiedy mogę przyjechać? – Dziś wieczór, o dziesiątej – powiedziała. – Nie wcześniej. – W pawilonie nad morzem? – Tak. Będą na ciebie czekały przy bramie. O dziesiątej – powtórzyła. – Nie wcześniej i nie później. Czeng podjechał do bloku mieszkalnego przy Tunhua Road. Utrzymanie apartamentu w najbardziej prestiżowej dzielnicy miasta kosztowało majątek, na szczęście wszystkie rachunki opłacał Szczęśliwy Smok. Zostawiwszy porsche w podziemnym garażu, wjechał windą na ostatnie piętro. Nie spiesząc się, wziął prysznic i przebrał się w czyste ubranie. Była dopiero szósta, miał mnóstwo czasu na przygotowania.

Wyszedł z budynku i ruszył pieszo Tunhua Road. Uwielbiał tajpejskie renao, ogromnie mu tego brakowało podczas pobytów za granicą. Renao jest specyficznie chińskim pojęciem, niemożliwym do przetłumaczenia na żaden inny język. Oznaczało jednocześnie karnawałową zabawę, radość, ożywienie, radosny zgiełk i ogłuszający hałas. Trwał właśnie miesiąc duchów, siódmy według lunarnego kalendarza, kiedy to duchy powracają z piekieł, żeby prześladować mieszkańców ziemi. Trzeba obłaskawiać je podarunkami, pieniędzmi i jedzeniem. Także fajerwerki i procesje smoków pomagają utrzymać złośliwe istoty na odległość. Czeng przystanął, by wraz z innymi przechodniami oklaskiwać radosny korowód, na czele którego sunęła monstrualna bestia z ogromną głową z papier-mache. Wężowate cielsko dźwigało pięćdziesiąt par ludzkich nóg. Po chodniku, wokół kostek gapiów, podskakiwały syczące i plujące niebieskim dymem sztuczne ognie, muzycy walili w bębny i gongi, dzieciaki piszczały z uciechy. To było dobre renao, Czeng czuł, jak z każdą chwilą rośnie jego podniecenie. Ruszył dalej, torując sobie drogę przez dum, aż wreszcie znalazł się w części miasta nazywanej East Garden. Skręcił z głównej ulicy i zagłębił się w plątaninę zaułków. Od dziesięciu lat korzystał z usług tego samego wróżbity. Był to starzec o rzadkich, siwych włosach, z brodawką podobną do tej, która zdobiła twarz Ning Heng H'Sui. Ubrany w tradycyjny strój i czapkę mandaryna, siedział po turecku w zasłoniętej haftowaną tkaniną izdebce, pełnej magicznych przyborów. Czeng powitał go z szacunkiem. Starzec wskazał mu gestem miejsce naprzeciwko siebie. – Długo nie przychodziłeś – zbeształ swojego gościa. – Musiałem opuścić Tajwan – usprawiedliwił się Czeng. Przez chwilę omawiali zapłatę i rodzaj wróżby. – Zamierzam podjąć się pewnego zadania – wyjaśnił Czeng. – Potrzebuję znaku ze świata duchów. Skinąwszy głową, starzec poradził się swoich almanachów i dzienników gwiazdowych, mamrocząc coś pod nosem. Wreszcie wręczył Czengowi gliniany kubek z bambusowymi laseczkami. Czeng energicznie potrząsnął naczyniem i wysypał zawartość na

matę. Stary wróżbita uważnie obejrzał układ patyczków i wymalowane na nich symbole. – Czekające cię zadanie będzie wymagało opuszczenia Tajwanu i odbycia podróży za ocean – powiedział w końcu. Czeng odprężył się nieco i skinął głową, zachęcając go do dalszego mówienia. Staruszek nie stracił nic ze swojego daru. – Jest to niezwykle skomplikowane przedsięwzięcie. Widzę tu wielu ludzi, cudzoziemców i cudzoziemskie diabły. Czeng jeszcze raz kiwnął głową. – Widzę potężnych sojuszników, lecz także potężnych wrogów, którzy spróbują pokrzyżować twoje plany. – Znam moich sojuszników, ale nie wiem, kogo mam uważać za wroga – wtrącił Czeng. – Wiesz, kto to jest. Już raz stanął ci na drodze, ale wówczas udało ci się go pokonać. – Czy mógłbyś opisać tę osobę? Wróżbita potrząsnął głową. – Kiedy go znowu spotkasz, będziesz wiedział, że to on. – Kiedy to się stanie? – Nie powinieneś udawać się w podróż, póki nie skończy się miesiąc duchów. Musisz się dobrze przygotować, zanim opuścisz Tajwan. Wyjedź dopiero pierwszego dnia ósmego miesiąca księżycowego. – Dobrze. – To się świetnie zgadzało z planami Czenga. – Czy tym razem również uda mi się go zwyciężyć? – Żeby odpowiedzieć na to pytanie, konieczna jest następna wróżba – wyszeptał staruszek. Czeng skrzywił się z niechęcią na myśl o podwojeniu zapłaty. – Niech będzie – zgodził się. Wróżbita pozbierał bambusowe patyczki i umieścił je na powrót w glinianym kubku. Czeng jeszcze raz potrząsnął naczyniem i wyrzucił zawartość na matę. – Teraz widzę dwóch wrogów. – Wróżbita wyłuskał z kupki dwie malowane laseczki. – Mężczyzna, którego znasz, i kobieta, której dotąd nie spotkałeś. Połączą siły, żeby przeciwstawić się twoim dążeniom. – Czy ich pokonam? – dopytywał się niecierpliwie Czeng. Staruszek uważnie obejrzał rozrzucone na macie patyczki. – Widzę otulone śniegiem szczyty gór i wielki las. Tutaj rozegra się decydująca bitwa. Widzę demony i złe duchy... – wróżbita przerwał w pół słowa, podnosząc ze stosiku jeden z patyczków.

– Co jeszcze widzisz? – zapytał Czeng, lecz staruszek odkaszlnął i splunął, nie patrząc mu w oczy. Bambusowe drewienko było pomalowane na biało, kolor śmierci i nieszczęścia. – To wszystko. Nie widzę nic więcej – wymamrotał wróżbita. Czeng położył na macie nowy banknot o wartości tysiąca tajwańskich dolarów. – Czy pokonam moich wrogów? – zapytał jeszcze raz. Jakby za sprawą kuglarskiej sztuczki, banknot zniknął w kościstych palcach wróżbity. – Zdobędziesz wielką władzę – obiecał, uparcie unikając wzroku klienta. Niejasna odpowiedź sprawiła, iż Czeng opuszczając jego izdebkę był w znacznie gorszym nastroju, niż wchodząc do niej. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebował teraz pociechy, lecz było dopiero parę minut po ósmej. Powiedziała, żeby nie przychodził przed dziesiątą. Od alei Wężów dzieliło go zaledwie parę kroków, ale po drodze wstąpił jeszcze na dziedziniec Świątyni Górskiego Smoka, żeby złożyć ofiarę duchom przodków. Spalił garść banknotów w jednym z bogato dekorowanych pieców w kształcie piramidy, zapewniając sobie w ten sposób przychylność pozagrobowych mocy, szczególnie mu potrzebną tego wieczoru. Opuściwszy świątynię przeszedł przez nocne targowisko, gdzie kramarze wystawiali na sprzedaż oszałamiające bogactwo przeróżnych towarów. W nędznych budach na tyłach bazaru prostytutki uprawiały najstarszy zawód świata. Właściciele straganów i wymalowane damy przekrzykiwali się nawzajem, głośno zachwalając swój towar potencjalnym klientom. Ze wszystkich stron dobiegały śmiech i komentarze gapiów, kibicujących przy dobijaniu targów. To było dobre renao, pomyślał Czeng, czując, że jego nastrój znacznie się poprawił. Wszedł w aleję Wężów i ruszył pomiędzy przylepionymi jeden do drugiego sklepikami she. Przed każdym z nich piętrzyły się druciane klatki, a w witrynach wiły największe i najbardziej efektownie ubarwione węże, od których uliczka wzięła swoją nazwę. Właściciele chętnie przywiązywali przed wejściem do kramików żywe mangusty. Czeng dołączył do grupki gapiów podziwiających zaaranżowaną walkę gładkowłosego, zwinnego drapieżnika z mierzącą sobie dobrze ponad metr kobrą. Gdy żmija wyprostowała pionowo swoje cielsko, szykując się do ataku, tłumek jęknął z zachwytu. Z każdą chwilą

coraz więcej przechodniów przystawało, żeby popatrzeć na groźne widowisko. Nastroszywszy pasiasty kaptur, rozdrażniony gad kołysał się niczym kwiat na długiej łodydze, zawsze zwrócony pyskiem ku usiłującej zajść go od tyłu manguście. Szeroko otwarte, pozbawione powiek oczy wpiły mordercze spojrzenie w małego drapieżnika. Czarny pierzasty jęzor co chwila wystrzelał w powietrze, badając woń przeciwnika. Kiedy żmija zaatakowała, tańcząca mangusta zwinnie odskoczyła. Wyciągnięte długie cielsko na ułamek sekundy straciło równowagę. Bezbłędnie wyczuwając właściwy moment, drapieżnik rzucił się na kobrę, żeby zadać śmiertelny cios. Ostre jak igły zęby wbiły się w pokrytą lśniącymi łuskami skórę z tyłu głowy, w mgnieniu oka druzgocąc delikatną czaszkę. Żmija rozprostowała gwałtownie swoje długie cielsko, by w następnej chwili zacisnąć drgające przedśmiertnym skurczem sploty. Właściciel sklepiku she oderwał mangustę od ofiary i zabrał wijącego się gada do sklepiku. Jego śladem pospieszyło paru pragnących poddać się cudownej kuracji mężczyzn. Czeng nie przyłączył się do nich. Miał swój własny, specjalny sklepik she, z którego usług zawsze korzystał; poza tym interesował go pewien szczególny gatunek jadowitego gada – najrzadszy, najdroższy i wyjątkowo skuteczny. Żmijarz z daleka wypatrzył w tłumie stałego bywalca. Jego sklepik słynął w całym mieście, nie musiał przyciągać klientów organizowaniem walk mangusty z kobrą. Rozpromieniony, gnąc się w ukłonach, wprowadził Czenga do pokoiku na tyłach, za haftowaną zasłoną. Czeng nie musiał mówić, czego sobie życzy. Właściciel sklepiku znał go od wielu lat. To właśnie byłemu ambasadorowi w Harare zawdzięczał stałe dostawy najjadowitszych odmian afrykańskich węży. Czeng nie tylko skontaktował żmijarza z Chetti Singhiem, lecz również umożliwił wysyłkę pierwszych partii w bagażu dyplomatycznym. Naturalnie, od każdej dostawy pobierał odpowiednią prowizję. Czeng namówił również zaprzyjaźnionego właściciela sklepiku she do rozszerzenia oferty o rzadkie gatunki afrykańskich ptaków. Oczywiście, towaru dostarczał nieoceniony Chetti Singh. Handel ptakami przynosił obecnie roczne obroty rzędu dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Europejscy i amerykańscy kolekcjonerzy gotowi byli zapłacić wysoką cenę za parkę siodłodziobych bocianów czy łysych ibisów. Także afrykańskie papugi, chociaż mniej kolorowe od

południowoamerykańskich, przynosiły niezłe zyski. Chetti Singh nie miał żadnych trudności z realizowaniem zamówień, i znowu okrągły procencik trafiał do kieszeni Czenga. Jednak główne źródło dochodów żmijarza nadal stanowiły jadowite węże. Chińscy dżentelmeni ze szwankującą potencją płacili tym wyższą cenę, im większa była moc trującej wydzieliny z gruczołów gada. Za afrykańską mambę, która przed rozpoczęciem współpracy z Chetti Singhiem, była zupełnie nie znana zarówno na Tajwanie, jak i w całych Chinach, płacono bez porównania więcej niż za jakąkolwiek inną żmiję dostępną na wyspie. Cena dochodziła do dwóch tysięcy dolarów za sztukę. Na specjalnym stole z nierdzewnej stali czekała druciana klatka ze szczególnie pięknym okazem. Żmijarz naciągnął specjalne, sięgające łokci rękawice. Gdyby chodziło o zwykłą kobrę, nie pomyślałby nawet o zastosowaniu takiego środka bezpieczeństwa. Odsunął odrobinę pokrywę i wsunął do środka stalowe widełki na długim trzonku. Zręcznym ruchem przygwoździł łeb mamby do dna klatki. Wąż z groźnym sykiem owinął się wokół metalowej rączki. Dopiero teraz żmijarz otworzył całkowicie klatkę i włożył do środka rękę, żeby złapać mambę za tył głowy. Chwycił ją kciukiem i palcem wskazującym pod wypukłymi naroślami czaszki, uniemożliwiając wysunięcie łba z uścisku. Kiedy podniósł stalowe widełki, gad błyskawicznie owinął się wokół jego przedramienia. Miał prawie dwa metry długości i był cholernie wściekły. Mobilizując wszystkie siły, usiłował wyrwać głowę spomiędzy palców żmijarza, lecz wprawny chwyt, blokujący najszerszą część czaszki, odebrał mu swobodę ruchów. W rozdziawionym pysku, wyścielonym jasną, miękką błoną śluzową, sterczały krótkie, proste zęby jadowe. Otwarte kanaliki dostarczały produkowaną w specjalnych gruczołach truciznę na krawędzie zębów, upodabniając je do ociekających rosą kolców róży. Żmijarz oparł łeb mamby o miniaturowe kowadełko i jednym uderzeniem drewnianego młota roztrzaskał jej czaszkę. Długim cielskiem wstrząsnął straszliwy, śmiertelny dreszcz. Czeng przyglądał się obojętnie, jak żmijarz wiesza wijący się ogon na rzeźnickim haku i rozcina ostrym nożem brzuch gada, zbierając tryskającą krew do tandetnego szklanego kubka. Ze zręcznością chirurga

usunął z szyi mamby gruczoły jadowe i włożył je do szklanej miseczki. Następnie wyjął wątrobę i woreczek żółciowy, które umieścił w osobnym naczyniu. Teraz zabrał się za zdejmowanie skóry. Zrobiwszy jedno okrągłe nacięcie poniżej czaszki, ściągnął skórę jak nylonową pończochę z nogi panienki. Zdjąwszy z haka połyskujące różowo obnażone cielsko, położył je na stalowym blacie. Kilkoma uderzeniami rzeźnickiego topora podzielił je na kawałki, które wrzucił do kociołka z zupą, bulgocącą na gazowej kuchence z tyłu sklepu. Dorzucił zioła i przyprawy, nucąc magiczną inkantację, powtarzaną w nie zmienionej formie od czasów panującej dwieście lat przed Chrystusem dynastii Han, kiedy to pierwsi żmijarze zaczęli uprawiać swoją sztukę. Zostawiwszy gotującą się zupę, mistrz wrócił do stalowego stołu. Włożył wątrobę i woreczek żółciowy do niewielkiego moździerza i glinianym tłuczkiem zręcznie ubił je na miazgę. Skończywszy, spojrzał pytająco na Czenga. – Czy mam dodać tygrysi sok? – Pytanie miało czysto retoryczny charakter. Czeng zawsze pił truciznę. To również było elementem budzącego dreszcz emocji flirtu ze śmiercią, wystarczył bowiem najdrobniejszy czyrak na dziąśle, zadrapanie na języku, podrażnienie gardła czy nawet początki wrzodów dwunastnicy, żeby straszliwy jad błyskawicznie odnalazł nie osłonięte miejsce i w ciągu paru minut sprowadził śmierć w straszliwych męczarniach. Żmijarz włożył do moździerza półprzezroczyste gruczoły jadowe i utarł je razem z wątrobą. Następnie przełożył masę do kubka z krwią, dodał po kropli lekarstwa z trzech różnych buteleczek i starannie zamieszał. Mikstura była czarna jak noc i gęsta jak miód. Żmijarz wręczył kubek Czengowi. Wziąwszy głęboki oddech, były ambasador wlał zawartość do gardła. Napój miał gorzki smak żółci. Czeng odstawił puste naczynie na metalowy blat i położył dłonie na kolanach. Nie okazując żadnych uczuć siedział bez ruchu, podczas gdy żmijarz wypowiadał nad nim starożytne zaklęcia z magicznej księgi. Czeng wiedział, że jeśli tylko jad go nie zabije, mikstura wzmoże jego męskie siły, zamieniając sflaczały penis w stalową dzidę, a jądra

w żelazne kule armatnie. Po dziesięciu minutach oczekiwania nie pojawiły się żadne oznaki działania trucizny, za to członek nabrzmiał do połowicznej erekcji. Czeng poruszył się na krzesła, chcąc zrobić w spodniach więcej miejsca dla powiększonej męskości. Widząc to, żmijarz rozpromienił się w uśmiechu, zadowolony z pełnego sukcesu kuracji. Zdjąwszy z ognia kociołek z zupą, wlał część płynu do miseczki z ryżem, dodając parę kawałków rozgotowanego mięsa mamby. Podał klientowi gotowe danie wraz z pałeczkami z kości słoniowej. Czeng zjadł mięso i wypił zupę, a kiedy skończył, chętnie przyjął dokładkę. Uporawszy się z drugą porcją, beknął głośno, wyrażając w ten sposób uznanie dla kulinarnych umiejętności mistrza. Żmijarz uśmiechnął się i pokiwał głową. Czeng spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Wstał z krzesła i ukłonił się na pożegnanie. – Dziękuję za pomoc, mistrzu – wygłosił ceremonialną formułkę. – To dla mnie zaszczyt. Jestem szczęśliwy, iż moje nędzne wysiłki pana zadowoliły. Życzę pańskiemu mieczowi wielu radosnych godzin w aksamitnej pochwie. Nie było mowy o zapłacie. Żmijarz jak zwykle potrąci sobie po prostu odpowiednią sumę z prowizji Czenga, kiedy nadejdzie kolejna partia afrykańskich węży i egzotycznych ptaków. Czeng wrócił do ekskluzywnego budynku mieszkalnego przy Tunhua Road i wsiadł do zaparkowanego w podziemnym garażu samochodu. Siedząc na skórzanym fotelu, przez chwilę z zadowoleniem kontemplował swoją erekcję, zanim wreszcie zapalił silnik i wyjechał na ulicę. Droga do morskiego pawilonu zajęła mu czterdzieści minut. Z trzech stron posiadłość otaczał wysoki mur, zwieńczony daszkiem z ozdobnych dachówek; z czwartej strony szumiało otwarte morze. Tradycyjną zwieńczoną bramę zdobiły lampiony z kolorowego papieru, zawieszone specjalnie na jego cześć. Wesołe latarnie zdawały się zapraszać gościa, by wstąpił do Ogrodu Rozkoszy, a może nawet Czarodziejskiej Krainy. Przejechał nie zatrzymywany przez strażników, najwyraźniej uprzedzonych o jego przybyciu. Zaparkował na skalistym cypelku, wrzynającym się w morze. Zamknąwszy starannie wóz, stał przez chwilę wdychając woń wodorostów. Przy prywatnym molo kołysała się na

falach szybka łódź motorowa. Niedługo będzie potrzebna. Czeng wiedział, iż zanim upłyną dwie godziny, motorówka znajdzie się nad tysiącmetrową głębią otwartego oceanu. Kiedy wyrzucony za burtę dobrze obciążony przedmiot, taki jak na przykład ludzkie ciało, na wieki spocznie w pierwotnym szlamie Morza Wschodniochińskiego, nikt go więcej nie znajdzie. Uśmiechnął się. Nadal miał całkiem przyzwoitą erekcję. Ruszył w kierunku pawilonu, wybudowanego według wzorów tradycyjnej architektury chińskiej. Budynek wywołał z pamięci Czenga wizerunek domu pod płaczącymi wierzbami, zdobiący talerze z błękitnej porcelany. W drzwiach czekała na niego pokojówka. Wprowadziła gościa i podała herbatę. Była dokładnie dziesiąta wieczór, kiedy wsunęła się do pokoju zza zasłony z koralików. Nosiła obcisłe jedwabne pantalony i dopasowaną tunikę z błyszczącego brokatu. Miała szczupłe ciało młodego chłopca. Czengowi nigdy nie udało się odgadnąć jej wieku, gdyż twarz szczelnie przesłaniała maska makijażu, upodobniającego ją do śpiewaczki z pekińskiej opery. Migdałowy kontur oczu podkreślała grubymi, czarnymi kreskami, a powieki i policzki przykrywała jaskrawa, gorączkowa czerwień, tak bardzo lubiana przez Chińczyków. Czoło i nos były białe jak kreda, usta zaś jaskrawoszkarłatne. – Witaj w moim domu, Zielona Góro – zaszczebiotała słodko. – Jestem zaszczycony, Pani Mirtowego Kwiecia. Usiadła na sofie obok gościa. Po paru minutach uprzejmej, oficjalnej konwersacji, Czeng wskazał gestem dłoni tandetną walizeczkę z imitacji skóry, leżącą przed nim na stole. Sprawiała wrażenie, jakby dopiero teraz zauważyła neseser, nie zniżyła się jednak do tego, by go dotknąć własnymi rękoma. Skinęła głową. Do pokoju wsunęła się bezszelestnie asystentka, oczekująca dyskretnie za zasłoną. Po chwili zniknęła równie cicho, jak się pojawiła, unosząc walizeczkę. Policzenie i schowanie do sejfu pieniędzy zajęło jej parę minut. Po chwili wróciła i bez słowa uklękła u stóp swojej pani. Kobiety wymieniły spojrzenia. Zapłata została przyjęta. – Powiedziałaś, że masz dwie do wyboru? – upewnił się Czeng. – Tak – potwierdziła. – Nie zechciałbyś jednak najpierw sprawdzić,

czy podoba ci się pokój i czy wszystko zostało właściwie przygotowane? Zaprowadziła Czenga do specjalnego pomieszczenia na tyłach pawilonu. Główny element umeblowania stanowił fotel ginekologiczny, przy którym nie brakowało nawet stalowych podpórek na nogi. Okrywała go plastikowa płachta, łatwa do usunięcia po wykorzystaniu. W podobny sposób zabezpieczono podłogę. Wyłożone kafelkami ściany i sufit można było bez trudu umyć. Wnętrze przypominało salę operacyjną, tak urządzoną, żeby wyszorowanie i doprowadzenie do pierwotnego, sterylnego stanu nie przedstawiało większych trudności. Czeng podszedł do stołu, na którym ułożono zestaw przyrządów. Był tu cały wybór jedwabnych sznurów rozmaitej długości i grubości, które porządnie pozwijane oczekiwały na specjalnej tacce. Wziąwszy jeden do ręki, Czeng przeciągnął go między palcami. Natychmiast poczuł gwałtowny nawrót osłabłej nieco erekcji. Zajął się oglądaniem pozostałych przedmiotów, narzędzi z nierdzewnej stali, jakich nie powstydziłby się żaden gabinet ginekologiczny. – Doskonale – pochwalił. – Chodź – powiedziała biorąc go za rękę. – Teraz możesz wybrać. Podprowadziła go do małego okienka w ścianie. Stojąc ramię w ramię Pani Mirtowego Kwiecia i Ning Czeng Gong obserwowali scenę rozgrywającą się w sąsiednim pomieszczeniu. Asystentka wprowadziła dwie ubrane na biało dziewczynki. Według chińskiej tradycji biały kolor symbolizuje śmierć. Obie miały długie, ciemne włosy i milutkie, orzechowe twarzyczki. Czeng uznał, że muszą pochodzić z Kambodży albo Wietnamu. – Kim one są? – zapytał. – Uciekinierki z Wietnamu Północnego – powiedziała. – Łódź, którą płynęły, została zatopiona przez piratów na Morzu Południowochińskim. Wszyscy dorośli zginęli. To sieroty, bezpaństwowe sieroty. Nikt nie wie o ich istnieniu, nikt się za nimi nie ujmie. Milcząca asystentka zaczęła rozbierać dziewczynki. Robiła to ze zręcznością zawodowej striptizerki, umiejętnie potęgując podniecenie ukrytego za lustrzaną szybą widza. Starsza miała co najmniej czternaście lat. Kiedy stanęła naga, Czeng zobaczył pełne piersi i kępkę włosów na łonie. Młodsza dopiero wkraczała w wiek dojrzewania. Jej piersi przypominały nierozwinięte

pączki kwiatów, a delikatna mgiełka włosków nie zakrywała nawet pulchnej szparki narządów płciowych. – Młodsza! – wyszeptał ochryple Czeng. – Chcę młodszą! – Dobrze – powiedziała. – Spodziewałam się takiego wyboru. Za parę minut przyprowadzą ją do ciebie. Będziesz miał mnóstwo czasu. Nie ma pośpiechu. Wyszła z pokoju. Nagle z ukrytych głośników popłynęła tradycyjna chińska muzyka, głośna pieśń bębnów i gongów, zdolna zagłuszyć każdy inny dźwięk, na przykład krzyk małej dziewczynki. Władze kolonialne Ubomo zbudowały swoją siedzibę na wysokim wzniesieniu nad brzegiem jeziora. Ze wzgórza rozciągał się wspaniały widok na taflę wody. Rozległe trawniki, obsadzone sprowadzonymi z Europy egzotycznymi drzewami, miały przypominać osadnikom rodzinne strony. Wieczorami wiatr od Gór Księżycowych przynosił tchnienie wiecznych śniegów i lodowców, dające ulgę po upalnym dniu. Gmach rządu nie zmienił się od ery kolonializmu. Bezpretensjonalny budynek z czerwonej cegły, z wysokimi, wygodnymi pomieszczeniami i przestronną, osłoniętą siatką werandą, otaczającą go z czterech stron, nie różnił się zbytnio od domów zamożnych plantatorów. Wiktor Omeru nie spieszył się z wprowadzaniem luksusowych nowinek. Wydawanie pieniędzy na upiększanie gmachów publicznych, podczas gdy większość obywateli wciąż żyła w nędzy, nie leżało w zwyczaju starego polityka. Pomoc finansowa, otrzymana przez Ubomo z Europy i Stanów Zjednoczonych, została w całości przeznaczona na rolnictwo, system opieki zdrowotnej i edukację. Omeru nie wydał ani centa na cele reprezentacyjne. Tego wieczoru na werandach i trawnikach było rojno od zaproszonych gości. Kiedy Daniel Armstrong i Bonny przyjechali oddanym im do dyspozycji wojskowym landroverem, przyjęcie toczyło się już w najlepsze. Hita w polowym mundurze i z przewieszonym przez ramię ręcznym karabinem maszynowym wskazał im wolne miejsce do zaparkowania między dwoma samochodami korpusu dyplomatycznego. – Jak wyglądam? – zapytała Bonny z niepokojem, sprawdzając makijaż we wstecznym lusterku. – Seksownie – odpowiedział szczerze Daniel. Starannie zmierzwione włosy tworzyły ognistą grzywę, a krótka zielona sukienka ciasno opinała

pośladki i odsłaniała uda. Jak na taką dużą dziewczynę, Bonny miała wyjątkowo zgrabne nogi. – Podaj mi rękę. Pieprzona kiecka! – Kiedy zsuwała się z wysokiego siedzenia samochodu, sukienka zadarła się do góry, ukazując rąbek białych koronkowych majtek. Hita z karabinem zachwiał się na nogach. Trawnik oświetlały porozstawiane pomiędzy drzewami dżakarandy reflektory. Wojskowa orkiestra wygrywała popularny standard jazzowy, nadając mu owo charakterystyczne afrykańskie brzmienie. Daniel poczuł, że wstępuje w niego nowy duch. Ruszył przez trawnik sprężystym, niemal tanecznym krokiem. – Pomyśleć, że to wszystko specjalnie na twoją cześć – zachichotała Bonny. – Założę się, że Taffari mówi to samo każdemu ze swoich gości – odpowiedział z uśmiechem. Zanim zdążyli zrobić parę kroków, podbiegł do nich kapitan Kajo, którego poznali na lotnisku. Nie spuszczając wzroku z nóg Bonny, zwrócił się do Daniela: – Ach, doktorze Armstrong, prezydent pytał o pana. Jest pan honorowym gościem dzisiejszego przyjęcia. Weszli za Kajo na stopnie werandy. Daniel natychmiast wyłowił z tłumu Taffariego, mimo że prezydent stał do nich tyłem. Przewyższał wzrostem wszystkich obecnych wojskowych z plemienia Hita. Miał na sobie brunatną kurtkę własnego projektu, lecz nie nosił żadnego nakrycia głowy. – Panie prezydencie – Kajo z szacunkiem przemówił do jego pleców. Taffari odwrócił się, prezentując olśniewający uśmiech i całą kolekcję orderów. – Pragnę panu przedstawić doktora Daniela Armstronga i pannę Mahon. – Drogi doktorze! – powitał Daniela Taffari. – Jestem gorącym wielbicielem pańskiej sztuki. Sam nie potrafiłbym wybrać nikogo, kto lepiej od pana będzie umiał pokazać światu mój kraj. Przez długie lata tkwiliśmy w zupełnej izolacji. Reakcyjny tyran, którego wreszcie udało nam się obalić, zepchnął Ubomo w mroki średniowiecza. Lecz pan, doktorze, skupiając na nas uwagę całego świata, pomoże nam wejść w dwudziesty wiek. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy – obiecał dyplomatycznie Daniel. Chociaż znał Taffariego z fotografii, był zupełnie nie

przygotowany na dar wymowy i oszałamiającą prezencję tego człowieka. Z postaci prezydenta biło poczucie siły i pewność siebie. Co najmniej o głowę przewyższał mierzącego metr osiemdziesiąt Daniela, a jego twarz przywodziła na myśl oblicze faraona wyrzeźbione w bursztynie. Oczy Taffariego przesunęły się po sylwetce Armstronga i spoczęły na Bonny Mahon. Dziewczyna śmiało odwzajemniła spojrzenie mężczyzny, zwilżając koniuszkiem języka dolną wargę. – Więc pani jest operatorem. Sir Peter przesłał mi kasetę z Arktycznym snem. Jeżeli zdoła pani, panno Mahon, z równym uczuciem i artyzmem uwiecznić Ubomo, będę zachwycony. Jego oczy powędrowały niżej, zatrzymując się na dekolcie dziewczyny, tam gdzie wielkie złociste piegi ustępowały miejsca wąskiemu paskowi nieskalanie białej skóry, widocznemu w wycięciu zielonej sukienki. Pomiędzy ściśniętymi tkaniną piersiami widniał głęboki, wąski rowek. – Bardzo pan łaskawy, panie prezydencie – odpowiedziała. Taffari roześmiał się cicho. – Jeszcze nikt mnie w ten sposób nie określił – przyznał, po czym zmienił temat. – Cóż pani sądzi o moim kraju. – Dopiero dzisiaj przylecieliśmy – zauważyła. – Jezioro w każdym razie jest prześliczne, a ludzie tacy wysocy. Macie niezwykle przystojnych mężczyzn. – Zabrzmiało to jak osobisty komplement. – Owszem, Hita są wysocy i przystojni – zgodził się Taffari. – Za to Uhali przypominają pokręcone małpy. Nawet ich kobiety są brzydkie. – Otaczający prezydenta oficerowie sztabowi wybuchnęli śmiechem, ale zaszokowana Bonny nie uznała jego uwagi za zabawną. – Tam skąd pochodzę, nie mamy zwyczaju wyrażać się pogardliwie o innych grupach etnicznych. To się nazywa rasizm i dawno już wyszło z mody – oświadczyła. Taffari przez chwilę przypatrywał jej się bez słowa. Wyraźnie nie był przyzwyczajony do tego rodzaju komentarzy. Lecz zaraz uśmiechnął się lekko i powiedział nie zdradzającym żadnych uczuć głosem: – No cóż, panno Mahon, za to my tutaj, w Afryce, zwykliśmy mówić prawdę. Jeżeli ktoś jest brzydki albo głupi, nie udajemy, że jest inaczej. To się nazywa podziałami plemiennymi i staje się coraz modniejsze. Gromadka wojskowych ryknęła śmiechem. Taffari zwrócił się teraz

do Daniela. – Widzę, że pańska asystentka ma zdecydowane poglądy, ale pan, doktorze, urodził się w Afryce. Sądzę, że lepiej nas pan rozumie. Pańskie filmy zdają się o tym świadczyć. Doskonale zna pan problemy nękające Czarny Ląd. Najstraszliwszym, najbardziej paraliżującym z nich jest nędza. Afryka jest biedna, doktorze. Biedna, zacofana i leniwa. Zamierzam to zmienić. Pragnę rozbudzić w mojej ojczyźnie wolę walki, energię i pewność siebie. Mamy prawo i obowiązek wykorzystać nasze bogactwa naturalne, po to, by zbudować silny, nowoczesny naród. Chciałbym, żeby pan utrwalił na taśmie nasze wysiłki i dążenia. Ubrani w brunatne panterki oficerowie nagrodzili jego przemowę burzą oklasków. – Zrobię, co w mojej mocy – obiecał Daniel. – Wierzę panu, doktorze Armstrong. – Taffari mówił do Daniela, ale nie spuszczał wzroku z Bonny. – Ambasador brytyjski zaszczycił nas dzisiaj swoją obecnością. Przypuszczam, że chciałby pan się z nim przywitać. – Gestem dłoni przywołał kapitana Kajo. – Proszę pomóc doktorowi Armstrongowi znaleźć sir Michaela. Bonny zrobiła krok w kierunku Daniela, lecz Taffari powstrzymał ją, lekko dotykając jej ramienia. – Niech pani jeszcze nie odchodzi, panno Mahon. Jest jeszcze parę rzeczy, które chciałbym pani wyjaśnić. Weźmy, na przykład, różnicę pomiędzy Uhali i wysokimi, przystojnymi Hita, którzy tak się pani podobają... Wróciwszy do prezydenta, Bonny stanęła przed nim, przyjmując wyzywającą pozę. Przegięła się kusząco w talii, akcentując krągłość biodra, i skrzyżowała ręce pod piersiami, wypychając je do góry, tak że wydawało się, iż lada moment wyskoczą z dekoltu zielonej sukienki. – Nie powinna pani oceniać Afryki według standardów europejskich – pouczył ją. – Mamy tu na wszystko swoje sposoby. Dostrzegłszy kątem oka, że Daniel opuścił werandę i ruszył za kapitanem Kajo poprzez rzęsiście oświetlony trawnik, Bonny pochyliła się ku Efremowi Taffariemu. – To mi się podoba – oświadczyła, zaglądając mu głęboko w oczy. – Uwielbiam poznawać nowe sposoby. Daniel przystanął na skraju chodnika, z daleka rozpoznawszy

znajomą postać. Twarz filmowca rozjaśnił szeroki uśmiech. Szybkim krokiem przemierzył zatłoczony trawnik i po chwili już ściskał dłoń Michaela. – Niech mnie kule biją! Sir Michael, doprawdy! Ni mniej, ni więcej tylko ambasador Jej Królewskiej Mości. Ty szczwany lisie! Kiedy to się wszystko zdążyło stać? Michael Hargreave uścisnął przyjaciela, dając wyraz z gruntu niebrytyjskiemu i niedyplomatycznemu wzruszeniu. – Czyżbyś nie dostał mojego listu? To była krótka piłka. Zanim zdążyłem się obejrzeć, wyciągnęli mnie z Lusaki i rzucili na kolana przed królową. Bach! Bach! Mieczem po ramionach, „Powstań, sir Michaelu”, i po krzyku. Na drugi dzień już byłem w Ubomo. Ale powiedz, dostałeś mój list, czy nie? Daniel serdecznie potrząsnął jego dłonią. – Moje gratulacje, sir Michael, dawno już ci się to należało. Wyraźnie zakłopotany, Hargreave wysunął rękę z dłoni przyjaciela. – Gdzie masz swoją szklankę, drogi chłopcze? Zapamiętaj moją radę, nie tykaj whisky. Miejscowa produkcja. Osobiście jestem przekonany, że butelkują tu krokodyle szczyny. Trzymaj się raczej dżinu. – Skinął na kelnera. – Nie pojmuję, dlaczego nie dostałeś mojego listu? Próbowałem się dodzwonić do ciebie do Londynu, ale w twojej chałupie nikt nie podnosił słuchawki. – Gdzie jest Wendy? – Poleciała z powrotem do Lusaki, spakować cały ten majdan. Facet, którego przysłali na moje miejsce, zgodził się zaopiekować twoją toyotą i bambetlami. Wendy powinna tu zjechać za parę tygodni. A właśnie, kazała cię pozdrowić. – Skąd wiedziała, że się tu spotkamy? – zdumiał się Daniel. – Bysio Harrison posłał nam słówko. – Znasz Harrisona? – A kto go tutaj nie zna? Trzyma łapę na wszystkich najsmakowitszych kąskach. Prosił mnie, żebym miał na ciebie oko. Powiedział mi, że masz tu nakręcić film, pokazujący w korzystnym świetle Taffariego i BOSS-a, zgadza się? – To nie do końca takie proste, Mike. – Komu to mówisz?! Zanosi się na komplikacje, o jakich ci się nawet nie śniło... – Złapał Daniela za łokieć i odciągnął go w opustoszały kąt

ogrodu. – Ale powiedz mi najpierw, co sądzisz o Taffarim? – Nie kupiłbym od niego terenowego samochodu, nie sprawdziwszy najpierw opon. – Nie zapomnij, jak przyjdzie co do czego, zajrzeć także do silnika – uśmiechnął się Michael. – Coś mi się zdaje, że kiedy facet się rozkręci, to Idi Amin będzie wyglądał przy nim jak Matka Teresa. Widziałem, uraczył cię swoim lirycznym sonetem „O pokoju i dostatku, jakie zapanują na tej ziemi pod jego rządami”. – To była raczej cała oda – poprawił go Daniel. – W każdym razie należy to rozumieć jako „Pokój dla Hita! Dostatek dla Efrema Taffariego! Pieprzyć Uhali!” Kumple z wywiadu napomknęli mi, że Taffari zdążył już poupychać na swoich szwajcarskich kontach miłe, okrągłe sumki. Znaczy się, amerykańską pomoc finansową. – Nie powinno cię to dziwić, przecież wszyscy tak robią. – No cóż, takie jest życie. Poza tym Taffari jest bardzo niemiły w stosunku do Uhali. Utłukł Wiktora Omeru, z którego był kawał dobrego chłopa, a teraz wyciska ostatnie poty z reszty plemienia. Z tego co ludzie gadają, nasz prezydent ma na sumieniu parę nieładnych uczynków. Nawet pani premier zaczyna go mieć po dziurki w nosie. A propos, mam dla ciebie wieści o twoim kumplu. – O moim kumplu? – Szczęśliwy Smok. Coś ci to przypomina? Tak? Nigdy nie zgadniesz, kogo wyznaczyli na swojego przedstawiciela w Ubomo. – Ning Czeng Gong – wymówił cicho Daniel. Nie mogło być inaczej. Dlatego właśnie tutaj przyjechał. Od dawna przeczuwał taki obrót wypadków. Nie gdzie indziej tylko w Ubomo dojdzie do ponownego spotkania. – Musiałeś grzebać w mojej korespondencji – oburzył się Michael. – Zgadza się, Ning Czeng Gong. Oczekujemy go w przyszłym tygodniu. Taffari zamierza wydać na jego cześć kolejne przyjęcie powitalne. Nasz przyjaciel nie marnuje żadnej okazji, żeby się zabawić, nawet ty nadałeś mu się na pretekst. – Przerwał, patrząc z niepokojem na Daniela. – Wszystko w porządku, stary? Dobrze się czujesz? Nie zapominasz brać tabletek przeciwko malarii? Zrobiłeś się biały jak prześcieradło. – Nic mi nie jest – odpowiedział zgrzytliwym, zachrypniętym

głosem, pamięć podsunęła mu straszliwy obraz sypialni domu Johnny'ego Nzou W Chiwewe. Przed oczyma stanęły mu sponiewierane ciała Mavis i jej córek. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Chciał odpędzić od siebie natrętne myśli, zająć umysł czymkolwiek innym, byle nie Ning Czeng Gongiem. – Opowiedz mi o wszystkim, co powinienem wiedzieć na temat Taffariego i Ubomo – poprosił Michaela Hargreave'a. – Masz wysokie wymagania, chłopcze. W tej chwili mogę ci najwyżej naszkicować sytuację, ale jeśli wdepniesz jutro do ambasady, zaprezentuję ci pełny serwis, a może nawet pozwolę ci zajrzeć do pewnych teczek. Naturalnie, sam rozumiesz, wymagana jest pełna dyskrecja. Przydołowałem nawet parę flaszek oryginalnej Chivas. Daniel pokręcił głową. – Jutro zaczynamy zdjęcia. Jedziemy nad jezioro, Taffari oddał nam do dyspozycji całą marynarkę wojenną. Znaczy, zdezelowaną kanonierkę, pamiętającą jeszcze czasy drugiej wojny światowej. Ale mógłbym do ciebie zajrzeć wieczorem. Kiedy zrobiło się późno, Daniel zaczął rozglądać się za Bonny, dziewczyny jednak nigdzie nie było widać. Zauważył za to kapitana Kajo, pijącego przy barze w kompanii oficerów. Podszedł, żeby się pożegnać. – Wychodzę już, kapitanie Kajo. – Nie ma sprawy, doktorze Armstrong. Prezydent Taffari też już opuścił nasze towarzystwo. Może pan iść. – Jedynie oczy zdradzały, że Kajo jest pijany. Śnieżnobiałe zazwyczaj białka przesłoniła kawowa mgiełka. O białym człowieku mówi się w takich chwilach, że ma oczy nabiegłe krwią. – Spotykamy się jutro rano, kapitanie? O której godzinie? – Szósta rano przed domkiem dla gości. Przyjadę po was. Nie możemy się spóźnić. Załoga okrętu wojennego będzie czekać. – Nie widział pan gdzieś panny Mahon? – zapytał Daniel. Oficerowie przy barze skwitowali pytanie pijackim rechotem, a Kajo wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby. – Nie, doktorze. Była tu jakiś czas temu, ale nie widziałem jej co najmniej od godziny. Pewnie pojechała do domu. Tak, teraz kiedy mnie pan zapytał, przypominam sobie, że istotnie, widziałem, jak wychodziła. – Obrócił się plecami do Daniela, wracając do przerwanej rozmowy z kumplami. Starając się nie wyglądać na nieszczęśliwego

i porzuconego, Daniel ruszył na poszukiwanie landrovera, którym przyjechał z Bonny. Kiedy zatrzymał wóz przed werandą rządowego domku dla gości, stwierdził, że wewnątrz nie pali się ani jedna żarówka. Bonny mogła już dawno być w łóżku, śpiąc w najlepsze przy zgaszonym świetle. Mimo że z jego pierwotnej sympatii do Bonny niewiele pozostało, kiedy wszedł do sypialni i zapalił światło, poczuł ukłucie rozczarowania. Służba posłała łóżka i opuściła moskitiery, ale pokój był zupełnie pusty. Sama dostarczyła mi pretekstu do zerwania – pomyślał, powinien się chyba cieszyć. Wypił tyle dżinu lokalnej produkcji, że rozbolała go głowa. Wziął leżącą koło łóżka torbę podróżną Bonny i wyniósł ją do drugiej sypialni. Następnie udał się do łazienki i zgarnąwszy do plastikowej kosmetyczki przybory toaletowe dziewczyny, przetransportował je do drugiej łazienki w końcu korytarza. Porzucił kosmetyczkę w suchej, nie używanej umywalce. Wróciwszy do siebie wsadził głowę pod kran z zimną wodą. Po chwili poczuł się trochę lepiej, jednak na wszelki wypadek zażył trzy tabletki anadinu. Rozebrał się, rzucił ubranie na podłogę i wpełzł pod moskitierę. Obudziły go światła samochodu, wpadające przez firanki i omiatające pokój. Zazgrzytał żwir na podjeździe, odezwały się jakieś głosy. Po chwili trzasnęły drzwiczki i wóz odjechał. Słyszał jej kroki na stopniach werandy i jęk otwieranych drzwi. Minutę później Bonny ostrożnie uchyliła drzwi sypialni i wśliznęła się do środka. Kiedy zapalił lampkę przy łóżku, zamarła bez ruchu pośrodku pokoju, z pantoflami w jednej ręce, a torebką w drugiej. Rozczochrane włosy lśniły jak plątanina miedzianego drutu, rozmazana szminka tworzyła czerwone plamy wokół ust. Zachichotała. Daniel zrozumiał, że Bonny jest kompletnie pijana. – Nie przyszło ci do głowy, czym ryzykujesz, ty głupia dziwko? – zapytał z goryczą. – To jest Afryka. Tu razem z seksem dostaje się jeszcze jedną małą rzecz na cztery litery, a mianowicie AIDS, moje złotko. – Och, och, och! Czyżbyśmy byli zazdrośni? Skąd możesz wiedzieć, co robiłam? – To żadna tajemnica, wszyscy o tym wiedzą. Robiłaś to, co robią wszystkie małe kurewki.

Wzięła szeroki zamach, żeby uderzyć go w twarz. Jednak w porę schylił głowę i Bonny, straciwszy równowagę, wylądowała na łóżku. Padając zerwała moskitierę, która oplatała jej długie nogi. Podciągnięta spódniczka odsłoniła nagie pośladki, białe jak para strusich jaj. – A propos, złotko – odezwał się Daniel – zostawiłaś u Efrema swoje majtki. Wygrzebała się spod moskitiery i obciągnęła zieloną sukienkę. – Mam je w torebce, kochasiu. – Stanęła na niepewnych nogach. – Gdzie, do diabła, są moje rzeczy? – W twoim nowym pokoju, po drugiej stronie korytarza. Obrzuciła go morderczym spojrzeniem. – Ach, więc tego chcesz? – Chyba nie myślałaś, że będę dojadał resztki po Efremie? – Daniel starał się nie stracić panowania nad sobą. – A teraz wynoś się stąd, mała wszetecznico. Pozbierawszy z podłogi pantofle i torebkę, Bonny ruszyła ku drzwiom. Na progu jeszcze raz odwróciła się do Daniela. Wyglądała jak wcielenie pijackiej dumy. – To święta prawda, co o nich mówią – wycedziła mściwie. – Mają się czym pochwalić. Do pięt im nie dorastasz, zarówno rozmiarem, jak i techniką! – Wyszła trzasnąwszy drzwiami. Daniel dopijał właśnie drugą filiżankę porannej herbaty, kiedy Bonny raczyła wreszcie pojawić się na werandzie. Nie mówiąc dzień dobry, usiadła przy zastawionym stole, naprzeciwko byłego kochanka. Była ubrana w codzienny, roboczy strój, złożony z wypłowiałych dżinsów i kusej góry z takiej samej tkaniny. Miała zapuchnięte oczy i zbolałą minę, jednoznacznie zdradzającą typowego kaca. Obsługujący domek dla gości kucharz, relikt ery kolonialnej, serwował tradycyjne brytyjskie śniadanie. Bonny w milczeniu pochłonęła solidną porcję jajek na bekonie. Daniel również nie miał wielkiej ochoty na rozmowę. – I co teraz? – zapytała, otarłszy usta. – Nakręcisz film – odpowiedział. – Dokładnie tak, jak jest napisane w twoim kontrakcie. – Nie masz mnie dosyć? – Jako kamerzystki, nie. Ale od tej chwili komunikujemy się wyłącznie na płaszczyźnie służbowej. – Świetnie, znakomicie mi to odpowiada – zgodziła się. – Ten

romans zaczynał mi już ciążyć. Nie jestem dobra w udawaniu orgazmów. Daniel gwałtownie zerwał się od stołu i poszedł do siebie po sprzęt. Był stanowczo zanadto wściekły, żeby ryzykować awanturę. Zanim zdążył spakować wszystkie potrzebne rzeczy, zjawił się kapitan Kajo. Na tylnym siedzeniu jego landrovera siedziało trzech żołnierzy. Wojacy pomogli przenieść do samochodu ciężką aparaturę wideo. Daniel kazał Bonny usiąść obok kapitana Kajo, a sam ulokował się z tyłu, obok uzbrojonych po zęby Hita w mundurach. Stołeczne miasto Kahali niewiele się zmieniło od jego poprzedniej wizyty. Tumany kurzu hulały po szerokich ulicach, a usiany imponującymi dziurami asfalt przypominał wyżartą rakiem tkankę. Piętrowe budynki wyglądały jak dekoracje do starego westernu. Jednak uwagi Daniela nie umknęły istotne różnice w zachowaniu się mieszkańców. Kobiety Uhali jak dawniej nosiły tradycyjne turbany i sięgające kostek kolorowe suknie, lecz ich twarze wyrażały lęk i niepewność. Uśmiech należał do rzadkości, a beztroska wesołość zniknęła zupełnie z otwartych bazarów, gdzie kobiety siedząc w kucki zachwalały rozłożone na kawałkach tkaniny towary. Pomiędzy rzędami handlarek snuły się wojskowe patrole, żołnierze wystawali na rogach ulic. Przechodnie odwracali wzrok od pomalowanego w militarne barwy landrovera. Nieliczni turyści przedstawiali sobą obraz nędzy i rozpaczy. Brudni, nie ogoleni i wymięci, należeli najpewniej do zorganizowanej grupy, przemierzającej cały kontynent w jakimś gigantycznym samochodzie terenowym. Na bazarze targowali się o jajka i pomidory. Daniel uśmiechnął się ponuro. Nieszczęśni podróżnicy musieli słono zapłacić za swoją wycieczkę do czyśćca. Transkontynentalne safari, którego główne atrakcje stanowiły: ameba, dyzenteria, nieustanne przebijanie opon, siedem tysięcy kilometrów fatalnych dróg usianych dziurami i wojskowymi blokadami, stanowiło zapewne jedyną na świecie rozreklamowaną przez agencje turystyczne ofertę wakacyjną, dla jednorazowych klientów. Jeden raz w życiu w zupełności wystarczał. Kanonierka czekała na nich przy nabrzeżu. Bosonodzy marynarze w błękitnych mundurach wnieśli po chwiejnym trapie sprzęt wideo. Kapitan powitał Daniela uściskiem dłoni. – Pokój z wami – pozdrowił go w suahili. – Mam rozkazy zawieźć

pana wszędzie, gdzie będzie pan sobie życzyć. Po wypłynięciu z portu okręt wziął kurs na północ, równolegle do brzegu jeziora. Stojąc na pokładzie dziobowym Daniel czuł, jak z każdą chwilą powraca mu dobry nastrój. Promienie słońca igrały na ciemnej, intensywnie błękitnej powierzchni wód. Północny nieboskłon przesłaniała pojedyncza, biała jak mewa i niewiele od mewy większa chmurka, będąca w rzeczywistości słupem wodnej piany, wyznaczającym miejsce, gdzie jezioro przelewało się przez własną krawędź, by już jako nowo narodzony Nil popłynąć na północ wąską, skalistą gardzielą. Toczący się od dwóch tysięcy lat spór o to, gdzie znajdują się właściwe źródła Nilu, wciąż jeszcze nie został do końca rozstrzygnięty. Czy za początek rzeki należy uważać ów wodospad na Jeziorze Alberta, łączący wody Nilu Wiktorii, wypływającego z Jeziora Wiktorii, i Nilu Alberta, stanowiący stację początkową długiej podróży do Kairu, a potem do ujścia do Morza Śródziemnego? Czy może źródła należało umiejscowić jeszcze wyżej, tak jak wiele wieków przed Chrystusem zrobił to grecki geograf Herodot? Kto wie, czy rzeczywiście nie wypływały z karmionej wiecznymi śniegami bezdennej głębi jeziora, leżącego pomiędzy szczytami górskimi Crophi i Mophi. Daniel zwrócił zroszoną wodnym pyłem twarz ku zachodowi, próbując wypatrzyć w oddali zarys romantycznych gór, lecz tego dnia, jak przez większość dni w roku, widok przesłaniała masa błękitnych chmur, stapiająca się w jedno z błękitem afrykańskiego nieba. Niejeden dawny podróżnik przejechał tędy, nie mając pojęcia o istnieniu Gór Księżycowych. Nawet sam Henry Morton Stanley, szalony, bezwzględny, zamerykanizowany Walijczyk, musiał spędzić u ich podnóża długie miesiące, zanim pewnego pięknego dnia niespodziewanie rozsunęła się kurtyna wiecznych chmur i zdumionym oczom starego łajdaka ukazał się wspaniały widok okrytych śniegiem szczytów i lśniących w słońcu lodowców. Daniela ogarnęło mistyczne uniesienie. Oto żeglował po wodach, wpompowywanych niby życiodajna krew w żyły Czarnego Lądu z niestrudzonego serca wysokich gór. Odwróciwszy głowę rzucił okiem na mostek kanonierki. Bonny Mahon filmowała. Obiektyw ciężkiej kamery Sony, utrzymywanej w chwiejnej równowadze na ramieniu dziewczyny, był skierowany

w stronę wybrzeża. Rysy Daniela wykrzywiły się w grymasie niechętnego uznania. Bez względu na ich prywatne problemy, musiał przyznać, iż dziewczyna jest profesjonalistką. Jak przyjdzie co do czego, Bonny zapewne zakończy swoją karierę genialnymi ujęciami szatana, szykującego dla niej kocioł z wrzącą smołą. Daniel uśmiechnął się, rozbawiony ową wizją; jego niechęć do dziewczyny znacznie osłabła. Zszedłszy do kabiny nawigacyjnej, znajdującej się pod mostkiem, rozłożył na ogromnym stole mapy i projekty architektoniczne, w które zaopatrzył go BOSS. Miejsce pod hotel i kasyno wyznaczono na brzegu jeziora, dziesięć kilometrów od portu w Kahali. Daniel zorientował się, że usytuowano je nad naturalną zatoczką, do której wejścia strzegła niewielka wyspa. Tu właśnie znajdowało się ujście rzeki Ubomo, spływającej z porośniętych tropikalną puszczą, zwieńczonych śnieżnymi szczytami zboczy Wielkich Rowów Afrykańskich. Na mapie wszystko wyglądało idealnie. Bysio Harrison nie mógłby wymarzyć sobie lepszej lokalizacji dla kompleksu wypoczynkowego, który miał przywabić do Ubomo setki tysięcy turystów z południowej Europy. Jednak Daniel dostrzegał w tak zaplanowanym położeniu same wady. Nad zatoką rozłożyła się spora rybacka wioska. Ciekawe, co Bysio Harrison z Ning Czeng Gongiem zamierzali z nią zrobić? Europejscy amatorzy słonecznych kąpieli nie będą chyba zadowoleni, jeśli przyjdzie im dzielić plażę z rybakami i ich cuchnącymi sieciami. Smród suszonej na słońcu ryby nie wpłynie zapewne na zaostrzenie apetytu ani romantycznego nastroju, mającego być jedną z głównych atrakcji wakacji w Zatoce Orłów Rybołowów. Kapitan wywołał Daniela na pokład. Oderwawszy się od rozłożonych map, Daniel wygramolił się na górę akurat w porę, żeby zobaczyć, jak kanonierka opływa wbijający się w jezioro przylądek i wchodzi w zatokę. Natychmiast zrozumiał, skąd się wzięła nazwa tego miejsca. Wysepkę u wejścia do zatoki porastał gęsty las. Pojone krystalicznie czystymi, słodkimi wodami jeziora drzewa fikusowe i dzikie mahoniowce osiągnęły gigantyczne rozmiary. Potężne konary zwieszały się ponad wąskim paskiem skalistej plaży, dając schronienie niezliczonym parom orłów rybołowów, które właśnie tutaj postanowiły

założyć gniazda. Brunatnordzawe upierzenie, kontrastujące z błyszczącą w słońcu bielą łbów, czyniło orła rybołowa najefektowniejszym ptakiem drapieżnym Czarnego Kontynentu. Ogromne ptaszyska zajmowały każdy wolny skrawek gałęzi. Inne znów szybowały nad wodą na szeroko rozłożonych skrzydłach, od czasu do czasu odrzucając do tyłu łeb, by wydać dziki, przeraźliwy skowyt, będący nieodłącznym elementem niepowtarzalnej pieśni Afryki. Kanonierka stanęła na kotwicy. Marynarze spuścili na wodę nadmuchiwany ponton, którym Daniel i Bonny przedostali się na wysepkę, gdzie przez godzinę filmowali kolonię orłów. Kapitan Kajo rzucił kołującym nad plażą ptakom martwą rybę, umożliwiając Bonny nakręcenie fascynującej sceny walczących o zdobycz orłów. Majestatyczne osobniki, pochłonięte rytualną rywalizacją, wirowały w powietrzu z trzepotem skrzydeł, gwałtownie sczepiając zakrzywione szpony. Daniel pomógł Bonny wtaszczyć kamerę po gładkim, szerokim pniu dzikiego figowca, w którego konarach znajdowało się gniazdo z pisklętami. Zaniepokojeni rodzice, wrzeszcząc przeraźliwie, zaatakowali siedzących na odsłoniętej gałęzi filmowców. Para ptaków spadła na intruzów z rozczapierzonymi pazurami i rozdziawionymi żółtymi dziobami, by w ostatnim momencie poniechać potencjalnej ofiary, nie czyniąc jej żadnej krzywdy poza potężnym uderzeniem powietrza, spowodowanym ruchem ogromnych skrzydeł. Zanim Bonny i Daniel zleźli z powrotem na dół, ich prywatne animozje zdążyły całkowicie zblednąć. Współpracowali bez żadnych tarć, jak przystało na profesjonalną ekipę filmową. Wrócili pontonem do stojącej w zatoce kanonierki. Kiedy znaleźli się na pokładzie, kapitan wyciągnął kotwicę i statek powoli popłynął w kierunku lądu. Przed dziobem roztaczał się fantastyczny obraz – wspaniałe wulkaniczne urwisko wynurzało się pionowo z błękitnych wód jeziora, tylko tu i ówdzie pomiędzy czarnymi skałami widniały łachy jaskrawopomarańczowego piasku. I znowu musieli skorzystać z pontonu, żeby dostać się na jedną z miniaturowych plaż, niedaleko ujścia rzeki Ubomo. Kapitan Kajo i dwóch marynarzy zostali na pokładzie, a Bonny i Daniel wdrapali się na szczyt urwiska, skąd rozciągał się panoramiczny widok na zatokę i jezioro.

Mogli stamtąd zobaczyć dużą wieś rybacką, która rozłożyła się u ujścia rzeki. Co najmniej dwadzieścia prymitywnych, jednomasztowych łódek odpoczywało na plaży, podczas gdy drugie tyle pstrzyło białymi żaglami wody jeziora. Niczym mewy, stateczki mknęły ku brzegowi, niosąc na swoich pokładach plon nocnego połowu. Rozpięte na ustawionych wzdłuż plaży palach suszyły się mokre sieci, rozsiewając wokół smród ryb; charakterystyczny zapach docierał nawet na szczyt przybrzeżnego klifu. Nagie czarne dzieciaki bawiły się na plaży i pluskały w wodzie. Mężczyźni robili coś przy wyciągniętych na piasek łódkach albo siedząc w kucki naprawiali rozerwane sieci. We wsi krzątały się ubrane w długie suknie kobiety. Kołysząc się rytmicznie w takt uderzeń tłuczka, rozcierały ziarno w wysokich drewnianych moździerzach albo przykucnięte przy prymitywnych paleniskach mieszały strawę w czarnych garnkach o trzech nóżkach. Posłuszna wskazówkom Daniela, Bonny kierowała obiektyw kamery na coraz to inne, warte sfilmowania szczegóły. – Co się stanie z wieśniakami? – zapytała, nie odrywając oka od wizjera kamery. – Za trzy tygodnie mają zacząć kłaść fundamenty pod kasyno... – Przypuszczam, że przesiedlą ich gdzie indziej – powiedział Daniel. – Władcy nowej Afryki mają zwyczaj przesuwać ludzi z miejsca na miejsce, jak pionki na szachownicy... – przerwał, nie dokończywszy zdania. Osłaniając oczy przed promieniami słońca, patrzył uważnie w kierunku drogi z Kahali. Po drugiej stronie błękitnej zatoki ospale poruszała się posępna chmura czerwonego pyłu. – Mogę rzucić okiem przez twój teleobiektyw? – zapytał. Bonny podała mu kamerę. Daniel zręcznie ustawił ogniskową na największą odległość. Drogą po przeciwnej stronie zatoki sunęła kolumna pojazdów. – Wojsko... – wyjaśnił. – I transportery... Jeśli się nie mylę, to ciągną za sobą buldożery. – Oddał dziewczynie kamerę. Bonny uważnie obejrzała kolumnę wojska. – Jakieś ćwiczenia? – spytała. – Możemy to sfilmować? – W żadnym innym miejscu w Afryce nie przyszłoby mi do głowy ustawić obiektyw na cokolwiek, co ma najmniejszy związek z armią. Ale tutaj mamy przecież osobiste pozwolenie prezydenta Taffariego.

Kręć! Bonny szybko rozłożyła lekki statyw, którego używała jedynie do zdjęć na bardzo dużą odległość, i ustawiła obiektyw na zbliżający się konwój. Daniel tymczasem wyjrzał znad skraju urwiska na plażę, gdzie zostawili swoją eskortę. Kapitan Kajo i marynarze kanonierki leżeli rozciągnięci wygodnie na piasku. Kajo odsypiał zapewne wczorajszą hulankę. Z plaży w żaden sposób nie mógł widzieć wioski. Daniel wrócił wolno do pochłoniętej pracą Bonny. Sznur opancerzonych pojazdów wjeżdżał już między pierwsze domy. Na powitanie żołnierzy wypadła dzieciarnia i całe stado bezpańskich psów. Dzieci biegły w podskokach obok transporterów, a psy ujadały jak opętane. Wreszcie konwój zatrzymał się na otwartym placu, pełniącym równocześnie funkcję rynku i boiska do piłki nożnej. Żołnierze w polowych mundurach zeskoczyli na ziemię i ustawili się plutonami. Hita z dystynkcjami oficera wdrapał się na kabinę pierwszej ciężarówki i przemówił przez tubę do tłumu wieśniaków. Do uszu Daniela docierały jedynie oderwane słowa, lecz tych kilka strzępów suahili, które przyniósł mu wiatr, wystarczyło, by pojął, co się święci. Oficer oskarżał wieśniaków o ukrywanie dysydentów, sabotowanie wprowadzanych przez nowy rząd reform gospodarczych i prowadzenie kontrrewolucyjnej działalności. W trakcie tej oracji oddział żołnierzy zbiegł na plażę i okrążywszy rybaków i dzieciaki, pognał je na górę, by dołączyli do zgromadzonej na placu ciżby. Mieszkańcy wsi zaczęli okazywać pierwsze oznaki niepokoju. Dzieci chowały się za spódnice kobiet, mężczyźni gestykulując z ożywieniem tłumaczyli coś oficerowi z tubą. Żołnierze rozbiegli się po wsi. Wpadali do krytych strzechą chatek i wyciągali na zewnątrz przerażonych mieszkańców. Jakiś staruszek usiłował stawić opór, lecz Hita zdzielił go w łeb kolbą kałasznikowa. Dziadek zwalił się w kurz; oprawcy zostawili go tam, gdzie upadł, i wrócili do swojego zajęcia. Chodzili od chaty do chaty, wyważając kopniakiem drzwi i wywrzaskując rozkazy opuszczenia domostwa. Inna grupa żołnierzy czekała na plaży na powracające z połowu łódki. Pomagając sobie bagnetami, wywlekali przestraszonych rybaków z łódek i pędzili ich do wsi. Bonny nie odrywała oka od wizjera kamery.

– O kurwa! Będziemy mieli znakomity materiał. To jest naprawdę coś! Jak babcię kocham, to mi pachnie Emmy Awards! Daniel nie odpowiedział. Nie pojmował, dlaczego owe okrzyki zachwytu aż tak go zgorszyły. Przecież sam był dziennikarzem. Doskonale rozumiał, że tylko świeże, wstrząsające zdjęcia mogły poruszyć przytępioną wyobraźnię telewidza, bezustannie karmionego skandalami i przemocą. Jednak sceny rozgrywające się przed obiektywem kamery Bonny budziły w nim taką samą odrazę co dokumentalne zdjęcia esesmanów, oczyszczających europejskie getta. Żołnierze zaczynali właśnie pakować przerażonych ludzi na ciężarówki. Krzyczały kobiety, nie mogące odnaleźć w tłumie własnych dzieci. Kilku wieśniaków zdążyło spakować żałosne węzełki, lecz większość opuszczała wieś pozostawiając cały dobytek. Dwa żółte buldożery zsunęły się ciężko z doczepionych do transporterów platform. Zaryczały silniki, z rur wydechowych buchnął niebieskawy dym. Jedna z gigantycznych maszyn zatoczyła ciasne kółko na zablokowanej gąsienicy, opuszczając ogromną łopatę. Lśniące w promieniach popołudniowego słońca stalowe ostrze wgryzło się w ścianę najbliższej chaty. Krucha budowla runęła w mgnieniu oka. – Cudeńko! – mruknęła Bonny. – Sama bym tego lepiej nie wyreżyserowała. Genialne ujęcie! Zawodzący lament kobiet niósł w sobie cały ból Czarnego Lądu. Jakiś mężczyzna oderwał się od zbitego tłumu i ruszył biegiem w kierunku poletka sorgo. Rozległ się ostrzegawczy krzyk żołnierza, lecz uciekinier wciągnął tylko głowę w ramiona i przyspieszył kroku. Powietrze rozdarła krótka seria z karabinu maszynowego, mężczyzna przewrócił się i przekoziołkowawszy kilka razy w kurzu, zamarł bez ruchu. Jedna z kobiet, z dzieckiem w ramionach i niemowlęciem przywiązanym chustą do pleców, rzuciła się ku zabitemu krzycząc rozpaczliwie, lecz żołnierz zastąpił jej drogę i wymachując bagnetem zmusił do powrotu na miejsce. – Mam to! – zawołała z zachwytem Bonny. – Mam wszystko, od początku do końca. Zastrzelenie tego faceta i całą resztę. Wszystko jest na taśmie. Niech mnie kule biją, jeśli to nie będzie przebój sezonu! Żołnierze byli świetnie wyszkoleni i najwyraźniej obce im były wszelkie skrupuły. Akcja przebiegała błyskawicznie. W ciągu półgodziny spędzili do ciężarówek wszystkich mieszkańców wioski,

poza rybakami, którzy jeszcze nie wrócili z połowu. Pierwszy załadowany ludźmi transporter opuścił zakurzony plac, kierując się tam, skąd przyjechał. Buldożery systematycznie zwalały jedną chatę po drugiej. – O rany, mam nadzieję, że starczy mi filmu – mruknęła podniecona Bonny. – Taka okazja trafia się raz w życiu! Daniel nie odezwał się ani słowem od początku operacji. Czuł się częścią tego kontynentu. W życiu widział likwidację niejednej wioski. Nigdy nie zapomni rzekomego obozu partyzantów w Mozambiku. Widział przy pracy rebeliantów Renamo, oglądał masowe przesiedlenia organizowane przez pachołków apartheidu w Republice Południowej Afryki; wciąż jednak nie potrafił patrzeć obojętnie na cierpienia dzieci tej ziemi. Obserwował rozgrywającą się na jego oczach tragedię chory z bezsilnej wściekłości. Ostatni, niczego nie przeczuwający rybacy wracali z połowu na plażę, gdzie czekali na nich żołnierze. Pełne ludzi ciężarówki dołączały do pełznącej w tumanie czerwonego kurzu kolumny. Wkrótce na placu boju pozostały jedynie żółte buldożery. Jedna z maszyn poturlała się na plażę, żeby zepchnąć na kupę porzucone łodzie. Czterej żołnierze przytaszczyli ciała staruszka i niefortunnego uciekiniera. Głowy niesionych za ręce i nogi trupów opadały bezwładnie do tyłu niby główki szmacianych lalek. Rzucili zwłoki na stos pogruchotanych łodzi i podartych żagli. Któryś z nich położył na szczycie garść podpalonej słomy. W mgnieniu oka stos zajął się ogniem. Żołnierze musieli odstąpić do tyłu, zasłaniając dłońmi twarze przed żarem buchających pod niebo płomieni. Buldożery jeździły uparcie po resztkach rozwalonych chat, udeptując grunt stalowymi gąsienicami. Powietrze przeciął przenikliwy świst oficerskiego gwizdka; żołnierze szybko sformowali oddziały i zajęli miejsca w transporterach, które ich tutaj przywiozły. Jeszcze tylko żółte buldożery wtoczyły się z powrotem na swoje platformy i cała kolumna wyruszyła w drogę powrotną. Gdy odjechali, nastała cisza, mącona jedynie cichym poszumem wieczornej bryzy i dalekim trzaskiem płomieni. – No proszę – Daniel odezwał się wreszcie, próbując zachować beznamiętny ton. – Miejsce jest gotowe pod budowę kasyna. Taffari może spokojnie zainwestować w szczęśliwą przyszłość swojego

narodu... – jednak głos zdradził jego uczucia. Nie potrafił dłużej udawać obojętności. – Parszywy sukinsyn! – wycedził. – Pieprzony krwawy bandzior! Zorientował się, iż trzęsie się z tłumionej wściekłości i nienawiści. Musiał zmobilizować całą wolę, żeby zapanować nad uczuciami. Podszedł do brzegu urwiska i wyjrzał w dół. Kanonierka kołysała się spokojnie na głębokiej wodzie pośrodku zatoki, jeden z marynarzy pilnował wyciągniętego na plażę pontonu, lecz kapitan Kajo i drugi marynarz nie leżeli już pogrążeni w spokojnej drzemce na ciepłym piasku. Musiały ich wyrwać ze snu odgłosy strzałów i szamotaniny w likwidowanej wsi. Daniel rozejrzał się za kapitanem Kajo. Wreszcie dostrzegł swojego anioła stróża wdrapującego się na urwisko, jakieś osiemset metrów od miejsca, z którego filmowali. Z daleka było widać, że kapitan jest zdenerwowany. Szukał Daniela i Bonny, co chwila przystając i nawołując. Daniel pospiesznie odsunął się od krawędzi urwiska. – Nikt nie może się dowiedzieć, że nakręciliśmy ten materiał – rzucił Bonny. – To dynamit. – Jasne! – zgodziła się. – Daj mi taśmę. Lepiej, żebym ja ją miał. Niewykluczone, że będą chcieli sprawdzić, co nakręciłaś. Bonny wyjęła kasetę z kamery i wręczyła ją Danielowi, który zawinął ją w sweter i wetknął na dno plecaka. – W porządku. Zabierajmy się stąd, zanim znajdzie nas Kajo. Nie możemy pozwolić, żeby domyślił się, że widzieliśmy to, co widzieliśmy. Bonny szybko pozbierała swój sprzęt i ruszyła za Danielem. Szli w głąb lądu, z każdym krokiem oddalając się od ruin wioski i brzegu jeziora. Wkrótce znaleźli się na otwartej sawannie, porośniętej wysoką po pas trawą. Zatoczywszy koło, zaczęli wracać w kierunku jeziora. Wyszli niedaleko ujścia Ubomo, naprzeciw Wyspy Orłów Rybołowów, i zaczęli schodzić ze stromej skarpy ku widniejącej w dole plaży. Dopiero stanąwszy na miękkim piasku zrobili pierwszą przerwę na złapanie oddechu. – Nie rozumiem, jak mogli dopuścić, żeby ekipa filmowa pętała się samopas koło wsi, którą właśnie mają zlikwidować – wysapała Bonny. – Typowa afrykańska wpadka – wyjaśnił Daniel. – Ktoś zapomniał

coś komuś przekazać. Ostatni zamach stanu w Zambii wyglądał tak, że jeden z konspiratorów wdarł się do rozgłośni radiowej i proklamował rewolucję, podczas gdy reszta siedziała w barakach, najspokojniej w świecie jedząc śniadanie. Dzień mu się pomylił. Rewolucja miała się zacząć dopiero w następną niedzielę. AZZ. Jesteś gotowa? Możemy iść dalej? Bonny podniosła się z piasku. – AZZ? – zapytała. – Afryka Zawsze Zwycięża – Daniel uśmiechnął się ponuro. – Idziemy! Jak gdyby nic się nie wydarzyło, a oni wracali ze zwyczajnego spaceru, pomaszerowali przed siebie, trzymając się pasa twardego piasku przy samej linii wody. W oddali widzieli wyciągnięty na plażę ponton, ale ruiny wsi zasłaniał występ urwiska. Nie zdążyli ujść nawet dwustu metrów, kiedy Kajo zawołał ich ze szczytu skarpy. Przystanęli i zadarłszy głowy zamachali przyjaźnie dłońmi, jakby dopiero teraz zauważyli swojego anioła stróża. – Sika w gacie – mruknęła Bonny. – Nie ma pojęcia, czy widzieliśmy akcję, czy nie. Kajo rzucił się w dół urwiska, ślizgając się, potykając i co chwila tracąc równowagę. Kiedy wylądował w końcu na plaży, dyszał ciężko z wysiłku. – Gdzie państwo się podziewali? – zapytał. – Pracowaliśmy – wyjaśnił Daniel. – Filmowaliśmy miejsce, na którym ma stanąć kasyno. Teraz chcemy nakręcić parę ujęć przy ujściu rzeki, tam gdzie ma stanąć hotel. Wie pan, koło wioski rybackiej... – Nie! Nie! – Kajo złapał Daniela za łokieć. – Wystarczy. Koniec zdjęć na dzisiaj. Musimy wracać na pokład. Zrobiło się późno. – Daniel strząsnął dłoń kapitana i przez chwilę usiłował się kłócić. W końcu, demonstrując ogromne niezadowolenie, pozwolił wsadzić się na ponton i zawieźć z powrotem na kanonierkę. Ledwo znaleźli się na mostku, Kajo zaczął nerwowo szeptać z kapitanem. Co chwila spoglądali w stronę zrównanej z ziemią wsi. Nad wodą wciąż jeszcze unosiły się gnane wiatrem wstęgi dymu z płonących łodzi. Kapitan kanonierki sprawiał wrażenie wielce czymś zaniepokojonego. W wywrzaskiwanych przez niego komendach

pobrzmiewała wyraźna histeryczna nuta. Zanim Daniel zdążył ją powstrzymać, Bonny poszła na rufę i wycelowała obiektyw kamery w kierunku oddalającego się brzegu. Kapitan Kajo zerwał się jak oparzony, zlazł z mostka i wrzeszcząc popędził przez pokład. – Nie! Proszę zaczekać! Tego nie wolno filmować! – Dlaczego? Przecież to tylko pożar buszu. – Nie! Tak! To pożar buszu, tak, ale to zastrzeżony materiał! – Ściśle tajny pożar buszu? – zakpiła Bonny, posłusznie opuszczając obiektyw kamery. Kiedy zostali sami, Daniel naskoczył na dziewczynę: – Nie bądź taka cholernie sprytna. Ten mały żart mógł się źle dla nas skończyć. – Przeciwnie. Teraz Kajo jest przekonany, że niczego nie ukrywamy – zaprotestowała. – Kiedy mi oddasz taśmę? – Zatrzymam ją – odpowiedział. – Kajo cały czas coś podejrzewa. Założę się, że kiedy wrócimy do Kahali, każe przeszukać twój sprzęt. Było już po zmroku, kiedy zawinęli do portu. W trakcie przenoszenia ekwipunku z kanonierki do oczekującego na nabrzeżu wojskowego landrovera zniknęły aluminiowe pojemniki z taśmami. Nie pomogły ani wrzaski, ani wymachiwanie palcem przed nosem kapitana, ani nawet groźba poinformowania prezydenta Taffariego o nieudolności oficera. Kajo wysłuchiwał połajanek z olimpijskim spokojem, uśmiechając się tylko uprzejmie i powtarzając: – Niech się pani nie denerwuje, panno Mahon. Znajdą się. Ma pani na to moją osobistą gwarancję. Nazajutrz rano Kajo przyniósł do domku dla gości zaginiony pojemnik. – Wszystko w porządku, panno Mahon – oznajmił, uśmiechając się przepraszająco. – Jeden z tych durnych tragarzy Uhali gdzieś to zapodział. Przepraszam panią z całego serca. – Jasne jak słońce, że dokładnie przejrzeli wszystkie taśmy – powiedział Daniel po wyjściu Kajo. Wymownym gestem poklepał się po kieszonce kurtki. – Jadę do ambasady. Postanowiłem powierzyć ten film Mike'owi. Tylko u niego będzie bezpieczny. Jedziesz ze mną? – Jestem umówiona. – Patrzyła na niego prowokująco. – Jeśli wybierasz się z wizytą do swojego nowego narzeczonego,

lepiej uważaj. To tylko mała, przyjacielska rada z mojej strony. Miałaś dzisiaj okazję podziwiać jego styl. – Efrem jest człowiekiem honoru – wybuchnęła oburzona. – Nie wierzę, żeby o tym wiedział. – Wierz sobie, w co chcesz, bylebyś tylko nie mówiła nikomu o tej taśmie. Nawet Bysiowi Harrisonowi. – O co ci chodzi? – zapytała. – Daj spokój, Bonny. Chyba nie masz mnie za głupca? Sprawdziłem numer, pod który dzwoniłaś z hotelu Norfolk w Nairobi. To zupełnie oczywiste, że donosisz o wszystkim Bysiowi. Ciekawe, ile ci płaci za to, że mnie szpiegujesz? – Zwariowałeś – szła w zaparte. – Całkiem możliwe. W końcu dałem ci się nabrać, czyż nie? Za to ty masz zupełnie źle w głowie, jeśli chcesz powiedzieć Harrisonowi o tej taśmie. Nie czekając, aż Bonny odzyska głos, zostawił ją na werandzie, wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku ambasady brytyjskiej. Teren przedstawicielstwa otaczał wysoki mur, a przy bramie pełnili straż ubrani w brunatne mundury polowe i takież berety żołnierze z Gwardii Prezydenckiej Efrema Taffariego. Michael Hargreave wyszedł ze swojego gabinetu, żeby powitać Daniela. – Czołem, sir Mickey. – Danny, staruszku! Rozmawiałem wczoraj wieczorem z Wendy. Kazała mi cię uściskać. – Kiedy przyjeżdża? – Niestety, dopiero za parę tygodni. Musi po drodze zajrzeć do domu, jej matka nie czuje się dobrze... Gawędząc przyjacielsko weszli do gabinetu, jednak ledwo zamknęli za sobą drzwi, Michael przybrał zupełnie inny ton. – Mam interesujące wieści dla ciebie, Danielu. Chińczyk jest już na miejscu. Przyleciał dziś rano samolotem BOSS-a. Z tego, co wiem, prosto z Tajpej via Nairobi. Zdążył już rozlokować się w kwaterze głównej BOSS-a i przejąć w swoje ręce kierownictwo syndykatu. Taffari wydaje w piątek wieczorem następną balangę, tym razem na cześć naszego Chińczyka. Spodziewam się, że zostaniesz zaproszony. – To brzmi ciekawie. – Daniel uśmiechnął się ponuro. – Nie mogę się doczekać, kiedy się znowu spotkamy.

– Zdaje się, że nie będziesz musiał długo czekać. – Michael Hargreave spojrzał na zegarek. – Muszę cię opuścić, drogi chłopcze. Mam wygłosić mowę w czasie obiadu, wydawanego przez miejscowe zgromadzenie rotarian, wyobrażasz sobie? Papiery, które obiecałem ci pokazać, są u mojej sekretarki. Udostępni ci pokój do pracy. Przejrzyj je sobie, a potem oddaj sekretarce. Żadnych notatek, żadnych zdjęć, Danny. Tylko oczy. – Dzięki, Mike, jesteś genialny. Mogę cię jeszcze o coś prosić? – Strzelaj, stary. Wszystko, co tylko sprawi ci przyjemność. Rodzinne motto i tak dalej. – Czy mógłbyś przechować dla mnie kopertę w swoim prywatnym sejfie? Michael zamknął zapieczętowaną kopertę zawierającą film nakręcony w Zatoce Orłów Rybołowów w szafie pancernej, po czym uścisnął Danielowi dłoń i jeszcze raz przeprosiwszy, wyszedł. Stojąc na werandzie, Daniel patrzył, jak Michael odjeżdża w prowadzonym przez szofera w liberii samochodzie ambasady. Ani powiewający na masce proporzec w barwach Wielkiej Brytanii, ani numer korpusu dyplomatycznego nie potrafiły zamaskować faktu, że ambasador jeździ dziesięcioletnim roverem z odrapaną karoserią. Rozdzielnik Foreign Office nie przewidywał rolls-royce'a dla ambasadora w Ubomo. Daniel wrócił do teczek, zaniesionych przez sekretarkę Michaela do przytulnego pokoiku w tylnej części budynku. Kiedy trzy godziny później opuszczał ambasadę, nie żywił już żadnych złudzeń co do Taffariego. – Podstępny, bezwzględny drań – mruknął, przekręcając kluczyk w stacyjce landrovera. – Dobrali się z Bonny jak w korcu maku. Wjechawszy na obszar nowo powstałych slumsów, wyrastających jak grzyby po deszczu na obrzeżach Kahali, poprzedzająca limuzynę kolumna motocykli była zmuszona zmniejszyć prędkość. Zrytą zdradliwymi kraterami dziur drogę okupowały rozgdakane kwoki i pochrząkujące świnie. Prezydencka limuzyna, czarny mercedes, również stanowiła prezent od zaprzyjaźnionego potentata naftowego z Bliskiego Wschodu. Wysłanie własnego wozu do siedziby BOSS-a, znajdującej się

w ekskluzywnym biurowcu Lakę House na brzegu jeziora, dobitnie świadczyło o tym, jak wysoko prezydent Taffari cenił swojego gościa. Siedząc wygodnie za plecami szofera, Ning Czeng Gong z zaciekawieniem oglądał przesuwające się za oknem widoki. Nędza i upodlenie slumsów nie szokowały go. W czasie służbowych podróży po Afryce i Azji dosyć się napatrzył podobnych obrazów. Od ojca nauczył się postrzegać masy ludzkie jako źródło taniej siły roboczej albo rynek zbytu dla towarów i usług, które miał na sprzedaż. – Bez ludzi nie ma zysku – wielokrotnie powtarzał mu ojciec. – Im więcej ludzi, tym lepiej. Tam gdzie ludzkie życie jest tanie, otwierają się niezliczone możliwości zbicia fortuny. Szczęśliwy Smok musi twardo przeciwstawiać się wszelkim próbom wprowadzenia kontroli urodzeń. Ludzie są podstawowym źródłem naszych dochodów. Wspomnienie głębokiej mądrości ojca, opartej na znajomości historii, wywołało uśmiech na twarzy Czenga. Stary Heng uważał, że przeciętny człowiek mógł odzyskać poczucie własnej wartości i elementarną kontrolę nad własnym losem jedynie w wyniku przetrzebienia populacji, spowodowanego oddziaływaniem jakichś czynników zewnętrznych. Straszliwe zarazy, które w średniowieczu zdziesiątkowały mieszkańców Europy, zniszczyły system feudalny. Niedostatek siły roboczej spowodował, iż człowiek zaczął domagać się uczciwej zapłaty za swoją pracę. Wielkie wojny światowe dwudziestego wieku doprowadziły do załamania się systemu dziedzicznych przywilejów. Nastała epoka chaosu społecznego, kiedy to najpodlejszym przedstawicielom niższych ras wkłada się do głowy, że mają takie same prawa co najlepsi z najlepszych. Czeng całkowicie podzielał pogląd ojca, iż motłoch nie zasługiwał na większe względy niż antylopa, której nikt przecież nie próbuje zapewnić specjalnej ochrony przed królem zwierząt, lwem. Kiedy ludzkość osiągnie taką liczebność, iż życie pojedynczego człowieka straci wszelką wartość, nastaną złote czasy dla potężnych, bezwzględnych drapieżników, takich jak Szczęśliwy Smok. W Afryce, znajdującej się na krawędzi katastrofy demograficznej, owa epoka zdawała się przybliżać siedmiomilowymi krokami. Pomyślał o małej Wietnamce, której ciało spoczywało teraz w mrocznej otchłani Morza Wschodniochińskiego. Na świecie, w Indiach, Chinach, Afryce i Ameryce Południowej, żyły miliony,

dziesiątki milionów takich jak ona. Dla mężczyzn takich jak on. Czeng zdawał sobie sprawę, że rozwijająca się gwałtownie ludność Afryki rodzi wyjątkowe możliwości. Tutaj leżała najważniejsza przyczyna niepowstrzymanej ekspansji Szczęśliwego Smoka na Czarnym Lądzie. Dlatego właśnie jedzie teraz na spotkanie z prezydentem kraju, którego zasoby staną się wkrótce własnością syndykatu. Kiedy już wyssie cały sok z dojrzałego owocu, wyrzuci precz pustą łupinę i wyciągnie rękę po następny. Uśmiechnął się, rozbawiony własną metaforą. Mercedes zaczął wspinać się na górujące nad miastem zielone wzgórze, na którym znajdowała się siedziba rządu. Prezydent Taffari powitał go jak głowę państwa. Biegnącego przez trawnik czerwonego dywanu strzegła Gwardia Prezydencka, wystrojona w brunatne mundury i białe tropikalne hełmy. Prezydent we własnej osobie wyszedł na spotkanie Ning Czeng Gonga. Uścisnąwszy gościowi dłoń, zaprowadził go na werandę i posadził na rzeźbionym fotelu, ustawionym pod obracającym się niestrudzenie wentylatorem. Służący z plemienia Uhali, odziany w długą do kostek białą szatę przepasaną czerwoną szarfą i fez z kutasikiem, wniósł tacę z oszronionymi szklankami. Czeng wzgardził szampanem i poczęstował się świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy. Efrem Taffari usiadł w fotelu naprzeciwko swojego gościa, zakładając jedną nogę obciągniętą w idealnie odprasowaną białą bawełnę na drugą. Obdarzył Czenga najbardziej czarującym ze swoich uśmiechów. – Chciałem, żeby nasze pierwsze spotkanie miało charakter prywatny – wyjaśnił, wskazując na rozpięty kołnierzyk kwiecistej koszuli i sandały. – Proszę mi więc wybaczyć ten mało elegancki strój oraz nieobecność moich ministrów. – Naturalnie, ekscelencjo. – Czeng upił łyczek soku. – Jestem zachwycony, że mam okazję bliżej pana poznać. Dobrze się stało, że będziemy mogli swobodnie porozmawiać, nie krępując się obecnością osób trzecich. – Sir Peter Harrison bardzo pochlebnie się o panu wyrażał, panie Ning. A ja niezmiernie wysoko sobie cenię jego zdanie. Jestem przekonany, że nasza współpraca okaże się niezwykle owocna dla obu stron. Następny kwadrans wypełniła wymiana komplementów

i uroczystych zapewnień o przyjaźni i zaufaniu. Zarówno Taffariemu jak i jego chińskiemu rozmówcy sypanie kwiecistymi frazesami przychodziło bez trudu, ich kultury uczyniły z tej umiejętności prawdziwą sztukę. Łapali w lot zawoalowane aluzje, instynktownie rozumieli wzajemne posunięcia i pozornie oderwane riposty, krok po kroku zbliżające ich do właściwej materii spotkania. Wreszcie Czeng wyjął z wewnętrznej kieszeni białego jedwabnego garnituru zapieczętowaną kopertę. Na odwrocie wytwornego prostokącika z błyszczącego kremowobiałego papieru widniał wizerunek smoka. – Mój ojciec i ja chcielibyśmy przekonać pana, że nasze zobowiązania względem Ubomo traktujemy z najwyższą powagą. Mam nadzieję, że przyjmie pan ten oto drobiazg na dowód szczerej przyjaźni i głębokiej troski o przyszłość pańskiego kraju. Mogłoby się wydawać, że ofiarowanie koperty było ze strony Czenga spontanicznym, niewymuszonym gestem, jednak w rzeczywistości wieńczyło długie miesiące żmudnych negocjacji. Taffari prowadził rozmowy z wieloma potencjalnymi kontrahentami, żeby wymienić choćby owego arabskiego szejka, od którego otrzymał kanonierkę i czarnego mercedesa. Sir Peter musiał użyć całego swojego daru przekonywania, żeby nakłonić prezydenta do wybrania syndykatu BOSS-a i Szczęśliwego Smoka. Koperta zawierała drugą ratę ustalonej w toku negocjacji sumy. Pierwszą Taffari otrzymał dziesięć miesięcy wcześniej, przy podpisywaniu wstępnej umowy. Przyjąwszy kopertę z rąk Czenga, prezydent Taffari obrócił ją w dłoniach i przyjrzał się pieczęci na odwrocie. Jego długie, arystokratyczne palce wydawały się jeszcze ciemniejsze przez kontrast z kremowym sztywnym papierem. Podważył paznokciem kciuka brzeżek i otworzył kopertę. W środku znajdowały się dwa dokumenty. Pierwszy z nich był dowodem wpłaty na konto w jednym ze szwajcarskich banków, opiewającym na sumę dziesięciu milionów dolarów. Drugi, podpisany przez luksemburskiego notariusza, poświadczeniem przepisania pakietu akcji na nazwisko Efrema Taffariego. Prezydent Ubomo stawał się w ten sposób posiadaczem trzydziestu procent udziałów syndykatu, zarejestrowanego oficjalnie pod nazwą „Towarzystwo Rozwoju Ubomo”.

Włożywszy z powrotem oba dokumenty do koperty, Taffari schował ją do kieszeni kwiecistej koszuli. – Robimy mniejsze postępy, niż się spodziewałem – oznajmił uprzejmym tonem, w którym zabrzmiała jednak stalowa nutka. – Mam nadzieję, że to się teraz zmieni, panie Ning. – Zdaję sobie sprawę z opóźnień. Jak panu wiadomo, mój kierownik robót jest w Kahali już od dwóch tygodni. Otrzymałem od niego wyczerpujący raport o sytuacji. Uważam, że wina za niedotrzymanie terminów w dużym stopniu obciąża poprzednie kierownictwo, złożone z ekspertów BOSS-a. Nie chcieli wykorzystać wszystkich dostępnych możliwości. – Czeng podkreślił swoje słowa subtelnym gestem, wyrażającym niechęć do takiej postawy. – Pan Purvis z BOSS-a, który szczęśliwie znajduje się już w drodze powrotnej do Londynu, był bardzo wrażliwym człowiekiem. Wie pan, jak przeczuleni potrafią być Anglicy. Mój kierownik robót poinformował mnie, że brakuje nam siły roboczej. – Zapewniam pana, panie Czeng, że otrzyma pan tylu ludzi, ilu trzeba – odpowiedział Taffari z wymuszonym uśmiechem na niezbyt zawoalowaną wymówkę. – Trzydzieści tysięcy. – Czeng mówił bardzo cicho. – Tak jak się umawialiśmy, ekscelencjo. W tej chwili nie dysponujemy nawet dziesięcioma tysiącami robotników. – Dostanie pan resztę przed końcem tego miesiąca. – Taffari już się nie uśmiechał. – Armia otrzymała już odpowiednie rozkazy. Wszyscy więźniowie polityczni i dysydenci zostaną skierowani do obozów pracy w puszczy tropikalnej. – Rozumiem, że ma pan na myśli członków plemienia Uhali? – zapytał Czeng. – Oczywiście. Chyba pan nie myślał, że przyślę wam Hita? Czeng uśmiechnął się, dostrzegając niedorzeczność takiego pomysłu. – Według mojego kierownika robót, Uhali są dobrymi robotnikami. Twierdzi, że są pojętni, wytrzymali i posłuszni. Na razie potrzebujemy jak najwięcej rąk do pracy w lasach. Zdaje się, że pojawiły się problemy, związane z warunkami naturalnymi i klimatem. Maszyny grzęzną w błocie na kiepskich drogach. Będziemy zmuszeni zwiększyć wykorzystanie ludzkiej siły roboczej. – Tak, sam ostrzegałem specjalistów z BOSS-a, że tak będzie – zgodził się Taffari. – Ale mieli opory przed użyciem, jak to określali... –

zawahał się. – Pan Purvis nazywał pracę więźniów pracą niewolniczą. – Taffari wyglądał na lekko rozbawionego takim drobiazgowym rozróżnieniem. – Ach, ci ludzie Zachodu. – Czeng doskonale znał te problemy. – Anglicy są fatalni, ale Amerykanie bywają jeszcze gorsi. Za grosz nie rozumieją Afryki i Orientu. Ich wyobraźnia nie sięga poza Kanał Sueski... – przerwał. – Zapewniam pana, panie prezydencie, że od tej pory kontrola nad działalnością syndykatu spoczywa wyłącznie w rękach ludzi Wschodu. Przekona się pan, że jestem całkowicie wolny od owych zachodnich skrupułów. – Cóż za ulga móc wreszcie współpracować z kimś, kto pojmuje twarde wymogi życia – zauważył Taffari. – No właśnie. Pańskie słowa przypomniały mi o projekcie budowy hotelu i kasyna na Wyspie Orłów Rybołowów. Mój kierownik robót poinformował mnie, że jak dotąd nie posunęliśmy się tam poza wstępne rozpoznanie terenu. Słyszałem, że na miejscu pod hotel wciąż się znajduje rybacka wioska. – Już nie – uśmiechnął się Taffari. – Teren został oczyszczony dwa dni temu, zaraz po wyjeździe pana Purvisa. Wioska była gniazdem kontrrewolucji. Moi żołnierze ujęli wszystkich dysydentów. Dwustu zdolnych do pracy ludzi znajduje się już w drodze do obozu pracy w puszczy. Może pan rozpoczynać budowę hotelu. – Widzę, ekscelencjo, że będzie nam się dobrze współpracowało. Czy nie zechciałby pan rzucić okiem na poprawki, jakie wprowadziłem do ułożonego przez pana Panasa harmonogramu prac? – Czeng wyjął z teczki zwinięty w rulon wydruk komputerowy, który po rozłożeniu zajął cały stół. Pochylony nad wydrukiem Taffari z zainteresowaniem słuchał wyjaśnień swojego gościa. Wynikało z nich, że cały program został właściwie rozpisany na nowo. Wykład wprawił Taffariego w nie ukrywany podziw. – To wszystko zdążył pan zrobić od swojego przyjazdu do Ubomo? – zapytał, lecz Czeng pokręcił głową. – Nie wszystko, ekscelencjo. Wstępne przeplanowanie przeprowadziłem jeszcze przed wyjazdem z Tajpej, korzystając z dobrodziejstw rad mojego ojca i pomocy głównych ekspertów Szczęśliwego Smoka. Po przyjeździe do Kahali wprowadziłem tylko

kilka koniecznych poprawek, związanych przede wszystkim ze szczególnymi warunkami terenu, które doradził mi kierownik robót. – Nadzwyczajne! – Taffari potrząsnął głową. – Widzę, że pochlebne zdanie, jakie miał o panu sir Peter Harrison jest całkowicie uzasadnione. – Planowanie to jeszcze nie wszystko – zauważył skromnie Czeng. – Teraz trzeba to wszystko wykonać. – Jestem przekonany, że w tej dziedzinie okaże pan nie mniejszą energię i przedsiębiorczość. – Taffari rzucił okiem na zegarek. – Oczekuję gościa na obiedzie... – Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo, że zabrałem panu tyle czasu. – Czeng wykonał gest, jakby zamierzał wstać z fotela. – Nic podobnego, panie Ning. Stanowczo nalegam, żeby został pan na obiedzie. Myślę, że zechce pan poznać osobę, którą zaprosiłem. To członek ekipy filmowej, zaangażowanej przez sir Petera Harrisona. – Ach tak – Czeng nie wyraził entuzjazmu. – Sir Peter wyjaśnił mojemu ojcu i mnie powody swojej decyzji, jednak nie jestem do końca przekonany, czy rzeczywiście postąpił słusznie zapraszając do Ubomo filmowców. Jest takie przysłowie o wywoływaniu wilka z lasu. Osobiście jestem zdania, że nie należy przyciągać uwagi opinii publicznej do prowadzonych przez nas operacji. Chciałbym zrezygnować z tego pomysłu i odesłać ekipę do domu. – Obawiam się, że jest już za późno. – Taffari potrząsnął głową. – Zdążyliśmy już sobie zaskarbić nieprzychylne stanowisko środków masowego przekazu. Pewna kobieta, protegowana byłego prezydenta, Omeru... Następne dziesięć minut zajęła dyskusja na temat pomysłu sir Petera, sprowadzającego się do osłabienia rozpętanej przez Kelly Kinnear kampanii poprzez własne kontruderzenie propagandowe. – W każdym razie – zauważył Taffari – zawsze możemy usunąć z filmu wszystko, co nam się nie spodoba. Kontrakt zawiera klauzulę, dającą sir Peterowi Harrisonowi prawo do ingerencji w ostateczny kształt produkcji. Jeżeli będzie trzeba, możemy nawet nie dopuścić filmu do rozpowszechniania i zniszczyć wszystkie kopie. – Naturalnie, przedsięwziął pan niezbędne środki ostrożności, uniemożliwiające ekipie filmowej dotarcie na teren szczególnie drażliwych operacji? Mam na myśli obozy pracy, wyręby i kopalnie odkrywkowe.

– Niech mi pan zaufa, panie Ning. Pokażemy im jedynie operacje pilotujące. Dałem im do towarzystwa jednego z moich oficerów. To człowiek, na którym można polegać. Nie odstępuje ich ani na krok. – Przerwał, usłyszawszy warkot nadjeżdżającego pojazdu. – Ach, o wilku mowa... To właśnie kapitan Kajo i nasz operator filmowy. – Operator filmowy? – zapytał z niedowierzaniem Czeng, patrząc na Bonny Mahon, idącą przez trawnik w towarzystwie nieodłącznego Kajo. – Istotnie, to niezbyt precyzyjny termin – zachichotał Taffari. – Ale chyba nie istnieje takie określenie jak operatorka filmowa? – Prezydent podniósł się z fotela i ruszył na spotkanie gościa. Kapitan Kajo zasalutował, przybierając postawę zasadniczą. Taffari zignorował go. Kajo zrobił, co do niego należało, dostarczył na miejsce Bonny. Oficer obrócił się na pięcie i wrócił do wojskowego landrovera. Wiedział, że może przyjdzie mu długo czekać. Czeng przyjrzał się dokładnie kobiecie, którą Taffari wprowadził na werandę. Jak na jego gust, była stanowczo za duża i miała zbyt wybujały biust. Nie mogła poszczycić się delikatnością budowy ani szlachetnością rysów. Jej nos i usta były rażąco wielkie. Upstrzona piegami skóra i miedzianorude włosy budziły w Czengu odrazę. Mówiła zbyt głośno, a jej śmiech brzmiał po prostu wulgarnie. Jej pewność siebie i trudna do niezauważenia fizyczna siła zdawały się wystawiać na próbę męskość Czenga, wywołując instynktowne poczucie zagrożenia. Chińczyk nie znosił silnych kobiet o męskim sposobie bycia. Stanowczo wolał filigranowe przedstawicielki jego własnej rasy, o gładkiej niby kość słoniowa skórze, prostych kruczoczarnych włosach i skromnych manierach. Mimo to, jak przystało na dżentelmena, wstał z fotela i uśmiechając się serdecznie uścisnął dłoń dziewczyny. Zauważył, że Taffari jest całkowicie pod jej wrażeniem. Prezydent miał tuzin żon, najpiękniejszych kobiet z plemienia Hita. Czeng uznał, że ta skądinąd ordynarna istota musi mieć dla niego urok nowości. Być może Taffari sądził, że posiadanie białej kochanki podniesie jego prestiż. Znajomość ludzkiej natury kazała jednak Czengowi przypuszczać, że stary lis prędko się znudzi swoją nową zabawką, a wtedy pozbędzie się jej bez większych ceremonii. – Pan Ning jest dyrektorem wykonawczym Towarzystwa Rozwoju Ubomo – Taffari wyjaśnił Bonny. – Formalnie rzecz biorąc jest więc

pani szefem. Bonny zachichotała. – Mogę więc panu zameldować, panie szefie, że odwalamy tu kawał dobrej roboty. – Miło mi to słyszeć, panno Mahon – powiedział Czeng bez uśmiechu. – Macie bardzo ważne zadanie do wykonania. Chciałbym wiedzieć, co zdążyliście zrobić. – Na razie kręciliśmy w Kahali i nad jeziorem. Sfilmowaliśmy miejsce, w którym ma stanąć hotel i kasyno. Ning Czeng Gong i Efrem Taffari z powagą słuchali sprawozdania dziewczyny. – Co zamierzacie robić dalej? – chciał wiedzieć Czeng. – Kiedy skończymy tutaj, jedziemy w głąb kraju, do puszczy tropikalnej. Miejsce nazywa się Sengi-Sengi. Dobrze to wymówiłam, ekscelencjo? – spojrzała pytająco na Taffariego. – Bezbłędnie, droga panno Mahon – zapewnił prezydent. – SengiSengi to nasz projekt pilotażowy wykorzystania zasobów leśnych. Czeng kiwnął głową. – Wiem. Zamierzam się tam wybrać przy pierwszej okazji. – Może przyjechałby pan do Sengi-Sengi, kiedy będziemy kręcili zdjęcia? – podsunęła Bonny. – Pańska obecność na planie, panie Ning, znacznie podniosłaby ciężar gatunkowy filmu. – Przerwała, jakby nagle coś jej przyszło do głowy. Z szelmowskim uśmiechem zwróciła się do Taffariego: – Byłoby wspaniale, gdyby pan zechciał wystąpić w naszym filmie, panie prezydencie. Mógłby pan wyjaśnić widzom, na czym właściwie polegają prace prowadzone w Sengi-Sengi, mógłby pan opowiedzieć o swoich marzeniach i nadziejach. Proszę się nad tym zastanowić, ekscelencjo. Efrem Taffari z uśmiechem potrząsnął głową. – Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Nie sądzę, żeby udało mi się znaleźć czas. Jednak Bonny widziała, że przynęta wzięła. Żaden polityk nie przepuściłby okazji do ukazania się w pozytywnym świetle szerokiej publiczności. – To może mieć ogromne znaczenie – przekonywała Bonny – zarówno dla kraju, jak i dla pana osobistego wizerunku. Ludzie

w Europie i Ameryce mają o panu jedynie bardzo mgliste wyobrażenie. Kiedy zobaczą pana na ekranie telewizyjnym, zaczną inaczej myśleć. Z czysto zawodowego punktu widzenia mogę pana zapewnić, że na ekranie będzie pan wyglądał po prostu kapitalnie. Jest pan bardzo przystojnym mężczyzną i ma pan wspaniały głos. Przysięgam, że zrobię z pana gwiazdę filmową. Podobał mu się ten pomysł. Podobały mu się pochlebstwa. – Cóż, być może... Oboje zdali sobie sprawę, że chce być jeszcze trochę ponamawiany. – Mógłby pan polecieć do Sengi-Sengi śmigłowcem – zauważyła Bonny. – W ten sposób wszystko zajmie panu najwyżej pół dnia... – przerwała, sugestywnie wydymając usta i dotknęła ręki prezydenta. – Chyba że przyjdzie panu ochota zostać tam dzień albo dwa. Osobiście nie miałabym nic przeciwko temu. Daniel i Bonny, w towarzystwie nieodłącznego kapitana Kajo, opuścili wreszcie Kahali. Chociaż do przejechania mieli niewiele ponad trzysta kilometrów, podróż zajęła im pełne dwa dni, a to z powodu częstych postoi na kręcenie zdjęć. Zatrzymywali się, żeby filmować zmieniający się nieustannie krajobraz i tubylców, wiodących sielski żywot w tradycyjnych manyattas. Interwencja kapitana Kajo znakomicie ułatwiała pertraktacje z wiejską starszyzną. Parę ubomariskich szylingów otwierało im wstęp do pasterskich osiedli Hita, które napotykali po drodze. Sfilmowali kąpiące się w sadzawce dziewczęta, odziane jedynie w kuse spódniczki z koralików, oraz żmudny proces splatania włosów. Niezamężne panny używały do układania fryzur mieszanki krowiego łajna i czerwonej glinki. Za pomocą tego specyfiku ozdabiały swoje głowy skomplikowanymi, sztywnymi konstrukcjami, które do imponującego wzrostu dodawały jeszcze kilkanaście nadliczbowych centymetrów. Zarejestrowali na taśmie stateczne matrony niosące wodę. Ubrane w długie czerwone szaty wdzięcznie kołysały się pod ciężarem wypełnionych po brzegi tykw. Filmowali stada nakrapianego, wielobarwnego bydła o rozłożystych rogach i garbatych grzbietach, pasące się na porośniętej złocistą trawą sawannie, usianej płaskimi parasolami akacji. Uwiecznili scenę upuszczania krwi wielkiemu, czarnemu bykowi.

Mali pastuszkowie zacisnęli rzemień wokół potężnej szyi zwierzęcia, tak by napęczniała od krwi żyła wystąpiła tuż pod lśniącą skórą. Następnie grotem strzały nakłuli nabrzmiałą arterię, z której trysnęła czerwona struga prosto w nadstawioną tykwę, przypominającą kształtem butelkę. Kiedy naczynie wypełniło się do połowy, zalepili ranę grudką gliny i dolali do tykwy świeżo udojonego mleka. Na koniec dodali jeszcze parę kropel krowiego moczu, które ścięły płyn w gęste, serowate grudki. – Niska zawartość cholesterolu – zauważył Daniel, widząc, że Bonny teatralnym gestem zasłania sobie usta. – Spójrz tylko na sylwetki tych Hita. – Patrzę – zapewniła go Bonny. – Alleluja! Jeszcze jak patrzę! Mężczyznom za cały strój starczał czerwony koc przerzucony przez ramię i przewiązany w pasie rzemieniem. Nie przeszkadzało im, że wiatr rozwiewał poły tych symbolicznych raczej szat, zwłaszcza kiedy w pobliżu znajdowała się Bonny. Pozwalali jej filmować do woli wszystko, co mieli do pokazania. Spoglądali w obiektyw kamery z męską arogancją, z dumą demonstrując przedłużone płatki uszne, ozdobione zatkniętą w nie kością i długimi kolczykami z kości słoniowej. Na głównej szosie landrovera ekipy filmowej mijały załadowane rudą i drewnem ciężarówki z przyczepami, jadące w przeciwnym kierunku. Mimo że ciężar ładunku rozkładał się na dwanaście osi i całe tuziny szerokich opon, potężne pojazdy żłobiły w nawierzchni głębokie koleiny i wzbijały tumany kurzu, który na pół kilometra od szosy okrywał drzewa czerwonym płaszczem. Bonny była zachwycona efektem, jaki dawały promienie słoneczne, przebijające się przez chmury pyłu. Ogromne cielska ciężarówek pełzły ospale w czerwonej mgle niczym prehistoryczne potwory. Kiedy drugiego dnia podróży przepłynęli wreszcie promem na drugi brzeg rzeki i dotarli do skraju puszczy, nawet Bonny, zazwyczaj kpiącą sobie ze wszystkiego, potęga ogromnych drzew przejęła grozą. – Są jak filary podtrzymujące niebo – westchnęła, kierując na nie obiektyw kamery. Rodzaj światła i gęstość powietrza zmieniły się wyraźnie, kiedy pozostawiwszy w tyle sawannę, wjechali w wilgotny, bujny las. Początkowo trzymali się głównej szosy o szerokich, ponadkilometrowych poboczach. Jednak po przejechaniu

siedemdziesięciu kilometrów skręcili na jedną z nowych dróg, wdzierających się w dziewiczą głębię puszczy. Im dalej wjeżdżali w las, tym silniej napierała na nich zwarta masa drzew, aż wreszcie konary zetknęły się nad głową, zamykając podróżnych w wilgotnym tunelu, wypełnionym rozmigotaną zieloną poświatą. Nawet ryk silników jadących z przeciwka ciężarówek zdawał się niknąć, otulony i wchłonięty przez miękki koc roślinności. Nawierzchnię drogi stanowiły ciasno ułożone pnie, na które narzucono warstwę żwiru. – Ciężarówki nie wracają do lasu puste. W tamtą stronę wiozą rudę i drewno, a z powrotem przywożą żwir z kamieniołomów nad brzegiem jeziora – wyjaśnił kapitan Kajo. – Bez tego, droga zamieniłaby się wkrótce w grzęzawisko bez dna. Pada tutaj prawie codziennie. Mniej więcej co kilometr, napotykali kilkusetosobową grupę kobiet i mężczyzn, poprawiających nawierzchnię. Układali nowe pnie i zasypywali je żwirem. – Kim są ci ludzie? – zapytał Daniel. – Skazani – rzucił od niechcenia kapitan Kajo. – Zamiast wydawać pieniądze na utrzymywanie więzień, dajemy im możliwość odpracowania długu wobec społeczeństwa. – Sporo skazanych jak na taki mały kraj – zauważył Daniel. – Musicie mieć wysoką przestępczość. – Uhali to banda zabijaków, złodziei i awanturników – wyjaśnił Kajo, zamykając dyskusję. Obrzucił pełnym lęku spojrzeniem nieprzeniknioną ścianę lasu za plecami harujących w pocie czoła więźniów. – Boże, nienawidzę tego lasu – oznajmił. Daniela zdumiała gwałtowność tego wyznania. – To ciemne, złe miejsce, odpowiednie tylko dla małp i ich bliskich krewniaków, Pigmejów Bambuti. – Zobaczymy prawdziwych Pigmejów? – zapytała z ożywieniem Bonny. – Co bardziej oswojeni sprzedają skóry przy drodze – mruknął Kajo. – A ich kobiety puszczają się z kierowcami ciężarówek. Ale dzicy Pigmeje to zwykłe zwierzęta. Nie zobaczy ich pani, nigdy się nie pokazują. – Znowu się wzdrygnął. – Nienawidzę tego miejsca – powtórzył. – Powinniśmy ściąć i sprzedać wszystkie drzewa i założyć tutaj zielone pastwiska dla naszych stad. – Jego słowa miały swoje źródło w głębokiej, żarliwej miłości, jaką Hita darzyli bydło, największy

skarb plemienia. – Jeżeli zetniecie drzewa, przestaną padać deszcze. A wtedy wyschną wpadające do jeziora rzeki, w których poicie swoje stada. W przyrodzie nie ma rzeczy niezależnych, wszystkie zjawiska są wzajemnie powiązane. Zniszczenie jednego elementu prowadzi do zniszczenia całego systemu. – Daniel zaczął tłumaczyć, lecz Kajo odburknął mu znad kierownicy podskakującego na wybojach landrovera: – Proszę mnie nie traktować jak dziecko, doktorze Armstrong. Tak się składa, że skończyłem uniwersytet, a nawet, choć pewnie wyda się to panu dziwne, potrafię czytać. Dobrze znam elitarne teorie, głoszone przez takich ludzi jak pan. Cóż wam, bogatym białym, szkodzi, że my i nasze stada będziemy głodować, byleście tylko mogli tutaj nadal przyjeżdżać, żeby przez parę dni popodziwiać dżunglę i dzikie zwierzęta, a potem wrócić do waszych apartamentów w Nowym Jorku i posiadłości w Anglii... – Przerwał, żeby zaczerpnąć tchu. – Proszę mi wybaczyć, doktorze. Nie chciałem pana urazić, ale my, Afrykanie, musimy tutaj żyć. A nam również przysługuje prawo do godziwego życia. Te drzewa, które tak się panu podobają, rosną w naszym kraju. Należą do nas. Populacja Ubomo gwałtownie rośnie, wskaźnik przyrostu ludności wynosi tutaj sześć procent rocznie. Musimy się zatroszczyć o naszych obywateli. Potrzebujemy żywności, mieszkań, szkół, a przede wszystkim potrzebujemy ziemi. Nasi ludzie domagają się ziemi. Musimy zużytkować te lasy, same w sobie nie przedstawiają one dla nas żadnej wartości. Trzeba wyciąć drzewa, spalić pnie, a ziemię przeznaczyć na pola i pastwiska... Daniel ze smutkiem słuchał słów kapitana. Kajo był inteligentnym i wykształconym młodym człowiekiem. Skoro nawet on nie chciał porzucić tradycyjnych poglądów, czy w ogóle istniała jakaś szansa na przekonanie prostych wieśniaków, żyjących w swoich manyattas, tak jak od stuleci żyli ich przodkowie? „Te wasze białe elitarne teorie” – powiedział Kajo. Taki sposób postrzegania świata mógł zmienić Czarny Ląd w pustynię. Być może pewnego dnia Sahara będzie się rozciągać od Kairu do płaskiej Góry Stołowej, strzegącej Przylądka Dobrej Nadziei. W końcu dojechali do Sengi-Sengi. Na końcu drogi znajdowało się spore osiedle, wybudowane w samym środku lasu. Wielkie drzewa pozostawiono, lecz niższa roślinność została usunięta, żeby dać miejsce

pod baraki obozu pracy, hangary dla maszyn i budynki administracji. Otoczone zasiekami baraki wzniesiono z materiałów dostępnych na miejscu. Ściany z nie heblowanych desek, obrzuconych czerwoną glinką, przykrywały prymitywne, słomiane dachy. Hangary i biura zostały poskładane z elementów prefabrykowanych, które w każdej chwili można było rozłączyć, zapakować i przewieźć na nowe miejsce. Kajo zatrzymał wóz przez budynkiem administracji, prowizoryczną budowlą ustawioną na niskich, ceglanych filarach, umożliwiających cyrkulację powietrza pod drewnianą podłogą. Dzięki temu w czasie upałów wnętrze mniej się nagrzewało, a podczas codziennych deszczów pozostawało suche. Weszli za oficerem po rozklekotanych schodkach. – Muszę was przedstawić kierownikowi robót TRU. – Co to za skrót? – chciała wiedzieć Bonny. – Towarzystwo Rozwoju Ubomo – odpowiedział Kajo, szykując się do udzielenia wyczerpujących wyjaśnień, lecz tymczasem weszli do biura, ściągając na siebie uwagę sekretarki kierownika robót. Była to dwudziestoparoletnia dziewczyna z plemienia Hita, prawdopodobnie świeżo upieczona absolwentka nowej uczelni technicznej w Kahali, ubrana wedle zachodniej mody. Miała pomalowane usta i pociągnięte cieniem powieki. Danielowi i Bonny, mającym wciąż przed oczyma naturalne piękności, które filmowali w napotykanych po drodze wioskach, jej strój wydał się rażąco nieodpowiedni, niemal absurdalny. – Pewnie jesteście tą ekipą filmową – bystra dziewczyna powitała ich w suahili. – Czekaliśmy na was. – Spóźniliśmy się... – Kajo pospieszył z wyjaśnieniami, lecz w tej chwili otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich promiennie uśmiechnięty kierownik robót. – Witajcie w Sengi-Sengi – powiedział, robiąc krok w kierunku gości. – Mieliście dotrzeć tutaj wczoraj, ale lepiej późno niż wcale! W pierwszej chwili stojący przed Danielem Kajo zasłonił go swoimi stu dziewięćdziesięcioma pięcioma centymetrami wzrostu. Teraz jednak oficer odsunął się na bok i Daniel znalazł się twarzą w twarz z kierownikiem robót. – Ogromnie się cieszę, że pana widzę, mister Chetti Singh – powiedział cicho Daniel. – Nie spodziewałem się, że to jeszcze kiedyś nastąpi.

Brodaty sikh zatrzymał się w pół kroku, jakby wszedł na szklaną ścianę. Wpatrywał się w Daniela, nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa. – Panowie się znają? – zapytał Kajo. – Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. – Jesteśmy starymi przyjaciółmi – wyjaśnił Daniel. – Łączy nas wspólne zainteresowanie życiem dzikich zwierząt, zwłaszcza słoni i lampartów. – Uśmiechnął się, wyciągając na powitanie dłoń. – Jak się pan miewa, mister Singh? Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, miał pan drobny wypadek. Smagła twarz sikha zrobiła się szara jak popiół, jednak nadludzkim wysiłkiem kierownik robót zdołał otrząsnąć się z szoku. Jego oczy zapłonęły ogniem nienawiści i Daniel pomyślał, że sikh zaraz się na niego rzuci. Trwało to zaledwie ułamek sekundy. Akceptując podsuniętą mu rolę starego znajomego, Chetti Singh spróbował uśmiechnąć się, lecz zamiast tego jego twarz wykrzywił grymas, upodabniający go do dzikiego zwierzęcia, groźnie szczerzącego kły. Przyjął podaną mu dłoń, lecz uścisnął ją lewą ręką. Prawy rękaw jego koszuli był pusty. Poprzez pasiastą bawełnianą tkaninę widać było tępy kontur kikuta. Daniel zorientował się, że amputacji dokonano powyżej łokcia. Typowe postępowanie w wypadku ran zadanych przez dzikie zwierzęta. Lampart potrafi zmiażdżyć kość tak dokładnie, że żaden chirurg nie jest w stanie poskładać do kupy pogruchotanych kawałeczków. Chociaż na pierwszy rzut oka nie widać było żadnych innych blizn i obrażeń, z korpulentnego niegdyś ciała Chetti Singha zniknął cały tłuszcz. Kierownik robót był wymizerowany jak ofiara AIDS, a białka jego oczu przybrały niezdrowy, żółtawy odcień. Najwyraźniej przeszedł ciężkie chwile i jeszcze nie całkiem wrócił do zdrowia. Wypielęgnowana broda, po staremu gęsta i lśniąca, była podwinięta do góry i zatknięta za nieskalanie biały turban. – Zaiste, to wielka przyjemność zobaczyć pana znowu, doktorze. – Płonące nienawiścią oczy zadawały kłam jego słowom. – To miło, że się pan o mnie troszczy, ale muszę pana zapewnić, że stan mojego zdrowia nie pozostawia obecnie nic do życzenia. Naturalnie, jeżeli nie liczyć brakującej kończyny – machnął kikutem. – Cóż, niewątpliwie jest to

pewna niedogodność, pocieszam się jednak nadzieją rychłego otrzymania pełnego zadośćuczynienia od osób odpowiedzialnych za tę stratę, a co tam. Dotyk jego dłoni przywodził na myśl śliską skórę jaszczurki. Przywitawszy się z Danielem, Chetti Singh zajął się Bonny i kapitanem Kajo. Uścisnął im serdecznie dłonie; uśmiech na jego twarzy wyglądał teraz bardziej przekonywająco. Kiedy odwrócił się z powrotem do Daniela, już się nie uśmiechał. – A więc, doktorze, przyjechał pan tutaj, żeby pokazać nas w telewizji. Mamy zostać gwiazdami filmowymi... – Wpatrywał się w Daniela z zachłannością pytona czatującego na zająca. Daniel był nie mniej wstrząśnięty nieoczekiwanym spotkaniem niż Chetti Singh. Oczywiście, wiedział od Mike'a Hargreave'a, że sikh wykaraskał się z ran, ale od tego czasu minęło wiele miesięcy i jego obecność w Ubomo, tysiące kilometrów od miejsca ich poprzedniej pogawędki, kompletnie go zaskoczyła. Kiedy teraz o tym myślał, zaczynało do niego docierać, że właściwie powinien się był tego spodziewać. Chetti Singh miał przecież silne powiązania z Ning Czeng Gongiem. Nie było nic dziwnego w tym, że Ning, przejąwszy kierowanie syndykatem, wyznaczył na swojego asystenta człowieka, który nie tylko znał teren jak własną kieszeń, ale na dodatek dysponował tutaj siatką swoich agentów. Ning nie mógł wybrać lepiej. Chetti Singh stał na czele podziemnej organizacji, infiltrującej wszystkie kraje centralnej Afryki. Wszędzie miał swoich ludzi. Orientował się, kogo należy przekupić, a kogo zastraszyć. Lecz w oczach Ninga największą zaletę sikha stanowił absolutny brak skrupułów oraz wspólnota interesów, gwarantująca pełną lojalność. Daniel powinien przewidzieć, że w cieniu Chińczyka czai się Chetti Singh. Nie powinien był lekceważyć trawiącej go żądzy zemsty. Nie musiał czekać na mordercze spojrzenie oczu sikha, żeby zdać sobie sprawę, iż znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jedyną drogę ucieczki z Sengi-Sengi stanowiła prowizoryczna szosa przez las, której każdy kilometr kontrolowali strażnicy syndykatu i żołnierze Taffariego. Chetti Singh zamierzał go zabić. Nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. Daniel nie tylko nie posiadał przy sobie żadnej broni, ale

jeszcze do tego miał ograniczone możliwości ruchu. Znajdował się na terenie kontrolowanym przez Chetti Singha, który mógł dowolnie wybrać miejsce i czas uderzenia. Odwrócony do niego plecami, Chetti Singh gawędził przyjacielsko z Bonny i kapitanem Kajo. – Dzisiaj jest już za późno na zwiedzanie. Za chwilę zacznie się ściemniać. Przypuszczam, że zechcą państwo odpocząć. Przygotowałem pokoje gościnne... – przerwał. Jego twarz rozpromienił łagodny uśmiech. – Byłbym zapomniał, mam dla państwa wspaniałą nowinę. Właśnie przed chwilą otrzymałem faks z Kahali. Prezydent Taffari we własnej osobie zamierza odwiedzić Sengi-Sengi. Przyleci śmigłowcem jutro rano. Uczynił nam wielki zaszczyt, łaskawie wyrażając zgodę na udzielenie wywiadu przed kamerą i wyjaśnienie telewidzom, na czym polega nasz projekt. Zdają sobie państwo sprawę, że prezydent Taffari nie jest człowiekiem dysponującym nadmiarem czasu i że powinniśmy być ogromnie wdzięczni za takie wyróżnienie. Razem z nim przybędzie dyrektor wykonawczy TRU, nie kto inny tylko nasz drogi Ning Czeng Gong. To także znamienita osobistość. Niewykluczone, że pan Ning również zechce wystąpić w waszym filmie... Znowu zaczęło padać. Sekretarka Chetti Singha zaprowadziła ich do położonego na uboczu domku dla gości. Krople deszczu dudniły drobnym śrutem o dachy budynków, mokra ziemia parowała, oddając nagromadzone w ciągu dnia ciepło. Pełzająca nisko błękitna mgiełka przypominała w miękkim świetle zmierzchającego dnia dymek z papierosa. Pomiędzy budynkami ciągnęły się wąskie drewniane chodniki, a sekretarka zaopatrzyła ich w tanie plastikowe parasolki, ozdobione jaskrawym sloganem: „TRU gwarancją lepszego jutra dla wszystkich”. Pokoje gościnne, usytuowane jeden przy drugim niby boksy w stajni, mieściły się w długiej tubylczej chacie. Umeblowanie składało się z najniezbędniejszych sprzętów: łóżka, krzesła, szafy i biurka. Pośrodku korytarza znajdowała się wspólna łazienka i ubikacja. Daniel dokładnie obejrzał swój pokój. Symboliczny zamek w drzwiach można było wyważyć jednym kopnięciem; zresztą Chetti Singh na pewno posiadał zapasowy klucz. Siatka w oknie i moskitiera nad łóżkiem nie gwarantowały ochrony nawet przed insektami. Ściany były tak cienkie, że Daniel słyszał każde poruszenie krzątającego się

w sąsiednim pokoju kapitana Kajo. Zanosiło się na przyjemny pobyt. Dobra, chłopaki, urządzimy sobie zawody. Zgaduj-zgadula, kiedy i gdzie Chetti Singh spróbuje nas dopaść. Pierwsza nagroda: tydzień wakacji w Sengi-Sengi. Druga nagroda: dwa tygodnie wakacji w SengiSengi. Kolację zjedli w kantynie dla kadry kierowniczej w identycznej podłużnej chacie, mieszczącej również bar, okupowany przez tajwańskich i brytyjskich inżynierów i techników. Panował tu gwar rozmów, a powietrze było gęste od papierosowego dymu. Na Daniela nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi, ale wejście Bonny wywołało, jak zwykle, sensację, zwłaszcza wśród grupki Anglików, którzy popijali piwo przy barze i grali w strzałki. Tajwańczycy trzymali się własnego towarzystwa, Daniel wyczuwał napięcie panujące między obu grupami. Zrozumiał, dlaczego tak się dzieje, kiedy jeden z angielskich inżynierów opowiedział mu, iż od kiedy Ning przejął kierownictwo TRU, brytyjscy specjaliści są systematycznie zastępowani przez Tajwańczyków. Bonny została natychmiast zaadoptowana przez brytyjski kontyngent. Po kolacji poszła do baru grać w strzałki z dwoma postawnymi ekspertami od górnictwa. Widząc, że Daniel zamierza opuścić kantynę, dogoniła go w drzwiach i uśmiechając się złośliwie, szepnęła: – Przyjemnych snów w pustym łóżku, kochasiu. Daniel odwzajemnił jej uśmiech i rzucił chłodno: – Nie mam zwyczaju naśladować tłumu. Idąc pogrążonym w mroku śliskim od błota chodnikiem, poczuł nieznośne swędzenie pośrodku pleców, dokładnie w miejscu, gdzie ktoś mógłby wbić mu nóż. Przyspieszył kroku. Kiedy wreszcie znalazł się w chacie dla gości i otworzył drzwi do swojego pokoju, nie od razu wszedł do środka. W ciemnym pomieszczeniu mógł czaić się morderca. Daniel wsłuchiwał się w ciszy, czekając na najmniejszy szelest. Dopiero po chwili odważył się zapalić światło i przestąpić próg. Zanim zamknął za sobą drzwi, rozejrzał się uważnie dookoła. Przekręcił klucz w zamku, zaciągnął zasłony i usiadł na łóżku, żeby rozwiązać buty. Chetti Singh miał do wyborów mnóstwo sposobów, żeby go zabić.

Daniel zdawał sobie sprawę, że nie zdoła się zabezpieczyć przed każdą ewentualnością. Nagle poczuł, że w pościeli, na której siedział, coś się rusza. Pod prześcieradłami odbywało się jakieś powolne, gadzie skradanie. Coś dotknęło jego uda. Lodowate przerażenie popełzło wzdłuż jego kręgosłupa, na chwilę odbierając zesztywniałym mięśniom kontrolę nad ciałem. Od najwcześniejszych lat czuł irracjonalny strach przed wężami. Jednym z pierwszych wspomnień Daniela było spotkanie z kobrą, która wpełzła do jego dziecinnego pokoju. Chociaż to wydarzenie miało miejsce zaledwie parę miesięcy po jego czwartych urodzinach, na zawsze wryło mu się w pamięć. Jakby to było wczoraj, pamiętał groteskowy cień nastroszonego kaptura, tańczący na ścianie w rozproszonym świetle nocnej lampki, którą matka postawiła przy jego łóżeczku. Wciąż jeszcze rozbrzmiewało mu w uszach straszliwe, eksplodujące syczenie, jakim żmija odpowiadała na jego przeraźliwe wrzaski, dopóki ojciec nie przybiegł mu na ratunek. Teraz nie miał najmniejszych wątpliwości, że pod prześcieradłami kryje się wąż. Był o tym absolutnie przekonany. Wiedział, że wsadził go tam Chetti Singh albo jeden z jego ludzi. To musiała być jakaś straszliwie jadowita żmija, może cienka, lśniąca mamba o szerokich wargach, albo leśna kobra, czarna jak śmierć, lub tłusty, wstrętny gabon. Odzyskawszy zdolność ruchu, Daniel zerwał się z łóżka i błyskawicznie okręcił na pięcie, stając twarzą do zagrzebanego w pościel gada. Serce waliło mu jak oszalałe, kiedy rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiejś broni. Złapał tandetne krzesełko i ze zwielokrotnioną przez strach siłą oderwał drewnianą nogę. Dopiero teraz, wyposażony w to prowizoryczne narzędzie, zaczął logicznie myśleć, nadal jednak nie mógł zapanować nad przyspieszonym oddechem. Poczuł ukłucie wstydu. Przecież, pracując jako strażnik w Parku Narodowym, przeżył niejeden atak rozwścieczonego bawołu, słonia czy nawet lwa. W czasie wojny skakał ze spadochronem na terytorium wroga i nieraz walczył na śmierć i życie z uzbrojonymi, zdecydowanymi na wszystko przeciwnikami. A teraz trzęsie się ze strachu, przerażony podsuwanymi przez wyobraźnię fantomami. Wziął się w garść i wrócił do łóżka. Lewą dłonią złapał za róg pościeli i uniósłszy nogę od krzesła, gwałtownie odrzucił prześcieradło. Na środku łóżka siedziała pręgowana leśna mysz z nastroszonymi

białymi wąsikami. Zwierzątko mrugało energicznie, usiłując osłonić maleńkie jak paciorki oczka przed powodzią światła. Daniel ledwo zdołał się powstrzymać od zadania wymierzonego już ciosu. Przez chwilę człowiek i leśna istotka wpatrywali się w siebie z jednakowym zdumieniem. Wreszcie opuścił uniesioną do góry rękę i wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Mysz pisnęła cieniutko i zeskoczyła z łóżka. Błyskawicznie przemknęła po podłodze, by zniknąć w dziurze między deskami boazerii. Daniel opadł na łóżko, zanosząc się dzikim śmiechem. – Mój Boże, Chetti Singh, ty łobuzie – wystękał. – Nie ma takiej rzeczy, której byś nie zrobił. Ciekawe, jakie jeszcze plugawe sztuczki chowasz w rękawie. Śmigłowiec nadleciał ze wschodniej strony nieba. Ogłuszający jazgot zapowiedział jego przybycie na długo przedtem, zanim maszyna pojawiła się nad polaną i opuściła na ziemię z wdziękiem tłustej baby siadającej na sedes. Była to stara puma produkcji francuskiej, mająca za sobą długie lata twardej służby, zapewne co najmniej w kilku armiach. Pilot wyłączył silnik, łopatki zwolniły tempo obrotów, by po chwili zamrzeć bez ruchu. Otworzyły się drzwiczki i prezydent Taffari zwinnie zeskoczył na trawę. Wyglądał wspaniale w wojskowych drelichach i spadochroniarskich butach. Bonny wysunęła się do przodu ze swoją nieodłączną kamerą. Zaszczyciwszy obiektyw filmowym uśmiechem, równie oślepiającym i prawie tak szerokim co baretki orderów zdobiące jego pierś, Taffari podszedł uścisnąć dłonie członkom komitetu powitalnego, któremu przewodniczył Chetti Singh. Za nim ze śmigłowca wysiadł Ning Czeng Gong. Tajwański biznesmen, ubrany w elegancki garnitur z kremowego tropiku, w przeciwieństwie do prezydenta skorzystał z drabinki. Bladokremowa cera o lekko żółtawym odcieniu, jakby specjalnie dobrana do garnituru, kontrastowała ostro z czarnymi oczyma, przypominającymi dwa kawałki wypolerowanego onyksu. Rozejrzawszy się dokoła, jakby szukał kogoś albo czegoś, dostrzegł Daniela stojącego nieco na uboczu, poza zasięgiem obiektywu. Spojrzenie Ning Czeng Gonga przelotnie musnęło twarz filmowca i powędrowało gdzie indziej. Nic nie wskazywało na to, by Chińczyk go

rozpoznał, jednak Daniel nie miał wątpliwości, iż Chetti Singh znalazł sposób, by uprzedzić swojego szefa, na kogo się natknie w Sengi-Sengi. Daniel był zaskoczony własną reakcją. Wiedział, że Czeng będzie na pokładzie rządowego śmigłowca. Wydawało mu się, że jest na to przygotowany, a jednak widok dawnego wroga wstrząsnął nim niemal fizycznie. Czuł się, jakby ktoś go zdzielił pięścią pod żebra. Tylko najwyższym wysiłkiem woli udało mu się zapanować nad sobą na tyle, żeby normalnie przywitać się z prezydentem Taffarim. – Widzi pan, doktorze, Mahomet przyszedł do góry. Udało mi się wygospodarować całe popołudnie na udział w pańskim filmie. Co mam robić? Czekam na pańskie rozkazy. – Jestem ogromnie wdzięczny, panie prezydencie. Przygotowałem harmonogram zdjęć. Wszystko razem zajmie panu jakieś pięć godzin, wliczając w to makijaż i przygotowanie tekstu... – Z najwyższym trudem zdołał się powstrzymać od patrzenia w stronę Czenga, dopóki Chetti Singh nie przejął inicjatywy. – Doktorze Armstrong, chciałbym panu przedstawić dyrektora wykonawczego TRU, pana Ninga. Uśmiechając się i podając dłoń Ning Czeng Gongowi, Daniel nie mógł się oprzeć przytłaczającemu wrażeniu nierealności. – Mieliśmy już okazję poznać się z panem Ningiem – powiedział. – Spotkaliśmy się przelotnie w Zimbabwe, kiedy piastował pan tam stanowisko ambasadora. Nie sądzę, żeby pan pamiętał... – Bardzo mi przykro. – Czeng pokręcił głową. – W trakcie wykonywania obowiązków poznałem tylu ludzi... – Udawał, że nie może go sobie przypomnieć. Uśmiechnął się z przymusem. Wydawało się nieprawdopodobne, że poprzednim razem Daniel rozmawiał z nim na zboczu doliny Zambezi, zaledwie parę godzin przed znalezieniem zmasakrowanych ciał Johnny'ego i jego rodziny. W ciągu miesięcy, które upłynęły od tamtego dnia, nie odreagowany smutek i wściekłość przybrały tylko na sile. Poczuł nieodpartą ochotę wrzasnąć do Czenga: „Ty cuchnący, chciwy rzeźniku!” Całą duszą pragnął okładać pięściami gładką, uprzejmie uśmiechniętą twarz Chińczyka, miażdżyć ciało i gruchotać kości. Chciał wydrzeć z czaszki te zimne oczy okrutnego rekina i rozgnieść w palcach jak wesz, a potem obmyć dłonie w krwi Ning Czeng Gonga. Przy pierwszej sposobności odwrócił się na pięcie i opuścił

towarzystwo. Nie mógł sobie ufać. Po raz pierwszy zrozumiał jasno, co naprawdę musi zrobić. Zabije Ning Czeng Gonga albo sam zginie. Nie spodziewał się, że zemsta sprawi mu osobistą satysfakcję. Musi to zrobić, żeby wypełnić przysięgę złożoną nad martwym ciałem przyjaciela. Był to winien pamięci Johnny'ego Nzou. – Może się wam wydawać, że stoję na mostku okrętu wojennego... – Taffari uśmiechnął się do obiektywu kamery – ale zapewniam was, że tak nie jest. W rzeczywistości znajduję się na platformie sterowniczej Samodzielnej Jednostki Wydobywczej, znanej tutaj pod egzotycznym imieniem Sajewa. Chociaż Taffari był jedynym aktorem na planie zdjęciowym, na platformie poza zasięgiem kamery zebrał się spory tłumek pracowników TRU. Naczelny inżynier i geolog zrobili prezydentowi krótki wykład, wyjaśniając zawiłe szczegóły techniczne. Załoga tkwiła na swoich miejscach przy pulpicie sterowniczym Sajewy. Nawet wizyta najważniejszego człowieka w państwie nie była dostatecznym powodem do przerwania pracy. Daniel pełnił funkcję reżysera, zaś Chetti Singh i Czeng przyglądali się stojąc z boku. Bonny osobiście zajęła się makijażem Taffariego. Dała sobie z tym radę nie gorzej od zawodowej charakteryzatorki. – Unoszę się dwieście metrów nad ziemią – mówił dalej Taffari. – I gnam do przodu z zapierającą dech w piersiach prędkością stu metrów na godzinę. – Uśmiechnął się, rozbawiony własnym żartem. Daniel musiał przyznać, że prezydent jest urodzonym aktorem. Obecność kamery nie peszyła go w najmniejszym stopniu, zachowywał się zupełnie naturalnie. Ze swoim głosem i wyglądem miał zapewnioną uwagę damskiej części widowni w każdym kraju na świecie. – Pojazd, który mnie wiezie, waży tysiąc ton... Gdy Taffari przemawiał, Daniel robił notatki edytorskie na odwrocie planu zdjęć. W tym miejscu dobrze będzie wstawić ujęcie potężnej Sajewy, pełznącej ospale po nierównym gruncie. Dwanaście par stalowych gąsienic o ponad trzymetrowej szerokości zapewniało gigantycznej maszynie jaką taką stabilność. Stalowe hydrauliczne siłowniki automatycznie utrzymywały w poziomie położenie głównej platformy, wysuwając się i chowając jak teleskopy, gdy gąsienice molocha, kolebiąc się na nierównej powierzchni, sunęły poprzez

wznoszący się, to znów opadający teren. Maszyna tylko nieznacznie ustępowała rozmiarem okrętowi wojennemu, z którym porównał ją Taffari. Miała prawie sto pięćdziesiąt metrów długości i czterdzieści szerokości. Taffari pokazał dłonią do przodu, za barierkę. – Tam oto – oznajmił – znajdują się szczęki i kły potwora. Zejdźmy w dół, żeby je sobie obejrzeć. Łatwo to było powiedzieć, lecz w rzeczywistości zmiana planu, ponowne ustawianie kamery i próbne zdjęcia oznaczały mnóstwo zachodu. Mimo wszystko praca z Taffarim należała do prawdziwych przyjemności, uznał Daniel. Prezydentowi wystarczyło raz przeczytać tekst, żeby go zapamiętał. Wypowiadał swoje kwestie ze wspaniałym wyczuciem tempa i bez najmniejszego potknięcia. Nie przeszkadzał mu nawet ryk maszynerii, zmuszający go do nieustannego podnoszenia głosu. Nakręcili parę bardzo efektownych ujęć. Czerpaki na długich ramionach podnosiły się i opadały niezależnie od siebie, niby szyje stada żyraf u wodopoju. Najeżone stalowymi łychami koła wirowały wściekle, wgryzając się w ziemię i wypluwając ją za siebie na pasy transmisyjne. – Czerpaki, które tutaj widzicie, potrafią wciąć się na głębokość trzydziestu metrów, zostawiając po sobie bruzdę szeroką na sześćdziesiąt metrów. W ciągu jednej godziny wydobywają ponad dziesięć tysięcy ton rudy. Nie wiedzą, co to odpoczynek. Pracują dzień i noc, wyrywając ziemi jej bogactwa. Daniel spojrzał w dół, w przepastny rów, który Sajewa wygryzła w czerwonej glebie. Świetne miejsce do pozbycia się zwłok. Spojrzał w górę; Ning Czeng Gong i Chetti Singh przyglądali mu się uważnie ze wznoszącej się ponad dwadzieścia metrów wyżej platformy sterowniczej. Stojąc bardzo blisko jeden drugiego, niemal dotykając się głowami, rozmawiali o czymś z przejęciem. Chociaż ich głosy ginęły w ogłuszającym ryku obracających się czerpaków i huku pasów transmisyjnych, wyraz twarzy nie pozostawiał wątpliwości co do tematu dyskusji. Napotkawszy spojrzenie Daniela, pospiesznie odsunęli się od barierki. Ów epizod wytrącił Daniela z równowagi, utrudniając mu skoncentrowanie się na pracy. Nie było jednak mowy o przerwaniu zdjęć, musiał wykorzystać każdą minutę obecności Taffariego. Kiedy skończywszy z czerpakami, ekipa filmowa wspięła się

z powrotem na platformę sterowniczą, Chetti Singh i Ning Czeng Gong gdzieś się ulotnili, co sprawiło, że Daniel poczuł się jeszcze bardziej niepewnie. Z wysokości platformy mogli przyjrzeć się rozdrabniaczom rurowym, umieszczonym poziomo na dolnym pokładzie Sajewy. Cztery gigantyczne stalowe bębny obracały się nieustannie na podobieństwo wirówki domowej pralki. Każdą z potężnych, czterdziestometrowych rur wypełniała tona kul armatnich z litego żelaza. Pasy transmisyjne niestrudzenie wrzucały w wiecznie głodne gardziele czerwoną ziemię, wydobywaną przez czerpaki. Żelazne kule rozbijały kamienie i grudki rudy na miałki, czerwony proszek, który sypał się równym strumieniem prosto w podstawione z drugiego końca rur zbiorniki separacyjne. Po stalowym chodniku, ekipa filmowa przeszła nad cysterny separacyjne, gdzie Taffari wrócił do przerwanych wyjaśnień. – Z tutejszej gleby uzyskujemy dwa wysoce cenne minerały, z których jeden ma właściwości magnetyczne, a drugi jest bardzo ciężki. Potężne magnesy zbierają rzadko występujący piasek monazytowy. – Jego głos utonął w ogłuszającym ryku maszynerii. Daniel wcale się tym nie przejął. Później poprosi Taffariego o nagranie wersji studyjnej przemówienia, która posłuży do uzupełnienia ścieżki dźwiękowej. – Po odciągnięciu piasku monazytowego reszta rudy trafia do cystern separacyjnych, gdzie poprzez wypłukiwanie lżejszych składników zostaje wyodrębniona platyna – ciągnął dalej Taffari. – To ogromnie ważny etap całego procesu. Gdybyśmy zastosowali chemiczne katalizatory, moglibyśmy wyekstrahować dziewięćdziesiąt procent platyny zawartej w rudzie, jednak powstałe odpady byłyby silnie trujące. Ścieki z cysterny zostałyby wchłonięte do gleby, skąd woda deszczowa wymyłaby je do rzek. Trujące substancje zniszczyłyby wszystkie żywe organizmy na swojej drodze. Masowo ginęłyby zwierzęta, ptaki, owady, ryby, rośliny; słowem, wszystko, co żyje. Jako prezydent LudowoDemokratycznej Republiki Ubomo nie mogę się na to zgodzić. Wydałem absolutny zakaz stosowania jakichkolwiek chemicznych odczynników w procesach wydobycia platyny. – Uczyniwszy pauzę dla podkreślenia wagi swoich słów, spojrzał prosto w kamerę. – Osobiście ręczę za to, że na terenie mojego kraju nic podobnego nie ma i nie będzie miało miejsca. Rezygnacja z chemicznych katalizatorów pociąga za sobą spadek wydajności do sześćdziesięciu pięciu procent, a to

oznacza straty rzędu dziesiątek milionów dolarów, niemniej mój rząd i ja jesteśmy zdecydowani zaakceptować obniżenie zysków, skoro wymaga tego troska o dobro środowiska. W żadnym wypadku nie możemy się zgodzić na zanieczyszczanie naszych rzek i lasów chemicznymi odpadkami. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby zostawić naszym i waszym dzieciom piękny, nieskażony kraj, w którym będą mogły szczęśliwie żyć. Taffari zdołałby przekonać o swoich dobrych chęciach samego diabła. Słuchając głębokiego, sugestywnego głosu i patrząc w szlachetną twarz prezydenta, nie można było wątpić o szczerości jego słów. Nawet na Danielu jego przemowa zrobiła wielkie wrażenie, odbierając mu na chwilę zdolność krytycznego myślenia. Ten drań mógłby sprzedawać wieprzowe kiełbaski w synagodze – pomyślał, próbując przywrócić do działania zdrowy profesjonalny cynizm. – Cięcie – zawołał. – Mamy to, o co nam chodziło. Był pan wspaniały, panie prezydencie. Bardzo panu dziękujemy. Przypuszczam, że chciałby pan teraz wrócić do kantyny na obiad. My tymczasem nakręcimy jeszcze parę dodatkowych ujęć. Po południu zajmiemy się sekwencjami z mapami i makietami. Chetti Singh pojawił się znowu, niczym dżin z czarodziejskiej lampy, żeby zaprowadzić prezydenta Taffariego do samochodu i odwieźć go do obozu, gdzie czekał już zastawiony smakołykami stół. Jedzenie i napoje przyleciały z Kahali na pokładzie rządowej pumy. Kiedy zostali sami, Daniel i Bonny zajęli się kręceniem sekwencji nie wymagających obecności prezydenta. Sfilmowali ciemny strumień oczyszczonej rudy platyny, sypiący się powoli do stutonowych pojemników, które po wypełnieniu opadały automatycznie na podstawioną przyczepę ciężarówki. Była już trzecia, kiedy nakręcili wreszcie ostatnie zdjęcia na Sajewie i wrócili do obozu w Sengi-Sengi, gdzie prezydencki obiad właśnie się kończył. Pośrodku sali konferencyjnej w chacie mieszczącej biura ustawiono dopracowaną w najmniejszych detalach makietę, przedstawiającą poszczególne etapy wydobycia rudy za pomocą Sajewy. Ów model poglądowy, ilustrujący krok po kroku cały proces uzyskiwania platyny, został wykonany w Londynie przez techników BOSS-a. Daniel musiał przyznać, że się postarali. Pieczołowicie odtworzyli najdrobniejsze

szczegóły, przy bezwzględnym zachowaniu proporcji. Ich dzieło naprawdę robiło wrażenie. Daniel postanowił zmontować na przemian zdjęcia makiety i autentyczne ujęcia wgryzającej się w puszczę Sajewy, nakręcone z pokładu rządowej pumy. Był przekonany, że na ekranie telewizyjnym trudno będzie dostrzec różnicę. Makieta pokazywała szeroki na sześćdziesiąt metrów trakt biegnący przez puszczę. Powolny marsz Sajewy poprzedzały buldożery i ekipy drwali. Daniel zamierzał poświęcić kilka dni zdjęciowych samemu wyrębowi lasu. Obalanie wysokich drzew powinno dać mu okazję do zgromadzenia fascynującego materiału filmowego. Również ospałe ewolucje żółtych buldożerów odciągających potężne pnie i ciężka praca brygad robotników załadowujących je na ciężarówki dawały nadzieję na parę niezłych ujęć. Tymczasem należało w pełni wykorzystać obecność Taffariego, który przeznaczył na udział w filmie jeden dzień ze swojego pracowitego kalendarza. Bonny pudrowała prezydentowi twarz, robiąc wokół tego mnóstwo zamieszania. Jej szepty i chichoty informowały każdego, kto miał ochotę patrzeć, że ci dwoje są kochankami. Wypity do obiadu alkohol osłabił hamulce Taffariego, który nie spuszczał wzroku z okazałego biustu, migającego mu przed samym nosem. Zupełnie nie przejmując się tym, że nie są sami, prezydent pozwalał sobie na coraz poufalsze pieszczoty. Ona naprawdę zaczyna widzieć siebie w roli pierwszej damy Ubomo – zdumiał się Daniel. Nie ma najmniejszego pojęcia, jak Hita traktują swoje żony. Chciałbym, żeby do tego doszło. Sama będzie sobie winna. Podnosząc się z krzesła przerwał gorszące przedstawienie. – Możemy zaczynać, panie prezydencie? Chciałbym, żeby stanął pan w tym miejscu, obok stołu. Bonny, będziesz kręcić od tej strony. Postaraj się zmieścić w kadrze generała Taffariego i makietę... Kiedy Taffari zajął wskazaną mu pozycję, przećwiczyli scenę. Jak zwykle, od razu złapał o co chodzi. – Bardzo dobrze, sir. Zaczynamy kręcić. Jesteś gotowa, Bonny? Taffari nie rozstawał się ze swoją arcyszykowną laską generalską ze słoniowej kości i rogu nosorożca, zakończoną miniaturową figurką słonia. Cacko to bardziej przypominało buławę marszałka polnego niż buzdygan generała. Wygląda na to, że prezydent nie może doczekać się

dnia, kiedy sam siebie awansuje – pomyślał złośliwie Daniel. Posługując się buławą jak wskaźnikiem, Taffari wskazywał kolejno poszczególne elementy makiety. – Jak widać na modelu, Sajewa pozostawia za sobą rów szerokości zaledwie sześćdziesięciu metrów. To prawda, że zanim przystąpimy do wydobywania rudy, ścinamy drzewa i usuwamy poszycie porastające ów wąski pas ziemi. – Zrobiwszy pauzę, spojrzał z powagą w obiektyw kamery. – Nie powoduje nami jednak bezmyślna żądza niszczenia, lecz rozwaga dobrego gospodarza zbierającego plon. Owa wąska ścieżka, wyrąbana przez puszczę, obejmuje mniej niż jeden procent całego drzewostanu. W ślad za Sajewą ciągną buldożery, których zadaniem jest ponowne wypełnienie rowu i utwardzenie ziemi. Dokładamy przy tym wszelkich starań, żeby odtworzyć pierwotną rzeźbę terenu, co pozwala oddalić groźbę erozji. Po buldożerach pojawia się zespół botaników z nasionami i sadzonkami drzew, żeby na nowo obsadzić pas nagiej ziemi odpowiednio dobranym zestawem roślin. Obok szybko rosnących gatunków, spełniających funkcję poszycia, znajdują się odmiany o długim cyklu wegetacji, które dopiero po pięćdziesięciu latach będą mogły być ścięte. Mnie już tu nie będzie, kiedy to nastąpi, ale będą moje wnuki. Przygotowany przez nas program eksploatacji zasobów leśnych ogranicza roczny wyrąb drzew do jednego procenta drzewostanu. Nie trzeba być matematykiem, żeby obliczyć, że pełny cykl skończy się w roku 2090, a wówczas drzewa, które sadzimy dzisiaj, w roku 1990, będą miały sto lat, i bez żadnego ryzyka będzie można zacząć całą rzecz od początku. – Przystojny i sympatyczny, uśmiechał się uspokajająco do kamery. – Za tysiąc lat dzikie zwierzęta nadal będą pędzić szczęśliwy żywot w ubomańskiej puszczy, a przyszłe pokolenia będą czerpać pełną garścią z jej hojnych darów. Brzmiało to bardzo rozsądnie, stwierdził Daniel. Zresztą na własne oczy widział przebieg prac wydobywczych. Wąski szlak poprzez puszczę nie stanowił poważnego zagrożenia dla zwierząt i roślin. Taffari przedstawiał telewidzom tę samą filozofię, w którą on sam święcie wierzył, filozofię ograniczonej eksploatacji, planowego i kontrolowanego wykorzystania odnawiających się zasobów. Na moment zapomniał o swojej niechęci do Taffariego. Odczuwał chęć nagrodzenia jego wystąpienia oklaskami. Zamiast tego odchrząknął, żeby oczyścić gardło, i powiedział tylko:

– Panie prezydencie, to było wspaniałe wystąpienie. Myślę, że pańskie słowa dadzą telewidzom wiele do myślenia. Bardzo panu dziękuję, sir. Siedząc w otwartych tylnych drzwiach landrovera, Chetti Singh rozprostował leżącą na udzie kartkę. Zdążył wyrobić sobie godną podziwu sprawność lewej ręki. – Przez ten kawałek papieru cały biznes przestanie być zabawny – zauważył. – Bo on nie ma być zabawny – powiedział twardo Ning Czeng Gong. – To ma być prezent dla mojego czcigodnego ojca. Tu chodzi o interesy, a nie o zabawę. Chetti Singh uśmiechnął się uprzejmie, acz nieszczerze. Nie podobała mu się zmiana, jaka zaszła w Czengu podczas ostatniego pobytu w Tajpej. Wyczuwał w swoim zleceniodawcy jakąś nową, niebezpieczną siłę, doprawioną arogancką pewnością siebie i determinacją. Po raz pierwszy, odkąd połączyły ich wspólne interesy, Chetti Singh czuł lęk przed Chińczykiem. Wcale mu się to nie podobało. – Wolę, kiedy interesy mnie bawią – upierał się przy swoim, nie chcąc ustąpić pola, uświadomił sobie jednak, że nie potrafi wytrzymać twardego, nieubłaganego wzroku Ninga. Opuścił oczy i zaczął czytać: Specjalne zezwolenie na polowania wydane przez prezydenta Ludowo-Demokratycznej Republiki Ubomo Specjalnym dekretem prezydenta Ludowo-Demokratycznej Republiki Ubomo zezwala się okazicielowi tego dokumentu, panu Ning Czeng Gongowi lub jego oficjalnemu przedstawicielowi, na odstrzał lub schwytanie i zabicie następujących chronionych zwierząt: pięciu słoni (Loxodonta africana). Niniejszy dokument ma moc obowiązującą na terenie całego kraju. Jednocześnie zezwala się panu Ning Czeng Gongowi, lub jego oficjalnemu przedstawicielowi, na gromadzenie dla celów naukowych, posiadanie, wywóz i sprzedaż wyżej wymienionych okazów, w całości lub w częściach, włączając w to skóry, kości, mięso i/lub kły. Podpisano: Efrem Taffari

Prezydent Ludowo-Demokratycznej Republiki Ubomo Na pierwszy rzut oka widać było, że dokument został sprokurowany w wielkim pośpiechu. Zarówno samo zezwolenie, jak i zawarte w nim sformułowania, nie mające precedensu w dotychczasowej praktyce władz Ubomo, zostały zaimprowizowane naprędce. Na prośbę Czenga prezydent nabazgrał na kartce z notesu parę zdań, które rządowa drukarnia umieściła zgrabnie pod godłem państwa, i w ciągu dwunastu godzin dokument był gotowy do podpisu. – Jestem kłusownikiem – wyjaśnił Chetti Singh. – I to najlepszym kłusownikiem w Afryce. A ten kawałek papieru czyni ze mnie zwykłego agenta, fagasa, terminatora u rzeźnika... Czeng odwrócił się od niego ze zniecierpliwieniem. Sikh zaczynał działać mu na nerwy. Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż wysłuchiwanie drobnych złośliwości. Zatopiony w myślach, przemierzał nerwowo polanę. Rozmokła, zryta koleinami ziemia kleiła się do butów, ciemne okulary Chińczyka pokryła mgiełka wilgotnego nalotu. Zdjął je z nosa i wsunął do kieszonki rozpiętej pod szyją koszuli. Powiódł wzrokiem po otaczającej polanę litej ścianie ciemnej zieleni, za którą zdawała się czaić jakaś groźba. Zdusiwszy w sobie niewyraźny lęk, Czeng rzucił okiem na zegarek. – Zrobiło się późno – powiedział ostro. – Kiedy on wreszcie przyjdzie? Chetti Singh wzruszył ramionami i jedną ręką złożył zezwolenie na odstrzał. – On nie ma takiego poczucia czasu jak my. To Pigmej. Przyjdzie, kiedy mu się będzie podobało. Niewykluczone, że już tutaj jest, siedzi w krzakach i nas obserwuje. A może zjawi się jutro albo w przyszłym tygodniu. – Nie mam tyle czasu do zmarnowania – warknął Czeng. – Czekają mnie inne ważne sprawy. – Ważniejsze niż prezent dla twojego czcigodnego ojca? – zapytał Chetti Singh uśmiechając się ironicznie. – Do diabła z tymi czarnuchami. – Czeng znowu odwrócił się od swojego towarzysza. – Zupełnie nie można na nich liczyć. – To małpy – zgodził się Chetti Singh. – Użyteczne małe małpki. Zrobiwszy następne okrążenie po rozmiękłym, czerwonym błocku

polany, Czeng znowu stanął przed Chetti Singhiem. – A co z Armstrongiem? – zapytał. – Musimy się go pozbyć. – Jasne! – Twarz sikha rozjaśnił szeroki uśmiech. – To dopiero będzie zabawa – oznajmił, czule masując kikut. – Już prawie rok, jak doktor Armstrong śni mi się każdej nocy. Ale nigdy bym się nie spodziewał, że dostarczą mi go rządowym śmigłowcem do Sengi-Sengi, jak kapłona ze związanymi skrzydłami. A co tam! – Będziesz musiał się nim zająć, zanim wyjedzie – naciskał Czeng. – Nie możemy pozwolić, żeby wydostał się stąd żywy. – Niech cię o to głowa nie boli – uspokoił go sikh. – Wszystko sobie dokładnie przemyślałem. Życzyłbym sobie, żeby doktor zginął śmiercią odpowiednio symboliczną i bardzo bolesną, lecz równocześnie łatwą do wytłumaczenia nieszczęśliwym wypadkiem. – Nie czekaj zbyt długo – ostrzegł Czeng. – Mam do dyspozycji całe pięć dni – oznajmił Chetti Singh, wyraźnie bardzo zadowolony z siebie. – Widziałem harmonogram zdjęć. Nie skończą kręcić w Sengi-Sengi przed... – A co z tą rudą babą, asystentką Armstronga? – Czeng przerwał mu ze zniecierpliwieniem. – Na razie bzyka ją prezydent Taffari, ale sądzę, że należałoby posłać ją w długą podróż razem z doktorem Armstrongiem... – Nie dokończywszy zdania, Chetti Singh zerwał się na równe nogi. W najwyższym skupieniu badał wzrokiem ścianę lasu; gdy Czeng otworzył usta, żeby coś powiedzieć, sikh uciszył go gniewnym gestem. Przechyliwszy głowę, nasłuchiwał uważnie. – Myślę, że już tu jest – odezwał się wreszcie. – Skąd wiesz? – Czeng odruchowo zniżył głos do ostrożnego szeptu. Odchrząknął nerwowo, nie spuszczając wzroku z leśnej gęstwiny. – Posłuchaj – powiedział Chetti Singh. – Ptaki. – Nic nie słyszę. – Właśnie. – Sikh kiwnął głową. – Ucichły. – Postąpiwszy krok w stronę ściany drzew, zawołał w suahili: – Pokój z tobą, synu puszczy. Wyjdź na polanę, żebyśmy mogli przywitać się jak przyjaciele. Pigmej pojawił się nagle, niby błędny ognik, w szczelinie w zbitej roślinności. Stał pośród lśniących liści, a przefiltrowany przez gałęzie drzew promień słońca tańczył na jego gładkiej skórze, uwydatniając każdy mięsień mocnego, drobnego ciała. Głowa Pigmeja była mała

i zgrabna, a twarz zdobiła kozia bródka z miękkiej, czarnej wełny, poprzetykanej srebrną przędzą siwizny. – Bądź pozdrowiony Pirri, sławny myśliwy. – Chetti Singh zgrabnie wplótł pochlebstwo w formułkę powitania. Mały człowieczek wpłynął na polanę wdzięcznym, niemal tanecznym krokiem. – Przyniosłeś tytoń? – z dziecięcą bezpośredniością zapytał w suahili. Chetti Singh podał mu puszkę Uphill Rhodesian. Pirri odkręcił pokrywkę i wytrząsnął na dłoń kulkę tytoniu. Wsunąwszy ją pod górną wargę, uklepał językiem w wałeczek i zamruczał z rozkoszy. – Myślałem, że będzie mniejszy – zauważył Czeng. – I ciemniejszy. – Nie jest czystej krwi Bambutim – wyjaśnił Chetti Singh. – Jego ojcem podobno był Hita. – Czy on umie polować? – zapytał z powątpiewaniem Czeng. – Potrafi zabić słonia? Sikh roześmiał się w odpowiedzi. – Jest najlepszym myśliwym z całego plemienia, ale to jeszcze nie wszystko. Posiada również inne zalety, których brakuje jego braciom. Zawdzięcza je swojej mieszanej krwi. – Co to za zalety? – zainteresował się Czeng. – Rozumie wartość pieniądza – wyjaśnił sikh. – Bambuti nie dbają o dobra materialne, ale Pirri jest inny. Jest dostatecznie ucywilizowany, żeby wiedzieć, co to chciwość. Pirri przysłuchiwał się rozmowie, żując tytoń. Nie rozumiejąc ani słowa po angielsku, wodził wzrokiem od Chetti Singha do Ning Czeng Gonga i z powrotem. Za całe ubranie miał wąską przepaskę na biodrach, wielki łuk wystawał mu zza pleców, a u pasa wisiała maczeta w drewnianej pochwie. Wreszcie zniecierpliwiony przerwał brutalnie wymianę zdań. – Kto to jest ten wazungu! – spytał w suahili wskazując Czenga dźgnięciem wełnistej brody. – To sławny wódz. I bardzo bogaty – zapewnił go sikh. Pirri przeszedł przez polanę na swoich muskularnych nogach o baniastych łydkach i stanął przed Chińczykiem, przyglądając mu się ciekawie. – Ma skórę o barwie malarii i oczy mamby – oświadczył bez ogródek. Czeng dostatecznie znał suahili, żeby się zjeżyć. – Może wie, co to chciwość, ale na pewno nie ma pojęcia

o szacunku. – Bambuti tacy są – Chetti Singh próbował udobruchać swojego szefa. – Zupełnie jak małe dzieci, mówią wszystko, co im ślina przyniesie na język. – Spytaj go o słonia – polecił Chińczyk. Sikh uśmiechnął się przymilnie i zaczął słodkim tonem: – Przyszedłem tutaj, żeby zapytać cię o słonia. – Pirri drapał się po kroczu, chwyciwszy w garść pokaźnych rozmiarów zawartość przepaski biodrowej i w zamyśleniu przebierając po niej palcami. – Ach, słoń – powtórzył. – Czy ja coś wiem o jakimś słoniu? – Nie była to zbyt jasna odpowiedź. – Jesteś największym myśliwym ze wszystkich Bambutich – zauważył Chetti Singh. – Żadna istota nie może chodzić po lesie bez wiedzy Pirriego. – To prawda – przyznał Pigmej, przyglądając się uważnie Czengowi. – Podoba mi się bransoletka, którą ma na ręku ten wazungu – oświadczył. – Jeżeli chce porozmawiać o słoniu, musi mi dać prezent. – Chce dostać twój zegarek – sikh przetłumaczył żądanie Pirriego. – Zrozumiałem! – warknął Czeng. – Cóż za bezczelność! Do czego temu dzikusowi potrzebny jest rolex? – Prawdopodobnie sprzeda go jakiemuś kierowcy ciężarówki za jedną setną ceny – odpowiedział sikh, z najwyższą przyjemnością obserwując wściekłość Chińczyka. – Powiedz mu, że nie dam się szantażować. Nie dostanie mojego zegarka – oświadczył stanowczo Czeng. Sikh wzruszył ramionami. – Jak sobie życzysz – powiedział. – Ale w ten sposób możesz się pożegnać z prezentem dla twojego czcigodnego ojca. Po chwili wahania Czeng odpiął złotą bransoletę i podał ją Pigmejowi. Pirri zagruchał z zadowolenia. – Bardzo ładna – zachichotał, obracając zegarek w obu dłoniach i podziwiając blask brylancików, zdobiących tarczę. – Tak ładna, że aż sobie przypomniałem o słoniu, który żyje w lesie. – Opowiedz mi o nim – zachęcił go sikh.

– Niedaleko Gondali żyło stado, liczące trzydzieści samic i młodych – powiedział Pirri. – I jeszcze dwa wielkie samce z długimi białymi zębami. – Jak bardzo długimi? – zapytał Chetti Singh. Czeng, który śledził uważnie konwersację, pochylił się do przodu. W jego oczach płonęła żądza posiadania. – Jeden słoń jest większy od drugiego. Jego zęby są takie długie... – Pirri zdjął z ramienia łuk i podniósł go wysoko do góry, stając przy tym na palcach. – Takie długie – powtórzył. – Od nasady do czubka, ale nie licząc części schowanej w czaszce, mają tyle wysokości, dokąd ja sięgam swoim łukiem. – Dużo grube? – ochrypłym z pożądania głosem zapytał Czeng w koszmarnym suahili. Odwróciwszy się w jego stronę, Pirri drobnymi, dziecięcymi rączkami zatoczył koło wokół pasa. – Takie grube – powiedział. – Są takie grube jak ja. – Ogromny słoń – mruknął z niedowierzaniem Chetti Singh. – To jest największy ze wszystkich słoni w całym lesie i widziałem go na własne oczy – oświadczył uroczyście Pigmej. – Ja, Pirri, mówię to wam, i jest to prawda. – Chcę, żebyś zabił tego słonia i przyniósł mi kły – powiedział cicho sikh. Pigmej pokręcił głową. – Ten słoń nie mieszka już w Gondali. Wyniósł się stamtąd, kiedy przybyły maszyny z żółtego żelaza. Uciekł od smrodu i hałasu. Teraz żyje w świętym mateczniku, gdzie żadnemu człowiekowi nie wolno polować. Taka jest wola Matki i Ojca. Nie mogę go zabić w mateczniku. – Dobrze ci zapłacę za zęby tego słonia – szepnął kusząco Chetti Singh, ale Pirri twardo potrząsnął głową. – Zaproponuj mu tysiąc dolarów – wtrącił się po angielsku Czeng, lecz sikh spiorunował go wzrokiem. – Zostaw to mnie – powiedział. – Nie chcemy przecież zepsuć wszystkiego przez zbytnią niecierpliwość. – Przechodząc z powrotem na suahili, zwrócił się do Pigmeja: – Dam ci dziesięć sztuk pięknych tkanin, jakie bardzo kochają kobiety, i pięćdziesiąt garści szklanych paciorków, dosyć, żeby tysiąc dziewic rozsunęło dla ciebie swoje uda. Pirri pokręcił głową.

– Nie mogę polować w świętym mateczniku – powiedział. – Jeśli to zrobię, Matka i Ojciec pogniewają się na mnie. – Oprócz tkanin i paciorków dostaniesz dwadzieścia żelaznych toporków i dziesięć noży o ostrzach długich jak twoje ramię. Pirri wił się jak piskorz. – Chcesz, żebym złamał prawo i obyczaje. Moje plemię znienawidzi mnie i odtrąci. – Dam ci dwadzieścia butelek dżinu – powiedział Chetti Singh. – I tyle tytoniu, ile zdołasz udźwignąć. Pirri nerwowo pomasował genitalia i przewrócił oczami, pokazując białka. – Tyle tytoniu, ile zdołam unieść! – powtórzył ochrypłym głosem. – Nie mogę tego zrobić. Bambuti wezwą Molimo. Zostanę obrzucony klątwą. – Dostaniesz też sto srebrnych dolarów z Marią Teresą. – Chetti Singh wyciągnął z kieszeni kurtki garść srebrnych monet. Podrzucił je na dłoni, tak że zalśniły w słońcu i zabrzęczały kusząco. Przez dłuższą chwilę Pirri pożerał wzrokiem pieniądze. W końcu wydał z siebie przenikliwy skowyt i podskoczył w powietrze, równocześnie wyciągając z pochwy maczetę. Chetti Singh i Czeng odsunęli się nerwowo do tyłu, myśląc, że Bambuti zaraz się na nich rzuci, lecz Pirri obrócił się jak fryga i z uniesioną do góry maczetą natarł na otaczające polanę zarośla, wymierzając pierwszy straszliwy cios. Wrzeszcząc z wściekłości i pokusy, okładał maczetą Bogu ducha winne krzaki. Na jego głowę sypały się liście i gałązki, nieszczęsne drzewa krwawiły kawałkami srebrzystej kory. Wreszcie uspokoił się i oparł ciężko na rękojeści maczety. Muskularna pierś Pigmeja unosiła się i opadała w rytm przyspieszonego oddechu, spływający po twarzy pot wsiąkał w wełnistą brodę. Nieustraszony mężczyzna łkał z wyczerpania i odrazy do samego siebie. Po chwili wyprostował się dumnie, wrócił do Chetti Singha i oświadczył: – Zabiję tego słonia i przyniosę ci jego zęby. A wtedy dasz mi wszystkie te rzeczy, które mi obiecałeś, nie zapominając o tytoniu. Chetti Singh znowu prowadził landrovera po ginącej co chwila w zaroślach leśnej drodze. Dopiero po godzinie takiej jazdy dotarli do głównej szosy, na której pracowały brygady więźniów. Co chwila mijały

ich ogromne ciężarówki z rudą i drewnem, z wyciem silników i turkotem kół pędzące po wyłożonej pniami nawierzchni. Kiedy wyjechawszy z zarośniętego leśnego traktu włączyli się w sznur samochodów zmierzających do Sengi-Sengi, Chetti Singh uśmiechnął się szeroko i powiedział do swojego towarzysza: – Tak więc prezent dla twojego czcigodnego ojca mamy z głowy. Teraz pora pomyśleć o małym podarku dla mnie. Chcę dostać głowę doktora Daniela Armstronga, na srebrnej tacy i z jabłkiem w ustach. Daniel czekał na taką okazję, modlił się o nią. Stał wysoko nad ziemią na platformie sterowniczej Sajewy. Lało. Powietrze wydawało się niebieskie od kropel deszczu, widoczność spadła do piętnastu metrów. Bonny schowała się przed ulewą w kabinie sterówki, na drugim końcu platformy. Pilnowała, żeby nie zamókł jej drogocenny sprzęt. Dwaj strażnicy z plemienia Hita zniknęli na którymś z dolnych pokładów. Daniel był zupełnie sam. Deszcz nie robił już na nim żadnego wrażenia. Od przyjazdu do Sengi-Sengi nie miał na sobie suchego ubrania. Nawet jeśli nie padało, odzież była mokra od panującej w głębi puszczy wilgoci. Stał, oparty o stalową ścianę sterówki, częściowo osłonięty płócienną markizą pomostu biegnącego od kabiny aż do otaczającej platformę barierki. Co chwila nagły poryw wiatru rzucał mu w twarz strumienie deszczu, zmuszając do zaciśnięcia powiek. Nagle otworzyły się drzwi kabiny i na pomost wyszedł Ning Czeng Gong. Nie zdając sobie sprawy z obecności Daniela, podszedł do barierki i oparłszy się o nią, wyjrzał w dół, tam gdzie ogromne, lśniące łyżki czerpaków wgryzały się w czerwoną ziemię. Nie mógł sobie wymarzyć lepszej okazji. Los wydał Chińczyka w jego ręce. – To dla ciebie, Johnny – szepnął, wchodząc na stalowe płyty pomostu. Gumowe podeszwy jego butów nie wydawały najmniejszego dźwięku. Stanął za plecami Czenga. Wystarczyło się pochylić i złapać za kostki Chińczyka. Jeden szybki ruch i Czeng przeleci przez barierkę, by upaść pomiędzy obracające się dwadzieścia metrów niżej stalowe łopaty. W ułamku sekundy porąbane na kawałki zwłoki znajdą się we wnętrzu stalowych cylindrów, które

wyplują je roztarte na proszek i dokładnie wymieszane z czerwoną ziemią. Daniel już, już miał to zrobić, lecz zanim zdążył dotknąć swojej ofiary, powstrzymała go nagła świadomość, na co właściwie się waży. Zamierzał właśnie popełnić morderstwo z premedytacją. Zabijał jako żołnierz, lecz to miało być zupełnie coś innego. Poczuł do siebie odrazę. Zrób to dla Johnny'ego – starał się przekonać sam siebie, ale było już za późno. Czeng obrócił się jak fryga, stając twarzą w twarz z przeciwnikiem. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, każdy gotów zaatakować. W końcu Czeng odezwał się pierwszy: – Stracił pan szansę, doktorze. Nie będzie miał pan następnej. Pozwolił, żeby drgnęła mu ręka, kiedy powinien był uderzyć. Przez własną słabość zawiódł Johnny'ego. Dawniej coś takiego nie mogłoby mu się przydarzyć. Potrafiłby szybko i fachowo sprzątnąć Czenga, a zamiast odrazy odczuwałby radość. Tymczasem zaalarmował tylko Tajwańczyka, który stał się teraz bardziej niebezpieczny. Odwrócił się, przytłoczony poniesioną klęską, i stanął jak wryty, wstrząśnięty tym, co zobaczył. Jeden ze strażników Hita wszedł na górę po stalowej drabince, cicho jak lampart. Oparty o barierkę, obserwował rozgrywającą się na platformie scenę spod zsuniętego na jedno oko brunatnego beretu. Lufa opartego o biodro ręcznego karabinu maszynowego mierzyła prosto w żołądek Daniela. Tej nocy długo nie mógł zasnąć, wytrącony z równowagi zarówno świadomością, że nie ma żadnej drogi ucieczki, jak i palącym wstrętem do tej mrocznej części swojej osobowości, nakazującej mu szukać brutalnego rewanżu. Jednak nawet ów spóźniony atak wyrzutów sumienia nie zdołał osłabić jego postanowienia odegrania roli narzędzia sprawiedliwości. Kiedy obudził się następnego ranka, jego nerwy wprawdzie nadal były porządnie roztrzęsione, ale żądza zemsty nie zbladła ani odrobinę. Kiepskie samopoczucie Daniela walnie przyczyniło się do ostatecznego zerwania z Bonny Mahon. Bezpośredni powód do awantury znalazł się, kiedy dziewczyna zamiast pojawić się o wyznaczonej godzinie rozpoczęcia zdjęć, kazała mu czekać przez czterdzieści minut w ulewnym deszczu. – Kiedy powiedziałem: piąta, nie miałem na myśli piątej po południu

– naskoczył na Bonny, kiedy wreszcie nadeszła, bynajmniej się nie spiesząc. Dziewczyna roześmiała mu się w nos, wyraźnie bardzo z siebie zadowolona. – Co mam zrobić, popełnić harakiri? – zapytała. Daniel zamierzał dobrze natrzeć jej uszu, lecz nagle uświadomił sobie, że Bonny zjawiła się na planie prosto z łóżka Taffariego. Nie zdążyła nawet się wykąpać. Daniel wyczuł piżmowy zapach, który przylgnął do jej skóry podczas miłosnej nocy. Odwrócił się z odrazą, zbyt wściekły, żeby się dalej kłócić. Bał się, że mógłby ją uderzyć. Na Boga, Armstrong, weź się w garść – upomniał się po cichu, masz nerwy w strzępach. Przez resztę poranka odnosili się do siebie z ledwo tłumioną nienawiścią. Filmowali pracę buldożerów i pił łańcuchowych, które oczyszczały drogę przypominającej prehistorycznego potwora Sajewie. Nie był to łatwy dzień. Rozmiękłe błoto i ulewny deszcz utrudniały poruszanie się, musieli uważać na potężne, niebezpieczne maszyny i walące się dookoła pnie ogromnych drzew. To wszystko nie wpłynęło bynajmniej na poprawę nastroju Daniela, ale jakoś udawało mu się trzymać język za zębami aż do chwili, kiedy tuż przed dwunastą w południe Bonny oświadczyła, że skończyła jej się taśma i musi wrócić do obozu po nową. – To twój pierwszy film? Nie wiesz, że takie rzeczy sprawdza się przed rozpoczęciem zdjęć? – zapytał. Bonny nie pozostała mu dłużna. – Wiem, co cię gryzie, kochasiu. Doskwiera ci nie brak taśmy, lecz brak pięknej, soczystej dupy. Nie możesz znieść myśli, że Efrem to ma, a ty nie. Zżera cię zazdrość, stary, i dlatego tak mnie nienawidzisz. – Masz stanowczo zbyt wysokie mniemanie o tym, na czym siedzisz, moja mała – warknął z wściekłością Daniel. I tak od słowa do słowa, aż wreszcie Bonny wykrzyczała mu w twarz: – Nikt nie będzie ze mną w ten sposób rozmawiał, koleś. Wsadź se swój film i swoje impertynencje w swoje lewe ucho, chyba że wolisz jakąś inną dziurę! – i rzuciła się pędem do zaparkowanego nie opodal landrovera, ślizgając się i zapadając w brejowate błocko. – Zostaw kamerę w samochodzie! – zawołał za nią Daniel. Cały

sprzęt wideo został wypożyczony na potrzeby filmu. – Masz swój bilet powrotny do Londynu. Wyślę ci czek. Jesteś zwolniona. – O nie, co to to nie, kochasiu. Spóźniłeś się. To ja zrezygnowałam z dalszej współpracy. Nie zapominaj o tym. – Zatrzasnęła drzwiczki samochodu i dociskając gaz do dechy, ruszyła w kierunku obozu. Daniel gapił się za znikającym w rozbryzgach czerwonego błocka samochodem, a przez głowę przebiegały mu druzgoczące riposty, których nie zdążył w porę odpalić. Bonny też była wściekła i tym razem postanowiła się odegrać, tak żeby Daniel ją dobrze popamiętał. Łamała sobie głowę nad najokrutniejszą zemstą, leżącą w jej możliwościach, i tuż przed obozem w Sengi-Sengi owe intelektualne wysiłki zaowocowały konkretnym planem. – Będziesz żałował, że się nie udławiłeś w porę swoimi parszywymi obelgami, koteczku – obiecała na głos, uśmiechając się bezlitośnie. – To były twoje ostatnie zdjęcia w Ubomo. Ani ty, ani żaden kamerzysta, zaangażowany na moje miejsce, nie nakręci już w Ubomo ani jednej klatki. Już moja w tym głowa. Jego ciało było długie i giętkie. W półmroku pod moskitierą jego skóra, wciąż jeszcze wilgotna od miłosnego potu, lśniła jak wypłukany węgiel. Patrząc na Efrema Taffariego, leżącego na plecach na wygniecionym białym prześcieradle, Bonny myślała, że chyba nigdy nie widziała piękniejszego mężczyzny. Powoli opuściła głowę i położyła policzek na nagiej piersi kochanka. Na chłodnej, gładkiej skórze nie rósł ani jeden włosek. Dmuchnęła delikatnie na sutek, który natychmiast zaczął się marszczyć i twardnieć. Uśmiechnęła się. Czuła się jak pączek w maśle. Taffari był cudownym kochankiem, żaden biały mężczyzna, z jakim kiedykolwiek spała, nie dorównywał mu w łóżku. Zapragnęła coś dla niego zrobić. – Muszę ci o czymś powiedzieć – szepnęła, nie podnosząc głowy z jego piersi. Leniwym gestem brunatnej dłoni odsunął z twarzy dziewczyny plątaninę miedzianorudych włosów. – Cóż to takiego? – zapytał bez większego zainteresowania. Wiedziała, że następne zdanie zaskarbi jej całą jego uwagę. Specjalnie odwlekała ten moment, przeciągała słodkie oczekiwanie. Chciała wycisnąć jak najwięcej przyjemności z urzeczywistnienia

swojego szatańskiego planu. To miała być podwójna radość: zemści się na Danielu Armstrongu i równocześnie złoży Efremowi Taffariemu dar, który ostatecznie dowiedzie, ile jest warta jej miłość i lojalność. – Cóż to takiego? – powtórzył. Owinął wokół dłoni pukiel płomiennorudych włosów i pociągnął lekko, tak by zabolało. Był mistrzem w zadawaniu bólu. Bonny stęknęła z masochistycznej rozkoszy. – Mówię ci o tym, bo chcę, żebyś zrozumiał, jak bardzo cię kocham. Bez reszty należę do ciebie – wyszeptała. – Po tym, co usłyszysz, nie będziesz mógł już wątpić w moją lojalność i oddanie. Zaśmiał się cicho i potrząsnął delikatnie głową dziewczyny. Jego palce wciąż tkwiły wplątane w jej włosy, zadając cudowny ból. – Pozwól, że ja to ocenię, moja słodka czerwona lilio. Zdradź mi ten straszliwy sekret. – To jest naprawdę straszne, Efremie. Na polecenie Daniela Armstronga sfilmowałam wysiedlanie mieszkańców wsi w Zatoce Orłów Rybołowów, tam gdzie ma zostać wybudowany hotel i kasyno. Efrem Taffari przestał oddychać. Nie oddychał przez dwadzieścia długich uderzeń serca, bijącego przy uchu Bonny. Kiedy wreszcie wypuścił zgromadzone w płucach powietrze, powiedział: – Nie wiem, o czym mówisz. Wytłumacz mi. – Jego puls był nieco szybszy niż zwykle. – Byliśmy na szczycie urwiska, kiedy do wsi przyjechali żołnierze. Daniel kazał mi ich sfilmować. – I co żeście zobaczyli? – Zrównali wioskę z ziemią i spalili łodzie. Mieszkańców załadowali na ciężarówki i wywieźli... – zawahała się. – Mów dalej – rozkazał. – Co jeszcze widzieliście? – Zabili dwóch ludzi. Zatłukli kolbą staruszka i zastrzelili mężczyznę, który próbował uciekać. Ich ciała spalili razem z łodziami. – I ty to nakręciłaś? – zapytał Efrem. W jego głosie było coś, co sprawiło, że Bonny nagle straciła całą pewność siebie. Zaczęła się bać. – Daniel mi kazał. – Nic o tym nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia o tej ohydnej zbrodni. To się stało wbrew moim rozkazom – oświadczył. Dziewczynie kamień spadł z serca. – Byłam pewna, że nie mogłeś nic o tym wiedzieć.

– Muszę obejrzeć ten film. Stanowi materiał dowodowy przeciwko zbrodniarzom, którzy dopuścili się tego plugawego czynu. Co się stało z taśmą. – Oddałam ją Danielowi. – I co on z nią zrobił? – zapytał Efrem. Teraz w jego głosie zabrzmiała straszliwa groźba. – Powiedział, że zostawił ją na przechowanie w ambasadzie brytyjskiej w Kahali. Ambasador, sir Michael Hargreave, jest jego bliskim przyjacielem. – Czy Daniel pokazał mu film? – dopytywał się Taffari. – Nie sądzę. Powiedział, że to dynamit i że trzeba z tym poczekać na właściwą okazję. – To znaczy, że oprócz ciebie i Armstronga nikt nie wie o istnieniu tego filmu? Bonny nie pomyślała o tym w ten sposób. Teraz, kiedy Taffari jej to uświadomił, poczuła się niepewnie. – Tak, przypuszczam że tak. Chyba że Daniel komuś powiedział. Ja nikomu nie mówiłam. – Świetnie. – Taffari wysunął palce z włosów Bonny i pogłaskał ją po policzku. – Dobra dziewczynka. Jestem ci bardzo wdzięczny. Dałaś mi dowód swojej przyjaźni. – To coś więcej niż przyjaźń, Efremie. Nigdy nie czułam czegoś takiego do żadnego mężczyzny. – Wiem – szepnął. Ujął w dłonie głowę dziewczyny i pocałował ją w usta. – Jesteś wspaniałą kobietą. Z każdym dniem stajesz się coraz bardziej mi droga. – Z wdzięcznością przycisnęła swoje pełne kształty do gładkiego, kociego ciała kochanka. – Musimy wydostać ten film z ambasady. Może wyrządzić nieodwracalne szkody temu krajowi i mnie osobiście, jako jego prezydentowi. – Powinnam była wcześniej ci o tym powiedzieć. Ale dopiero teraz zaczęłam zdawać sobie sprawę, jak bardzo cię kocham. – Nie jest jeszcze za późno – uspokoił ją. – Jutro rano porozmawiam z Armstrongiem. Dam mu słowo honoru, że winni zostaną ukarani. Musi oddać mi ten film, to przecież jedyny dowód zbrodni. – Nie sądzę, żeby się zgodził – zauważyła Bonny. – To sensacyjny materiał, wart dla niego przynajmniej milion dolarów. Nie będzie chciał

wypuścić go z rąk. – Wobec tego będziesz musiała mi pomóc odzyskać taśmę. W końcu to ty ją nakręciłaś. Pomożesz mi, moja piękna biało-czerwona lilio? – Wiesz, że tak, Efremie. Zrobię dla ciebie wszystko – wymruczała. Nie mówiąc już ani słowa, wziął ją, obdarzył tą cudowną, niszczycielską miłością, której nikt inny nie potrafił jej dać. Potem zasnęła. Kiedy obudziła się, za oknem znowu padał deszcz. Miała wrażenie, że w tym okropnym zielonym piekle padało bez przerwy. Krople bębniły rytmicznie o dach bungalowu dla VIP-ów. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Instynktownie wyciągnęła rękę, szukając Efrema, ale łóżko obok niej było puste. Prześcieradło zdążyło już stracić ciepło jego ciała. Musiał wstać z pościeli jakiś czas temu. Pomyślawszy, że mógł pójść do toalety, poczuła ucisk własnego pęcherza, który wyrwał ją ze snu. Leżała, wsłuchując się w ciemność, ale kiedy po pięciu minutach wciąż jeszcze się nie zjawił, postanowiła nie czekać dłużej. Wysunęła się spod moskitiery i po omacku zaczęła szukać drogi do łazienki. Wpadła na krzesło i potknęła się o własną stopę, zanim wreszcie udało jej się odnaleźć drzwi. Przekręciła kontakt i wyłożone białymi kafelkami pomieszczenie zalało światło. Oślepiona, zamrugała powiekami. Toaleta była pusta, ale uniesiona do góry deska sedesowa jednoznacznie świadczyła o tym, że był tu przed nią. Opuściwszy ją przykucnęła, zupełnie naga i wciąż jeszcze nie do końca rozbudzona. Zaspane oczy przysłaniała splątana gęstwina płomiennych włosów. Na zewnątrz monotonnie szumiał deszcz. Nagle ciemność za oknem przecięła potężna błyskawica. Po chwili rozległ się grom. Bonny sięgnęła do wiszącej na bocznej ścianie rolki papieru toaletowego. Jej ucho znalazło się zaledwie o parę centymetrów od cieniutkiej ścianki działowej. Zza przepierzenia dobiegały niewyraźne męskie głosy. Powoli opuszczała ją senność, a na jej miejsce pojawiło się zaciekawienie. Przycisnąwszy ucho do chłodnych kafelków, Bonny poznała głos Efrema. Prezydent mówił coś twardym, rozkazującym tonem. Odpowiedział mu czyjś głos, lecz właśnie w tym momencie nasilił się szum deszczu i Bonny nie zdołała rozpoznać, do kogo należy. – Nie – zaprzeczył Efrem. – Dzisiaj w nocy. To ma być zrobione natychmiast. – Bonny całkowicie otrząsnęła się ze snu. Nagle deszcz

przestał padać jakby nożem uciął. Zza ściany dobiegła wyraźna odpowiedź tajemniczego rozmówcy. – Podpisze pan nakaz, panie prezydencie? – Bonny poznała charakterystyczny akcent Chetti Singha. – Pańscy żołnierze będą mogli przeprowadzić egzekucję. – Nie bądź durniem, człowieku. Chcę, żeby wszystko odbyło się po cichu. Pozbądź się go jakoś. Możesz poprosić kapitana Kajo, żeby ci pomógł, ale pamiętaj: żadnych pytań, żadnej pisaniny. Po prostu pozbądźcie się go. – Ach tak. Rozumiem. Powiemy, że kręcąc zdjęcia do swojego filmu zapuścił się w dżunglę. Możemy nawet wysłać ekipę poszukiwawczą, która stwierdzi, że wszelki ślad po nim zaginał. Nieodżałowana strata i tak dalej. A co z kobietą? Ona także widziała, jak pańscy ludzie robili porządki w Zatoce Orłów Rybołowów. Czy życzy pan sobie, żeby nią też się przy okazji zająć? – Nie bądź idiotą! Będę jej potrzebował, żeby wydobyć taśmę z ambasady brytyjskiej. Kiedy film znajdzie się bezpiecznie w moich rękach, zastanowię się, co z nią dalej zrobić. Na razie wystarczy, jeśli zabierzesz Armstronga do dżungli i sprzątniesz go tak, żeby nikt nie widział. – Zapewniam pana, panie prezydencie, że nic nie mogłoby mi sprawić większej przyjemności. Potrwa godzinkę lub dwie, zanim przygotujemy wszystko z kapitanem Kajo, ale o świcie będzie już po sprawie. Uroczyście to panu przyrzekam. Bonny usłyszała szurnięcie odsuwanego krzesła i ciężkie kroki. Po chwili trzasnęły drzwi i w przylegającym do łazienki saloniku zaległa cisza. Przez chwilę siedziała bez ruchu na sedesie, całkowicie sparaliżowana tym, co usłyszała. Wreszcie poderwała się na równe nogi, rzuciła do kontaktu w przeciwległej ścianie i przekręciła go, pogrążając łazienkę w ciemności. Pospiesznie, macając przed sobą rękoma, wróciła do łóżka i wpełzła pod moskitierę. Leżąc pod prześcieradłem, sztywna jak trup, czekała na powrót Efrema Taffariego. Jej umysł pracował w szaleńczym tempie. Była przerażona i zdezorientowana. Treść podsłuchanej rozmowy kompletnie ją zaskoczyła. Spodziewała się, że Efrem przechwyci taśmę i każe aresztować

Daniela, po czym ogłosi go persona non grata i czym prędzej deportuje. Zresztą nie miała zbyt jasnej koncepcji losu, jaki spotka Daniela, ale nie przeszło jej nawet przez myśl, że prezydent zechce go zabić, rozgnieść jak pluskwę. Za późno zdała sobie sprawę ze swojej naiwności. Wstrząs okazał się niemal ponad jej siły. Nigdy nie czuła do Daniela nienawiści. Przeciwnie, dopóki nie zaczął jej działać na nerwy swoimi uwagami, darzyła go największą sympatią, do jakiej była zdolna. To prawda, że odkąd Efrem zajął jego miejsce, Daniel stał się zupełnie nie do zniesienia, a nawet posunął się do tego, żeby ją zwolnić, ale w końcu sama dostarczyła mu pretekstu. W każdym razie na pewno nie życzyła mu śmierci. Lepiej trzymaj się od tego z daleka – udzieliła sobie ostrzeżenia. Jest już za późno. Daniel będzie musiał radzić sobie sam. Leżała, czekając na Efrema, ale kiedy kochanek nie wracał, znowu zaczęła myśleć o Danielu. Należał do bardzo nielicznych mężczyzn, których naprawdę szczerze podziwiała i lubiła. Był porządny, dobry, zabawny i przystojny... Zmusiła się, żeby przestać. Nie bądź taką litościwą duszyczką – upomniała samą siebie. Sprawy przybrały inny obrót, niż się spodziewałaś, ale tym gorzej dla Daniela. A jednak w słowach Efrema czaiła się również zawoalowana groźba pod jej adresem. „Kiedy film znajdzie się bezpiecznie w moich rękach, zastanowię się, co z nią dalej zrobić”. Efrem ciągle nie wracał. Bonny usiadła na łóżku i zaczęła nasłuchiwać. Deszcz ucichł zupełnie. Niechętnie wysunęła się spod moskitiery i podniosła z podłogi nocną koszulę. Przeszła przez pokój i cichutko uchyliła drzwi na werandę. Wymknęła się na zewnątrz. Światło z saloniku padało na deski. Przesunęła się wzdłuż ściany i ostrożnie zajrzała do środka. Efrem Taffari siedział przy biurku pod przeciwległą ścianą pokoju. Miał na sobie koszulkę w kolorze khaki i spodnie od munduru polowego. Paląc papierosa, przeglądał rozłożone papiery. Sprawiał wrażenie pogrążonego w pracy. Dobiegnięcie do szeregu domków gościnnych we wschodniej części obozu i powrót do sypialni w bungalowie dla VIP-ów zajmie jej nie więcej niż dziesięć minut. Drewniane chodniki były mokre i czerwone od błota. Bonny nie zdążyła założyć butów. Przez głowę przebiegały jej tysiące powodów,

dla których powinna zostać. Niczego nie jestem mu winna – pomyślała, lecz pamięć podsunęła jej znowu słowa Efrema: „...zabierzesz Armstronga do dżungli i sprzątniesz go tak, żeby nikt nie widział”. Odsunęła się od oświetlonego okna, wciąż jeszcze niepewna, co właściwie zamierza zrobić. Lecz zanim zdążyła pomyśleć, pędziła już wilgotnym drewnianym chodnikiem pod ociekającymi drzewami. Pośliznęła się i upadła na kolana, lecz zaraz zerwała się na równe nogi i pobiegła dalej. Czerwone błoto wymazało cały przód jej nocnej koszuli. Poprzez przesłaniające widok drzewa dostrzegła, że w jednym z okien pali się światło. Pozostałe tonęły w ciemnościach. Kiedy podeszła bliżej, stwierdziła z ulgą, że oświetlone okno należy do sypialni Daniela. Zamiast wejść na werandę, zeskoczyła z drewnianego chodnika i obeszła domek dookoła. Okno Daniela było zasłonięte firanką. Bonny poskrobała delikatnie w siatkę moskitiery. Ze środka odpowiedziało jej szuranie odsuwanego krzesła. Jeszcze raz poskrobała moskitierę. – Kto tam? – zapytał cichy głos. – Na miłość boską, Daniel, to ja. Muszę z tobą porozmawiać. – Wejdź do środka. Zaraz otworzę drzwi. – Nie, nie. Wyjdź tutaj. To sprawa życia i śmierci. Nikt nie może mnie widzieć. Pospiesz się, na Boga. W pół minuty później z mroku wynurzyła się postać mężczyzny o szerokich ramionach, oświetlona od tyłu padającym z okna światłem. – Danny, Efrem wie o tej taśmie, którą nakręciliśmy w Zatoce Orłów. – Skąd się o tym dowiedział? – To nie ma znaczenia. – Ty mu powiedziałaś, prawda? – Do diabła, Daniel, przyszłam cię ostrzec. Wydał rozkaz, żebyś został bezzwłocznie rozstrzelany. Chetti Singh i Kajo zaraz tu będą. Mają cię zabrać do dżungli. Chcą to zrobić po cichu. – Skąd o tym wiesz? – Przestań zadawać idiotyczne pytania. Nieważne skąd, grunt że wiem. Muszę wracać. Gotów zauważyć, że mnie nie ma. – Odwróciła się

na pięcie, ale Daniel schwycił ją za ramię. – Dzięki, Bonny – powiedział. – Jesteś lepszym człowiekiem, niż ci się wydaje. Chcesz uciec razem ze mną? Potrząsnęła przecząco głową. – Dam sobie radę. Ale ty się stąd zabieraj. Pospiesz się! Masz góra godzinę. Wyrwała się i pobiegła z powrotem poprzez porośniętą drzewami polanę. Zanim wtopiła się w ciemność, Daniel po raz ostatni uchwycił jej postać: padające z okna bungalowu światło przekształciło plątaninę rudych włosów w różaną aureolę, a długa biała koszula nocna upodobniła ją do anioła. – Ładny mi anioł – mruknął. Stał w ciemności przez okrągłą minutę, zastanawiając się, co powinien zrobić. Dopóki miał przeciwko sobie jedynie Chetti Singha i Ning Czeng Gonga, sprawa nie była do końca przegrana. Jego przeciwnicy, podobnie jak on sam, zmuszeni byli działać w tajemnicy, co znacznie ograniczało im swobodę ruchów. Żaden z nich nie mógł zaatakować otwarcie. Lecz teraz Chetti Singh otrzymał błogosławieństwo samego prezydenta. Usta Daniela rozciągnęły się w wilczym, niewesołym uśmiechu. Chetti Singh na pewno nie będzie zwlekał z wykonaniem wyroku. Nie ma co liczyć na to, iż zadrży mu ręka. Bonny miała rację. Musi się stąd wynosić natychmiast, zanim przyjdzie po niego pluton egzekucyjny. Wyjrzawszy zza węgła, omiótł szybkim spojrzeniem werandę i teren obozu. Wszędzie cicho i ciemno. Przekradł się z powrotem do swojego pokoju i wyjął z szafy saszetkę zawierającą komplet dokumentów osobistych: paszport, bilety lotnicze, karty kredytowe i czeki podróżne. Oprócz ciuchów i kosmetyczki z przyborami do mycia, w pokoju nie znajdowało się nic, co przedstawiałoby jakąkolwiek wartość. Włożył lekką wiatrówkę i upewnił się, że kluczyki od landrovera tkwią bezpiecznie w kieszeni spodni. Wyszedł, gasząc za sobą światło. Landrover czekał przed werandą. Wypożyczony sprzęt wideo znajdował się w tylnej, bagażowej części samochodu. Był tam też podstawowy sprzęt biwakowy oraz zestaw pierwszej pomocy, ale nie było żadnej broni, jeśli nie liczyć starego noża myśliwskiego, z którym Daniel się nie rozstawał. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Nocną ciszę rozdarł świętokradczy

ryk motoru. Na zgaszonych światłach ostrożnie puszczał sprzęgło, trzymając silnik na wolnych obrotach. Powoli przejechał przez obóz do głównej bramy. Wiedział, że nie jest zamykana na noc i że pilnuje jej samotny wartownik. Nie żywił żadnych złudzeń co do tego, jak daleko uda mu się dojechać samochodem. Jedyną drogę, prowadzącą z Sengi-Sengi do promu na rzece Ubomo, przecinały w regularnych, siedmiokilometrowych odstępach wojskowe blokady. Wystarczyło, żeby Kajo połączył się z którąś za pomocą radiotelefonu, a żołnierze będą czekać na Daniela z palcami na spustach kałasznikowów. Jeżeli dopisze mu szczęście, zdoła może minąć pierwszy posterunek, a potem będzie musiał wjechać w dżunglę. Bynajmniej nie był tym zachwycony. Przeszkolenie, jakie przeszedł w armii, obejmowało techniki przetrwania i prowadzenia walki na znacznie suchszym, pokrytym zaroślami rodezyjskim stepie, rozciągającym się daleko na południe od Ubomo. Nie był przygotowany do radzenia sobie w wilgotnej puszczy tropikalnej, ale nie miał wyboru. Najpierw jednak musiał się wydostać z Sengi-Sengi. Jeśli mu się to uda, przyjdzie pora na radzenie sobie z kolejnymi problemami. Zacznijmy więc od numeru pierwszego na naszej liście – pomyślał ponuro kiedy nagle rozbłysły halogenowe reflektory na głównej bramie i cały obóz zalała powódź światła. Z baraków dla wartowników wybiegło kilku ludzi. Na pierwszy rzut oka widać było, że ubierali się w wielkim pośpiechu, niektórzy mieli na sobie tylko podkoszulki i szorty. Daniel rozpoznał Chetti Singha i kapitana Kajo. Kajo pędził wymachując groźnie karabinem maszynowym. Chetti Singh ze wszystkich sił starał się dotrzymać kroku oficerowi. Krzyczał coś w stronę nadjeżdżającego landrovera, reflektory wydobywały z mroku jasną plamę śnieżnobiałego turbanu. Jeden ze strażników usiłował zamknąć bramę. Zdążył już przesunąć jedno obciągnięte metalową siatką skrzydło w poprzek drogi. Daniel włączył światła i docisnąwszy klakson runął przy akompaniamencie ogłuszającego trąbienia prosto na nieszczęsnego wartownika. Żołnierz błyskawicznie rzucił się w bok, landrover walnął w bramę. Nie zabezpieczone skrzydło odskoczyło i wóz Daniela z rykiem silnika wypadł na drogę.

Za jego plecami odezwał się złowrogi klekot broni maszynowej i kule zabębniły po aluminiowej karoserii landrovera. Pochylając się nisko nad kierownicą, docisnął gaz do dechy. W światłach samochodu pojawił się pierwszy zakręt. Kolejna salwa z karabinów dosięgła tyłu wozu. Tylna szyba eksplodowała, rozsypując się na tysiące ostrych okruchów, i Daniel poczuł uderzenie w górnej części pleców, zaledwie parę centymetrów od kręgosłupa. Już kiedyś dostał kulkę. Wprawdzie było to przed wielu laty, w czasie owej okrutnej wojny, ale teraz natychmiast rozpoznał znajome uczucie. Sądząc z umiejscowienia rany, wysoko i blisko kręgosłupa, dostał w płuca. Był śmiertelnie ranny. Lada moment tętnicza krew zaleje mu płuca i zacznie się dusić. Jedź przed siebie, jak długo się da – pomyślał, wchodząc w zakręt na pełnym gazie. Samochód przez chwilę sunął na dwóch kołach, ale obeszło się bez dachowania. We wstecznym lusterku drzewa przesłoniły światła obozu, przemieniając je w słabnącą z każdą chwilą niewyraźną poświatę. Czuł ciepło spływającej po plecach krwi, ale nadal mógł normalnie oddychać. I wcale nie zaczynał słabnąć; przynajmniej jeszcze nie teraz. Rana nie bolała, najwyraźniej stracił w niej czucie. Mógł jasno myśleć. Tak łatwo go nie dostaną. Wiedział dokładnie, gdzie znajduje się pierwsza blokada. Jakieś siedem kilometrów stąd – powtórzył w pamięci. Przy pierwszym przejeździe przez rzekę. Spróbował sobie przypomnieć, jak wygląda ten odcinek drogi. W ciągu ostatnich trzech dni zdjęć przemierzył tę trasę przynajmniej kilkanaście razy. Zdążył zapamiętać prawie każdy zakręt, każdą leśną przecinkę, odchodzącą od głównej szosy. Podjął decyzję. Odchylił się i oparł o fotel. Poczuł kłujący ból w ranie, jakby ktoś dźgnął go nożem. Całe szczęście, że nie traci dużo krwi. Krwotok wewnętrzny – pomyślał. Z tego nie uda ci się wykaraskać. Ale wciąż jechał przed siebie, czekając aż przyjdzie nieunikniona fala słabości. Przed pierwszą blokadą od głównej drogi odgałęziało się pięć leśnych traktów. Większość z nich była od dawna nie używana i kompletnie zarośnięta, ale na co najmniej dwóch w ciągu dnia odbywał

się intensywny ruch. Wybrał pierwszy z nich, trzy kilometry od SengiSengi, i skręcił na zachód. Granica Zairu znajdowała się zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, ale używana przez ciężarówki z drewnem droga nie dochodziła tak daleko. Po siedmiu kilometrach trafiała na pas rozoranej ziemi, pozostawiony przez Sajewę. Będzie musiał porzucić samochód i spróbować pokonać piechotą brakujące sto dwadzieścia kilometrów przez dziewiczą puszczę. Na końcu wycieczki czekały go dodatkowe atrakcje w postaci wysokich gór, lodowców i śnieżnych pól. Nagle przypomniał sobie o tkwiącej w jego plecach kuli i zrozumiał, że to wszystko marzenie ściętej głowy. Nie miał żadnych szans dotrzeć aż tak daleko. Leśny trakt był zryty głębokimi koleinami, pozostawionymi przez gigantyczne, wzorzyste opony ciężarówek, ciągnących ciężkie przyczepy. Koła landrovera nieustannie grzęzły w ohydnym błocku, kolorem i konsystencją przypominającym fekalia. Zabryzgane kleistą masą reflektory rzucały ponury mętny blask, oświetlając drogę najwyżej na dwadzieścia kroków. Rana w plecach zaczynała boleć, ale myśli jakoś nie zaczynały mu się jeszcze plątać. Dotknął nosa palcem wskazującym prawej ręki, żeby sprawdzić koordynację ruchów. Jak dotąd, wszystko w najlepszym porządku. Nagle zauważył zbliżające się z przeciwka światła, należące zapewne do jakiejś zapóźnionej ciężarówki. Daniel w lot ocenił nadarzającą się okazję. Zwolnił, przeczesując wzrokiem litą ścianę lasu, napierającą na pobocze. Raczej wyczuwszy, niż zobaczywszy szczelinę w gęstym listowiu, gwałtownie skręcił w bok. Udało mu się wcisnąć na jakieś pięćdziesiąt kroków w głąb zwartej masy roślinności. Gałęzie krzaków i drzew rysowały karoserię, badyle i młode drzewka waliły o podwozie, a miękkie leśne poszycie usiłowało wessać koła. Landrover z każdą chwilą wytracał prędkość, by wreszcie utknąć na dobre. Daniel wyłączył silnik i zgasił światła. Siedząc w ciemności, słuchał, jak potężna ciężarówka przetacza się z hukiem po leśnej drodze i kieruje się tam, skąd on właśnie przybywał, do Sengi-Sengi. Kiedy warkot ucichł, Daniel pochylił się do przodu i zacisnąwszy zęby, zabrał się do zbadania rany od kuli. Przełożywszy rękę za plecy, dotknął miejsca, z którego rozchodził się ból.

Nagle krzyknął, gwałtownie cofając rękę. Zapaliwszy światełko na suficie, uważnie obejrzał zadrapany palec. Czym prędzej ponownie sięgnął ręką za plecy i ostrożnie obmacał ranę. Roześmiał się z ulgą. W plecach tkwił odłamek szkła z rozbitej tylnej szyby, który wszedł głęboko w ciało i zatrzymał się na żebrach. Rana była długa i płytka. Wyciągnął kawałek szkła i uważnie obejrzał pod światło nierówną, lepką krawędź. Rana znowu zaczęła krwawić. Do wesela się zagoi – pocieszył sam siebie i wyrzuciwszy przez okno odłamek sięgnął po zestaw pierwszej pomocy, wetknięty między sprzęt wideo w tylnej części wozu. Dokonywanie zabiegów medycznych na własnych plecach nie należy do rzeczy najłatwiejszych, jednak Danielowi udało się w końcu posmarować ranę solidną porcją betaminy i założyć bandaż, który zasupłał na piersi. Przez cały czas nasłuchiwał czujnie, czy na leśnym trakcie nie pojawiły się przypadkiem jakieś inne pojazdy, ale wokół panowała cisza, zakłócana jedynie zwykłymi odgłosami puszczy. Wygrzebawszy ręczny reflektorek, Daniel wrócił pieszo na drogę. Starannie obejrzał wyciśnięte w błocie ślady kół. Tak jak liczył, potężne koła ciężarówki całkowicie zatarły ślady opon bez porównania lżejszego landrovera, które zachowały się jedynie w miejscu, gdzie Daniel skręcił w las. Podniósł z ziemi suchą gałąź i dokładnie zamiótł brzeg drogi, zamazując odciski opon. Następnie zajął się krzakami, przez które przedarł się samochód. Troskliwie poprawił gałązki, w miarę możliwości przywracając pierwotny układ. Posmarował błotem świeżo złamane krawędzie, tak by nie przyciągały wzroku jaśniejszą barwą. Po półgodzinie wytężonej pracy uznał wreszcie, że teraz nikomu nie przyjdzie do głowy, iż zaledwie pięćdziesiąt kroków od tego miejsca, w gęstych zaroślach stoi ukryty landrover. Niemal natychmiast jego dzieło zostało poddane próbie ogniowej. Na drodze, od strony Sengi-Sengi, zabłysły światła nadjeżdżającego pojazdu. Daniel cofnął się w krzaki i padł na ziemię. Pospiesznie wysmarował twarz i dłonie błotem. Jego wiatrówka miała ciemnozielony, ochronny kolor, światła samochodu nie wyłowią jej z mroku. Leżąc bez ruchu, obserwował pojazd zbliżający się powoli leśnym traktem. Kiedy samochód zrównał się z jego kryjówką, Daniel rozpoznał

wojskowy transporter, pomalowany w barwy ochronne. Z tyłu, pod brezentowym daszkiem, siedzieli uzbrojeni żołnierze Hita. Wydało mu się, że dostrzega w szoferce biały turban Chetti Singha, ale nie był pewien. Jeden z siedzących na pace żołnierzy omiatał latarką pobocze drogi. Daniel nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo szukają. Ledwo zdążył schować twarz w zagłębienie łokcia, kiedy snop światła przesunął się po jego kryjówce. Nie zwalniając, ciężarówka przejechała obok, by po chwili zniknąć z pola widzenia. Zerwał się z ziemi i pobiegł z powrotem do uwięzionego w leśnej gęstwinie landrovera. Szybko wybrał z bagażu najpotrzebniejsze rzeczy, przede wszystkim ręczny kompas, i zapakował je do małego plecaczka. Z zestawu pierwszej pomocy wyjął zapasowe opatrunki, środki antyseptyczne i tabletki przeciwko malarii. W samochodzie nie było nic do jedzenia. Nie mógł założyć plecaka w normalny sposób bez obawy, że rana znowu zacznie krwawić, przewiesił więc go przez ramię. Przypuszczał, że tak naprawdę przydałoby mu się parę szwów, ale o tym nie było nawet co marzyć. Muszę przedostać się na drugą stronę wykopu, zanim zrobi się jasno – pomyślał. Na otwartej przestrzeni będę zupełnie bezbronny. Zostawił samochód i ruszył na zachód. Orientowanie się w kierunkach w ciemnym gęstym lesie nie należało do rzeczy najłatwiejszych. Co kilkaset metrów musiał się zatrzymywać, żeby oświetlić latarką tarczę kompasu. Z trudem brnął po rozmiękłym, nierównym poszyciu, wymijając wyrastające nagle z mroku drzewa. Kiedy wreszcie dotarł do krawędzi wykopu, niebo zaczynało się już rozjaśniać pierwszym brzaskiem. Daniel zobaczył linię drzew, wyłaniającą się z rzednących ciemności po drugiej stronie szerokiego pasa zrytej ziemi. Sajewa przeszła tędy wiele tygodni temu, teraz pracowała jakieś dziesięć kilometrów na północ. W tym miejscu nie powinno być żywej duszy, chyba że Kajo i Chetti Singh posłali patrol, żeby odciął Danielowi drogę przez pas wykopu. Musiał zaryzykować. Opuściwszy bezpieczne schronienie pośród drzew, wbiegł na otwartą przestrzeń. Pędził przed siebie, zapadając się po kostki w czerwonym błocie, które usiłowało wessać jego buty. Lada chwila spodziewał się usłyszeć wrzask lub serię z karabinu. Kiedy wreszcie dotarł do linii drzew po drugiej stronie wykopu, dyszał ze

zmęczenia. Dopiero po kolejnej godzinie marszu pozwolił sobie na odpoczynek. Zdążyło się już zrobić gorąco i parno jak w tureckiej łaźni. Daniel ściągnął z siebie całe ubranie oprócz szortów i butów i zwinąwszy rzeczy w węzełek, zakopał je w miękkiej leśnej podściółce. Ogorzała skóra zapewniała mu dostateczną ochronę przed słońcem i deszczem, a poza tym posiadał wrodzoną odporność na ukąszenia owadów. Potrafił znieść nawet ukąszenia much tse-tse, od których roiło się w dolinie Zambezi. Tak długo jak rana na plecach będzie odpowiednio zabezpieczona, nic mu nie powinno grozić. Podniósł się z ziemi i ruszył w dalszą drogę. Pomagał sobie zegarkiem i kompasem. Mnożąc czas przez przeciętną długość kroku, ustalił średnią prędkość marszu, dzięki czemu mógł ocenić w przybliżeniu pokonaną odległość. Co dwie godziny odpoczywał przez dziesięć minut. O zmroku uznał, że pokonał trzydzieści kilometrów. Gdyby udało mu się utrzymać tempo, dotarcie do granicy Zairu zajęłoby mu osiem dni, ale to oczywiście niemożliwe. Po drodze czekała go przeprawa przez ośnieżone góry, a do tego zdążył się już pozbyć większej części swojego ubrania. Ciekawe, jak w takim stroju zdołam pokonać pokryte lodem stoki – zastanawiał się, moszcząc sobie wygodne gniazdko w próchniejących liściach i układając się do snu. Obudził się przed świtem. Było akurat na tyle jasno, żeby mógł dojrzeć własną dłoń. Chciało mu się jeść, a rana na plecach zaczynała boleć. Sięgnąwszy do tyłu ręką, namacał spuchnięte, rozpalone ciało wokół prowizorycznego opatrunku. Mała infekcja to właśnie to, czego nam najbardziej tutaj brakowało – pomyślał, poprawiając najlepiej jak potrafił bandaże. W południe głód stał się nie do zniesienia. Pod korą zwalonego drzewa znalazł gniazdo białych, tłustych larw. Smakowały jak surowe żółtko. Wszystko, co nie jest trujące, nadaje się do jedzenia – mruknął do siebie pocieszająco, ruszając w dalszą drogę. Nie spuszczając oka z kompasu, szedł na zachód. Wczesnym popołudniem wydało mu się, że rozpoznał jadalną odmianę grzybów. Odgryzł na próbę niewielki kęs. Parę godzin później, dotarł do brzegu małego strumienia. Pijąc kryształowo czystą wodę dostrzegł ciemny, cygarowaty kształt na dnie miniaturowej sadzawki. Ułamawszy gałąź, zaostrzył jeden koniec,

zaopatrując go w prymitywne zadziory. Następnie odciął gniazdo mrówek, zawieszone na gałęzi drzewa, i uważając, żeby nie stanąć za blisko brzegu, wysypał wielkie czerwone owady na powierzchnię wody. W prawej dłoni trzymał przygotowaną do ciosu prowizoryczną dzidę. Leżąca na dnie ryba błyskawicznie poderwała się i zaczęła łykać miotające się rozpaczliwie mrówki. Daniel gwałtownym ruchem wbił ostrze dzidy w skrzela i wyciągnął trzepoczącą zdobycz na brzeg. Złowił wąsatego zębacza, niewiele krótszego od jego ramienia. Zaspokoiwszy głód tłustym żółtym mięsem, resztę ryby uwędził nad ogniskiem. Będzie miał co jeść przez parę dni. Zapasy owinął w liście i schował do plecaka. Lecz nazajutrz rano obudził się z raną na plecach płonącą straszliwym bólem i brzuchem wzdętym od gazów i dyzenterii. Nie miał pojęcia, czy zatruł się larwami, grzybem czy wodą ze strumienia, ale słabł z godziny na godzinę. W południe był już bardzo chory. Nieustająca biegunka nie dawała mu ani na chwilę odetchnąć, a między łopatkami czuł rozpalone do czerwoności żelazo. Mniej więcej w tym samym czasie po raz pierwszy poczuł, że ktoś za nim idzie. Jeszcze podczas niechlubnych dni w oddziałach Selous Scouts zdał sobie sprawę z posiadania tego niezwykłego instynktu. Johnny Nzou zawsze bezgranicznie ufał szóstemu zmysłowi swojego przyjaciela, który nigdy ich nie zawiódł. Daniel niemal fizycznie wyczuwał skupienie, z jakim tajemniczy myśliwy wczytywał się w jego ślady. Mimo bólu i osłabienia odwrócił się za siebie. Wyraźnie czuł nieprzyjazną obecność idącego jego tropem myśliwego. Trzeba będzie zacierać ślady, pomyślał. Zdawał sobie sprawę, że to dodatkowo zwolni tempo marszu, ale był pewien, że uda mu się pozbyć w ten sposób realnego czy wyimaginowanego prześladowcy. Chyba że śledzący go człowiek jest świetnym tropicielem, albo Daniel zapomniał, jak to się robi. Przy najbliższej okazji wszedł do wody i od tej pory nie zaniedbał żadnego podstępu czy fortela, mogącego zdezorientować idącego jego śladem myśliwego. Jednak z każdym kilometrem tracił siły i tempo. Biegunka najwyraźniej nie zamierzała dać mu spokoju, rana zaczynała cuchnąć, a szósty zmysł podpowiadał uparcie, że niewidzialny tropiciel jest coraz bliżej.

W ciągu lat intensywnej działalności Chetti Singh, król kłusowników, wypracował cały zestaw sposobów kontaktowania się ze swoimi myśliwymi. Na niektórych obszarach było to całkiem łatwe, na innych zaś znacznie trudniejsze. W Zambii i Mozambiku wystarczyło wsiąść do samochodu, pojechać do tubylczej wioski i pogadać z żoną lub bratem, którzy niezawodnie przekażą wiadomość adresatowi. W Botswanie i Zambii można było zaufać nawet miejscowej poczcie i ograniczyć się do wysłania listu lub telegramu, ale nawiązanie kontaktu z Pigmejem z puszczy tropikalnej okazywało się najczęściej bardzo skomplikowanym i czasochłonnym zadaniem. Chetti Singh był zmuszony zatrzymywać się w każdej duka przy głównej drodze i zagadywać każdego napotkanego, na wpół oswojonego Bambuti, w nadziei, że w zamian za ofiarowany prezent przekaże wiadomość polującemu gdzieś w puszczy Pirriemu. Dzicy Pigmeje wytworzyli niesamowity system łączności, obejmujący ogromne połacie nie zbadanych tropikalnych lasów, ale w końcu byli przecież towarzyskimi i rozmownymi istotami. Zbieracz miodu z jednego plemienia spotykał kobietę z innego plemienia, która szukając leczniczych roślin zapuściła się w jego rejony, i wiadomość zaczynała wędrować, przekazywana śpiewnym krzykiem ze szczytu leśnego wzgórza na drugą stronę doliny, niesiona łódką w dół wielkiej rzeki, aż wreszcie docierała do właściwego człowieka. Czasami trwało to wiele tygodni, lecz kiedy indziej, jeśli nadawcy dopisało szczęście, mogło zająć tylko parę dni. Tym razem Chetti Singhowi wyjątkowo się poszczęściło. Zaledwie dwa dni upłynęły od powierzenia posłania grupce kobiet z różnych obozów, rajcującym u przeprawy przez rzekę, kiedy Pirri zjawił się w umówionym miejscu. Jak zwykle wyskoczył nagle z zarośli niczym leśny skrzat i zażądał tytoniu i prezentów. – Czy zabiłeś już mojego słonia? – zapytał z przekąsem Chetti Singh. Zakłopotany Pigmej najpierw podłubał w nosie, a potem podrapał się między nogami. – Gdybyś mi nie przeszkodził, słoń byłby już martwy. – Ale nie jest martwy – zauważył Chetti Singh. – A to znaczy, że jeszcze sobie nie zasłużyłeś na te cudowne dary, które ci obiecałem. – Nie dasz mi nawet trochę tytoniu? – zapytał błagalnie Pigmej. – Przecież jestem twoim wiernym niewolnikiem, moje serce jest pełne

miłości do ciebie. Daj mi chociaż garść tytoniu. Chetti Singh dał mu połowę tego, o co prosił. Odczekał, aż Pirri usadowi się wygodnie w kucki i włoży do ust porcję tytoniu, po czym przeszedł do rzeczy: – Dostaniesz ode mnie jeszcze raz tyle samo, co ci obiecałem za zabicie słonia, jeśli upolujesz pewne stworzenie i przyniesiesz mi jego głowę. – Co to za stworzenie? – zapytał z rezerwą Pirri, podejrzliwie mrużąc oczy. – Następny słoń? – Nie – powiedział Chetti Singh. – To człowiek. – Chcesz, żebym zabił człowieka! – Pirri poderwał się na równe nogi. – Jeśli to zrobię, wazungu przyjdą po mnie i założą mi sznur na szyję. – Nie – zaprzeczył sikh. – Wazungu wynagrodzą cię równie hojnie, co ja. – Odwrócił się do kapitana Kajo. – Czyż nie tak? – Tak – potwierdził adiutant prezydenta. – Chcemy, żebyś zabił białego człowieka, który uciekł do lasu. To bardzo zły człowiek. Jeśli to zrobisz, otrzymasz wspaniałą nagrodę od rządu. Pirri przypatrzył się dokładnie kapitanowi Kajo, badając wzrokiem jego mundur, karabin i ciemne okulary. Upewniwszy się, że ma do czynienia z bardzo ważnym rządowym wazungu, postanowił rozważyć propozycję. Zdarzyło mu się zabijać wazungu, ale to było dawno temu, w czasie wojny w Zairze, kiedy był jeszcze młodym mężczyzną. Rząd dobrze mu wówczas zapłacił, a zadanie nie należało do trudnych. Biali wazungu byli głupi i nie potrafili poruszać się po lesie. Tropił ich i zabijał bez większego wysiłku. Zanim zorientowali się, że za nimi idzie, byli już martwi. – Ile tytoniu? – zapytał. – Ode mnie dostaniesz tyle, ile zdołasz unieść – powiedział Chetti Singh. – Ode mnie też dostaniesz tyle, ile zdołasz unieść – dorzucił kapitan Kajo. – Gdzie go znajdę? Chetti Singh wyjaśnił Pirriemu, gdzie powinien zacząć poszukiwania i dokąd przypuszczalnie zmierza uciekinier. – Chcesz tylko głowę? – spytał Pirri. – Po to, żeby ją zjeść? – Nie – odparł Chetti Singh, bynajmniej nie urażony

przypuszczeniem Bambutiego. – Żebym wiedział, że zabiłeś właściwego człowieka. – Najpierw przyniosę ci jego głowę – zaśpiewał radośnie Pirri. – A potem przyniosę ci zęby słonia. Będę miał więcej tytoniu niż jakikolwiek człowiek na świecie. – I niby brązowy duszek, zniknął w gęstym listowiu. Wczesnym rankiem, zanim upał stał się nie do wytrzymania, Kelly Kinnear pracowała w gondalskiej klinice. Tego dnia miała więcej pacjentów niż zazwyczaj. Większość chorych cierpiała na frambezję, paskudną tropikalną chorobę zakaźną, która pokrywała skórę ropiejącymi wrzodami i nie leczona, potrafiła weżreć się w ciało aż do kości. Pozostali skarżyli się na malarię albo roznoszone przez muchy zapalenie oczu. Pojawiły się także dwa nowe przypadki AIDS. Kelly nie musiała oglądać pod mikroskopem próbek krwi, żeby rozpoznać charakterystyczne symptomy: powiększenie węzłów limfatycznych i grube białe pleśniawki na języku i w gardle, na pierwszy rzut oka wyglądające jak skwaśniały twaróg. Kelly poradziła się Wiktora Omem, który zgodził się z nią, że powinni wypróbować nowe lekarstwo, rokujący wielkie nadzieje ekstrakt z kory drzewa selepi. Stary prezydent pomógł w przygotowaniu pierwszej porcji. Dyskutowali właśnie nad właściwą dawką, którą należało podać, kiedy przeszkodziło im nieoczekiwane zamieszanie przed drzwiami chaty. Wiktor wyjrzał przez okno i uśmiechnął się. – Przyszli twoi mali przyjaciele – poinformował ją. Kelly roześmiała się z radości i wyszła na zalaną słońcem werandę. Sepoo i jego żona Pamba siedzieli w kucki przed schodkami, gawędząc i żartując z czekającymi na przyjęcie pacjentami. Na widok Kelly poderwali się na równe nogi i popędzili na wyścigi, żeby się z nią przywitać. Każde z nich chciało pierwsze ująć ją za rękę i opowiedzieć o wydarzeniach, które miały miejsce od ich ostatniego spotkania. Mówili jedno przez drugie, przekrzykując się nawzajem, wydzierając sobie najsmakowitsze ploteczki o sensacjach i skandalach, rozgrywających się w łonie plemienia. Ciągnąc za ręce, zaprowadzili ją z powrotem na werandę i usadziwszy na uświęconym zwyczajem najwyższym stopniu, przykucnęli po jej bokach, ani na chwilę nie przestając trajkotać.

– Swilli urodziła dziecko. To chłopiec. I powiedziała, że w następną pełnię przyjdzie ci go pokazać – oznajmiła Pamba. – Niedługo będzie wielkie polowanie z sieciami. Wszystkie plemiona zbiorą się razem... – przebił ją Sepoo. – Przyniosłam ci wiązkę tych specjalnych korzeni, o których opowiadałam ci poprzednim razem – pisnęła Pamba, nie dając się prześcignąć mężowi. Jej bystre oczy ginęły niemal w gęstej sieci zmarszczek, a w ustach brakowało połowy zębów. – Upolowałem dwie małpki – pochwalił się Sepoo. – I przyniosłem ci skórę jednej z nich, żebyś sobie zrobiła piękny kapelusz, Kara-Ki. – To bardzo miło z twojej strony – podziękowała mu Kelly. – Ale co słychać w Sengi-Sengi? Macie jakieś nowiny o żółtych maszynach, co jedzą ziemię i pożerają las? Słyszeliście coś nowego o wielkim białym mężczyźnie z kędzierzawymi włosami i kobiecie z włosami jak ogień, która bez przerwy patrzy w małe czarne pudełko? – To bardzo dziwne – zaczął Sepoo, przybierając ważną minę. – Słyszeliśmy bardzo dziwne rzeczy. Wielki mężczyzna o kręconych włosach uciekł z Sengi-Sengi i ukrywa się w lesie. – Sepoo wypluwał z siebie informacje jak karabin maszynowy, za nic w świecie nie chcąc dać się wyprzedzić Paninie. – A rządowe wazungu z Sengi-Sengi obiecały mojemu bratu Pirri wielką nagrodę, jeśli go wytropi i zabije. Kelly patrzyła na niego z przerażeniem. – Zabije? – wreszcie wydobyła z siebie głos. – Chcą, żeby Pirri go zabił? – I odciął jego głowę – dodał Sepoo, delektując się każdym słowem. – Nie uważasz, że to niezwykłe i bardzo podniecające? – Musisz go powstrzymać! – Kelly zerwała się na równe nogi, podnosząc do góry uwieszonego jej ramienia Sepoo. – Nie możesz pozwolić, żeby Pirri go zabił. Uratuj białego mężczyznę i przyprowadź go tutaj, do Gondali. Słyszysz, Sepoo, co do ciebie mówię? Idź już! Pospiesz się! Musicie powstrzymać Pirriego. – Pójdę z nim i przypilnuję, żeby zrobił, co mu kazałaś, Kara-Ki – oznajmiła uroczyście Pamba. – Bo to głupi stary dziad i jeśli usłyszy gwizd kameleona albo spotka jednego ze swoich kumpli, gotów jeszcze zapomnieć o wszystkim, co mu powiedziałaś. – Wygłosiwszy tę kwestię, odwróciła się do swojego małżonka. – Idziemy, stary – rozkazała,

szturchając go kciukiem. – Musimy znaleźć białego wazungu i przyprowadzić go Kara-Ki. Pospieszmy się, bo Pirri nas wyprzedzi i zaniesie jego głowę do Sengi-Sengi. Wielki myśliwy Pirri przykucnął na jedno kolano i uważnie obejrzał ślady. Poprawiwszy wiszący na ramieniu łuk, pokręcił głową i mruknął z niechętnym podziwem: – Wie, że za nim idę. Skąd on to może wiedzieć? Chyba że jest jednym z fundi. Dotknął dłonią miejsca, w którym wazungu wyszedł z wody, zostawiając ledwo widoczny trop, który mógł zauważyć tylko ktoś taki jak Pirri. – Tak, wiesz, że cię śledzę – pokiwał głową. – Ale gdzie się nauczyłeś poruszać w lesie i maskować ślady jak Bambuti? Zaczął iść za wazungu od szerokiej drogi, którą pozostawiła wielka żółta maszyna, jedząca ziemię i pożerająca las. Wazungu zostawił w miękkiej ziemi ślady, które nawet ślepy by zauważył. Kierował się na zachód, ku górom, dokładnie tak jak powiedział Chetti Singh. Pirri od razu doszedł do wniosku, że czeka go łatwe polowanie. Jeszcze bardziej umocnił się w tym przekonaniu, znalazłszy kawałek trującego grzyba, który wazungu odłamał z pnia zwalonego drzewa i wziął do ust. Walający się na ziemi wypluty kęs nosił wyraźny odcisk zębów. Pirri roześmiał się z zadowoleniem. – Twoje kiszki wypełnią się wodą, która popłynie jak nurt wielkiej rzeki, o głupi wazungu. Zabiję cię, kiedy ukucniesz, żeby się wysrać. Bez trudu odnalazł miejsce, w którym wazungu spędził poprzednią noc i gdzie się po raz pierwszy wypróżnił. – Teraz daleko mi nie uciekniesz – zachichotał. Pirri sunął do przodu niczym smuga ciemnego dymu, ledwo widoczna w pełnym cieni i mrocznych kolorów lesie, idąc po rzucających się w oczy śladach dwa razy szybciej niż człowiek, który je pozostawił. W regularnych odstępach natykał się na kupki zaprawionego trucizną żółtego kału, aż wreszcie trop doprowadził go do niewielkiego strumienia i zniknął. Pirri stracił prawie pół dnia, przeczesując oba brzegi potoczku na półtora kilometra w górę i w dół biegu, zanim wreszcie odnalazł miejsce, w którym wazungu wyszedł z wody.

– Sprytny jesteś – musiał przyznać. – Ale nie taki sprytny jak Pirri. – Podjął ślad i ruszył w dalszy pościg, znacznie jednak wolniej niż dotychczas, ponieważ człowiek, którego tropił, był dobry. Zawracał raz i drugi, zostawiał fałszywe ślady, przy każdej okazji wchodził do wody. Pirri coraz częściej musiał przystawać, by marszcząc z wysiłku brwi, rozwiązywać kolejną podsuniętą mu zagwozdkę. Lecz kiedy wreszcie to mu się udawało, uśmiechał się szeroko i chwalił mądrość swojej ofiary. – Och, tak, będzie z ciebie godna zdobycz. Zwykłemu myśliwemu już dawno byś się wymknął, ale miałeś nieszczęście trafić na Pirriego. Kiedy późnym popołudniem drugiego dnia dotarł na skraj rozległej polany, dojrzał wreszcie swojego wazungu, wspinającego się po przeciwległym zboczu. W pierwszej chwili wziął go za leśną antylopę. Jego wzrok przyciągnął ledwo dostrzegalny ruch pomiędzy drzewami, po drugiej stronie doliny, prawie półtora kilometra od miejsca, z którego patrzył. Pirri słynął z fenomenalnego wzroku, ale przez parę sekund nawet jego oczy dawały się zwieść fałszywemu wrażeniu. Stworzenie pomiędzy drzewami nie przypominało człowieka, a już na pewno nie białego wazungu. Dopiero kiedy wtopiło się w masę roślinności, Pirri zrozumiał, że jego potencjalna zwierzyna wysmarowała się od stóp do czubka głowy błotem i włożyła coś w rodzaju czapki z kory i liści, która skutecznie zafałszowała ludzką sylwetkę. – Ha! – Zachwycony Pirri pogłaskał się po brzuchu i wsunął do ust kolejną szczyptę tabaki. Uważał, że jego niezwykła spostrzegawczość zasługuje na nagrodę. – Tak, niezły jesteś, mój wazungu. Nawet ja nie dam rady podejść cię, zanim zapadnie noc, ale jutro rano twoja głowa będzie moja. Pirri przenocował bez rozpalania ognia, na skraju polany, w tym samym miejscu, z którego po raz ostatni widział białego mężczyznę. Nazajutrz, kiedy tylko zrobiło się dość jasno, żeby odczytać ślady, wyruszył w dalszą drogę. Po paru godzinach znalazł wazungu leżącego u podnóża jednego z niebotycznych afrykańskich mahoniowców. W pierwszej chwili pomyślał, że biały człowiek jest już martwy. Zanim stracił przytomność, podjął jeszcze ostatnią, żałosną próbę zmylenia bezlitosnego małego myśliwego i zagrzebał się w opadłe liście. Pirri podkradł się powoli, nie zaniedbując żadnych środków ostrożności, nie ufając temu, co mówiły mu własne oczy. W prawej

dłoni trzymał gotową do ciosu, ostrą jak brzytwa maczetę. Kiedy w końcu stanął nad Danielem Armstrongiem, od razu zorientował się, że wazungu jest wycieńczony i chory, ale jeszcze żyje. Był nieprzytomny, oddychał z trudem, z jego gardła wydobywał się cichy bulgoczący dźwięk. Zwinął się w kłębek, jak chory pies, pod płaszczem uschniętych liści. Głowa opadła mu na ramię, pot spłukał błoto poniżej linii szczęki, pozostawiając wąski biały pasek, dokładnie tam, gdzie powinien spaść dekapitujący cios maczety. Pirri sprawdził kciukiem ostrze śmiercionośnego narzędzia. Z powodzeniem mogło mu zastąpić brzytwę, gdyby zechciał zgolić swoją brodę. Trzymając maczetę oburącz, uniósł ją wysoko nad głowę. Szyja białego człowieka nie była szersza od karku antylopy, stanowiącej najczęstszy łup Pirriego. Spodziewał się, że ostrze przejdzie przez ciało i kości z równą łatwością, z jaką przecinało ciało i kości zwierzęcia, i głowa odskoczy od tułowia niby dziecinna piłka. Pirri zamierzał na jakąś godzinę powiesić ją za włosy na gałęzi drzewa, żeby z żył na szyi wyciekła cała krew, a potem okadzić konserwującym dymem z zielonych liści i ziół. Dopiero po tych wstępnych przygotowaniach włożyłby swoją zdobycz do uplecionej z łyka siatki i zaniósł swojemu zleceniodawcy, Chetti Singhowi, żeby odebrać obiecaną nagrodę. Stojąc z uniesioną do góry maczetą, która za chwilę miała przeciąć z sykiem powietrze i odrąbać głowę Daniela Armstronga, Pirri poczuł chłodne ukąszenie żalu. Był prawdziwym myśliwym i zawsze kiedy miał zadać śmiertelny cios, ogarniał go smutek. Bambuti odnosili się z głębokim szacunkiem do zwierzyny, na którą polowali, i potrafili docenić odwagę i spryt dopadniętej w końcu zdobyczy. Odejdź szybko i bez bólu – poprosił w duchu Pirri. Już miał opuścić maczetę, kiedy za jego plecami odezwał się cichy głos: – Wstrzymaj swoją dłoń, bracie, albo wsadzę ci w wątrobę tę zatrutą strzałę. Przestraszony Pirri podskoczył wysoko w górę, w locie obracając się twarzą w stronę, z której dochodził głos. Pięć kroków od niego stał Sepoo z naciągniętym łukiem w dłoniach. Gotowa do wypuszczenia strzała dotykała jego policzka. Czarny i lepki jak toffi grot godził prosto w pierś Pirriego. – Jesteś moim własnym bratem! – wystękał zdumiony myśliwy. –

Wyszedłeś z łona mojej własnej matki! Nie zamierzasz chyba wypuścić tej strzały? – Jeżeli wierzysz w to, co mówisz, to jesteś jeszcze głupszy, niż myślałem. Kara-Ki chce dostać tego białego wazungu żywego. Jeśli spadnie mu chociaż włosek z głowy, będziesz miał w brzuchu moją strzałę. – A ja – odezwała się Pamba, ukryta w cieniu za plecami męża – będę śpiewać i tańczyć, patrząc jak wijesz się w śmiertelnych drgawkach. Pirri pospiesznie odsunął się od swojej niedoszłej ofiary. Zdawał sobie sprawę, że chociaż brata potrafiłby przekonać do wszystkiego, albo prawie wszystkiego, z Pambą ten numer nie przejdzie. Zawsze czuł wielki respekt, żeby nie powiedzieć: strach, przed szwagierką. – Obiecali mi ogromne skarby za zabicie tego wazungu – powiedział z rozpaczą. – Podzielę się z wami po połowie. Dostaniecie tyle tytoniu, ile zdołacie udźwignąć! Nie będziecie żałować! – Strzel mu prosto w żołądek – rozkazała beztrosko Pamba. Sepoo przymknął jedno oko, a ręka trzymająca strzałę i naciągniętą cięciwę zadrżała lekko z wysiłku. – Zaczekaj! – wrzasnął Pirri. – Wiesz, jak bardzo cię kocham, najdroższa siostrzyczko. Chyba nie pozwolisz temu staremu durniowi, żeby mnie zabił. – Teraz zażyję szczyptę tabaki – oświadczyła zimno Pamba. – Jeżeli jeszcze tu będziesz, kiedy skończę kichać... – Już mnie nie ma – zawył Pirri, odskakując następne dwanaście kroków. – Nie ma mnie – powtórzył, wbiegając w krzaki. Gdy tylko znalazł się poza linią ognia, ryknął: – Ty stara, wstrętna małpo!... Sepoo i Pamba słyszeli, jak kipiąc z bezsilnej wściekłości, rąbie maczetą Bogu ducha winne krzaki. – Tylko taki stary, zramolały syfilityk jak Sepoo mógł się ożenić z taką ohydną, zaplutą wiedźmą... Wrzaski Pirriego cichły stopniowo, w miarę jak się oddalał od polanki z mahoniowcem. Po chwili Sepoo opuścił łuk i spojrzał na małżonkę. – Nie ubawiłem się tak, od kiedy Pirri wpadł do swojej własnej pułapki prosto na siedzącego tam bawołu! – zachichotał rubasznie. – Ale

trzeba mu przyznać, że doskonale cię opisał, moja droga żono! Ignorując jego uwagę, Pamba zbliżyła się do nieprzytomnego, zagrzebanego w liściach Armstronga. Uklęknąwszy obok leżącego bez ducha mężczyzny, zbadała go szybko, lecz dokładnie. Następnie strząsnęła mrówki, które powłaziły do oczu i nosa białego wazungu. – Będę musiała się napracować, żeby go uratować – oświadczyła, sięgając do swojej torby z lekarstwami. – Jeśli go stracę, nie mam pojęcia, kiedy uda mi się znaleźć następnego mężczyznę dla Kara-Ki. Gdy Pamba zajęła się ratowaniem Daniela, Sepoo wziął się za budowanie chaty. Nie ruszając rannego z miejsca, postawił ściany z plecionki wokół jego legowiska. Następnie rozpalił malutkie ognisko, żeby odpędzić komary i wilgoć, i ukucnął w drzwiach, przyglądając się krzątaninie żony. Pamba cieszyła się sławą największej znachorki wśród Bambutich. Szybko i zręcznie oczyściła ranę na plecach wazungu i nałożyła papkę z rozgotowanych korzeni i liści. Zmusiła też chorego do przełknięcia ogromnej porcji wywołującego zatwardzenie naparu z ziół, który przy okazji miał uzupełnić spowodowany biegunką niedobór płynów w organizmie. Pracując nuciła jękliwie nad nieprzytomnym mężczyzną i mamrotała słowa otuchy. Jej nagie, wyschnięte i pomarszczone piersi kołysały się niby para pustych skórzanych worków na tytoń, a naszyjnik z kości słoniowej i koralików pobrzękiwał przy każdym ruchu. Po trzech godzinach troskliwych zabiegów Daniel odzyskał przytomność. Zmierzywszy zdumionym wzrokiem dwoje malutkich ludzików, pochylających się nad nim w zadymionej chacie, zapytał w suahili: – Kim jesteście? – Jestem Sepoo – odpowiedział mężczyzna – wielki myśliwy i sławny mędrzec z plemienia Bambutich. – A ja jestem Pamba, żona największego kłamcy w lasach Ubomo – oświadczyła kobieta, zanosząc się rechotliwym śmiechem. Do rana biegunka minęła bez śladu i Daniel mógł zjeść odrobinę przyprawionego ziołami gulaszu z mięsa małpy, który przygotowała dla niego Pamba. Nim minął jeszcze jeden dzień, rana na plecach zasklepiła się i chory nabrał dość sił, żeby wyruszyć w podróż do Gondali.

Na początku szedł bardzo powoli, podpierając się kijem. Wciąż jeszcze czuł się niezbyt pewnie, prześladowała go obawa, że wypełniona watą głowa oderwie się od ramion i odleci. Pamba dreptała u jego boku, prowadząc go krok po kroku przez niezbadaną puszczę i nieustannie trajkocząc. Jej paplaninę przerywały jedynie salwy radosnego śmiechu. Sepoo, jak to było zwyczajem Bambutich, ciągle znikał im z oczu, zajęty swoimi myśliwskimi sprawami. Daniel zdążył się już domyślić, kim jest owa tajemnicza Kara-Ki, która posłała mu na ratunek parę Pigmejów, lecz przy pierwszej okazji, kiedy Pamba dopuściła go do głosu, spróbował dowiedzieć się czegoś więcej. Poprosił starą kobietę, żeby opisała mu szczegółowo swoją protektorkę. – Kara-Ki jest bardzo wysoka – oznajmiła Pamba, ale Daniel zdawał sobie sprawę, że dla Bambutich każdy człowiek spoza ich plemienia był niebotycznie wysoki – i ma długi, szpiczasty nos. Nosy Pigmejów były płaskie i szerokie. Opis Pamby mógł się odnosić do wszystkich wazungu. Zrezygnowawszy z dalszych pytań, Daniel pokuśtykał w milczeniu za swoją przewodniczką. Kiedy zaczęło się zmierzchać, Sepoo niespodziewanie wyłonił się z lasu z przewieszoną przez ramię małą antylopą, którą upolował z łuku. Tego wieczora zjedli wystawną kolację, złożoną z pieczonej wątroby i białego mięsa. Następnego ranka Daniel mógł już odrzucić swój kij i Pamba przyspieszyła tempo marszu. Nazajutrz po południu dotarli do Gondali. Bambuti nie uprzedzili go, iż są już u celu podróży, i Daniel był zupełnie nie przygotowany na widok, który otworzył się przed jego oczami, kiedy wyszedł z lasu i stanął na skraju polany. W dole tętniło życiem maleńkie osiedle. Oplecione dwoma strumieniami warzywne ogrody i dalekie, ośnieżone szczyty w tle dawały wiosce wspaniałą oprawę. – Danielu – Kelly Kinnear przywitała go na stopniach werandy. Mimo iż właściwie spodziewał się, że ją tutaj zobaczy, zdumiała go radość, jaką obudziło w nim to ponowne spotkanie. Wyglądała wspaniale, była świeża i pełna życia, ale ściskając dłoń dziewczyny, Daniel wyczuł w niej pewną rezerwę. – Tak się bałam, że Sepoo nie zdąży cię znaleźć... – przerwała, nie dokończywszy zdania i odstąpiła krok do tyłu, żeby lepiej mu się przyjrzeć. – Boże, wyglądasz okropnie. Co ci się przytrafiło?

– Dziękuję za komplement – uśmiechnął się niewesoło. – Ale żeby odpowiedzieć na twoje pytanie: od naszego ostatniego spotkania wydarzyło się mnóstwo rzeczy. – Chodźmy do gabinetu. Zdaje się, że na początek powinnam cię zbadać. – Czy nie mógłbym się najpierw wykąpać? Szczerze mówiąc, sam już nie mogę ze sobą wytrzymać. Roześmiała się. – To prawda, nie pachniesz fiołkami, ale to cię stawia na równi z większością moich pacjentów. Przyzwyczaiłam się do tego. Zaprowadziła Daniela do gabinetu i kazała mu się położyć na kozetce. Kiedy skończyła go badać i obejrzała ranę na plecach, oznajmiła: – Pamba świetnie sobie dała radę. Jak się wykąpiesz, zrobię ci zastrzyk z antybiotyku i założę świeży opatrunek. Właściwie należało założyć szwy, ale teraz jest już na to za późno. Będziesz miał jeszcze jedną interesującą bliznę. Myjąc ręce w obtłuczonej miednicy, uśmiechnęła się do niego przez ramię. – Wyglądasz, jakbyś stoczył niejedną ciężką walkę. – Wiesz przecież, że sam nigdy nie zaczynam – zapewnił ją. – Ale mówiąc o walkach, nie pozwoliłaś mi się wytłumaczyć przy naszym ostatnim spotkaniu. Wskoczyłaś na swój motor i odjechałaś, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. – Wiem. To przez moją irlandzką krew. – A teraz dasz mi szansę? – Może byś się najpierw wykąpał? Łazienka znajdowała się w krytej strzechą chacie. Wannę zastępowała ocynkowana balia, w której Daniel ledwo się zmieścił z podciągniętymi pod brodę kolanami. Czarne pomocnice Kelly napełniły ją parującą wodą, podgrzaną na otwartym palenisku na dworze. Przygotowały też ubranie na zmianę: szorty w kolorze khaki i takąż koszulę, wszystko znoszone i wypłowiałe, ale czyste i świeżo odprasowane. Obok leżała para sandałów z nie wyprawionej skóry. Jedna z kobiet zabrała cuchnące, poplamione krwią szorty i zabłocone buty. Kiedy się ubrał, wrócił do gabinetu, gdzie czekała już na niego

Kelly. – Cóż za niezwykła przemiana – przywitała go. – Skończmy z twoimi plecami. Daniel usiadł na jedynym krześle, jakie znajdowało się w pokoju, a Kelly stanęła za nim. Poczuł na skórze delikatny dotyk chłodnych, zręcznych palców. Gdy dziewczyna mówiła, jej oddech owiewał mu kark. Daniel z przyjemnością poddawał się rzeczowej pieszczocie dłoni, podobał mu się zapach jej ciała i słodka, świeża woń oddechu. – Jeszcze ci nie podziękowałem za to, że posłałaś swoich przyjaciół, żeby uratowali mi życie. – Och, to dla mnie chleb powszedni. Nie ma o czym mówić. – Jestem ci winien przysługę. – Nie omieszkam się upomnieć. – Jesteś ostatnią osobą, jaką spodziewałem się spotkać w Ubomo – powiedział. – Ale z opisu Pamby zacząłem się domyślać, że to musisz być ty. Jakim cudem udało ci się przekroczyć granicę? I co w ogóle tutaj robisz? Jeżeli Taffari cię złapie, postawi cię przed plutonem egzekucyjnym. – Och, widzę, że nareszcie zaczyna do ciebie docierać, że nasz Efrem Taffari nie jest taki święty, jak ci się zdawało. – Nie zaczynajmy się znowu kłócić – poprosił. – Nie mam dość siły, żeby się bronić. – Rzeczywiście, jesteś słaby jak byk. Popatrzcie tylko na te mięśnie. Dobra, pora na zastrzyk. Ściągaj majtki i połóż się. – Hej! Wolałbym dostać zastrzyk w ramię. – Nie masz tam nic takiego, czego bym nie widziała. Kładź się. Mrucząc coś pod nosem, Daniel ułożył się twarzą w dół i zsunął szorty do połowy pośladków. – Nie masz się czego wstydzić; szczerze mówiąc, całkiem nieźle to wygląda – zapewniła go, wbijając igłę. – I po krzyku. Ubierz się i chodź na kolację. Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę. Na kolacji będzie ktoś, kogo od lat nie widziałeś. Kiedy wyszli z kliniki, żeby udać się do chaty Kelly na przeciwnym krańcu polany, właśnie zachodziło słońce. Zatrzymali się na chwilę, żeby popatrzeć na cudowną symfonię złota i płomieni, w jaką ostatnie promienie słońca zmieniły śnieżne pola Gór Księżycowych. – Gdziekolwiek jestem, zawsze noszę w sercu obraz tego

nieziemskiego piękna – szepnęła Kelly. – To jedna z rzeczy, które sprawiają, że zawsze tu wracam. Jej wyznanie wzruszyło Daniela równie głęboko, co wspaniałość i przepych przyrody. Zapragnął wyrazić jakoś swoje doznania, chciał, żeby zrozumiała, że czuje i myśli tak jak ona, ale zabrakło mu odwagi, by wziąć ją za rękę i uścisnąć dłoń. Zachowując dystans, poszli dalej. Na werandzie chaty Kelly, przy zastawionym do kolacji stole, siedział samotny człowiek. Kiedy się zbliżyli, wstał, żeby ich powitać. – No proszę, Daniel Armstrong – powiedział. – Cieszę się, że znowu pana spotykam. Daniel przez chwilę stał jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Wreszcie otrząsnął się ze zdumienia i podszedł bliżej. – Słyszałem, że pan nie żyje, panie prezydencie. Krążą słuchy, że umarł pan na atak serca albo zastrzelili pana ludzie Taffariego. – Informacje o mojej śmierci są odrobinę nieścisłe. – Wiktor Omeru zaśmiał się cicho i podał Danielowi dłoń. – Znalazłam w apteczce butelkę whisky – oznajmiła Kelly. – Zdaje się, że dzisiaj jest odpowiednia okazja, żeby ją zaordynować. – Rozlawszy złocisty płyn do trzech szklanek wzniosła toast: – Za Ubomo! Oby już wkrótce zostało uwolnione z rąk tyrana. Kolacja składała się ze złowionych w strumieniu ryb i warzyw wyhodowanych w miejscowym ogrodzie. Jedzenie było proste, lecz obfite, a ożywiona rozmowa przy stole dodawała smaku potrawom. Wiktor Omeru wyjaśnił Danielowi szczegóły przewrotu, zakończonego odebraniem mu władzy. Opowiedział o swojej ucieczce do lasu i działalności, którą prowadził w ukryciu. – Dzięki pomocy Kelly udało mi się stworzyć w Gondali centrum dowodzenia ruchu oporu przeciwko brutalnej tyranii Taffariego – zakończył swoją opowieść, lecz Kelly gwałtownie nalegała, żeby mówił dalej. – Wiktorze, opowiedz, co Taffari uczynił Ubomo i jego narodowi, odkąd dorwał się do władzy. Daniel dał się zwieść jego pięknym słówkom i wierzy, że to czarny Zbawiciel, który zstąpił z nieba. Jeśli chodzi o ścisłość, to Daniel przyjechał tutaj kręcić film o niezwykłych cnotach tego opatrznościowego męża stanu... – Nie, Kelly – przerwał jej. – To nie jest tak, jak myślisz. Wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. W rzeczywistości przyjąłem

zamówienie na ten film, kierując się wyłącznie względami osobistymi. – Daniel opowiedział o zabójstwie Johnny'ego Nzou i jego rodziny. Wyjaśnił powiązania Ning Czeng Gonga z napadem na Chiwewe i w jaki sposób dowiedział się o zaangażowaniu Szczęśliwego Smoka w wydarzenia w Ubomo. Wspomniał też o Chetti Singhu. – Będę z wami szczery – oświadczył. – Przyjeżdżając do Ubomo, nie interesowałem się wcale Taffarim ani prawdziwymi problemami kraju. Pragnąłem zemsty, a kontrakt filmowy miał być tylko środkiem prowadzącym do tego celu. Dopiero kiedy się tu znalazłem, zaczęło do mnie docierać, co jest grane... Opowiedział o brutalnym wysiedleniu mieszkańców wioski w Zatoce Orłów Rybołowów i niewolniczej pracy więźniów, o wszystkim, co widział na własne oczy i co sfilmował. Wiktor Omeru i Kelly wymienili znaczące spojrzenia. Wiktor kiwnął głową, przytakując nie wypowiedzianej myśli dziewczyny, i zwrócił się do Daniela: – Taffari posłał co najmniej trzydzieści tysięcy Uhali do pracy w kopalniach odkrywkowych i przy wyrębie lasu. Więźniowie są traktowani jak niewolnicy i trzymani w zatrważających warunkach. Mrą jak muchy. Jeśli nie zabije ich głód, giną od tortur i kul strażników. Nie potrafię opisać przerażającego losu, jaki spotkał tych ludzi. – A do tego ten bandzior niszczy las – wtrąciła Kelly. – Obraca w perzynę dziesiątki tysięcy hektarów tropikalnej puszczy. – Widziałem jednostkę wydobywczą przy pracy – powiedział Daniel. – Szczerze powiedziawszy, to co robi Taffari w puszczy, zgadza się z moimi przekonaniami. TRU prowadzi kontrolowaną, ograniczoną eksploatację zasobów naturalnych kraju, nie naruszając równowagi naturalnej. Kelly i Wiktor popatrzyli na niego ze zdumieniem. Po chwili milczenia, Kelly naskoczyła na niego z furią: – Jak możesz zgadzać się na to, co Taffari robi z lasem? Zwariowałeś? Przecież to gwałt i rabunek. Okazuje się, że miałam rację. Masz mentalność zwykłego złodzieja! – Uspokój się, Kelly. – Wiktor podniósł do góry dłonie. – Nie musisz używać języka wojującej propagandy. Pozwól Danielowi opowiedzieć, co takiego właściwie widział i co sfilmował. – Dobrze, Danielu Armstrong, powiedz nam, co Taffari raczył ci

pokazać. – Pokazał mi jednostkę wydobywczą, Sajewę, podczas pracy... – Jednostkę wydobywczą – powtórzyła Kelly z naciskiem. – Jedną jedyną jednostkę wydobywczą... – Kelly, proszę – powstrzymał ją Wiktor – przestań przerywać. Daj mu skończyć. – Dysząc z podniecenia, skinęła posłusznie głową i usiadła. – Kiedy Bonny i ja filmowaliśmy pracę Sajewy, Taffari wyjaśnił nam zasady projektu. Powiedział, że po przejściu maszyny pozostawiony przez nią szlak jest ponownie wypełniany ziemią i obsadzany roślinnością. – Obsadzany roślinnością! – Kelly znowu nie zdołała się powstrzymać od wtrącenia uwagi. Wiktor bezradnie wzruszył ramionami i pozwolił jej mówić. – Dobry Boże! A czy powiedział ci o odczynnikach chemicznych, które zaczęli ostatnio stosować do wyodrębniania platyny w rozdrabniarkach rurowych? – Nie – Danny pokręcił głową. – Oświadczył, że jest zdecydowanie przeciwny takim metodom i że cały proces odbywa się bez użycia jakichkolwiek katalizatorów, mimo że oznacza to czterdziestoprocentowy spadek produkcji platyny i monazytu. – I ty mu uwierzyłeś? – zapytała z niedowierzaniem Kelly. – Widziałem to na własne oczy – powiedział Daniel. Zaczynała ogarniać go złość. – Mam to na taśmie. Naturalnie, że mu uwierzyłem. Kelly zerwała się od stołu i pobiegła do chaty po mapę Ubomo. Wróciwszy rozłożyła ją na stole przed Danielem. – Pokaż mi, gdzie widziałeś pracującą Sajewę – zażądała. Po chwili zastanowienia Daniel postawił palec odrobinę na północ od Sengi-Sengi. – Gdzieś tutaj – powiedział. – Parę kilometrów na północ od obozu. – Ależ z ciebie frajer! – zawołała Kelly. – Dałeś się nabrać Taffariemu. Pokazał ci program pilotażowy. Obejrzałeś sobie małe przedstawienie, przygotowane specjalnie na twoją cześć. Główne operacje przeprowadzane są tutaj – uderzyła pięścią w obszar ponad siedemdziesiąt kilometrów dalej na północ. – Tutaj, w Wengu – powtórzyła. – I możesz mi wierzyć, że wygląda to zupełnie inaczej niż sielankowa scenka, którą odegrał dla ciebie Taffari. – Co to znaczy, inaczej? – zapytał Daniel. – A tak na marginesie, nie

lubię, kiedy ktoś mnie nazywa frajerem. – Nie moja wina, że dałeś się wystrychnąć na dudka – zauważyła Kelly spokojniejszym tonem. – Ale powiem ci, czym główna operacje różni się od programu pilotażowego. Po pierwsze jest... – Zaczekaj, Kelly – wtrącił się Wiktor Omeru. – Nie próbuj tego opisać. Lepiej będzie, jeśli po prostu pokażemy Danielowi, co tam się wyprawia. To zrobi na nim znacznie większe wrażenie niż słowa. Przez chwilę Kelly patrzyła na starego prezydenta w zamyśleniu, po czym skinęła głową. – Masz rację, Wiktorze. Zabiorę go do Wengu. A przy okazji będziesz mógł sfilmować, co ten bękart tam wyrabia, i pokazać swojemu serdecznemu kumplowi Bysiowi Sukinsynowi Harrisonowi; chociaż nie byłabym zdziwiona, gdyby on świetnie o wszystkim wiedział. – Nie jestem operatorem filmowym – zaprotestował Daniel. – Jeżeli przez te wszystkie lata robienia filmów nie nauczyłeś się obsługiwać kamery, to jesteś bardziej tępy, niż myślałam, doktorze Danielu. – No dobra, mógłbym nakręcić parę zdjęć; co prawda nie sądzę, żeby wyszły zbyt artystycznie, ale może nadawałyby się do pokazania. Tylko że nie mam kamery. Skąd, twoim zdaniem, miałbym wytrzasnąć sprzęt w środku lasu? – A co się stało z kamerą twojej czerwonowłosej narzeczonej? – zapytała Kelly. – Bonny nie jest moją narzeczoną. Widzę, że masz wielki talent do rzucania bezpodstawnych oskarżeń... – przerwał w pół słowa i spojrzał na Kelly. – Cholera! – powiedział. – Masz rację. Zostawiłem cały sprzęt w samochodzie. Jeśli chłopcy Taffanego jeszcze go nie znaleźli, kamera powinna być na swoim miejscu. – No to dlaczego po nią nie pójdziesz? – spytała słodko Kelly. – Wyślę z tobą Sepoo. – Przyniosłem ci głowę białego wazungu – oznajmił uroczyście słynny myśliwy Pirri. Zdjął z ramienia siatkę z łyka i rzucił ją pod nogi Chetti Singhowi. Głowa wytoczyła się z siatki, sikh odskoczył do tyłu z okrzykiem obrzydzenia. Na czaszce nie było śladu skóry, a straszliwy smród rozkładającego się mięsa zapierał dech w piersiach.

– Skąd niby mam wiedzieć, że to naprawdę głowa białego wazungu? – zapytał. – Stąd, że ja, wielki myśliwy Pirri, tak mówię. – Cóż, nie jest to najlepsza rekomendacja, a co tam – mruknął po angielsku Chetti Singh, po czym przeszedł z powrotem na suahili. – Ten człowiek nie żyje od dawna. Mrówki i robaki przeżarły jego ciało. To nie ty go zabiłeś, Pirri. – Nie – przyznał Pirri. – Ten durny wazungu zjadł trującego grzyba i wyzionął ducha, zanim zdążyłem go znaleźć i zabić. Nadżarły go już mrówki, jak słusznie zauważyłeś, ale w każdym razie przyniosłem ci jego głowę, tak jak było ustalone. – Przybrawszy pełen godności wyraz twarzy, Bambuti wyprostował się na całą wysokość swoich stu trzydziestu pięciu centymetrów. – Teraz musisz mi dać wszystko, co mi obiecałeś, a zwłaszcza tytoń. Nawet Pirri zdawał sobie sprawę, że ten numer raczej nie przejdzie. Żeby zdobyć głowę, rozkopał w lesie jeden z masowych grobów, do których strażnicy Hita wrzucali zwłoki niewolników Uhali, którzy nie przeżyli nieludzkiej pracy i warunków panujących w obozie. – Jesteś pewien, że to jest głowa białego wazungu! – Chetti Singh powtórzył pytanie. Nie wierzył w ani jedno słowo Pigmeja, ale z drugiej strony, musiał przecież powiedzieć coś Ning Czeng Gongowi i prezydentowi Taffariemu. Bynajmniej nie palił się do poinformowania swoich szefów, że być może, Armstrongowi udało się uciec. Pini podsunął mu łatwe rozwiązanie jego kłopotów. – To jest głowa białego wazungu – zapewnił go Pirri. Chetti Singh zastanowił się przez chwilę. – Zabierz to stąd – rozkazał, trącając stopą cuchnący czerep. – Weź to z powrotem do lasu i zakop gdzieś. – A co z moją nagrodą? A zwłaszcza z tytoniem? – Głos Pigmeja przeszedł w przymilne skomlenie. – Nie przyniosłeś mi całej głowy. Brakuje skóry i włosów. Wobec tego sam rozumiesz, że nie mogę zapłacić ci tyle, ile obiecałem. Dostaniesz swoją nagrodę dopiero wtedy, kiedy dostarczysz zęby słonia, tak jak się umówiliśmy. Pirri zaryczał z wściekłością i wyciągnął maczetę. – Schowaj ten nóż – powiedział spokojnie Chetti Singh – albo odstrzelę ci łeb. – Pokazał Pigmejowi schowaną w kieszeni kurtki

tetetkę. Grymas wściekłości na twarzy Bambutiego ustąpił słodkiemu uśmiechowi. – Tylko żartowałem. Jestem twoim niewolnikiem, o panie. – Maczeta powędrowała na swoje miejsce w pochwie. – Już sobie idę. Przyniosę ci zęby słonia, tak jak sobie tego życzyłeś. – Podniósł z ziemi uciętą głowę i zniknął w lesie. Lecz jego trzewia rozsadzał tak potężny gniew, iż wielki myśliwy bał się, że zaraz eksploduje z hukiem. – Nikt bezkarnie nie oszukuje Pirriego – syknął, okładając maczetą mijane po drodze drzewa. – Pirri zabije człowieka, który go oszukał – przyrzekł sobie. – Chciałeś głowę, jednoręki chciwcze, więc dam ci głowę. Twoją własną. – Daniel Armstrong nie żyje – oświadczył Chetti Singh. – Umarł w lesie. Myśliwy z plemienia Bambutich przyniósł mi jego głowę. – Czy to aby pewne? – zapytał prezydent Taffari. – Absolutnie – uspokoił go sikh. – Na własne oczy widziałem jego głowę. – W takim razie została nam jeszcze tylko ta kobieta. – Ning Czeng Gongowi wyraźnie ulżyło. – Powinien się pan jej jak najprędzej pozbyć, ekscelencjo. Nie byłoby źle, gdyby zniknęła w lesie, tak jak Armstrong. Efrem Taffari podniósł opróżnioną szklankę i potrząsnął nią znacząco. Zagrzechotały nie roztopione do końca kostki lodu. Kapitan Kajo pospiesznie podbiegł do prezydenta i wyjął szklankę z jego ręki, żeby przy małym barze w kącie pokoju napełnić ją kolejną porcją dżinu i toniku. – Nie zapomina pan przypadkiem o kasecie wideo? – spytał Taffari. Kajo z szacunkiem podał mu drinka. – Oczywiście, że nie – odrzekł Czeng. – Ale kiedy tylko dziewczyna wyciągnie tę taśmę z ambasady, musi się pan jej pozbyć. – Zawahał się przez chwilę. – Mogę się tym zająć osobiście. Efrem Taffari uśmiechnął się do niego znad krawędzi szklanki. – Naturalnie – pokiwał głową. – Słyszałem o pańskim niecodziennym hobby, panie Ning. – Nie bardzo rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć – powiedział chłodno tajwański biznesmen. – Zaproponowałem po prostu, że dopilnuję, żeby wszystko odbyło się jak należy. Nie chcemy przecież

żadnych komplikacji. – Ma pan absolutną rację, panie Ning – zgodził się Taffari. – Zresztą, ta kobieta zaczyna mnie nudzić. Kiedy tylko odzyskamy taśmę, może pan z nią zrobić, co pan zechce. Tylko proszę, żeby obyło się bez niespodzianek. – Może mi pan zaufać, panie prezydencie. – Ależ oczywiście, panie Ning. Ufam panu całkowicie i jak mniemam, z wzajemnością. Przecież jesteśmy partnerami, czyż nie? – Umówiliśmy się z Dannym, że odbierze tę kopertę osobiście. – Sir Michael Hargreave z uwagą obejrzał paznokcie, po czym, wsunąwszy rękę do kieszeni marynarki, podszedł do okna gabinetu. Przez chwilę w milczeniu patrzył na jezioro. – Daniel nie wspominał o ewentualnym przekazaniu koperty osobie trzeciej. Musi pani zrozumieć moją sytuację, panno... ech... panno Mahon. Prymitywny wentylator na suficie obracał się skrzypiąc i trzeszcząc z cicha. Bonny myślała najszybciej, jak mogła. Wiedziała, iż w żadnym wypadku nie może dać po sobie poznać, jak bardzo zależy jej na odzyskaniu depozytu, lecz z drugiej strony zdawała sobie sprawę, co ją może czekać, jeśli wróci do Taffariego z pustymi rękoma. – Nie przyszło mi do głowy, że to będzie taki problem. – Podniosła się z fotela. – Danny prosił mnie, żebym ją odebrała. Obawiam się, że nie będzie zadowolony, jeśli nie przywiozę ze sobą taśmy, chociaż nie przypuszczam, żeby było na niej coś ważnego. Żałuję, że nie wpadłam na to, żeby wziąć od niego pisemne upoważnienie. No cóż... Przykro mi, że niepotrzebnie zabrałam panu cenny czas. Spróbuję jakoś wytłumaczyć Danielowi, dlaczego nie mógł się pan zdecydować na oddanie taśmy w moje ręce. Podała mu dłoń i wypinając do przodu biust, uśmiechnęła się najseksowniejszym ze swoich uśmiechów. Spojrzenie sir Michaela zsunęło się z twarzy dziewczyny. Wreszcie ambasador podjął decyzję. – No dobrze, myślę, że nic złego się nie stanie, jeśli dam pani tę kopertę. W końcu jest pani asystentką Daniela. Co innego, gdyby zgłosił się ktoś zupełnie obcy... – powiedział z wahaniem. – Nie chciałabym, żeby zrobił pan cokolwiek wbrew swoim przekonaniom – zaprotestowała. – Daniel na pewno zrozumie, że nie miał pan do mnie zaufania.

– Dobry Boże, droga pani, przecież to zupełnie nie o to chodzi! – Och, tak sobie tylko pomyślałam – zamrugała słodko. – Zgodzi się pani podpisać pokwitowanie? Przepraszam za ten niefortunny pomysł, ale muszę mieć jakąś podkładkę. – Doskonale pana rozumiem, sir Michaelu. Ambasador naskrobał prowizoryczne pokwitowanie na papierze listowym z nadrukiem ambasady i podał je Bonny. Złożywszy podpis, dziewczyna dopisała na dole strony numer swojego paszportu. Sir Michael wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Bonny usłyszała zgrzyt wkładanego w zamek klucza i metaliczny odgłos, towarzyszący ustawianiu tarczy szyfrowej. Trzasnęły drzwi stalowego sejfu. Po paru minutach nieobecności ambasador wrócił do gabinetu, trzymając w dłoni wypchaną szarą kopertę, na której widniało wypisane flamastrem nazwisko Daniela. Wręczył ją Bonny. Dziewczyna starała się ukryć gwałtowną falę ulgi, nie potrafiła jednak pohamować drżenia rąk. – Proszę pozdrowić Daniela ode mnie. – Sir Michael odprowadził Bonny na werandę ambasady. – Kiedy zamierza wrócić z Sengi-Sengi? – Trudno mi powiedzieć. Dzisiaj po południu lecę z powrotem. Nie skończyliśmy jeszcze zdjęć... Bonny doskonale panowała nad nerwami. Pogawędzili jeszcze parę minut stojąc w drzwiach, po czym uścisnęli sobie ręce. – W sobotę wydajemy w ambasadzie małe cocktail party – powiedział sir Michael. – Jeżeli będziecie w mieście, musicie koniecznie do nas zajrzeć. Poproszę pannę Rogers, żeby wysłała wam zaproszenie. Wiadomość o zniknięciu Daniela Armstronga nie dotarła jeszcze do ambasady. Efrem Taffari nie zamierzał wszczynać alarmu, zanim nie dostanie w swoje ręce kasety z filmem z Zatoki Orłów Rybołowów. Bonny wsiadła do zaparkowanego przed ambasadą samochodu. Kapitan Kajo czekał na nią za kierownicą. Gdy opuszczali teren ambasady, zdobyła się na jeszcze jeden uśmiech i pomachała ręką stojącemu na werandzie Michaelowi. W drugiej dłoni nerwowo ściskała kopertę. Kiedy znaleźli się za bramą, z ulgą wypuściła powietrze i opadła na oparcie fotela. – Prezydent Taffari oczekuje panią na swoim jachcie, panno Mahon – oznajmił kapitan Kajo, skręcając w kierunku portu. Jacht stał na cumach przy kei, na tyłach zakładów przetwórstwa ryb.

Niegdyś był oczkiem w głowie pewnego azjatyckiego biznesmena, którego Taffari po dojściu do władzy deportował do Wielkiej Brytanii, oczywiście, przy okazji konfiskując cały majątek. Zgrabna żaglówka, skonstruowana przez Campera i Nicholsona, miała trzynaście i pół metra długości i była wyposażona we wszelkie luksusy, jakie można sobie wymarzyć. Chociaż większość elektronicznych urządzeń już dawno odmówiła posłuszeństwa, a lakier i żagle pozostawiały wiele do życzenia, łódka wciąż jeszcze robiła wrażenie. Zapasy w barku regularnie uzupełniano, a ponieważ i tak jacht nieczęsto opuszczał nabrzeże, niedostatki sprzętu nawigacyjnego i otaklowania nie dawały się zanadto we znaki. W przytulnym salonie, po przeciwnych stronach szerokiego stołu z czerwonego tekowego drewna, siedzieli dwaj mężczyźni. Prezydent Taffari z zainteresowaniem przeglądał sprawozdanie TRU za ostatni miesiąc oraz wykaz poniesionych w tym okresie strat i zysków. Ning Czeng Gong przypatrywał mu się wyczekująco. Kiedy Taffari posłał mu aprobujące spojrzenie znad dokumentów, twarz Chińczyka rozjaśnił uprzejmy uśmiech. – Jestem pod wrażeniem, panie Ning. Tak niedawno przybył pan do Ubomo, żeby przejąć kierowanie syndykatem, a już może się pan pochwalić imponującymi osiągnięciami. – Bardzo pan łaskawy, ekscelencjo. – Czeng lekko się skłonił. – Jestem jednak głęboko przekonany, że najbliższe miesiące przyniosą jeszcze lepsze wyniki. Moi brytyjscy poprzednicy pozostawili wiele nie rozwiązanych problemów, ale już udało nam się większość z nich zlikwidować. – A co z parkiem maszynowym? Bardzo niepokoją mnie koszta związane z nieustannymi naprawami. – Uśmiech zniknął z twarzy prezydenta. – I słusznie, panie prezydencie. Mamy na wyposażeniu ponad tysiąc ciężkich maszyn, nie licząc właściwych jednostek wydobywczych. Zanim wziąłem sprawy w swoje ręce, koszta utrzymania sprzętu przekraczały trzy miliony dolarów miesięcznie. Jak pan może przeczytać w sprawozdaniu, udało mi się obniżyć tę sumę o prawie czterdzieści procent... Dyskusja toczyła się przez następną godzinę, aż do chwili, kiedy na prowadzących pod pokład schodkach odezwały się kroki i ktoś

dyskretnie zapukał do drzwi. – Kto tam? – zawołał Taffari. – Kapitan Kajo, panie prezydencie. Przywiozłem pannę Mahon. Taffari posłał Czengowi znaczące spojrzenie. Chińczyk odpowiedział skinieniem głowy. To właśnie dlatego spotkanie odbywało się w salonie pod pokładem jachtu, a nie w sali konferencyjnej Lakę House. – Wejść! – rozkazał prezydent. Kapitan Kajo wsunął się do środka, pochylając głowę w niskich drzwiach, i zasalutował niezgrabnie. – Panna Mahon czeka w samochodzie na nabrzeżu – zakomunikował. – Odebrała depozyt z ambasady? – zapytał niecierpliwie Taffari. – Tak. Ma go ze sobą. Taffari i Czeng znowu wymienili spojrzenia, lecz tym razem na twarzach obu panów gościł uśmiech. – Znakomicie, kapitanie. Zna pan swoje rozkazy. – Tak jest, panie prezydencie. Mam popłynąć z panem Ningiem i panną Mahon na Lamu Island, a potem... – Nie ma potrzeby, żeby pan je teraz wyliczał – przerwał Taffari. – Całkowicie wystarczy, jeśli je pan wypełni. Ściśle. Niech pan przyprowadzi pannę Mahon. Bonny wpadła do kabiny jak burza i podbiegła prosto do Efrema Taffariego, całkowicie ignorując obecność drugiego mężczyzny. – Mam ją, Efremie – zawołała. – Proszę, to ona. – Położyła kopertę z filmem przed prezydentem. Taffari podniósł ją, rozerwał papier i wytrząsnął na stół kasetę wideo. – Jesteś pewna, że to ta sama? – Tak, jest podpisana. To mój charakter pisma – powiedziała, wskazując na nalepkę. – Dobra robota. Jestem z ciebie bardzo zadowolony – prezydent pochwalił kochankę. – Chodź, usiądź obok mnie, moja droga. Bonny skwapliwie skorzystała z oferty. Taffari położył pod stołem rękę na jej udzie. – Kapitanie Kajo – zwrócił się do adiutanta. – W lodówce znajdzie pan butelkę szampana. Sądzę, że to odpowiednia okazja, żeby ją otworzyć. Kajo podszedł do baru i zajął się butelką. Korek wyskoczył

z hukiem, na dywan wylała się odrobina piany. Wino, co prawda, nie pochodziło z Francji, lecz z Australii, ale nikt nie kręcił nosem. Kajo odwrócił się plecami do towarzystwa przy stole, zasłaniając rząd ustawionych na barze kieliszków. Napełniwszy je złocistym płynem, obsłużył najpierw Bonny, a dopiero potem, według starszeństwa, obu dżentelmenów. Taffari podniósł swój kieliszek w stronę dziewczyny. – Twoje zdrowie, moja droga. Uratowałaś mnie i mój kraj od mnóstwa nieprzyjemnych kłopotów. – Dziękuję, panie prezydencie. – Bonny upiła łyk szampana. Wino pozostawiło w jej ustach gorzkawy posmak, ale zachowała to dla siebie. Zdążyła się już nauczyć, że przy Taffarim lepiej unikać jakichkolwiek krytycznych uwag. Kiedy Kajo ponownie napełnił kieliszki, wypiła bez słowa protestu. Nieprzyjemna gorycz była teraz mniej wyczuwalna. – Pomyślałem sobie, że moglibyśmy się wybrać na mały rejs po jeziorze. Żeby obejrzeć zachód słońca – zaproponował Taffari. Bonny uśmiechnęła się w odpowiedzi. Miała wrażenie, jakby drętwiały jej policzki. – Świetny pomysł – chciała powiedzieć, lecz zamiast słów z jej ust wydobył się niezrozumiały bełkot. Twarze mężczyzn zdawały się odpływać sprzed jej oczu, w głowie dziewczyny odezwały się dzwony, coraz głośniej wygrywające przedziwne kuranty. Zaczęło jej się robić ciemno przed oczami. Po chwili cały świat przesłoniła czarna noc, tylko w samym środku mrocznej kurtyny została maleńka dziurka, w której Bonny widziała twarz kochanka, malutką i odległą, jakby patrzyła przez odwróconą lornetkę. Jego głos odbijał się dudniącym echem w zatrutym narkotykami umyśle dziewczyny. – Żegnaj, najdroższa – powiedział. Bonny pochyliła się i oparła czołem o blat stołu. W kabinie zapadła cisza, której przez pełną minutę nie przerywał żaden dźwięk. Wreszcie prezydent Taffari pozbierał papiery i włożywszy je do swojej teczki, podniósł się z fotela. Kajo rzucił się, żeby otworzyć przed nim drzwi. Taffari zatrzymał się w progu i spojrzał za siebie. Ning Czeng Gong nadal siedział bez ruchu naprzeciwko nieprzytomnej dziewczyny. Wpatrywał się w nią z jakimś dziwnym, gadzim uporem.

Już z trapu Taffari wydał kapitanowi Kajo ostatnie polecenia. – Zanim przyprowadzisz łódź z powrotem do portu, upewnij się, że została dokładnie wyczyszczona. Umiesz się posługiwać szlauchem? – Tak jest, ekscelencjo. Taffari wsiadł do czekającego na nabrzeżu mercedesa. Kajo stanął na baczność i zasalutował odjeżdżającemu prezydentowi. Jacht czekał z włączonym silnikiem, wylot rury wydechowej pod rufą parskał cicho spalinami. Kajo oddał cumy i stanął przy sterze. Wyprowadził jacht z przystani i skierował na otwarte jezioro. Rejs do Łamu Island trwał dwie godziny. Słońce już zaszło, kiedy Kajo rzucił kotwicę po zawietrznej stronie bezludnej skalistej wysepki w kształcie podkowy. – Jesteśmy na miejscu, panie Ning – ogłosił przez megafon. – Niech mi pan pomoże, kapitanie. Kajo zszedł do kabiny. Bonny Mahon, nadal nieprzytomna, leżała na dywanie. We dwóch wynieśli dziewczynę na pokład. Kajo przytrzymał bezwładne ciało w pozycji pionowej, ułatwiając Ningowi przywiązanie ofiary za kostki i nadgarstki do stalowego relingu. Chińczyk rozłożył na pokładzie plastikową płachtę, zwieszając jej koniec za rufę. Ten drobny środek ochronny znakomicie ułatwi utrzymanie czystości. – Nie będę już potrzebował pańskiej pomocy – poinformował kapitana Kajo. – Niech pan weźmie szalupę i popłynie na brzeg. Proszę tam pozostać, dopóki pana nie zawołam. Obojętne, co pan będzie słyszał, proszę się nie ruszać z wyspy. Czy wszystko jest jasne? – Tak jest, panie Ning. Stojąc przy barierce na rufie, Ning patrzył w ślad za gumową szalupą, wtapiającą się powoli w mrok. Miniaturowy silniczek o sile trzech koni mechanicznych mruczał cicho, a latarka w dłoni kapitana rzucała roztańczony blask na przybrzeżne wody. Wreszcie łódka dotarła do brzegu i pomruk silnika umilkł jak nożem uciął. Kajo zgasił latarkę. Czeng odwrócił się z powrotem do nieprzytomnej dziewczyny. Przywiązane do relingu ciało zwisało bezwładnie. W słabym świetle padającym z lamp kokpitu otoczona gęstwiną miedzianych włosów twarz wyglądała bardzo blado. Czeng przez chwilę rozkoszował się myślą o czekających go doznaniach. Nie uważał przywiązanej do barierki kobiety za szczególnie atrakcyjną fizycznie, poza tym była o wiele za stara jak na jego gust,

lecz mimo to odczuwał narastające podniecenie. Wkrótce będzie tak pochłonięty, że owe drobne niedoskonałości przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie. Rozejrzał się uważnie dookoła, chcąc zorientować się dokładnie w sytuacji. Lamu Island znajdowała się prawie dwadzieścia kilometrów od stałego lądu, a wody wokół wyspy roiły się od krokodyli. Nienażarte bestie w mgnieniu oka poradzą sobie z każdym ścierwem, wyrzuconym za burtę. Zresztą przyjaźń prezydenta Taffariego zapewniała mu absolutną bezkarność. Wróciwszy do dziewczyny, zacisnął wokół jej ramienia gumową opaskę i zaczął masować błękitne żyły w zagięciu łokcia, aż wystąpiły pod powierzchnię delikatnej skóry. W przeszłości wielokrotnie posługiwał się tym samym narkotykiem. Jak zwykle miał pod ręką antidotum i jednorazową strzykawkę. W parę sekund po wstrzyknięciu odtrutki, Bonny Mahon otworzyła oczy i popatrzyła na Czenga nieprzytomnym wzrokiem. – Dobry wieczór, panno Mahon – powiedział ochrypłym z podniecenia głosem. – Nie ma pani nic przeciwko temu, że się troszkę zabawimy?

Pomiędzy Danielem i Sepoo od razu nawiązała się nić szczególnego porozumienia. Było to dziwne, ponieważ niemal wszystko zdawało się ich dzielić; wzrost, kolor skóry, budowa ciała i umysłowość obu mężczyzn różniły się pod wszystkimi możliwymi względami. Łączyło ich jednak wyraźne pokrewieństwo duchowe, uznał Daniel, wędrując krok w krok za Sepoo przez tropikalną puszczę. Byli dziećmi Afryki, w ich żyłach tętnił jej puls, ich dusze były częścią jej duszy. Rozumieli i kochali dzikie piękno Czarnego Lądu, jego okrucieństwo i hojność. Rozumieli i kochali wszystkie stworzenia, z którymi dzielili tę ziemię i które uważali za swoich braci. Wieczorem, po rozbiciu prowizorycznego obozu, usiedli obok siebie przy ognisku i długo rozmawiali przyciszonymi głosami. Kiedy Sepoo mówił o sekretach i tajemnicach puszczy, o wierzeniach swojego plemienia, Daniel doskonale go rozumiał. W jakimś stopniu były to również jego własne wierzenia. Zgadzał się z wymogami i ograniczeniami, jakie narzucały Bambutim plemienne zwyczaje, był

pełen podziwu dla mądrości i skuteczności stworzonego przez nich systemu norm. Sepoo nazwał go „Kuokoa”, co znaczyło „Ten, którego uratowałem”. Daniel zaakceptował swoje nowe imię, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, iż miało ono grać rolę pomnika, przypominającego o bohaterskim czynie Pigmeja, a przy okazji o jego własnym długu wdzięczności wobec małego wybawcy. Było już późne popołudnie, kiedy dotarli do szlaku Sajewy niedaleko Sengi-Sengi. Przyczajeni w krzakach, poczekali do zmroku i dopiero pod osłoną nocy odważyli się pokonać pas otwartej przestrzeni. Sepoo bezbłędnie odnalazł leśną drogę, na której prawie dziesięć dni wcześniej Daniel zostawił samochód, lecz nawet stary tropiciel nie potrafił wskazać dokładnie miejsca, gdzie utknął wóz. Dopiero następnego dnia natrafili na ukryty w krzakach landrover, zapadnięty po osie w miękką leśną podściółkę. W pobliżu nie było żadnych świeżych ludzkich śladów, a sprzęt wideo nadal tkwił bezpiecznie w aluminiowych pojemnikach. Daniel rozłożył wszystko na podłodze tylnej części samochodu i sprawdził pospiesznie stan poszczególnych urządzeń. Kamera nie działała. Musiały się wyczerpać baterie albo wilgoć dostała się do wnętrza mechanizmu. Daniel zauważył kropelki wody na soczewce obiektywu i skondensowaną parę wodną na obudowie. Ogarnęło go przygnębiające uczucie rozczarowania. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko żywić nadzieję, że baterie uda się ponownie naładować albo że wystarczy porządne wyczyszczenie i wysuszenie kamery, żeby znowu zaczęła działać. Zabiegi te jednak musiały poczekać na powrót do Gondali. Wręczywszy Sepoo pudło z kasetami, sam wziął kamerę, obiektywy i pojemniki z zapasowymi bateriami. Musiał przetaszczyć przez parujący las ładunek o ciężarze trzydziestu kilogramów. Nic więc dziwnego, że droga powrotna trwała dwa razy dłużej niż marsz z Gondali. Prawie cały czas padał deszcz. Kiedy dotarli na miejsce, Daniel zwerbował do pomocy Wiktora Omeru. Wiedział, że stary prezydent jest wykwalifikowanym inżynierem elektrykiem. Wiktor skonstruował niewielką turbinę wodną, którą zainstalował pod wodospadem u wejścia na polanę. Prymitywna prądnica generowała prawie dwieście dwadzieścia woltów i dziesięć kilowatów mocy, co zupełnie wystarczało do oświetlenia niewielkiego osiedla i obsługi

urządzeń laboratoryjnych Kelly. Tak więc Wiktor mógł naładować ponownie baterie. Okazało się, że tylko jedna była uszkodzona. Kamera i obiektywy stanowiły zupełnie inny problem. Daniel nie miał najmniejszego pojęcia, jak się w ogóle zabrać za szukanie defektu, lecz Wiktor rozebrał po prostu urządzenie na części i wytarł starannie zebraną na ściankach skondensowaną parę wodną. Sprawdził także obwody i stwierdził, że przepalił się jeden z tranzystorów. Wyrzucił go i wstawił na to miejsce inny, wyszabrowany z urządzenia do narkozy Kelly. Po dwudziestu czterech godzinach kamera działała jak nowa. Wiktor rozkręcił jeszcze obiektyw, wytarł go dokładnie z wilgoci i złożył z powrotem. Wtedy dopiero dotarło do Daniela, z jak skomplikowanym zadaniem poradził sobie stary mąż stanu w niezwykle przecież prymitywnych warunkach. – Jeśli nie uda się panu odzyskać swojego kraju, może pan zawsze pracować dla mnie, panie prezydencie – powiedział do Wiktora. – Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. – Kelly ostrzegła Daniela. – Prawdopodobnie skończyłoby się na tym, że to ty robiłbyś wszystko, co on ci każe. – Tak myślisz? – zapytał. – No dobra, mam już swoją kamerę. Co mam sfilmować? – Jutro rano, jak tylko się rozwidni, wyruszamy w drogę. – Idę z wami, Kelly – oznajmił Wiktor Omeru. – Nie przypuszczam, żeby to było mądre rozwiązanie, Wiktorze. Jesteś zbyt cenny. – Chyba zasłużyłem sobie na jakąś nagrodę za moją ciężką pracę. – Odwrócił się do Daniela. – Zresztą, w każdej chwili może się panu przydarzyć kolejna awaria sprzętu. Niechże pan przemówi za mną słówko, doktorze Armstrong. – Ależ z was wstrętni szowiniści – oburzyła się Kelly. – Zmawiacie się przeciwko mnie tylko dlatego, że jestem kobietą. Będę musiała zawołać na pomoc Pambę. – Do diabła, wszystko, tylko nie to! – zaprotestował Daniel. – Na to sobie nie zasłużyliśmy. – Ale on też podzielał obawy Kelly. Czekała ich trudna droga, a Wiktor Omeru miał już ponad siedemdziesiąt lat. Do Wengu było prawie osiemdziesiąt kilometrów. Zamierzał właśnie to

powiedzieć, kiedy Wiktor odezwał się cichym głosem. – Mówiąc poważnie, Ubomo jest moim krajem. Nie mogę polegać wyłącznie na wiadomościach z drugiej ręki. Muszę na własne oczy zobaczyć, co Taffari uczynił mojej ojczyźnie i narodowi. Żadne nich nie mogło sprzeczać się z takimi argumentami. Kiedy nazajutrz rano wyprawa do Wengu wyruszyła z Gondali, Wiktor Omeru szedł wraz z nimi. Sepoo zwerbował do niesienia sprzętu ośmiu mężczyzn ze swojego plemienia, a Pamba ogłosiła się samozwańczym dowódcą karawany. Stara dama wzięła na siebie obowiązek dopilnowania, żeby tragarze nie rozmyślili się po drodze i jak to często bywało w przypadku Bambutich, nie porzucili gdzieś w krzakach swojego brzemienia, by zająć się łowieniem ryb albo zbieraniem miodu. W całym plemieniu nie było jednego mężczyzny, który nie drżałby ze strachu przed językiem Pamby. Kiedy trzeciego dnia marszu wyprawa dotarła do pierwszej krwawiącej rzeki, Bambuti rzucili na ziemię swoje tobołki i zbili się w gromadkę na brzegu. Ucichły zwykłe śmiechy i przekomarzania. Nawet Pamba milczała, wyraźnie przygaszona. Daniel wszedł w cuchnące grzęzawisko, pełne zdechłych zwierząt i zatrutych roślin, i zaczerpnął garść czerwonego błota. Obwąchawszy je uważnie, wyrzucił precz i starannie wytarł dłonie. – Co to takiego, Kelly? – spojrzał do góry, ku stojącej na brzegu dziewczynie. – Czym to zostało spowodowane? – Robota odczynników chemicznych, które, jak się zarzekał Taffari, absolutnie nie będą stosowane. – Pani doktor miała na sobie jedynie bawełnianą koszulkę i szorty oraz kolorową opaskę, powstrzymującą długie włosy od opadania na czoło. Jej drobne, zgrabne ciało zdawało się trząść z oburzenia. – Wspólnie z Wiktorem prowadziliśmy obserwację ścieków, powstających w trakcie wydobycia platyny. Na samym początku rzeki wypełniły się błotem. Już to stanowiło dostateczny powód do niepokoju. Ale ostatnio, parę tygodni temu, sytuacja uległa zmianie. Zaczęli stosować odczynniki chemiczne. Nie wiem, czy wiesz, że cząsteczki platyny są otoczone związkami siarki, co zmniejsza wydajność wydobycia o blisko czterdzieści procent. Dlatego do procesu wprowadzono katalizator, który rozkłada siarczki, uwalniając w ten sposób platynę.

– Co zawiera ten katalizator? – zapytał Daniel. – Arszenik – wypluła to z siebie, jak rozwścieczony kot. – Do rozpuszczania płaszcza siarczkowego stosują dwuprocentowy roztwór białego arszeniku. Patrzył na nią, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. – Ależ to zupełne szaleństwo – odezwał się w końcu. – Sam widzisz – powiedziała Kelly. – To nie są zdrowi na umyśle, odpowiedzialni ludzie. Opętała ich chora chciwość i nic ich nie obchodzi, że doprowadzą las do zagłady. Wyszedł z koryta zatrutej rzeki i stanął obok dziewczyny. Czuł, jak gniew Kelly wsącza się powoli w jego własną świadomość. – Dranie – szepnął. Musiała jakoś wyczuć, że całkowicie przeszedł na jej stronę, bo w tym właśnie momencie wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego ramieniu. W geście tym nie było jednak nic z kobiecej łagodności ani czułości, wyrażał raczej męskie braterstwo w walce o słuszną sprawę. – Nie widziałeś jeszcze wszystkiego. To zaledwie początek. Prawdziwie koszmarny widok czeka na ciebie dopiero w Wengu. – Mocniej ścisnęła jego ramię. – Chodźmy, musisz to zobaczyć. A potem, jeśli zdołasz, możesz nadal trwać sobie na swojej pozycji programowego niezaangażowania. Kolumna ruszyła w dalszą drogę, lecz po pięciu godzinach marszu malutcy tragarze znowu rzucili swoje ciężary i zaczęli z przejęciem szeptać coś między sobą. – O co chodzi tym razem? – chciał wiedzieć Wiktor. – Doszliśmy do granicy plemiennych terenów łowieckich – wyjaśniła Kelly, wskazując przed siebie ręką. – Od tego miejsca zaczyna się święty matecznik Bambutich. Dlatego właśnie są zbici z tropu i zaniepokojeni. Do tej pory tylko Sepoo widział, co się wyprawia w Wengu, a pozostali wcale się nie kwapią, żeby pójść w jego ślady. Obawiają się gniewu Matki i Ojca, podwójnego bóstwa lasu. Rozumieją, że ktoś dopuścił się straszliwego świętokradztwa, i dlatego się boją. – Co możemy zrobić, żeby ich przekonać? – zapytał Daniel, ale Kelly w odpowiedzi pokręciła głową. – Nie powinniśmy się wtrącać. Zostawmy to Pambie. Stara dama pokazała, co potrafi. Przemawiała tragarzom do rozumu, na przemian piejąc oratorskim tonem, to znów gruchając jak gołębica

albo ujmując w dłonie twarz któregoś z mężczyzn i szeptem sącząc mu coś do ucha. Odśpiewała krótki hymn do lasu i posmarowała nagie torsy mężczyzn specjalną maścią, mającą moc oczyszczania z grzechów. Następnie wykonała solowy taniec, powłócząc nogami i podskakując w kółko. Kiedy pląsała, wysuszone piersi odbijały jej się o brzuch, a spódniczka z łyka co i raz zadzierała się do góry, ukazując zaskakująco zgrabne i gładkie pośladki. Nim minęła godzina, jeden z tragarzy podniósł z ziemi swój tobołek i wszedł na ścieżkę. Pozostali, uśmiechając się niepewnie, poszli za jego przykładem i karawana zagłębiła się w święty matecznik. Następnego dnia o świcie po raz pierwszy usłyszeli maszyny. W miarę jak posuwali się dalej, mechaniczny ryk przybierał na sile. Przechodzili przez rzeki, gęste jak miód od straszliwego, trującego błota. Nie licząc dalekiego wycia silników, w puszczy panowała absolutna cisza. Przestraszeni Bambuti również milczeli. Na swojej drodze nie napotkali ani jednego ptaka, ani jednej małpy czy antylopy. Niemal biegli przed siebie, rzucając dookoła lękliwe spojrzenia. W południe Sepoo zatrzymał kolumnę i odbył szeptaną naradę z Kelly. Kiedy wskazał ręką na wschód, Kelly kiwnęła głową i gestem ręki przywołała Daniela i Wiktora. – Sepoo mówi, że to już bardzo blisko. W puszczy dźwięki potrafią być niezwykle zwodnicze. Maszyny pracują najwyżej jakieś siedem kilometrów stąd. Nie powinniśmy podchodzić bliżej, skraju lasu pilnują uzbrojeni strażnicy. – Wobec tego, co zamierzasz zrobić? – zapytał Wiktor. – Sepoo mówi, że idąc w kierunku wschodnim, natkniemy się na linię wzgórz. Stamtąd będziemy mogli dojrzeć teren, na którym się odbywa operacja wydobywcza i wyrąb lasu. Tragarze zostaną tutaj z Pambą. Dalej pójdziemy tylko w czwórkę: Sepoo, ja, ty, Danielu, i Wiktor. Daniel rozpakował sprzęt wideo i razem z Wiktorem sprawdzili, czy wszystko działa jak należy. – Idziemy – zarządziła Kelly. – Musimy zdążyć, zanim zacznie się zmierzchać albo znowu lunie deszcz. Idąc gęsiego, wspięli się na wzgórza. Pochód otwierał Sepoo. Jednak nawet kiedy znaleźli się na samym szczycie, nadal ze wszystkich stron osaczał ich gęsty las. Wysokie drzewa zdawały się sięgać nieba,

a niskopienna roślinność napierała na wąziutką ścieżkę, ograniczając widoczność do kilku metrów. Z dołu dobiegał ryk dieslowskich silników, jeszcze bliższy i głośniejszy niż przedtem. – I co teraz? – chciał wiedzieć Daniel. – Stąd nie widać ni cholery. – Nic się nie bój, Sepoo ma dla ciebie lożę honorową – obiecała Kelly. W tej samej chwili stanęli pod pniem ogromnego drzewa, prawdziwego giganta pomiędzy największymi drzewami całej puszczy. – Dwudziestu Pigmejów trzymając się za ręce nie może objąć tego pnia – mruknęła pani doktor tytułem informacji. – Próbowaliśmy kiedyś. To święte drzewo plemienia – wskazała na prymitywne stopnie, wspinające się w górę po gładkiej korze. Bambuti powbijali w pień drewniane kołki, po których można się było dostać do najniższych konarów. Dalej zaczynało się coś w rodzaju drabinki sznurowej z drewnianych stopni, przywiązanych do lian, która znikała trzydzieści metrów wyżej, wśród okrytych zielenią gałęzi górnej galerii lasu. – Stoimy przed świątynią Bambutich – wyjaśniła Kelly. – Tam w górze modlą się i zostawiają dary dla leśnych bóstw. Sepoo zaczął się wspinać jako pierwszy, ważył bowiem najmniej z całej czwórki, a niektóre kołki i stopnie były przegniłe. Po drodze wycinał nowe i wbijał je w korę rękojeścią maczety. Kelly wspinała się za myśliwym, podając pomocną dłoń idącemu za nią staremu prezydentowi. Na końcu szedł Daniel. Dźwigał przewieszoną przez ramię kamerę i od czasu do czasu pomagał Wiktorowi postawić stopę na umykającym szczeblu. Posuwali się bardzo wolno, ale wreszcie dotarli bezpiecznie na górną galerię puszczy. Stanąwszy na powietrznej platformie, powstałej z krzyżujących się konarów i ułożonego na nich materaca opadłych liści i kawałków kory, poczuli się jak w czarodziejskiej podniebnej krainie. Podściółka gnijących liści dała oparcie korzeniom nowych roślin, tworząc cudowny wiszący ogród, pełen przedziwnych kwiatów i niespotykanej w dole wegetacji, rozwijającej się bujnie w pobliżu słońca. Daniel zobaczył ogromne motyle, o skrzydłach wielkich jak jego dłonie, i latające owady, lśniące blaskiem królewskich rubinów i szmaragdów. W tej bajecznej krainie nie zabrakło nawet lilii i dzikich gardenii. Mały ptaszek, mieniący się blaskiem tysiąca klejnotów, furknął tuż przed jego nosem,

by zniknąć niby smużka diamentowego pyłu w gęstym listowiu. Daniel nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zanim zdążyli porządnie odetchnąć, Sepoo zaczął wspinać się wyżej. Pień drzewa był tutaj o połowę węższy niż w dole, lecz jego obwód wciąż jeszcze mógł śmiało konkurować z rozmiarami, jakie sąsiednie drzewa osiągały u podstawy. Wraz z wysokością, zmieniał się rodzaj światła. Odnosili wrażenie, jakby wynurzali się z głębin oceanu. Zielona, podmorska poświata rozjaśniała się z każdym metrem, aż nagle, bez żadnego ostrzeżenia, weszli w zalany słońcem świat i krzyknęli z zachwytu. Byli na czubku świętego drzewa. Pod nimi rozpościerał się dywan leśnego dachu. Falując, jak wzburzony zielony ocean, rozciągał się w nieskończoność, na wszystkie strony, oprócz północy. Kiedy oczy czworga wędrowców zwróciły się w tamtym kierunku, okrzyki zachwytu zamarły na ich ustach. Przerażeni, w milczeniu wpatrywali się w straszliwą scenę. Nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Na północ od świętego drzewa odwieczny las zniknął, jakby go nigdy tam nie było. Od skraju zielonych wzgórz aż do okrytych śniegiem gór na horyzoncie las został starty z powierzchni ziemi. Tam gdzie niegdyś stały wysokie drzewa, teraz rozciągała się czerwona równina spustoszenia i dewastacji. Żadne z nich nie było w stanie odezwać się czy choćby poruszyć. Tkwili w milczeniu na podniebnej grzędzie, powoli obracając głowy, by objąć spojrzeniem cały ogrom nagiego, zniszczonego obszaru. Równoległe smugi, wyżłobione przez ulewne deszcze w odartej z roślinności ziemi, przywodziły na myśl ślady pazurów jakiejś żarłocznej bestii. Gigantyczne Sajewy pochłonęły wierzchnie warstwy gleby, pozostawiając głębokie kaniony; strumienie deszczu wypłukały pokłady delikatnej gliny, zatykając śmiertelnym kneblem wszystkie leśne rzeki. Tam gdzie przeszły Sajewy, widniał teraz martwy, księżycowy krajobraz. – Boże miłosierny! – Wiktor Omeru pierwszy odzyskał mowę, – To jakiś koszmar! Jak wielki obszar został w ten sposób zniszczony? Muszę znać prawdziwe rozmiary tej tragedii. – Trudno ocenić – szepnęła Kelly. Mimo że patrzyła na ten widok po raz drugi, była nie mniej wstrząśnięta niż za pierwszym razem. – Kilka tysięcy hektarów, może więcej, nie mam pojęcia. Ale pamiętajcie, że nie

minął jeszcze rok, odkąd zaczęli. Wyobraźcie sobie, jakie rozmiary osiągnie zniszczenie za następny rok. Jeśli te monstra... – wyciągnęła rękę w kierunku żółtych Sajew, rozciągniętych w długą linię na krawędzi lasu u podnóża zielonych wzgórz – ...jeżeli nikt ich nie powstrzyma. Daniel z najwyższym trudem zmusił się do odwrócenia wzroku od przerażającego krajobrazu zniszczenia i skoncentrowania spojrzenia na szeregu żółtych maszyn. Z wysokości podniebnej galerii wydawały się maleńkie i nieszkodliwe, jak dziecinne zabawki porzucone w piaskownicy. Posuwały się rozkołysanym frontem niby linia ogromnych kombajnów, zbierających pszenicę z jednego z owych bezkresnych pól kanadyjskiej prerii. Poruszały się tak wolno, iż mogło się wydawać, że stoją w miejscu. – Ile ich jest? – zapytał Daniel, po czym sam zaczął głośno liczyć. – Osiem, dziewięć, dziesięć! – wykrzyknął. – Suną jedna przy drugiej, co daje pas szerokości prawie czterystu metrów! – Nie mogę uwierzyć, że wystarczy dziesięć maszyn, żeby spowodować taką klęskę – powiedział Wiktor drżącym głosem. – Są jak gigantyczna szarańcza: bezduszne, opanowane szaleństwem zniszczenia. Linię Sajew poprzedzały traktory na wielkich gąsienicach, które kosiły puszczę, żeby oczyścić drogę potwornym pożeraczom ziemi. Na ich oczach kolejne wysokie drzewo drgnęło i zachwiało się. W następnej chwili potężny pień zaczął się ociężale kołysać, poddając wżerającym się w drewno stalowym ostrzom. Nawet na swojej podniebnej trybunie usłyszeli rozpaczliwy jęk umierającego drzewa, przypominający bolesne skomlenie śmiertelnie zranionego zwierzęcia. Zwalane drzewo chwiało się coraz gwałtowniej, aż wreszcie wydało ostatni, przenikliwy krzyk i runęło na czerwoną ziemię; zwarta masa okrytych listowiem konarów po raz ostatni zadrżała w przedśmiertnych drgawkach i martwy pień legł bez ruchu. Daniel musiał odwrócić wzrok. Siedzący obok na gałęzi Sepoo płakał rozpaczliwie. Łzy spływały powoli po jego starczych, pomarszczonych policzkach i kapały, nie powstrzymane, na nagą pierś. Ów obraz niepohamowanego, intymnego bólu był zbyt wstrząsający nawet dla dziennikarza, który niejedno w swoim życiu widział. Kiedy znowu spojrzał w kierunku ginącego lasu, padało właśnie następne drzewo, a potem jeszcze jedno i jeszcze jedno. Daniel zdjął

z ramienia kamerę, podniósł ją do oczu, wyregulował ostrość teleobiektywu i zaczął kręcić. Filmował zdewastowaną czerwoną równinę, na której nie pozostało nic żywego, ani zwierzę, ani ptak, ani nawet pojedynczy zielony liść. Filmował zwarty front żółtych maszyn, prący nieubłaganie do przodu, i hordy ciężarówek, uwijających się wokół gigantycznych pożeraczy ziemi niczym mrówki-robotnice, krzątające się przy składającej jaja królowej. Filmował czerwoną truciznę, wyrzygiwaną przez pękate rynny z tyłu Sajew na zdewastowaną ziemię, skąd zostanie wymyta przez najbliższą ulewę, by zatruć wszystkie rzeki i strumienie ogromnego terenu. Filmował zwalanie drzew, poprzedzające pochód żółtych maszyn, i gigantyczne piły mechaniczne, umocowane na specjalnie dostosowanych traktorach. Fontanny wilgotnych białych wiórów tryskały pod niebo, gdy srebrzyste ostrza wgryzały się w drewno, przewracając na ziemię pień za pniem. Filmował ruchome dźwigi, przenoszące ogromne pnie na przyczepy ciężarówek, i setki nagich niewolników Uhali, pracujących w czerwonym błocku, by utrzymać przejezdność dróg, którymi gigantyczne samochody wywoziły zrabowane puszczy bogactwo. Na próżno łudził się, że obsługiwanie kamery i oglądanie straszliwej rzeczywistości za pośrednictwem soczewki obiektywu pomoże mu zachować dystans i chłodny obiektywizm. Im dłużej patrzył na rozgrywającą się przed jego oczyma orgię zniszczenia, tym gwałtowniej rósł jego gniew, aż wkrótce odczuwał tę samą wściekłość co siedząca obok niego kobieta. Kelly nie musiała nic mówić, by dać wyraz swojemu oburzeniu. Daniel odbierał jej uczucia jak trzaskające w powietrzu wyładowania elektryczne. O dziwo, nie był wcale zaskoczony, że tak dokładnie podziela jej stosunek do tego, co się dzieje. Wydało mu się zupełnie naturalne, że myśli to samo, co ona. W owej chwili byli sobie bardzo bliscy. Połączyła ich jakaś nowa więź, wzmacniająca tylko wzajemną sympatię i pociąg, jakie do siebie czuli od samego początku. Pozostali na czubku drzewa, dopóki nie zapadł zmrok, a potem siedzieli w ciemności i milczeniu jeszcze przez godzinę, jakby nie potrafili otrząsnąć się ze straszliwej fascynacji. Słuchali ryku silników pośród nocnej ciszy, patrzyli na światła reflektorów, zalewające

powodzią jasnego blasku skraj puszczy i zdewastowaną czerwoną równinę. Maszyny nie wiedziały, co to zmęczenie, pracowały niestrudzenie, zwalając, rozkopując, rycząc, wypluwając truciznę i śmierć. Dopiero kiedy znowu lunął deszcz, niebo przecięła pierwsza błyskawica, a w ślad za nią przetoczył się ogłuszający grom, zeszli na ziemię i powoli, w smutnym milczeniu, zaczęli wracać do miejsca, gdzie zostawili Pambę i tragarzy. Rankiem następnego dnia wyruszyli w drogę powrotną do Gondali, zatrzymując się tylko po to, żeby Daniel mógł sfilmować skażone, krwawiące rzeki. Wiktor Omeru wszedł w zablokowany nurt i stojąc po kolana w cuchnącym szlamie, przemówił do kamery, by wyrazić słowami smutek, ból i gniew, ściskające serca wszystkich uczestników wyprawy. Mówił silnym, zmuszającym do uwagi głosem, w którym brzmiało głębokie współczucie dla jego ziemi i narodu. Srebrne włosy i szlachetne rysy gwarantowały mu sympatię, a nieposzlakowana opinia – zaufanie widzów. Prezydent Omeru cieszył się w środowisku międzynarodowym taką reputacją, iż nikomu nie przyszłoby do głowy podawać w wątpliwość opisane przez niego fakty. Jeżeli Danielowi udałoby się pokazać ten film szerokiej publiczności, na pewno zdoła wywołać żywą reakcję. Pochód wolno posuwał się do przodu. Tragarze Bambuti byli wyraźnie przygnębieni i skonsternowani. Wprawdzie nie zobaczyli na własne oczy pracy pożerających ziemię Sajew, ale Sepoo opisał im wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Widzieli też krwawiące rzeki. Zanim karawana dotarła z powrotem do granic plemiennych terenów łowieckich, mieli odkryć następny, może nawet jeszcze straszliwszy powód do smutku. Przecięli trop słonia. Wszyscy członkowie wyprawy od razu domyślili się, kto pozostawił te ślady. „Starzec z Jednym Uchem”, nazwał go po imieniu Sepoo, a pozostali zgodnie przytaknęli. Był to wielki samiec, który przed laty stracił połowę lewego ucha. Bambuti, po raz pierwszy od wielu dni, roześmieli się, zachwyceni perspektywą spotkania ze starym przyjacielem; lecz kiedy dokładniej przyjrzeli się śladom, śmiech zamarł na ich ustach. Zaczęli głośno lamentować, załamując ręce w geście rozpaczy.

Kelly zawołała Sepoo. – Co tam zobaczyliście, przyjacielu? – zapytała z niepokojem. – Krew – odpowiedział krótko. – Krew i mocz słonia. Jest ranny. Umiera. – Jak to się mogło stać? – krzyknęła. Kelly również była zaprzyjaźniona ze Starcem z Jednym Uchem. Często natykała się na niego w lesie, kiedy składał wizytę w okolicy Gondali. – Zranił go człowiek. Ktoś poluje na słonia w świętym mateczniku! To wbrew wszystkim prawom i obyczajom. Popatrzcie! Tutaj jest odcisk stopy człowieka, idącego po śladach słonia. – Pokazał palcem wyraźny rysunek bosej maleńkiej stopki, odciśniętej w błocie. – Myśliwy jest Bambutim. To musi być ktoś z naszego plemienia. Dopuścił się straszliwego świętokradztwa. Obraził Matkę i Ojca. Pigmeje byli wstrząśnięci i przerażeni. Zbici w ciasną gromadkę, jak przestraszone dzieci, trzymali się za ręce, próbując we wzajemnej bliskości znaleźć odrobinę pocieszenia. Świat, w którym żyli, stanął na głowie: najpierw zjawiły się maszyny pożerające las i zaczęły krwawić rzeki, a teraz jeszcze członek ich własnego plemienia popełnił okropne świętokradztwo. – Znam tego człowieka – wrzasnęła naraz Pamba. – Poznaję ślad jego stopy. To Pirri. Zasłonili twarze, jęcząc i płacząc, ponieważ Pini zapolował w świętym mateczniku, ściągając na całe plemię hańbę i gniew bogów. Sławny myśliwy Pirri poruszał się jak cień. Ostrożnie stawiał swoje maleńkie stopy na wielkich śladach słoniowych łap, gdzie sprasowana ciężarem ogromnego cielska podściółka nie mogła zdradzić jego obecności najcichszym trzaśnięciem gałązki czy szelestem suchego liścia. Pirri szedł za wielkim samcem przez trzy dni, koncentrując się całą swoją istotą na tropionym zwierzęciu, aż w jakimś mistycznym sensie sam stał się częścią zwierzęcia, na które polował. Znalazłszy miejsce, w którym słoń przystanął, by uraczyć się czerwonymi jagódkami drzewa selepe, Pirri czuł w ustach cierpki smak owoców. Stojąc na brzegu strumienia, z którego zwierzę piło, wyobrażał sobie, że słodka woda gulgocząc spływa w głąb jego własnego gardła. Tam gdzie słoń zostawił dymiącą kupę żółtego, włóknistego nawozu,

kiszki Piniego zaczynały się kurczyć, a zwieracz rozluźniał współczująco. Pini stał się słoniem, a słoń stał się Pirrim. Kiedy wreszcie je dogonił, zwierzę spało na stojąco w gęstych zaroślach. Splątane gałęzie okrywały ostre, zakrzywione kolce o czerwonych czubkach, zdolne w jednej chwili odrzeć ze skóry człowieka, który ośmieliłby się pomiędzy nie wejść. Mimo że Pini poruszał się niemal bezszelestnie i bardzo powoli, słoń wyczuł jego obecność i ocknął się z drzemki. Rozłożył szeroko uszy – jedno wielkie, jak grotżagiel, a drugie małe i zdeformowane – i zaczął nasłuchiwać. Nie wyłowił jednak żadnego niepokojącego dźwięku; nie na darmo Pirri cieszył się sławą najzręczniejszego myśliwego w całym plemieniu. Wyciągnąwszy na całą długość trąbę, słoń zassał nią powietrze, które następnie wdmuchnął sobie ostrożnie do pyska. Gruczoły węchowe na górnej wardze otworzyły się, niby pączki róży, badając powietrze, lecz nie wyczuły żadnego podejrzanego zapachu. Pirri trzymał się poniżej delikatnego leśnego wiaterku, poza tym wysmarował się od stóp do głów własnym nawozem słonia, który całkowicie zabił ludzki zapach. I wtedy słoń odezwał się. Wydał z otchłani swojego brzucha delikatny, dudniący dźwięk, któremu zawtórował szemrzący odgłos z głębi gardła. Śpiewał odwieczną pieśń słoni, by dowiedzieć się, czy w lesie kryje się inny przedstawiciel jego gatunku, czy też czai się śmiertelny wróg. Pirri, przykucnięty na skraju zarośli, słuchał śpiewu starego samca. Następnie złożył dłonie, osłaniając nimi usta i nos, i zaczerpnąwszy aż do żołądka haust powietrza, wypuścił je powoli, wydając z siebie delikatny, dudniąco-szemrzący dźwięk. Pirri śpiewał pieśń słoni. Z gardła starego samca wydobyło się głębokie westchnienie. Słoń zaśpiewał teraz na inną nutę, sprawdzając niewidzialnego kompana, lecz Pirri powtórzył wiernie melodię i ton, nie popełniając najmniejszej omyłki, i Starzec z Jednym Uchem wreszcie mu uwierzył. Słoń zatrzepotał uszami, wyrażając w ten sposób radość i zaufanie. Cieszył się z towarzystwa innego samca. Porzuciwszy wszelkie środki ostrożności, zaczął wyłazić z krzaków, rozpychając potężnym cielskiem kolczaste gałęzie. Parł do przodu na spotkanie Pirriego. Oczom wielkiego myśliwego ukazały się imponujące szable, wyłaniające się z zarośli wysoko nad jego głową. Były grubsze niż talia

Pigmeja i tak długie, że gdyby postawić je na ziemi, Pirri nie zdołałby sięgnąć końcem swojej włóczni na słonie do ich czubków. Sam wykuł swoją włócznię na słonie z resora ciężarówki, który ukradł z jakiejś duka na skraju drogi. Tak długo ogrzewał kawałek metalu nad ogniskiem, waląc w niego rękojeścią maczety, aż stal utraciła twardość. Wtedy ukształtował i wyostrzył grot, który przywiązał paskiem wilgotnej, nie wyprawionej skóry do giętkiej żerdki z twardego drewna. Po wyschnięciu skóra stała się twarda i mocna jak stal. Kiedy łeb słonia wynurzył się z krzaków, Pirri przypadł do ziemi i leżał bez ruchu, niczym martwy pień albo kupka opadłych liści. Ogromne cielsko było tak blisko, iż widział wyraźnie każdą fałdkę i każdą zmarszczkę grubej szarej skóry. Spojrzawszy do góry, dostrzegł wydzielinę z gruczołów twarzowych, spływającą z policzków niby łzy wzruszenia. Pirri zacisnął zęby i zebrał się w sobie. Nawet za pomocą swojej specjalnej dzidy na słonie, która była ostra jak brzytwa, ciężka i niemal dwa razy dłuższa od niego samego, nie zdołałby przebić skóry, mięsa i żeber, otaczających serce i płuca. Ukryty wewnątrz twardej czaszki mózg również był poza jego zasięgiem. Istniał tylko jeden sposób, w jaki człowiek wzrostu Pirriego, uzbrojony w prymitywną dzidę, mógł zabić potężnego słonia. Pirri poderwał się z ziemi i wskoczył pod brzuch bestii. Znalazłszy się pomiędzy tylnymi nogami słonia, zmobilizował całą odwagę i starannie dobierając kąt uderzenia, wbił dzidę w pachwinę zwierzęcia. Kiedy ostrze przebiło pokłady luźnej skóry zwisającej w kroczu i weszło w pęcherz moczowy, zwierzę wydało z siebie przeraźliwy skowyt. Z rozdartego pęcherza trysnęła gorąca, żółta uryna. Potężnym cielskiem wstrząsnęły gwałtowne konwulsje i słoń, rycząc z bólu, rzucił się do ucieczki. Zraniony samiec pędził na oślep przez las, tratując wszystko na swojej drodze. Wsparty na okrwawionej dzidzie, Pirri spokojnie słuchał cichnącego lamentu. Dopiero kiedy słoń oddalił się poza zasięg słuchu i wokół zapanowała kompletna cisza, poprawił swoją przepaskę biodrową i ruszył tropem wyznaczonym przez krew i mocz, unoszące się cuchnącym oparem z leśnej ściółki. Agonia rannego zwierzęcia mogła potrwać wiele godzin, ale Pirri wiedział, że jego ofiara jest skazana. Wielki myśliwy zadał ostateczny cios i był pewien, że przed zachodem słońca następnego dnia słoń będzie

martwy. Powoli szedł śladem śmiertelnie ugodzonego samca, lecz w jego sercu nie było radości z udanych łowów. Wypełniała je bolesna pustka i straszliwe poczucie winy. Dopuścił się świętokradztwa, obraził swoich bogów i wiedział, że czeka go kara odrzucenia. Sławny myśliwy Pirri odnalazł truchło słonia następnego ranka. Martwy samiec klęczał na zgrabnie podwiniętych nogach, z wielkim łbem wspartym na imponujących łukach kłów, których końce wryły się w miękki piasek. Ostatni deszcz opłukał z kurzu jego skórę, nadając jej czarny połysk. Otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie. Wyglądał zupełnie jak żywy. Pirri zbliżał się do niego z najwyższą ostrożnością i uspokoił się dopiero wtedy, gdy długą, cienką gałązką dotknął ozdobionego gęstymi rzęsami oka. Powieka nie drgnęła nawet, żeby osłonić urażoną gałkę. Zauważywszy, że źrenicę zaciągnął galaretowaty nalot śmierci, Pirri wyprostował się i odłożył dzidę. Łowy dobiegły końca. Zwyczaj wymagał, żeby odśpiewał teraz hymn, by podziękować leśnym bóstwom za tak hojny dar. Pirri zaintonował nawet początek pieśni, lecz zaraz przerwał, przygnieciony straszliwym poczuciem winy. Zrozumiał, że już nigdy nie będzie mógł zaśpiewać dziękczynnej pieśni, i jego duszę wypełnił głęboki smutek. Rozpalił małe ognisko i odrąbawszy smakowity tłusty kawałek słoniowego policzka, upiekł go na kiju nad żarem, lecz po raz pierwszy w życiu ten wyborny smakołyk wydał mu się twardy i bez smaku. Wypluwszy do ognia na wpół przeżuty kąsek, długo siedział bez ruchu, patrząc w płomienie, zanim wreszcie zebrał dość sił, by otrząsnąć się z nastroju przygnębienia i zabrać do pracy. Wyjął z drewnianej pochwy maczetę i zaczął odrąbywać jeden z grubych, żółtych kłów, tkwiący głęboko w czaszce. Stal uderzała dźwięcznie o twardą kość, na ziemię posypały się wióry. Przy tym zajęciu odnaleźli go mężczyźni z plemienia. Brzęk wgryzającej się w kieł maczety wskazał im drogę. Prowadzeni przez Sepoo i Pambę, w milczeniu wyszli z lasu i otoczyli kołem stojącego nad trupem słonia Pirriego. Kiedy myśliwy podniósł do góry oczy i ujrzał swoich braci, maczeta

wypadła mu z ręki. Stał z dłońmi powalanymi krwią, nie śmiać spojrzeć im w oczy. – Podzielę się z wami nagrodą – szepnął, lecz nikt mu nie odpowiedział. Jeden po drugim, Bambuti odwracali się na pięcie i znikali w lesie równie cicho, jak się z niego wynurzyli. W końcu tylko Sepoo pozostał na polanie. – Przez to, co zrobiłeś, bogowie ześlą na nas Molimo – oznajmił. Pirri stał w milczeniu, z sercem przepełnionym rozpaczą, nie mając odwagi podnieść głowy i spojrzeć w oczy swojemu bratu.

Kiedy tylko wrócili do Gondali, Daniel zabrał się za przeglądanie taśm. Kelly odstąpiła mu kąt w laboratorium, gdzie mógłby spokojnie sporządzić wstępne notatki edytorskie, gdyby nie Wiktor Omeru, który nieustannie kręcił się w pobliżu, komentując i udzielając rad. Jakość zebranego materiału była całkiem przyzwoita. Według własnej oceny, Daniel był niezłym kamerzystą, jednak brakowało mu artyzmu i polotu Bonny Mahon. Nakręcone przez niego zdjęcia dały uczciwy, trzeźwy zapis operacji wydobywczych i wyrębu lasu prowadzonych w Wengu oraz niektórych skutków owych procesów. – Moim ujęciom nie staje duszy, zwykłego ludzkiego ciepła – oświadczył Kelly i Wiktorowi przy kolacji. – Odwołują się do rozumu, a nie do serca. Potrzebuję czegoś więcej. – Co jeszcze chciałbyś nakręcić? – spytała Kelly. – Powiedz mi tylko, czego chcesz, a ja ci to załatwię. – Potrzebuję więcej prezydenta Omeru – powiedział Daniel. – Pan ma prezencję i styl, panie prezydencie. Muszę mieć więcej ujęć z panem. – Jestem do twojej dyspozycji – zgodził się Wiktor. – Czy nie sądzisz jednak, Danielu, że już najwyższy czas dać sobie spokój z tymi formalnościami? W końcu mamy za sobą wspólną wspinaczkę na święte drzewo Bambutich. To chyba daje nam prawo do przejścia na ty? – Masz absolutną słuszność, Wiktorze – przytaknął mu Daniel. – Ale nawet ty nie wystarczysz, żeby nasz film przekonał opinię publiczną. Powinienem pokazać widzom, co się dzieje z ludźmi. Muszę sfilmować obozy pracy, w których trzymają Uhali. Czy to się da jakoś

zorganizować? Wiktor przechylił się przez stół. – Dobrze – powiedział. – Jak wiesz, stoję na czele ruchu oporu przeciwko tyranii Taffariego. Z każdym dniem stajemy się silniejsi. Na razie wciąż jeszcze jesteśmy zmuszeni działać w konspiracji, ale do naszej organizacji przyłączają się najbardziej wpływowi ludzie, przeciwni rządom Taffariego. Naturalnie, w naszych szeregach są przede wszystkim Uhali, lecz mamy również paru Hita, którzy stracili już wszelkie złudzenia co do swojego przywódcy. Myślę, że możemy umożliwić ci sfilmowanie obozów pracy. Oczywiście, nie będziesz mógł wejść do środka, ale przypuszczam, że zdołasz dostać się dostatecznie blisko, żeby zarejestrować zbrodnie i okrucieństwa, jakie są tam na porządku dziennym. – To prawda – potwierdziła Kelly. – Patryk i inni młodzi przywódcy zjawią się tutaj za kilka dni, żeby odbyć naradę z Wiktorem. Będziemy mogli ci to załatwić. – Zamilkła, jakby się nad czymś zastanawiała. – Poza tym są jeszcze Bambuti. Powinieneś pokazać swoim widzom, jak zniszczenie puszczy tropikalnej wpływa na zagładę tradycyjnego sposobu życia i struktury społecznej Pigmejów. – Właśnie czegoś takiego potrzebuję – ucieszył się Daniel. – Co mi radzisz? – Powinieneś sfilmować ceremonię przyjścia Molimo – oznajmiła Kelly. – Sepoo powiedział mi, że niedługo zjawi się Molimo. Zgodził się, żebyś wziął udział w ceremonii. Patryk, bratanek Wiktora Omeru, zjawił się w Gondali dzień wcześniej, niż się go spodziewano. Przyprowadził ze sobą kilkunastu mężczyzn, należących do plemienia Uhali, i paru Pigmejów, którzy pomogli im odnaleźć drogę przez las. Część delegatów łączyły więzy pokrewieństwa z prezydentem Omeru, a wszyscy byli wykształconymi i zaangażowanymi w sprawę młodymi ludźmi. Zareagowali entuzjastycznie, kiedy Daniel pokazał im nakręcone przez siebie taśmy i wyjaśnił, jakiego rodzaju materiał będzie mu jeszcze potrzebny. – Proszę to zostawić mnie, doktorze Armstrong – powiedział Patryk. – Zorganizuję co trzeba. Oczywiście, będzie to się wiązało z pewnym niebezpieczeństwem. Obozy pracy są dobrze strzeżone przez żołnierzy

Hita, ale podejdziemy tak blisko, jak tylko się da. Gdy Patryk Omeru i jego przyjaciele wyruszyli w drogę powrotną, Daniel i Sepoo poszli wraz z nimi. Wrócili do Gondali w dziewięć dni później. Daniel był wychudzony i ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia. Miał za sobą długą i ciężką podróż. Jego ubranie zmieniło się w zabłocone strzępy. Kelly wystarczył jeden rzut oka, żeby się zorientować, iż Daniel znajduje się na granicy wyczerpania. Kiedy o mało nie upadł, wchodząc na stopnie werandy, wiedziona nagłym impulsem rzuciła się, żeby go powitać. Zanim zdążyli pomyśleć, padli sobie w ramiona. To zaskoczyło ich oboje. Przez chwilę trwali w uścisku, lecz kiedy Daniel pochylił się, by pocałować ją w usta, Kelly gwałtownie wysunęła się z objęć i uścisnęła mu dłoń. – Wiktor i ja bardzo się o ciebie baliśmy – wypaplała pod wpływem wzruszenia. Jej twarz okryła się głębokim rumieńcem, który wydał się Danielowi zachwycający. Zawstydzona dziewczyna czym prędzej wypuściła jego rękę. Daniel wziął kąpiel, zjadł obiad, przespał się dwie godziny i jeszcze tego samego popołudnia pokazał im nowy materiał filmowy. Nakręcone za pomocą teleobiektywu zdjęcia ukazywały brygady ludzi pracujących wzdłuż drogi. Robotników pilnowali strażnicy z plemienia Hita, uzbrojeni w pałki, którymi regularnie walili półnagich mężczyzn i kobiety, harujących ciężko w błotnistej mazi. – Mam dużo za dużo takich ujęć – wyjaśnił Daniel. – Ale potem je poprzycinam, tak żeby zostały tylko najbardziej wstrząsające sekwencje. Dalej następowały zdjęcia wycieńczonych ludzi, wracających powolną kolumną do obozu po całym dniu morderczej pracy, i sfilmowane przez druty obrazy prymitywnych warunków, w jakich ich trzymano. Daniel zarejestrował również serię rozmów, przeprowadzonych w lesie z więźniami, którym udało się uciec. Jeden z mężczyzn rozebrał się przed kamerą, żeby pokazać ślady ran, zadanych mu przez strażników. Skóra na jego plecach była pocięta na strzępy od razów bata, a głowę pokrywała plątanina starych i świeżych blizn od ciosów pałką. Młoda kobieta pokazała swoje stopy, na których gnijące ciało odłaziło od kości. Cichym głosem opowiadała w suahili o warunkach

panujących w obozie. – Od rana do wieczora pracujemy w błocie. Nasze stopy nigdy nie wysychają. Rozcięcia i zadrapania ropieją i jątrzą się, aż wreszcie w ogóle nie możemy chodzić. Nie możemy pracować. – Zaczęła szlochać. Daniel siedział obok niej na zwalonym pniu drzewa. Patrzył prosto w obiektyw ustawionej na statywie kamery. – To, co państwo tutaj widzą, żołnierze we francuskich okopach podczas pierwszej wojny światowej nazywali „okopową zgnilizną stóp”. W rzeczywistości jest to zakaźna grzybicza infekcja, która nie leczona, potrafi w krótkim czasie skutecznie okaleczyć swoją ofiarę. – Odwrócił się z powrotem do płaczącej kobiety i zapytał w suahili: – Co się z wami dzieje, kiedy już nie jesteście w stanie pracować? – Hita mówią, że nie będą nas dalej karmić, że jemy za dużo i że jesteśmy bezużyteczni. Zabierają chorych do lasu... Daniel wyłączył podgląd kamery. – Teraz zobaczycie najbardziej wstrząsające sekwencje, jakie nakręciłem w całym swoim życiu – uprzedził Kelly i Wiktora. – Można je porównać do filmów dokumentalnych, ukazujących zbrodnie hitlerowskich morderców na terenie Polski i Rosji. Jakość zdjęć jest nie najlepsza. Filmowaliśmy z ukrycia. To naprawdę okropne sceny. Może wolałabyś tego nie oglądać, Kelly? Pani doktor zaprzeczyła ruchem głowy. – Chcę to zobaczyć – powiedziała stanowczym tonem. – Dobrze, ale pamiętaj, że cię ostrzegałem. – Włączył z powrotem podgląd, miniaturowy ekran zamigotał i ożył. Kelly i Wiktor pochylili się, żeby lepiej widzieć przesuwające się obrazy. Patrzyli na leśną polanę. Jeden z buldożerów Towarzystwa Rozwoju Ubomo rył w miękkiej ziemi. Rów musiał mieć jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu metrów długości i przynajmniej trzy metry głębokości, gdyż wielka maszyna co i raz znikała zupełnie w jego głębi. – Szpiegom Patryka udało się dowiedzieć, gdzie i kiedy oni to robią – wyjaśnił Daniel. – Przyszliśmy tam w nocy i przeczekaliśmy w ukryciu. Buldożer uporał się z kopaniem, wytoczył się z rowu i zaparkował nie opodal. Scena zakończyła się cięciem. – Następna sekwencja została sfilmowana około trzech godzin

później – poinformował Daniel. Z lasu wynurzyła się kolumna więźniów, pędzonych przez strażników Hita. Wszyscy, co do jednego, byli chorzy albo ranni. Potykając się i kuśtykając, powoli przesuwali się w kadrze. Niektórzy, obejmowali się ramionami, podtrzymując się nawzajem, inni wspierali się na prymitywnych kulach. Kilku leżało na noszach, niesionych przez zdrowszych towarzyszy. Jakaś kobieta dźwigała w chruście na plecach niemowlę. Strażnicy kazali im wejść do przygotowanego przez buldożer rowu i nieszczęśnicy zniknęli z pola widzenia. Strażnicy uformowali linię na brzegu wykopu. Było tam co najmniej pięćdziesięciu mężczyzn w kombinezonach spadochroniarzy, każdy z nich uzbrojony w ręczny karabin maszynowy. Zaczęli strzelać bezładnie do spędzonych do rowu ludzi. Masakra zdawała się przedłużać w nieskończoność. Kiedy któremuś ze spadochroniarzy skończyły się naboje, przerywał na chwilę, wkładał do swojego uzi świeży magazynek i zaczynał od nowa. Paru strażników śmiało się. Nagle jakiś więzień wyczołgał się na krawędź wykopu. Wydawało się niemal nie do pomyślenia, że ktoś mógł do tej pory pozostać przy życiu. Jedna noga nieszczęśnika zwisała bezwładnie, niemal zupełnie odstrzelona; ranny wlókł się na łokciach. Hita z dystynkcjami oficera wyjął z kabury rewolwer, stanął nad niedobitkiem i strzelił mu w tył głowy. Mężczyzna upadł na twarz. Oficer zepchnął trupa nogą z powrotem do rowu. Jeden po drugim, żołnierze przestawali strzelać. Niektórzy z nich zapalili papierosy i gawędzili, stojąc grupkami na brzegu masowego grobu. Kierowca buldożera wspiął się do szoferki i uruchomił maszynę. Opuściwszy szeroką łopatę, zaczął zagarniać miękką ziemię z powrotem do rowu. Kiedy wykop został już ponownie wypełniony, kilka razy przejechał po nim w tę i we w tę, ubijając ziemię. Żołnierze uformowali kolumnę i ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli. Szli byle jak, nie pilnując kroku, paląc i żartując. Daniel wyłączył podgląd i maleńki ekran zgasł. Kelly wstała i bez słowa wyszła na werandę. Dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu, aż wreszcie Wiktor Omeru odezwał się cichym głosem: – Pomóż nam, Danielu. Proszę cię, pomóż mojemu biednemu narodowi.

Kiedy po puszczy rozeszła się wieść o bliskim nadejściu Molimo, poszczególne klany zaczęły się gromadzić w miejscu plemiennych spotkań, pod wodospadem Gondala. Niektóre grupy Bambutich przyszły z odległych o ponad trzysta kilometrów terenów po drugiej stronie granicy zairskiej, Pigmeje bowiem nie uznawali żadnych granic, poza swoimi własnymi. Nadchodzili ze wszystkich terenów łowieckich, ściągali z najdalszych zakątków puszczy, aż wreszcie ponad tysiąc małych ludzików czekało na straszliwą wizytę Molimo. Skleciwszy dla swoich bliskich kryty liśćmi szałas, usytuowany drzwi w drzwi z chatką najlepszej przyjaciółki albo szczególnie ukochanej krewnej, kobiety przyłączały się do roztrajkotanych grupek kumoszek. Nawet groźba spotkania Molimo nie była w stanie zepsuć dobrego humoru i stłumić wrodzonej pogody ducha Bambutich. Mężczyźni spotykali starych kumpli i towarzyszy łowów, których nie widzieli od ostatniego wspólnego polowania z sieciami, i częstując się nawzajem tytoniem, pletli duby smalone i wymieniali ploteczki z takim samym smakiem, co ich paplające nad garnkami żony. Nie pilnowane przez nikogo dzieciaki biegały z piskiem pomiędzy chatami, tarzały się w piachu jak walczące szczenięta albo pluskały się w naturalnym basenie poniżej wodospadu. Sławny myśliwy Pirri był jednym z ostatnich, którzy zjawili się na miejscu spotkań. Jego trzy małżonki zataczały się pod ciężarem ogromnych worów tytoniu. Pirri kazał swoim małżonkom postawić chatę, zwróconą drzwiami do szałasu Sepoo. Jednak kiedy kobiety ukończyły pracę, Pamba zasklepiła otwór wejściowy swojej chaty i zrobiła drugi, z przeciwnej strony. Według obyczajów Bambutich, podobna demonstracja stanowiła straszliwy afront. Widząc to, rajcujące nad gotującą się strawą kumoszki rozgdakały się jak kwoki na grzędzie. Pirri zawołał do swoich starych przyjaciół: – Zobaczcie, ile mam tytoniu. Chcę się z wami podzielić. Chodźcie napełnić wasze mieszki. Popatrzcie! Pirri ma butelkę dżinu. Chodźcie napić się z Pirrim. – Lecz żaden Bambuti nie skorzystał z zaproszenia. Wieczorem, kiedy najsławniejsi myśliwi i gawędziarze, z Sepoo na

czele, zasiedli wokół wielkiego ogniska, Pirri wytoczył się z mroku z butelką dżinu w ręku i przy pomocy łokci zrobił sobie miejsce w kręgu. Pociągnąwszy spory łyk z otwartej flaszki, podał ją siedzącemu obok – mężczyźnie. – Pij! – rozkazał. – A potem podaj ją dalej. Chcę, żeby wszyscy radowali się wraz z Pirrim. Odstawiwszy na bok nie tkniętą butelkę, mężczyzna podniósł się z ziemi i odszedł od ogniska. Pozostali poszli za jego przykładem, jeden po drugim wstając i znikając w ciemnościach, aż wreszcie przy ogniu pozostali tylko Sepoo i Pirri. – Jutro przyjdzie Molimo – Sepoo cicho ostrzegł swojego brata. Powiedziawszy te słowa, wstał i roztopił się w ciemności. Sławny myśliwy Pirri, ze swoją flaszką dżinu i pękatym woreczkiem tytoniu, został zupełnie sam. Rankiem następnego dnia Sepoo zajrzał do laboratorium. Daniel zabrał kamerę i poszedł ze starym myśliwym do lasu. Wędrowali w szybkim tempie. Daniel zdążył już przyswoić sobie zasady poruszania się w puszczy i nawet jego wysoki wzrost nie sprawiał mu już większych kłopotów. Potrafił dotrzymać kroku Sepoo. Wyruszyli z Gondali we dwóch, lecz po drodze dołączali do nich inni, wysuwając się bezszelestnie spomiędzy drzew albo pojawiając na ścieżce bez ostrzeżenia, jak leśne skrzaty. Wkrótce towarzyszył im cały tłum Bambutich, spieszących na spotkanie z Molimo. Gdy dotarli na miejsce, wokół rosnącego w głębi puszczy ogromnego drzewa czekała już wielka gromada Pigmejów. Siedzieli w kucki, w niezwykłym dla nich milczeniu. Nikt się nie śmiał ani nie dokazywał, na twarzach mężczyzn malowała się uroczysta powaga. Daniel ukucnął pośród nich i zaczął filmować skupione twarze i oczy, wpatrzone w koronę drzewa. – Tu mieszka Molimo – wyjaśnił szeptem Sepoo. – Przyszliśmy, żeby go stąd zabrać. Pojedynczy głos wywołał z tłumu czyjeś imię. – Griwi! – Mężczyzna wstał i podszedł do pnia. Następny głos, z innej strony, krzyknął: – Sepoo! – Stary myśliwy dołączył do pierwszego z wybranych.

Wkrótce pod drzewem stało piętnastu mężczyzn. Niektórzy byli starzy i sławni, inni mieli jeszcze mleko pod nosem. Starzy czy młodzi, żółtodzioby czy doświadczeni łowcy, wszyscy mieli jednakowe prawo do uczestnictwa w ceremonii Molimo. Nagle Sepoo wydał dziki okrzyk i grupa wybranych zaczęła się wspinać po szerokim pniu. Po chwili zniknęli w gęstym listowiu, skąd docierały tylko ich podniecone krzyki i śpiew. Wreszcie zsunęli się na dół, niosąc ze sobą długą bambusową pałkę. Kiedy złożyli swoje brzemię na trawie, u stóp drzewa, Daniel podszedł bliżej, żeby obejrzeć tajemniczy przedmiot. Laska miała nie więcej niż pięć metrów długości. Wysuszona i wypolerowana do połysku, musiała zostać ścięta wiele lat temu. Jej powierzchnię zdobiły stylizowane symbole i karykaturalne przedstawienia zwierząt, ale poza tym była to najzwyklejsza w świecie pałka bambusa. – Czy to jest Molimo? – Daniel zapytał szeptem starego Sepoo, widząc, że mężczyźni z całego plemienia zbliżają się z najwyższą czcią do zdjętego z drzewa przedmiotu. – Tak, Kuokoa, to jest Molimo – potwierdził myśliwy. – To głos Matki i Ojca. Ale zanim przemówi, musimy go napoić. Wybrana piętnastka podniosła Molimo z ziemi i zaniósłszy do strumienia, zanurzyła go w chłodną, mroczną toń. Wokół naturalnego basenu tłoczyły się zastępy malutkich, nagich mężczyzn o poważnych twarzach i błyszczących oczach. Czekali przez godzinę, i przez jeszcze jedną godzinę, aż wreszcie Molimo napił się do syta słodkiej wody z leśnego strumienia i został wyjęty na brzeg. Sepoo ujął w dłonie gładką, ociekającą wodą bambusową rurę, przyłożył do ust otwarty koniec i napełnił płuca powietrzem. Molimo przemówił z wnętrza bambusowej tuby czystym, słodkim głosem młodej dziewczyny, śpiewającej w lesie swoją pieśń. Przez tłum Bambutich przeszedł dreszcz i wszyscy mężczyźni zakołysali się, niby liście wysokiego drzewa uderzone nagłym podmuchem wiatru. Głos Molimo zmienił się teraz w rozpaczliwy krzyk schwytanej antylopy. Zaskrzeczał jak szara papuga kołująca nad drzewami, zagwizdał jak kameleon ogłaszający otwarcie sezonu zbierania miodu. Był wszystkimi głosami i dźwiękami puszczy. Sepoo przekazał bambusowy instrument innemu trębaczowi, a po nim przyszedł jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Molimo przemawiał głosami ludzi, duchów i istot,

które wszyscy słyszeli, lecz nikt ich nigdy nie widział. Nagle Molimo zaryczał jak słoń. Na ten przeraźliwy, wściekły sygnał Bambuti jak jeden mąż rzucili się do przodu, otaczając Molimo zwartą, falującą masą. Prosta, bambusowa fujarka zniknęła między nimi, lecz ani na chwilę nie przestała wyć i skowyczeć, gruchać, świstać i gdakać setkami różnych głosów. I właśnie wtedy wydarzyła się dziwna, magiczna rzecz. Gordyjski węzeł szamoczących się ciał zmienił się w całkiem nowy byt. Zbici w ciasną gromadę mężczyźni przestali istnieć jako poszczególne indywidua. W ten sam sposób, w jaki ławica ryb albo stado ptaków tworzy wspólny organizm, Bambuti stopili się w pojedyncze zwierzę. Stali się jedną istotą. Molimo. Bóstwem tropikalnej puszczy. A Molimo był wściekły. Ryczał głosem bawołu, kwiczał jak ogromna leśna świnia. Miotał się po puszczy na setkach nóg, które nie należały już do zwykłych ludzi. Okręcał się wokół własnej osi, niby meduza niesiona prądem. Pulsował, zmieniał kształt, rzucał się na wszystkie strony, tratując w furii leśne poszycie. Sforsował strumień, wzbijając fontanny białej piany, i powoli, lecz nieubłaganie zaczął się przemieszczać w kierunku obozowiska pod wodospadem Gondala. Kobiety z daleka usłyszały jego zbliżanie się. Porzuciły gotującą się na ogniskach strawę, schwyciły pod pachę dzieciaki i pochowały się w chatach. Zawodząc z przerażenia, pozastawiały otwory wejściowe i siedziały w ciemnościach, przyciskając do piersi wystraszone dzieci. Molimo rzucał się w szale po lesie, wyjąc raz głośniej, raz ciszej. Miotał się na wszystkie strony, tratował krzaki i niszczył wszystko na swojej drodze, aż w końcu wdarł się do obozu. Pozrzucał z ognia garnki i zadeptał ogniska. W niekontrolowanej furii wpadał na kruche ścianki nędznych chat, z których wnętrza rozlegał się pisk kobiet i wrzask przerażonych dzieci. Rozwścieczona bestia miotała się po obozowisku, jakby szukając przyczyny swojego gniewu. Wtem obróciła się wokół własnej osi i ruszyła ku skrajowi polany, gdzie Pirri postawił swoją chatę. Usłyszawszy nadciągającą burzę, żony Pirriego wypadły z szałasu i popędziły w dżunglę. Lecz Pirri nie uciekał. Nie poszedł wraz z innymi mężczyznami, by przyprowadzić Molimo z jego domu na gigantycznym drzewie. Siedział w kucki pośrodku chaty, z głową schowaną

w ramionach, i czekał. Wiedział, że ucieczka nie wybawi go od odpowiedzialności i że musi przyjąć karę z rąk leśnego bóstwa. Molimo okrążył chatę niby ogromna leśna stonoga, tupiąc w ziemię tuzinami stóp i rycząc jak stary słoń, konający z przekłutym pęcherzem. Nagle Molimo zaatakował chatę, w której chował się Pirri. Rozbił w puch słabe ściany i stratował należące do sławnego myśliwego przedmioty. Wdeptał w ziemię bezcenny tytoń, potłukł butelki, z których wyciekł cuchnący ostro dżin. Kopnął w ogień złoty zegarek i rozrzucił wszystkie skarby, które niegdyś stanowiły dumę właściciela. Pirri nie próbował uciekać ani przeciwstawić się gniewowi rozszalałej bestii. Dokonawszy spustoszenia w chacie, Molimo rzucił się na gospodarza. Wrzeszcząc wściekle, kopał i okładał pięściami. Rozbił mu nos i powybijał zęby, połamał żebra i posiniaczył członki. Wtem, równie gwałtownie jak zaatakował, obrócił się na pięcie i porzucając swoją ofiarę, wrócił tam, skąd przyszedł. Jego głos znowu zmienił ton, wściekłość zniknęła bez śladu. Zawodził teraz i lamentował, jakby opłakiwał śmierć zatrutej puszczy i grzechy plemienia, które sprowadziły katastrofę na wszystkich jego członków. Powoli cofał się w głąb puszczy, przemawiając coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie zamilkł zupełnie. Pirri zaczął szykować się do odejścia. Nie próbował pozbierać porozrzucanych skarbów, wziął tylko łuk i kołczan pełen strzał. Zostawił nawet swoją dzidę na słonie i maczetę. Powoli pokuśtykał w las. Odszedł sam. Jego żony nie mogły towarzyszyć mu w drodze, teraz bowiem były wdowami. Znajdą sobie nowych mężów. Pirri umarł. Zabił go Molimo. Żaden człowiek już go nigdy nie zobaczy. Nawet jeśli ktoś napotka ducha martwego myśliwego, błąkającego się pośród wysokich drzew, uda, że go nie widzi. Pirri umarł na zawsze dla swojego plemienia. – Pomożesz nam, Danielu? – zapytał Wiktor Omeru. – Tak – zgodził się Daniel. – Pomogę wam. Zabiorę taśmy do Londynu i załatwię, żeby zostały pokazane w telewizji w Londynie, Paryżu i Nowym Jorku. – Co jeszcze zrobisz, żeby nam pomóc? – spytał Wiktor. – A czego ode mnie oczekujesz? – Daniel odbił piłeczkę. – Cóż więcej mógłbym dla was zrobić?

– Jesteś żołnierzem. I to bardzo dobrym, jeśli wierzyć temu, co o tobie słyszałem. Przyłączysz się do naszej walki o odzyskanie wolności? – Byłem żołnierzem – poprawił go Daniel. – Dawno temu, w okrutnej, niesprawiedliwej wojnie. Nauczyłem się nienawidzić wojny, tak jak może nienawidzić tylko ktoś, kto tego doświadczył. – Danielu, proszę cię, żebyś wziął udział w wojnie o słuszną sprawę. Tym razem chodzi o przeciwstawienie się tyranii. – Nie jestem już żołnierzem. Jestem dziennikarzem, Wiktorze. To jest moja wojna. – Nigdy nie przestałeś być żołnierzem – zaprzeczył Wiktor. – Twoja wojna jest tutaj. To wojna wszystkich przyzwoitych ludzi. Daniel nie od razu odpowiedział. Zerknął, na siedzącą obok Kelly, bliski poproszenia jej o wsparcie. Lecz kiedy zobaczył twarz dziewczyny, zrozumiał, że z tej strony nie nadejdzie pomoc. Kiedy wrócił spojrzeniem do Wiktora, stary prezydent przysunął się bliżej i zaczął mówić: – My, Uhali, jesteśmy spokojnymi ludźmi. Sami nie poradzimy sobie z obaleniem Taffariego. Nie mamy doświadczenia w walce. Potrzebujemy broni i ludzi, którzy nauczą nas, jak się nią posługiwać. Dlatego proszę cię o pomoc, Danielu. Mogę zebrać wielu młodych, odważnych ludzi, lecz ty musisz ich wyszkolić i poprowadzić do walki. – Nie chcę... – zaczął Daniel, lecz Wiktor nie pozwolił mu skończyć. – Nie spiesz się z odmową. Nie odpowiadaj mi dzisiaj. Prześpij się z tym. Jutro powiesz mi, co zdecydowałeś. Zastanów się nad tym, Danielu. Niech ci się przyśnią mężczyźni i kobiety, których widziałeś w obozach pracy. Niech ci się przyśni wioska w Zatoce Orłów Rybołowów i masowe groby w puszczy. Dasz mi swoją odpowiedź jutro rano. Wiktor Omeru podniósł się z krzesła. Po drodze przystanął na chwilę obok Daniela i położył dłoń na jego ramieniu. – Dobranoc, Danielu – powiedział. Zszedł po schodkach werandy i ruszył poprzez zalaną księżycowym blaskiem polanę do małego bungalowu, w którym mieszkał. – Co zamierzasz zrobić? – spytała cicho Kelly. – Nie wiem. Naprawdę, nie mam pojęcia. – Wstał. – Jutro ci powiem. Na razie posłucham rady Wiktora i położę się spać.

– Dobrze. – Kelly stanęła obok niego. – Dobranoc – powiedziała. Stali bardzo blisko siebie, patrząc sobie w oczy. Pocałował ją. Pocałunek trwał bardzo długo. W końcu odsunęła się od niego tylko na tyle, żeby powiedzieć: „Chodź”. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do swojej sypialni. Kiedy następnego dnia obudził się pod moskitierą u boku Kelly, było jeszcze ciemno. Spała, przerzuciwszy rękę przez jego ciało. Czuł na szyi jej ciepły oddech. Wyczuł, że powoli zaczyna się budzić. – Zrobię to, czego chce Wiktor – oznajmił. Przestała na chwilę oddychać. Wreszcie powiedziała: – Wcale nie chciałam cię przekupić. To nie miała być łapówka. – Wiem. – To, co się wydarzyło między nami ubiegłej nocy, nie ma z tym nic wspólnego – powiedziała. – Pragnęłam, żeby to się stało, od naszego pierwszego spotkania. Nie, jeszcze wcześniej. Odkąd po raz pierwszy zobaczyłam cię na ekranie telewizyjnym. Zawsze byłam w tobie na wpół zakochana. – Ja też długo na ciebie czekałem, Kelly. Wiedziałem, że prędzej czy później cię znajdę. – To straszne, że musimy się tak prędko rozstać. – Pocałowała go w usta. – Proszę, wróć do mnie szybko. Dwa dni później Daniel opuścił Gondalę. Razem z nim wyruszył w drogę Sepoo i czterech Bambutich, pełniących rolę tragarzy. Na skraju lasu zatrzymał się i obejrzał za siebie. Kelly stała na werandzie krytej strzechą chaty. Pomachała mu ręką. Wyglądała bardzo młodo i dziewczęco. Serce Daniela ścisnęło się z bólem. Wcale nie chciał stąd odchodzić, przynajmniej jeszcze nie teraz, kiedy dopiero ją odnalazł. Pomachał na pożegnanie i zmusił się, żeby się od niej odwrócić. Gdy zaczęli wspinać się na stoki gór, puszcza tropikalna ustąpiła bambusowemu zagajnikowi, tak gęstemu, iż miejscami musieli przeciskać się na czworakach korytarzami, pozostawionymi przez ogromne dzikie świnie. Plątanina bambusowych łodyg tworzyła nad głowami zwarty dach. Wreszcie wydostali się na pokryte posępnymi wrzosowiskami zbocza wysokich gór, cztery tysiące metrów nad poziomem morza,

i stanęli u stóp potężnego masywu skalnego. Bambuti trzęśli się z zimna mimo koców, w które zaopatrzyła ich Kelly. We wrogim środowisku, z dala od puszczy, która była ich żywiołem, czuli się okropnie i wyglądali żałośnie. Przed podejściem pod ostatnią, najwyższą przełęcz Daniel odesłał ich do domu. Sepoo próbował się kłócić. – Kuokoa, bez Sepoo zgubisz się w górach i Kara-Ki będzie zła. Jeszcze jej nigdy nie widziałeś, kiedy była naprawdę zła. O, to straszny widok i trzeba być mężem wielkiej odwagi, żeby go znieść. – Spójrz tam – Daniel pokazał ręką szczyty, sterczące z chmur. – W górze panuje ziąb, jakiego żaden Bambuti nigdy nie doświadczył. Ten biały, błyszczący dywan to lód i śnieg. Jest tak zimny, że poparzyłby wasze stopy niczym ogień. Dalszą część drogi Daniel przebył samotnie, niosąc bezcenne taśmy na piersi pod kurtką. Przeszedł przez przełęcz pod lodowcem Ruwatamagufa i zszedł na zairską stronę w dwa dni po rozstaniu z Sepoo. Miał odmrożenia na trzech palcach u rąk i jednym palcu u nogi. Zairski komisarz okręgowy w Mutsora przywykł do uciekinierów przechodzących przez góry, ale nieczęsto zdarzało się, żeby któryś z nich miał białą twarz, brytyjski paszport i pięćdziesięciodolarowe banknoty na zbyciu. Dwa dni później Daniel wsiadł na statek parowy płynący w dół rzeki Kongo, a po kolejnych dziesięciu dniach wylądował na Heathrow. Bezcenne taśmy nadal spoczywały bezpiecznie w jego kieszeni. Ze swojego mieszkania w Chelsea zadzwonił do Michaela Hargreave'a, na numer ambasady brytyjskiej w Kahali. – Dobry Boże, Danny! Poinformowano nas, że ty i Bonny przepadliście w puszczy koło Sengi-Sengi. Wojsko prowadzi akcję poszukiwawczą. – Jesteś pewien, że ta linia jest bezpieczna, Mike? – Nie zaręczyłbym za to swoją reputacją. – W takim razie opowiem ci wszystko dokładnie, kiedy się znowu spotkamy. Czy mógłbyś tymczasem przysłać mi kopertę, którą zdeponowałem w twoim sejfie? Dasz radę wetknąć ją w następną przesyłkę dyplomatyczną? – Zaczekaj, Danny. Oddałem ją Bonny Mahon. Powiedziała mi, że

ma ją dla ciebie odebrać. Daniel potrzebował chwili, żeby to sobie przemyśleć. – Kompletna idiotka – odezwał się w końcu. – Zagrała prosto w ich ręce. No cóż, to wszystko wyjaśnia. Bonny nie żyje, to pewne jak dwa razy dwa. Przekazała im kasetę i dostała kulkę w łeb. Myśleli, że ja nie żyję, więc ją też zabili, i po krzyku. – Jacy oni? – spytał Michael. – Nie teraz, Mike. Wyjaśnię ci innym razem. – Przykro mi z powodu tej koperty, Danny. Twoja przyjaciółka była bardzo przekonywająca. Ale nie powinienem był dać się nabrać. Zdaje się, że dziadzieję. – Nie stała się żadna tragedia. Mam coś lepszego na jej miejsce. – Kiedy cię zobaczę? – Niedługo, mam nadzieję. Dam ci znać. Mimo braku wcześniejszej rezerwacji, udało mu się załatwić wolny stół montażowy i mógł wziąć się do roboty. Pracował bez wytchnienia, usiłując nie myśleć o tym, co się przydarzyło Bonny Mahon. W pewnym sensie czuł się za to odpowiedzialny. Końcowa wersja filmu nie musiała być doskonała, a dialogi w suahili nie wymagały dubbingu. Po czterdziestu ośmiu godzinach miał już gotową do pokazania kopię. Uzyskanie połączenia telefonicznego z Bysiem Harrisonem okazało się niemożliwe. Wszystkie próby grzęzły w centralce telefonicznej BOSS-a, a prośby o oddzwonienie nie przynosiły żadnego skutku. Oczywiście, rezydencja w Holland Park nie figurowała w książce telefonicznej, Daniel zaś nie mógł sobie przypomnieć numeru, pod który zadzwonił z Nairobi sprawdzając Bonny Mahon. Nie pozostało mu więc nic innego, jak tylko cierpliwe wyczekiwanie pod drzwiami. Stał oparty o samochód, z gazetą w ręku, udając, że czeka na kogoś, z kim jest umówiony, i nie spuszczał oka z budynku. Szczęście mu dopisało. Rolls-royce Bysia zatrzymał się przed wejściem do rezydencji jeszcze tego samego dnia, parę minut po południu. Daniel zastąpił mu drogę, zanim Harrison zdążył dojść do drzwi. – Armstrong... Danny! – Zaskoczenie Bysia było autentyczne. – Słyszałem, że zaginąłeś w Ubomo. – Niezupełnie, Bysiu. Czyżby ci nie przekazano wiadomości ode mnie? Telefonowałem do twojego biura co najmniej tuzin razy.

– Nic do mnie nie dotarło. Nie przekazują mi wszystkiego. Za dużo zboczeńców i dziwaków usiłuje się do mnie dodzwonić. – Muszę ci pokazać parę zdjęć, które udało mi się nakręcić w Ubomo. Bysio z wahaniem spojrzał na zegarek. – Nie wyobrażaj sobie, że uda ci się mnie spławić, Bysiu. Ten film może oznaczać koniec twojej kariery. I koniec BOSS-a. Oczy Harrisona zwęziły się w maleńkie szparki. – To brzmi jak groźba. – Potraktuj to jak zwykłą, przyjacielską radę. – No dobrze, niech będzie. – Bysio otworzył drzwi i gestem zaprosił Daniela do środka. – Zobaczmy, co tam masz. Usiadłszy za biurkiem, Bysio Harrison obejrzał taśmę od początku do końca, nie odzywając się ani słowem. Gdy film dobiegł końca i ekran wypełniła elektroniczna śnieżyca, nacisnął guzik pilota i przewinąwszy taśmę do początku, obejrzał ją jeszcze raz. Dopiero kiedy zgasła ostatnia klatka, odezwał się po raz pierwszy. – Te zdjęcia są autentyczne – powiedział, nie patrząc na Daniela. – Nie mógłbyś ich sfałszować. – Doskonale wiesz, że nie musiałem ich fałszować – zauważył Daniel. – Znałeś plany odkrywkowego wydobycia platyny i wyrębu puszczy. Przecież to twój własny pieprzony syndykat. To od ciebie wychodzą wszystkie dyrektywy. – Miałem na myśli obozy pracy i zastosowanie arszeniku. O tym nie miałem pojęcia. – Jak myślisz, kto ci w to uwierzy, Bysiu? Harrison wzruszył ramionami. – A więc Omeru żyje – powiedział. – Tak. Żyje i w każdej chwili może świadczyć przeciwko tobie. Bysio znowu zmienił temat. – Oczywiście, istnieją również inne kopie tego filmu? – Głupie pytanie – odpowiedział Daniel. – To znaczy, że mam do czynienia z jawną groźbą? – Następne głupie pytanie – powtórzył Daniel. – Zamierzasz udostępnić ten film telewizji? – To już razem trzy głupie pytania – stwierdził Daniel ponuro. – Oczywiście, że zamierzam pokazać go szerokiej publiczności. Tylko

jedna rzecz mogłaby mnie od tego powstrzymać. A mianowicie, jeśli uda nam się zawrzeć porozumienie. – Co proponujesz? – zapytał Bysio cichym głosem. – Zostawię ci czas na wycofanie się z interesu. Poczekam, aż sprzedasz swoje udziały w TRU Szczęśliwemu Smokowi albo komuś innemu, kto będzie chciał je kupić. Bysio nie od razu odpowiedział, lecz Daniel zauważył, iż w jego oczach pojawił się maleńki promyczek nadziei. Harrison wziął głęboki wdech i zapytał: – Co chcesz w zamian? – Sfinansujesz powstanie zwolenników Wiktora Omeru przeciwko tyranii Taffariego. Jak mniemam, to nie będzie pierwsza afrykańska kontrrewolucja, w której maczałeś palce, czyż nie? – Ile mnie to będzie kosztować? – Zaledwie maleńki ułamek tego, co byś stracił, gdybym zaczął rozpowszechniać ten film, zanim zdążysz sprzedać swoje udziały w syndykacie. Wystarczy mi pół godziny, żeby jedna kopia trafiła do ministerstwa spraw zagranicznych, a druga prosto do rąk ambasadora Stanów Zjednoczonych. Jeśli się nie dogadamy, będziesz mógł obejrzeć moje zdjęcia w wiadomościach o szóstej... – Ile? – powtórzył Bysio. – Pięć milionów gotówką, wpłacone natychmiast na konto w szwajcarskim banku. – Na twoje nazwisko? – Tak, z zastrzeżeniem kontrasygnaty prezydenta Omeru. – Co jeszcze? – Pogadasz z prezydentem Zairu. O ile mi wiadomo, jest twoim przyjacielem, za to nie lubi Taffariego. Chcemy, żeby wyraził zgodę na potajemny przerzut broni i zaopatrzenia przez granicę z Ubomo. Nie musi nic robić, wystarczy jak przymknie oko. – Czy to już wszystko? – Z twojej strony, wszystko. – W porządku. Zgadzam się – powiedział Bysio. – Podaj mi numer konta. Jutro w południe będziecie mieli pieniądze. Daniel wstał z krzesła. – Rozchmurz się. Jeszcze nie wszystko stracone, Bysiu – poradził Daniel.

– Wiktor Omeru będzie bardzo dobrze do ciebie usposobiony, kiedy odzyska należną mu pozycję. Jestem przekonany, że zgodzi się na renegocjację kontraktu, oczywiście tym razem przy zachowaniu odpowiednich zabezpieczeń. Po wyjściu Daniela, Bysio Harrison przez pełne pięć minut siedział bez ruchu za biurkiem, wpatrując się w obraz Picassa. Oderwawszy wreszcie od niego wzrok, zerknął na zegarek. Różnica czasu pomiędzy Londynem i Tajpej wynosiła dziewięć godzin. Podniósł słuchawkę i wybrał automatyczne połączenie z Tajwanem, a następnie numer rezydencji Ning Heng H'Sui. Telefon odebrał najstarszy syn Henga, Fang, który natychmiast przekazał słuchawkę ojcu. – Mam dla pana niezwykle interesującą propozycję – oznajmił Bysio staremu Chińczykowi. – Chciałbym przylecieć, żeby porozmawiać z panem osobiście. Mogę być w Tajpej w ciągu dwudziestu czterech godzin. Czy to panu odpowiada? Wykonał jeszcze dwa telefony. Pierwszy, do domu swojego pilota, któremu polecił przygotować samolot do podróży; drugi, do Credit Suisse Bank w Zurychu. – Panie Mulder, zamierzam dokonać w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin dużego przelewu z konta numer dwa. Pięć milionów funtów szterlingów. Proszę wszystko przygotować, nie życzę sobie żadnych opóźnień. Odłożywszy słuchawkę na widełki, powrócił wzrokiem do malowidła Picassa. Wpatrywał się w nie, nie widząc. Musiał się zastanowić, w jaki sposób wytłumaczy Ningowi chęć odsprzedania udziałów w Towarzystwie Rozwoju Ubomo. Czy ma powiedzieć, że przycisnęły go bieżące zobowiązania płatnicze? A może raczej, że potrzebuje pilnie gotówki, bo trafiła mu się wyjątkowo korzystna okazja inwestycyjna? Co zabrzmi bardziej prawdopodobnie w uszach Ninga? I jakiej ceny powinien zażądać? Nie powinien jej opuszczać zbyt nisko, żeby nie wzbudzić podejrzeń szczwanego lisa. Ale też nie może zaśpiewać za dużo. Musi być dość tani, żeby podniecić chciwość Chińczyka i dość drogi, by go nie zaalarmować. Bysia zawsze bawiły tego rodzaju kalkulacje. Będzie miał mnóstwo czasu, żeby to sobie przemyśleć, podczas lotu do Tajpej. – Ten dureń, Czeng, wpuścił mnie w to wszystko. Sprawiedliwość nie ucierpi, jeśli to jego ojciec zwróci mi koszta.

Bysio Harrison pomyślał o Ning Czeng Gongu. Rzeczywiste kwalifikacje młodego dyrektora przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Domagał się wyznaczenia na to stanowisko kogoś, kogo nie krępowała nadmierna wrażliwość, i oto, proszę, dostał bardziej bezwzględnego drania, niż mógł to sobie wymarzyć. Oczywiście, Bysio Harrison wiedział o przymusowej pracy więźniów, ale nie znał szczegółów ich traktowania. Nie chciał ich znać. Podobnie nie miał do końca pewności, czy w procesie wydobywczym stosowano katalizatory chemiczne, chociaż podejrzewał, że Czeng się do tego posunął. Współczynnik wydajności procesu wyodrębniania platyny był zbyt wysoki, a zyski zbyt dobre, by miało być inaczej. Harrison nie interesował się jednak nieprzyjemnymi detalami. Chociaż, zauważył filozoficznie, podwyższone zyski z operacji wydobywczych ułatwią mu teraz odsprzedanie udziałów Szczęśliwemu Smokowi. Ning Heng H'Sui będzie myślał, że robi interes swojego życia. – Powodzenia, Szczęśliwy Smoku – mruknął. – Będziesz potrzebował teraz mnóstwo szczęścia. Dokładnie co do dnia w trzy miesiące od pierwszego przekroczenia przełęczy Daniel stanął ponownie na morenie pod lodowcem Ruwatamagufa. Tym razem był wyekwipowany odpowiednio do wysokogórskich warunków i nie groziły mu odmrożenia. Poza tym nie był sam. Długi rząd tragarzy, pochylonych pod ciężarem pakunków, ciągnął się daleko jak okiem sięgnął i niknął w górskiej mgle. Daniel wynajął twardych górali z plemienia Kajo, przyzwyczajonych do niegościnnych warunków panujących na dużych wysokościach. Konwój składał się z sześciuset pięćdziesięciu mężczyzn, z których każdy dźwigał czterdziestokilogramowy wór, podtrzymywany specjalną taśmą, otaczającą czoło. Razem dawało to dwadzieścia sześć ton broni i amunicji. W workach tragarzy nie było żadnych wyszukanych cacek, lecz wyłącznie sprawdzone narzędzia śmierci, używane przez partyzantów i terrorystów pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, takie jak niezastąpione karabiny maszynowe AK 47 i małe karabinki ręczne uzi, rkm-y Diektiariewa, ręczne granatniki przeciwpancerne RPG, pistolety Tokariewa oraz amerykańskie granaty odłamkowe M26 lub

przynajmniej całkiem przyzwoite podróbki jugosłowiańskiej albo rumuńskiej produkcji. Zakup nie przedstawiał najmniejszych trudności, nabywca mógł w zdumiewająco krótkim czasie zaopatrzyć się w dowolne ilości dowolnego towaru, o ile tylko dysponował odpowiednią gotówką. Daniel był zaskoczony, jak łatwo to wszystko poszło. Bysio Harrison udostępnił mu nazwiska i numery telefonów pięciu handlarzy bronią: jednego na Florydzie, dwóch w Europie i dwóch na Bliskim Wschodzie. – Do wyboru, do koloru – powiedział zachęcająco. – Pamiętaj tylko, żeby sprawdzić towar, zanim zapłacisz. Czasami można trafić na sprzęt, który jest w obiegu od czterdziestu lat. – Daniel i zwerbowani przez niego instruktorzy osobiście otworzyli każdą skrzynkę i skrzętnie sprawdzili zawartość. Daniel obliczył, że będzie potrzebował przynajmniej czterech instruktorów. Wrócił do Zimbabwe, żeby znaleźć odpowiednich ludzi. Mężczyźni, których zaangażował, walczyli z nim – albo przeciwko niemu – w wojnie narodowowyzwoleńczej. Wszyscy byli czarni i mówili w suahili. Biała twarz zwracałaby w Ubomo zbyt wiele uwagi. Na czele czteroosobowej grupy instruktorów stał były starszy sierżant z Ballantyne Scouts, który walczył u boku takich ludzi, jak Roland Ballantyne czy Sean Courtney. Nazywał się Morgan Tembi i stanowił klasyczny wzór nieustraszonego wojownika z plemienia Matabele. Towarzyszył im operator filmowy, zwerbowany przez Daniela na miejsce Bonny Mahon. Shadrach Mbeki, czarny uchodźca polityczny z Republiki Południowej Afryki, nakręcił parę filmów dla BBC i był najlepszym kamerzystą, jakiego Daniel zdołał znaleźć w tak krótkim czasie. Północną stronę nieba przysłaniały gęste chmury, zakrywające całkowicie Mount Stanley i zwieszające się zimnym szarym welonem zaledwie trzydzieści metrów nad głowami wędrowców, lecz na wschodzie niebo było czyste. Daniel spojrzał na puszczę, rozciągającą się ponad trzy tysiące metrów niżej. Falująca masa drzew przywodziła na myśl bezkresny ocean, lecz od północy w zieloną, żywą tkankę wżarł się ciemny rak. Zniszczony odkrywkowym wydobyciem minerałów obszar znacznie się rozrósł w ciągu owych krótkich trzech miesięcy, które minęły od chwili, kiedy Daniel po raz ostatni spoglądał w dół

z tego samego miejsca. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, niebo zasnuła szara masa ciężkich chmur, zacierając smutny obraz masakry. Daniel wstał z ziemi i ruszył w dół. Za nim ciągnęła powoli długa kolumna tragarzy. Sepoo czekał na niego na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza, tam gdzie zaczynał się bambusowy zagajnik. – Jak to dobrze zobaczyć ciebie znowu, Kuokoa, mój bracie. Kara-Ki posyła ci swoje serce – powitał Daniela. – Prosi, żebyś szybko do niej przyszedł. Mówi, że nie może już dłużej czekać. Mężczyźni z klanu Sepoo wycięli w gęstwinie bambusa szerokie przejście, żeby tragarze mogli swobodnie przejść bez pochylania głów. Poniżej bambusowego zagajnika, na wysokości dwóch tysięcy metrów zaczynała się właściwa puszcza tropikalna. Tutaj czekał na nich Patryk Omem ze swoimi rekrutami, którzy odebrali ładunek od tragarzy Kajo. Zapłaciwszy góralom, Daniel patrzył przez chwilę, jak wspinają się z powrotem poprzez bambusowe zarośla ku osnutym mgłą szczytom. Po paru minutach kolumna ruszyła w dalszą drogę. Bambuti poprowadzili obładowanych rekrutów do Gondali. Po otrzymaniu wiadomości od Kelly, Daniel nie był w stanie dostosowywać dłużej kroku do powolnego tempa obładowanych tragarzy. Wraz z Sepoo szybko odbili do przodu. Kelly wyszła mu na spotkanie i nagle, minąwszy kolejny zakręt leśnej ścieżki, kochankowie wpadli na siebie. Oboje zatrzymali się gwałtownie i przez chwilę stali, patrząc na siebie, niezdolni wykonać żadnego ruchu. Wreszcie, nie odrywając wzroku od twarzy Daniela, Kelly powiedziała zachrypniętym z emocji głosem: – Idź do przodu, Sepoo. Daleko, daleko do przodu! Sepoo zachichotał radośnie i pomaszerował nie oglądając się za siebie. Podczas nieobecności Daniela Wiktor Omeru wybudował sobie nową kwaterę główną. Prymitywna baraza, z doprowadzonymi do połowy wysokości ścianami i słomianym dachem stanęła na skraju lasu, za wodospadem Gondala. Ukryta w cieniu wysokich drzew, była niemożliwa do wypatrzenia z samolotu. Wiktor i Daniel siedzieli razem na podwyższeniu, zajmującym jeden koniec chaty.

Daniel brał udział w odprawie przywódców ruchu oporu, z których wielu widział po raz pierwszy w życiu. Siedząc na długich ławach z pni drzew wyglądali jak studenci w sali wykładowej. Audytorium składało się trzydziestu ośmiu mężczyzn; większość z nich należała do plemienia Uhali, lecz w odprawie uczestniczyło również sześciu wpływowych Hita, którym przejadły się już rządy Taffariego i którzy dowiedziawszy się, że Wiktor Omeru żyje, natychmiast opowiedzieli się po stronie starego prezydenta. Owi sojusznicy z plemienia Hita mieli odegrać decydującą rolę w realizacji wykoncypowanego przez Daniela planu. Dwaj z nich pełnili odpowiedzialne funkcje w armii, a jeden był wysokim oficerem policji. Pozostali trzej piastowali eksponowane stanowiska w rządzie i w związku z tym mogli zaopatrzyć powstańców w przepustki, ułatwiające poruszanie się po kontrolowanych przez wojsko drogach, i oficjalne pozwolenia na transport. Każdy z owej szóstki miał dostęp do informacji mających zasadnicze znaczenie dla powodzenia planu. Na początku obecność człowieka z kamerą wywołała całkowicie zrozumiałe protesty, lecz Wiktor Omeru wstawił się za nim i Shadrach Mbeki zabrał się do pracy tak dyskretnie, że wkrótce wszyscy o nim zapomnieli. Chcąc wynagrodzić Daniela za jego bezcenną pomoc w przygotowaniu powstania, Omeru wyraził zgodę na zarejestrowanie na taśmie filmowej przebiegu całego przedsięwzięcia. Daniel rozpoczął spotkanie od przedstawienia swoich matabelskich instruktorów wojskowych. Mężczyźni stawali po kolei przed audytorium, a Daniel odczytywał ich życiorysy. Każdy z nich mógł się poszczycić imponującym wyglądem, lecz szczególne wrażenie na zebranych wywarła budząca grozę postura Morgana Tembi. – Wasi nowi instruktorzy przeszkolili w swojej karierze tysiące rekrutów – oznajmił Daniel. – Nie będą się zajmować krokami defiladowymi ani polerowaniem butów. Mają was nauczyć posługiwania się bronią, którą przenieśliśmy przez góry, i to jak najskuteczniejszego. – Zwrócił się do Patryka Omeru, siedzącego w pierwszym rzędzie. – Patryku, czy mógłbyś podejść tutaj do nas i powiedzieć wszystkim, ilu ludzi udało ci się zebrać i gdzie oni się obecnie znajdują? Patryk Omeru nie próżnował podczas nieobecności Daniela. Udało mu się zwerbować prawie półtora tysiąca młodych ludzi. – Świetnie, Patryku, to więcej niż potrzebujemy – pochwalił go

Daniel. – Planowałem stworzenie tysiącosobowej miniarmii, złożonej z czterech oddziałów po dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, z których każdym będzie dowodził jeden z instruktorów. Większa liczebność utrudni nam tylko maskowanie się i sprawne poruszanie w terenie. Naturalnie, dla pozostałych znajdą się zadania poza linią frontu. Odprawa sztabowa trwała trzy dni. Na ostatnim spotkaniu Daniel jeszcze raz przemówił do przywódców ruchu oporu. – Nasze plany są bardzo proste. Dzięki temu są dobre – jest w nich mało rzeczy, które mogą się nie udać. Cała strategia opiera się na dwóch zasadach. Po pierwsze, atak musi nastąpić jak najszybciej. Pamiętajcie, że na przygotowanie akcji mamy tygodnie, a nie miesiące. Zasada numer dwa to zaskoczenie. Musimy działać w ukryciu. Jeśli Taffari cokolwiek zwęszy, zanim się obejrzymy, będzie po nas. Reasumując, panowie, nasza dewiza to szybkość i pełna konspiracja. Spotkamy się znowu pierwszego następnego miesiąca. Wówczas prezydent Omeru i ja przedstawimy wam szczegółowy plan akcji. Do tej chwili pozostaniecie pod rozkazami waszych instruktorów wojskowych w ukrytych w głębi puszczy obozach szkoleniowych. Pirri był rozbity i wściekły, a jego serce przepełniała bezprzedmiotowa nienawiść i rozpacz. Od wielu miesięcy pędził samotny żywot w głębi lasu. Przez ten cały czas nie zamienił słowa z żadnym mężczyzną, nie napotkał żadnej kobiety, z którą mógłby pożartować. W nocy leżał samotnie w byle jak skleconym szałasie, daleko, daleko od chat innych ludzi, i myślał o swojej najmłodszej żonie. Miała szesnaście lat i tłuściutkie malutkie piersi. Przypominał sobie wilgotne, lubieżne ciepło jej ciała i wył z rozpaczy w ciemnościach, wiedział bowiem, że już nigdy nie zazna rozkoszy z kobietą. W ciągu dnia był apatyczny i nic go nie obchodziło. Przestał polować tak intensywnie jak dawniej. Czasami siedział godzinami bez ruchu, wpatrując się w mroczną toń leśnego jeziorka. Dwukrotnie słyszał gwizdanie kameleona, lecz nie poszedł jego tropem szukać miodu. Schudł, zaczęła siwieć mu broda. Pewnego razu napotkał grupkę rozchichotanych, paplających jak papugi kobiet Bambuti, które zbierały grzyby i lecznicze korzenie. Podpełzł bliżej i podglądał je chciwie, bojąc

się, że serce pęknie mu z bólu. Pragnął do nich dołączyć, lecz wiedział, że to niemożliwe. Pewnego dnia, snując się samotnie po lesie, Pirri natrafił na ślady grupki wazungu. Obejrzawszy uważnie ślady stóp, stwierdził, że przeszło tędy dwudziestu mężczyzn i że owi mężczyźni poruszali się w sposób zdeterminowany i celowy, jakby podróżowali w określonym kierunku. Obecność obcych ludzi w puszczy była czymś niezmiernie dziwnym, zarówno bowiem Hita, jak i Uhali lękali się duchów i leśnych potworów i nigdy nie zapuszczali się pomiędzy wysokie drzewa, jeżeli tylko dało się tego uniknąć. Odzyskawszy odrobinę dawnej ciekawości, Pirri ruszył tropem wazungu. Maszerowali w dobrym tempie, dopiero po wielu godzinach udało mu się ich dogonić. I wtedy odkrył zdumiewającą rzecz. Głęboko w puszczy znajdował się obóz, w którym mieszkało wielu mężczyzn. Wszyscy byli uzbrojeni w banduki z dziwacznymi dodatkami zwieszającymi się od spodu; Pirri nie potrafił rozstrzygnąć, czy to rodzaj ogona, czy raczej penis. Gdy ukryty w krzakach obserwował obóz, wazungu zaczęli strzelać ze swoich banduki, podnosząc straszliwy harmider. Przerażone ptaki wzbiły się w powietrze z trzepotem skrzydeł, a małpy rozpierzchły po leśnych galeriach. Wszystko, co tu się działo, było w najwyższym stopniu zdumiewające, lecz na największy cud zakrawał fakt, iż owi wazungu nie byli Hita. Ostatnimi czasy tylko Hita w mundurach nosili banduki. Tymczasem mężczyźni w obozie należeli do plemienia Uhali. Pirri przez wiele dni rozmyślał nad tym, co zobaczył. Powoli budziła się w nim instynktowna żądza zysku, przytłumiona od przybycia Molimo. Przypomniał sobie o Chetti Singhu. Ciekawe, czy jednoręki wazungu dałby mu tytoń w zamian za informację o uzbrojonych mężczyznach obozujących w lesie. Z całej duszy nienawidził Chetti Singha, który oszukał go i okłamał, ale na wspomnienie tytoniu pod językiem, zaczęła mu się gwałtownie zbierać ślina. Niemal czuł cierpki smak w ustach. Stary głód nałogowca odezwał się bolesnym dławieniem w żołądku i piersiach. Następnego dnia wyruszył na poszukiwanie Chetti Singha. Idąc przez las gwizdał i podśpiewywał. Wracał do życia po śmierci, zadanej mu przez Molimo. Zatrzymał się tylko raz, żeby zapolować na białoczarną małpkę, siedzącą wysoko w gałęziach drzewa mongongo i zajętą

spożywaniem żółtego owocu. Jego dawna zręczność ocknęła się z uśpienia. Pirri podkradł się na dwadzieścia kroków i wystrzelił zatrutą strzałę, która trafiła nie podejrzewające niczego zwierzątko w łapę. Małpka z przeraźliwym krzykiem zleciała na ziemię i zdołała przepełznąć jeszcze parę kroków, zanim padła, sparaliżowana trucizną. Wykrzywione bolesnym skurczem usta pokryły się pianą, małym ciałkiem wstrząsnęły śmiertelne drgawki i zwierzę zdechło. Trucizna na strzałach Pirriego była świeża i mocna. Kilka dni wcześniej znalazł gniazdo małych żuczków, które wykopał patykiem z ziemi i roztarł na miazgę w tygielku z kory, po czym posmarował gęstym sokiem groty strzał. Z żołądkiem napełnionym małpim mięsem i wilgotną skórą zwiniętą w torbie z pasów łyka, ruszył do miejsca spotkania z jednorękim sikhiem. Dwa dni czekał na zarośniętej polanie. Niegdyś obozowali tutaj drwale, lecz teraz dżungla upomniała się o swoją własność. Zastanawiał się, czy Uhali z przydrożnej duka, która miała przekazać wiadomość Chetti Singhowi, nie zapomniał wywiązać się ze swojego zadania. A potem przyszło mu do głowy, że Chetti Singh otrzymał wiadomość, lecz nie zamierza stawić się na spotkanie. Niewykluczone, iż sikh dowiedział się o Molimo i również uważa Pirriego za umarłego. Być może już nigdy nie odezwie się do niego żaden człowiek. Dobry humor zniknął bez śladu; Pirri tkwił samotnie na polanie w lesie czekając na Chetti Singha i coraz głębiej pogrążał się w rozpaczy. Chetti Singh zjawił się drugiego dnia po południu. Pirri usłyszał z daleka warkot zbliżającego się landrovera i nagle przepełniająca go wściekła nienawiść odnalazła konkretny cel. Pirri przypomniał sobie, ile razy Chetti Singh oszukał go i wystrychnął na dudka. Ani razu nie zdarzyło się, żeby sikh zapłacił mu umówioną cenę; jego worki z tytoniem zawsze były odrobinę za lekkie, a dżin rozcieńczony wodą. Pomyślał też, że to właśnie Chetti Singh nakłonił go do zabicia słonia. Pirri w całym swoim życiu nie czuł takiego gniewu. Był zbyt wściekły, by okładać maczetą drzewa i krzyczeć. Jego gardło ściskała nienawiść, ręce drżały z nadmiaru emocji. To Chetti Singh sprowadził na niego klątwę Molimo. Chetti Singh zabił jego duszę. Czekając na Chetti Singha, Pirri zapomniał o uzbrojonych wazungu

w lesie. Zapomniał nawet o tytoniowym głodzie. Ubłocony landrover przedzierał się ku polanie, tratując po drodze wybujałe poszycie. Wreszcie samochód zatrzymał się i wysiadł z niego sikh. Rozejrzał się dookoła, ocierając białą chusteczką spocone czoło. Bardzo ostatnio przytył. Zrobił się grubszy niż był przed wypadkiem z lampartem. Jego koszula na plecach, tam gdzie opierał się o poduszki fotela, była ciemna od potu. Dokładnie osuszywszy twarz, poprawił biały turban i zawołał w kierunku ściany lasu. – Wychodź, Pirri! Zachichotawszy złośliwie, Pirri powtórzył szeptem, przedrzeźniając sikha: – Wychodź, Pirri. – W jego głosie zabrzmiała nagle gorycz. – Popatrzcie no tylko, ocieka tłuszczem niczym pieczeń z wieprza. Wychodź, Pirri! Sikh niecierpliwie przemierzał polanę w tę i we w tę, stąpając dumnie jak paw. Wreszcie przystanął, rozpiął rozporek, oddał mocz, zapiął suwak i spojrzał na zegarek. – Pirri, jesteś tam? Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, Chetti Singh mruknął coś gniewnie w języku, którego Pirri nie rozumiał, ale bez trudu domyślił się, że to obelga. – Odjeżdżam stąd – zawołał Chetti Singh i ruszył do samochodu. – Hej, panie – wrzasnął Pirri. – Widzę cię! Nie odchodź! Obróciwszy się jak fryga, sikh stanął twarzą do ściany lasu. – Gdzie jesteś? – krzyknął. – Tutaj jestem, panie. Mam dla ciebie coś, co uczyni cię bardzo szczęśliwym. Coś niezwykle cennego. – Co to takiego? – chciał wiedzieć sikh. – I gdzie jesteś? – Jestem tutaj. – Pirri wyszedł z cienia z przewieszonym przez ramię łukiem. – Co to za durne żarty? – zapytał Chetti Singh. – Dlaczego się przede mną chowasz? – Jestem twoim niewolnikiem – zagruchał przymilnie Pirri. – Mam dla ciebie prezent.

– Co to jest? Zęby słonia? – w głosie sikha zabrzmiała chciwość. – Coś lepszego. Coś o wielkiej wartości. – Pokaż mi to – zażądał Chetti Singh. – A dasz mi tytoń? – Dam ci tyle tytoniu, ile będzie wart twój dar. – Pokażę ci go, panie – zgodził się Pirri. – Chodź ze mną. – Gdzie to jest? Jak daleko stąd? – Niedaleko. Bardzo blisko. – Pirri zakreślił niewielki łuk w powietrzu, wysuwając dwa palce: mniej niż dwie godziny drogi. Chetti Singh nie sprawiał wrażenia przekonanego. – To niezwykle piękna i cenna rzecz – kusił Pirri. – Będziesz bardzo zadowolony. – Dobrze – przystał wreszcie sikh. – Zaprowadź mnie do tego skarbu. Pirri ruszył powoli, dostosowując się do możliwości sikha. Zatoczyli szerokie koło poprzez najgęstszą część lasu, dwa razy przechodząc przez ten sam strumień. Przez korony drzew nie przebijał się najmniejszy promień słońca, jedyne punkty odniesienia stanowiła rzeźba terenu i bieg rzek. Pirri dwa razy, z różnych stron, pokazał Chetti Singhowi tę samą rzekę. Kompletnie skołowany sikh wlókł się bezmyślnie za małym Pigmejem, utraciwszy do reszty wyczucie odległości i kierunku. Po dwóch godzinach marszu Chetti Singh pocił się jak mysz. – Jak daleko jeszcze? – zapytał ochrypłym z wysiłku głosem. – To już bardzo blisko – zapewnił go Pirri. – Muszę chwilę odpocząć – oświadczył sikh, siadając na pniu zwalonego drzewa. Kiedy znowu podniósł oczy, Pirriego nie było. Chetti Singh nie widział powodu do niepokoju. Zdążył się przyzwyczaić do nagłych zniknięć i równie nagłych powrotów nieuchwytnego Bambuti. – Wracaj! – zawołał, lecz odpowiedziała mu cisza. Chetti Singh długo siedział na zwalonym pniu. Raz czy dwa zawołał Pigmeja. Za każdym razem coraz bardziej piskliwym głosem. Powoli narastała w nim panika. Kiedy minęła następna godzina, zaczął błagać. – Proszę cię, Pirri, dam ci wszystko, czego zażądasz. Proszę, pokaż się wreszcie.

Pirri wybuchnął śmiechem. Singh poderwał się na równe nogi i rzucił się tam, skąd jak mu się wydawało, dobiegał śmiech. Potykając się, brnął przez krzaki, ostatecznie tracąc poczucie kierunku. – Pirri! – błagał. – Proszę cię, chodź tutaj. – Lecz śmiech odezwał się teraz z zupełnie innej strony. Chetti Singh obrócił się na pięcie i pobiegł za ulotnym dźwiękiem. Po chwili zatrzymał się i potoczył wokół dzikim wzrokiem. Dyszał jak zgoniony pies, oczy zalewał mu pot. Okrutny, drwiący śmiech coraz ciszej wibrował w wilgotnym powietrzu. Chetti Singh chwiejnym krokiem ruszył na poszukiwanie jego źródła. Przypominało to pogoń za motylem albo smużką dymu. Złośliwy chichot krążył pośród wysokich drzew, przeskakując z krzaczka na krzaczek i odzywając się z coraz to innej strony. Chetti Singh zaczął płakać. Kiedy rozluźniony turban zaczepił się o jakąś gałąź i zjechał mu z głowy, nie zatrzymał się nawet, żeby go odzyskać. Uwolniona broda opadła mu na pierś; długie włosy, kompletnie mokre od potu, obsypały ramiona lepkim płaszczem. Przewrócił się, z trudem podźwignął na nogi i pobiegł dalej, nie zwracając uwagi na utytłane błotem i gnijącymi liśćmi ubranie. Krzyczał z przerażenia, lecz oprócz wysokich drzew nikt go nie słyszał. Oddalający się śmiech słabł z każdą chwilą, aż wreszcie zamilkł zupełnie. Chetti Singh runął na kolana, unosząc do góry dłonie w geście rozpaczy i błagania. – Proszę – wyszeptał poprzez spływające po twarzy łzy. – Proszę, nie zostawiaj mnie tutaj samego. Odpowiedziała mu ponura, groźna cisza. Pirri przez dwa dni wędrował tropem sikha, obserwując z daleka, jak jego ofiara plącze się na oślep po lesie, wygłaszając błagalne tyrady do milczących drzew, stopniowo opadając z sił i coraz bardziej pogrążając się w rozpaczy, jak potyka się o suche gałęzie, wpada do strumieni i czołga w błocie, drżąc z samotności i przerażenia. Gałęzie i kolce rwały na strzępy ubranie Chetti Singha, aż wreszcie tylko parę żałosnych łachmanów okrywało jego półnagie ciało. Skórę pokrywały zadrapania i otwarte rany, nad którymi krążyły roje brzęczących owadów. Broda i włosy splątały się w zbity kołtun, a w oczach płonęło szaleństwo. Kiedy drugiego dnia Pirri wysunął się z lasu i stanął przed Chetti

Singhiem, ten wrzasnął jak wystraszona kobieta i nadludzkim wysiłkiem spróbował podnieść się z błota. – Nie zostawiaj mnie znowu samego – zawołał ochryple. – Dam ci wszystko, czego chcesz, tylko błagam, nie zostawiaj mnie samego. – Ja też jestem sam – oznajmił Pirri z głębi przepełnionego nienawiścią serca. – Jestem martwy. Molimo mnie zabił. Rozmawiasz z nieżywym człowiekiem, z duchem. Nie możesz prosić o litość ducha człowieka, którego zamordowałeś. Nie spiesząc się, Pirri wybrał z kołczanu strzałę. Ostrze lśniło od czarnej, lepkiej trucizny. Chetti gapił się na niego z rozdziawionymi ustami. – Co robisz? – wybuchnął. Słyszał o używanej przez Bambutich truciźnie i widział zwierzęta umierające od ich strzał. Pirri podniósł łuk i naciągnął cięciwę. – Nie! – wrzasnął sikh, podnosząc do góry dłoń, jakby się chciał nią osłonić przed wypuszczoną w tej samej sekundzie strzałą. Wycelowany w pierś pocisk trafił w nadstawioną dłoń i utknął pomiędzy kośćmi wskazującego i środkowego palca. Chetti Singh wpatrywał się w swoją rękę nierozumiejącym wzrokiem. – Teraz obaj jesteśmy martwi – zauważył cicho Pirri i wtopił się w las. Chetti Singh wciąż patrzył na swoją rękę. W jego oczach rysowało się teraz przerażenie. Ciało wokół miejsca, w którym utkwiła strzała, przybrało odcień żywej purpury. Narastał ból. Był gorszy niż wszystko, co Chetti Singh mógł sobie wyobrazić. Czuł ogień w żyłach, błyskawicznie wspinający się w górę ramienia, aż do klatki piersiowej. Ból był tak straszliwy, iż na dłuższą chwilę odebrał Chetti Singhowi oddech i nie pozwalał mu krzyczeć. Jednak w końcu sikh odzyskał głos i przeraźliwym wrzaskiem poinformował las o swojej agonii. Pirri przystanął na chwilę, żeby posłuchać. Dopiero kiedy w lesie znowu zapanowała cisza, ruszył w dalszą drogę. – Jesteśmy gotowi. – Chociaż Daniel wypowiedział te słowa nie podnosząc głosu, dotarły one wyraźnie do wszystkich mężczyzn w chacie.

W kwaterze głównej ruchu oporu w Gondali spotkali się ci sami ludzie, którzy byli tutaj miesiąc wcześniej. Ci sami, ale nie tacy sami. Emanowała z nich pewność siebie i zdeterminowanie, których jeszcze niedawno tak bardzo im brakowało. Przed rozpoczęciem zebrania Daniel porozmawiał ze swoimi matabelskimi instruktorami. Byli zadowoleni z efektów pracy. Ani jeden rekrut nie opuścił obozu szkoleniowego z innej przyczyny niż choroba albo odniesiona w czasie ćwiczeń kontuzja. – Są teraz prawdziwymi amabutho – powiedział Morgan Tembi. – Są gotowymi do walki wojownikami. – Świetnie się spisaliście – pochwalił zebranych Daniel. – Możecie być dumni z wyników, jakie udało wam się osiągnąć w tak krótkim czasie. Odwrócił się i ściągnął tkaninę zasłaniającą ustawioną za nim tablicę. Powierzchnię gęsto pokrywały wykresy i diagramy. – Oto, panowie, plan naszej akcji bojowej – oświadczył. – Wyjaśnimy go sobie, a potem będziemy tak długo powtarzać, aż każdy z was będzie potrafił wyrecytować wszystkie szczegóły nawet wyrwany ze snu – uprzedził. – Tutaj widzicie nasze cztery oddziały kadrowe, każdy złożony z dwustu pięćdziesięciu żołnierzy. Każdemu z nich zostały wyznaczone inne cele i inne obiekty ataku: – główne koszary wojska, lotnisko, port, obozy pracy... – Daniel punkt po punkcie omówił przedstawioną na tablicy listę. – Lecz największe znaczenie będzie miało opanowanie rozgłośni radiowej i stacji telewizyjnej. Taffari dysponuje bardzo sprawnymi siłami bezpieczeństwa. Nawet jeśli uda nam się wyzyskać moment zaskoczenia, nie możemy liczyć na utrzymanie zdobytych obiektów dłużej niż kilka dni; a w każdym razie nie bez masowego poparcia. Dlatego musimy jak najszybciej zająć studio telewizyjne. Prezydent Omeru zostanie przerzucony do stolicy, gdzie się będzie ukrywał na terenie starego miasta, gotów w każdej chwili odczytać na antenie odezwę do narodu. Spodziewamy się, że kiedy tylko ludzie zobaczą na ekranie swojego przywódcę i zorientują się, że nie tylko jest żywy, lecz jeszcze stoi na czele powstania przeciwko tyranowi, natychmiast wyjdą na ulice i zaczną się do nas przyłączać. Oddziały szturmowe Taffariego mogą być lepiej uzbrojone od nas, ale nie zdołają się oprzeć wielokrotnej przewadze. Istnieje jednak jeszcze jedna okoliczność, mająca zasadnicze znaczenie dla powodzenia naszej

akcji. Taffari musi wpaść w nasze ręce w ciągu pierwszych godzin od wybuchu powstania. Musimy zgnieść łeb węża. Bez Taffariego, reżim nie zdoła się utrzymać. Nie ma nikogo, kto mógłby zająć jego miejsce. Sam się o to postarał. Osobiście dopilnował, żeby nie pozostał przy życiu żaden ewentualny rywal. Taffari jest głową i kręgosłupem bestii, z którą walczymy, ale musimy go schwytać natychmiast, nie dając mu czasu na otrząśnięcie się z zaskoczenia. – To nie będzie łatwe. – Patryk Omeru podniósł się ze swojego miejsca. – Taffari zdaje się posiadać szósty zmysł. Odkąd przechwycił władzę, udało mu się wyjść cało z dwóch zamachów na życie. Zaczynają krążyć słuchy, że uprawia czary, tak jak Idi Amin... – Usiądź, Patryku – przerwał mu ostro Daniel. „Czary” były niebezpiecznym słowem, nawet jeśli miało się do czynienia z grupą inteligentnych i wykształconych młodych ludzi. Mimo wszystko wciąż byli Afrykanami, a wiara w czary głęboko wrosła w afrykańską ziemię. – Taffari jest cwanym bydlakiem. Wszyscy doskonale o tym wiemy. Nigdy nie trzyma się utartych zasad. W ostatniej chwili zmienia swoje plany. Odwołuje spotkania, nie podając przyczyny. Co noc sypia w domu innej żony. Jest cwany, ale nie jest czarownikiem. Będzie krwawił jak wszyscy, dobrą czerwoną krwią. Macie na to moje słowo. Jego przemówienie zostało nagrodzone oklaskami. Atmosfera w chacie znacznie się poprawiła. Znowu wypełniali ją pewni siebie, rwący się do walki bojownicy o wolność. – Taffari ma jednak pewien zwyczaj, którego wiernie się trzyma. Przynajmniej raz w miesiącu odwiedza kopalnie platyny w Wengu. Lubi sprawdzać, jak idzie wydobycie jego skarbów. W Wengu jest odizolowany od swojej armii i tam najłatwiej będzie nam go dostać. – Daniel przerwał i rozejrzał się po sali. – Tak się szczęśliwie złożyło, że major Fashoda zdobył bezcenne dla nas informacje. – Wskazał oficera Hita, siedzącego obok niego przy ustawionym na podwyższeniu stole. – Jak panowie wiedzą, major Fashoda jest w sztabie Taffariego oficerem, odpowiedzialnym za transport. To właśnie on zajmuje się zapewnieniem Taffariemu osobistych środków transportu. Podczas swoich wizyt w Wengu Taffari zawsze korzysta z rządowego śmigłowca. Wydał rozkaz, żeby puma była gotowa do lotu

w poniedziałek, czternastego. To oznacza wysokie prawdopodobieństwo, iż następna wizyta w Wengu będzie miała miejsce właśnie tego dnia. Pozostało nam pięć dni na ostateczne przygotowania. Ning Czeng Gong siedział obok prezydenta Taffariego na wyściełanej ławeczce w kabinie wojskowej pumy. Śmigłowiec leciał nisko nad puszczą, za otwartym na oścież włazem rozpościerał się zielony ocean wiecznie zielonych drzew. Wpadający do środka wiatr smagał twarze pasażerów, a ogłuszający ryk silników zmuszał do krzyku. – Czy są jakieś nowe wiadomości o Chetti Singhu? – zawołał Taffari, przysuwając usta do ucha Ning Czeng Gonga. – Nie – odwrzasnął Chińczyk. – Znaleźliśmy jego samochód, ale po nim samym ślad wszelki zaginął. Minęły już dwa tygodnie. Musiał umrzeć gdzieś w puszczy, tak jak Armstrong. – Szkoda. To był niezły facet – powiedział Taffari. – Wiedział, jak zmusić więźniów do pracy. Potrafił utrzymać koszta na niskim poziomie. – To prawda – zgodził się Czeng. – Niełatwo go będzie zastąpić. Znał język. Rozumiał afrykańskie realia. Rozumiał... – Czeng ugryzł się w język. Niewiele brakowało, żeby wyrwał się z pogardliwym określeniem czarnych. – Rozumiał system – dokończył niezbyt przekonywająco. – Mimo że tak mało czasu upłynęło od jego zniknięcia, zdążyliśmy już odnotować znaczący spadek produkcji i zysków. – Pracuję nad tym – zapewnił go Czeng. – Znalazłem już kompetentnych ludzi, którzy przejmą jego obowiązki. To specjaliści od górnictwa z Republiki Południowej Afryki. Poradzą sobie. Mają niezłą wprawę w nakłanianiu ludzi do maksymalnie wydajnej pracy. Taffari pokiwał głową i podniósł się z ławki. Przeszedł na tył kabiny, gdzie siedziała jego towarzyszka. Jak zwykle, Taffari podróżował z kobietą. Nową flamą prezydenta była wysoka dziewczyna z plemienia Hita, która śpiewała bluesa w jednym z klubów nocnych w Kahali. Miała twarz czarnej Nefretete. Na pokładzie śmigłowca znajdował się również oddział Gwardii Prezydenckiej, złożony z dwudziestu doborowych komandosów pod dowództwem majora Kajo. Kajo otrzymał awans po zniknięciu Bonny

Mahon. Taffari cenił sobie lojalność i takt i wszystko wskazywało na to, że świeżo upieczony major stoi u progu błyskotliwej kariery. Czeng zdążył już serdecznie znienawidzić owe prezydenckie latające inspekcje. Po pierwsze, nie znosił podróżować starożytną pumą, która jak na jego gust, trzymała się stanowczo zbyt nisko. Piloci ubomańskich sił powietrznych słynęli z niebezpiecznego latania i skłonności do szarżowania. W czasie jego pobytu w Ubomo miały już miejsce dwie katastrofy lotnicze. Lecz bez porównania bardziej niż fizyczne zagrożenie, irytowały Czenga drobiazgowe pytania prezydenta i jego nieznośne zainteresowanie cyframi i szczegółami produkcji. Pod oszałamiającą marsową powierzchownością krył się umysł księgowego. Taffari posiadał znakomite wyczucie kwestii finansowych. Potrafił bezbłędnie określić, kiedy podawane w raportach liczby są niższe, niż powinny być. Natychmiast orientował się we wszystkim, co wiązało się z pieniędzmi, i niełatwo go było oszukać. Naturalnie, Czeng doił syndykat, ale bez przesady. Po prostu okazywał nieco więcej dbałości o interesy Szczęśliwego Smoka, niż wynikałoby to z jego stanowiska w TRU. Robił to wyjątkowo zręcznie, żaden rewizor nie byłby w stanie wykryć najmniejszej nieprawidłowości w jego księgach, ale Taffari już zaczynał coś podejrzewać. Siedząc pomiędzy dwoma uzbrojonymi po zęby komandosami i odczuwając lekki dyskomfort w żołądku, spowodowany chorobą lokomocyjną, Chińczyk postanowił wykorzystać chwilową nieobecność prezydenta na dokonanie szybkiej rewizji swoich ostatnich posunięć finansowych w celu wyłapania ewentualnych słabych punktów, zanim to zrobi Taffari. Po namyśle postanowił, że powinien, przynajmniej na razie, ograniczyć do minimum niezbędne nadużycia. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli podejrzenia Taffariego kiedykolwiek przekształcą się w pewność, prezydent ani chwili nie zawaha się przed wypowiedzeniem kontraktu i z pewnością zrobi to w najbardziej skuteczny sposób, a mianowicie za pośrednictwem starego, wypróbowanego kałasznikowa. W głębi puszczy, obok grobów Chetti Singha i Daniela Armstronga, przybędzie jeszcze jedna bezimienna mogiła. Puma przechyliła się gwałtownie biorąc ostry zakręt i Czeng kurczowo chwycił się ławki. Przez otwarty właz zobaczył pas nagiej

czerwonej ziemi i żółte Sajewy, rozciągnięte w długą linię na krawędzi lasu. Dolecieli do Wengu. Daniel patrzył, jak puma zatacza szeroki łuk nad lądowiskiem i wytraca szybkość, by wreszcie dać nura w dół, na malowniczym tle purpurowej chmury oświetlonej ostatnimi promieniami słońca. Na betonowej nawierzchni lotniska połyskiwały kałuże, a kompletnie mokry rękaw ciężko trzepotał na swoim maszcie. Niewielka delegacja tajwańskich i czarnoskórych urzędników, czekająca przed głównym budynkiem administracji, upewniła Daniela w przekonaniu, że wywiad nie zawiódł i na pokładzie lądującego właśnie śmigłowca znajduje się Efrem Taffari. Kryjówka Daniela, pośród konarów wielkiego mahoniowca, znajdowała się trzysta dwadzieścia metrów od lądowiska. Wspiął się na drzewo pod osłoną nocy. Sepoo zaczekał na dole, aż Daniel spuści mu lekką nylonową linkę i przywiązał do niej pakunek, zawierający pełne wyposażenie strzelca wyborowego. Świt przywitał siedząc wygodnie na grubej gałęzi, plecami oparty o szeroki pień drzewa. Nad nim wznosiła się nieprzenikniona masa liści, pod nim zwisała plątanina lian, które w razie potrzeby mogły odegrać rolę drabinki. Wycięte w listowiu wąskie okienko oferowało dobry widok na lądowisko śmigłowców. Daniel miał na sobie maskujący kombinezon snajpera i siatkową maskę w barwach ochronnych. Dłonie osłaniały rękawice. Zamierzał strzelać z remingtona magnum kaliber 7 mm. Zdecydował się na dziesięcioipółgramowe pociski półpłaszczowe z miękkim nosem, gwarantujące kompromis pomiędzy szybkością początkową i wysokim współczynnikiem balistycznym i co za tym idzie, niezbyt wrażliwe na boczne wiatry. Przetestowawszy dokładnie tę broń stwierdził, że z odległości trzystu pięćdziesięciu metrów daje rozrzut około dziesięciu centymetrów. Nie było więc co marzyć o wyszukanych strzałach w głowę. Będzie musiał celować w centralny punkt klatki piersiowej i liczyć na to, że perfidny pocisk rozerwie Taffariemu płuca. Rozmyślania na ten temat nie sprawiały Danielowi wielkiej przyjemności. Ostatni raz strzelał tego rodzaju nabojami dziesięć lat temu, kiedy jego oddział urządził pułapkę na jednego z przywódców ZANU. Zasadzili się na niego w Matabelulandzie. Facet był zbyt

przebiegły i nieuchwytny, by zaryzykować próbę aresztowania, zlikwidowali go więc bez ostrzeżenia. To Daniel pociągnął wtedy za spust. Przez wiele dni czuł po tym obrzydzenie do samego siebie. Otrząsnął się ze wspomnień. Bał się, że osłabią jego determinację. Przez takie myślenie palec na spuście mógł się spóźnić o tę fatalną tysięczną część sekundy, która sprawi, że obiekt w celowniku przesunie się poza pole trafienia. Jeśli Taffari znajdował się na pokładzie śmigłowca, to Czeng musiał przybyć razem z nim. Chińczyk był dyrektorem wykonawczym Towarzystwa Rozwoju Ubomo i jak do tej pory towarzyszył prezydentowi we wszystkich wycieczkach do Wengu. Gdyby udało mu się trafić Taffariego pierwszym strzałem, mógłby wykorzystać moment nieuniknionego zamieszania i spróbować dostać Czenga. Będzie się jednak musiał pospieszyć. W wypadku Chińczyka nie wchodziły w grę żadne skrupuły. Daniel z premedytacją wywołał z pamięci straszliwe obrazy masakry w Chiwewe. Rozpamiętując makabryczne szczegóły, czuł jak w jego piersi wzbiera nienawiść i gniew. W końcu to Ning Czeng Gong stanowił prawdziwy powód jego przyjazdu do Ubomo. Druga kula była przeznaczona dla Chińczyka. Zostawał jeszcze Chetti Singh. Nie wiadomo, czy brał udział w prezydenckiej wycieczce do Wengu, a jeśli nawet, to Daniel wątpił, czy będzie miał szansę oddania trzeciego strzału. Komandosi z Gwardii Prezydenckiej byli znakomicie wyszkoleni. Być może uda mu się strzelić dwa razy, zanim zareagują, ale na trzecią okazję nie ma co liczyć. Na Chetti Singha przyjdzie kolej później, po zwycięstwie powstania. Sikh był odpowiedzialny za organizację obozów pracy. Film z masowej egzekucji, nakręcony przez Daniela w głębi puszczy, załatwi mu najwyższy wymiar kary przed każdym sądem. Tak, Chetti Singh mógł na razie poczekać. Sekundy, które zajęło pumie opuszczenie się na lądowisko, Daniel wykorzystał na przebiegnięcie myślą wydanych dyspozycji, chociaż wiedział, że jest już za późno, żeby cokolwiek zmieniać. Wiktor Omeru znajdował się w Kahali. Dojechał nad jezioro jedną z ciężarówek z drewnem, przebrany za zmiennika kierowcy. W podobny sposób, ciężarówkami TRU, rozprowadzono broń i amunicję. Była

w tym pewna ironia, iż powstańcy planujący obalenie Taffariego, skorzystali z jego własnego, reżimowego transportu. W chwili obecnej w stolicy znajdowały się dwa oddziały rewolucjonistów, gotowe w każdej chwili uderzyć. Kiedy tylko nadejdzie rozkaz, zaatakują stację telewizyjną i rozgłośnię radiową. Wiktor Omeru niezwłocznie wygłosi na antenie orędzie, wzywające naród do przyłączenia się do powstania. Powie, że Taffari nie żyje, i obieca rychło zakończyć cierpienia swojego ludu. Dwa pozostałe komanda zostały rozstawione w Wengu i SengiSengi. Ich pierwszym zadaniem było zlikwidowanie załogi obozów pracy i uwolnienie trzydziestu tysięcy więźniów. Sygnałem do rozpoczęcia powstania miał być strzał Daniela w płuca Efrema Taffariego. Wiktor i Patryk Omeru zostaną natychmiast poinformowani przez radio o zlikwidowaniu prezydenta i wybuchu walk. W budynku administracji TRU, po drugiej stronie płyty lądowiska, znajdował się silny nadajnik radiowy, było jednak mało prawdopodobne, żeby rewolucjoniści zdołali tak szybko się do niego przebić. Dlatego Daniel zaopatrzył się w przenośną krótkofalówkę, przez którą mógł się połączyć z bazą w Gondali. Obsługująca urządzenie Kelly miała nadać sygnał informujący o wybuchu powstania. Daniel przygotował cztery plany rezerwowe, obejmujące wszystkie możliwe do przewidzenia ewentualności. Jednak wszystko zależało od tego, czy uda mu się zabić Taffariego pierwszym strzałem. Jeżeli zawiedzie, Taffari ruszy do kontrataku z szybkością i furią zranionego lwa. Natychmiast rzuci do walki swoich ludzi... Daniel nie chciał nawet myśleć, co byłoby dalej. Wolał w ogóle nie brać pod uwagę takiej możliwości rozwoju wypadków. Musi dostać Taffariego i już. Puma wisiała zaledwie piętnaście metrów nad betonową płytą lądowiska i powoli opuszczała się w dół. Oparłszy policzek o kolbę karabinu, Daniel przytknął oko do celownika optycznego. Przez dziewięciokrotnie powiększającą soczewkę widział wyraźnie nawet twarze członków komitetu powitalnego. Uniósł odrobinę lufę, żeby zobaczyć lądującą maszynę. Szkła celownika były zbyt silne, by pole widzenia objęło coś więcej niż tylko otwarte na oścież drzwi kabiny, w których stał technik pokładowy, kierujący osadzaniem śmigłowca. Daniel skoncentrował się na jego sylwetce. Celował w sam środek klatki piersiowej mężczyzny,

przyjmując za punkt orientacyjny klamrę jego uprzęży zabezpieczającej. Nagle nad ramieniem technika ukazała się głowa innego mężczyzny. Pod brunatnym beretem, ozdobionym błyszczącą mosiężną plakietką, Daniel rozpoznał orle rysy Efrema Taffariego. – Przyleciał – szepnął zachwycony. – To on... Nieznacznie przesunął karabin do góry, tak by punkt przecięcia linii celownika znalazł się dokładnie pomiędzy ciemnymi oczyma prezydenta. Ruch lądującego śmigłowca, bicie jego własnego serca i drżenie dłoni, nie mówiąc już o bardzo ograniczonej celności karabinu, czyniły taki strzał absolutnie niemożliwym, lecz mimo to Daniel skoncentrował całą siłę umysłu i woli na Taffarim. Usunął ze świadomości resztki skrupułów i litości, mobilizując na ich miejsce zimną determinację prawdziwego zamachowca. Dokładnie w tym momencie spadła pierwsza kropla. Bez żadnego uprzedzenia rozprysnęła się na karku Daniela, który drgnął, tracąc cel. Następna kropla uderzyła o soczewkę zeissowskiego celownika i spłynęła po szkle, zamazując doskonałą ostrość obrazu. I wtedy lunęło z całych sił. Tropikalna ulewa w oka mgnieniu wypełniła powietrze zamgloną ścianą błękitnej wody. Z równym powodzeniem Daniel mógłby wejść pod rozpędzony strumień siklawy. Jego wzrok przestał dostrzegać szczegóły. Wyraźne ludzkie sylwetki, na które patrzył przed chwilą, zmieniły się w rozmazane, ruchome plamy. Członkowie oczekującej na lądowisku delegacji błyskawicznie pootwierali kolorowe parasole i jak jeden mąż doskoczyli do siadającej maszyny, żeby ofiarować prezydentowi ochronę przed rozpasanym deszczem. Na lądowisku zakotłowało się. Migające kolorowe parasole zatańczyły przed oczyma Daniela, odbierając mu jasność widzenia. Zobaczył niewyraźną sylwetkę Efrema Taffariego, zeskakującego lekko na ziemię z otwartych drzwi kabiny. Daniel oczekiwał, że prezydent przyjmie teatralną pozę, górując nad głowami tłumu, a być może zechce nawet wygłosić krótkie przemówienie, lecz ku jego rozczarowaniu Taffari zniknął natychmiast z pola widzenia. Na nic się zdały rozpaczliwe próby niespuszczania z Taffariego krzyżujących się kresek celownika; ktoś podniósł mokrą parasolkę i zasłonił prezydenta. W drzwiach kabiny pojawiła się teraz zamglona postać Ning Czeng Gonga, dodatkowo rozpraszając i tak już nadwątloną koncentrację

Daniela, który odruchowo przesunął celownik na znienawidzonego Chińczyka. Natychmiast jednak przywołał się do porządku. Najpierw Taffari. Rozpaczliwie manewrował karabinem, usiłując odnaleźć umykający cel. Komitet powitalny z kolorowymi parasolami tłoczył się wokół prezydenta, kompletnie zasłaniając jego sylwetkę. Ulewa zadudniła o beton lądowiska z taką siłą, że krople zdawały się eksplodować pióropuszem białej piany. Woda spływała po szkłach celownika i zalewała pod maską twarz Daniela. Komandosi Hita jeden po drugim zeskakiwali z pokładu śmigłowca i gromadzili się wokół prezydenta. Żadnego śladu Taffariego, skuleni pod kolorowymi parasolami ludzie pędzili, rozbryzgując kałuże, do czekających landroverów. Po chwili Taffari pojawił się znowu w zasięgu wzroku. Wysforował się przed tłum, biegnąc w strugach ukośnego deszczu do najbliższego samochodu. Nawet przy zwykłym tempie marszu, biorąc pod uwagę prędkość siedmiomilimetrowych pocisków, Daniel musiałby celować przynajmniej o pół metra przed prezydentem. Ledwo widział sylwetkę przez zamazane szkła. Nie miał prawie żadnych szans, lecz mimo to nacisnął spust. W tym samym momencie jeden z komandosów rzucił się do przodu, chcąc dotrzymać kroku prezydentowi. Daniel nie zdążył powstrzymać zaciskającego się na spuście palca. Trafiony w pierś Hita w mundurze spadochroniarza okręcił się na pięcie i upadł na ziemię. Gdyby nie zasłonił w porę prezydenta, Taffari zginąłby na miejscu. Grupka biegnących w deszczu mężczyzn rozpierzchła się na wszystkie strony. Taffari odrzucił trzymaną w ręku parasolkę i popędził do przodu. Nastąpiło ogólne zamieszanie. Wsunąwszy do komory następny nabój, Daniel wypalił jeszcze raz. Nie zdążył porządnie wycelować, kula chybiła, nie czyniąc Taffariemu żadnej krzywdy. Zanim Daniel ponownie załadował broń, Taffari dopadł landrovera, szarpnął drzwiczki i wskoczył na siedzenie obok kierowcy. Wyłuskawszy z kłębiącego się bezładnie tłumu Ning Czeng Gonga, Daniel strzelił jeszcze raz. Trafił jednego z komandosów, który, ranny w dolną część ciała, przewrócił się na ziemię. Żołnierze z Gwardii Prezydenckiej zaczęli strzelać na oślep. Nie mieli pewności, gdzie ukrył się zamachowiec, celowali więc mniej więcej w ścianę lasu.

Daniel ponowił rozpaczliwe próby dostania Taffariego, ale samochód ruszył z miejsca. Strzelił po raz kolejny, mierząc w widoczną przez przednią szybę głowę, która równie dobrze mogła należeć do Taffariego jak i kierowcy. Szybka rozprysnęła się w kawałki, ale wóz jechał dalej, prosto przed siebie. Opróżnił magazynek, strzelając do oddalającego się pojazdu. Kiedy zakładał następny, zauważył, że trzech czy czterech komandosów i cywilów przewraca się na mokrą od deszczu ziemię. Usłyszał narastające z każdą chwilą szczekanie broni ręcznej. Żołnierze z jego komanda, tkwiący na swoich pozycjach na skraju lasu, otworzyli ogień. Wybuch powstania stał się faktem, ale Taffari wciąż jeszcze żył. Daniel patrzył, jak landrover zatacza szeroki łuk omijając budynki administracji i zawraca ku płycie lądowiska. Wiszący parę metrów nad ziemią śmigłowiec niemal całkowicie przesłoniła ściana deszczu. Taffari wychylił się z okna samochodu i krzyczał do pilota pumy, żeby spuścił mu drabinkę. W tym momencie, po drugiej stronie polany, z lasu wyskoczył uzbrojony mężczyzna. Mimo dzielącej ich odległości, Daniel natychmiast rozpoznał instruktora wojskowego Morgana Tembi. Matabelski wojownik pędził przed siebie, dźwigając na ramieniu rurę ręcznego granatnika przeciwpancernego. Wydawało się, że żaden z komandosów go nie zauważył. Kiedy już tylko sto metrów dzieliło go od wiszącej nad ziemią pumy, przykucnął na jedno kolano, wycelował z granatnika i odpalił. Pocisk przeciwpancerny śmignął z sykiem, ciągnąc za sobą ogon białego dymu, i wbił się prosto w pleksiglasową osłonę kabiny pilota. Chmura dymu i ognia przesłoniła śmigłowiec. Maszyna wykonała leniwy półobrót w powietrzu i runęła na ziemię, śmigłem w dół. Obracające się łopaty rozbiły się w drobny mak przy zderzeniu z betonem lądowiska. W mgnieniu oka wielka kula płomieni i czarnego dymu pochłonęła pumę. Morgan Tembi poderwał się z ziemi i popędził z powrotem, pod osłonę drzew. Nie zdołał jednak dobiec do ściany lasu. Zginął, zastrzelony przez komandosów z Gwardii Prezydenckiej, ale przedtem udało mu się odciąć drogę ucieczki prezydentowi Taffariemu. Żołnierze Hita szybko otrząsnęli się z szoku, wywołanego

niespodziewanym atakiem. Tłoczyli się do wojskowych landroverów i ruszali za samochodem Taffariego, w kierunku leśnej drogi, otwierającej się za budynkiem administracji. Taffari, zorientowawszy się w liczebności i sile atakujących, musiał dojść do wniosku, że największe szanse powodzenia będzie miała próba przebicia do najbliższej blokady na drodze do Sengi-Sengi, obsadzonej jego własnymi ludźmi. W ślad za nim pędziły trzy landrovery z komandosami z Gwardii Prezydenckiej. Większość cywilnych pracowników TRU leżała plackiem na ziemi, starając się trzymać poniżej linii ognia, lecz kilku mężczyzn biegło w kierunku zabudowań administracji w nadziei, że tam będą bezpieczni. Daniel zauważył pomiędzy nimi sylwetkę Czenga. Pomimo zacierających widok strumieni deszczu, poznał go po charakterystycznym błękitnym garniturze z krótkimi rękawami. Zanim zdążył wycelować, Chińczyk dobiegł do bungalowu i dał nura we frontowe drzwi. Daniel powrócił wzrokiem do kolumny czterech uciekających landroverów. Były tuż przy głównej drodze do lasu i wściekły ogień rewolucjonistów nie mógł wyrządzić im większej krzywdy. Strzelanina zdawała się nie przynosić żadnych efektów. Bez Morgana Tembi, Uhali strzelali zawzięcie, nie zawracając sobie głowy celowaniem, jak nieopierzeni rekruci, którymi zresztą byli. Daniel stracił szansę ustrzelenia Taffariego ze swojej pozycji w gałęziach mahoniowca. Wyglądało na to, że tyranowi udało się wymknąć. Na jego oczach atak przekształcał się w kompletne fiasko. Skrupulatnie przygotowany plan zawiódł. Powstanie zostało skazane na niepowodzenie już w momencie wybuchu. I wtedy z lasu wytoczył się ogromny żółty traktor. – Przynajmniej raz ktoś nie zapomniał rozkazów – warknął zgryźliwie Daniel. Był wściekły na siebie, nie zdołał wykonać swojego zadania i tylko siebie mógł winić za niepowodzenie akcji. W ślad za maszyną z lasu wybiegła mała grupka Uhali ubranych w niebieskie drelichy i inne cywilne ciuchy. Używając traktora jako barykady, otworzyli ogień do pędzącego prosto na nich, otwierającego kolumnę landrovera. Z bliskiej odległości nareszcie strzały powstańców odniosły jakieś efekty. Widząc, że znowu odcięto mu drogę ucieczki, Taffari wziął ostry zakręt o sto osiemdziesiąt stopni. Pozostałe samochody poszły za jego

przykładem. Jadący przez otwartą przestrzeń sznur samochodów znowu znalazł się w zasięgu strzału. Daniel strzelił, wycelowawszy w głowę Taffariego, ale landrover gnał dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę i do tego podskakiwał na wybojach. Żadna z jego kul nie trafiła w cel. Uciekające samochody wpadły na drogę prowadzącą do miejsca pracy Sajew. To był ślepy szlak. Droga dochodziła do wykopu i tam się kończyła. Kierowca traktora uratował powstanie przed ostateczną katastrofą. Tymczasem kolumna landroverów wyjechała z pola widzenia Daniela. Przewiesiwszy przez ramię karabin zsunął się z gałęzi i zjechał po nylonowym sznurze. Odpychając się od pnia obiema stopami, spadał po kilka metrów w dół, tak szybko, że linka parzyła mu dłonie. Ledwo dotknął ziemi, podbiegł do niego Sepoo z karabinem maszynowym Kałasznikowa i chlebakiem, zawierającym dodatkowe magazynki oraz cztery granaty M26. – Gdzie jest Kara-Ki? – zapytał Daniel. Sepoo w odpowiedzi pokazał palcem w głąb lasu. Puścili się biegiem. Dwieście metrów od skraju lasu Kelly siedziała nad nadajnikiem krótkofalowym. Ujrzawszy Daniela, zerwała się na równe nogi. – Co się dzieje? – chciała wiedzieć. – Zastrzeliłeś go? – Zrobił się okropny bajzel – poinformował ją ponuro. – Taffari jest nadal na wolności. Nie udało nam się dotrzeć do nadajnika radiowego w Wengu. – O Boże? I co dalej? – Nadaj komunikat! – Daniel podjął decyzję. – Powiedz Wiktorowi, że powstanie się zaczęło. Siedzimy w tym po uszy. Za późno, żeby się wycofać. – Ale jeśli Taffari... – Do diabła, Kelly, zrób, co ci mówię! Postaram się jakoś odzyskać straconą piłkę. Przynajmniej Taffariemu nie udało się uciec. Wciąż mamy szansę go zabić. Nie ma jak się wymknąć z Wengu. Dobre i to. Kelly posłusznie uklękła przy radiu i podniosła do ust mikrofon. – Grzyb do Leśnej Bazy. Czy mnie słyszysz? Przenośny nadajnik miał za małą moc, by nawiązać bezpośrednie

połączenie z Kahali na brzegu jeziora. Musieli przekazać wiadomość za pośrednictwem znacznie silniejszego urządzenia, znajdującego się w Gondali. – Tu Leśna Baza. Słyszę cię, Grzybie – natychmiast odpowiedział głos pielęgniarza z kliniki Kelly. Był to zaufany Uhali, od wielu lat współpracujący z panią doktor. – Przekazuję wiadomość dla Srebrnej Głowy w Kahali. Wiadomość brzmi: „Słońce wzeszło”. Powtarzam jeszcze raz: „Słońce wzeszło”. – Nie wyłączaj się, Grzybie. Po kilkuminutowej ciszy Gondala odezwała się znowu. – Leśna Baza do Grzyba. Srebrna Głowa przyjął wiadomość. Rewolucja stała się faktem. W ciągu najbliższej godziny Wiktor Omeru wystąpi w telewizji, informując o tym cały naród. Tylko że Taffari wciąż żyje. – Kelly, posłuchaj mnie uważnie. – Daniel wziął dziewczynę za rękę i pomógł jej wstać. Chciał mieć pewność, że dokładnie zrozumie jego słowa. – Zostań tutaj. Postaraj się utrzymywać stały kontakt z Gondalą. Nigdzie się stąd nie ruszaj. Wszędzie jest pełno żołnierzy Taffariego. Czekaj tutaj, aż po ciebie przyjdę. Skinęła głową. – Bądź ostrożny, kochanie. – Sepoo – Daniel spojrzał w dół, na małego człowieczka. – Ty też tutaj zostań. Opiekuj się Kara-Ki. – Choćbym miał zginąć! – oświadczył uroczyście Sepoo. – Pocałuj mnie – zażądała Kelly. – Tylko jeden szybciutki buziaczek. Później dostaniesz więcej – obiecał. Zostawił ją pod opieką Pigmeja i pobiegł w kierunku zabudowań TRU. Nie zdążył przebiec nawet stu metrów, kiedy usłyszał przed sobą męskie głosy. – Omeru! – zawołał. Tak brzmiało hasło. – Omeru! – odkrzyknęli. – „Słońce wzeszło!” – Jeszcze nie, do kurwy nędzy! – mruknął, biegnąc dalej. Natknął się na kilkunastu ludzi z oddziału Morgana Tembi, ubranych w niebieskie dżinsowe kurtki, niczym mundury. – Za mną! – rozkazał.

Zanim dotarli do drogi prowadzącej ku miejscu pracy Sajew, było ich już trzydziestu. Przestało padać. Daniel zatrzymał się na skraju lasu. Przed nimi rozciągała się bezkresna równina przeżutej ziemi. W oddali, tam gdzie czerwone błoto sięgało lasu, widniał wydłużony szereg żółtych maszyn, przywodzący na myśl formację okrętów wojennych na rozkołysanych sztormem wodach oceanu. Nieco bliżej stały cztery landrovery, które utknęły w grząskiej mazi. Hita w mundurach komandosów brnęli mozolnie w kierunku najbliższej Sajewy. W wysokiej, umundurowanej postaci na ich czele, Daniel rozpoznał Efrema Taffariego. Prezydent najwyraźniej uznał, że maszyna stanowi najłatwiejszy do osiągnięcia punkt oporu i Daniel musiał przyznać, że był to prawidłowy wybór. Stalowe ściany gigantycznego urządzenia oferowały niemal doskonałą ochronę przed ostrzałem z broni ręcznej. Nawet pociski granatnika przeciwpancernego nie mogły wyrządzić im większej szkody. Żeby zaatakować stalową twierdzę, napastnicy musieli pokonać otwartą, błotnistą przestrzeń, na której staną się łatwym celem dla ognia z górnych platform Sajewy. Nie mniej istotne było to, że gigantyczną maszyną dawało się manewrować. Jeśli Taffariemu uda się dostać na pokład jednostki wydobywczej, będzie mógł nią odjechać, dokądkolwiek zechce. Daniel szybko rozejrzał się wokół. Dysponował już mniej więcej pięćdziesięcioma partyzantami. Głośno wiwatowali, rozpierało ich podniecenie. Zachowywali się jak oddział zielonych rekrutów po pierwszej próbie ogniowej. Niektórzy strzelali do maleńkich figurek Taffariego i jego komandosów, znajdujących się daleko poza zasięgiem rażenia, marnotrawiąc w ten sposób bezcenną amunicję. Daniel zdawał sobie sprawę, że usiłowanie przywołania ich do porządku nie miało żadnego sensu. Musi zaatakować, zanim jego żołnierze stracą animusz i zanim Taffari zdąży opanować Sajewę i zorganizować obronę. – Za mną! – krzyknął. – Omeru! „Słońce wzeszło!” Wyprowadził ich na otwartą przestrzeń. Pobiegli za nim bezładną tłuszczą, wrzeszcząc wniebogłosy. – Omeru! – darli się. Daniel wiedział, że musi wykorzystać moment entuzjazmu.

Brnęli przez sięgające kostek błoto. Miejscami zapadali się po kolana. Minęli porzucone landrovery. Daleko przed nimi Taffari dobiegł do Sajewy i zaczął się wspinać po stalowej drabince. Świeżo upieczeni powstańcy grzęźli w błocie, z coraz większym trudem posuwając się do przodu. Taffari wydawał rozkazy swoim ludziom, wyznaczając im zadania, w miarę jak pojawiali się na pokładzie Sajewy. Komandosi kryli się za poszczególnymi elementami stalowej maszynerii. W stronę atakujących posypały się strzały. Kule wbijały się w błoto, świstały wokół głów prących mozolnie do przodu rewolucjonistów. Jeden z pocisków trafił mężczyznę biegnącego obok Daniela, i ten upadł twarzą w błoto. Atak tracił rozpęd, grzęznąc w błocie. Hita rozlokowali się na platformach Sajewy, znajdując bezpieczne schronienie za stalowymi przegrodami. Strzelali celnie, zabijając kolejnych ludzi Daniela. Rewolucjoniści zrezygnowali z natarcia. Kilku Uhali zawróciło i zaczęło przedzierać się z powrotem, w kierunku ściany lasu. Inni schronili się przed zabójczym ogniem za porzuconymi w błocku landroverami. Nie byli żołnierzami. Byli zwyczajnymi urzędnikami, kierowcami ciężarówek i studentami, których rzucono do walki ze znakomicie wyszkolonymi komandosami, obwarowanymi w niezdobytej twierdzy. Daniel nie mógł ich winić za chęć ucieczki, nawet jeśli z ich odejściem ginęła ledwo rozpoczęta rewolucja. Ale nie mógł przecież walczyć sam. Na dodatek komandosi zdążyli zorientować się, że to on jest dowódcą, i cały ogień skoncentrowali na nim. Potykając się, Daniel zawrócił do najbliższego landrovera i przykucnął pod osłoną karoserii. Zobaczył, że załoga Sajewy opuszcza swoje stanowiska i zbija się w bezradną gromadkę na dolnej platformie. Kiedy Hita w mundurze spadochroniarza jednym władczym ruchem dłoni nakazał im opuścić maszynę, z widoczną ulgą rzucili się w dół po stalowej drabince i jeden po drugim zeskakiwali w błoto, niczym żeglarze porzucający tonący okręt. Silnik Sajewy nadal pracował. Czerpaki niestrudzenie wżerały się w ziemię, lecz gigantyczna maszyna zboczyła z kursu, wyłamując się z szeregu. Załogi pozostałych jednostek, zorientowawszy się, co się święci, również opuściły stanowiska pracy i rzuciły się do bezładnej ucieczki, umykając przed bębniącym o stalowe ściany deszczem kul.

Akcja stanęła w martwym punkcie. Ludzie Taffariego zajęli Sajewę, a nieszczęśni rewolucjoniści utknęli w błocie pod osłoną bezpańskich landroverów, nie mogąc ani wznowić ataku, ani się wycofać. Daniel usiłował wymyślić jakiś sposób na wyjście z impasu. Zdawał sobie sprawę, że nie może wymagać od swoich rozproszonych i pozbawionych morale niedobitków, żeby znowu rzucili się do boju. Taffari miał piętnastu, może dwudziestu ludzi, więcej niż trzeba, żeby powystrzelać niedoświadczonych rewolucjonistów. Nagle Daniel usłyszał jakiś niesamowity dźwięk, przywodzący na myśl kwilenie mew albo jęk potępionych dusz. Odwrócił się, ale w pierwszej chwili niczego nie zauważył. Wtem dostrzegł jakiś ruch na skraju lasu, ale nie potrafił zrozumieć, co właściwie widzi. To chyba nie mogli być ludzie? I znowu coś się poruszyło. Puszcza budziła się do życia. Pulsowała tysiącami przedziwnych istnień, rojnych jak owady, niezliczonych niczym mrówki. Z przejmującym, żałosnym wrzaskiem zastępy czerwonych postaci zaczęły wylewać się z lasu na otwartą przestrzeń. Wreszcie uświadomił sobie, na co patrzy. Bramy obozów pracy stanęły otworem. Strażnicy zostali pokonani i niewolnicy Uhali podźwignęli się z błota. Czerwony muł okrywał ich straszliwie wychudzone, nagie ciała. Bardziej niż żywych ludzi, przypominali zwłoki, ekshumowane z masowej mogiły. Parli do przodu; legiony mężczyzn, kobiet i dzieci, bezpłciowe postacie, szczelnie pokryte błotem, jedynie białka płonących gniewem oczu odcinały się jaśniejszą plamą od czerwonych masek twarzy. – Omeru! – krzyczeli. Głos z tysiąca piersi zahuczał jak grzmot fal rozbijających się o skalisty przylądek. Ich wrzask zagłuszył jazgot karabinów maszynowych w rękach komandosów Hita. Kule kałasznikowów zdawały się nie robić żadnego wrażenia na zwartych szeregach niewolników. Tam gdzie padał jeden człowiek, zaraz pojawiało się kilkunastu innych. Żołnierzom w fortecy Sajewy zaczęła kończyć się amunicja. Mimo dużej odległości, Daniel wyraźnie wyczuwał budzącą się panikę. W przerażeniu odrzucali precz bezużyteczną broń, jakby rozgrzane do czerwoności kolby parzyły ich dłonie, i wspinali się po stalowych drabinkach na najwyższą platformę żółtej, niezgrabnej maszyny. Bezradni i bezbronni, tłoczyli się przy barierkach, obserwując

w przerażeniu, jak czerwona horda dopada Sajewy i zaczyna piąć się w górę, ku ich ostatniemu schronieniu. Wśród Hita na najwyższej platformie Daniel rozpoznał Taffariego. Rozkładając ramiona w oratorskim geście, tyran przemawiał do niewolników, bezskutecznie usiłując ostudzić ich gniew. W końcu, kiedy czoło falangi znalazło się tuż przed jego nosem, Taffari wyjął rewolwer i zaczął strzelać. Strzelał, dopóki tłum nie zamknął się wokół niego. Na chwilę zginął Danielowi z oczu w gęstej masie szamoczących się, nagich ciał. Rozgrywająca się właśnie scena przywiodła mu na myśl gigantyczną meduzę, wchłaniającą rybi drobiazg. Wreszcie Taffari ukazał się znowu, płynący nad głowami ludzkiej ciżby, podawany przez dziesiątki wyciągniętych ramion. Walczył jak wściekły, daremnie usiłując wyswobodzić się z ich rąk. Zrzucili go z wierzchołka Sajewy. Efrem Taffari okręcił się w powietrzu, niezdarnie jak ptak, próbujący fruwać ze złamanym skrzydłem. Przeleciał dwadzieścia pięć metrów i wpadł między łyżki czerpaków. Obracające się ostrza wessały go w ułamku sekundy i zanim Daniel zdążył westchnąć, Taffari został przerobiony na miałką masę i wypluty razem z nią na wilgotną ziemię. Najwprawniejsze oko nie zdołałoby odróżnić tego, co zostało z prezydenta, od zwyczajnych odpadków procesu wydobywczego. Daniel, nie spiesząc się, wyszedł z ukrycia. Motłoch na Sejawie mordował komandosów Hita, rozrywając ich na sztuki gołymi rękoma, przy akompaniamencie wiwatów i oszalałych wrzasków. Odwróciwszy się plecami do rozgrywającej się rzezi, Daniel ruszył tam, gdzie zostawił Kelly. Posuwał się bardzo powoli. Partyzanci otoczyli go ciasnym kołem, ściskając mu dłoń, klepiąc po plecach, śmiejąc się, wrzeszcząc i śpiewając. Z lasu wciąż dobiegał bezładny jazgot broni ręcznej. Budynki administracji stanęły w ogniu. Spomiędzy wysokich płomieni strzelały w niebo kłęby czarnego dymu. Nagle runął dach. Uwięzieni wewnątrz ludzie spłonęli żywcem. Rozwścieczony tłum miotał się po całym obozie, goniąc ochroniarzy, urzędników i inżynierów, czarnych i Tajwańczyków, każdego, kto miał jakikolwiek związek ze znienawidzonym oprawcą. Tych, których udało im się dopaść, zabijali na miejscu, okładając pięściami i wdeptując w ziemię, tłukąc łopatami

i maczetami, a zmasakrowane ciała wrzucali w płomienie. Ich zemsta była barbarzyńska i okrutna. Tak jak cała Afryka. Daniel odwrócił się od koszmarnego widoku. Jeden człowiek nie mógł powstrzymać tej orgii. Cierpieli zbyt długo, zbyt mocno nienawidzili. Pozostawiając sprawy własnemu biegowi, skierował się do lasu, odszukać Kelly. Nie zdążył jeszcze ujść nawet stu metrów, kiedy spomiędzy drzew, na jego spotkanie wybiegła drobna figurka. – Sepoo! – zawołał. Pigmej przyskoczył do Daniela, złapał go za ramię i z całej siły potrząsnął. – Kara-Ki! – zapiszczał rozpaczliwie. Ze świeżego rozcięcia na jego czaszce płynęła krew. – Gdzie jest Kara-Ki? – zapytał Daniel. – Czy coś się jej stało? – Kara-Ki! On ją zabrał! – relacjonował chaotycznie przerażony Bambuti. – Zabrał ją do lasu. Kelly klęczała przy radiu, delikatnie manipulując gałką odbiornika. Nadajnik nie miał dostatecznej mocy, by uzyskać połączenie z położoną na brzegu jeziora stolicą, ale odkąd Sepoo wspiął się na czubek rosnącego obok drzewa i zaczepił na gałęziach służący za antenę drut, mogli odbierać prawie bez zakłóceń emisję Radia Ubomo, nadawaną na paśmie długości dwudziestu pięciu metrów. „Następne życzenia nadeszły dla Miriam Seboki z Kabute, która obchodzi dzisiaj swoje osiemnaste urodziny. Abdullah życzy ci wielu szczęśliwych powrotów i chce, żebyś wiedziała, iż bardzo cię kocha. Na jego prośbę, nadajemy Like a Vergin Madonny. Ta piosenka jest specjalnie dla ciebie, Miriam...” Brutalna kakofonia dźwięków wdarła się w leśną ciszę. Kelly ściszyła odbiornik, lecz w tej samej chwili do jej uszu dotarł inny, jeszcze paskudniejszy hałas – daleka kanonada, krzyki walczących i ginących ludzi. Na próżno próbowała wyprzeć te dźwięki ze świadomości, uciszyć niepokój i lęk o losy powstania. Ze strachem i poczuciem bezsilności czekała na rozwój wypadków. Muzyka ucichła i z głośnika popłynęły trzaski. Wtem, równie niespodziewanie, w eterze odezwał się męski głos. „Obywatele Ubomo, Rozgłośnia Radiowa znajduje się obecnie pod

kontrolą Armii Wyzwoleńczej Ubomo. Za chwilę usłyszycie orędzie do narodu, które prezydent Wiktor Omeru wygłosi ze studia w Kahali”. Po tej zapowiedzi rozległy się energiczne marszowe dźwięki starego hymnu narodowego, którego Taffari zakazał zaraz po dojściu do władzy. Wreszcie muzyka ucichła. Po krótkiej przerwie bez najmniejszych zakłóceń z głośnika popłynął porywający, namiętny głos, który Kelly tak bardzo kochała. „Najdrożsi Obywatele Ubomo, wy, którzy tak wiele wycierpieliście pod jarzmem despoty, mówi do was Wiktor Omeru. Wiem, iż wielu z was uwierzyło w moją śmierć. Lecz to nie głos zza grobu do was przemawia, lecz ja, Wiktor Omeru we własnej osobie – oznajmił w suahili. – Przynoszę wam radosne wieści. Krwawy tyran, Efrem Taffari, nie żyje. Jego reżim został obalony przez grupę prawdziwych patriotów, lojalnych wobec legalnej władzy, a sam Taffari poniósł z ich rąk zasłużoną karę. Przyłączcie się do walki, obywatele, nowe słońce wschodzi nad Ubomo...” Jego głos miał taką siłę przekonywania, iż Kelly niemal uwierzyła, że Taffari rzeczywiście nie żyje i sukces rewolucji jest już pewien. Nagle dobiegł ją odgłos wystrzałów. Odruchowo obejrzała się przez ramię. Tuż za nią stał mężczyzna. Podkradł się bezszelestnie, żadnym dźwiękiem nie zdradzając swojej obecności. Był Azjatą, wyglądał na Chińczyka. Miał na sobie niebieski garnitur z krótkimi rękawami, wilgotny od deszczu, a może potu, cały w plamach z błota i krwi. Proste czarne włosy opadały mu na czoło. Na jego policzku widniało świeże, płytkie rozcięcie, z którego sączyła się krew, brudząc przód marynarki. W ręku miał pistolet Tokariewa, a jego ciemne oczy, o jednakowych tęczówkach i źrenicach, błyszczały szaleństwem tropionego zwierzęcia. Wąskie usta wykrzywił grymas strachu albo gniewu, a dłoń, w której trzymał pistolet, wyraźnie drżała. Kelly widziała go po raz pierwszy w życiu, ale natychmiast odgadła, z kim ma do czynienia. Daniel często opowiadał o tym człowieku. Widywała też jego zdjęcia w starych wydaniach ubomańskiego „Heralda”, które od czasu do czasu trafiały do Gondali. Wiedziała, że stojący przed nią mężczyzna był Tajwańczykiem, dyrektorem wykonawczym TRU i że to właśnie on jest odpowiedzialny za zamordowanie przyjaciela Daniela, Johnny'ego Nzou. – Ning – szepnęła, wstając z klęczek. Spróbowała się od niego

odsunąć, lecz Chińczyk złapał ją za nadgarstek. Jego siła zdumiała Kelly. Boleśnie wykręcił jej rękę. – Biała kobieta – powiedział po angielsku. – Zakładniczka... Sepoo rzucił się jej na ratunek, lecz Czeng zamachnął się tetetką, której lufa zatoczyła ciasny, perfidny łuk i uderzyła małego człowieczka tuż nad uchem, rozcinając skórę. Pigmej upadł na ziemię. Ani odrobinę nie rozluźniając palców, zaciśniętych na nadgarstku dziewczyny, Czeng wyciągnął rękę z pistoletem i wycelował w skroń Sepoo. – Nie! – krzyknęła Kelly, rzucając się całym ciężarem do tyłu, na pierś Chińczyka. Niespodziewane uderzenie wytrąciło go z równowagi, kula chybiła celu i zaryła w ziemię piętnaście centymetrów od twarzy Bambutiego. Sepoo oprzytomniał, słysząc huk wystrzału. Błyskawicznie poderwał się z ziemi i pognał, gdzie pieprz rośnie. Czeng strzelił za nim jeszcze raz, ale mały człowieczek zniknął w gęstym poszyciu. Ning Czeng Gong brutalnie docisnął wykręcone ramię, zmuszając Kelly, by wspięła się na palce. – Złamiesz mi rękę! – wrzasnęła, czując straszliwy ból w łopatce. – Być może – zgodził się Czeng. – Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, zabiję cię. Idziemy! – rozkazał. – O, teraz lepiej. Rób, co ci każę, jeśli nie chcesz, żeby cię znowu bolało. – Dokąd mamy iść? – spytała Kelly. Ze wszystkich sił starała się, żeby jej głos nie zdradzał bólu, lecz brzmiał spokojnie i przekonywająco. – Z tego lasu nie można się wydostać. – Z tobą można – powiedział Czeng. – Zamilcz! Nie odzywaj się! Idź przed siebie! Popychał ją i ciągnął, a Kelly bała się dalej opierać. Wyczuwała, że jest zdesperowany i zdolny do wszystkiego. Pamiętała wszystko, co Daniel opowiedział jej o zabójstwie matabelskiej rodziny w Zimbabwe, o dzieciach i młodych dziewczynach, które zginęły, żeby zaspokoić perwersyjne upodobania Czenga. Zrozumiała, że absolutne posłuszeństwo wobec wszystkich żądań Chińczyka może być jej jedyną szansą na przeżycie. Potykając się i zataczając, przeszli około kilometra. Nerwowy pośpiech Czenga i bolesny uchwyt, z którego nie wypuszczał ręki Kelly, utrudniały marsz. Niespodziewanie wyszli z lasu i stanęli nad brzegiem wąskiego strumienia. Kelly uświadomiła sobie, że jest to Wengu, dopływ Ubomo, od którego wzięła nazwę cała okolica.

Zarazem Wengu było jedną z krwawiących rzek. Jej korytem płynęły trujące ścieki, wydalane przez Sajewy. Nawet Czeng zdał sobie sprawę, że sforsowanie cuchnącego, zdradliwego nurtu może okazać się śmiertelnie niebezpieczne. Zmusiwszy Kelly do uklęknięcia na ziemi, stał nad nią, dysząc z wysiłku i niepewnie rozglądając się dookoła. – Proszę... – szepnęła. – Milcz! – zawołał dramatycznym tonem. – Kazałem ci się nie odzywać! – Brutalnie wykręcił jej nadgarstek, żeby wymóc na niej posłuszeństwo. Kelly, wbrew sobie, zawyła z bólu. Po paru chwilach milczenia nieoczekiwanie zasypał ją pytaniami. – Czy to jest Wengu? W jaką stronę płynie? Czy aby nie na południe, w kierunku głównej drogi? Kelly natychmiast zrozumiała, do czego zmierzał Czeng. Było oczywiste, że musi doskonale orientować się w ukształtowaniu terenu. Znajdowali się przecież na obszarze należącym do jego syndykatu. Na pewno znał na pamięć mapę i wiedział, że Wengu zatacza szeroki łuk na południe i przecina szosę. Niewątpliwie wiedział również, że na moście znajduje się posterunek żołnierzy Hita. – Czy to jest Wengu? – powtórzył, wykręcając jej rękę, aż krzyknęła z bólu. Już zamierzała odpowiedzieć zgodnie z prawdą, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. – Nie wiem – pokręciła głową. – Nie znam tego lasu. – Kłamiesz – warknął, ale wyraźnie zaczął tracić pewność siebie. – Kim w ogóle jesteś? – zapytał. – Jestem pielęgniarką, pracuję dla Światowej Organizacji Zdrowia. Nie znam tego lasu. – Dobra. – Brutalnie postawił ją na nogi. – Idziemy! Czeng podjął decyzję. Popychając przed sobą Kelly, ruszył na południe, wzdłuż brzegu Wengu. Kelly z rozmysłem szurała nogami i kopała po drodze grudki miękkiej ziemi. Całym ciężarem ciała opierała się na piętach, starając się pozostawić możliwie czytelny ślad dla Sepoo. Była pewna, że Sepoo wróci po nią i że przyprowadzi ze sobą Daniela. Gdy Czeng wlókł ją przez krzaki, próbowała złamać każdą zieloną gałązkę, jaka znalazła się w zasięgu jej ręki. Udało jej się oberwać niepostrzeżenie guzik od koszuli i rzucić na ziemię. Wiedziała, że Sepoo

nie przeoczy tak oczywistego znaku. Przy każdej okazji potykała się o suche gałęzie, wpadała w dołki i przewracała na kolana, starając się spowolnić tempo marszu i ułatwić Danielowi pościg. Zaczęła jęczeć i głośno krzyczeć z bólu, a kiedy Czeng zagroził uniesionym pistoletem, wrzasnęła: – Nie, błagam! Proszę, nie bij mnie! Wiedziała, że jej krzyk trafi do wyjątkowo wrażliwych uszu Sepoo i pozwoli mu dokładnie określić jej pozycję. Sepoo podniósł guzik z kupki gnijących liści i pokazał go Danielowi. – Popatrz, Kuokoa, Kara-Ki zostawia dla nas znaki, żebyśmy wiedzieli, gdzie jej szukać – powiedział szeptem. – Kara-Ki jest sprytna jak małpa i odważna jak leśny bawół. – Nie zatrzymuj się – Daniel szturchnął go niecierpliwie. – Później będzie czas na przemówienia. Szli tropem Kelly i Czenga, poruszając się szybko, lecz bezszelestnie, z nerwami napiętymi jak postronki. Sepoo nieomylnie odnajdował wszystkie znaki pozostawione przez Kelly – złamane gałązki, głębokie odciski obcasów, miejsca, w których dziewczyna rozmyślnie się przewracała. – Jesteśmy bardzo blisko – uprzedził Daniela, delikatnie dotykając jego ramienia. – Bardzo, bardzo blisko... – Musimy uważać, żeby na niego nie wpaść. Mógł się zaczaić w krzakach... Z lasu dobiegł przeraźliwy krzyk Kelly. „Nie! Proszę, nie bij mnie!” Daniel na ułamek sekundy stracił panowanie nad sobą. Rzucił się do przodu na pomoc ukochanej, lecz Sepoo złapał go za rękę i zawisł na niej całym ciężarem swojego drobnego ciała. – Nie! Nie! Kara-Ki nic się nie stało. Krzyknęła, żeby nas ostrzec. Nie miotaj się jak głupi wazungu. Tutaj trzeba pomyśleć. Daniel wziął się w garść, lecz nadal trząsł się z gniewu. – Masz rację – zgodził się szeptem. – Ciebie już widział, ale nie wie, że ja tu jestem. Okrążę go i zaczaję się w dole strumienia. Musisz go naprowadzić na moją zasadzkę, tak jak zapędzasz antylopę do łowieckiej sieci. Rozumiesz, o co mi chodzi, Sepoo? – Rozumiem. Zaskrzecz jak szara papuga, kiedy będziesz gotów. Odkręciwszy bagnet od lufy kałasznikowa, Daniel oparł karabin

o pień drzewa. Kelly służyła Czengowi za tarczę. Karabin był tu zupełnie bezużyteczny, postanowił więc go porzucić. Uzbrojony jedynie w bagnet, szybko oddalił się od brzegu rzeki. Dwukrotnie jeszcze dotarły do jego uszu błagalne jęki Kelly, umożliwiając dokładne określenie pozycji dziewczyny i Czenga. Zatoczenie łuku i powrót nad rzekę zajęły mu niecałe pięć minut. Rozpłaszczył się za pniem drzewa, rosnącego na brzegu Wengu i przytknąwszy do ust złożone dłonie, zaskrzeczał głosem szarej papugi. Następnie oderwał się od drzewa i przykucnął z nastawionym bagnetem. Pośród drzew rozległo się przenikliwe wołanie Sepoo. Posługując się starą sztuczką brzuchomówców, Sepoo przemówił wysokim tonem, utrudniającym rozpoznanie odległości i kierunku, z którego dochodzi głos. – Hej, wazungu! Puść wolno Kara-Ki. Siedzę na drzewie i dobrze cię widzę. Wypuść ją, albo wsadzę ci w wątrobę zatrutą strzałę! Daniel wątpił, by Czeng rozumiał suahili, ale to nie miało większego znaczenia. Chodziło tylko o to, by Sepoo skupił na sobie uwagę Chińczyka i zmusił go do cofania się w dół strumienia, prosto w przygotowaną pułapkę. Siedział w kucki i nasłuchiwał. Po paru minutach Sepoo odezwał się znowu. – Hej, wazungu, słyszysz mnie? Zapadła cisza. Daniel czekał wytężając wzrok i słuch. Tuż przed nim trzasnęła gałązka i rozległ się przerażony głos Kelly. – Proszę, nie... – nie zdążyła dokończyć zdania, przerwał jej ostry szept Czenga. – Zamknij buzię, kobieto, albo złamię ci rękę. Byli bardzo blisko zasadzki. Daniel mocniej zacisnął dłoń na rękojeści bagnetu. Dostrzegł jakiś ruch w nadbrzeżnych zaroślach, a po chwili rozpoznał niebieskie ubranie Czenga. Chińczyk cofał się tyłem, zasłaniając się Kelly jak tarczą. Ponad ramieniem dziewczyny sterczała lufa gotowego do strzału tokariewa, wycelowana w stronę, z której dochodził głos Sepoo. Z każdym krokiem zbliżali się do drzewa, za którym czaił się Daniel. Wiedział, że Ning Czeng Gong jest mistrzem wschodnich sztuk walki i że w bezpośrednim starciu nie dałby mu rady. Był tylko jeden pewny sposób. Musiał zaatakować od tyłu i wbić mu bagnet w nerki. To

go powinno natychmiast unieszkodliwić. Wysunął się zza drzewa, trzymając nisko przygotowany do ciosu bagnet. Zamachnął się, lecz w tym samym momencie Czeng gwałtownie odskoczył w bok. Daniel nigdy się nie dowiedział, co go ostrzegło. Był najzupełniej pewien, że najmniejszym szelestem nie zdradził swojej obecności. Widocznie zadziałał nadprzyrodzony instynkt mistrza kung fu. Ostrze bagnetu po samą rękojeść weszło w bok, parę centymetrów nad kością biodrową Chińczyka, lecz impet rozpoczętego obrotu wyrwał broń z dłoni Daniela. Czeng odepchnął od siebie Kelly i okręciwszy się na pięcie, wycelował tokariewa w twarz napastnika. Daniel w ostatnim ułamku sekundy złapał trzymającą pistolet dłoń i z całej siły szarpnął do góry. Pierwszy strzał poszedł wysoko nad ich głowami, w korony drzew. Czeng wywinął się z uścisku, jeszcze raz obrócił jak fryga wokół własnej osi i wyrzucił do góry kolano, celując w krocze przeciwnika. Daniel przyjął cios udem, lecz siła kopnięcia sparaliżowała mu nogę. Kątem oka dostrzegł spadającą z góry dłoń, twardą jak ostrze siekiery, wycelowaną poniżej ucha. Gwałtownie wciągnął głowę w ramiona, osłaniając szyję bicepsem. Potężne uderzenie o mało nie zwaliło go z nóg. Mimo woli wypuścił z ręki lufę tetetki. Kiedy śmiercionośna dłoń śmignęła po raz drugi, Daniel nie miał wątpliwości, że to już koniec. Odepchnięta brutalnie Kelly zdołała jakoś utrzymać się na nogach i teraz, doszedłszy nieco do siebie, rzuciła się na Czenga. Ze wszystkich sił, pchnęła go ramieniem w bok, tam gdzie ziała otwarta rana od ciosu bagnetem. Żelazna dłoń ze świstem przecięła powietrze, chybiając karku Daniela. Czeng wrzasnął z bólu, wypuścił pistolet i zatoczył się prosto na swojego przeciwnika. Daniel błyskawicznie otoczył ramieniem szyję Chińczyka i wykorzystując jego własny impet, pociągnął go na siebie. Czeng nie zdołał odzyskać równowagi, obaj mężczyźni przewrócili się na ziemię. Złączeni potoczyli się po spadzistym brzegu i wpadli z pluskiem w cuchnący czerwony szlam. Trujące ścieki zamknęły się nad ich głowami, lecz w następnej sekundzie obaj wynurzyli się na powierzchnię. Wciąż spleceni w uścisku, z trudem chwytali powietrze. Daniel nadal odczuwał paraliżujący ból w nodze. Czeng był szybki

i świetnie wytrenowany. Daniel zdawał sobie sprawę, że w wodzie nie zdoła z nim długo walczyć. Kelly natychmiast zorientowała się, że ukochany pilnie potrzebuje pomocy. Schyliła się, żeby podnieść z ziemi bagnet, i rzuciła się ku walczącym. Trzymając oburącz bagnet gotowy do ciosu, zjechała na pupie po błotnistym brzegu. Czeng wyśliznął się z objęć Daniela i siedział mu teraz na plecach, zaciskając ramię wokół szyi. Kelly miała przed sobą tył błękitnej marynarki, uwalany błyszczącym czerwonym mułem. Rzuciła się na niego z góry, wkładając w uderzenie całą swoją siłę. Pierwszy cios trafił Czenga w żebro i ześliznął się po kości. Chińczyk jęknął z bólu, jego ciałem wstrząsnął spazmatyczny dreszcz. Kelly uniosła broń i uderzyła ponownie, tym razem trafiając w przestrzeń między żebrami. Puściwszy szyję Daniela, Czeng odwinął się w grząskim szlamie, usiłując dosięgnąć dziewczyny. Z pleców sterczał mu bagnet, wbity do połowy ostrza. Umazaną czerwonym mułem twarz wykrzywiła zwierzęca wściekłość. Zanim zdołał złapać dziewczynę, Daniel przyszedł do siebie i skoczył mu na plecy, równocześnie oplatając ramionami szyję. Bagnet, wystający spomiędzy żeber Chińczyka, pod naporem ciała Daniela wszedł aż po rękojeść. Z ust Czenga trysnęła krew. Ostatnim wysiłkiem Daniel wepchnął głowę przeciwnika pod wodę. Czeng szarpał się w cuchnącym szlamie, po chwili jedno ramię wynurzyło się nad powierzchnię i zakrzywione szpony przeorały powietrze w poszukiwaniu oczu przeciwnika. Daniel usztywnił chwyt i po chwili dłoń opadła pod wodę. Czeng szamotał się coraz słabiej. Kelly wygramoliła się z cuchnącej wody i usiadła na brzegu, zafascynowana rozgrywającą się sceną. Nagle z tłustego szlamu zaczęły wydobywać się obrzydliwe banieczki. To płuca Czenga pozbywały się resztek powietrza. Nad powierzchnią wody była widoczna tylko głowa Daniela. Trwał tak przez dłuższą chwilę, wciąż zaciskając palce na gardle Czenga. – On nie żyje – wyszeptała w końcu Kelly. – Jest już martwy. Daniel powoli rozluźnił uścisk. Pod powierzchnią cuchnącego szlamu nic się nie poruszyło. Niezdarnie, jak mucha w syropie, zaczął wypełzać na brzeg. Kelly pomogła mu wydostać się z cuchnącej mazi i wdrapać po

stromym zboczu. Na górze przywarli do siebie, w milczeniu wpatrując się w martwe koryto rzeki. Dziwaczny kształt, przypominający pień drzewa, ociężale wypłynął na powierzchnię. Lepki muł oblepił zwłoki Czenga, odbierając mu podobieństwo do człowieka. Kelly i Daniel nie mogli oderwać od niego wzroku. Minęło pełne pięć minut, zanim Daniel wreszcie przerwał milczenie. – Utopił się w swoim własnym dole kloacznym – powiedział szeptem. – Nie mógłbym wybrać dla niego odpowiedniejszej śmierci.
Wilbur Smith - Pieśń słonia.pdf

Related documents

556 Pages • 173,442 Words • PDF • 2 MB

289 Pages • 227,510 Words • PDF • 2.9 MB

392 Pages • 126,383 Words • PDF • 1.3 MB

392 Pages • 126,385 Words • PDF • 1.3 MB

237 Pages • 169,250 Words • PDF • 1.8 MB

169 Pages • 55,310 Words • PDF • 1.4 MB

1,064 Pages • 350,763 Words • PDF • 4.5 MB

279 Pages • 88,958 Words • PDF • 1.3 MB

181 Pages • 49,253 Words • PDF • 952.7 KB

314 Pages • 106,155 Words • PDF • 1.6 MB

66 Pages • 19,331 Words • PDF • 1.1 MB

931 Pages • 479,674 Words • PDF • 9.7 MB