Roth Veronica - Transfer - F

45 Pages • 10,596 Words • PDF • 2.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 16:57

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Veronica Roth

The Transfer. A Divergent Story (Transfer. Opowiadanie z serii „Niezgodna”) tł. JH

Tytuł oryginału: The Transfer: A Divergent Story

Copyright © 2013 Veronica Roth

EPub Edition August 2013 ISBN 9780062285638 10 9 8 7 6 5 4 3 2 1

Wydanie I

Nieoficjalne tłumaczenie

O

puszczam symulację z wrzaskiem. Czuję pieczenie na wardze, a kiedy odsuwam rękę, widzę krew na opuszkach palców. Musiałem ją przygryźć podczas testu.

Kobieta z Nieustraszonych, kontrolująca mój test predyspozycji, która wcześniej powiedziała, że nazywa się Tori, patrzy na mnie jakoś dziwnie, kiedy odrzuca do tyłu swoje czarne włosy i wiąże je w supeł. Jej ramiona są pokryte od góry do dołu atramentem, językami ognia, promieniami światła i skrzydłami jastrzębia.  Będąc w symulacji… czy zdawałeś sobie sprawę, że to nie była rzeczywistość? – pyta mnie Tori, wyłączając maszynę. Tori mówi i zachowuje się bardzo swobodnie, ale to tylko wyćwiczona umiejętność, osiągnięta dzięki latom praktyki. Wiem to, gdy tylko to widzę. Zawsze to wiem. Nagle uświadamiam sobie, że słyszę bicie własnego serca. Mój ojciec powiedział, że coś takiego może się zdarzyć. Dodał też, że zapytają mnie, czy byłem świadomy podczas symulacji, i przekazał, co mam powiedzieć, gdy to zrobią.  Nie – mówię. – Gdybym był, czy sądzisz, że przegryzłbym sobie wargę? Tori przypatruje mi się przez kilka sekund. Potem przygryza kolczyk w wardze, zanim się odzywa:  Gratulacje. Twój wynik to podręcznikowy rezultat Altruizmu. Kiwam głową, ale słowo „Altruizm” brzmi dla mnie jak pętla zaciśnięta wokół mojej szyi.  Nie jesteś zadowolony? – pyta.  Członkowie mojej frakcji będą.  Nie pytałam o nich. Pytałam o ciebie – mówi. Kąciki ust i oczy Tori zwracają się ku dołowi, jak gdyby dźwigały małe ciężarki. Zupełnie, jakby smuciła się czymś. – To pomieszczenie jest bezpieczne. Możesz tutaj powiedzieć, co tylko zechcesz. Zanim przyszedłem dziś rano do szkoły, wiedziałem doskonale, na co przełożą się moje wybory podczas testu. Wybrałem jedzenie, a nie broń. Rzuciłem się w kie-

runku psa, byle tylko uratować tą dziewczynkę. Zdawałem sobie sprawę, że wybierając te możliwości, mój test zakończy się i otrzymam Altruizm jako wynik. Gdyby mój ojciec nie trenował mnie ani nie kontrolował każdej części mojego testu, nie wiem, czy byłbym w stanie wybrać coś innego. W takim razie czego się spodziewałem? Którą frakcję chciałem? Jakąkolwiek z nich. Jakąkolwiek, tylko nie Altruizm.  Jestem zadowolony – odpowiadam z przekonaniem. Nie obchodzi mnie, co ona mówi – to pomieszczenie nie jest bezpieczne. Nie ma bezpiecznych pomieszczeń, żadnych bezpiecznych praw ani tym bardziej bezpiecznych sekretów do wyjawienia. Czuję potężne zęby bestii zaciskające się wokół mojego ramienia, rozrywające moją skórę. Kiwam głową i kieruję się w stronę drzwi. Jednak zanim opuszczam to pomieszczenie, dłoń Tori zamyka się wokoło mojego łokcia.  Ty jesteś tym, który musi żyć ze swoim wyborem – dodaje. – Reszta jakoś sobie z tym poradzi, pójdzie dalej, bez względu na co się zdecydujesz. Ale ty nigdy tego nie zrobisz. Otwieram drzwi i wychodzę.

W

racam z powrotem do stołówki i zajmuję miejsce przy stole Altruistów, wśród ludzi, którzy ledwie mnie znają. Ojciec nie pozwala mi przychodzić na większość spotkań naszej frakcji. Twierdzi, że spowoduje jakiś zamęt, że zrobię coś, co zniszczy jego reputację. Nie obchodzi mnie to. Jestem szczęśliwszy w moim pokoju, w cichym domu, niż otoczony pełnymi szacunku i pokory Altruistami. Konsekwencją mojej ciągłej nieobecności jest fakt, że inni Altruiści są w stosunku do mnie nieufni i przekonani, że coś jest ze mną nie tak, że jestem albo chory, albo niemoralny, albo dziwny. Nawet ci, którzy są chętni do kiwnięcia mi głową, nie spotykają się ze mną wzrokiem. Siadam z rękoma opartymi na kolanach, obserwując inne stoliki, kiedy inni uczniowie kończą swoje testy. Stolik Erudytów jest pokryty różnymi papierami, ale oni nie uczą się – Erudyci po prostu robią z tego wielkie przestawienie, prowadzą rozmowy zamiast wymieniać się pomysłami, ich oczy wracają na rozmówcę za każdym razem, gdy zdaje im się, że ktoś na nich patrzy. Prawi głośno rozmawiają, z resztą jak zwykle. Serdeczni śmieją się, wyciągają jedzenie z kieszeni i podają je dalej. Nieustraszeni są rozkrzyczani i głośni, rozwaleni na stołach i krzesłach, opierają się o siebie i szturchają jeden drugiego. Chciałem należeć do jakiejkolwiek frakcji. Do jakiejkolwiek oprócz mojej, gdzie wszyscy już dawno postanowili, że nie jestem wart ich uwagi. W końcu kobieta z Erudycji wchodzi do stołówki i podnosi rękę do góry, prosząc o ciszę. Altruiści i Erudyci od razu milkną, ale musi krzyczeć „Cisza!”, żeby zauważyli ją Nieustraszeni, Serdeczni i Prawi.  Testy właśnie się zakończyły – mówi. – Pamiętajcie, że nie wolno wam omawiać swoich wyników z innymi, nawet z przyjaciółmi czy rodziną. Ceremonia Wyboru odbędzie się jutrzejszego wieczoru w Bazie. Zaplanujcie swoje przybycie co najmniej dziesięć minut przed rozpoczęciem. Jesteście wolni. Wszyscy ruszają w stronę drzwi, oczywiście oprócz naszego stolika, gdzie czekamy aż inne frakcje wyjdą, zanim nawet możemy wstać. Znam drogę, jaką obiorą

sobie Altruiści, by wyjść stąd, na dół korytarzem i przez główne drzwi na przystanek autobusowy. Oni są zdolni czekać nawet godzinę, pozwalając innym ludziom wsiąść przed nimi. Nie sądzę, bym zdołał znieść więcej tej ciszy. Zamiast podążyć za nimi, wyślizguje się przez boczne drzwi w alejkę obok szkoły. Już wcześniej obierałem tą drogę, ale zazwyczaj skradałem się powoli, nie chcąc być zauważonym ani słyszanym. Dzisiaj wszystkim, czego chcę, jest szybki bieg. Biegnę sprintem do końca alejki, a potem skręcam w pustą ulicę, przeskakując nad wyrwą w chodniku. Moja luźna kurtka Altruizmu powiewa na wietrze, więc ściągam ją z siebie, pozwalając jej ciągnąć się za mną niczym flaga, a później wypuszczam ją. Biegnę dalej, podwijając przy okazji rękawy mojej koszuli do łokci, a kiedy całe moje ciało buntuje się przeciwko temu sprintowi, zwalniam do truchtu. Wydaje mi się, że całe miasto, które zostawiam za sobą, staje się niewyraźne, a budynki mieszają się ze sobą. Słyszę odgłos moich butów, ale ten dźwięk nie brzmi, jakby był częścią mnie. Wreszcie muszę się zatrzymać, moje mięśnie płoną żywym ogniem. Jestem na terenie Bezfrakcyjnych, który leży pomiędzy sektorem Altruizmu, głównymi siedzibami Erudytów i Prawych a naszymi siedzibami. Na każdym spotkaniu frakcji nasi przywódcy, zazwyczaj mówiący głosem mojego ojca, zachęcają nas do nie obawiania się Bezfrakcyjnych i traktowania ich jak istot ludzkich, nie jak załamanych, zagubionych stworzeń. Ale szczerze powiedziawszy, nigdy nie zdarzyło mi się ich bać. Wchodzę na chodnik, więc mogę patrzeć przez okna budynków. Przez większość czasu widzę tylko stare meble i śmieci na podłodze, a każdy pokój jest pusty. Kiedy większość mieszkańców miasta wyjechała – najwyraźniej musieli, bo nasza populacja nie zajmuje wszystkich budynków – nie byli zmuszeni pakować się w pośpiechu, ponieważ miejsca, w których mieszkali, są czyste. Nic po nich nie zostało.

Mijając jeden z budynków na rogu, widzę coś w środku. Pokój tuż przy oknie jest tak samo pusty jak inne, które mijałem, ale przez drzwi wewnątrz pomieszczenia, widzę kawałek żarzącego się węgla. Marszczę brwi i zatrzymuję się przy oknie, by sprawdzić, czy się otworzy. Z początku ani drgnie, ale kiedy ruszam nim do przodu i do tyłu, okno odskakuje w górę. Najpierw przechodzi mój tułów, a później nogi, i zwalam się na podłogę wewnątrz budynku. Moje zdarte łokcie pieczą po nieprzyjemnym spotkaniu z podłogą. W budynku czuć gotowanym jedzeniem, dymem i potem. Posuwam się wolno do przodu w stronę tego węgla, nasłuchując głosów, które ostrzegą mnie o obecności Bezfrakcyjnych, ale panuje cisza. W następnym pokoju okna są całe czarne od farby i brudu, ale światło dziennie przebija się przez nie, więc widzę przed sobą materace, rozrzucone po podłodze całego pomieszczenia, i stare puszki z wysuszonym jedzeniem w środku. W centrum pokoju stoi mały grill na węgiel drzewny. Większość węgielków jest białych, zużytych, ale jeden wciąż się pali, podsuwając, że ktokolwiek tu był, odszedł jakiś czas temu. Biorąc pod uwagę zapach i liczbę pustych puszek oraz koców, było tu całkiem sporo ludzi. Zawsze mnie uczono, że Bezfrakcyjni żyli w odosobnieniu, z dala od siebie. Teraz, patrząc na to miejsce, zastanawiam się, dlaczego właściwie w to wierzyłem? Co powstrzymywało ich od tworzenia grup, takich jak nasze? To jest w naszej naturze.  Co ty tutaj robisz? – odzywa się głos, który dociera do mnie jak impuls elektryczny. Odwracam się gwałtownie i w drugim pokoju widzę brudnego mężczyznę o ziemistej twarzy, wycierającego ręce do wystrzępionego ręcznika.  Ja tylko… – patrzę na grill. – Widziałem ogień. To wszystko.  Och – mamrocze mężczyzna i wkłada róg ręcznika do tylnej kieszeni. Nosi czarne spodnie Prawości, połatane niebieskim materiałem Erudycji, i szarą koszulę Altruizmu, taką samą, jaką noszę ja. Jest szczupły niczym wieszak, ale wygląda na silnego. Wystarczająco, by mnie skrzywdzić, ale nie sądzę, by to zrobił. – Dzięki, myślę – odpowiada. – Nic się nie piecze na ogniu.

 Widzę. Co to za miejsce? – pytam.  To jest mój dom – mówi z chłodnym uśmiechem. Brakuje mu jednego zęba. – Nie wiedziałem, że będę miał gości, więc nie myślałem o sprzątaniu. Patrzę najpierw na niego, a później na rozrzucone puszki.  W takim razie musi się pan kręcić i wiercić, skoro potrzebuje pan aż tylu koców – odpieram.  Nigdy jeszcze nie spotkałem Sztywniaka, który wtrącałby się w sprawy innych ludzi – mówi i podchodzi do mnie. Marszczy brwi. – Wyglądasz jakoś znajomo. Wiem, że nigdy go nie spotkałem, nie tam, gdzie mieszkam, otoczony identycznymi domami w najbardziej nudnym sąsiedztwie miasta, otoczony ludźmi w takich samych szarych ubraniach i mających tak samo krótko ostrzyżone włosy. Nagle to do mnie dociera – choć ukrywany przez ojca, będącego przywódcą rady miejskiej, człowieka należącego do najbardziej znaczących obywateli miasta, przecież go przypominam.  Bardzo pana przepraszam, że panu przeszkadzam – odpowiadam moim najlepszym altruistycznym tonem. – Pojdę już sobie.  Znam cię – wtrąca mężczyzna. – Jesteś synem Evelyn Eaton, nie? Sztywnieję na dźwięk jej imienia. Minęło wiele lat, odkąd po raz ostatni je słyszałem, ponieważ mój ojciec nie wymawia ani nawet nie przyznaje się, że je zna, gdy je słyszy. Być z nią znowu powiązanym, nawet jeśli chodzi tylko o rysy twarzy, wydaje się dziwne, zupełnie jak zakładanie starego ubrania, które już na ciebie nie pasuje.  Skąd pan ją znał? – pytam. Musiał ją znać całkiem dobrze, widzieć jej rysy w mojej twarzy – w twarzy, która jest bledsza od jej, w twarzy, gdzie jej ciemne, brązowe oczy są zastąpione niebieskimi. Większość ludzi nie patrzyła wystarczająco blisko, aby dostrzec wszystko,

co mieliśmy wspólnego – nasze długie palce, nasze haczykowate nosy, nasze proste, zmarszczone brwi. Waha się przez moment, zanim odpowiada:  Czasami pomagała Altruistom. Wydawała jedzenie, koce i ubrania. Miała zapadającą w pamięć twarz. Co więcej, wyszła za mąż za lidera rady. Wszyscy ją znali. Wsłuchując się w sposób, w jaki wypowiadane są słowa, niewygodny i nieprawidłowy, jestem w stanie określić, czy ktoś kłamie. To zupełnie tak, jak Erudytka czuje, że zdanie jest niepoprawne, tylko je czytając. Jeśli znał moją matkę, to nie z powodu otrzymania od niej kiedyś puszki z zupą. Jednak jestem tak spragniony usłyszenia dalszej części, że nie drążę tego tematu.  Ona umarła, wiedział pan? – pytam. – Lata temu.  Nie, nie miałem pojęcia – jego usta przekrzywiają się w jednym kąciku. – Przykro mi to słyszeć. Czuję się dziwnie, stojąc w tym ciemnym miejscu, które śmierdzi żywymi ciałami i dymem, stojąc pośrodku tych pustych puszek, które przywołują na myśl ubóstwo i porażkę nieprzystosowania się. Ale jest w tym również coś przyciągającego – wolność, odmowa przynależenia do tych kategorii, jakie sami stworzyliśmy dla siebie.  Twoja Ceremonia Wyboru musi odbywać się jutro, bo wyglądasz na zmartwionego – mówi mężczyzna. – Jaką frakcję wybierzesz?  Nie mogę powiedzieć – odpowiadam automatycznie.  Daj spokój. Jestem nikim – dodaje. – To właśnie znaczy być Bezfrakcyjnym. Nic na to nie odpowiadam. Zakaz dzielenia się wynikiem testu, a nawet jakimkolwiek moim sekretem, jest głęboko zakorzeniony we mnie i przypomina mi się codziennie. Nie mogę tego zmienić.  Ach, zwolennik prawa – mówi, jakby był zawiedziony. – Twoja matka powie-

działa mi kiedyś, że czuje, jakby to bezwładność przyprowadziła ją do Altruizmu. To była linia najmniejszego oporu. – Wzrusza ramionami. – Uwierz mi, kiedy ci mówię, chłopcze Eatonów, stawianie oporu jest warte. Czuję napływ gniewu. Nie powinien był opowiadać o mojej matce, jakby należała do niego, nie do mnie, nie powinien był kwestionować wszystkiego, co o niej pamiętam, bo niekoniecznie mogła podzielić się z nim jedzeniem. Nie powinien w ogóle mówić mi wszystkiego – że jest nikim, Bezfrakcyjnym, opuszczonym, niczym.  Serio? – pytam. – To niech pan zobaczy, gdzie opór pana zaprowadził. Mieszka pan w walącym się budynku, żywi się pan żarciem z puszek. Nie wydaje mi się to kuszące – mówię. Podchodzę do drzwi, z których wyszedł mężczyzna. Wiem, że znajdę tam jakieś drzwi, ale nie obchodzi mnie to zbytnio. Chcę po prostu stąd jak najszybciej wyjść. Obieram ścieżkę, stąpając ostrożnie miedzy kocami, żeby żadnego nie nadepnąć. Kiedy docieram do korytarza, mężczyzna odzywa się:  Wolę żywić się żarciem z puszki niż być tłamszonym przez frakcję. Nawet nie oglądam się za siebie.

K

iedy przychodzę do domu, od razu siadam na progu i biorę kilka głębokich wdechów. Zimne wiosenne powietrze jest moim jedynym towarzyszem.

To właśnie matka nauczyła mnie, by kraść chwile, takie jak te, chwile wolności, chociaż nawet o tym nie wiedziała. Obserwowałem ją, gdy wymykała się wieczorem z domu, po tym, jak ojciec już dawno spał. Z powrotem do domu skradała się nad ranem, kiedy promienie słońca dopiero co pojawiły się nad budynkami. Kradła chwile nawet będąc z nami. Stała wtedy nad zlewem, miała zamknięte oczy i wydawała się być daleko stąd. Tak daleko, że nie słyszała, gdy coś do niej mówiłem. Obserwując ja, nauczyłem się również czegoś innego – wolne chwile zawsze musiały się skończyć. Wstaję, strzepując z moich szarych spodni pył z cementu, i otwieram drzwi. Mój ojciec siedzi w głębokim fotelu w saloniku, otoczony papierkową robotą. Prostuję się, żeby nie mógł mnie zbesztać za garbienie się. Idę prosto do schodów. Może pozwoli mi przemknąć do pokoju niezauważony.  Opowiedz mi o swoim teście – mówi i wskazuje sofę, żebym tam usiadł. Przechodzę przez pokój, ostrożnie stąpając obok stosu papierów na dywanie, i siadam dokładnie tam, gdzie wskazuje, na brzegu poduszki, żebym mógł w razie czego szybko wstać.  No więc? – pyta, ściągając okulary i patrząc na mnie wyczekująco. Słyszę napięcie w jego głosie, które najczęściej jest efektem ciężkiego dnia w pracy. Powinien być ostrożny. – Jaki był wynik? Nawet nie myślę, by odmówić udzielenia odpowiedzi.  Altruizm.  I nic innego? Marszczę brwi.  Nie, oczywiście, że nie.

 Nie patrz tak na mnie – mówi i moja mina znika. – Nic dziwnego nie zdarzyło się z twoim testem? Podczas mojego testu doskonale zdawałem sobie sprawę, gdzie byłem – wiedziałem, że chociaż czułem, że stoję w szkolnej stołówce, tak naprawdę leżałem na krześle w pomieszczeniu, gdzie moje ciało było podłączone do maszyny. To było dziwaczne. Ale nie mam ochoty z nim o tym rozmawiać, nie teraz, kiedy widzę wyraźne oznaki stresu, jaki szalał się w nim niczym burza.  Nie – odpowiadam.  Nie kłam – warczy i chwyta moje ramię. Jego palce zaciskają się na nim jak imadło. Nie patrzę na niego.  Nie kłamię. Dostałem Altruizm, tak, jak się spodziewałem. Tamta kobieta ledwo co na mnie spojrzała, gdy wychodziłem z tego pokoju. Przysięgam. Puszcza mnie. Moja skóra pulsuje w miejscu, gdzie mnie trzymał.  Dobrze – mówi. – Myślę, że musisz co nieco przemyśleć. Idź do swojego pokoju.  Tak, proszę pana. Wstaję i znów przechodzę przez pokój, odczuwając ulgę.  A – wtrąca. – Jako, że kilku członków rady przychodzi dzisiaj wieczorem, powinieneś zjeść wcześniej kolację.  Tak, proszę pana.

Z

anim zachodzi słońce, chwytam jedzenie z szafek i z lodówki – dwie bułeczki, surową marchewkę z liśćmi, kawałek sera, jabłko i resztki kurczaka bez żadnych przypraw. Jedzenie smakuje tak samo – jak pył i papka. Wpatruję się w drzwi, żebym uniknął spotkania ze współpracownikami ojca. Ojciec bardzo nie lubi, gdy oni przychodzą, a ja wciąż kręcę się na dole. Kończę dopijać wodę, kiedy pierwszy z członków rady pojawia się przy drzwiach. Szybko przebiegam przez salonik, nim mój ojciec dociera do drzwi. Wpatrując się we mnie z uniesionymi brwiami, ojciec kładzie rękę na klamce i czeka, kiedy ja przemykam koło balustrady. Wskazuje na schody. Pędzę na górę, a on w tym samym czasie otwiera drzwi.  Dobry wieczór, Marcusie – słyszę. Rozpoznaję głos Andrew Priora, który jest jednym z najbliższym przyjaciół ojca w pracy, ale to nic nie znaczy – on i tak naprawdę nie zna mojego ojca. Ani tym bardziej mnie. Ze szczytu schodów spoglądam na Andrew. Wyciera buty zanim wchodzi do środka. Czasami widuję jego i jego rodzinę, idealny przykład Altruistów – Natalie i Andrew oraz ich syn i córka – nie bliźniaki, ale są dwa lata młodsi ode mnie. Cała czwórka zawsze kroczy spokojnie i statecznie po chodniku, kiwając głową przechodniom. Natalie organizuje wśród Altruistów wszystkie te akcje wolontariatu dla Bezfrakcyjnych – moja matka pewnie ją znała, chociaż ona rzadko pojawiała się na spotkaniach Altruizmu, woląc trzymać swoje sekrety w domu. Zupełnie jak ja. Andrew spotyka się ze mną wzrokiem, więc uciekam korytarzem do mojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Na pozór mój pokój wydaje się być tak czystym i schludnym jak każdy pokój Altruistów. Cienki materac jest pokryty równo ułożoną pościelą i kocami, a szkolne podręczniki leżą w idealnym stosie na biurku. Mała szafa, zawierająca kilka identycznych zestawów ubrań, stoi obok małego okna, które wieczorami wpuszcza do środka tylko odrobinę srebrnego słońca. Przez nie widzę sąsiedni dom, będący do-

kładnie taki sam, jak ten, w którym właśnie się znajduję. No, może jest przesunięty o pięć stóp na wschód. Wiem, w jaki sposób bezwładność przyciągnęła moją matkę do Altruizmu, jeśli ten mężczyzna mówił prawdę. Widzę, że to samo stanie się ze mną jutro, gdy będę stał przed miskami z elementami frakcji z nożem w ręku. Są cztery frakcje, których nie znam ani którym nie ufam, z regułami, których nie znam, i jedna, która jest mi znana, przewidywalna, zrozumiała. Jeśli wybór Altruizmu nie zaprowadzi mnie ku wiecznej radości, to przynajmniej będę w wygodnym miejscu. Siadam na brzegu łóżka. Nie, nie zaprowadzi, myślę, ale zaraz wyganiam tą myśl z głowy, ponieważ wiem, skąd ona pochodzi – z dziecięcej części mnie, która obawia się mężczyzny, brylującego w towarzystwie w saloniku. Mężczyzny, którego knykcie znam lepiej niż jego objęcie. Upewniam się, że drzwi są zamknięte, ale na wszelki wypadek blokuję je krzesłem. Następnie kucam obok łóżka i wyciągam spod niego kufer, który tam trzymam. Matka dała mi go, kiedy byłem młodszy, i powiedziała ojcu, że to na dodatkowe koce i że znalazła go gdzieś w uliczce. Jednakże zostawiając go w moim pokoju, nie napełniła go kocami. Zamknęła moje drzwi, przystawiła palec do swoich ust i położyła kufer na łóżku. Potem go otworzyła. W środku leżała niebieska figurka. Wydawała się być zrobiona z wody, ale tak naprawdę to było prawdziwe szkło, idealnie czyste, wypolerowane, bez skazy.  Jak to działa? – zapytałem ją wtedy.  Nijak – odpowiedziała, uśmiechając się, ale jej uśmiech był słaby, jakby się czegoś obawiała. – Ale możliwe, że będzie w stanie zdziałać coś tutaj – dotknęła swojej klatki piersiowej, tuż nad mostkiem. – Ładne rzeczy czasami tak robią. Od tamtego dnia napełniam kufer przedmiotami, które inni nazwaliby bezużytecznymi – starymi okularami bez szkieł, fragmentami płyt głównych, świecami zapłonowymi, zdartymi kablami, ułamaną szyjką zielonej butelki, zardzewiałym

ostrzem noża. Nie wiem, czy moja matka nazwałaby te przedmioty pięknymi ani nawet czy ja bym je tak nazwał, ale każdy z nich zwrócił moją uwagę tak jak figurka – jako tajemnicze rzeczy, jako cenne rzeczy. Może dlatego, że nikt ich nie dostrzegał. Zamiast myśleć o wyniku testu, biorę każdy przedmiot do ręki i oglądam, tak, że pamiętam ich każdy szczegół i ich każdą cześć.

B

udzę się na dźwięk kroków Marcusa na korytarzu, tuż obok mojego pokoju. Leżę na łóżku, otoczony przedmiotami z kufra, które są porozrzucane po materacu. Jego kroki zwalniają, gdy zbliża się do drzwi. Ja w tym czasie zbieram świece zapłonowe, kawałki płyt głównych oraz kable i wrzucam je z powrotem do kufra, który zamykam. Chowam klucz do kieszeni. W ostatniej sekundzie, gdy klamka zaczyna się poruszać, zdaję sobie sprawę, że figurka wciąż leży na widoku, więc chowam ją pod poduszkę, a kufer wciskam pod łóżko. Następnie daję nura w stronę krzesła i odsuwam je spod klamki, by mój ojciec mógł wejść. Kiedy to robi, jego oczy zatrzymują się na krześle w moich rękach. Patrzy na nie podejrzliwie.  Co ono tu robi? – pyta. – Próbujesz nie dopuścić, bym tutaj wszedł?  Nie, proszę pana.  To jest twoje drugie kłamstwo dzisiaj – odpiera Marcus. – Nie wychowałem mojego syna na kłamcę.

 Ja… – zaczynam, ale nie potrafię wymyślić niczego sensownego, więc zamykam usta i zanoszę krzesło do biurka, gdzie należy, dokładnie przed idealny stos podręczników.  Co robiłeś, że nie chciałeś, żebym to zobaczył? Zaciskam ręce na oparciu krzesła i wpatruję się w moje książki.  Nic – odpowiadam cicho.  To już trzecie kłamstwo – mówi. Jego głos jest niski, ale ostry jak krzemień. Ojciec rusza w moją stronę, a ja cofam się instynktownie. Jednak zamiast dosięgnąć mnie, Marcus schyla się i wyciąga kufer spod łóżka. Próbuje podnieść pokrywę, ale ona ani drgnie. Czuję jak ogarnia mnie coraz większy strach. Chwytam się rąbka koszuli, ale nie czuję koniuszków palców.  Twoja matka twierdziła, że kufer jest na koce – mówi Marcus. – Powiedziała, że nocami jest ci zimno. Ale zawsze się zastanawiałem, dlaczego trzymasz go zamknięty, skoro są w nim koce? Wyciąga swoją rękę, dłonią do góry, i podnosi brwi. Wiem, czego chce – klucza. A ja mam mu go dać, bo doskonale widzi, że kłamię. On potrafi rozpoznać każde moje uczucie. Sięgam do kieszeni i kładę klucz na jego dłoni, mimo że nie czuję swoich palców. I nagle zaczyna się ten oddech. Ten płytki oddech, który zawsze się pojawia, gdy sekundy dzielą go od wybuchu. Zamykam oczy, kiedy on otwiera kufer.  Co to jest? – pyta. Jego ręce poruszają się miedzy moimi skarbami, rozrzucając je na prawo i lewo. Wyciąga każdą rzecz po kolei i popycha je w moją stronę. – Na co ci to, albo to…?! Wzdrygam się za każdym razem, ale nie odpowiadam. Nie potrzebuję tych rzeczy. Ani jednej.

 To jest nic innego, jak brak umiaru! – krzyczy i odwraca kufer na bok. Zawartość wysypuje się na podłogę. – Ten dom jest skażony egoizmem! Nie czuję twarzy. Jego ręce zderzają się z moją klatką piersiową, przez co zataczam się do tyłu i uderzam o komodę. Kiedy jednak Marcus cofa rękę do tyłu, by mnie uderzyć, krzyczę ze ściśniętym gardłem:  Ceremonia Wyboru, tato! Zatrzymuje się z uniesioną ręką a ja kulę się ze strachu, przyciskając plecy do komody. Mam zamglone oczy i nie widzę wyraźnie. On zwykle stara się nie zostawiać siniaków na mojej twarzy, szczególnie w dni, takie jak ten jutrzejszy, kiedy wiele ludzi będzie gapiło się na mnie, obserwując mój wybór. Obniża rękę, i przez chwilę myślę, że to już koniec, że złość minęła, ale za chwilę mówi:  Świetnie. Zostań tutaj. Uginam się, opierając plecami o komodę. Wiem, że teraz powinien wyjść i przemyśleć wszystko kilka razy, a dopiero później wrócić i przeprosić. Nigdy tego nie robi. On wróci z pasem, a pręgi na moich plecach da się łatwo ukryć za koszulą i posłuszną altruistyczną miną. Odwracam się do tyłu, moim ciałem wstrząsa dreszcz. Chwytam się krawędzi komody i czekam.

T

ę noc przesypiam, leżąc na brzuchu i ciągle myśląc o tym, że mnie boli. Wokół łóżka leżą moje skarby – wszystkie rozbite i popsute. Marcus uderzył mnie tak mocno, że musiałem wsadzić pięść do ust, by stłumić krzyk. Z przerażeniem obserwowałem, jak deptał każdy z przedmiotów aż były albo zniszczone, albo zgniecione nie do poznania. Później rzucił kufrem o ścianę, powodując, że wieko odpadło z zawiasów. Nagle pojawia się myśl: Jeśli wybierzesz Altruizm, nigdy od niego nie uciekniesz. Zanurzam twarz w poduszce. Ale nie jestem aż tak silny, by przeciwstawić się tej altruistycznej bezwładności, by przeciwstawić się temu lęku, który ściąga mnie na ścieżkę, jaką wybrał dla mnie ojciec.

N

astępnego ranka biorę zimny prysznic, nie, żeby oszczędzić zasoby wody, jak to zalecają Altruiści, ale ponieważ uśmierza ból w plecach. Ubieram się powoli w luźny, jednolity altruistyczny strój i staję przed lustrem w holu, aby przyciąć włosy.  Ja to zrobię – mówi ojciec z drugiego końca holu. – To w końcu twój Dzień Wyboru. Kładę maszynkę do strzyżenia na listwę przesuwanego panelu i próbuję się wyprostować. Ojciec staje za mną, a ja odwracam wzrok, kiedy maszynka zaczyna brzęczeć. Istnieje tylko jeden sposób strzyżenia, tylko jedna długość włosów akceptowalna dla Altruisty. Krzywię się, gdy jego palce dotykają mojej głowy, i mam nadzieję, że tego nie zauważy, że nie wpadnie na to, że boję się, kiedy dotyka mnie przelotnie.  Wiesz, czego oczekiwać – mówi. Jedną ręką zakrywa moje ucho, gdy przesuwa maszynkę po mojej głowie. Dziś stara się zabezpieczyć moje ucho przed zadraśnięciem, a zaledwie wczoraj zlał mnie pasem. Ta myśl wydaje się być jak trucizna, która płynie we mnie. To jest prawie zabawne. Prawie chcę się zaśmiać.  Staniesz na swoim miejscu. Kiedy cię wywołają, podejdziesz, aby zabrać swój nóż. Następnie natniesz sobie rękę i upuścisz kilka kropel do wybranej misy. Nasze oczy spotykają się w lustrze. Na jego ustach pojawia się coś podobnego do uśmiechu. Dotyka mojego ramienia, a ja zdaję sobie sprawę, że teraz obaj jesteśmy tego samego wzrostu i mamy podobną posturę, ale mimo to wciąż czuję się mniejszy.  Cięcie noża zaboli tylko przez chwilę – dodaje łagodnie. – Później wybierzesz frakcję i będzie po wszystkim. Zastanawiam się, czy on pamięta, co stało się wczoraj, albo wsadził to już do oddzielnego miejsca w mózgu, trzymając swoją potworną część z dala od ojcowskiej. Ja natomiast nie mam takich miejsc i widzę wszystkie jego twarze, poukładane jedna na drugiej, potwór i ojciec, mężczyzna i członek rady oraz wdowiec.

I nagle moje serce zaczyna szybko bić, na policzkach czuję wypieki. Z trudem to wytrzymuję.  Nie martw się o ten ból – odpieram. – Mam lata praktyki za sobą. Przez chwilę jego oczy odbijają się w lustrze jak sztylety, a mój gniew zostaje zastąpiony znanym mi lękiem. Ale on tylko wyłącza maszynkę, kładzie ją na listwie i schodzi na dół, zostawiając mnie, bym posprzątał obcięte włosy, oczyścił ramiona i szyję oraz odłożył maszynkę do komody w łazience. Potem wchodzę do mojego pokoju i wpatruję się w połamane przedmioty na podłodze. Ostrożnie zbieram je na kupkę i wyrzucam do kosza, stojącego obok biurka, kawałek po kawałku. Trzęsąc się, podnoszę się do pionu. Moje nogi drżą. Patrząc na to puste życie, jakie sobie zgotowałem, na zniszczone pozostałości tej odrobiny, która miałem, myślę, że muszę wyjść. To silna myśl. Czuję jej siłę, dudniącą we mnie jak uderzenia dzwonu, więc znowu ją sobie przypominam. Muszę wyjść. Podchodzę do łóżka i wsuwam rękę pod poduszkę, gdzie figurka mojej matki jest wciąż bezpieczna, wciąż niebieska i błyszcząca w świetle dnia. Kładę ją na biurko, tuż obok stosu książek, i wychodzę z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Na dole jestem zbyt nerwowy, aby jeść, jednak wciskam do ust kawałek tostu, żeby tylko pozbyć się pytań ojca. Nie powinienem się martwić. Teraz on udaje, że ja nie istnieję, udaje, że nie wzdrygam się za każdym razem, gdy schylam się po coś. Muszę wyjść. To brzmi zupełnie jak skandowany slogan, jak mantra, która jest jedyną rzeczą, która mi została. Marcus kończy czytać wiadomości, jakie Erudyci wydają każdego ranka, a ja przestaję zmywać naczynia. Razem wychodzimy z domu, nie zamieniając ze sobą słowa. Idziemy chodnikiem, on wita się uśmiechem z każdym sąsiadem i wszystko

jest zawsze w idealnym porządku dla Marcus Eatona, wszystko oprócz jego syna. Oprócz mnie, bo jestem ciągłym nieporządkiem, ciągłym nieładem. Ale dzisiaj się z tego cieszę. Wsiadamy do autobusu i stajemy w przejściu, pozwalając pozostałym usiąść wokół nas – idealny obraz altruistycznego szacunku. Obserwuję innych ludzi, wchodzących przez drzwi: głośno gadających chłopców i dziewczyny z Prawości oraz pełnych zapału Erudytów. Wpatruję się w innych Altruistów, ustępujących miejsca współpasażerom. Wszyscy jedziemy do tego samego punktu – do Bazy, czarnej kolumny w oddali, górującej nad okolicą. Kiedy tam dojeżdżamy, ojciec kładzie rękę na moim ramieniu, posyłając impulsy bólu przez całe moje ciało, i tak idziemy w stronę wejścia. Muszę wyjść. Jest to rozpaczliwa myśl. Ból pojawia się przy każdym kroku, kiedy wchodzę na piętro, gdzie znajduje się sala Ceremonii Wyboru. Walczę o powietrze, ale nie z powodu bolących nóg; nie, to z powodu mojego słabego serca, rosnącego w siłę z każdą mijającą sekundą. Za mną Marcus ociera kropelki potu z czoła, a cały Altruizm zamyka usta, aby nie sapać głośno i żeby reszta nie pomyślała, że narzekają. Podnoszę oczy do gwiazd przede mną. Płonę, powtarzając sobie te zdanie, tę potrzebę, tę szansę do ucieczki. Wchodzimy na odpowiednie piętro. Każdy z Altruistów zatrzymuje się, by złapać powietrze zanim wejdziemy do środka. Pomieszczenie jest przyćmione, okna są zatarasowane, a siedzenia ułożone są wokół okręgu z misami ze szkłem, wodą, kamieniami, węglem i ziemią. Znajduję moje miejsce w rzędzie, pomiędzy dziewczyną z Altruizmu a chłopcem z Serdeczności. Marcus podchodzi do mnie.  Wiesz, co masz robić – odzywa się. To brzmi, jakby to mówił raczej do siebie niż do mnie. – Wiesz, jaki jest prawidłowy wybór. Wiem to.

Ja natomiast wpatruję się w punkt gdzieś na południe od jego oczu.  Widzimy się później – dodaje. Marcus podchodzi do reszty Altruistów i siada w pierwszym rzędzie, tuż obok innych członków rady miejskiej. Powoli cała sala wypełnia się ludźmi – ci, którzy mają dziś wybrać, stają na brzegu kwadratu, a ci, którzy tylko obserwują, zajmują miejsca po środku. Zamykają się drzwi i następuje chwila ciszy, kiedy reprezentant Nieustraszoności w radzie, Max, podchodzi do podium. Zaciska palce na krawędzi podium i, z tego, co widzę, jego knykcie są poobijane. Czy oni w Nieustraszoności uczą, jak się bić? Muszą.  Witam na Ceremonii Wyboru – mówi Max. Jego niski głos z łatwością wypełnia pomieszczenie. On nie potrzebuje nawet mikrofonu; głos Maxa jest wystarczająco donośny i silny, by przebić się przez moją czaszkę i owinąć się wokół mojego mózgu. – Dzisiaj wybierzecie swoją frakcję. Do tego punktu podążaliście ścieżkami waszych rodziców, stosowaliście się do ich zasad. Ale dzisiaj wybierzecie własną ścieżkę, ustalicie własne zasady. Oczami wyobraźni widzę ojca, jak zaciska usta z pogardą, słysząc typowe przemówienie Nieustraszoności. Znam jego nawyki tak dobrze, że prawie robię tak samo, mimo że nie podzielam tego uczucia. Właściwie nie mam żadnej opinii o Nieustraszoności.  Dawno temu nasi przodkowie uświadomili sobie, że każdy z nas, każdy z osobna, jest odpowiedzialny za zło, które istnieje na świecie. Ale nie zgadzali się, jaka dokładnie jest jego forma. Niektórzy mówili, że to nieuczciwość… Myślę o tych wszystkich kłamstwach, jakimi raczyłem ludzi, rok w rok, o tym siniaku czy o tamtym skaleczeniu, o kłamstwach, które mówiłem, ukrywając sekret Marcusa.  Niektórzy mówili, że niewiedza, niektórzy, że agresja… Myślę o spokoju sadów Serdeczności, o wolności, jaką tam znajdę, od przemocy i okrucieństwa.

 Niektórzy zaś twierdzili, że to egoizm był przyczyną. To dla twojego dobra, mawiał Marcus, zanim padł pierwszy cios. Zupełnie jakby bicie mnie było czynem poświecenia się. Zupełnie jakby raniło go to, co robił. No, nie widziałem, żeby dzisiejszego ranka kuśtykał po kuchni.  I ostatnia grupa powiedziała, że to tchórzostwo było powodem. Ze strony Nieustraszoności rozległo się huczenie i śmiech. Myślę o tym strachu, który mnie paraliżował zeszłej nocy aż nie mogłem już nic czuć, aż nie mogłem oddychać. Myślę o tych wszystkich latach, które przyciskały mnie do ziemi pod butem ojca.  W taki oto sposób stworzyliśmy nasze frakcje: Prawość, Erudycję, Serdeczność, Altruizm i Nieustraszoność – dodał Max, uśmiechając się. – To w nich znajdujemy administratorów, nauczycieli, instruktorów, opiekunów i przywódców. To w nich znajdujemy nasze poczucie przynależności, nasze poczucie wspólnoty, nasze życie – Max odchrząkuje. – Dosyć tego. Przejdźmy dalej. Wystąpcie i zabierzcie swój nóż, a potem zadecydujcie. Zapraszam, Gregory’ego Zellnera. Najwidoczniej ból będzie mi towarzyszył w drodze od starego do nowego życia, rozpoczynając dziś od wbicia noża do ręki. Nawet dzisiejszego ranka nie wiedziałem, którą frakcję wybrać jako schronienie. Gregory Zellner trzyma swoją krwawiąca rękę nad miską z ziemią, wybierając Serdeczność. Serdeczność wydaje się być idealnym miejscem na schronienie z powodu spokojnego życia, słodko pachnących sadów, uśmiechniętych ludzi. W Serdeczności znalazłbym ten rodzaj akceptacji, o której marzyłem cały życie i możliwe, że po pewnym czasie, nauczyłbym się, jak czuć się dobrze, jak zaakceptować siebie, takim, jakim jestem. Ale patrząc na ludzi, siedzących w ich sektorze, ubranych w czerwień i żółć, widzę tylko łagodnych ludzi, zdolnych do radowania się, zdolnych do dzielenia się tą radością, zdolnych do wspierania się nawzajem. Są zbyt idealni, zbyt uprzejmi dla kogoś takiego jak ja, który miałby dostać się do nich jako uciekinier.

Ceremonia przyspiesza:  Helena Rogers. Wybiera Prawość. Wiem, co dzieje się w inicjacji Prawości. Któregoś dnia w szkole słyszałem plotki na ten temat. Tam, musiałbym ujawnić każdy sekret, musiałbym wykopać go własnymi rękami. Byłbym zmuszony do własnoręcznego obdarcia się ze skóry, byle tylko dołączyć do Prawości. Nie, nie potrafię tego zrobić.  Frederick Lovelace. Frederick Lovelace, ubrany cało na niebiesko, nacina sobie dłoń i pozwala kroplom krwi spaść do misy z wodą, znakiem Erudycji, barwiąc ją na różowo. Uczę się wyjątkowo szybko, więc mógłbym zostać Erudytom, ale znam siebie na tyle dobrze, że wiem, iż jestem zbyt wybuchowy, zbyt emocjonalny na to miejsce. Zdusiłoby mnie, a ja przecież chcę być wolny, nie zaszufladkowany do kolejnego więzienia. Chwilę później wywołana zostaje dziewczyna z Altruizmu:  Anne Erasmus. Anne – kolejna osoba, która zamieniła ze mną zaledwie kilka słów – potykając się, podchodzi do Maxa na podium i drążącą ręką przyjmuje nóż. Nacina sobie dłoń i przesuwa ją nad miskę Altruizmu. Dla niej to żadna trudność. Anne nie musi przed niczym uciekać, nie, na nią czeka ciepła i życzliwa społeczność. A poza tym, nikt z Altruizmu nie przeszedł do innej frakcji od lat. W statystykach Ceremonii Wyboru Altruizm plasuje się na pierwszym miejscu wśród najlojalniejszych frakcji.  Tobias Eaton. Idąc do misy, nie jestem zdenerwowany, chociaż do teraz nie wybrałem mojego miejsca. Max podaje mi nóż, a ja zaciskam palce wokół rękojeści. Jest gładka i chłodna, a ostrze czyste. Nowy nóż dla każdego to symbol nowego wyboru, symbol nowego życia.

Zmierzając na środek pomieszczenia, do mis, mijam Tori, kobietę, która zajmowała się moim testem. „Ty jesteś tym, który musi żyć ze swoim wyborem”, powiedziała. Jej włosy są odrzucone do tyłu, więc widzę tatuaż, skradający się po jej obojczyku w stronę gardła. Spotykamy się na moment wzrokiem, ale to ona pierwsza urywa kontakt. Podchodzę do mis. Co mam wybrać? Gdzie mam żyć? Nie w Erudycji, nie w Prawości ani tym bardziej w Altruizmie, w miejscu, skąd chcę uciec. Serdeczność też odpada, bo brakuje mi ich optymizmu. Prawda jest taka, że chcę, aby moim wyborem było wsadzenie noża prosto w serce ojca. Chcę, aby moim wyborem było zadanie mu bólu, poniżenie go i zawiedzenie w każdy możliwy sposób. Istnieje tylko jedna decyzja, którą mogę podjąć. Patrzę na niego, a on kiwa mi głową. Wracam spojrzeniem na moja rękę i nacinam ją tak głęboko, że w moich oczach pojawiają się łzy. Mrugam, żeby je odgonić, i zaciskam pięść, pozwalając krwi zgromadzić się. Jego oczy są jak moje oczy, tak ciemnoniebieskie, że w świetle takim jak to, wydają się być czarne, po prostu dziury w czaszce. Plecy pieką mnie żywym ogniem. Moja koszula z kołnierzykiem drapie mnie we wrażliwą skórę, potęgując ból. Drapie mnie w skórę, którą on poznaczył pasem. Otwieram rękę nad węglem. Wydaje mi się, jakby parzył mnie w brzuchu, wypełniając go ogniem i dymem. Jestem wolny.

Z

amiast okrzyków Nieustraszonych, słyszę dzwonienie.

Moja nowa frakcja jest jak jedna, wieloramienna istota, sięgająca w moim kierunku. Idę do nich, ale nie odważam się spojrzeć do tyłu, żeby zobaczyć minę ojca. Ręce klepią mnie po ramionach, pochwalając mój wybór, a ja zmierzam ku końcowi grupy, krew cieknie mi po ręce. Stoję razem z innymi nowicjuszami, tuż obok czarnowłosego Erudyty, który jednym spojrzeniem zarówno mnie ocenia, jak i lekceważy. Wiem, że muszę wyglądać żałośnie – nie dość, że mam na sobie szarości Altruizmu, to jeszcze jestem wysoki i chudy jak tyczka po zeszłorocznym nagłym wzroście. Moja rana obficie krwawi. Krew ścieka na podłogę. Ugodziłem się zbyt mocno nożem. Kiedy ostatni z moich rówieśników dokonuje wyboru, drę moją altruistyczną koszulę i odrywam kawałek, który następnie zawiązuję wokół dłoni, by powstrzymać krwawienie. Nie będę już potrzebował tych ubrań. Nieustraszeni, którzy siedzą przed nami, wstają, po tym, jak ostania osoba wybiera frakcję, i ruszają w stronę drzwi, niosąc mnie ze sobą. Odwracam się do tyłu, zanim wchodzę, nie mogąc się powstrzymać, i widzę ojca, siedzącego nieruchomo w pierwszym rzędzie. Jest otoczonego przez kilku Altruistów. Wygląda na zszokowanego. Uśmiecham się lekko. Zrobiłem to, przybrałem taką minę. Nie jestem idealnym altruistycznym dzieckiem, z góry skazanym na bycie połkniętym w całości przez system i życie w mroku. Zamiast tego, jestem pierwszym Nieustraszonym, przeniesionym z Altruizmu od ponad dekady. Odwracam się i biegnę złapać resztę, nie chcąc zostać z tyłu. Zanim wychodzę z pomieszczenia, odpinam moja podartą koszulę z długimi rękawami i pozwalam jej spaść na podłogę. Szara koszulka, jaką noszę pod spodem, jest za luźna, ale kolorem pasuje do czarnych ubrań Nieustraszonych. Pędem zbiegają po schodach, otwierając gwałtownie drzwi, śmiejąc się, krzycząc. Pieką mnie plecy, ramiona, płuca i nogi. Nagle zdaję sobie sprawę, że nie jestem do końca pewny swojej decyzji, że nie wiem, czy dobrze zrobiłem, wybierając tych

ludzi. Są strasznie głośni i dzicy. Czy istnieje szansa, że znajdę własne miejsce pośród nich? Nie wiem. Chyba nie mam wyboru. Rozpychając się łokciami, toruję sobie drogę miedzy ludźmi i szukam nowicjuszy, którzy przenieśli się ze mną, ale nigdzie ich nie widzę. Zupełnie jakby zniknęli. Ruszam na bok grupy, mając nadzieję, że dojrzę, gdzie zmierzamy, i dostrzegam przed nami tory kolejowe, zawieszone nad ulicą na metalowej konstrukcji. Nieustraszeni wspinają się schodami w górę i wylewają na peron. U stóp schodów panuje taki ścisk, że nawet nie mogę wejść do góry. Wiem, że jeśli szybko tam się nie dostanę, mogę nie zdążyć na pociąg. Nie zostaje mi nic innego, jak po raz kolejny użyć łokci i przeciskać się do przodu. Muszę zaciskać zęby, żeby nie przepraszać za każdym razem, gdy mój łokieć odepchnie kogoś na bok. Wkrótce pojawiam się na szczycie schodów.  Niezły z ciebie biegacz – mówi Tori, wchodząc niepostrzeżenie za mną na peron. – Przynajmniej jak na dzieciaka z Altruizmu.  Dzięki – odpowiadam.  Wiesz, co się teraz stanie, nie? – pyta. Odwraca się i wskazuje na światło w oddali, należące do nadjeżdżającego pociągu. – On się nie zatrzyma. Może trochę zwolni. Więc jeśli nie wsiądziesz, to koniec dla ciebie. Bezfrakcyjność. Łatwo można być wykopanym. Kiwam głową. Nie dziwi mnie, że okres próbny już się zaczął, że rozpoczął się chwilę po tym, jak opuściliśmy salę Ceremonii Wyboru. Nie jestem także zaskoczony, że Nieustraszeni oczekują, że wykażę się. Obserwuję zbliżający się pociąg – teraz go słyszę, teraz słyszę ten gwizd. Tori szczerzy się do mnie.  Poradzisz sobie, nie?  Dlaczego tak sądzisz?

Wzrusza ramionami.  Wydajesz się być gotowy do walki. To wszystko – odpowiada. Pociąg przyjeżdża z hukiem. Nieustraszeni zaczynają wskakiwać. Tori biegnie do krawędzi, a ja za nią, naśladując jej postawę i ruchy, kiedy przygotowuje się do skoku. Następnie łapie się uchwytu drzwi i wślizguje się do pociągu, więc robię to samo, najpierw puszczając chwyt, a później wchodząc do środka. Ale nie jestem przygotowany na gwałtowny skręt wagonu i potykam się, uderzając twarzą w metalową ścianę. Chwytam się za bolący nos.  Cóż za technika – mówi jeden z Nieustraszonych, uśmiechając się. Jest młodszy od Tori. Ma ciemną skórę.  Wyczucie i styl zostaw na pokazy Erudytów – odpowiada Tori. – Dostał się do pociągu, Amar, a to się liczy.  Wiesz, on powinien być w innym wagonie. Z innymi nowicjuszami – dodaje Amar. Ocenia mnie, ale nie jak ten Erudyta kilka minut temu. Wydaje się być mną zaciekawiony, jakbym był czymś dziwnym – czymś, co musi koniecznie zbadać, aby to zrozumieć. – Kumplujecie się, więc dla mnie gra. Jak masz na imię, Sztywniaku? To imię od razu ciśnie mi się na usta i już mam odpowiedzieć na jego pytanie jak zwykle, że jestem Tobiasem Eatonem, ale nazwa, która kiedyś była dla mnie naturalna, teraz jest niemożliwa do powiedzenia. Nie potrafię powiedzieć tego na głos, nie tutaj; nie wśród ludzi, którzy pewnie zostaną moimi przyjaciółmi, moją nową rodziną. Nie mogę ani nie będę już synem Marcusa Eatona.  Możesz mnie nazywać Sztywniakiem. Nie obchodzi mnie to – odpieram, po raz pierwszy używając przezwiska nadanego Altruistom przez Nieustraszonych, które słyszałem wiele razy na szkolnym korytarzu. Do środka wdziera się wiatr, gdy pociąg nabiera szybkości. W uszach słyszę nieprzyjemny szum. Tori rzuca mi dziwne spojrzenie i przez chwilę boję się, że powie Amarowi moje prawdziwe imię, które na pewno pamięta z testu, ale ona tylko kiwa głową, a ja,

odczuwając ulgę, zwracam się ku otwartym drzwiom. Moja ręka wciąż jest na uchwycie. Nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy, by odmówić podania mojego nazwiska albo wymyślić jakieś inne, stworzyć nową tożsamość dla siebie. Jestem tutaj wolny – mogę warknąć na kogoś, mogę komuś odmówić, a nawet mogę kogoś okłamać. Widzę ulicę miedzy drewnianymi belkami nośnymi, które utrzymują tory kolejowe. Ale wkrótce stare tory zostają zastąpione przez nowe, perony dźwigają się, owijając się wokół dachów budynków. Wznoszenie odbywa się stopniowo, więc nie zauważyłbym tego, gdybym nie patrzył na ziemię. W czasie naszej podróży coraz bardziej oddalamy się od centrum i wznosimy coraz wyżej ku niebu. Strach powoduje, że moje nogi słabną, więc odchodzę od drzwi i siadam w kucki przy ścianie, czekając na nasz końcowy przystanek. Gdziekolwiek on jest.

W

ciąż siedzę w tej samej pozycji – kucam przy ścianie, moja głowa w rękach – kiedy Amar trąca mnie stopą.  Wstawaj, Sztywniaku – mówi niemiło. – Za chwilę skaczemy.

 Skaczemy? – pytam.  No – Amar posyła mi uśmieszek. – Ten pociąg nie zatrzymuje się dla nikogo. Podnoszę się do góry. Materiał, którym owinąłem sobie rękę, jest cały przesiąknięty krwią. Tori stoi za mną i popycha mnie w stronę drzwi.  Najpierw nowicjusz! – krzyczy.  Co ty robisz?! – pytam, patrząc na nią gniewnie.  Robię ci przysługę! – odpowiada Tori, znów popychając mnie do otwartych drzwi. Inni Nieustraszeni odsuwają się do tyłu dla mnie, każdy z nich szczerzy zęby w uśmiechu, jakbym był mięsem. Wlekę się do krawędzi, łapię uchwyt tak mocno, że koniuszki moich palców zaczynają drętwieć. Przepaść z tego miejsca wydaje się być niewielka, ale kiedy pociąg zbliża się, nagle zdaję sobie sprawę, że zaczyna ona rosnąć. Zupełnie jak szansa na moją nagłą śmierć. Moje ciało się trzęsie, kiedy Nieustraszeni w wagonach przed nami skaczą. Każdy z nich trafia na dach, ale to wcale nie znaczy, że to ja nie będę pierwszym, który tego nie zrobi. Rozluźniam palce na uchwycie i wpatruję się w dach, a potem odpycham się od podłogi tak mocno, jak tylko potrafię. Siła uderzenia wstrząsa mną tak silnie, że lecę do przodu, opierając się o ręce i kolana. Żwir na dachu wbija się w moją zranioną dłoń. Gapię się na moje palce. Czas znowu płynie, prawdziwy skok znika z mojej pamięci.  Cholera – słyszę za sobą. – Miałem nadzieję, że potem będziemy zeskrobywać sztywniacki placek z chodnika. Wpatruję się w ziemię i siadam na piętach. Dach przechyla się i podskakuje pode mną – nie miałem pojęcia, że można mieć zawroty głowy ze strachu.

Jedno wiem: właśnie przeszedłem dwa testy inicjacyjne – wsiadłem do jadącego pociągu i wyskoczyłem na dach. I teraz pojawia się pytanie, w jaki sposób Nieustraszeni schodzą z tego dachu? Chwilę później Amar wchodzi na gzyms – oto moja odpowiedź. Zmuszą nas do zeskoczenia. Zamykam oczy i udaję, że tutaj mnie nie ma, że nie klęczę na żwirze, otoczony tymi obłąkanymi obtatuowanymi ludźmi. Przybyłem tu, żeby uciec, ale to nie jest żadna ucieczka – to tylko inny rodzaj tortury i jest już stanowczo za późno, by zwiewać. Moją jedyną nadzieją jest przeżycie tego.  Witajcie w Nieustraszoności! – krzyczy Amar. – Jeśli chcecie tu zostać, to albo stawicie czoło swoim obawom i spróbujecie nie zginąć w trakcie tego, albo opuścicie nas jako tchórze. Mamy bardzo niską liczbę transferów w tym roku, co mnie zresztą nie dziwi. Nieustraszeni wokół Amara skaczą z radości, unosząc ręce w powietrze, i wrzeszczą, traktując fakt, że nikt nie chce do nich dołączyć, jak sztandar chwały.  Jedynym sposobem, aby zostać Nieustraszonym, jest skok z tego dachu – dodaje Amar, otwierając szeroko ramiona, by podkreślić pustą przestrzeń naokoło siebie. Robi krok do tyłu i macha rękami, zupełnie jakby za chwilę miał spaść, ale potem prostuje się i szeroko uśmiecha. Wciągam powietrze nosem i przytrzymuję je.  Jak zawsze, proponuję pierwszy skok naszym nowicjuszom, urodzonym w Nieustraszoności albo nie – mówi i zeskakuje z gzymsu. Zapraszającym gestem wskazuje na niego. Grupka młodych Nieustraszonych, stojących niedaleko dachu, wymienia między sobą spojrzenia. Ich przeciwwagą jesteśmy my – Erudyta, dziewczyna z Serdeczności, dwóch chłopców i jedna dziewczyna z Prawości. Jest nas tylko szóstka. Jeden z Nieustraszonych występuje do przodu. Jest to ciemnoskóry chłopak, który przybija piątki swoim kolegom.

 Dawaj, Zeke! – krzyczy jedna z dziewczyn. Zeke wskakuje na gzyms, ale źle ocenia odległość i, straciwszy równowagę, leci do przodu. Wrzeszczy coś niezrozumiałego i znika. Stojąca niedaleko dziewczyna z Prawości wydaje stłumiony okrzyk i jedną ręką zakrywa usta. Kumple Zeke’a z Nieustraszoności wybuchają śmiechem. Nie sądzę, by chodziło mu o taki sceniczny moment. Amar, uśmiechając się szeroko, po raz kolejny wskazuje na gzyms. Urodzeni w Nieustraszoności ustawiają się w kolejce, tak samo jak Erudyta i dziewczyna z Serdeczności. Wiem, że muszę do nich dołączyć. Wiem, że muszę skoczyć, nawet jeśli tego nie chcę. Robię krok do przodu, moje nogi są sztywne. Amara patrzy na zegarek i wypuszcza każdą osobę w trzydziestosekundowych przerwach. Kolejka się kurczy. Nagle znika i to ja jestem tym ostatnim. Podchodzę do gzymsu i czekam na sygnał Amara. W oddali słońce zachodzi za budynkami, tworząc poszarpaną linię. Światło zmienia się w złoto, a wiatr podwiewa moje luźne ubranie.  No dalej, skacz – mówi Amar. Zamykam oczy i nie mogę się ruszyć. Nie potrafię się nawet zmusić do zeskoczenia. Mogę tylko się pochylić i spaść. Żołądek fika koziołki, moje ręce młócą powietrze, szukając po omacku czegoś do chwycenia, ale tam niczego nie ma. Tylko powietrze. Tylko szukanie. Tylko gorączkowe próby odnalezienia ziemi. I nagle uderzam w siatkę. Siatka zakręca się wokół mnie, mocne liny oplątują moje ciało. Ręce przywołują mnie do krawędzi, więc zahaczam palcami o siatkę i podciągam się w ich kierunku. Ląduję stopami na drewnianej platformie. Ciemnoskóry mężczyzna z poobijanymi knykciami uśmiecha się do mnie. Max.  Sztywniak! – woła i klepie mnie w plecy. Wzdrygam się. – Nieźle sobie poradziłeś, dochodząc aż tutaj. Dołącz do reszty nowicjuszy. Jestem pewien, że Amar za chwilę do nas dołączy.

Za Maxem widzę ciemny tunel o skalistych ścianach. Siedziba Nieustraszonych znajduje się pod ziemią. Tak właściwie spodziewałem się, że będzie raczej zwisała na cienkich linach, rozciągniętych miedzy budynkami – że będzie jak ucieleśnienie moich najgorszych koszmarów. Próbuję iść na dół schodkami do reszty transferów. Moje nogi znów pracują. Dziewczyna z Serdeczności uśmiecha się do mnie.  To była niezła zabawa – mówi. – Jestem Mia. Wszystko w porządku?  Wygląda, jakby starał się ze wszystkich sił nie zwymiotować – wtrąca jeden z Prawych.  Nie duś tego w sobie, stary – dodaje drugi Prawy. – Z chęcią zobaczymy przedstawienie. Moja odpowiedź pojawia się znikąd:  Zamknij się – warczę. Ku memu zdziwieniu Prawi uciszają się. Najwidoczniej nigdy żaden Altruista nie kazał im się zamknąć. Kilka sekund później widzę Amara, który przetacza się ku krawędzi siatki, a następnie schodzi na dół. Wygląda dziko, jego włosy są zmierzwione. Wydaje się być gotowy do kolejnego wyczynu. Gestem ręki zaprasza wszystkich nowicjuszy do siebie, a my zbieramy się w półokręgu u wejścia ziejącego pustką tunelu. Amar łączy dłonie przed sobą.  Nazywam się Amar – mówi. – Jestem waszym instruktorem. Wychowałem się tutaj, a trzy lata temu zdałem nowicjat. Byłem pierwszy w grupie. Więc to oznacza, że to ja zajmuję się nowicjuszami tak długo, jak tylko zechcę. Szczęściarze z was. Po chwili przerwy dodaje:  Urodzeni w Nieustraszoności i transfery mają swoje treningi sprawnościowe od-

dzielnie, tak, żeby Nieustraszeni nie połamali przypadkiem transferów… – W tym momencie urodzeni w Nieustraszoności, stojący po drugiej stronie półokręgu, uśmiechają się szeroko. – Ale w tym roku wypróbujemy coś innego. Przywódcy Nieustraszoności i ja chcemy się przekonać, czy znając swoje lęki przed treningiem, będziecie lepiej przygotowani na resztę inicjacji. Zatem, zanim wpuścimy was do jadalni, poznacie samych siebie. Za mną.  A co, jeśli nie chcę poznać samego siebie? – pyta Zeke. Amar rzuca mu spojrzenie, które powoduje, że Zeke musi nurkować w głąb grupy Nieustraszonych. Nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby nawet trochę podobny do Amara – raz uprzejmy, za chwilę surowy, a czasem jedno i drugie. Nasz instruktor prowadzi całą grupę tunelem. Nagle zatrzymuje się i ramieniem otwiera drzwi, wbudowane w ścianę. Podążamy za nim do zawilgoconego pomieszczenia z wielkim oknem. Nad nami fluorescencyjne lampy migoczą i drgają. Amar zajmuje się podłączaniem maszyny, wyglądającej zupełnie jak ta, której użyto do mojego testu. Słyszę kapanie – z sufitu cieknie woda wprost do kartonu w kącie. Kolejne duże, puste pomieszczenie rozciąga się za oknem. W każdym kącie wbudowane są kamery. Czy w siedzibie Nieustraszonych są wszędzie kamery?  To jest pokój krajobrazu strachu – wyjaśnia Amar, nawet na nas nie patrząc. – Krajobraz strachu to symulacja, w której będziecie próbowali pokonać wasze największe lęki. Obok maszyny leżą ułożone strzykawki, jedna przy drugiej. W tym migoczącym świetle wszystkie wydalają mi się złowrogie i nieprzyjemne, niczym przedmioty do torturowania ludzi – noże, czy gorące pogrzebacze.  Ale jak to jest możliwe? – pyta Erudyta. – Nie znasz naszych lęków.  Eric, prawda? – odpowiada Amar. – Masz rację. Nie wiem, czego boicie się najbardziej, ale to serum, które mam wam zamiar wstrzyknąć, pobudzi części waszych mózgów, odpowiedzialne za strach, i w ten sposób zobaczycie różne wirtualne przeszkody, że tak powiem. W odróżnieniu od testu predyspozycji, w tej symulacji,

będziecie świadomi, że to, co widzicie, nie jest prawdą. W czasie jego trwania, będę w tym pokoju, obsługując symulację i każąc programowi w serum przechodzić do następnej przeszkody za każdym razem, gdy wasze serce osiągnie dany poziom uderzeń. Albo gdy się uspokoi, albo kiedy stawicie czoła swojemu lęku w odpowiedni sposób. Kiedy wyczerpie się zasób lęków, program dobiegnie końca i „obudzicie się” w tym pomieszczeniu, wiedząc, czego się boicie. Amar bierze jedną ze strzykawek i kiwa palcem na Erica.  Pozwól, że zaspokoję twoją naturalną ciekawość, Erudyto – mówi. – Będziesz pierwszy.  Ale…  Ale jestem twoim instruktorem – wtrąca Amar. – I lepiej, żebyś robił to, co ci mówię. Eric stoi chwilę nieruchomo. Następnie ściąga swoją niebieską kurtkę i wiesza ją na oparciu krzesła. Jego ruchy są powolne i świadome, by, jak sądzę, wkurzyć Amara na maksa. Eric podchodzi do naszego instruktora, który nieco brutalnie wbija igłę w jego szyję. Potem kieruje Erudytę do następnego pomieszczenia. Kiedy Eric stoi pośrodku pokoju za szybą, Amar, za pomocą elektrod, podłącza się do maszyny symulacji i wciska coś na ekranie, by włączyć program. Eric jest spokojny, nie rusza się. Jego ręce są przyklejone do boków. Gapi się na nas przez szybę, ale chwilę później, chociaż wcale się nie ruszył, wygląda na to, że teraz patrzy już na coś zupełnie innego. Najwidoczniej symulacja się zaczęła. Ale on ani nie wrzeszczy, ani nie rzuca się na boki, ani tym bardziej nie płacze. Zupełnie nie wygląda na kogoś, kto właśnie przeżywa swoje najgorsze koszmary. Jego tętno, mierzone na monitorze przed Amarem, podnosi się i podnosi jak ptak, który wzbija się w powietrze. On się boi. Tak, jest przerażony, ale nawet się nie poruszy.  Co się dzieje? – pyta mnie Mia. – Czy to serum już działa?

Kiwam głową. Obserwuję, jak Eric bierze głęboki wdech i wypuszcza powietrze nosem. Jego ciało dygocze, jakby podłoga pod nim trzęsła się, ale jego oddechy są wolne. Mięśnie Erica na przemian napinają się i rozluźniają – pewnie przypadkowo je napręża, a następnie poprawia swój błąd. Patrzę na jego tętno, które coraz bardziej zwalnia. Wtedy Amar stuka w ekran, zmuszając program do kontynuowania. Tak się dzieje co chwilę, gdy pojawia się nowy lęk. Liczę je, kiedy mijają w ciszy – dziesięć, jedenaście, dwanaście. Potem Amar stuka po raz ostatni w ekran i ciało Erica rozluźnia się. Chłopak mruga powoli, a później uśmiecha się do szyby. Zauważam, że urodzeni w Nieustraszoności, zwykle gotowi do komentowania wszystkiego, teraz milczą. To chyba znaczy, że to, co czuję, jest prawdą – że Eric jest kimś, na kogo musisz uważać. Że Eric jest kimś, kogo musisz się bać.

P

onad godzinę obserwuję resztę nowicjuszy, którzy zmagają się ze swoimi lękami – biegają, skaczą, celują w coś niewidzialną bronią, a nawet leżą twarzą do ziemi i szlochają. Czasem rozumiem, co odczuwają i co widzą. Wiem, dlaczego się czołgają, dlaczego uciekają przed lękami, które ich gnębią. Przez większość czasu ich czarne charaktery są osobistymi wrogami, znanymi tylko im i Amarowi. Stoję na samym końcu pomieszczenia i wzdrygam się za każdym razem, gdy wywołuje następnego nowicjusza. I nagle jestem ostatnią osobą. Mia właśnie kończy. Zostaje wyciągnięta z krajobrazu strachu, kiedy kuca pod ścianą, jej głowa w rękach. Wstaje i, wyglądając na zmęczoną, wychodzi z pomieszczenia, powłócząc nogami, nawet nie czekając na zgodę Amara. Nieustraszony patrzy na ostatnią strzykawkę na stole, a potem na mnie.  Tylko ty i ja, Sztywniaku – mówi. – No, miejmy to za sobą. Podchodzę do niego. Właściwe nie czuję igły, kiedy wbija się w moją rękę; nigdy nie miałem problemów z zastrzykami, a oczy niektórych w nowicjuszy były załzawione na sam widok. Wchodzę do następnego pomieszczenia i staję naprzeciwko okna, które wygląda jak lustro po tej stronie. Zanim symulacja zaczyna skutkować, widzę siebie tak, jak reszta musiała mnie widzieć – przygarbiony i w zbyt luźnym stroju, wysoki, kościsty i skrwawiony. Próbuję się wyprostować i jestem zdumiony widoczną różnicą w mojej posturze. Wydaję się nawet być silniejszym. Wkrótce jednak wszystko znika. Obrazy pojawiają się znikąd. Widok naszego miasta na tle nieba, dziura w chodniku siedem pięter pode mną, linia gzymsu pod moimi stopami. Wiatr napiera na tę stronę budynku, silniejszy niż wtedy, kiedy tu byłem, podwiewając moje ubranie i otaczając mnie z każdej strony. Potem budynek rośnie w górę, podnosząc mnie strasznie wysoko. Dziura zamyka się, pokrywając się chodnikiem. Odsuwam się od krawędzi, ale wiatr uniemożliwia mi wycofanie się. Serce wali mi coraz mocniej i coraz szybciej, kiedy zdaję sobie sprawę, co mam zrobić – muszę znowu skoczyć. Tym razem nie mam żadnej gwarancji, że ból się nie pojawi, kiedy uderzę w ziemię.

Sztywniacki placek. Strzepuję ręce, zaciskam oczy i wrzeszczę, zaciskając zęby, a potem pozwalam się ponieść wiatrowi. Spadam w dół, szybko. Uderzam w ziemię. Czuję piekący ból, ale tylko przez chwilę. Wstaję, otrzepuję piach z policzka i czekam na następną przeszkodę. Nie mam pojęcia, co to może być. Nie znalazłem czasu, żeby przestudiować moje lęki ani by pomyśleć, co to znaczy być wolnym od nich, pokonać je. Przychodzi mi do głowy, że bez strachu mogę być silny, potężny, nie do pobicia. Ta myśl opanowuje mnie na moment, zanim coś mocno uderza mnie w plecy. Następnie coś uderza mnie w lewą stronę, prawą stronę, i jestem zamknięty w wielkim pudle, wystarczająco dużym, by pomieścić moje ciało. Z początku szok chroni mnie przed atakiem paniki, ale później biorę wdech i gapię się w pustą ciemność, a wszystko we mnie robi się coraz bardziej ściśnięte. Nie potrafię już oddychać. Nie potrafię złapać powietrza. Gryzę się w wargę, żeby powstrzymać łkanie – nie chcę, żeby Amar zobaczył jak płaczę, nie chcę oznajmić Nieustraszonym, że jestem tchórzem. Muszę myśleć, ale nie potrafię tego zrobić przez brak powietrza w tym pudle. Ściana tuż za mną jest taka sama, jak w moim wspomnieniu, kiedy jako dziecko siedziałem zamknięty w ciemności na korytarzu na górze w ramach kary. Wtedy nie miałem pojęcia, kiedy to się skończy ani ile godzin będę tam tkwił w towarzystwie wymyślonych przeze mnie potworów, skradających się w ciemności do mnie, i słuchając dźwięku szlochu mojej matki, który dobiegał zza ścian. Kładę ręce na ścianę przede mną i mocno pcham, potem drapię ją aż odłamki szkła wbijają się pod moje paznokcie. Podnoszę przedramiona i uderzam w pudło całym moim ciałem, raz za razem. Mam zamknięte oczy, aby udawać, że nie ma mnie tu w środku. Wypuście mnie wypuście mnie wypuście mnie wypuście mnie.  Przemyśl to, Sztywniaku! – krzyczy głos, a ja nieruchomieję. Pamiętam, że to symulacja.

Przemyśl to. Czego potrzebuję, by wydostać się z tego pudła? Potrzebuję narzędzia, silniejszego ode mnie. Trącam coś nogą i schylam się, aby to podnieść. Ale kiedy to robię, góra pudła przesuwa się ze mną i nie mogę się wyprostować. Tłumię krzyk i palcami znajduję ostre zakończenie łomu. Wkładam go między ścianki, które stanowią lewy róg pudła, i naciskam z całych sił. Wszystkie ściany odskakują na bok za jednym razem i spadam na ziemię. Oddycham świeżym powietrzem, czując ulgę. Nagle przede mną pojawia się kobieta. Nie rozpoznaję jej twarzy. Ubrana jest na biało, więc nie należy do żadnej frakcji. Podchodzę do niej, a z góry spada stolik, na którym leży pistolet i kula. Marszczę brwi. Czy to jest lęk?  Kim jesteś? – pytam, ale ona nie odpowiada. To jasne, co mam zrobić – załadować pistolet i wystrzelić. Boję się. W ustach czuję suchość, kiedy sięgam po broń i kulę. Do tej pory nigdy nie trzymałem pistoletu w ręku, więc chwilę zajmuje mi wykombinowanie, jak się otwiera komorę nabojową pistoletu. W ciągu tych kilku sekund myślę o świetle, jakie opuści jej oczy, myślę o kobiecie, której nie znam, której nie znam wystarczająco dobrze, by się nią przejmować. Boję się – boję się tego, o co mnie poproszą w Nieustraszoności, co będę chciał zrobić. Obawiam się też ukrytej we mnie porywczości, którą obrabiał mój ojciec, i którą moja frakcja dusiła latami ciszy. Wkładam kulę do komory, chwytam pistolet obiema rękami, rana na dłoni pulsuje. Patrzę na twarz kobiety. Jej usta drżą, a oczy wypełniają się łzami.  Przepraszam – mówię i pociągam za spust. Widzę ciemną dziurę, zrobioną w jej ciele przez kulę. Kobieta pada na ziemię, rozwiewając się w chmurę pyłu, gdy tylko ją dotyka.

Ale strach nie znika. Wiem, że coś się zbliża. Czuję, jak się kotłuje we mnie. Marcus na razie się nie pojawił, ale to zrobi. Wiem, że tak będzie. To jest tak pewne, jak to, że znam własne nazwisko. Nasze nazwisko. Spowija mnie światło, a na jego krańcu widzę szare, znoszone buty. Marcus Eaton wkracza w krąg światła, ale nie jest tym Marcusem Eatonem, jakiego znam. Ten ma puste czarne dziury zamiast oczu i ust. Inny Marcus Eaton staje za mną i powoli wokół okręgu pojawia się coraz więcej potwornych wersji mojego ojca, które mnie okrążają. Ich ziejące pustką usta otwierają się szeroko, a głowy odchylają się pod dziwnymi kątami. Ściskam dłonie w pięści. To nie jest rzeczywistość. Oczywiście, że to nie jest realne. Pierwszy Marcus odpina pas i wyciąga go z szewek spodni. Tak samo robią pozostali Marcusowie. Ich pasy zmieniają się w liny zrobione z metalu, zakończone drutem kolczastym. Wleką liny po podłodze, czarne języki wysuwają się z ich ciemnych ust. Nagle cofają do tyłu ręce z linami, a ja drę się na całe gardło, otaczając głowę rękami.  To dla twojego dobra – mówią Marcusowie metalicznym głosem jak chór. Czuję ból, rozdzierający, przenikliwy, okropny. Padam na kolana i zaciskam ramiona na wysokości uszu, zupełnie, jakby miały mnie ochronić, ale nic nie może mnie ochronić, nic. Krzyczę i krzyczę, ale ból nie ustępuje, tak samo, jak ten głos:  Nie chcę mieć w moim domu braku umiaru! Nie wychowałem syna na kłamcę! Nie słyszę, nie będę tego słuchał. W mojej głowie pojawia się nieproszony obraz figurki, którą dała mi matka. Widzę ją tam, gdzie ją położyłem na biurku. Ból powoli maleje. Wszystkie myśli skupiam na figurce i na innych rzeczach, jakie leżały w moim pokoju, zepsute, rozbite, myślę o wieku kufra, które zostało wyrwane z zawiasów. Pamiętam dłonie matki z jej szczupłymi palcami, które zamykały kufer i podawały mi klucz. Jeden po drugim, głosy znikają, aż nie zostaje ani jeden.

Opuszczam ramiona, czekając na następną przeszkodę. Moje knykcie dotykają kamiennej posadzki, która jest chłodna i ziarnista. Słyszę kroki, więc przygotowuję się na to, co nadchodzi, ale nagle słyszę głos Amara:  To wszystko? To naprawdę wszystko? Dobrze, Sztywniaku. Podchodzi do mnie i podaje dłoń. Chwytam się jej i pozwalam podciągnąć w górę. Nie patrzę na niego. Nie chcę widzieć jego miny. Nie chcę, żeby wiedział to, co wie, nie chcę zostać żałosnym nowicjuszem z pokręconym dzieciństwem.  Musimy wymyślić ci inne imię – mówi Amar. – Coś twardszego niż Sztywniak. Może Ostry albo Zabójca, albo coś innego. Patrzę na niego. Uśmiecha się nieco. W tym uśmiechu widzę litość, ale nie tyle, ile się spodziewałem.  Też wolałbym nie mówić ludziom, jak się nazywam – dodaje. – Chodź, zjemy coś.

W

chodzę do jadalni w towarzystwie Amara, który odprowadza mnie do stołu nowicjuszy. Wokół innych stolików siedzi kilku Nieustraszonych, zerkających na drugą stronę jadalni, gdzie zakolczykowani i obtatuowani kucharze przygotowują posiłek. Jadalnia jest pieczarą, oświetlaną przez niebiesko-białe lampy, emitujące upiorny blask. Siadam na jednym z pustych krzeseł.  O jacie, Sztywniak. Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć – mówi Eric, na co jeden z Prawych uśmiecha się szeroko.  Wszyscy poradziliście sobie z symulacjami – wtrąca Amar. – Gratuluję. Przeżyliście także pierwszy dzień inicjacji, z różnymi stopniami sukcesu – patrzy na Erica. – Żaden z was nie dał sobie rady tak, jak Cztery tutaj. Mówiąc to, wskazuje na mnie. Marszczę brwi – cztery? Czy on mówi o moich lękach?  Hej, Tori – woła Amar przez ramię. – Słyszałaś kiedykolwiek, żeby ktoś miał tylko cztery lęki w krajobrazie strachu?  Ostatnio słyszałam, że rekord wynosił siedem, czy tam osiem. A dlaczego pytasz? – odpowiada Tori.  Mam tutaj transfera tylko z czterema lękami. Tori wskazuje na mnie, a Amar kiwa głową.  To będzie nowy rekord – dodaje Tori.  Dobra robota – mówi do mnie Amar. Potem odwraca się i idzie w stronę stolika Tori. Wszyscy nowicjusze gapią się na mnie, szeroko otwierając usta i nic nie mówiąc. Przed krajobrazem strachu byłem kimś, kogo mogli podeptać w drodze do przystąpienia do Nieustraszoności. Teraz jestem jak Eric – kimś, kogo warto obserwować, a może nawet kimś, kogo warto się bać.

Amar dał więcej niż nowe imię. Dał mi władzę.  Jak ty się jeszcze raz nazywasz? Zaczynało się na „E”? – pyta mnie Eric, zwężając oczy. Zupełnie, jakby coś wiedział, ale nie jest do końca pewny, czy powinien się z tym podzielić. Reszta może pamiętać moje nazwisko z Ceremonii Wyboru w ten sam sposób, jak ja pamiętam ich – tylko litery w alfabecie, skryte pod nerwową atmosferą mojego wyboru. Kiedy zapadnę im teraz w pamięć, tak mocno jak tylko potrafię, pokazując tylko moje nowe Nieustraszone oblicze, będę się w stanie uratować. Waham się przez chwilę, ale potem kładę łokcie na stole i, podnosząc brwi, mówię:  Nazywam się Cztery. Użyj jeszcze raz „Sztywniak”, a będziemy mieli problem. Eric przewraca oczami, ale wiem, że wyraziłem się jasno. Mam nowe imię, które znaczy, że mogę stać się zupełnie nową osobą. Kimś, kto nie musi tolerować przytyków ze strony wszechwiedzącego Erudyty. Kimś, kto odpowie atakiem na atak. Jestem wreszcie gotowy do walki. Jestem Cztery.

O autorce

Dwudziestodwuletnia Veronica Roth podbiła w 2011 roku świat powieścią „Niezgodna” – pierwszą częścią trylogii porównywanej z „Igrzyskami śmierci”. Prawa do ekranizacji kupiła natychmiast wytwórnia Summit Entertainment (producent „Zmierzchu”), a do tłumaczenia – wydawcy w 30 krajach. „Niezgodna” była najlepszą książką 2011 według czytelników największego portalu czytelniczego świata – „Goodreads” (100 000 entuzjastycznych ocen, 17 000 recenzji) i jedną z 10 najlepszych powieści młodzieżowych 2011 Amazonu. Od chwili wydania jest nieprzerwanie bestsellerem Top 5 „New York Timesa”. Wciąż powstają nowe strony zakładane przez fanów trylogii. Veronica Roth „Niezgodną” napisała, kiedy miała 21 lat i studiowała na Northwestern University. Dziś zajmuje się wyłącznie pisaniem i mieszka z mężem w Chicago.

(źródło opisu: Wydawnictwo Amber)
Roth Veronica - Transfer - F

Related documents

45 Pages • 10,596 Words • PDF • 2.5 MB

190 Pages • 67,022 Words • PDF • 1.1 MB

125 Pages • 68,741 Words • PDF • 828.7 KB

235 Pages • 76,374 Words • PDF • 5.3 MB

125 Pages • 68,741 Words • PDF • 828.7 KB

190 Pages • 67,022 Words • PDF • 1.1 MB

206 Pages • PDF • 10.6 MB

135 Pages • 69,173 Words • PDF • 1.3 MB

70 Pages • 10,786 Words • PDF • 744.2 KB

260 Pages • 79,766 Words • PDF • 1.8 MB

48 Pages • 22,815 Words • PDF • 1.8 MB

8 Pages • 7,200 Words • PDF • 38.7 KB