Obchod - Piotr Marczynski.pdf

256 Pages • 49,182 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:11

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Spis treści Karta tytułowa Prolog Rozdział pierwszy. Ordynator – owoce sukcesu, czyli koniec początku Część pierwsza. KANDYDAT NA LEKARZA Rozdział drugi. Egzamin wstępny Rozdział trzeci. Liceum Rozdział czwarty. Praktyki wakacyjne Rozdział piąty. Egzamin z anatomii Rozdział szósty. Dyżur Rozdział siódmy. Saksy Rozdział ósmy. Wakacje. Ciąg dalszy Rozdział dziewiąty. Obchód Rozdział dziesiąty. Absolwent Część druga. LEKARZ, CZYLI KANDYDAT NA CHIRURGA Rozdział jedenasty. Lekarz stażysta Rozdział dwunasty. Kierownik wiejskiego ośrodka zdrowia Rozdział trzynasty. Poradnia chirurgiczna Rozdział czternasty. Rejs Rozdział piętnasty. Powrót Rozdział szesnasty. Dyżur w pogotowiu

Rozdział siedemnasty. Egzamin z chirurgii Część trzecia. UROLOG, CZYLI JA Rozdział osiemnasty. Klinika, czyli jak zostałem urologiem Rozdział dziewiętnasty. Propozycja Rozdział dwudziesty. Początek końca – cdn. Rozdział dwudziesty pierwszy. Koniec walki Epilog Od autora Karta redakcyjna Wydawnictwo Melanż poleca

Książkę tę dedykuję moim Dziewczynom: Dużej Ali, która wybacza wszystko i nigdy się nie gniewa. Mamo, ty gniewasz się przecież tylko na równych sobie. Dadze. Ona już wie za co. Małej Ali, która mnie bezkrytycznie uwielbia i nie widzi żadnych moich wad.

„Coś dla ciebie, mój Matołku, Ta nauka nie jest zdrowa. Idź ty lepiej, koziołeczku, Szukać swego Pacanowa”.

Kornel Makuszyński, 120 przygód Koziołka Matołka

Prolog Pradziadek był felczerem, mama chciała być lekarką, ja zostałem lekarzem. Zaraz, to nie tak. Najpierw oczywiście chciałem być śmieciarzem. Ku utrapieniu rodziców i babci, zainspirowany pracującą pod oknem śmieciarką, budowałem własną – z kilku taboretów i wiklinowego fotelika, który w moich oczach do złudzenia przypominał podnoszący się na zawiasie pojemnik – i tak zaimprowizowanym pojazdem rysowałem dębowy parkiet trzydziestu metrów kwadratowych mieszkania rodziców. Już ta pierwsza, szybko zresztą porzucona, ścieżka kariery doprowadziła mnie do progu sławy. „Pana syn zakłóca spokój całej kamienicy”, pisał do mojego ojca anonimowy donosiciel. Później nie byłem już oryginalny: swój przyszły zawód zmieniałem systematycznie, uprzedni porzucając bez żalu. Aż wreszcie objawienie – z zapartym tchem (dosłownie w jedną noc) przeczytałem Pacjentów Jürgena Thorwalda, a wkrótce potem jego Stulecie chirurgów. I już wiedziałem, co będę robić. Będę chirurgiem. A skoro inaczej się nie da, skończę medycynę. Decyzja ta, podjęta bodajże w drugiej klasie liceum, spotkała się z różnym odbiorem. Mama była zachwycona, widząc w niej z jednej strony kontynuację własnych marzeń, a z drugiej bodziec, który mógłby mnie zmotywować do nauki. Biegunowo inna była reakcja ciotecznej babci, która

poinformowana dwa lata później, że mam wymarzony indeks, skomentowała krótko: „To niemożliwe”. Oddawało to chyba wierniej „wiarę” (niezaślepioną matczyną miłością) rodziny w moje możliwości. Zapamiętałem to ciotecznej babci do końca życia i przypomniałem po obronieniu doktoratu – podczas (jej oczywiście) dziewięćdziesiątych urodzin. Potem kilka lat nauki, trochę wzlotów i upadków – i z dyplomem lekarza w ręce stanąłem na rozdrożu kariery: musiałem wybrać między pracą bosmana na żaglowcu a posadą lekarza stażysty. Nie bez wewnętrznej rozterki założyłem biały kitel. Jeszcze tylko rok stażu i droga do chirurgii stanęła przede mną otworem. A jak długa to droga, miało się dopiero okazać.

„Na to Pan Bóg dał niedzielę, By po tygodniowym trudzie, Pomodliwszy się w kościele, Napili się wódzi ludzie”.

Witold Liliental, Butelka i tradycja

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Rozdział pierwszy

Ordynator – owoce sukcesu, czyli koniec początku Kolejny dzień. Sprawdzam pocztę. Trzy anonse: Allegro – skasować, Pudelek donosi (co za debil nazwał tak ten portal?!) – skasować, Pudelek donosi – skasować (jak zablokować to gówno?!), oferta nurkowań – skasować, reklama Leroy Merlin – skasować, oferty pracy… OK. Przerwa. Zalałem kawę. Odprawa – zabrać kalendarz! – Proszę czytać raport z dyżuru – przerywam poranną wymianę plotek w pokoju lekarskim. – Raport… Przyjęcia… Pooperacyjni… – Jednostajny głos doktora Bocianowskiego usypia. Zamyślam się. – Interwencje… Brak krwi… Czemu ten uroczy, zawsze elegancko ubrany siedemdziesięciolatek w staroświeckiej muszce, dawny wieloletni dyrektor szpitala na Solcu, musi dorabiać do emerytury nocnymi dyżurami? – myślę. I co będzie, jeśli to jemu coś się stanie? Z drugiej strony, gdyby nie tacy jak on, dyżuranci z zewnątrz,

już teraz trzeba by było zamknąć oddział… – Proszę powtórzyć, zamyśliłem się. Dla kogo brakuje krwi? – …OK, proszę poinformować ich, że po raz trzeci „spadną” z zabiegu. – Pozostały plan operacyjny na dziś bez zmian, babcia z sali jedenastej prosiła, żebym ją zrobił, umyjemy się razem. Ma osiemdziesiąt osiem lat, niech się nie stresuje, wiek ma swoje prawa. – Plan na jutro – rzucam w stronę asystenta. – Marcin, rozpisz tych, którzy dziś spadli. Powiedz im, że to znów warunkowo, bo zależy od krwi, to samo dotyczy operacji nerek. – Sprawy bieżące: dyrekcja podała nowe dyrektywy NFZ. Do wglądu w sekretariacie, jak zwykle niejasne. – Jak zwykle – mruczy Marcin, po czym dodaje ciszej: – I tak zmienią je najdalej za tydzień. Dwa łyki kawy. Uporządkować myśli. Co jeszcze muszę zrobić przed zabiegami? Telefon na tomografię – mogę zejść za kwadrans. Zabieg za dwadzieścia pięć minut, jest chwila na przejrzenie poczty. Przyszły dwie kolejne propozycje pracy, tym razem prywatna klinika w Arabii Saudyjskiej szuka urologa, szpital w Irlandii zatrudni konsultanta. Wczoraj dzwoniła pani z firmy headhunterskiej i namawiała mnie na pracę w Hiszpanii. Poszukują urologa, płacą sześć tysięcy euro brutto miesięcznie, pochodne, premie, dyżury pod telefonem, etc. Zbyłem ją: – Jeśli pani znajdzie również pracę dla mojej żony, to chętnie. – Będę próbowała, ale na miejscu byłoby prościej szukać. – Nie chcę prowizorki i działań partyzanckich, to mam tutaj. Będzie oferta, to rozpatrzę. – Prześlę propozycję mailem, pozostajemy w kontakcie, do widzenia. – Do widzenia, czekam.

Kolejna przerwa między zabiegami. Można zrobić przegląd prasy przesłanej przez dyrekcję – ciekawe, co nowego po doktorze Mengele, po „skórach”. Kogo tym razem aresztowali i wyprowadzili z pracy lub dyżuru? DRRR, DRRR, DRRR – dzwoni telefon. – Słucham? – Czy to Warszawa? – Tak. – Szpital? – Tak. – Jaki? – Wolski. – Wolski? – Tak, Wolski. – A gdzie to właściwie jest? – A do kogo pani chciała się dodzwonić? Po drugiej stronie ktoś ciężko wzdycha: – Bo ja w sprawie męża Mariana. – Ale w czym mogę pomóc? Tu doktor Mrówczyk. – Bo… bo… mężowi spuchły nogi w zeszłą środę. – A czy mąż u nas leży? – Nie, ale… – To proszę zgłosić się do swojego lekarza. – Ale ja nie mam lekarza. – To proszę sobie wybrać, zapisać się i zgłosić. – Ale jak mam się zgłosić? Osobiście? – Myślę, że tak będzie najlepiej – odpowiadam, patrząc na zegarek. Zabieg! – I – dodaję szybko – przepraszam, ale jestem zajęty, do widzenia pani. DRRR, DRRR, DRRR, DRRR – znowu dzwoni telefon.

– Izba przyjęć? – Nie, urologia. – To proszę przełączyć. – Nie mam możliwości. – Jak to pan nie ma? To co pan tam właściwie robisz? – …Do widzenia. Na szczęście za chwilę przeprowadzam zabieg. Jeszcze jeden telefon i zapomniałbym, po co tu jestem. PUK, PUK. – Proszę. – Panie ordynatorze, ktoś do pana dzwoni! – Czemu nie na mój numer? – Bo nie znał? – To może i dobrze – wzdycham. – Słucham? W czym mogę pomóc? – Ja ze skargą do pana ordynatora… – Co się stało? – Nie chcieli mnie zapisać przez telefon na środę do doktora Iwańskiego. Powiedzieli, że może być piątek, a jak powiedziałem, że mi piątki nie pasują, to pani była chamska i oznajmiła, że mogę do kogo innego i że nie ma czasu ze mną rozmawiać! – Może rzeczywiście nie ma czasu. Tam pracują tylko dwie panie; rejestrują, umawiają zabiegi, odbierają telefony, a pacjentów jest ponad sześćdziesięciu dziennie. – Ale ja na was płacę! – Myślę, że ta rozmowa nie ma sensu. – Za moje pieniondze siem chamie wykształciłeś! – słyszę jeszcze. – Żegnam. – Odkładam delikatnie słuchawkę.

PUK, PUK, PUK. – Proszę? – Panie ordynatorze… – Tak, pani Aniu? – Zamówiłam trzy ryzy papieru, dali jedną. Dzwoniłam do zaopatrzenia, powiedzieli, że więcej nie dadzą… – Co ja pani poradzę… Wie pani co? Jak się zgłosi jakaś firma, to ją pani podeślę, spróbuję naciągnąć. Coś jeszcze? – pytam, widząc zakłopotanie na poczciwej twarzy mojej oddziałowej. – Tak, zepsuła się kolejna dźwignia Albarrana… – To proszę dać do naprawy i… – podpowiadam uprzejmie, ale pani Ania wchodzi mi w słowo: – Nie da się jej już naprawić. Byli z serwisu i mówili, że trzeba kupić nową, więc dzwoniłam do zaopatrzenia, a tamci odesłali mnie do dyrektora, a dyrektor odmówił – wzdycha. – OK, ja to załatwię – mówię szybko. – A co z pozostałymi? – Została ostatnia. – Jak to? – pytam spokojnie. – Trzy są w naprawie od sześciu miesięcy – informuje mnie, wzdychając, oddziałowa. – To trzeba monitować – niepotrzebnie ją pouczam. – Dzwoniłam wielokrotnie i słyszałam, że jak szpital nie płaci, to nic nie zrobią. Wykonuję w jej stronę zapraszający gest. – Dobrze, niech pani usiądzie, zadzwonię do nich. – Sekretariat dyrektora? Piotr Mrówczyk się kłania, poproszę z panem dyrektorem Bobrowskim. – Słucham, panie ordynatorze, co się stało? – Nie mamy czym pracować, sprzęt zalega w naprawie, zużywa się. – Niech mi pan to napisze. – Złożyłem kolejne pismo w tej sprawie już w zeszły

poniedziałek. I poprzednie w ubiegłym miesiącu. – Dobrze, to niech pan mi to przyśle jeszcze raz. – Pani Marto… – zwracam się do sekretarki przez interkom. – Tak, panie ordynatorze? – Niech pani to pismo o zaleganiu sprzętu w naprawie jeszcze raz, proszę, wydrukuje i złoży na dziennik w dyrekcji, z potwierdzeniem na kopii, jak zwykle. Już widzę, jak twarz pani Marty rozświetla porozumiewawczy uśmiech. – Załączniki też? To piętnaście stron, a papier się kończy. – Też. Jak zwykle. Dziękuję, to wszystko. Kieruję się w stronę siedzącej u mnie w gabinecie oddziałowej. – Pani Aniu, niech pani ściągnie tę blondynkę ze Storza, trzeba jej wytłumaczyć, żeby wymienili na nowe, a wystawili fakturę na naprawę, bo inaczej będziemy patykiem operować, a wypisy dawać na korze topoli… Dzwoni Jacek: – Tomek jest w Polsce, przyjechał na urlop pół roku po wyjeździe do Hiszpanii. Opowiadał mi, jak tam wygląda jego praca. Gdy się tego słucha, to się nóż sam w kieszeni otwiera: „piętnastu pacjentów na konsultacje dziennie, wszystko umówione, zorganizowane, przyniesione, grafik godzinowy, cisza, spokój, pełny profesjonalizm; sekretarka, dyktafon, te rzeczy”. Mówił, że żona już po miesiącu znalazła pracę. Zadowoleni, cieszą się z podjętej decyzji, choć trochę nostalgii słychać było w jego głosie. Mail od Czarka, od ośmiu miesięcy konsultanta w Walii: „Na początku nie rozumiałem, co do mnie mówią, ale życzliwość i lektorka zrobiły swoje. Do systemu przyzwyczaiłem

się po dwóch miesiącach czy coś koło tego: jestem od leczenia, konsultowania, operowania, a od pisania są biura, od zarządzania – menadżer, od noszenia – goniec. Mam dwie sekretarki, dyktafon. Po kilku tygodniach zaniepokoiłem się, że nie robię wypisów. Pytam sekretarkę, czy ona je sporządza. Zrobiła okragłe oczy. Nie wiedziała, o co mi chodzi! Druga tak samo. Zacząłem dyskretnie szukać. Odkryłem wreszcie, że w suterenie mieści się specjalny dział zajmujący się wyłącznie wypisami. I tak ze wszystkim”. Gdy to czytam, zaczynam się wahać: tu kariera niby u siebie – ale czy na pewno? Na szczęście kicha w polityce. Zaczęli zajmować się sobą i nawzajem oblewać pomyjami, a nas zostawili na chwilę w spokoju. W końcu, wykorzystując prywatny układ, załatwiam jakoś sponsora na stałą dostawę papieru dla oddziału. Po miesiącach oczekiwań przychodzi nareszcie nowy sprzęt. Znów afera! Staruszek z rozsianym nowotworem, którego przyjęliśmy wczoraj, wskutek krwotoku oddał ducha Bogu, a rodzina awanturuje się na korytarzu, wyzywa, grozi prokuraturą. Jak zwykle, gdy mam już wszystkiego dość, dzwonię do Dagi: – Niech żyje minister Ziobro i jego CBA! Rozwalił transplantologię, zniszczy całą resztę! – I po co się denerwujesz? – odpowiada spokojnie. – Czy to twój system? Niech rozpieprzą, Urbana rząd sam się wyżywił, lekarze IV RP też się wyleczą, a reszta wybrała, to ma, niech się jeszcze raz zlustrują. Pamiętaj, kochanie, kolacja o ósmej – mówi dobitnie i odkłada słuchawkę. Ma rację. Byle chłopek-roztropek uważa, że wie lepiej, jedna trzecia nie płaci za leczenie, a ja mam się przejmować? Spadam

do drugiej roboty. Zapamiętać: sprawdzić ofertę z Ceuty i pogadać z Dagą, jak ona widzi tę Hiszpanię. Weterynarzy też tam przecież potrzebują, a dzieciaki dadzą sobie radę. Spytać, czy załatwiamy papiery w ambasadzie. No, tak na wszelki wypadek. W razie czego ostatni gasi światło. Niech się sami leczą… A tak swoją drogą, jeśli murarz się za moje wykształcił, to dlaczego u mnie darmo nie muruje, skoro ja mam go darmo leczyć?

Część pierwsza

KANDYDAT NA LEKARZA

„Myślisz może, że więcej coś znaczysz Bo masz rozum, dwie ręce i chęć Twoje miejsce na Ziemi tłumaczy Zaliczona matura na pięć”. Andrzej Mogielnicki, Mniej niż zero, muz. Jan Borysewicz (Lady Pank)

Rozdział drugi

Egzamin wstępny DRRR, DRRR, DRRR… Dobiegam do telefonu. – Słucham?! – krzyczę. – Są wyniki! Jesteś! Dostałeś się! – drze się Anka. – Masz sto szesnaście punktów! – Jak to? Miały być jutro? To pewne? A ty? A jaka była poprzeczka? Niedowierzanie, radość, gonitwa myśli. Krzyczę na całe mieszkanie: – Tato! Są wyniki! Podobno się dostałem?! – Ja też – mówi Anka. – Poprzeczka dla dziewczyn była sto dziesięć, dla chłopaków sto dwa punkty. – Ile miałaś? – Sto dwanaście. Przyjedziesz zobaczyć? Dzwoniłam do wszystkich. Mityguję się. – No właśnie, a jak inni? – pytam. Prosto spod dziekanatu, gdzie wisi lista przyjętych, jedziemy na działkę. Mamy z Pawłem nigdzie nie widać, tata po cichu wyjmuje z bagażnika siatkę flaszek i czym prędzej kieruje się do studni. Wysiadam, idę do domu, zza którego wybiega, krzycząc, Pawełek, mój młodszy braciszek, a za nim mama. Macham do

nich. – I?… – zaczyna mama, ale ojciec wchodzi jej w słowo, oznajmiając z grobową miną: – Nie zdał, ale nawet mu nieźle poszło, miał osiemdziesiąt dziewięć punktów, zaliczało dziewięćdziesiąt… Patrzę na reakcję mamy – jest wyraźnie zawiedziona i zmartwiona. Mimo tylu wspólnych lat z tatą nie rozgryzła specyficznego poczucia humoru ojca. Paweł wisi na mojej nodze, podskakuje i wrzeszczy. – Nie martw się, coś wymyślimy, może spróbujesz znowu za rok – mówi cicho mama. – Ale żeby go do wojska nie wzięli – dodaje grobowym głosem ojciec. – Trzeba będzie szybko złożyć papiery do jakiejś szkoły pomaturalnej – podchwytuje mama. – A może lepiej, żeby popracował na punkty, zawsze trochę łatwiej by mu było, przy tylu kandydatach z punktami za pochodzenie wszystko się liczy. – Mamie jest wyraźnie przykro, przygarnia mnie ręką. – Nie martw się – mówi – będzie dobrze, masz rok w zapasie, bo poszedłeś wcześ​niej do szkoły. A teraz siadajcie do stołu, w końcu już wakacje… – Tylko co z tym wojskiem? – podejmuję grę rozpoczętą przez ojca. – I co na obiad? – Gra grą, a obiad obiadem. – Nie spodziewałam się was dzisiaj, ale jest zupa i kotlety, zawołaj tatę i siadaj, a ja zrobię jakąś sałatkę. Paweł, przestań! Wyraźnie niezainteresowany naszą rozmową mój braciszek robi buźkę w podkówkę i przestaje ściągać mamie spódnicę na gumkę. – Tata! Obiad! – wołam, biorę brata na rękę i wchodzę z nim po schodkach na taras. Rozstawiam talerze. – Sztućce ja rozkładam! – krzyczy z uporem Pawełek. Siadamy, zjawia się mama z parującą zupą, znika i znów się pojawia, tym razem z półmiskiem kotletów.

– Może byś mi pomógł? – prosi. Odnotowuję w myślach, że ze względu na przykrą dla mnie sytuację, powstrzymała się od swojego zwyk​łego komentarza o nastolatkach, u których coraz powszechniej występuje „zespół ołowianej dupy”. Idę za mamą do kuchni, przynosimy sałatkę, ziemniaki, zsiadłe mleko (więc jednak nie głodowali tu z Pawłem). Mama, widząc moje pytające spojrzenie, mówi: – Trochę jednak liczyłam, że przyjedziecie… Ale gdzie ojciec? Jaaanek!!! Zza iglaków wyłania się grobowa mina ojca, a po chwili, nieco niżej, taca z kieliszkami i szampanem. Widzę, jak na twarzy mamy malują się kolejno konsternacja, niedowierzanie i wreszcie – radość. – Dostałeś się! – stwierdza z dumą i przytula mnie. – Dlaczego nie powiedzieliście mi od razu? – Spogląda z wyrzutem na ojca, który jest wyraźnie dumny ze mnie, że zdałem, i z siebie, że udało mu się nabrać matkę. Tylko Paweł niezainteresowany rozwojem sytuacji siedzi, machając nogami, i ze znudzoną miną dłubie w nosie. Jak sięgam pamięcią, każdą taką okazję obchodziliśmy razem. Nie ma z nami tylko Darka, mojego starszego brata, który po obronie dyplomu przygotowuje się do wyjazdu na stypendium doktoranckie do Hagi. Może i ja kiedyś do niego dojadę? Ha, pomarzyć dobra rzecz. Wstajemy, wznosimy toast szampanem. Jestem dumny i szczęśliwy. Jestem dorosły, mam indeks, będę chirurgiem, odniosłem sukces! Świat jest piękny, przyszłość różowa. Jeszcze triumfalny objazd rodziny, no i wakacje – zasłużone! Słyszę głos ojca: – Trzeba ci zorganizować jakieś wakacje, zasłużyłeś. Masz już plany? – Miesiąc muszę przepracować jako salowy w szpitalu, to takie

praktyki robotnicze, a potem chciałbym pojechać na obóz roku zerowego i do Trzebieży na kurs na sternika. Później od razu jakiś rejs po Bałtyku, no i jeszcze gdzieś z Agnieszką… – Widzę, że masz dużo planów – wchodzi mi w słowo ojciec (słyszę lekki sarkazm w jego głosie). – Zdążysz zrobić to wszystko? – Nie dokuczaj mu, to jego dzień – prosi mama. I dodaje z dumą: – A poza tym to już student i ma o miesiąc dłuższe wakacje!

„Zmarnowałem podeszwy w całodziennych spieszeniach Teraz jestem słoneczny, siebiepewny i rad. Idę młody, genialny, trzymam ręce w kieszeniach, Stawiam kroki milowe, zamaszyste, jak świat”. Bruno Jasieński, But w butonierce

Rozdział trzeci

Liceum Odkąd pamiętam, pomysł na medycynę świtał mi w głowie. Stąd wzięła się decyzja o wybraniu w liceum klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Historie z czasów studenckich mamy mieszały się z opowieściami kilku zaprzyjaźnionych z rodzicami lekarzy. Nie wiedzieć czemu, opowiadania ojca inżyniera nie robiły na mnie specjalnego wrażenia. Czyżby zadecydowała podświadoma rywalizacja samców? Chyba nie? Z ojcem polowałem z kuszą na ryby, konkurowałem na nartach. Pod jego wpływem zacząłem żeglować i podnosić swoje kwalifikacje, by w końcu tak jak on prowadzić jako kapitan jachty po morzu. Udało się, dopiąłem swego, a nawet poszedłem krok dalej. Kilka lat później, mając w jednej ręce patent kapitana żeglugi jachtowej i instruktora żeglarstwa, a w drugiej jeszcze ciepły dyplom lekarza, po długim namyśle odrzuciłem posadę bosmana na jednym ze szkolnych żaglowców. Nęciły dalekie rejsy, przy ziemi trzymała świadomość, że to tylko epizod w życiu i że na krótkim trzymiesięcznym sezonie żeglarskim nie można budować przyszłości swojej i rodziny. A może było można? Z perspektywy czasu wygląda to wszystko inaczej. Wtedy „pozostać tam” znaczyło „być może

nigdy tu nie wrócić”. Czasy się zmieniły. Teraz, gdy prawie ćwierć wieku od matury chciałbym służyć tym, czego się nauczyłem i wciąż się uczę, pracując uczciwie, żyjąc godnie, jestem opluwany, poniżany i straszony – i to przez kogo? Przez nową, demokratycznie wybraną władzę. Ja, przedstawiciel jednego z najtrudniejszych, najcięższych i dotychczas zawsze szanowanych zawodów. Przeraża hipokryzja tych, którzy odpowiadając za żenująco niski poziom świadczeń medycznych i bezpieczeństwa obywateli, odwracają ich uwagę, organizując igrzyska. Nigdy nie ślubowałem ubóstwa, więc czemu zarzuca mi się, że nie żyję w biedzie? Odniosłem sukces i jestem z tego dumny, wszystko, co mam, sam zdobyłem, ciężką pracą od świtu do nocy (a często i w nocy), dyżurując po kilkanaście razy w miesiącu – latami. Latami wyrzeczeń. Czemu więc z obawą spoglądam przez ramię? „Obława, obława, na młode wilki obława…”[1] To przecież nie miało być o nas. Wtedy, w liceum, świat miał inne barwy. A może były to czasy idealistów? Jest coś z prawdy w słowach, że kto w młodości nie był rewolucjonistą, ten na starość będzie świnią. Ucieczki z żoliborskiego liceum, by podawać paczki strajkującym studentom Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej (którzy nie chcieli podlegać MSW), czy nasz udział w mszach odprawianych przez księdza Jerzego Popiełuszkę przeplatane były głupimi dowcipami i szczeniacką walką z noszeniem tarcz szkolnych. Jedna trzecia naszej klasy wybierała się na medycynę, z czego połowa miała się dostać (wtedy na jedno miejsce było jeszcze ośmiu kandydatów), z tych, co się dostali, większość skończyła, z tych, co skończyli, niektórzy są jeszcze w Polsce. „Co się stało z naszą klasą?”[2]

Pamiętam, jak Jacek (ze znanej warszawskiej rodziny lekarskiej, syn słynnego wtedy profesora okulisty, aktualnie pracuje w Toronto) pożyczył mi Stulecie chirurgów. Zakochałem się w tej książce i już wiedziałem, że chcę być chirurgiem! Nasza przyjaźń z Jackiem zaczęła się wtedy, gdy w rewanżu za wciągnięcie mojej teczki na komin kotłowni włożyłem mu do kanapki rosówkę. Nigdy nie zapomnę jego zzieleniałej miny, gdy – początkowo z kpiną i niedowierzaniem, następnie z obrzydzeniem w oczach – pobiegł w sobie tylko znanym kierunku, ściskając w zaciśniętej ręce niedojedzoną kanapkę. Wskutek tego rewanżu mieliśmy niepowtarzalną okazję poznać się bliżej, wspólnie porządkując szkolny składzik makulatury. Moje ówczesne fascynacje nie ograniczały się wyłącznie do medycyny. Małe, kameralne liceum, schowane za linią bloków na Żoliborzu Oficerskim, wydawało się miejscem spokojnym i bezpiecznym. Kierująca nim w tym okresie pani dyrektor o wdzięcznym przezwisku Kiełbasa swą troskę o uczniów przejawiała w swoisty sposób. – Po coś tam chodził? Przecież mogłeś się poślizgnąć! – usłyszał Tomek wezwany na dywanik po tym, jak został przywieziony suką z manifestacji pod kościołem Świętej Anny. – Uważałem, pani dyrektor – odpowiedział Tomek pokornie. – Zaległości sobie porobisz, a matura za dwa lata – gderała. – Zgłoś się do pani woźnej, to ci jakieś zajęcie znajdzie. Wystawiając w holu na piętrze dwa stoły do ping-ponga, naiwnie liczyła, że odciągnie naszą uwagę od tego, co się dzieje w kraju. A działo się!!! Z tych stołów korzystaliśmy zresztą namiętnie, niestety, tylko na przerwach. Na lekcjach królował rozgrywany cicho pod ławką turniej brydża czy różne wynalazki z tamtych czasów, jak kostka Rubika (mój rekord klasy w jej układaniu wynosił czterdzieści sześć sekund). Cotygodniowe prywatki z przemycanym ukradkiem

kartkowym alkoholem przeplatały się z odprawianymi u Świętego Stanisława Kostki mszami za Ojczyznę, w których braliśmy udział, siedząc na dachu czteropiętrowych bloków przy Kasprowicza. Cóż, byliśmy normalni.

1 Jacek Kaczmarski, Obława, wolne tłumaczenie tekstu Włodzimierza Wysockiego. 2 Jacek Kaczmarski, Nasza klasa.

„Lato, lato, lato czeka Razem z latem czeka rzeka Razem z rzeką czeka las A tam ciągle nie ma nas”.

Ludwik Jerzy Kern, Lato, lato, muz. Witold Krzemieński

Rozdział czwarty

Praktyki wakacyjne Jedziemy – ja, Anka i Gośka – załatwiać praktyki dla naszej czwórki. Czwarty będzie Jeremi, chłopak Gośki, który jak zwykle nie ma czasu. Spotkaliśmy się na przystanku w Wilanowie i czekamy na autobus do Konstancina. Pogoda piękna: słońce, lekki wiaterek, bezchmurne niebo. Dziewczyny w sukienkach. Zazdroszczę im, ja pocę się w jeansach, ale na rozmowę z dyrektorem szpitala w szortach jakoś byłoby głupio… Na pomysł praktyk w STOCER-ze wpadła Anka. – Po co marnować miesiąc wakacji, siedząc w mieście – mówiła. – Znajdźmy jakiś szpital w fajnym miejscu i pojedźmy tam całą bandą. Pomysł spodobał się Gośce. – Super, weźmiemy namiot, będzie jakaś woda, doba ma dwadzieścia cztery godziny, a dyżur tylko osiem, szkoda marnować takie lato. Tylko gdzie? Może znacie kogoś gdzieś, gdzie jest ładnie. – Nie znam nikogo spoza Warszawy – włączyłem się do rozmowy. – Ale najlepiej byłoby jechać na Mazury, tylko sprawdźmy, gdzie tam są szpitale, i spróbujmy wkręcić się przez telefon.

– No to ustalone, super! – zawołała Anka. I dodała: – To co? Jutro usiądziemy z mapą i książką telefoniczną i ustalimy, dokąd jedziemy? Bądźcie rano u mnie. Ale następnego dnia okazało się, że Jeremi ma zobowiązania i nie może wyjechać tak daleko, a Gośka bez niego też nie chciała jechać. – To może STOCER w Konstancinie? – podsunęła pomysł Anka. – Daje się stamtąd szybko wrócić do Warszawy, szczególnie że Jeremi mieszka w Wilanowie. I stąd ten Konstancin – niby daleko, a blisko. Jezior co prawda nie ma, ale są tężnie, a jak dobrze poszukamy, to może znajdzie się gdzieś niedaleko jakaś glinianka. Nadjeżdża czerwony autobus, chyba nasz, wsiadamy kolejno. W środku gorąco, duszno mimo otwartych okien. Za pół godziny będziemy. Autobus wjeżdża do Konstancina, skręca w prawo. – To chyba tu. A jak się nie zgodzi na rozbicie namiotu na terenie szpitala? – Czemu ma się nie zgodzić? Mają tam duży park, zresztą można rozbić gdzie indziej. Wchodzimy na teren STOCER-u, mijamy duży klomb, kilka kroków i ukazuje nam się główny hol. Zamieramy. Przy palmie obok wejścia kilku dziesięcio-, najwyżej dwunastoletnich chłopców prowadzi ożywioną dyskusję, bujając się na tylnych kołach wózków inwalidzkich. Patrzymy na to z niedowierzaniem i przerażeniem, modląc się w duchu, aby żaden nie stracił równowagi i nie przewrócił się na plecy. Obie dziewczyny – wyraźnie przestraszone – stoją jak zamurowane. Spoglądam na tych chłopców. Kilku z nich nie ma nóg, inni mają nogi, ale wyraźnie bezwładne. Nagle zza zakrętu wyjeżdżają dwa rozpędzone wózki, od grupy dzielą je już tylko cztery stopnie schodów, ale prawdopodobnie ich nie widzą. Tymczasem grupa

na wózkach wyraźnie się ożywia i zaczyna wznosić okrzyki: – Tomek!!! Tomek!!! – Wojtek!!! Obydwa wózki w dzikim pędzie najeżdżają na schody i wylatują w powietrze, lądując tylnymi kołami na marmurowej posadzce tuż obok grupy dzieciaków. Rozlega się szmer uznania. – Tomek wygrał! Uff! Żyją. Nigdy nie myślałem, że zobaczę coś takiego. Idziemy dalej, zza naszych pleców dobiegają głosy: – A może teraz tyłem? Boimy się na to patrzeć, przyśpieszamy. Dyrektor się zgodził. Będziemy wykonywać obowiązki salowych na oddziałach szpitalnych i uczyć się elementów pracy pielęgniarki. Zaczynamy jutro. Trafiliśmy z Jeremim na oddział trzeci – ortopedię, a dziewczyny na drugi – neurologię. Rozdzielamy się i idziemy na spotkania z ordynatorami. Wspinam się na drugie piętro, kieruję się na oddział i znajduję drzwi z napisem: „Kierownik Kliniki Sekretariat”. Pukam i nieśmiało wchodzę. – Dzień dobry, nazywam się Piotr Mrówczyk i jestem studentem pierwszego roku medycyny – wygłaszam nieśmiało, ale i z dumą. – Chciałem zgłosić się na praktyki. – Dzień dobry. – Sekretarka podnosi wzrok znad maszyny do pisania. – Pan profesor jest zajęty, operuje. – Podnosi telefon, wykręca numer i mówi: – Pani Basiu, zgłosił się student na praktyki robotnicze, wysyłam go do pani. – Po czym już do mnie: – Proszę zgłosić się do pielęgniarki oddziałowej.

Mój pierwszy „zawodowy” kontakt ze szpitalem podniósł mnie na duchu: oddziałowa wyraźnie się ucieszyła, powiedziała, że brakuje rąk do pracy, wyjęła grafik i zaproponowała mi dyżury tam, gdzie była najsłabsza obsada. Będę pomagajął pielęgniarkom, pracując na trzy zmiany. Nauczę się robić zastrzyki. Pierwszy dyżur mam jutro od rana, potem rozbiję namiot, odpocznę i wrócę na nocny dyżur. W głównym holu spotykam dziewczyny. Stoją same, zawody już się skończyły. Widzę, że entuzjazm koleżanek jakby przygasł. Wzajemnie zdajemy sobie relacje: Anka zaczyna jutro, Gośka dopiero w środę. Mają zabrać ubrania ochronne, będą pracować w grafiku salowych – ich oddziałowa okazała się wyraźnie mniej łaskawa. Może już widziała w nich przyszłe panie lekarki? Wychodzimy ze szpitala, wracamy do Warszawy i jedziemy na Starówkę obgadać wszystko u Fukiera. Ktoś szarpie mnie za ramię, podnoszę się gwałtownie. Ktoś trzyma mnie mocno za ramię, słyszę głos dochodzący jakby z zaświatów: – Spokojnie, kolego, powoli, bo spadnie pan i krzywdę sobie zrobi. Otwieram oczy, wszystko mnie boli – gdzie ja jestem? Pochyla się nade mną pan profesor. Zrywam się, wstaję, przypominam sobie, jak ledwo żywy ze zmęczenia położyłem się nad ranem, dosłownie „na chwilę”, na stojącym w kącie zepsutym łóżku rehabilitacyjnym. Pierwszy dyżur miałem tylko z jedną drobniutką pielęgniarką, druga nie przyszła, bo złamała rękę, i jedynym zastępstwem, jakie zdołała znaleźć oddziałowa, byłem ja. Na oddziale leży prawie sześćdziesięciu chorych, połowa z nich jest porażona. Wszystkich trzeba co dwie godziny obracać na łóżkach, aby przeciwdziałać odleżynom. Jeden taki kurs trwa półtorej godziny, potem chwila przerwy i znowu, i tak przez całą noc.

– Przepraszam, panie profesorze, położyłem się na moment i widocznie zasnąłem ze zmęczenia, to się więcej nie powtórzy – mówię, patrząc na jego białe chodaki. – Niech pan się nie przejmuje – odpowiada życzliwie. – Rozumiem, nie jest pan przyzwyczajony, dyżury są tu ciężkie, a sezon na skoczków dopiero się zaczął. Powodzenia! Klepie mnie przyjaźnie po ramieniu i odchodzi. Słyszę, jak dudnią jego chodaki. Przypominam sobie rozmowy z porażonymi pacjentami, których karmienie należało do moich obowiązków. Prawie połowa z nich to ofiary własnej głupoty, sparaliżowani po skoku na główkę do nieznanej wody, znaczna część pozostałych to motocykliści. Noc. My w namiocie, a nad nami rozgwieżdżone niebo. Siedzimy całą naszą czwórką po turecku (Jeremi dojechał i w dodatku udało mu się kupić dwie butelki Egri Bikavér w restauracji Ambasador), przy świetle świecy gramy w brydża i pijemy wino. – Oddziałowa pozwoliła mi zrobić zastrzyk – relacjonuje wyraźnie tym podekscytowana Gośka (która w przyszłości ma zostać anestezjologiem). – Jaki? – pytam. – Domięśniowy. I pokazała mi, jak się go robi: pośladek trzeba podzielić na cztery kwadranty i wbić igłę pod kątem prostym w górny zewnętrzny kwadrant… – Podobno na Zachodzie ćwiczy się na pomarańczach – wtrąca Jeremi. – Tylko skąd wziąć tyle pomarańczy? Śmiejemy się. – Pacjent coś mówił? Jak było? – pytam w sprawie pierwszego zastrzyku. – Wbiłam igłę! I… uciekłam – mówi skonfundowana nagle Gośka.

– Jak to? – Anka krztusi się ze śmiechu. – A co z igłą i strzykawką? – Jeremi stara się zaspokoić swą ciekawość, niezrażony speszeniem Gośki. – Została… wbita w pacjenta – przyznaje czerwona po uszy Gośka. – Ale nasza oddziałowa dogoniła mnie, wzięła za rękę, przyprowadziła z powrotem i dokończyłyśmy razem. Bałam się spojrzeć w oczy temu pacjentowi. – A on co? – pytam. – Nic, śmiał się, mówił, że to jedyny plus tego, że od pasa w dół nic nie czuje, i że nadal mogę się na nim uczyć, tylko żebym już z piskiem nie uciekała, bo się przestraszył. Wszyscy wybuchamy śmiechem. Będziemy lekarzami.

„Zaprosił kolegów – słoni – na karty Na wpół do czwartej. Przychodzą – ryczą: «Dzień dobry, kolego!». Nikt nie odpowiada. Nie ma Trąbalskiego. Zapomniał! Wyszedł!”. Julian Tuwim, Słoń Trąbalski

Rozdział piąty

Egzamin z anatomii Wracam z mamą ze sklepu ze sprzętem medycznym. Jak zawsze, gdy jedziemy razem, to ja prowadzę jej malucha. W reklamówce na tylnym siedzeniu leżą dwa wiązane na plecach białe fartuchy i dwa białe czepki na głowę. Drucianej sondy nie było, zrobię ją sobie sam w domu. Pęsety anatomicznej nie da się nigdzie kupić, mama spróbuje załatwić przez znajomego pracującego w Szpitalu Bielańskim. Jutro pierwsze zajęcia z anatomii. Stoimy stłoczeni pod zamkniętymi drzwiami prosektorium. Jest nas ponad setka: podzieleni na kilkunastoosobowe grupy blokujemy całe skrzydło Collegium Anatomicum. Nerwowe chichoty milkną, gdy grupami mijamy gabloty wypełnione zdeformowanymi płodami i potworkami w wielkich słojach z formaliną. Czuję, że robię się zielony – słyszałem o tym, ale myślałem, że to dowcip, a w każdym razie nie spodziewałem się aż tak bliskiego kontaktu z patologią. Zdeformowane małe twarze płodów z wadami genetycznymi, ciała bezmózgowców, brrr. To straszne barbarzyństwo taki cmentarz w słoikach. Czuję, że wielokrotnie mi się przyśni. Otwierają się drzwi prosektorium, wchodzimy, moja grupa ma mieć zajęcia w trzeciej sali. Kamienna podłoga, ściany od podłogi do sufitu wyłożone kafelkami, na środku stoją dwa marmurowe stoły z zaokrąglonymi rogami, jakimiś rowkami i dziurą na

środku, brrr. Podchodzimy do stojącego bliżej stołu, patrzymy na rozłożone tam dwa szkielety, w głowie uporczywie kołacze się pytanie: jak ja się tych wszystkich nazw kości nauczę? Nawet przez myśl mi wówczas nie przeszło, że każda z nich ma kilkadziesiąt elementów, że przez każdy otwór przechodzi mnóstwo nazwanych struktur, które dzielą się na mniejsze, też nazwane! No i to wszystko, każdą kostkę, dziurkę czy wypukłość, już niedługo będę znać – po polsku i po łacinie. Sulcus tendinis musculi flexoris hallucis longi[3] – w pierwszym momencie wydaje mi się, że tego nawet nie powtórzę, a co dopiero zapamiętam. Dwa tygodnie później, leżąc w środku nocy z czaszką i notatkami, cierpliwie sonduję dziesiątki otworków i recytuję litanię łacińskich słów. Przy łóżku na piramidzie książek (siedem tomów anatomii Bochenka[4], dwa Sylwanowicza[5], trzytomowy atlas Sinielnikowa[6] – ciekawe, jakim cudem mam to wszystko przeczytać?) stoi półlitrowy kubek z kawą. Czaszkę pożyczyłem od znajomej z AWF-u. Ci, którzy mają kolegów wśród starszych roczników, mieli od kogo kupić, pozostałym został cmentarz (za pół litra można dostać od grabarzy czaszkę w zupełnie niezłym stanie i wstępnie oczyszczoną). Mama początkowo próbowała protestować, ale zrozumiała, że inaczej się tego nauczyć nie da. Mnie samemu już nawet nie wydaje się dziwne, że budzę się, trzymając w ręce czyjąś czaszkę, nad którą, ucząc się, zasnąłem. Za oknem śnieg. Przeraźliwy smród dawno już przestał przeszkadzać. Ręce zniszczone formaliną szczypią coraz mniej. Zakaz używania gumowych rękawiczek przy preparowaniu zwłok początkowo omal nie wywołał buntu; podobno – tak nam

tłumaczono – bez nich ma się lepsze wyczucie tkanek. Początkowo traktowaliśmy to jak szykanę, ale teraz nikt już nie zwraca na to uwagi, tylko na dworze trzeba chować ręce do kieszeni, bo bardziej marzną. Codzienna porcja wkuwanych kilkudziesięciu nowych nazw i ich odpowiedników po łacinie powoli zaczyna układać się w logiczną całość. Wielokrotnie opowiadany przez przyjaciół z innych uczelni dowcip, że studentowi medycyny łatwiej jest nauczyć się książki telefonicznej na pamięć, niż ją przeczytać, przestał wkurzać (zresztą, po pierwsze – na życie towarzyskie na tych studiach praktycznie nie ma czasu, a po drugie – jest to bliskie prawdy). „Józef” (tak ochrzciliśmy nasze zwłoki) jest już całkowicie otwarty, systematycznie wypreparowujemy kolejne narządy. Początkowo część z nas trzymała się z tyłu, niektórzy bali się, inni brzydzili, teraz preparowanie zwłok nie wydaje nam się niczym nadzwyczajnym, coraz częściej widzi się, że ktoś ukradkiem je drugie śniadanie, nie wychodząc z prosektorium. I tylko czasem, jak dziś, gdy wokół naszej trójki w zatłoczonym tramwaju zrobiła się pustka, a ludzie stłoczeni jak śledzie na kolejnym przystanku zaczęli wysiadać, zrozumieliśmy, że otacza nas aura czegoś nadzwyczajnego – złośliwi twierdzą, że to tylko smród formaliny. Faktem jest, że pozbycie się jej fetoru z włosów (mimo ochronnego czepka i różnych szamponów) jest praktycznie niemożliwe. Dziś moja kolej zademonstrować, jak preparuję. – Proszę odsłonić przebieg nerwu zasłonowego – wydaje polecenie asystentka. – Oczywiście – odpowiadam. – Czy mogę po lewej stronie? – Tak, proszę. – Młoda czarnooka asystentka kliniki laryngologii, która robiąc doktorat z anatomii, prowadzi z naszą grupą zajęcia, patrzy na mnie badawczo.

Podwijam rękawy (sweter, który mam pod fartuchem, jakoś nie lubi formaliny), ze skalpelem i pęsetą w ręce podchodząc do stołu. Chwytam delikatnie tkankę tłuszczową, zawierającą węzły chłonne wokół lewych naczyń biodrowych, tłuszcz pod wpływem formaliny robi się obrzydliwie sinobrunatny i jakiś taki kruchy. Odsłaniam żyłę biodrową od jej ujścia do żyły głównej dolnej, po podział na wewnętrzną i zewnętrzną. Czuję na plecach skupiony wzrok całej grupy. Pomiędzy żyłami pojawia się otwór zasłonowy. Słyszę z boku jakiś metaliczny dźwięk, odwracam głowę – to przy sąsiednim stole upadła pęseta. Kolega Mazurek, zanurzony prawie cały w kadawerze, preparuje mięśnie grzbietu, a pomagająca mu szczupła studentka schyla się po narzędzie, zanurzając przy tym nieświadomie swoje rozpuszczone blond włosy w formalinie wypełniającej preparat, brrr, obrzydliwe. A wczoraj zaprosiłem ją na sobotnią prywatkę. Będę musiał się z tego wykręcić, zawsze będę ją widzieć z tymi włosami zatopionymi w trupie. – Co pana tak zamurowało? – pyta wyraźnie zniecierpliwiona czarnooka. – Przypominam, że jak ktoś nie zaliczy preparowania, nie będzie dopuszczony do egzaminu. – Przepraszam, pani doktor. – Wracam do preparowania. Początek czerwca, dziesiąta rano. Znów stoimy stłoczeni pod zamkniętymi drzwiami prosektorium. Wszyscy jak zwykle w białych fartuchach, ale dziś wyjątkowo narzuconych na garnitury i odświętne bluzki. I znów przestraszeni. Twarze bladozielone z przemęczenia i niewyspania. Zdenerwowani czekamy na wywołanie z sali. Szczęśliwcy, którzy dzisiaj zaliczą – podobno to maksymalnie trzydzieści procent – będą mieli (po odpracowaniu miesiąca praktyk w szpitalu) upragnione wakacje. Pozostali spędzą lato w prosektorium. Pierwszego roku medycyny się nie powtarza, z pięciuset studentów miejsce na ćwiczeniach na drugim roku zapewnione jest tylko dla trzystu.

– Pan Mrówczyk Piotr – rozlega się nagle i serce bije mi tak mocno, że wszyscy muszą to słyszeć. „Mrówczyk” – o ściany odbija się szmer powtarzanego przez studentów nazwiska, na wypadek gdybym nie słyszał (jest nas tak dużo, że nie wszyscy się znamy). Przedzieram się przez zbity tłum białych kitli i wchodzę: kilkadziesiąt stanowisk, niektóre to stoły sekcyjne z leżącymi na nich wypreparowanymi zwłokami, pozostałe to laminowane stoliki, na których leżą ludzkie narządy. Przy każdym preparacie numer, wetknięta sonda, obok kartka z pytaniem. W całym olbrzymim prosektorium, składającym się z trzech pomieszczeń w amfiladzie, widzę troje czy czworo studentów, którzy weszli przede mną. Zachowując odstęp, przechodzą pojedynczo od stołu do stołu. Jest jeszcze kilku pilnujących asystentów. Jeden z nich podchodzi do mnie. Staram się uśmiechnąć, ale mi się nie udaje. On nawet nie próbuje. – Proszę pokazać indeks – słyszę. – Jest pan gotowy? Kiwam głową. – Ma pan pół minuty na jedno stanowisko, proszę ruszać. Idę. I nagle przestaję się bać. Następuje jakaś wewnętrzna przemiana: jakbym cały stał się maksymalnie skupionym mózgiem, który ma przejść przez tor przeszkód. Zaczęła się gra. Dwadzieścia minut później opuszczam prosektorium drugimi drzwiami. Siadam, muszę ochłonąć, zebrać myśli. Mam to zapewnione – aby nie było giełdy, jesteśmy skoszarowani. Będziemy czekać tak długo, aż ostatni student wejdzie na salę egzaminacyjną. Nie można palić, okna są zamknięte (ktoś mógłby rzucić kartkę z pytaniami). Zaczyna się nerwowe oczekiwanie i konfrontowanie odpowiedzi: ci, którzy zaliczą, mają jutro test i – jeśli go zaliczą – w przyszłym tygodniu egzamin ustny.

3 (łac.) Bruzda ścięgna mięśnia zginacza palucha. 4 Adam Bochenek, Michał Reicher, Anatomia człowieka, t. 1–7. 5 Anatomia i fizjologia człowieka, red. Witold Sylwanowicz. 6 Rafaił Dawydowicz Sinielnikow, Atłas anatomii czełowieka, t. 1–3. (Tekst po rosyjsku, opisy ilustracji po łacinie).

„I – zgubiło kropeczkę, H – złamało kładeczkę, B – zbiło sobie brzuszki, A – zwichnęło nóżki, O – jak balon pękło, aż się P przelękło”.

Julian Tuwim, Abecadło

Rozdział szósty

Dyżur Nie mogę się już doczekać. Jutro mam pierwsze zebranie koła naukowego chirurgii przy Pierwszej Klinice Chirurgicznej. Można się zapisywać dopiero od trzeciego roku. Idziemy w trójkę, Gośka odpuściła, zapisała się do Ankony (Anestezjologicznego Koła Naukowego), chce być anestezjologiem. Sala odpraw kliniki, siedzimy stłoczeni, dla większości zabrakło krzeseł; na ścianie na wprost okna rząd negatoskopów, obok drzwi tablica, na której przewodniczący koła rysuje jakąś tabelę. Na blacie stojącego za jego plecami stolika widać leżące narzędzia chirurgiczne oraz trudne do rozpoznania liczne drobiazgi. W przednich rzędach wesoło. Siedzący tam studenci starszych lat, zapewne starzy członkowie, przekrzykując się wesoło, komentują miniony rok działania koła i wspominają wakacje. W tyle sali stłoczeni jesteśmy my, kandydaci. Spięci, zdenerwowani wymieniamy szeptem uwagi. Podobno zaraz po zebraniu informacyjnym będą rozmowy kwalifikacyjne i niektórych z nas przyjmą. Jest nas dwadzieścioro, w tym trzy dziewczyny, wydaje mi się, że patrzą na mnie z wyższością – fama głosi, że mają przewagę. Otwierają się drzwi (przełykam nerwowo ślinę), wchodzi kilku

ubranych na biało mężczyzn, pod kurtkami mundurków widać zielone bluzy chirurgiczne. – Dzień dobry państwu – mówi najstarszy z nich, lekko łysiejący blondyn po trzydziestce. – Nazywam się Jacek Szkot i będę w tym roku państwa opiekunem. Rozlegają się gromkie brawa, po sali konspiracyjnym szeptem przenosi się z ust do ust informacja: – To super, że profesor właśnie jego wyznaczył. Szkot jest świetny, ma dwójkę i jest najlepszym szefem dyżuru. – Pozostali to doktor Jabłoński, szef dzisiejszego dyżuru, doktor Kowalski z drugiej chirurgii – przekazuje mi szeptem Boldo, który nie jest jeszcze pewien, czy zostanie zabiegowcem, ale chce się nauczyć szyć. Wchodzę ponownie na opustoszałą salę odpraw, przy stoliku ze sprzętem chirurgicznym siedzi przewodniczący koła i jeszcze dwóch studentów. – Niech kolega siada – mówi jeden z nich. – Jestem Tomek – dodaje poważnie. – Piotrek – odpowiadam i uśmiecham się, próbując wywrzeć jak najlepsze wrażenie. – Wojtek – przedstawia się drugi nieznajomy student i patrzy na mnie badawczo. Nie uśmiecha się. Konkurencja? – Maciek – mówi szef koła. Zapada chwila milczenia, przełykam nerwowo ślinę. – Wiesz, czym się różnią? – pyta, podnosząc z blatu dwa narzędzia. Oddycham z ulgą. – Oczywiście, to jest prosty pean, a to kocher – odpowiadam. – Kocher ma na końcu ząbek i jest twardszy – dodaję. – Czemu chcesz się do nas zapisać? Opowiedz coś o sobie – rzuca Tomek. Zbieram szybko myśli. Nie chcę, żeby zabrzmiało to zbyt

górnolotnie i pretensjonalnie. Jak tu w jednym czy dwóch zdaniach wytłumaczyć, że muszę zostać chirurgiem i tylko w tym celu poszedłem na medycynę, i od trzech lat uczę się na pamięć tego wszystkiego, nie widząc nawet pacjenta?! – Chcę być chirurgiem… – zaczynam nieśmiało. – Wszyscy, co tu przyszli, chcą – przerywa mi brutalnie szef koła. – Tak, ale ja chcę od zawsze. I muszę. Tylko po to studiuję medycynę! – rzucam buńczucznie, zdenerwowany jego słowną agresją. – Dzięki, wystarczy – mówi uśmiechnięty szef koła. – Nie chciałem cię atakować, chciałem usłyszeć zdecydowaną odpowiedź, a nie jakieś „pitu-pitu” – dodaje Tomek. Przełykam ślinę. Słyszę jeszcze: – Umiesz wiązać? Tomek wyciąga ze słoika ze spirytusem kawałek żyłki i podaje mi zdecydowanym ruchem. – Uczę się. – Biorę od niego nitkę, owijam na nodze stolika i zaczynam demonstrować: najpierw podwójny, następnie pojedyncze, naprzemiennie prawe i lewe, staram się nie patrzeć na nitkę, a jednocześnie jej nie poluzować i równo dociągać kolejne węzły. Przygotowywałem się do tego i ćwiczyłem przy każdej okazji, robiąc łańcuszki z żyłki chirurgicznej nawet u cioci na imieninach. – Nie za bardzo mi wychodzi na narzędziu – usprawiedliwiam się. – Nie mam w domu na czym ćwi​czyć. – Nie ma sprawy, nauczysz się na dyżurach – stwierdza zdecydowanie. – Możesz „się rozpisać”, jak chcesz, są jeszcze wolne miejsca na październik – dodaje i podaje mi grafik. Grafik! Przepustka do świata chirurgii! Biorę go do ręki i czuję, że się czerwienię. To z emocji. Jest wolne miejsce w piątek 29 października i w niedzielę 3 listopada (pewnie ludzie jadą na Wszystkich Świętych do domu).

Uśmiecham się i dwukrotnie wpisuję swoje nazwisko w tabelkę. – Tylko pamiętaj, nie spóźnij się! Dyżur powszedni od piętnastej, świąteczny od ósmej rano, piątek mamy razem, znajdziesz mnie, to ci wszystko objaśnię. – Tomek wstaje i wyciąga do mnie rękę. Nie jest już taki oficjalny, uśmiecha się serdecznie. – Cześć, powodzenia, spadaj, a my pędzimy dalej. – Wstaję, podając mu rękę. – Cześć! – mówię i opuszczam salę. Mam wrażenie, że na skrzydłach. – Następny proszę! – dobiega mnie głos Maćka. – I jak? Przyjęli cię? O co pytali?! Jak było?! – słyszę rozgorączkowane głosy otaczającej mnie grupki czekających na swoją kolej studentów. – Spoko, przyjęli, mam dwa dyżury – odpowiadam z dumą. Nie ma windy, spoglądam na zegarek – trzynasta – otwieram drzwi na klatkę schodową i pędzę, skacząc po trzy stopnie, z dziesiątego piętra, wybiegam z bloku, spoglądam na przystanek – spory tłumek, pewnie dawno nie było autobusu – przyśpieszam. Kątem oka spoglądam przez lewe ramię – miałem rację: 157 wyłania się zza zakrętu i skręca w Podleśną. Oceniam sytuację: jeśli kierowca nie będzie złośliwy, zdążę. Podleśną osiągam równo z nim, przepuszczam dwa jadące z przeciwka maluchy i dopadam zamykających się tylnych drzwi ikarusa. Mijam je, dobiegam do środkowych, biegnąc obok jadącego już autobusu. Wskakuję na stopień, drzwi zasuwają się za mną, opieram się o nie, ciężko dysząc. Jadę. Robię w myślach przegląd plecaka. Drewniaki? Są. Fartuch? Jest. Kosmetyczka? Jest. OK. Wchodzę stopień wyżej, siadam na poręczy otaczającej przegub autobusu; mimo że to tylko jeden przystanek od pętli, wszystkie miejsca siedzące są już zajęte. Z wysoka odruchowo rozglądam się po autobusie, nikogo znajomego nie widzę. Nic dziwnego, godzina jest nietypowa,

mnie też by tu nie było, ale ze względu na poniedziałkowe święto udało się nam odwołać popołudniowe zajęcia. Dzięki temu zdążyłem wpaść do domu przed dyżurem i dlatego teraz tak się śpieszę. Plac Wilsona (oficjalnie Komuny Paryskiej, ale mieszkańcy Żoliborza solidarnie bojkotują tę nazwę) – spoglądam na zegarek, jest kwadrans po – spokojnie, do Banacha nigdy nie jedzie stąd dłużej niż pół godziny, zdążę. Wyciągam książkę i pogrążam się w lekturze, kątem oka kontrolując mijane ulice. Autobus skręca w Banacha, spokojnie wpycham książkę do plecaka i zsuwam się z poręczy. Przyjeżdżam przed czasem, wchodzę do budynku klinicznego szpitala i kieruję się do łącznika, po kilkudziesięciu krokach skręcam w ciemny korytarzyk w lewo i jestem na miejscu. „Pokój Studenckiego Koła Naukowego Kliniki Chirurgii Ogólnej”. Szarpię za klamkę, zamknięte, niezrażony pukam. Zza drzwi dochodzi jakiś dźwięk – nadstawiam uszu – słychać rumor, otwierają się drzwi, pokazuje się zaspana twarz Tomka. – Cześć – mówię. – Przepraszam, że cię obudziłem. – Sorry – odpowiada. – Kimnąłem się chwilę, bo kibluję tu już trzecią dobę z przerwami na zajęcia. Otwiera szeroko drzwi, zapala górne światło i przepuszcza mnie przed sobą do środka. – Tylko się nie przestrasz – ostrzega. W migającej sinej poświacie rozżarzających się neonówek widać uciekające z pokrytego okruszkami stołu setki prusaków. Ich matowe odwłoki nikną w mrocznej przestrzeni za szafą, część umyka prosto do odpływu wiszącej w rogu umywalki, reszta niknie za przypodłogowymi listwami.

– Spokojnie, u mnie w zsypie też są, kiedyś były w mieszkaniu, ale po dezynsekcji zniknęły. Zresztą na Lindleya na internie są karaluchy. – Siadaj. – Wskazuje jedno z trzech stojących w pokoju łóżek. – Wyjaśnię ci zasady i idziemy na izbę. – Jest nas na dyżurze czwórka, dwóch na izbie przyjęć, trzeci na oddziale opisuje przyjmowanych na ostro chorych i ewentualnie myje się do zabiegów, czwarty odpoczywa lub przychodzi na blok do większych zabiegów na haki. – A co możemy robić na izbie przyjęć? – pytam. – To zależy, kto ma dyżur i co przywiozą. Jeśli są sensowne pielęgniarki, to się można powkłuwać do żyły; poza tym opatrunki, szycie prostych ran i asystowanie przy badaniu chorych. – Super – mówię. – Idziemy? To mój pierwszy w życiu samodzielnie wykonywany zabieg. Znieczulony alkoholem kloszard wierci się niespokojnie na leżance. Pod okiem pielęgniarki zabiegowej myję jego ranę na czole wodą utlenioną i dwukrotnie dezynfekuję skórę wokół niej jodyną oraz obkładam starannie zieloną szmatą z wyciętą w środku dziurą. – Duszno mi, nic nie widzę – bełkocze spod szmaty mój pierwszy pacjent. Spłoszonym wzrokiem spoglądam na pielęgniarkę. – Cicho leż, jak ci dobrze – rzuca siostra ostro. Pacjent uspokaja się. Patrzę na nią z wdzięcznością, biorę ze stolika strzykawkę, nakładam igłę, nabieram z podanej mi przez pielęgniarkę ampułki lignokainę i wbijam w skórę czoła poniżej bieguna rany. – Ała! – krzyczy kloszard. – Cicho! Było nie pić! – słyszę głos siostry. – To znieczulenie! Jednostajnym ruchem wstrzykuję zawartość strzykawki,

wbijając igłę najpierw wzdłuż górnego, a następnie, po jej wycofaniu, wzdłuż dolnego brzegu rany. Przyglądająca mi się z wyraźnym podziwem Anka szepcze mi do ucha: – Jak na początek, nieźle ci idzie, mnie za pierwszym razem cała zawartość strzykawki wytrysnęła do oka. – Super, tylko co dalej – odpowiadam szeptem. – Pamiętaj: zszyj białe z białym, a czerwone z czerwonym – szeptem dodaje mi otuchy. Chwytam w lewą rękę imadło, mocuję w nim igłę i zakładam nitkę. Na razie idzie mi sprawnie, myślę, godziny treningu przy przerabianiu koca na śpiwór (które to ćwiczenie doradził mi znajomy chirurg) nie poszły na marne. Biorę w prawą rękę pęsetę i chwytam nią brzeg skóry, następnie okrężnym ruchem wbijam igłę w skórę – a raczej próbuję ją wbić, bo ten pijak jest znacznie twardszy od wełnianego koca. Próbuję kolejny raz – mocniej – udało się, wiążę z pietyzmem pięć razy: pierwszy podwójny, potem naprzemiennie cztery pojedyncze. Udało się! Pierwszy w życiu szew założony. Zszywam całą ranę, obmywam, zakładam opatrunek. Czuję się jak doktor Bernard, gdy jako pierwszy na świecie chirurg przeszczepił ludzkie serce. Po chwili przywożą kolejnego pijaka z rozbitym łbem. Teraz kolej Anki. Patrzę na jej nieudolne ruchy z wyższością i pobłażaniem. – Dasz radę! – mówię do przestraszonej dziewczyny. Siedzimy w pokoju i jemy kanapki. Teoretycznie mam przerwę, ale przyszedł do mnie Tomek i spytał: – Myłeś się już kiedyś? Popatrzyłem na niego zdziwiony. – Czy myłeś się już do zabiegu, idioto? – wyjaśnia. – Jeszcze nie – odpowiadam ze skruchą, jakbym przyznawał się do wstydliwej choroby. Kiwa głową.

– Jak chcesz, możesz stanąć na trzeciego do perforacji żołądka. Zrywam się z miejsca. – Jasne! – wykrzykuję, nim zmieni zdanie. – Spokojnie – osadza mnie głosem. – Anestezjolodzy powoli się szykują, a szef dyżuru je u instrumentariuszek kolację. Ale laski – wzdycha wyraźnie rozmarzony. – Nie będziemy im przeszkadzać… – To może dołączymy i poczekamy z nimi? – rzucam niecierpliwie. – Nie rób sobie nadziei… – Uśmiecha się, niewłaściwie oceniając moje intencje. – One nawet nie spojrzą na studenta. Jak nie jesteś chirurgiem, to, bracie, nie istniejesz – słyszę wyraźny smutek w jego głosie. Wchodzimy przez śluzę na blok operacyjny, przebieramy się w zielone ubrania chirurgiczne. – Sprawdź kieszenie i nie zostawiaj tu niczego wartościowego – ostrzega Tomek. – No coś ty? Noc, pusto. Myślisz, że kradną? – pytam z niedowierzaniem. – Jak cholera, nikt nikogo nie zna, przychodzą z zewnątrz, golą pijaczków na izbie, chorych na oddziałach, czasem trzepią ubrania w szatniach. – Nigdy bym nie pomyślał. – Na wszelki wypadek dokładnie sprawdzam kieszenie. Zakładam pokrowce na drewniaki i wchodzimy na pogrążony w półmroku blok operacyjny. W oddali mrugają jarzeniówki w sali dyżurnej i w pomieszczeniach socjalnych. Idziemy prosto do myjni, gdzie pod okiem Tomka szoruję się do operacji. Stoję w zielonym fartuchu, rękawiczkach i czepku. Na twarzy mam maskę. Starając się nie opierać o pacjenta, rozciągam metalowymi hakami brzegi otwartej rany. Pacjent jest przykryty

zielonymi serwetami, widać tylko wnętrze brzucha. Coś niesamowitego – rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Patrzę na sprawne ruchy rąk pierwszego operatora, który jak wirtuoz z niesamowitą szybkością i gracją rozdziela kolejno tkanki. Preparując pozornie niedbale, prowadzi luźną konwersację, przerywaną tylko wydawaniem krótkich, zdecydowanych poleceń wpatrzonej w niego jak w bóstwo instrumentariuszce. Widać, że wie, co chce zrobić, całkowicie panuje nad sytuacją. Czy ja kiedykolwiek będę tak potrafił? Nie mogę doczekać się następnego dyżuru. I wielu kolejnych.

„Było nas trzech W każdym z nas inna krew Ale jeden przyświecał nam cel Za kilka lat Mieć u stóp cały świat Wszystkiego w bród”.

Bogdan Olewicz, Autobiografia, muz. Zbigniew Hołdys (Perfect)

Rozdział siódmy

Saksy Sesja zaliczona w „zerówce”, praktyki wakacyjne odrobione w dziesięć dni w szpitalu na Stępińskiej – wziąłem łączone dyżury „popołudnie z nocą”, udało się. Wyjeżdżamy jutro, kilka tygodni przygotowań dobiegło końca. Od ponad roku zastanawiałem się, jak załatwić sobie pracę za granicą na wakacje. Krążące opowieści o winobraniu, zbieraniu jagód czy truskawek rozpalały wyobraźnię. Gdyby tak udało się pojechać, zobaczyć kawałek świata, a przy okazji zarobić pieniądze?! Tylko jak to zrobić? I skąd wziąć zaproszenie? No i udało się. Pół roku temu starszy brat dostał wreszcie stypendium w Hadze i po dwóch miesiącach pobytu napisał, że Holendrzy, u których mieszka, chcą zaprosić kilkoro polskich studentów na wakacje i chętnie pomogą im znaleźć jakąś sezonową pracę. Pod koniec kwietnia przyszły upragnione zaproszenia, dostaliśmy paszporty, wizy holenderskie, tranzytowe niemieckie. Jedziemy: ja, Wojtek i Tomek od razu, Boldo ze swoją dziewczyną dojadą do nas po dwóch lub trzech tygodniach. Mama po długich przekonywaniach zgodziła się pożyczyć mi swojego malucha. O dziwo, bardzo poparł mnie ojciec, który dodatkowo dał mi na imieniny dwieście dolarów, podkreślając jednak wyraźnie, bym tą kwotą gospodarował w Holandii bardzo

rozważnie, bilansując zarobki i wydatki, żebym miał na kolejne wyjazdy za granicę, bo na więcej takich prezentów liczyć nie mogę. Jedziemy oczywiście non stop. Wyruszyliśmy o piątej rano. Nie wiem, jakim cudem udało nam się spakować do malucha. Naszego fiata 126p wypełniają: namiot, śpiwory, benzynowy kocher (butle gazowe zajmują zbyt dużo miejsca), menażka, sto puszek pasztetu podlaskiego, zupy w proszku, ryż, ziemniaki purée, rzeczy całej naszej piątki (Boldo i Gośka zabiorą się tirem z jakimś znajomym rodziców), kilka flaszek na prezenty (i do wypicia), no i nas trzech. To nie wszystko! Pod nogami z tyłu zasztauowany kanister, zapas oleju, narzędzia, jakieś części zapasowe do silnika (przygotował je znajomy mechanik, lista i podręcznik obsługi są pod fotelem kierowcy). Prowadzić będziemy na zmianę z Wojtkiem; Tomek, który nie ma prawka, będzie pilotem. Za polską granicą zaczyna się autostrada, podobno jeszcze pohitlerowska – monotonny stukot kół na łączeniach betonowych płyt usypia. Granica NRD z RFN, granica systemów. Po drobiazgowej kontroli przez NRD-owców wjeżdżamy powoli na ziemię niczyją, kluczymy między zaporami przypominającymi gwiazdobloki, po bokach drogi stoją potężne betonowe bunkry połączone wysokim murem i zasiekami z drutu kolczastego. Czujemy się obserwowani ze wszystkich stron. Wielki Brat patrzy, czuję mrowienie na plecach. Kontrola po stronie zachodniej okazuje się czystą formalnością. Wojtek, który zna niemiecki, siedzi przygotowany, ze słownikiem na kolanach, ale nikt o nic nie pyta, strażnik salutuje i jedziemy dalej. Nasz maluch raźno mknie szeroką asfaltową autostradą. Uważamy na ograniczenia prędkości, ale nie jest to duże utrudnienie, bo auto jest tak obciążone, że rozpędzenie go

powyżej stu kilometrów na godzinę zajmuje kilka minut. Na granicy holenderskiej ubrana w mini celniczka wypytuje nas, czy nie przewozimy broni, amunicji i narkotyków. Akurat bym jej powiedział! W nocy dojeżdżamy na miejsce, śpimy w samochodzie do rana i jedziemy na kemping, który polecili nam znajomi. Rozbijamy namiot. Poza nami są tu sami Irlandczycy i jeden Izraelczyk. Zapoznajemy się z nimi, mówią, że z robotą krucho, ale niedługo zacznie się sezon na hiacynty. Wypijamy po piwie (w sklepiku u gospodarza kempingu strasznie zdzierają: guldena za butelkę, więcej nie będziemy tu kupować) i idziemy spać. Chłopaki mają cztery tygodnie na znalezienie pracy – na tyle starczy nam kasy, jeśli będziemy kupować tylko pieczywo i płacić za kemping. Gospodarze brata załatwili mi pracę na pierwsze dwa tygodnie – od jutra będę dojeżdżał do Hagi i pomagał przy remoncie domu. Wracam z Hagi, jest super! Krzyczę rozemocjonowany: – Chłopaki! Płacą dziesięć guldenów za godzinę, będę pracować od ósmej do ósmej. Facet remontuje willę! W życiu tyle elektronarzędzi nie widziałem! Pewex może się schować! Po południu mam mu pomagać po jego pracy, a rano kontynuować robotę pod okiem jego żony. I do tego codziennie obiad! Czadowo, co? – Bez rowerów kicha – mówi Wojtek. – Ty bryki nie zostawisz, dopóki masz robotę w Hadze, a stąd wszędzie daleko. – Obskoczyliśmy prawie trzydzieści miejsc i nic – dodaje Tomek. – Ale jest nadzieja, że w przyszłym tygodniu zaczną kopać cebulki tulipanów. – Jeśli jutro nic nie znajdziemy, to skoczymy stopem do Amsterdamu na trzy dni, taki jest plan. – A gdzie będziecie spać? – pytam.

– Ciepło jest. Zresztą jedziemy tam zobaczyć to słynne nocne życie, a nie spać! – OK, namiotu chyba nie ukradną. Musimy Irlandczykom postawić flaszkę. Może nam bomby pod namiot nie podłożą? Wieczór okazuje się naszym wielkim sukcesem towarzyskim. Irlandczycy, przyzwyczajeni do swojego piwa (lub taniego wina, którym się wspomagają w związku z brakiem roboty i kasy), nie są w stanie przełknąć kieliszka czystej. Tomek wpada na pomysł, by upić z każdej ich flaszki wina po łyku i uzupełnić je naszą gorzałą. Na efekt nie trzeba długo czekać, zostajemy bohaterami wieczoru, a bomby, choćby nawet chcieli, nie dadzą rady podłożyć. Nadziwić się nie możemy, ilu młodych zdrowych ludzi może zmóc jedna litrowa butelka wyborowej. Wino i śpiew, bo ich kobiet nie śmiemy ruszać. Po powrocie nazajutrz wieczorem z Hagi znajduję kartkę od chłopaków, że pojechali do Amsterdamu i że niedługą będą mieli pracę na jakiś tydzień. Jest dobrze! Od trzech tygodni pracujemy przy hiacyntach. Nad stołem wyciąg, maski na twarzach, a i tak wszyscy kaszlą, ręce – mimo że oklejone plastrem – krwawią, sok z cebulek wżera się wszędzie niczym formalina. Ale płacą dobrze: trzy i pół centa za cebulkę. Po tygodniu doszliśmy do trzech tysięcy cebulek na każdego w ciągu ośmiu godzin, teraz robimy około czterech tysięcy, a najlepsi – pracujący tu kolejny sezon – nawet pięć tysięcy. Praca polega na zrobieniu trzema cięciami śmiesznym, zagiętym pod kątem prostym małym nożykiem okrągłego rowka na spodzie cebulki (do jej rozmnażania chyba). Zaniepokoiłem się, gdy pierwszego dnia spytano mnie, czy jestem prawo- czy leworęczny. Bałem się, że mnie nie zatrudnią. Niepotrzebnie. Okazało się, że dla mańkutów mają nożyki zagięte w odwrotną stronę.

Boldo z Gośką nie dojechali, nie wiemy dlaczego, nie mamy z nimi kontaktu. Wokół olbrzymiego stołu siedzi kilkanaście osób, przed każdą kupka cebulek. Za plecami, aż do samego sufitu, jedna na drugiej stoją skrzynki z gotowymi cebulkami. Między stołami uwija się wózek widłowy, dowożąc kosze pełne nienaciętych cebulek i wywożąc te wydrążone. Praca sprzyja rozmowie, choć najwięksi spece w zaciętym milczeniu rywalizują o każdego guldena, uważając, że rozmowa spowalnia ich tempo. Nasza grupka jest mniej ortodoksyjna. – Praca siedząca przy stole osiem godzin dziennie to już chyba praca umysłowa? – rzucam zaczepnie. – Słusznie – podchwytuje Wojtek. – A słyszeliście ten kawał, jak z kanału wynurza się umazany w nieczystościach majster i krzyczy do siedzącego na asfalcie, opalającego się pomocnika: „Francuza podaj!”. Znika w otworze, po chwili wynurza się ponownie i woła: „Francuza, mówiłem, nie nasadowy. Widzisz, Józek, jak się nie będziesz uczyć, to całe życie będziesz narzędzia podawać!”. – Różna wiedza jest w różnych branżach potrzebna – wtrąca filozoficznie Tomek. – Jak robiliśmy przy tulipanach i pierwszego dnia gospodarz po długim namyśle zdecydował się pożyczyć nam rowery, to z dziesięć minut upewniał się, że na pewno wiemy, jak one działają. A takie złomy w końcu nam przyprowadził, że jakbym się na takim na osiedlu pokazał, toby mnie śmiechem zabili! – Pewnie myślał, żeście z lasu przyjechali – rzucam zaczepnie. – Akurat. Następnego dnia ciągnął groblą dwie pełne przyczepy za tym wielkim nowym pomarańczowym traktorem i jak mnie zobaczył, to zeskoczył w biegu, krzyknął do mnie tylko, żebym wjechał do ostatniej hali tyłem i wysypał na jej końcu towar, a sam gdzieś pobiegł – mówi Wojtek.

– A co? Pewnie mu się lać chciało? – To mógł chociaż zatrzymać ciągnik. Mało mu tego pociągu w kanale nie zaparkowałem. Ma tam, cholera, w tym traktorze z dziesięć różnych wajch po obu stronach i chyba osiem pedałów. Zanim zorientowałem się, który to hamulec, to byłem już z pięć metrów od brzegu kanału – piekli się Wojtek. – A kiedy coś pociągnąłem, to jakiś lemiesz czy inna brona się uruchomiła. Myślałem, że zaraz się w powietrze uniesie… – Widzisz? Miał rację, głupiego traktora nie umiesz prowadzić, a byś chciał, żeby ci rower, co go po dziadku odziedziczył, powierzył – wtrąca Tomek. – Ty nie bądź taki wyrywny. Jak zobaczył malucha, pomyślał pewnie, że to taki socjalistyczny traktor – mówi do mnie wyraźnie rozeźlony Wojtek. Łzy lecą mi z oczu, kapie z nosa, dławi w gardle – hiacynty nie nastrajają przyjaźnie. – Jak ci się mój maluch nie podoba, to może wrócisz do Polski na jego rowerze? – rzucam zaczepnie. Wracamy. Od dwóch tygodni snuliśmy się po Beneluksie. Byliśmy w Amsterdamie, Brukseli, Antwerpii i w Luksemburgu, a i tak zostało nam sporo kasy. Do Polski jeszcze trzysta kilometrów, do domu trochę ponad dziewięćset. Nagle jakiś huk. Patrzę w lusterko – cała tylna szyba jest czymś zasmarowana. Zatrzymuję się na skraju autostrady, widzę, że to olej. Nie mamy wyjścia, czekamy, aż silnik ostygnie. Po chwili na horyzoncie pojawia się pędząca na sygnale łada oznakowana zielonym pasem – ciekawe, jak namierzyli nas tak szybko? Nie ma czasu się zastanawiać, bo samochód zatrzymuje się tuż za nami i wyskakuje z niego dwóch mundurowych. Podchodzą do nas. Wojtek rozpoczyna z nimi negocjacje. Jego tłumaczenia chyba nie do końca ich przekonały, bo cały czas gestykulują, że tu nie wolno się zatrzymywać, więc mamy jechać dalej. W końcu zrezygnowani pochylają się razem z nami nad

silnikiem. Okazuje się, że spadł i zgubił się korek wlewu oleju, pękł kolektor oddechowy – nie wiem, czy jedno z drugim ma coś wspólnego. Dolewamy cały zapas oleju do silnika, robimy improwizowany korek ze szmaty i z duszą na ramieniu odpalam silnik. Ruszamy, łada za nami – eskortuje nas aż do granicy. Na moście w Świecku urywa nam się tłumik, wrzucamy go pośpiesznie do środka. Iskrząc jak kometa i przeraźliwie wyjąc, wjeżdżamy do Polski. Zatrzymuję się przy pierwszym Polmozbycie. W kantorku informują mnie, że dziś nic się nie da zrobić, bo mają już komplet samochodów na swoją zmianę, zresztą brakuje części. Proponują, żebym spróbował po niedzieli. Zdesperowany wchodzę do hali i szukam majstra. – Mam do pana prośbę – mówię. – Wracam do domu i samochód mi się popsuł. – A co się stało? – pyta majster. – Tłumik się urwał – tłumaczę. – No, nie da rady, czasu nie mamy, zresztą obejm nie ma. Odwraca się i chce odejść. Doganiam go. – Ale ja bardzo proszę, tak prywatnie. – Daję mu banknot dziesięciomarkowy. – Spróbuję, zobaczymy, co da się zrobić – mówi wyraźnie zadowolony. – Niech pan się zgłosi za dwie godziny. – Dziękuję! – Wręczam mu kluczyki i idę do chłopaków w samochodzie. – Powinno się udać – pocieszam ich. – Chodźmy coś zjeść. Za kolejne dwie marki (w przeliczeniu) napychamy się smażoną drobiową wątróbką, obserwując, jak nasz maluch wjeżdża na podnośnik. Majster przywołuje jakiegoś mechanika, pokazuje mu wymownie nasze auto i stojącego na sąsiednim stanowisku nowego malucha na przeglądzie gwarancyjnym. Za

chwilę coś z niego demontują. Ekipa energicznie bierze się za przywracanie sprawności auta mojej mamy. Tamtemu widocznie mniej się śpieszy. Godzinę później mkniemy w kierunku Poznania. – Kosztowało nas to po cztery marki – mówi Tomek – ale było warto! – Jasne, wieczorem będziemy w domu – odpowiadam. – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. A z walutą… i dogadać się można, i wszystko załatwić – dodaje Wojtek.

„W naszych rękach dwa i dwa na dnie, Cała reszta zwiała gdzieś. A jeden z nich zabraliśmy Na starej Anglii brzeg”. Janusz Sikorski, 24 lutego (Bijatyka) (Stare Dzwony)

Rozdział ósmy

Wakacje. Ciąg dalszy DRRR, DRRR, DRRR. Odbieram telefon. – Słucham? – Cześć, Wojtek mówi. – Cześć, poznałem. Co słychać? – Słuchaj, jedziemy na trzy dni na obóz roku zerowego, na otrzęsiny. Masz czas? – Mowa, wakacje są w końcu! – To co, jedziesz? – Kiedy? Gdzie to jest? I kto jedzie? – Ja, Tomek, może Anka, jutro o siódmej ze Wschodniej pośpiesznym do Rzeszowa, potem PKS-em. To gdzieś w Bieszczadach, Tomek wie dokładnie. Zastanawiam się przez chwilę – dzisiaj gram w brydża u Bolda, ale to nie problem, wyśpię się w pociągu, a od niego nawet bliżej na Dworzec Wschodni. Jest niedziela, rejs z Trzebieży zaczyna się niby w piątek, ale przesądny kapitan i tak nie wypłynie przed północą. Miałem w tym tygodniu wyskoczyć na działkę do mamy i Pawła, jednak warto by zobaczyć nowy narybek. Trochę to wszystko na wariackich papierach, ale jadę! – OK. Będę. Co mam wziąć? – pytam. – My bierzemy tylko śpiwory i karimaty, przewaletujemy jakoś bez namiotu.

– Dobra, to ja też! – No to cześć. – Do jutra, cześć. Z mamą nie mam kontaktu, ale może się domyśli, że niedotarcie przeze mnie na działkę to jeszcze nie dowód, że coś mi się stało. Zostawiam na stole list do ojca, że jadę do Bolda na noc na brydża, a potem w Bieszczady, pakuję plecak i wychodzę z domu. – A ty co? – wita mnie w drzwiach Robert, pokazując palcem na mój wypchany plecak. – Z domu cię wyrzucili? Przeprowadzasz się do mnie? – Cześć – odpowiadam. – A co, chciałbyś? – Jasne, chodź, siadamy do stołu, starzy czekają. Nocny brydż z rodzicami Bolda to już tradycja. Wchodzimy do salonu, witam się i siadamy do stolika. Losujemy miejsca, siadam naprzeciw Roberta i zaczynam rozdawać karty. – Jadę jutro rano z chłopakami zobaczyć nowe laski na obozie roku zerowego – odpowiadam na wcześ​niej zadane pytanie. – I nic nie mówiłeś? – Słyszę urazę w jego głosie. – Nie planowałem – odpowiadam szczerze. – Tuż przed wyjściem z domu zadzwonił Tomek i za​pro​po​no​wał… – Podejmujesz decyzje jak chirurg: „palec w dupę, krew na grupę i na stół…” – recytuje z sarkazmem. – Nie przeklinaj w domu – zwraca mu uwagę matka. – A poza domem ci nie przeszkadza? – odpowiada zaczepnie. – Graj – zmieniam temat. – Fajnie masz – wzdycha. – To jedź z nami, przecież masz czas – mówię. – No coś ty, Gośka mnie nie puści. – Właśnie – mówię jednocześnie z jego mamą.

Patrzę w okno – świta – noc szybko zleciała przy kartach, w pokoju sino od dymu papierosowego. Przeciągam się, patrzę na zegarek – piąta rano. – Czas na mnie – żegnam się. Do Rzeszowa dojeżdżamy późnym popołudniem, i to we względnym komforcie, bo udało nam się wyprzedzić dziki tłum kłębiący się na peronie i zabarykadować się w łazience. Wysiadamy i szukamy dworca PKS. Najbliższy autobus w interesującym nas kierunku odchodzi za pół godziny. Sprawdzamy w informacji – mamy przesiadkę na lokalne połączenie w jakiejś zapadłej wsi koło Sanoka, więc na dziewiątą wieczór powinniśmy być. – Akurat dobrze zajedziemy – cieszy się Wojtek. – Impreza się zacznie i będziemy mieć prawdziwe wejście smoka! Nadjeżdża autobus, wsiadamy, podróż przebiega zgodnie z planem, kilka minut po ósmej wysiadamy w jakiejś zapadłej dziurze, w środku lasu. Od celu dzieli nas jeszcze około dwudziestu kilometrów. – Spokojnie, zdążymy – mówi Tomek. – Przepraszam, o której będzie najbliższy PKS do Komańczy? – pytam parę minut później przejeżdżającego na rowerze autochtona. – O piątej czterdzieści. – Zatrzymuje się koło nas. Patrzę na zegarek – jest za kwadrans dziewiąta. – Jak to o piątej czterdzieści? – protestuje Wojtek. – Miał być o wpół do dziewiątej wieczorem. – Panie, ten to w tym roku nie jeździ, rano dopiero będzie. – Wsiada na rower i odjeżdża. – Aleśmy się władowali – mówię. – Jak śliwki w gówno – kwituje Tomek. – Panowie, jest ciemno i robi się coraz zimniej, nie ma co tu tak stać. – Co proponujesz? – pyta Wojtek. – Macie latarkę?

– Nie – odpowiadamy chórem. Rozglądamy się wokół, za wiatą przystanku widać tylko ciemną ścianę lasu. – Nie mamy wielkiego wyboru: albo idziemy piechotą, ale po ciemku, a że nie wiemy dokładnie, dokąd iść, to trochę bez sensu. Albo tu śpimy. – Tu – rozglądam się z obrzydzeniem – tu… to znaczy gdzie? Może chociaż jakiejś chałupy poszukamy? – Gdzie tu znajdziesz chałupę? – pyta zrezygnowany Tomek. – A jak nawet, to co, myślisz, że w środku nocy ktoś nas wpuści? W najlepszym wypadku psami poszczują – dodaje zmęczonym głosem. Wchodzimy do środka wiaty, rozkładamy karimaty, wyciągamy śpiwory. – Czym chata bogata – mówię, otwierając mielonkę nożem. – Zdrowie nieznanych pięknych studentek! – Wojtek polewa do emaliowanego kubka. Idziemy spać. Rano budzi nas zimno. Wstajemy, a po chwili przyjeżdża autobus. Dojeżdżamy na obóz po szóstej. – Cześć – wita nas zaspany Bartek, organizator obozu. – Szkoda, że nie przyjechaliście wczoraj, była świetna impreza… – Ziewa. Oglądamy się na siebie. – My też mieliśmy niezłą – mówię. – I to niedaleko stąd – dodaje Tomek. Umyci i przebrani siadamy do śniadania, schodzi się coraz więcej ludzi. Przyglądamy się dyskretnie nowemu narybkowi: część dziewczyn robi wrażenie, natomiast chłopaki – porażka: pryszczate wypłosze tylko zasłaniają widok na swoje koleżanki, które zresztą też chyba nie są nimi zachwycone i preferują towarzystwo starszych kolegów. Nasze opowiadanie o wczorajszej nocy na przystanku

autobusowym w środku lasu budzi powszechne zainteresowanie, szybko odrabiamy więc zaległości w nawiązywaniu nowych kontaktów. – Dziś też jest impreza – mówi Bartek. – Oczywiście zostajecie? – pyta. – Nie będziecie żałować. – Jasne – odpowiadamy chórem. I rzeczywiście nie żałujemy! Obóz super, ale muszę jechać do Trzebieży, na rejs wokół Bornholmu. Jak mawia mój przyjaciel Rudolf: jak ktoś ma takie hobby, że lubi spać w zimnym, mokrym śpiworze w deszczową noc na huśtawce, to najlepszy dla niego jest rejs po Bałtyku. Powrotna podróż mija mi szybko. W pustym przedziale, na lekkim kacu, wspominam wczorajszą imprezę. Największą furorę zrobiło opowiadanie Wojtka o studium wojskowym: – Stoimy w kolejce po pączki, zza płotu dobiega tubalny głos: „Kapitan Francuz, ba… ba-czność! Kapitan Francuz, w dwuszeregu zbiór-kaa! Kapitan Francuz czwórkami w lee-wo zwrot!”. Wychodzimy z sąsiadującej ze studium wojskowym cukierni, wspinamy się na palce i oczom naszym ukazuje się następujący widok… – Pauza nie wynika z chęci podtrzymania napięcia, tylko prelegent zakrztusił się ze śmiechu. – Środkiem niewielkiego wydeptanego placyku raźno defiluje umundurowany pajac, wykrzykuje sam do siebie rozkazy i sam na nie odpowiada. Popisowi temu niedbale przygląda się banda opartych o płot, ubranych w moro młodych ludzi. Nagle obserwowana przez wszystkich postać zatrzymuje się i wydaje z siebie straszny głos: „– Koom-paania baa-czność! – Co jest cywilbanda?!

– Taa-kie są arkana sztuki, nie ja je ustaliłem i nie ja je będę zmieniać! – Koom-paania spoo-cznij! – W lee-wo zwrot i marsz! Stąd do godziny piętnastej!”. Grupa studentów przebranych za żołnierzy niemrawo zbiera torby i ciągnąc za sobą nogi, rusza powoli we wskazanym przez instruktora kierunku. Nie śpieszą się, do piętnastej została jeszcze godzina – kończy opowiadanie Wojtek. – I tak, moi kochani, miesiąc w miesiąc, rok w rok, przez całe sześć lat studiów, a potem jeszcze obóz – wzdycha. Keja portu jachtowego w Trzebieży, mekka polskiego żeglarstwa. Od blisko dziesięciu lat spędzam tu przynajmniej połowę wakacji: tu zdobywałem kolejne stopnie żeglarskie, tu szkolę, zarabiając na rejsy, stąd wreszcie wypływamy w świat. To jeszcze do niedawna jeden z nielicznych sposobów obejrzenia świata za kurtyną. Miejsce to ma swoją tradycję i niepowtarzalny klimat. Docenili to Niemcy, lokując tu jeszcze przed I wojną światową oficerski jachtklub, przekształcony przed II wojną światową w ośrodek szkolenia żeglarskiego Hitlerjugend. Z tamtego okresu pochodzi okazały biały budynek pokryty dachem z czerwonej dachówki, posadowiony przy porcie na wbitych w podmokły teren palach. Wtedy też powstały baseny jachtowe i osłaniająca je sztuczna wyspa. Nawet część jachtów pochodzi z tamtych lat. Ich stalowe kadłuby, zatopione podczas ostatniej wojny, zostały wyłowione, wyremontowane i ponownie wyposażone na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Na jednym z nich podobno kręcony był Nóż w wodzie Polańskiego – tak przynajmniej twierdzi moja mama, która, podobnie jak ja, w latach studenckich wielokrotnie tu bywała. Wtedy mieszkało się w nastrojowych wielkich salach na poddaszu głównego budynku, teraz kursanci skoszarowani są w gnijących domkach kempingowych, rozsianych wzdłuż brzegu

zalewu – rodzimym wkładzie w rozbudowę tego ośrodka. Przy kei stoi rząd blisko stu zacumowanych jachtów. Dziś jest tu gwarnie i tłoczno, jutro zostaną tylko te mniejsze i starsze (które nie wychodzą już w morze), pozostałe wypłyną w rejs i powrócą – jedne za dwa, inne za trzy tygodnie. Dłuższe rejsy zaczną się dopiero późną jesienią. Nasz jacht jest trzeci w szeregu: s/y „Kapitan Haska”, piękny mahoniowy kadłub pomalowano bezbarwnym lakierem, dwa maszty tylko czekają na postawienie żagli. Na kei zalega wysoka na metr hałda rzeczy: jedzenie dla dziewięcioosobowej załogi na dwa tygodnie. Bierzemy ze sobą wszystko: worki z ziemniakami, chlebem, cebulą. Butle gazowe, skrzynki pełne warzyw, owoców, jajek, konserw, dżemów, herbatników, zupek w proszku, cukru, mąki, ryżu i cholera wie, czego jeszcze. Przed każdym rejsem wydaje mi się niemożliwe, aby tyle rzeczy zmieściło się wewnątrz jachtu. Uff! Płynę jako pierwszy oficer – nie dość, że mam własną kabinkę, to nie muszę prowadzić list prowiantowych. Obok stoją worki żeglarskie z rzeczami osobistymi załogi. Na porośniętym trawą placu apelowym suszą się rozłożone białe dakronowe żagle. Niektóre z nich wymagają szycia czy reperacji – to również nie moja działka. Delektuję się świeżo zdobytym patentem sternika morskiego. Biorę się ostro do roboty, jeśli mamy dziś w nocy wyjść w morze – po północy można, bo to już sobota – to muszę zaktualizować mapy, zebrać papiery załogi, wypełnić dokumenty wyjścia i zgłosić je przez radio do kapitanatu i WOP-u oraz zanieść je osobiście do bosmanatu. Gotowe. Przed chwilą wachtowy wybił dzwonem cztery szklanki – minęła północ. Kadłub łagodnie wibruje od pracującego na wolnych obrotach silnika diesla. Mimo późnej

pory na kei stoi pełno ludzi – to słynna na całą żeglarską Polskę ława szyderców. Jeśli tu, w Trzebieży, ktoś coś spieprzy, to życzliwi koledzy instruktorzy wypominać mu to będą przynajmniej do końca sezonu (niektóre wyjątkowo barwne manewry stały się legendą). Cała załoga, poza mną, jest już na pokładzie. Za sterem pojawia się kapitan, ściszonym głosem wydaje komendy powtarzane szeptem z ust do ust (hałas jest nieelegancki). Widać, że jest skupiony, ja też – obaj czujemy na sobie wzrok „życzliwych” kolegów. – Przygotować cumy do oddania – słyszę. Odwiązuję linę, starając się nie zmniejszyć jej napięcia. – Cuma dziobowa do oddania klar – odpowiadam półgłosem. – Cumę dziobową oddaj – pada kolejna komenda. Szybkim ruchem zdejmuję cumę z polera, rzucam ją nad koszem dziobowym na pokład, wskakuję na powoli odpływający od kei jacht. Zapala się umieszczone na dziobie czerwono-zielone światło nawigacyjne, rzucając kolorowy refleks na wodę. Kucam, aby nie zasłaniać drogi manewrującemu jachtem kapitanowi. – Klarujemy cumy i przygotowujemy foka i grota do stawienia – podaję szeptem komendę kierowanej przeze mnie pierwszej wachcie. Nasze zadanie, zgodnie z tradycją obowiązującą w marynarce, to obsługa dziobu i wszystkich zainstalowanych tam lin i urządzeń. Cała załoga – poza sternikiem – ustawia się w paradzie na lewej burcie, za chwilę miniemy główki portu Trzebież. W ciemnościach jarzą się oddalające światełka naszej osady, cicho szumi omywająca burty woda zalewu. – Przygotować żagle do stawienia – pada komenda kapitana. – Fok do stawienia klar, grot do stawienia klar – odpowiadam. – Bezan do stawienia klar – dochodzi z rufy głos kogoś z trzeciej wachty. – Żagle staw – pada kolejna komenda.

Olbrzymie białe płachty z szelestem wędrują sprawnie w górę, w mrok, jacht ustawia się w łagodnym przechyle. – Odstawić silnik – słyszę polecenie. Zapada cisza, słychać tylko szum obmywającej kadłub wody. Płyniemy! Nad nami widać rozgwieżdżone niebo, przed nami w oddali migają główki Kanału Piastowskiego, który zaprowadzi nas do Świnoujścia i dalej na morze. Jeśli będzie dobry wiatr, to pojutrze zobaczymy perłę Bałtyku, wyspę Bornholm, i jakby przyklejone do jej północnowschodniego wierzchołka wysepki, między innymi Christiansø, gdzie było kiedyś więzienie dla kobiet. Wiem, że jeszcze wiele razy tu wrócę – może już jako kapitan. A może kiedyś (kto wie?) popłynę w kolorowy, daleki świat…

„Pokaż, lekarzu, co masz w garażu”.

Ludwik Dorn[7]

7 Podczas konferencji prasowej marszałek sejmu Ludwik Dorn na pytanie o losy ustawy podtrzymującej podwyżki dla pracowników ochrony zdrowia odpowiedział: „Ja się najbardziej troskam pielęgniarkami, a nie lekarzami, bo pokaż, lekarzu, co masz w garażu”.

Rozdział dziewiąty

Obchód Zajęcia z urologii odbywają się na szóstym roku i trwają tylko dwa tygodnie… I chwała Bogu. Odkąd minąłem drzwi tej kliniki, wiem, kim na pewno nie będę – urologiem. Nie jestem w tym odosobniony. Takiego zagęszczenia buców na metr kwadratowy nie udało mi się spotkać przez całe studia. Po wkuciu biofizyki wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, sądząc, że nasza przygoda z falami, energiami i kilodżulami dobiegła końca, aż tu nagle prawie na samym finiszu autystyczny bufon prowadzący (czytaj: tresujący) naszą grupę oczekuje, że opanujemy analizę różnicową laserów. – Po opanowaniu biochemii, farmakologii i mikrobiologii nie ma takiej rzeczy, której student medycyny nie jest w stanie nauczyć się na pamięć – mówi Boldo. – Ale zrozumieć, czym działanie lasera holmowego różni się od działania lasera jagowego?! – A komu to i do czego potrzebne? – pyta kolega. – Jemu to widocznie potrzebne – odpowiadam ponuro. – Ale do czego? Przecież ja to do jutra zapomnę – wścieka się Boldo. – Widocznie mu nie staje – rzucam. – Jak to mu nie staje? Przecież to urolog – ripostuje z niedowierzaniem.

– No i co z tego, jak jeszcze leku na to nie wynaleziono – mówię (od viagry dzieli nas jeszcze kilknaście lat). – Cicho, zaczyna się obchód. Każda klinika to dwór, a klinika urologii to dwór bizantyjski. Ceremoniał dworski stanowi o sensie istnienia imperium, najwyższym ceremoniałem zaś jest OBCHÓD. Choć złośliwi (studenci) mówią, że pokazuje wyłącznie kolejność dziobania, na mnie osobiście sprawia wrażenie królewskiej parady faraona. Na początku procesji idzie ON, WSZECHPROFESOR, KIEROWNIK KLINIKI, IMPERATOR. U jego boku siostra oddziałowa, dzierżąca w ręce niczym buławę gumowe rękawiczki (każdy z pozostałych uczestników obchodu ma swoją buławę w plecaku). Dalej profesorowie, za nimi docenci, później adiunkci, starsi asystenci, asystenci naukowi i zwykli, młodsi asystenci, specjalizanci, stażyści, wreszcie studenci i stadko uczennic studium pielęgniarskiego pod pilnym dozorem swoich instruktorek. Przypomina mi się, jak mama czytała mi do poduszki: „a tych wagonów jest ze czterdzieści, sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści…”[8]. Ten „piękny” zwyczaj, wywodzący się z niemieckiej szkoły medycznej, kultywowany jest w naszych klinikach z uporem godnym lepszej sprawy, mimo piętrzących się obiektywnych trudności. Wprowadzony, gdy sale chorych rozmiarami przypominały gimnastyczne i pomieścić mogły kilkudziesięciu pacjentów, nie uległ większym modyfikacjom. Dlatego gdy trzon obchodu wchodzi na jedną salę chorych, to ogon jeszcze nie opuścił poprzedniej. Kuluarowe, prowadzone półgłosem rozmowy krzyżują się z powtarzanymi z namaszczeniem – niemalże jak w grze w głuchy telefon – słowami szefa. Zgiełk ten, brzmiący w uszach jak fanfary, potęgowany jest przez przebijających się przez zwarty tłum adiutantów, wzywających do raportu lekarzy prowadzących, operujących czy

specjalizantów. Zadawane im pytania i padające odpowiedzi przekazywane są z ust do ust i zapadają wszystkim uczestnikom głęboko w pamięć… bo nikt, powtarzam nikt, nie zna tu dnia ani godziny… Rytuał ten odprawiany jest raz w tygodniu, ponieważ jego uzdrawiający efekt jest tak silny, że w większej dawce mógłby wręcz zaszkodzić słabszym pacjentom. Zamyślony podążam w ogonie wielkiego węża, przywołując w pamięci różnice między obchodem na oddziale wewnętrznym a zabiegowym. Trącam Bolda. – Pamiętasz obchód z profesor Czajkowską na trzeciej internie? – pytam i obaj parskamy śmiechem. Profesor, który wyłonił się właśnie z kolejnej sali i z niekłamanym wdziękiem gromkim głosem zawodowego podoficera szlifuje któregoś z adiunktów kliniki – porównując go do dupy wołowej – wskazuje palcem w naszym kierunku. Zapada martwa cisza. To koniec, myślę. Wokół nas robi się nagle pustka, stoimy z Boldem na środku i słyszymy padające niczym wyrok słowa: – A pan co się tak głupio śmieje? I ten obok. Obaj panowie zdają egzamin u mnie! Po obchodzie wszyscy składają nam kondolencje. Niektórzy szczere. Czekamy na egzamin. Skończyły nam się obgryzione z nerwów do krwi paznokcie. Wszyscy są już przepytywani przez swoich asystentów, tylko my stoimy przed sekretariatem profesora, czekając na wezwanie jak na ścięcie. – Pan profesor zaprasza panów. – Sekretarka uśmiecha się, przepuszczając nas w drzwiach. Ave, Caesar, morituri te salutant[9]. Wchodzimy. Dziesięć minut później – szczęśliwi, acz zaskoczeni – patrzymy na siebie z niedowierzaniem, wychodząc z gabinetu. Profesor

(jak większość choleryków) ochłonąwszy, był w naprawdę dobrym nastroju. Pokazał nam zdjęcia rentgenowskie, kazał omówić, skomentował i uzupełnił. A potem podziękował, poprosił o indeksy, wpisał po czwórce i nie komentując naszego zachowania podczas obchodu, odprowadził nas do drzwi. Tymczasem na korytarzu pusto, inni nadal walczą, każdy z egzaminatorów chce się wykazać przed szefem. Powoli korytarz się zapełnia, jedni z tarczą, inni na tarczy, a wszyscy ciekawi, jak nam poszło. Z zaskoczeniem i niedowierzaniem przyjmują naszą opowieść, mówiąc, że mieliśmy fart. Wiedząc, jak ich maglowano, nie spodziewali się, że to przeżyjemy. – A z czego żeście tak rżeli na obchodzie? – pyta pszenicznowłosy dryblas w okularach. – Przypomniałem Boldowi obchód z profesor Czajkowską – odpowiadam szczerze. – No i co, i co? – dopytują się inni. – Czekaj, ja opowiem – wyrywa się Boldo. – W zeszłym tygodniu odrabialiśmy ze Słoniem (to moja dawna ksywka) nieobecność na trzeciej internie i załapaliśmy się na obchód po ostrym dyżurze… Nie wytrzymuję i parskam śmiechem, łzy płyną mi z oczu, wszyscy patrzą na mnie ze zdziwieniem, a Boldo kontynuuje: – Pamiętacie ten ciemny kąt, gdzie zakręca korytarz kliniki? – Pamiętamy, no i…? – Było tyle przyjęć, że zabrakło łóżek i nawet dostawki się skończyły – kontynuuje Boldo. – I jak przywieźli kolejnego pijaka, to go położyli na noszach… – No i…? – ponagla ktoś Roberta. – Znacie wszyscy panią profesor Czajkowską? – rzuca pytanie Boldo i nie czekając na potwierdzenie, kontynuuje: – Nobliwa, kulturalna starsza pani. – To prawda. – Kiwają głowami. Nawet złośliwy i krytyczny

zwykle światek studentów w tym przypadku jest niezwykle zgodny. – No i pani profesor, prowadząc obchód, miała nieszczęście potknąć się o te nosze. Leżący na nich obudzony gwałtownie pijak zaczął bluzgać i krzyczeć, że: „Tu się, kurwa, wyspać nawet nie można, całą noc nie spałem, a tu mnie kopią”. A pani profesor, wyraźnie skonsternowana, zamiast postawić go do pionu, zaczęła przepraszać: „Proszę wybaczyć, nie zauważyłam po ciemku, że pan tu leży, mam nadzieję, że nic się panu nie stało, jednak nie trzeba tak brzydko mówić”. A potem dodała grzecznie: „Ale i tak musiałby pan zaraz się obudzić na śniadanie i badania. Czemu się pan nie wyspał, co się w nocy działo?”, dociekała. „Nic się, kurwa, nie działo”, rzucił wyraźnie szukający zaczepki luj. „Bardzo proszę nie przeklinać. A czemu pan nie spał?”, dopytywała się niestrudzenie pani profesor, wiedziona zapewne zawodową dociekliwością. „Bo całą noc konia waliłem”, odpowiedział rozzłoszczony pijak. „A cóż panu zawiniło to biedne zwierzę?”. Boldo, kończąc opowiadanie, krztusił się ze śmiechu, a reakcja otaczających nas osób była taka sama, jak bezpośrednich świadków zdarzenia, a nawet bardziej spontaniczna niż moje i Bolda zachowanie podczas obchodu – cóż, oni słyszeli tę historię po raz pierwszy.

8 Julian Tuwim, Lokomotywa. 9 (łac.) Cezarze, idący na śmierć pozdrawiają cię.

„Chirurg to doprawdy ktoś jest. Chirurg brzmi cholernie dumnie. W całym wnętrza tym paskudztwie Widzi w środku życie u mnie…”.

Mazio

Rozdział dziesiąty

Absolwent Ostatnia sesja i będę lekarzem. Będę lekarzem! Nadchodzi ten długo oczekiwany moment. Ożywione dyskusje i ostre komentarze wszystkowiedzących studentów piątego roku wypiera pełna rezerwy obawa studentów roku szóstego. Świadomość odpowiedzialności za każdą decyzję podjętą po dyplomie przytłacza, a podświadomie oczekiwane oświecenie, które nagle na nas spadnie, nie przychodzi. Niedawno znający się na wszystkim koledzy, zaczynając staż podyplomowy, boją się zaordynować pacjentowi najprostszy lek. Jeszcze miesiąc temu bardzo mnie ta metamorfoza bawiła, dziś sam jestem pełen obaw. Egzaminy dyplomowe z chirurgii, pediatrii i interny mam zdane, została filozofia – pełna nazwa przedmiotu to „propedeutyka filozofii z elementami filozofii marksistowskiej”. Ten czerwony „kwiatek do kożucha” z premedytacją zostawiłem sobie na jesień, nawet nie zgłaszając się w pierwszym terminie na egzamin. Mam zaproszenie i załatwioną pracę w Holandii – od połowy października będę zasuwać w szkółce ogrodniczej. A tymczasem fama głosi, że mają wprowadzić nakaz podjęcia pracy najpóźniej trzy miesiące od skończenia studiów. Jednak taki zastrzyk pieniędzy przy

głodowej pensyjce lekarza stażysty bardzo się przyda. Jeśli mi ojciec dołoży, to może nawet malucha sobie kupię? Mama początkowo miała opory, ale gdy przyjęli mnie warunkowo na staż od stycznia, to przekonała się i ona. Ostatnie wakacje spędziłem w Trzebieży. Trzy turnusy pracy jako instruktor pozwoliły mi spędzić kilka tygodni na morzu. Dojrzałem psychicznie do samodzielnego prowadzenia rejsów. W pierwszych dniach października – bo wtedy są silne wiatry – będzie kurs zakończony egzaminem manewrowym. Jeśli go zdam, to po świętach zacznę trwającą do maja sesję teoretyczną zakończoną egzaminem komisyjnym w maju. Mam nadzieję, że stażystom przysługuje jakiś urlop. Głupio było pytać – i tak dziwnie na mnie patrzyli, gdy powiedziałem, że na staż zgłoszę się dopiero po Nowym Roku. Po powrocie do Polski zaczyna się gonitwa: mam miesiąc na uzyskanie dyplomu, a jednocześnie zasuwam, żeby zarabiać pieniądze. Zgłaszam się do sekretariatu studium, jestem chyba jedyną osobą zdającą filozofię w sesji poprawkowej. – Pani docent czeka na pana – mówi, nie patrząc na mnie, sekretarka. Wchodzę. – Dzień dobry. – Dostrzegam, że w ciemnym gabinecie zagraconym starymi meblami siedzi za biurkiem starsza pani. – Dzień dobry – odpowiada. – Proszę usiąść. – Wskazuje ręką na fotel. Siadam, wyjmuję kartkę i długopis, uśmiecham się. Jestem rozluźniony – to formalność, fakt, że nic nie umiem, w niczym mi nie przeszkadza. – Proszę mi przedstawić sylwetkę Spinozy – odwzajemnia uśmiech.

– Spinoza był wielkim osiemnastowiecznym myślicielem i filozofem hiszpańskim – improwizuję z trzeźwością umysłu niezmąconą znajomością zagadnienia. Zapada milczenie, pani docent nadal się uśmiecha. – Co jest najbardziej charakterystyczne dla jego poglądów? – usiłuje mi pomóc. Niestety, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Umawiam się na kolejne podejście za tydzień. Przypominam sobie egzamin z historii medycyny zdawany w sesji zimowej na drugim roku. Mógłby to być jeden z najciekawszych przedmiotów, ale wtedy – w przeładowanym programie studiów medycznych – wydawał się nam udręką. Egzamin był pisemny, podano pytania, wszyscy zaczęli mozolnie wypełniać leżące przed nimi płachty papieru podaniowego. Z czterech pytań uwagę moją przykuło jedno – o krakowską szkołę chirurgiczną – i na nim się skoncentrowałem. Barwnie opisałem postać świetnego chirurga, profesora Czerniatyńskiego, przypisując mu wszystkie znane mi sukcesy (i część domniemanych) polskiej medycyny przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Jeśli czegoś nie zrobił jako pierwszy, to niewątpliwie jako drugi lub trzeci na świecie. Pozostałe pytania potraktowałem po łebkach i wyszedłem z sali. Podobnie jak znakomita większość zdających nie miałem wystarczającej wiedzy, by pisać dalej, a ściągać nie było od kogo. Gdy po dwóch godzinach wywieszono wyniki, nie byłem zdziwiony bardzo dużym odsiewem, ogromnie zaskoczył mnie natomiast fakt, że moje nazwisko znalazło się (jako jedynego z mojej grupy) wśród trzydziestu procent szczęśliwców. Zaliczyłem na trzy na szynach, co w niczym nie zmieniało mojej dumy i zawiści kolegów. – Aleś się wykuł – rzuciła Anka.

– A nie chciałeś wspólnie przejrzeć podręcznika – dodał z wyczuwalną pretensją w głosie Boldo, z którym całą noc grałem w brydża – mówiłeś, że i tak nie damy rady nauczyć się w kilka godzin i że poczytamy sobie spokojnie w Szczyrku. – Pan Mrówczyk! – Stojąca w drzwiach sekretarka najwyraźniej mnie szukała. – Jestem. – Pan profesor pana zaprasza. Byłem zdziwiony, ale posłusznie ruszyłem za nią. – Pewnie ci etat zaproponuje – rzucił ktoś za moimi plecami. Prowadzony przez sekretarkę, odnajduję bez trudu gabinet kierownika zakładu. Pukam. – Proszę – słyszę. Wchodzę. – Dzień dobry. – Kłaniam się miłemu, elegancko ubranemu starszemu panu. Widzę na jego biurku swoją pracę. Pewnie nastąpiła pomyłka i teraz mi oznajmi, że oblałem, przemknęło mi przez myśl. – Dzień dobry. Pan Mrówczyk? Kiwam głową i przełykam ślinę. – Niech pan sobie usiądzie. – Patrzy na mnie ironicznie. – Domyśla się pan, dlaczego pana poprosiłem? – Tak – odpowiadam skruszonym głosem. – Zaimponował mi pan – mówi – tak bardzo zaimponował i rozbawił, że postanowiłem panu w nagrodę zaliczyć! Jestem tak zaskoczony, że odjęło mi mowę. O czym on mówi?! – Wie pan, kto to jest Czerniatyński? – rzuca retoryczne pytanie i po chwili sam na nie odpowiada: – Piłkarz, obrońca w reprezentacji Belgii… A głównym przedstawicielem i założycielem krakowskiej szkoły chirurgicznej był Rafał Czerwiakowski. Chciałem, żeby chociaż to pan wiedział. – Wstaje, podaje mi indeks. – Dziękuję panu. – Do widzenia, dziękuję – mówię, wychodząc.

Nie wiem, czy mam się cieszyć, czy martwić. Czuję się dziwnie. Drugie podejście do filozofii. Wchodzę do znanego mi już studium. Życiorys Spinozy mam w małym palcu, znam nawet jego poglądy. Jestem zdecydowany zaliczyć to dziś i nie tracić więcej czasu. Mam go już mało. – Dzień dobry panu – mówi pani docent i zaprasza mnie do swojego gabinetu. – Dzień dobry – odpowiadam, siadając w fotelu. – Proszę mi przedstawić założenia filozofii Hegla. Opadają mi ręce, niemniej, mając niemałą – w swoim przynajmniej mniemaniu – wiedzę filozoficzną, usiłuję dobrze ją sprzedać. Niestety, pani docent nie ma filozoficznego podejścia do życia i upiera się przy Heglu, o którym wiem niewiele poza tym, że był to wybitny filozof. Jednak to nie wystarcza. Umawiamy się znów za tydzień. To przestaje być śmieszne, myślę, za chwilę rozdanie dyplomów i muszę dostarczyć do dziekanatu indeks, w którym cały czas brakuje jednego podpisu. Po tygodniu wracam do tego zagraconego gabinetu. Tym razem znam już nie tylko Spinozę i Hegla, ale również staram się zrozumieć całą filozofię starożytną i chrześcijańską. Nie wychodzi mi to najlepiej, bo kalendarz turniejów brydżowych, w których od dłuższego czasu bierzemy z Boldem udział, jest bardzo napięty, ale przy odrobinie dobrej woli powinienem dać sobie radę. Tym razem jestem ubrany w nowy garnitur, prezent od mamy z okazji dyplomu. Niestety, nie spotykam się z dobrą wolą, pani docent już się do mnie nie uśmiecha, wyraźnie mnie nie lubi. – Proszę mi przedstawić koncepcję filozofii Engelsa – rzuca niedbale. To jest prawdziwy nokaut w pierwszej rundzie – o tej postaci ze sztandarów wiem tylko, że nosił brodę i pisał listy do Marksa.

– Przepraszam – mówię – ale komunistycznej filozofii nie znam. Liczę, że uda mi się wybronić po zmianie tematu. Niestety, pani docent wstaje wyraźnie wkurzona. – Pan sobie ze mnie kpi! – krzyczy. – A ja na to nie pozwolę! Będzie pan miał egzamin komisyjny! Wstaję. Mnie też puszczają nerwy – komisu nie miałem przez całe studia, a teraz taka idiotyczna sytuacja. – Jak dostanę komis z filozofii, to pan dziekan umrze ze śmiechu – rzucam wyprowadzony z równowagi. – Do widzenia! – mówię gniewnie i wychodzę. Na klatce schodowej dogania mnie krzyk zziajanej pani docent: – Niech mi pan da indeks! Ja panu to zaliczę! Ale pod jednym warunkiem! Dopóki ja tutaj pracuję, pana noga tu nie postanie! Nie protestuję. Aula Uniwersytetu Warszawskiego wypełniona po brzegi absolwentami Akademii Medycznej. W eleganckim garniturze siedzę obok mamy i słucham wykładu inauguracyjnego z etyki, jestem wzruszony. Za chwilę wstaniemy i wraz z całą salą odśpiewamy: Gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus![10], a później rektor każdemu z naszej dwusetki osobiście wręczy dyplom lekarza. Czuję na dłoni rękę mamy. – Dumna jestem z ciebie, synku – szepcze.

10 (łac.) Cieszmy się więc, dopókiśmy młodzi!

Część druga

LEKARZ, CZYLI KANDYDAT NA CHIRURGA

„Jeśli ogórek nie śpiewa, i to o żadnej porze, to widać z woli nieba prawdopodobnie nie może”.

Konstanty Ildefons Gałczyński, Dlaczego ogórek nie śpiewa

Rozdział jedenasty

Lekarz stażysta Dziś jest mój pierwszy dzień pracy. Po wizycie w dyrekcji i kadrach zgłaszam się do opiekuna stażystów. Jest nas czterdziestu. Tak duży nabór związany jest z planowanym na jesień, długo oczekiwanym otwarciem nowego skrzydła szpitala. Mój program specjalizacji jest sztywny i nie podlega negocjacjom. – Zgłosił się pan ostatni i kolejność musi być taka, jak panu przedstawiłem – pada odpowiedź na moje pytanie, czy mógłbym zacząć od chirurgii. Zaczynam więc od pediatrii, trudno, przeżyję. Zgłaszam się na oddział dziecięcy i trafiam prosto do ordynatora. – Witam, doktorze! Mężczyzn na oddziałach dziecięcych jest tak niewielu, że złośliwcy, twierdzący, iż faceci mają tu zagwarantowaną karierę, być może mają rację. – Dzień dobry, panie docencie – odpowiadam. – Cieszę się, że pan do nas przychodzi. Czy może planuje pan zostać pediatrą? – Niestety nie – odpowiadam. – Chciałbym zostać chirurgiem – dodaję. – Szkoda, ale skoro tak, to musi pan maksymalnie wykorzystać te osiem tygodni.

Tego się można było spodziewać, myślę. Moje plany zawodowe nie obejmują leczenia dzieci. Wierzyłem, że egzamin z pediatrii zdany rok temu to koniec przygody z leczeniem cudzych dzieci. Ten egzamin pamiętam doskonale – przepytany zostałem w tę i we w tę z kalendarza szczepień, możliwości intelektualnych niemowląt w poszczególnych tygodniach ich życia i wreszcie z dokładnej procedury przygotowywania marchwianki i przecieranej zupki jarzynowej z żółtkiem. Dobrze, że pamiętałem, jak mama produkowała to świństwo dla Pawła. – Zacznie pan od jutra, przez trzy tygodnie na oddziale noworodków, później połowę pozostałego czasu spędzi pan na oddziale małych dzieci, a połowę w poradni. – Oczywiście. – W moim głosie chyba nie słychać entuzjazmu? – Aha – przypomina mu się nagle – w przyszły poniedziałek dołączy pan do kilku koleżanek, które zaczęły przed panem, i zrobię wam kolokwium. – Ale ja już zaliczyłem egzamin z pediatrii – próbuję protestować. – Takie podsumowanie na pewno wam się przyda – kontynuuje, jakby nie słysząc moich obiekcji. Następnego ranka zgłaszam się na oddział neonatologii i trafiam w ręce wielkiej wąsatej baby, która już w drzwiach pyta mnie tubalnym głosem: – Zna pan wszystkie odruchy noworodkowe i umie je badać? – Tak mi się wydaje – bąkam. Jestem załamany, bo straszna baba okazuje się być szefową tego oddziału. Jak ja przeżyję tu trzy tygodnie? Nawet przez myśl mi nie przechodzi, że czas ten zleci w mgnieniu oka. Noworodek wydawał mi się zawsze przerażająco kruchą i cudem tylko żyjącą istotą ludzką. Zajęcia na studiach nie obaliły tych obaw, a nawet je nasiliły, gdy kolega z grupy, badając takie maleństwo, o mało go nie upuścił.

Moja praca polega na wspólnym badaniu noworodków. Jestem zafascynowany. Początkowo wydają mi się identyczne – czerwono-sine i wyjące – z czasem jednak zaczynam dostrzegać różnice. Zauważam też, że występuje coś w rodzaju instynktu stadnego: na sali noworodkowej nigdy nie zalega cisza, ale też nigdy nie płacze więcej niż troje jednocześnie. Chyba dyżurują? Wąsata baba, której na początku się przestraszyłem, okazuje się pełnym pasji przewodnikiem po nowej dla mnie krainie. Zaczynam rozumieć – kilka dni temu było to dla mnie nie do pojęcia – że można całe zawodowe życie poświęcić badaniu noworodków i nigdy się tym nie znudzić. Niemal codziennie zostaję po pracy, przychodzę na dyżury i uczestniczę we wszystkich porodach. Przez moment zastanawiam się nawet, czy nie zdradzić chirurgii dla neonatologii. Staż z pediatrii mija bez zgrzytów. W wolnych chwilach odwiedzam moje ulubione maluchy. Nawet kolokwium nie okazuje się niczym strasznym – docent już dawno odszedł z uczelni, jest bezradny wobec weteranów egzaminacyjnych bojów. – Jak leczymy zapalenie płuc u niemowlęcia? – pyta. – Najważniejsze jest karmienie piersią na żądanie – pada niezwiązana z pytaniem odpowiedź. – Ale ja pytam o leczenie. – Docent nie jest zadowolony. – Należy też przestrzegać kalendarza szczepień. – Może pan powie o postępowaniu w zapaleniu płuc. – Docent jest niestrudzony. – Karmienie piersią na żądanie i szczepienie według kalendarza szczepień mają znaczenie kluczowe – stwierdzam dobitnie. – A jak pani uważa? – Docent zwraca się do ostatniej osoby w naszej grupce. – Ja uważam dokładnie tak jak kolega – odpowiada z powagą. – Idźcie już sobie państwo – mówi wyraźnie załamany docent.

Dla pozostałych stażystów nie organizuje już kolokwium z pediatrii. Pomysł zostania neonatologiem ostatecznie upada, gdy dowiaduję się, że trzeba najpierw zrobić „jedynkę”, a następnie „dwójkę” z pediatrii. Zgłaszam się na rozmowę do profesora Rogali, kierownika kliniki kardiochirurgii. – Panie profesorze, jestem lekarzem stażystą, chciałbym zostać kardiochirurgiem; czy widzi pan profesor szansę zatrudnienia mnie u siebie? – wyrzucam jednym tchem. – A dlaczego chce pan być kardiochirurgiem? – pyta. – Zawsze chciałem, od kiedy poważnie myślę o życiu – mówię. – Od kiedy przeczytałem Stulecie chirurgów, Pacjentów, Wiek chirurgów. – Zna pan angielski? – pyta. – Uczę się – odpowiadam wymijająco, acz zgodnie z prawdą. – A czy zna pan program specjalizacji? – pyta ponownie. – Wie pan, że czeka pana najpierw dwuletnia specjalizacja z chirurgii ogólnej, a potem jeszcze cztery lata kardiochirurgii? – Oczywiście – odpowiadam. – Nic panu nie mogę obiecać – mówi. – Niech pan przyjdzie do mnie na część stażu z chirurgii. Prawdopodobnie jesienią, jeśli przejdziemy do nowego gmachu, będę miał trzy nowe etaty, wtedy jeden mógłby być dla pana. – Dziękuję! Wybiegam z jego gabinetu jak na skrzydłach. Zaczynam dyżurować. Na dyżurze jest trzech chirurgów i lekarz stażysta jako czwarty. Ordynator chirurgii, gdy mu powiedziałem, że przez trzy lata dyżurowałem w kole

naukowym, zgodził się, żebym dyżurował jako trzeci! Nie miał też nic przeciwko temu, żebym dwa z trzech miesięcy stażu chirurgicznego spędził na kardiochirurgii. – Jeszcze się pan nadyżuruje i napatrzy. Ale ja też taki byłem w pana wieku! Pierwszy w życiu samodzielny dyżur – do moich obowiązków należy asystowanie do wszystkich operacji, wykonywanie mniejszych zabiegów, badanie i opisywanie pacjentów przyjmowanych na ostrym dyżurze. Muszę też załatwiać pacjentów zgłaszających się na izbę przyjęć. Gdybym sobie nie radził, zawsze mogę wezwać drugiego dyżuranta. Na razie siedzimy i gramy w karty przy kolacji. W parze z szefem dyżuru rozgrywam szlemika. Dzwoni telefon. – Izba przyjęć, pogotowie przywiozło podejrzenie zapalenia wyrostka. – Już schodzę – odpowiadam. – Niech pan spokojnie rozgrywa, ja zejdę – mówi szef dyżuru. – Tylko niech pan tego nie przegra! Na kolejnym dyżurze, prowadzony krok po kroku, robię mój pierwszy wyrostek. Jestem strasznie dumny. Wydaje mi się, że już prawie zostałem chirurgiem. Wrażenie można porównać tylko do pierwszych w życiu uniesień miłosnych. Nie potrafię powiedzieć, z czego byłoby mi łatwiej zrezygnować. Wiem, że obie te namiętności – kobiety i chirurgia – będą mi towarzyszyć przez resztę dorosłego życia i konkurować ze sobą, i że żadnej z nich dobrowolnie się nie wyrzeknę. Mijają kolejne tygodnie stażu. Przez miesiąc asystuję do operacji brzusznych, przez kolejne dwa niczym w krainie baśni z tysiąca i jednej nocy oglądam z otwartymi – pod maseczką – ustami wirtuozerię kardiochirurgów dokonujących skalpelem cudów w tym najważniejszym z organów – sercu. Nie mam żadnych wątpliwości, że dokonany przeze mnie wybór jest

słuszny. Zaczynam staż z interny. Rzekoma „królowa nauk medycznych” nie robi na mnie wrażenia – pięć miesięcy tej pańszczyzny pomogą mi przetrwać dyżury na chirurgii. Kolega powiedział mi, że podobno po zaliczeniu połowy stażu można zacząć dyżurować w pogotowiu. Zgłaszam się i zostaję przyjęty! Podpisuję umowę na pięćdziesiąt godzin miesięcznie i rozpoczynam pracę. Na internie jestem przydzielony do pani wiceordynator. Podczas gdy ja prowadzę jej chorych, ona – najwyraźniej stworzona do wyższych celów – błyszczy na firmamencie szpitala. Układ jest prosty i klarowny, korzystny dla każdej ze stron: robię swoje i mogę iść na chirurgię. Próbuję nauczyć się EKG i nawet robię widoczne postępy. Aż tu nagle – jak grom z jasnego nieba – spada porażająca wiadomość: nowe skrzydło szpitala nie będzie otwarte. Nie wierzę. – To niemożliwe! Taka inwestycja – powtarzam każdemu, kto tylko chce mnie wysłuchać. – Przecież tam już nawet łóżka wstawili. I co? Zmarnuje się?! Kolejna pogłoska dotyczy profesora Rogali: podobno skonfliktowany z dyrekcją opuszcza klinikę. Nie wytrzymuję nerwowo i odwiedzam profesora. Niestety, potwierdza wszystko: – Bardzo mi przykro, doktorze, odchodzę z kliniki, wracam do Zabrza. Nowego oddziału nie będzie, na pewno nie teraz. Jestem załamany. Wybrana jasna droga zawodowej kariery prowadzi mnie prosto w przepaść. Zdesperowany idę na rozmowę do ordynatora chirurgii. – Wiem, że pan u nas dyżuruje, słyszałem o panu dużo

dobrego – mówi. – Bardzo mi się tu podoba – odpowiadam – i bardzo chciałbym tu pracować. – Przykro mi, doktorze. Gdyby pan zgłosił się miesiąc wcześniej, ale teraz, sam pan rozumie, inwestycja zamrożona, nie będzie nowych łóżek. – Nie miałby pan dla mnie etatu? – pytam zdesperowany. – Niestety nie – odpowiada. – Cenię pana, lecz jedyne, co mogę zaproponować, to etat w pogotowiu z możliwością specjalizowania się w chirurgii. Zwierzam się z moich problemów rodzicom. Jestem dorosły, nie chcę, aby wtrącali się w moje życie, ale znalazłem się w kropce. Widzę, że nasze drogi – moja i tego szpitala – powoli się rozchodzą. Tymczasem dostaję ofertę z Trzebieży: szczególnie interesujący wydaje się rejs po wodach pływowych do Anglii i Irlandii. Miłe wrażenie robi też odręczny list, zapraszający mnie do udziału w szkoleniu. Idę do opiekuna stażystów. Pytam o możliwość uzyskania krótkiego urlopu. Okazuje się, że mi nie przysługuje, chyba że bezpłatny. Chwytam się tej myśli. Wiedząc, że nic nie tracę, piszę do dyrektora naczelnego podanie o cztery miesiące urlopu bezpłatnego: czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień. Prośbę swą motywuję sytuacją ekonomiczną: instruktor żeglarstwa jest opłacany lepiej niż lekarz stażysta, a do tego będę miał jeszcze utrzymanie. Jak większość młodych lekarzy, kończąc studia, nie miałem ani dochodów, ani perspektyw ich uzyskania, miałem już za to rodzinę. Zgodnie z trendami, po ślubie na piątym roku, jeszcze przed dyplomem zostałem szczęśliwym ojcem. Gra na uczuciach odnosi skutek. Starszy kolega pamięta widocznie swoje początki

i utożsamia się z moją sytuacją. Ku mojemu zdumieniu uzyskuję zgodę. Przede mną najdłuższe – i może ostatnie długie – wakacje w życiu. Trzeba je wykorzystać. Pozostali stażyści, dla których moje podanie do dyrekcji o urlop było wyłącznie tematem dowcipów, teraz szczerze mi zazdroszczą. Przerywam staż z interny. Znów jestem żeglarzem! Znów jestem wolny!!! Czas w Trzebieży mija szybko. Delektuję się nową sytuacją. Wypływam w rejsy, prowadzę szkolenia, uczestniczę w regatach. Jest cudownie. Wreszcie – na prośbę komendanta – zostaję (w zastępstwie) bosmanem na żaglowcu szkolnym s/y „Głowacki”. To nowe wyzwanie. Wydaje się, że jestem w stanie mu sprostać. Taka jest też opinia komendanta ośrodka. Dostaję propozycję objęcia tej funkcji na stałe, a przynajmniej na nadchodzący sezon zimowy. S/y „Głowacki” wypływa we wrześniu na Morze Północne. Potem rejs wokół Europy po Morzu Śródziemnym, gdzie spędzi zimę. Potrzebna jest szkieletowa załoga, która będzie się nim opiekować – w tym także bosman. Propozycja pracy zaskakuje mnie, nie wiem, co mam odpowiedzieć, proszę o czas do namysłu. Zawsze nęciły mnie dalekie rejsy, podróże. Ale to była abstrakcyjna daleka przyszłość. Tymczasem ta propozycja pada nagle. Tu i teraz. Z jednej strony przygoda, egzotyka, spełnienie marzeń. Z drugiej świadomość, że Polska nie jest krajem w pełni morskim, że nasz sezon żeglarski trwa tylko jedną czwartą roku. Jednak w zawodzie nie widzę żadnych perspektyw. Dobrze, że dostaję czas do namysłu. Jadę do Warszawy, do rodziców. Otrzeźwienie przychodzi nagle i jest tym bardziej bolesne. Mam zawód, zdobyty po latach ciężkiej pracy i wyrzeczeń. I mam pasję – hobby, które mogę

realizować. I chcę zniszczyć to wszystko? Ale przecież to okazja… Okazji może być w życiu jeszcze wiele, wracam więc do Trzebieży i grzecznie, stanowczo i z ogromnym żalem odmawiam. Wypływam w kolejne rejsy. Prowadzę jacht, odwiedzam kolejne porty: Polski, Danii, Niemiec. Topię smutek w morzu. Chcę znów być sobą. Wracam na przerwany staż. Interna mija bez znaczących wydarzeń. Dyżury na chirurgii i w pogotowiu decydują o tempie i kolorze życia. Zastanawiam się, co będę robić po stażu. Propozycja połączenia pracy w pogotowiu z chirurgią niezbyt mi odpowiada, ale trzymam ją w odwodzie, na wypadek, gdybym nic lepszego nie znalazł. Kolejny dyżur na internie daje następny powód, by rozstać się z tym szpitalem. Pogotowie przywozi pijanego w trzy dupy grubasa. Chcę odesłać go na Kolską[11], ale nie mogę, pogotowie odmawia. – To wysoki oficer MSW – słyszę. Grubas odzyskuje przytomność i zaczyna wyżywać się na personelu: drze się, obraża, próbuje bić. Na prośbę pielęgniarek idę do niego. – Bardzo proszę zachowywać się przyzwoicie, panie pielęgniarki skarżą się na pana zachowanie – mówię. – A co mi tu te kurwy… Ja umieram! – krzyczy. – Wszystko mnie boli, głowa najwięcej – jęczy. – Ja bardzo pana proszę – mówię cierpliwie. – Umieram! Umieram!!! – wrzeszczy na pół oddziału. – Pan nie umiera, pan trzeźwieje – odpowiadam zdenerwowany. Mimo że, jak się nazajutrz okazało, miałem rację, to sprawa

wywołała prawdziwy skandal w szpitalu resortowym. Zaczął się staż z ginekologii. Tu nikt stażystów nie traktuje poważnie. Podzielono nas na trzy grupy. Pierwsza robi KTG pacjentkom na oddziale patologii ciąży. Druga zastępuje sekretarkę w gabinecie, gdzie wykonywane są drobne zabiegi. Stażyści z trzeciej grupy prowadzą historie chorób pacjentek z ginekologii i całymi godzinami pracowicie wklejają do nich wyniki badań. Sala porodowa, gdzie jeszcze niedawno byłem stałym gościem, towarzysząc zespołowi pediatrów zajmujących się każdym noworodkiem, staje się praktycznie niedostępna. Nie dość, że brakuje czasu, to jeszcze stażyści z ginekologii nie są tam mile widziani. Ta część stażu ma trwać dziewięć tygodni. Zaczynam od oddziału patologii ciąży. Teoretycznie mam tu być przez trzy tygodnie. Do moich obowiązków należy wykonywanie zapisów KTG (jest to monitorowanie pracy serca płodu). Badanie trwa około pół godziny, układam głowicę na brzuchu pacjentki i przez głośnik rozlega się głoś​ne, rytmiczne bicie serca. Przyszła mama rozluźnia się, uśmiecha, widać, że jest szczęśliwa. Włączam zapis, z aparatu zaczyna mozolnie wysuwać się papierowa taś​ma z wykresem. Po półgodzinnej obserwacji wyłączam aparat, uwalniam ciężarną i zapraszam następną pacjentkę. Za kolejne pół godziny następną. I następną. O czternastej zbieram zabawki i idę do domu. Po dwóch dniach jestem „wybitnym ekspertem od KTG”, po trzech mam serdecznie dosyć. Później się przyzwyczajam. Spokojny, monotonny rytm serca nie przykuwa uwagi, mogę spokojnie oddać się nauce. Zaczynam studiować astronawigację, mozolnie przebijam się przez opasły tom podręcznika, rozwiązuję zadania.

Po trzech tygodniach ma nastąpić zmiana. Kilkunastoosobowa grupka zainteresowanych spotyka się w szpitalnej stołówce. Okazuje się, że zajęcia obu pozostałych grup są równie rozwojowe jak nasze. – Osiągnęłam perfekcję we wklejaniu wyników – mówi Anka. – Potrafię skleić brzegi kilkunastu kartek tak, by tworzyły prawdziwą harmonię. – Warto się było tyle lat uczyć – dodaje ktoś. – W podstawówce, jak coś kleiliśmy na plastyce, to się zawsze klejem upaprałem, a teraz, popatrzcie – wyciąga ręce – czyste. – To co – zwracam się do kolegów – od poniedziałku zmiana? – A ty czym się zajmujesz? – pyta Anka. – To szalenie odpowiedzialne zadanie – odpowiadam. – Nie wiem, czy dasz radę! – dodaję. – A konkretnie? – Mocuję do brzucha ciężarnych głowicę KTG specjalnym pasem i muszę co pół godziny zmienić pacjentkę… – A wy co robicie? – pytamy przedstawicieli trzeciej podgrupy. – Jak to co? – odpowiadają. – Ratujemy cenne życie ludzkie, wpisując w odpowiednie rubryki dane adresowe pacjentek. – To też trudne i odpowiedzialne zadanie – mówi Anka. – A dużo wam to czasu zajmuje? – Spoko, z przerwą na śniadanie do południa. – Ktoś z was chce zostać ginekologiem? – pyta Anka. – Coś ty? Zwariowałaś? – odpowiadają wszyscy naraz. – To może dajmy sobie spokój z tą rotacją? – proponuję. Wymiana odbywa się więc tylko na papierze i mogę spokojnie rozpocząć naukę oceanografii. Jednak staż z ginekologii bardzo dużo mi dał, myślę, a tak się obawiałem, że to będzie wyłącznie strata czasu. A czasu mam coraz mniej. Staż się kończy, trzeba znaleźć miejsce specjalizacji. Rozpuszczam wśród znajomych i rodziny

wici, że szukam etatu na chirurgii. Korzystając z panującego na ginekologii luzu, systematycznie odwiedzam kolejne oddziały chirurgiczne w Warszawie: najpierw kliniczne, następnie miejskie. Wszędzie ta sama odpowiedź: „Jeszcze pół roku temu były wolne asystentury, ale teraz mamy komplet”. Po Okrągłym Stole wszyscy raptownie postanowili skończyć studia. Wielu znajomych, którzy po dyplomie nie podjęli pracy w zawodzie i wyjechali za chlebem za granicę, teraz na gwałt powraca do medycyny i kraju. Dowiaduję się, że są wolne etaty na ortopedii, ale ja chcę być chirurgiem ogólnym, a nie ortopedą. Umówiony przez ojca, spotykam się z jego znajomym, profesorem torakochirurgii w Instytucie Gruźlicy. – Mógłbym przyjąć pana do siebie. Na razie na wolontariat, a po jakimś pół roku na etat – mówi. – Ale to nie ma sensu. – Dlaczego, panie profesorze? – pytam. Nigdy nie myślałem co prawda o chirurgii klatki piersiowej, ale wiem, że na Płockiej jest też kardiochirurgia, zawsze później można spróbować się przenieść. – Powinien pan najpierw zrobić uczciwą „jedynkę” z chirurgii na porządnym oddziale – przedstawia mi swój punkt widzenia. – Zaczynając w klinice, niewiele pan skorzysta. – Co pan profesor mi radzi? – pytam. – Czemu się pan uparł na Warszawę? Niech pan zrobi specjalizację na prowincji i, jeśli się pan do tego czasu nie rozmyśli, przyjmę pana. Patrzę na niego z powątpiewaniem. Ja, warszawiak, miałbym jechać na prowincję?! Widzi moją reakcję i dodaje: – Pracuje od niedawna w moim zespole doktor Jurecki, jest ordynatorem odcinka. Przedstawię go panu – proponuje. Podnosi słuchawkę telefonu, wykręca jakiś krótki numer

i pyta: – Gdzie jest doktor Jurecki? Nie słyszę odpowiedzi. – Skończył już operować? – Wysłuchuje odpowiedzi. – To proszę go do mnie poprosić. – Odkłada słuchawkę, – Zaraz tu przyjdzie – mówi już do mnie. PUK, PUK, PUK. – Proszę wejść – rzuca profesor. – Właśnie czekaliśmy na pana, chciałbym przedstawić panu młodego kolegę. – Wskazuje ręką na mnie. Nowo przybyły, około czterdziestoletni, średniego wzrostu brunet przychodzi chyba prosto z sali operacyjnej. – Tomasz Jurecki – przedstawia się, podchodząc do mnie i wyciągając rękę. Wstaję. – Piotr Mrówczyk. – Ściskam jego dłoń na powitanie. Przyglądam mu się: sprawia wrażenie zadowolonego z siebie. Na sprane, zielone ubranie chirurgiczne narzucił fartuch lekarski. Na nogach pamiętające zapewne wiele dyżurów białe chodaki. Widać, że czuje się tutaj bezpiecznie. – Kolega niedługo kończy staż i chciałby zostać chirurgiem – przedstawia sytuację profesor i zwraca się do mnie: – W naszej klinice zatrudnianie chirurgów, którzy doświadczenie zdobyli poza Warszawą, w małych ośrodkach, to niemal tradycja. Doktor Jurecki do niedawna jeszcze pracował na Pomorzu. Mówił pan ostatnio – zwraca się teraz do niego – o jakimś swoim koledze? – To prawda – włącza się do rozmowy Jurecki – mój przyjaciel objął niedawno oddział chirurgii ogólnej w Kwidzynie i kompletuje młody zespół. Jeśli to pana interesuje, chętnie was skontaktuję. Myślę intensywnie. Staram się nie okazywać zawodu. Ojciec uprzedzał mnie, że na Płockiej raczej nie dostanę etatu,

ale że profesor przedstawi mi jakąś propozycję. Jednak zupełnie nie o to mi chodziło. Rozmowa przebiegła nie po mojej myśli. Nie mam zamiaru wyjeżdżać z Warszawy. Marnuję tylko czas. Chcę jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. – Muszę się zastanowić, to trudna decyzja – odpowiadam wymijająco. Nie chcąc pozostawić niemiłego wrażenia, zapisuję telefon domowy Jureckiego i kontakt do faceta w tym Kwidzynie – a może Kwidzyniu? Żegnam się. – Proszę przekazać pozdrowienia tacie – mówi profesor. – Dużo mi o panu opowiadał. Na pewno się panu uda. I niech pan się na spokojnie zastanowi nad moją propozycją. Na pewno mi się uda, myślę ponuro, i to bez pana pomocy. – Do widzenia – żegnam się i wychodzę z gabinetu. Rudolfa poznałem przed rokiem. Ten mały, „kompaktowy” człowieczek od razu przypadł mi do gustu, gdy znaleźliśmy się w jednej załodze podczas egzaminu na kapitana. Zwykle bywa wyluzowany i beztroski, jakby niczym się nie przejmował, wtedy jednak sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał paść rażony apopleksją albo zabić swojego rozmówcę – jak harpunem – trzymanym w ręce bosakiem. Górujący nad nim o prawie dwie głowy kapitan egzaminator wyraźnie nie mógł pojąć oczywistego faktu, że nie da się zatrzymać ważącego blisko dwadzieścia ton stalowego jachtu przy pływającej swobodnie po powierzchni nadmuchiwanej boi. – Panie! – mówił Rudek. – Jak jej nie złapię bosakiem, to przecież odpłynie z wiatrem. Rudolf – inżynier i projektant aerodynamicznych konstrukcji – nie mógł zrozumieć, że kapitan może być tak tępy. – Manewr mogę panu zaliczyć, jeśli podpłynie pan jachtem do boi i zatrzyma go w odległości skutecznego zasięgu bosaka – powtarzał egzaminator uparcie.

– Panie! Przecież ona nie jest do niczego przywiązana! Dryfuje z wiatrem! Jak mam się przy niej zatrzymać? – krzyczał coraz głośniej Rudek. Może w wytycznych egzaminacyjnych nie było precyzyjnej definicji umocowania boi, może egzaminator miał gorszy dzień, a może chciał po prostu oblać Rudka… – Proszę przekazać komendę następnemu – rzucił przez zęby. Rudolf zdał egzamin celująco w następnej sesji i przed inną komisją, tymczasem ja miałem fantastycznego pierwszego oficera w moim kapitańskim debiucie. Był twórcą powtarzanej na wielu kolejnych rejsach definicji żagla sztormowego: to, zdaniem Rudka, „ostatni żagiel postawiony przed rozpętaniem się sztormu”. Przekonaliśmy się o tym, płynąc z lekką bryzą wzdłuż Mierzei Helskiej na największej posiadanej genui, gdy nagle spadł na nas biały szkwał. Przestaliśmy widzieć niebo, po chwili zniknęła mierzeja, po kolejnej przestało być cokolwiek widać. Pozostało nam trzymać się kurczowo jachtu i pędzić w nieznane z wiatrem. O pójściu na dziób nie było nawet mowy. – Co będzie, jak to się szybko nie skończy?! – wydarłem się do ucha Rudka, starając się przekrzyczeć wiatr. – Są dwie możliwości! – odkrzyknął, krztusząc się zalewającą nas wodą. – Albo się żagiel skończy, albo się morze skończy! Na szczęście pierwszy skończył się wiatr. Niedługo potem poznałem jego żonę, Kocię – dla znajomych Żabę. Ta puszysta brunetka sprawiała wrażenie osoby nad wyraz energicznej i apodyktycznej. Jako dyplomowana księgowa wielokrotnie służyła mi radą i pomocą, pomagając wybrnąć z opałów, w które wpędziły mnie w równej mierze niedbalstwo

i beztroska. Za każdym razem, gdy pytałem, co mam zrobić, jeśli zapomniałem zgłosić coś w zeszłym roku do ZUS-u lub właśnie znalazłem nieuwzględniony w „picie” rachunek, patrzyła na mnie z bezgraniczną pogardą i obrzydzeniem. Do męża miała jednak dziwną słabość. – Nigdzie nie pojedziesz! – krzyczała na niego, wymachując rękami. – Nie denerwuj się, Kociu, i nie bij mnie tak mocno, bo ci znowu ręka wypadnie – odpowiadał, nawiązując do nawykowego zwichnięcia barku, na które cierpiała. A gdy wracaliśmy, czekała z obiadem. Wiąże nas wiele rejsowych wspomnień. Pamiętam, jak w środku nocy weszliśmy czternastometrowym jachtem do maleńkiego duńskiego kamiennego porciku, wykutego w skałach północnego wybrzeża Bornholmu, mimo że locja nie zalecała wprowadzania tam jednostek dłuższych niż dwanaście metrów. Ale w radiu zapowiadali sztorm, a my mieliśmy straszną ochotę na szaszłyki. Poszedłem z latarką poszukać jakichś patyków, lecz nie znalazłem. Po chwili okazało się, że kiełbasa, którą mieliśmy upiec, zepsuła się. Cóż, była druga w nocy, postanowiłem iść spać. Z zewnątrz jachtu dobiegał jakiś głos. Wyjrzałem na pokład. Na kamiennym nabrzeżu siedział po turecku Rudolf z gitarą i śpiewał piosenkę Trzech Koron: „…port to jest poezja rumu i koniaku port to jest westchnień czułych żon port to są spotkania kumpli, co przed laty wyruszyli znowu w jeszcze jeden rejs…”[12]. Przed nim, na niewielkim grillu, nad tlącymi się węglami piekły się szaszłyki zrobione z mielonki i cebuli, nabite na

gwoździe zamiast patyczków. Spojrzałem na zegarek – dochodziła trzecia. Zanurkowałem pod pokład, wyciągnąłem dwa piwa i dołączyłem do Rudka. Kiedyś w Trójmieście uratowałem mu życie. Było to tak. Po dwóch dobach w sztormie udało nam się wejść wieczorem do Gdyni. Byliśmy pierwszym z kilkunastu polskich jachtów, zaskoczonych na pełnym morzu przez niespodziewany sztorm o sile dziewięciu stopni w skali Beauforta, któremu udało się wrócić. W bosmanacie portu jachtowego, gdzie zwykle spodziewać się można było co najwyżej mandatu, przywitano nas herbatą z rumem. Po zacumowaniu na miejscu postojowym – mimo zmęczenia – nie możemy zasnąć, każdemu przed oczami przetaczają się spienione fale, w uszach słychać ryk wiatru. We trzech postanawiamy przejść się przed snem. Po wypiciu jednego, może dwóch piw ruszamy w kierunku jachtu. Niewielka ilość alkoholu wypita na pusty żołądek po dwóch nieprzespanych nocach robi swoje. Jesteśmy we wspaniałych nastrojach. Naprzeciw nas idzie kilkudziesięciu szalikowców wracających z jakiegoś meczu, wrzeszcząc bojowe przyśpiewki. Skręcamy w bok, chcąc ich ominąć, gdy nagle Rudek zaczyna na całe gardło śpiewać: „Legia królem!”. Tłum kiboli milknie nagle i staje. Chwytamy śpiewającego Rudka pod pachy i pędzimy do jachtu, krzycząc do pozostałych na nim kolegów, by szybko puszczali cumy. Widząc, co się dzieje, błyskawiczne uwalniają jacht. W ostatniej chwili dopadamy pokładu i odcumowujemy, zostawiając na brzegu wrzeszczący tłum. Po dłuższej chwili pytam Rudka: – Jesteś kibicem Legii i fanem futbolu? – Nie – odpowiada – w życiu nie byłem na meczu. A czemu pytasz?

Wyjeżdżamy z Warszawy szosą na Gdańsk. Gdy jesteśmy na wysokości Łomianek, mija piąta rano. Jest ciemno, ale chcę jak najwcześniej być w Kwidzynie, szczególnie że jeszcze dziś wracamy. Jedziemy z Rudkiem i Agatą, we trójkę. Maluch pożyczony od mamy z mozołem rozpędza się na każdej prostej do stu dwudziestu na godzinę, rzężąc silnikiem, by za chwilę znowu zwolnić. Gadamy z Rudkiem, Agata jak zwykle śpi na tylnym siedzeniu. I tak dobrze, że zdecydowała się z nami pojechać. Jak wiele małżeństw studenckich dobraliśmy się z Agatą trochę z przypadku, trochę na zasadzie przeciwstawieństw. Mnie wszędzie nosi, nie jestem w stanie nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Ona przeciwnie, nie znosi niespodzianek i zmian. Teraz połączył nas Jerzyk i musimy nauczyć się wspólnie budować dorosłe życie. Mamy do przejechania jeszcze dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Pędzimy pustą szosą. Po obu stronach widać płaskie jak stół pola Mazowsza. Skręcamy w szosę bydgoską i po przejechaniu nią kilkudziesięciu kilometrów odbijamy w prawo, na Żuromin. Krajobraz nie zmienia się, po obu stronach widać tylko czasem olbrzymie fermy kur. Za Żurominem wjeżdżamy w las. Teren robi się falisty, po chwili pagórkowaty. Dojeżdżamy do Iławy. Po monotonnym krajobrazie okolic Warszawy tu – mimo niesprzyjającej pory roku – jest pięknie. Miejscami zza ściany lasu prześwituje tafla jeziora. Mijamy znajome nazwy miejscowości: Siemiany, Susz, wjeżdżamy do Prabut. Jeszcze dwadzieścia kilometrów i będziemy w Kwidzynie. Jest ósma, zrobiło się jasno. Jadę uważnie, droga biegnie prawie cały czas lasem, jest wąska i kręta. Miasto Kwidzyn nie robi przyjaznego wrażenia. W powietrzu

unosi się smród zgniłej kapusty. – To zapewne merkaptany celulozy z Kwidzyńskich Zakładów Papierniczych – rzucam. – Myślisz, że tu zawsze tak śmierdzi? – niepokoi się Rudek. – Chyba nie, bo nikt by tu nie wytrzymał – odpowiadam. – Boli mnie głowa – jęczy Agata na tylnym siedzeniu. – Gdzie teraz? – pyta Rudek. – Jestem umówiony w szpitalu. – Znasz adres? – Patrzy na mapę. – Nie pamiętam – mówię. – Ale tu jest chyba tylko jeden szpital. W oddali widać potężną wieżę z czerwonej cegły. – Nie wiesz, co to jest? – pyta Rudek. – Katedra – odpowiadam. – W czasach krzyżackich była tu stolica diecezji pomezańskiej. Podobno była też piękna Starówka, pewnie tam, gdzie te parszywe bloki. – Pokazuję palcem szare podrapane klocki, którymi ktoś bezskutecznie usiłował zasłonić katedrę. – I co się z nią stało? Została zniszczona w czasie wojny? – dopytuje się Rudek. – Nie, tu nie było walk. Podobno została rozebrana po wojnie, aby dostarczyć budulca na odbudowę Starego Miasta w Warszawie. – To muszą nas tu bardzo lubić. – Na pewno – mówię. – Jak wszędzie. Stary poniemiecki szpital nie sprawia wrażenia priorytetowej inwestycji województwa. Wnętrze dopełnia ponurego wrażenia. Wydaje się, że nic się tu nie zmieniło od wojny. Wchodzimy na chirurgię. W pokoju lekarskim wita nas doktor Stanisław Krynicki. Postawny łysiejący blondyn z orlim nosem i nadwagą. Zaprasza na kawę, szybko organizuje lekkie śniadanie i zaczyna opowiadać. Ulegam czarowi chwili. Po raz pierwszy komuś zależy, żebym

gdzieś przyszedł, coś zrobił. Krynicki roztacza wizję rozwoju oddziału, szpitala, miasta, regionu. Nie przestaje tak opowiadać, nawet kiedy oprowadza nas po szpitalu. Zwiedzamy niewielki stylowy budynek i mieszczące się w nim oddziały; chirurgię, internę, ginekologię, pediatrię, okulistykę i chorób zakaźnych. I to już koniec szpitala. Na dłużej zatrzymujemy się na bloku operacyjnym. Krynicki pokazuje z dumą książkę przeprowadzonych tu zabiegów. Po chwili mkniemy jego dużym fiatem wokół miasta. Prowadząc pojazd, jakby był jedynym użytkownikiem dróg, nadal nie przestaje opowiadać. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, ale coraz bardziej zaczyna mi się tu podobać. Wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się do okolicznych ośrodków zdrowia – jak się okazuje – nie bez powodu. Wreszcie wracamy. Zatrzymujemy się na chwilę w leżącym naprzeciwko dworca kolejowego budynku pogotowia i w położonym nieopodal, w samym centrum miasta, budynku dyrekcji ZOZ-u, po czym wracamy do szpitala. Doktor Krynicki przedstawia mnie pozostałym lekarzom zespołu – jest ich, jak się okazuje, zaledwie czworo. Gdy byliśmy tu rano, operowali. Przechodzimy do gabinetu doktora Krynickiego. Omawiamy szczegóły. Wie, że muszę się zastanowić, i nie naciska. Wyjaśnia, jak rozwiązać problem mieszkaniowy: – Możecie dostać mieszkanie lokatorskie, trzy pokoje, w nowym bloku. – A jak je kupić? – pytam. – Z tym nie ma problemu – odpowiada. – Banki udzielają kredytu lekarzom, miasto jest żyrantem – wyjaśnia. – Istnieje jeszcze inna możliwość, jeśli nie chcecie wiązać sobie rąk na tyle lat. – Jaka? – pytam. – Można dostać mieszkanie służbowe w ośrodku zdrowia –

mówi. – Ale ja chcę pracować na chirurgii – przerywam mu. – Jedno z drugim da się bez trudu pogodzić. Prowadzenie ośrodka, gdy się nadgoni zaległości, nie zajmuje więcej niż trzy godziny dziennie, a wiąże się ze znacznymi profitami. – To znaczy? – pytam zaciekawiony. – Pensja kierownika ośrodka zdrowia jest dosyć wysoka, porównywalna z pensją ordynatora, do tego dochodzi dodatek kierowniczy i za pracę w terenie deficytowym, łącznie około siedemdziesięciu procent. Omawiamy szczegóły specjalizacji z chirurgii i rozstajemy się. On ma swoje obowiązki na oddziale i w radzie miasta, której jest członkiem. My musimy wracać. Nie przysługuje mi urlop, zwolniłem się tylko na jeden dzień ze stażu. Rudek też ma jutro ciężki dzień. Jedziemy. Próbuję uporządkować myśli. Jechałem tu namówiony przez Rudka i Bolda, którzy przy brydżu przekonali mnie, że warto się przewietrzyć i zobaczyć, jak taka propozycja wygląda z bliska. Nikt z nas nie brał jej poważnie. A może jednak? – Jak wam się podobało? – pytam. – Fajny gość – odpowiada Rudek. – Jak mu wyjdzie, to będzie ciekawie. – Tylko że tam psy dupami szczekają – mówię. – Za to w lecie musi być pięknie. – Chyba nad morze niedaleko. Ciekawe ile? Oglądam się. Agata śpi na tylnej kanapie i jak zwyk​le nie ma zdania. Jadąc w tamtą stronę, ani przez moment nie brałem pod uwagę możliwości, że mógłbym skorzystać z tej propozycji, a teraz zupełnie poważnie rozważam za i przeciw – niepokoi mnie to.

– Gdybym został kierownikiem wiejskiego ośrodka zdrowia, to moglibyśmy wspólnie budkę na bazarze otworzyć – śmieję się. – Ja bym zaopatrzenie w jajka i żywy drób zapewnił, a ty… – To wcale nie jest takie głupie z tym ośrodkiem – zastanawia się Rudek. – Słyszałem… – Chyba nie mówisz tego poważnie – przerywam mu. – Nie wygłupiaj się, ja chcę zrobić „jedynkę” z chirurgii w Warszawie, a potem spróbować się załapać na kardiochirurgię, a nie zostać jakimś doktorem Judymem!

11 Na ulicy Kolskiej w Warszawie mieściła się izba wytrzeźwień. 12 Halina Stefanowska, Port, muz. Krzysztof Klenczon.

„Jestem z miasta, to widać. Jestem z miasta, to słychać. Jestem z miasta, to widać, słychać i czuć”. Dr n. med. Jakub Sienkiewicz, Jestem z miasta (Elektryczne Gitary)

Rozdział dwunasty

Kierownik wiejskiego ośrodka zdrowia Kopiemy tunele w blisko dwumetrowych warstwach śniegu. Jest mroźna styczniowa noc. Nad nami rozgwieżdżone niebo. Mimo przepalonej żarówki w latarni odbicie od nieskazitelnie białego śniegu sprawia, że jest dość jasno. Pracujemy we trzech: ja, Rudek i pan Andrzej – sąsiad, a jednocześnie palacz i konserwator w Wiejskim Ośrodku Zdrowia w Rakowcu Pomorskim. Nad każdym z nas unosi się mgiełka pary. Mimo mrozu jest mi gorąco. Patrzę na Rudka – jest zasapany tak samo jak ja. Co chwila przerywamy pracę i ciężko dysząc, odpoczywamy. Tylko pan Andrzej miarowo pracuje wielką szuflą, stale i systematycznie posuwając się naprzód. Przygotowujemy front na przybycie meblowozu, który to, pędząc maluchem po oblodzonych leśnych drogach, udało mi się wyprzedzić. Mimo zapewnień dyrektora technicznego ZOZ-u, że przeprowadzkę bierze na siebie i że przyjadę tu na gotowe, życie napisało inny scenariusz. W mieszkaniu na poddaszu nad ośrodkiem zdrowia schną właśnie ściany pomalowane pierwszą warstwą farby, wnosimy

więc meble do garażu, z którego wystawiliśmy karetkę. Meblowóz, który miał przewieźć nasz skromny dobytek, dostaliśmy po długich przepychankach dopiero wczoraj. Mieszkanie musi mieć rozmiar i charakter rodzinny, ponieważ po ślubie z Agatą i urodzeniu się Jerzyka jest nas troje. Jak każde studenckie małżeństwo jesteśmy przyzwyczajeni do ciągłych przeprowadzek, braku środków, wiecznej prowizorki i innych wad i zalet cygańskiego życia. Jerzyk ma dwa lata, najwyższy czas się ustabilizować. Żona i syn ulokowali się u sąsiadów, którzy samorzutnie zaproponowali nam schronienie i pomoc. Przeganiam czarne myśli, ale początek kariery wiejskiego lekarza nadal bardzo mnie niepokoi. Najgorsze jest to, że o wszystkim dowiedzieliśmy się na miejscu, dzisiaj. Przecież równie dobrze mogłem przyjechać tu na razie sam, a nie ciągnąć przez pół Polski żonę i małe dziecko w środku zimy! Jeśli reszta spraw będzie załatwiana tak jak te, to chyba będę zmuszony, ssąc łapę, zwrócić się do ojca, żeby mnie z tym majdanem zabrał z powrotem do domu. Kilka pierwszych dni mija spokojnie. Uczę się rozkładu szpitala i dojazdu do nowej pracy. Od trzech tygodni jestem dumnym posiadaczem własnego fiata 126p. Pozwoliłem sobie na ten luksus, gdy udało mi się wynająć moje warszawskie mieszkanie i dostałem za nie pieniądze z góry za pół roku. Resztę pożyczyłem od rodziców, którzy w nowej sytuacji zrozumieli moją potrzebę posiadania własnego pojazdu. Mój maluch jest niezwykły. Jak to dobrze mieć kumpli o różnych umiejętnościach. To właśnie kolejna zaleta żeglarstwa – inaczej przy takim nawale zajęć musiałbym ograniczyć kontakty tylko do środowiska medyków. Jeszcze przed wyjazdem z Warszawy Andrzej i Marek pomogli mi zamontować w nim halogeny i radiomagnetofon. Wymieniłem fotele na kubełkowe. I jest czerwony!

W Kwidzynie wszyscy lekarze poza mną skończyli Akademię Medyczną w Gdańsku. Przyglądają mi się badawczo. Asystuję do wszystkich zabiegów, prowadzę trzy sale chorych, schodzę z szefem do izby przyjęć i na endoskopię. Za miesiąc będę miał kolokwium, a po nim zacznę dyżurować samodzielnie. Tu, w szpitalu, dyżur pełni tylko jeden chirurg. Załatwia wszystko: dorosłych i dzieci, urazy i złamania, wypadki, ostre przypadki urologiczne. Trochę się tego wszystkiego boję i nie wiem, jak sobie poradzę, ale skoro inni dają radę, to pewnie ja też dam. Co sześć tygodni doktor Krynicki chce mi robić kolokwium. Boję się, że trudno będzie mu to wyperswadować. Ale ma to i swoje dobre strony – pomoże mi przygotować się do egzaminu. Systematyczna nauka nigdy nie była moją mocną stroną. Pierwsze kolokwium mam z zapalenia wyrostka robaczkowego i jeśli zdam, to zacznę je operować. Przed końcem marca szef ma mi podpisać dokumenty i otworzyć specjalizację, żebym za dwa lata w sesji wiosennej mógł zdawać „jedynkę” z chirurgii. Nareszcie zaczęło się dziać! Jutro zaczynam przyjmować pacjentów w Ośrodku Zdrowia. W nocy budzi mnie jakiś dziwny dźwięk. Po kilku pierwszych nocach, kiedy budziła mnie niezwykła cisza, do której nie byłem przyzwyczajony, śpię jak zabity. Zapalam lampkę, spoglądam na zegarek: piąta. Dźwięk się powtarza. Wstaję, idę do salonu i wyglądam przez okno – przed drzwiami ośrodka stoją jacyś ludzie. Zastanawiam się, czy zadzwonić na policję, ale zachowują się cicho i spokojnie – stoją pod ścianą i rozmawiają. Idę spać.

DRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR. Wyłączam budzik. Siadam zaspany, zapalam lampkę, spoglądam na zegarek – siódma. Wyglądam przez okno. Ciemno. Ludzie nadal stoją i jest ich chyba więcej – więc to nie był sen. Jestem tak zaspany, że nie zastanawiam się nad tym. Biorę szybki prysznic, myję zęby, golę się i po krętych, stromych schodach zbiegam na dół. Nigdy o tak barbarzyńskiej porze nie jadam śniadań, więc mogę rano kilka minut dłużej pospać. Kawę wypiję w pracy. Picie porannej kawy jest dla mnie przyjemnością towarzyską, picie jej samotnie i w pośpiechu wydaje mi się zupełnie bez sensu. Zakładam kożuch i wychodzę na dwór. Nie widzę tłumu przed ośrodkiem, ponieważ wyjście ze służbowego mieszkania prowadzi do ogrodu z tyłu budynku. Wciąż jest ciemno, ale prószący śnieg lśni w świetle latarni. Wielkie płatki osiadają mi na mokrych włosach. Pan Andrzej odgarnął podjazd, więc bez trudu otwieram drzwi garażu, wyprowadzam malucha, zamykam za sobą garaż i bramę i już jestem w drodze do szpitala. Do pracy mam siedem kilometrów, za kilka minut będę na miejscu. Koledzy mieszkający w Kwidzynie szczerze mi współczują tych dojazdów. Nigdy nie mieszkali w wielkim mieście. Docieram do szpitala, wbiegam po schodach na oddział, wchodzę do pokoju lekarskiego, otwieram szafkę i przebieram się. Wszyscy już są, piją kawę, plotkują. Witam się i rzucam zdawkowe wyjaśnienie spóźnienia: śnieg, ślisko, etc. To nie ma najmniejszego znaczenia. Kliniczny dryl nie dotarł do tego miłego, położonego wśród lasów i jezior miasta. Siadam na wersalce, wciskając się między kolegów. Szef i zastępca siedzą na małych fotelikach oddzielonych stołem-ławą. Sięgam po swoją kawę. Tutejszy zwyczaj, że dyżurny

przygotowuje każdemu w jego ulubionym kubku kawę lub herbatę, uwzględniwszy nasze preferencje, sprawia, że czujemy się tu jak u siebie. Dyżurny czyta raport. DRRR, DRRR, DRRR. Szef odbiera telefon. – Chirurgia – mówi. Słucha przez chwilę i podaje mi słuchawkę. – To do ciebie. Spogląda na mnie. Gigantyczna przepaść doświadczenia i umiejętności chirurgicznych powoduje, że jednostronne przejście ze mną na ty wydaje mi się zupełnie naturalne i nie wywołuje sprzeciwu. Pochylam się do przodu, przewód telefonu jest dość krótki. – Piotr Mrówczyk, słucham. – Pielęgniarka Iżycka z Rakowca – odzywa się nieznany mi głos kobiecy. Skupiony na pracy w oddziale chirurgicznym, nie zdążyłem jeszcze poznać podległego mi personelu Wiejskiego Ośrodka Zdrowia. – Miał pan od dzisiaj przyjmować u nas. – Tak, oczywiście. – Bardzo dobrze o tym pamiętam i szczerze się tego obawiam. – Będę od trzynastej, proszę umawiać pacjentów. – Chorzy czekają już od rana – odpowiada. Przypomina mi się tłum nad ranem pod drzwiami ośrodka. Czyżby to do mnie? To chyba niemożliwe? – Umawiałem się w dyrekcji, że będę przyjmował od trzynastej do piętnastej… – Nam przekazano, że będzie pan od dzisiaj. Od trzech miesięcy był tylko lekarz na zastępstwa, czeka już ponad sześćdziesiąt osób. Po skończonej rozmowie spoglądam na plan operacji: pomagam do dwóch cholecystektomii i przepukliny pachwinowej. Nie ma mowy o wcześniejszym wyjściu. Dzwonię do ośrodka: – Piotr Mrówczyk, dzień dobry jeszcze raz.

– Tak, doktorze? – O dziwo, zostałem rozpoznany. – Proszę już na dziś nikogo więcej nie rejestrować, będę tak szybko, jak się uda, ale obawiam się, że nie przed trzynastą. Może ktoś zrezygnuje? Idziemy na obchód. Czarno to widzę. Myjąc się z szefem do zabiegu, sonduję sytuację. – Dzisiaj pierwszy dzień w ośrodku – zagajam. – Jak pan sądzi, o której skończymy? – Nic się, bracie, nie bój, zdążymy, w poradni chirurgicznej to dopiero jest dziki tłum, kiedyś sam zobaczysz. – Najwyraźniej nie dostrzega problemu. Podjeżdżam pod dom. Na tle białego śniegu czarny tłum, a w głowie czarne myśli. Porzucam auto na ulicy i pędzę do przychodni. Udaję, że nie słyszę komentarzy. – Ale młody – mówi jakaś babcia w chustce na głowie. – Ile można czekać? – mówi druga. – Co se taki myśli? – Doktor Żółtowski to był od dziesiątej – komentuje jakaś młoda kobieta z dzieckiem w wózku. Przez głowę przebiega mi straszna myśl: przecież ja się nie znam na dzieciach! – Panie lekarzu, ja tylko po receptę – informuje mnie blokujący drzwi grubas. – Ja też! – I ja! – Gdzie się pani pchasz, wszyscy czekają! – Panie, posuń się pan, nie widzisz, że lekarz nie może przejść! – słyszę wreszcie jeden życzliwy głos. Otwierają się drzwi od jakiegoś pomieszczenia i wychodzą z niego dwie pielęgniarki. Jedna z nich mówi: – Dobrze, że pan już jest, pacjenci czekają. Jakbym nie widział. – Karty ma pan na biurku – dodaje tęższa.

Wchodzę do gabinetu, zakładam szybko fartuch i zaczynam przyjmować. Przed moimi oczami przewija się jak w kalejdoskopie korowód ludzi. Starsi i młodsi, kobiety i dzieci. Pacjent za pacjentem, godzina za godziną. Na szczęście ci, którzy mieli poważniejsze problemy ze zdrowiem, postanowili nie czekać trzech miesięcy i w większości podjęli leczenie w mieście. Mnóstwo jest za to kichających, kaszlących i przedłużających leki. Wiele osób przyszło mnie obejrzeć – jak nowego proboszcza czy konia. Wiem, że jestem bacznie obserwowany, zza drzwi dobiegają głosy komentarzy. – Herc klekoty mnie w nocy wzięły, panie lekarzu – informuje staruszka, która właśnie zajęła miejsce po drugiej stronie biurka. – Słucham? – Wydaje mi się, że się przesłyszałem. – Herc klekotów dostałam – odpowiada pacjentka. Przyglądam jej się badawczo, chyba ze mnie nie kpi… Co to, do cholery, mogą być „herc klekoty”? – A miała już pani kiedyś takie objawy? – Dyć jo. – Słucham? – mówię zdezorientowany. – Dyć jo, że miała – odpowiada cierpliwie. – I była pani z tym u doktora? – pytam z nadzieją. – Była u pana lekarza, u tego, co tu był poprzednio… – I pomógł? Przeszło? – pytam. – Jak ręką odjął – odpowiada. Zaglądam w kartę i przepisuję jej to samo. Przed szesnastą do gabinetu wchodzi jedna z pielęgniarek i informuje: – Te trzy karty na końcu to wizyty domowe, jak pan skończy. Patrzę na nią z nienawiścią. Gdyby wzrok mógł zabijać, już by nie żyła. – Nie było mowy o wizytach domowych – próbuję protestować. – Doktor Żółtowski jeździł – stwierdza dobitnie.

Czuję, że nienawidzę tego nieznanego doktora tak samo jak jej. Przyjmuję dalej. Za oknem robi się coraz ciemniej i ciemniej, aż wreszcie zapada całkowity mrok. Nie czuję głodu. Rozumiem, co musiał przeżywać Syzyf. Wreszcie przed dziewiętnastą po ostatnim pacjencie zamykają się drzwi i nikt więcej nie wchodzi do gabinetu. Nie wierzę własnym zmysłom. Już dawno pogodziłem się z myślą, że będę przyjmował bez chwili przerwy do końca życia. Wstaję, rozciągam zdrętwiałe kończyny, podchodzę do drzwi gabinetu i wyglądam na korytarz. Nikogo, tylko pusta przestrzeń oświetlona jarzeniówkami. Na ścianach plakaty propagujące jedzenie warzyw i owoców, mycie zębów, szczepienia. Wracam do gabinetu. Na biurku zostało kilka kart – widocznie niektórzy nie doczekali i zrezygnowali, myślę. I nagle sobie przypominam: WIZYTY DOMOWE!!! Zakładam kożuch i wychodzę na dwór. Odgarniam śnieg, który tymczasem zdołał zasypać mój samochód, i wsiadam do zamarzniętego malucha. Mozolnie odnajduję kolejne ukryte w mroku adresy obłożnie chorych. O dziewiątej wieczór jestem w domu. Agata i Jerzyk już śpią, zjadam zimną zawartość patelni i padam. Kolejne trzy dni wyglądają tak samo. Usiłuję przekonać moje pielęgniarki, żeby choć ograniczyć na razie wizyty domowe. – Nie da się, doktor Żółtowski też jeździł – mówi jedna. – To są chorzy, którzy nie mogą dojechać do ośrodka – dodaje druga. Nadchodzi upragniony weekend. Dosłownie w ostatnim momencie. Jestem pewien, że jeszcze jeden dzień i bym umarł.

Doktor Żółtowski, który wytrzymywał to tyle lat, musiał być herosem. Codziennie od rana do trzynastej przy stole operacyjnym, potem sześćdziesięciu–siedemdziesięciu chorych i w końcu wizyty domowe. Codziennie przed szesnastą pielęgniarki, które od rana siedziały sobie spokojnie i jedynym ich zajęciem było organizowanie mi zajęcia do nocy, zostawiają mnie z tym wszystkim, na pożegnanie informując o jakiejś kolejnej przewadze doktora Żółtowskiego nade mną. Zaczynam rozumieć, dlaczego chirurdzy krótko żyją. Tak dalej być nie może! Śpię prawie dobę non stop i opracowuję „plan kampanii”: 1. Nie więcej niż czterdziestu chorych dziennie, w tym wizyty domowe. 2. Wszystkie chore dzieci mają mieć zmierzoną temperaturę, wpisaną w kartę. 3. Chorzy na nadciśnienie i wszyscy starsi pacjenci mają mieć zmierzone ciśnienie – oczywiście wpisane w kartę. Niech inni też mają zajęcie. 4. Jedna z pielęgniarek zostaje w ośrodku, dopóki nie skończę przyjmować. 5. Limitu wizyt domowych co prawda nie wprowadzam, ale pielęgniarka, która je rejestruje, ma jeździć ze mną – w końcu ja jestem tu obcy, a one znają środowisko. Skoro tak nienawidzą warszawiaka, niech mają przynajmniej za co! Zadowolony z siebie i pełen nadziei na przyszłość w niedzielę lepię z Jerzykiem wielkiego bałwana i nazywam go Doktor Żółtowski.

Kolejny tydzień przynosi zmiany na lepsze. Stopniowo liczba pacjentów stabilizuje się i zwykle nie przekracza trzydziestu. Wizyty domowe giną we mgle. Początkowo moja koncepcja reformy systemu budziła pewne opory, nieśmiertelny duch doktora Żółtowskiego często powracał, ale upór i konsekwencja zrobiły swoje. Po kilkunastu tygodniach drobnych potyczek odnoszę zwycięstwo, moja pozycja kierownika Wiejskiego Ośrodka Zdrowia staje się niekwestionowana. Wreszcie znajduję trochę czasu na naukę. Zbliża się pierwsze kolokwium i rozpoczęcie dyżurów. Jadę z szefem do Gdańska na posiedzenie Regionalnego Oddziału Towarzystwa Chirurgów Polskich i oficjalnie otwieramy moją specjalizację. Poznaję pełny zakres swoich obowiązków – dobrze, że dopiero teraz, inaczej pewnie uciekłbym z wrzaskiem do mamy. Zaczynam dyżurować w pogotowiu. I zaczyna się wiosna! Lato na Pomorzu jest piękne. Mnóstwo jezior wśród lasów. Czysta woda, lasy pełne grzybów. I wszędzie czysto. I pusto. Odkrywam w sobie nowe powołanie: zakładam tunel foliowy. Będę hodować pomidory i paprykę. Do planowanej inwestycji zabieram się profesjonalnie i metodycznie. Konstrukcja powstaje w ogrodzie, pod oknami gabinetu. Zgodnie z zaleceniami studiującego na SGGW kumpla kopię głęboki na prawie metr, szeroki na trzy i długi na osiem metrów dół. Wśród pacjentów i personelu trwają spekulacje na temat moich robót: najbardziej ponura jest koncepcja zbiorowej mogiły. Nie dementuję plotek. Tymczasem prawda jest prozaiczna: dół wypełniony zostaje końskim nawozem,

wymieszanym ze słomą, a następnie zasypany ziemią – kompost ma w przyszłości podgrzewać uprawiane przeze mnie rośliny i znacznie wydłużyć sezon ogrodniczy. Kolejnej wiosny odkrywam długie na kilkanaście kilometrów rynnowe jezioro o odsłoniętych brzegach. Warunki wietrzne są idealne. Serię dyżurów ożywia pozytywna motywacja: zbieram na deskę windsurfingową. Nowa pasja pochłania cały mój czas wolny. Przeciętnie mam od dwunastu do osiemnastu dyżurów miesięcznie. W pozostałe dni prosto z pracy jadę nad jezioro. Deska przez cały sezon tkwi na dachu malucha. Żeby nie odfrunęła, wiążę jej dziób liną do przedniego zderzaka. Pływam do zachodu słońca, kiedy zwykle zdycha wiatr. Nierzadko, wracając z tych wypadów do domu, zastaję w ogrodzie gości czekających na mnie przy grillu. Życie towarzyskie kwitnie – jako jedyny wśród znajomych mieszkam w domu z ogrodem. Mój wygląd powoli nabiera dostojeństwa właściwego dla zajmowanej pozycji. Mimo wysiłku fizycznego, dzięki piwu i pieczonym mięskom udaje mi się przybrać kilkanaście kilo. Nic to, pocieszam się, najgorsza jest pierwsza setka; do drugiej jeszcze co najmniej kilka sezonów. Jesień upływa na grzybobraniu. Uczę się robić marynaty. I nalewki! Z tych ostatnich będę miał pożytek, gdy nastanie zima, zamarznie tafla jezior i trzeba się będzie rozgrzewać po powrocie z łyżew. Rozrzewniam się i mówię do pana Andrzeja, mojego sąsiada, a zarazem właściciela kilkuhektarowego gospodarstwa, częstując go puszką piwa: – Piękne jest życie rolnika, człowiek sobie śpi, a zboże samo

mu rośnie. I tym samym – pierwszy raz – udaje mi się wyprowadzić tego niezwykle spokojnego człowieka z równowagi. Powoli przestaje mnie krępować nić wiążąca z Warszawą. Jedyne, co mnie raz na kilka tygodni przyciąga do stolicy, to mieszkający tam rodzice i brat Pawełek. Początkowo nigdzie indziej nie potrafiłem ani nic kupić, ani załatwić. Wydawało mi się, że tylko tam można iść do teatru czy kina, że tylko tam, gdzie zostali wszyscy kumple ze studiów i ogólniaka, kwitnie życie towarzyskie i kulturalne. Z czasem na zakupy zaczęliśmy jeździć do Trójmiasta, gdzie na zakończenie dnia lądowaliśmy w Teatrze Muzycznym w Gdyni czy w którejś z urokliwych knajpek nad Motławą. Ta nić przecięta została brutalnie podczas jednego z takich sobotnich wypadów, kiedy to – po przejechaniu na „późnozielonym” świetle – mój maluch zatrzymany został przez załogę radiowozu. – Może u was w STOLICY jeździ się na pomarańczowym – skomentował smerf w stopniu sierżanta. – Nie rozumiem? – Spojrzałem na niego, starając się pojąć, o co mu chodzi. Powędrowałem spojrzeniem za jego wzrokiem, skupionym na tablicy rejestracyjnej mojego samochodu, i nagle mnie olśniło… – Ale u nas w Trójmieście nie – dokończył myśl. Następnego dnia zmieniłem tablice na elbląskie. Dzięki temu zresztą udało mi się uniknąć kolejnego mandatu, tym razem w Warszawie. Wracając od rodziców z Anina, złamałem z premedytacją przepis, skręcając mimo zakazu na rondzie Wiatraczna w lewo. Po kilkunastu sekundach, nie wiadomo skąd, pojawił się przede

mną radiowóz na sygnale. Podjechał równolegle do mnie i zwolnił. Z otwartego okna wysunął się lizak. Zjechałem na pobocze. – No i co, panie kierowco, do znaków się nie stosujemy? – ironicznym tonem zaczyna rozmowę starszy z funkcjonariuszy. Patrzę mu prosto w oczy, udając skruchę. – Zakaz skrętu w lewo pan zignorował – poucza mnie dalej. – Nie zauważyłem, słowo daję, taki ruch tutaj: z lewej, z prawej mijają, zajeżdżają drogę. Jeszcze niedawno tędy jechałem. Jak byłem ostatnio w Warszawie, to można było tu skręcać – tłumaczę się. – Ten znak tu stoi od ponad pół roku – mówi policjant. – A skąd pan przyjechał do Warszawy? – pyta drugi, patrząc na moje tablice ELB 2140. – Ja? Aż zza Braniewa – odpowiadam ze skruchą. Patrzy na mnie z nieukrywaną wyższością warszawiaka w pierwszym pokoleniu. – To już jedź pan do tego Braniewa, tylko powoli i uważnie – poucza mnie. – Dziękuję, będę uważał. Straszny ruch tu u was macie, u nas nawet jak jest targ, to bywa spokojniej. DRRR, DRRR, DRRR, DRRR, DRRR. Zrywam się nieprzytomny, patrzę na zegarek – druga w nocy. DRRR, DRRR. Dopadam słuchawki. – Słucham – rzucam wrogim głosem. – Obudziłem? – słyszę radosny głos szefa. – Tak, ale nic nie szkodzi – silę się na uprzejmość. – Chcesz zrobić resekcję żołądka? – Jasne! – Mój entuzjazm jest szczery, obudziłem się w jednej chwili. – Kiedy? – Za pół godziny – odpowiada.

– Już jadę. Ubieram się szybko, próbuję poinformować Agatę, że wychodzę, ale w końcu macham ręką. Wystawiam samochód z garażu, pędzę, oświetlając pustą drogę długimi światłami. A jednak dotrzymał słowa, myślę. Szef już dawno obiecał, że przed egzaminem na pierwszy stopień specjalizacji z chirurgii dostanę – tak jak każdy – do samodzielnego zrobienia operację usunięcia żołądka. Dotychczas się nie składało: wszystkie zabiegi odbywały się, kiedy miałem wolne, lub okazywały się protekcjami szefa. Egzamin zdaję w przyszłym tygodniu i już przestałem liczyć, a tu nagle ten telefon. Dojeżdżam, szef czeka z gorącą, mocną, aromatyczną kawą. Powtarzamy spokojnie techniki zespoleń: Bilroth I, Bilroth II, poszczególne modyfikacje. Myjemy się do zabiegu, instrumentariuszka czeka już przy stole, pacjent śpi zaintubowany. Wchodzi dyżurny ginekolog, zwykle asystujący do zabiegów ostrodyżurowych (my rewanżujemy się im, pomagając przy cięciach cesarskich). Spogląda na nas i z nadzieją w głosie pyta: – Jak was jest dwóch, to może ja nie jestem potrzebny? – Myj się bracie, myj – mówi szef z radością, której o tak barbarzyńskiej porze najwidoczniej nikt nie podziela. – Przydasz się, Piotrek będzie robić resekcję żołądka. – O tej porze? Pan Bóg was opuścił – jęczy ginekolog. – Nic się nie martw, wyśpisz się w grobie. – Szef ma niespożyty zapas tekstów do podnoszenia morale w środku nocy. Tydzień później wracamy z Elbląga. J e s t e m C H I R U R G I E M! Egzamin w porównaniu z kolokwiami zdawanymi u szefa

w gabinecie okazał się banalnie prosty. Myślami jestem już w domu, przy telefonie. Ale mama się ucieszy – cały czas wierzyła we mnie. Biały duży fiat mknie krętą drogą przez las. Jedziemy we dwóch, szef prowadzi i gwiżdże, fałszuje strasznie. Chwała Bogu, że nie ma porsche, myślę po kolejnym pokonanym w poślizgu zakręcie, bo by nas zabił. Nagle po przeraźliwie gwałtownym hamowaniu, dosłownie oderwawszy na moment koła od asfaltowej nawierzchni, zatrzymujemy się w tumanie kurzu na małej polance. – Co się stało? – pytam po chwili zaniepokojony. – Nic, to pierwszy parking w naszym rejonie – dobiega mnie zduszony głos szefa stojącego za samochodem i nurkującego w głębi otwartego bagażnika. Uświadamiam sobie, że przed chwilą minęliśmy tablicę informacyjną „Gmina Kwidzyn wita”. – Wysiadaj! – Głos jest już wyraźny. Otwieram drzwi, wysiadam z auta. Szef triumfalnym gestem podaje mi kieliszek zmrożonego szampana. Jakim cudem mu się to w bagażniku nie potłukło?! – to pierwsza myśl, a zaraz po niej druga: Wierzył we mnie, zmroził szampana, wziął kieliszki. – Gratuluję! – mówi. – To tradycyjne miejsce, zawsze tu stajemy na toast. – Dziękuję! – Wypijam do dna. Kolejne godziny to triumfalny objazd wszystkich kolegów. Nie zapominamy również o dyżurnym. Szef jest gospodarzem wieczoru i podczaszym w jednej osobie. Ja jestem honorowym gościem. Przynajmniej w tej części wieczoru, którą pamiętam.

Pierwszy dzień triumfu jest jednocześnie ostatnim. Praca idzie dalej normalnym rytmem. Staję z szefem do zabiegu resekcji guza okrężnicy. Z nami myje się młoda, zgrabna, ciemnooka stażystka. Szef zespala jelito, wodząc wzrokiem pomiędzy głębią oczu a głębią dekoltu drugiej asysty i prowadzi monolog: – To pierwsze piętro zespolenia. Po chwili zakłada kolejne szwy. – Teraz zakładam drugie piętro zespolenia – kontynuuje. – Zakładamy teraz szwy pojedyncze na tylną ścianę, stanowić będą trzecie piętro. Po każdym przekłuciu igły przejmuję nitkę i wiążę węzeł chirurgiczny. – A teraz to samo na przedniej ścianie – mówi szef, podając mi nitkę. – I jeszcze takie szwy sytuacyjne, można by ich właściwie nie zakładać. To piąte piętro. Młoda, niewinna lekarka wpatruje się cielęcym wzrokiem w szefa, podziwiając połączenie jego wirtuozerii z elokwencją. Trzepiąc rzęsami, wygłasza niezwykle uroczą uwagę: – Naprawdę? Czerwona z wysiłku twarz szefa staje się buraczkowa. – Właśnie powstała najwyższa budowla w Kwidzynie – przerywam te idyllę. Szef – rodowity kwidzyniak – o mało nie pęka ze śmiechu. Mnie, no cóż, chyba udał się dowcip – idę na trzymiesięczne zesłanie z oddziału do miejskiej poradni chirurgicznej. Na drodze gołoledź. Coś takiego widziałem tylko raz w życiu, gdy jadąc do wypadku nową erką, na profilowanym zakręcie musieliśmy wysiąść i podtrzymywać ją z boku, by nie zsunęła się do rowu. Wtedy też pobiliśmy swoisty rekord: dwadzieścia kilometrów do miejsca wypadku pokonaliśmy w półtorej godziny.

Na szczęście poszkodowany trafił w drzewo, jadąc niewiele szybciej, więc mógł tyle czekać. Dyżur od początku zapowiada się dobrze – jak to kiedyś w przyszłości określi minister zdrowia: „prawdziwa lekarska przygoda”. Po sumie przywożą sześć pań, które wracając z kościoła, poślizgnęły się na chodniku i złamały ręce. Nastawiamy, gipsujemy, prześwietlamy, nastawiamy, gipsujemy. Majestatycznie, powoli, karetka za karetką dostarczają nam zajęcie. Z kolejnej zamiast leciwej niewiasty wiozą na wózku chłopca. Chcę odejść, na oddziale nie byłem od blisko sześciu godzin, ale wiedziony czy to ciekawością, czy to przeczuciem, zostaję. Zadyszany młody lekarz relacjonuje: – Sześć lat, uraz brzucha. Pochylam się nad chłopcem, odkrywam go – jest zimny, spocony, blady. Dotykam napiętego brzucha, napręża się, widać wyraźny grymas bólu na twarzy chłopca. Chwytam za rękę, nie czuję tętna. Zaniepokojony, sięgam do pachwiny, jest słabo wyczuwalne, szybkie. – Proszę wezwać anestezjologa, szybko! – zwracam się do stojącej obok siostry. – Proszę spróbować zmierzyć ciśnienie i spróbujemy założyć wkłucie. Pojawiają się anestezjolog i towarzysząca mu pielęgniarka. – Jest we wstrząsie, ma uraz brzucha – mówię. – Pewnie krwotok wewnętrzny. – Do otwarcia? – pyta rzeczowo anestezjolog. – Tak, i to szybko! – odpowiadam. Przekazuję pacjenta zespołowi reanimacyjnemu i biegnę na blok. – Będziemy otwierać sześciolatka we wstrząsie – informuję instrumentariuszkę. – Chyba śledziona. – Sam pan będzie robił? – pyta, wstając.

– Dzwonię po szefa, a pani niech powiadomi ginekologa i się myje. Z korytarza dobiega dźwięk otwieranych drzwi windy. Dojechali – otwierają się drzwi bloku operacyjnego. Blady jak ściana mały chłopiec, z bujającą się nad głową butelką kroplówki, wjeżdża w asyście zespołu na salę operacyjną. DRRR – dzwoni telefon. Odbieram natychmiast. – Słucham?! – krzyczę. – Doktora Krynickiego nie ma w domu – mówi telefonistka z centrali szpitala. – Podobno pojechał do Gdańska. – Proszę połączyć błyskawiczną z doktorem Michalskim. – Podaję nazwisko zastępcy ordynatora, mieszkającego w oddalonej o dwadzieścia kilometrów miejscowości. Pozostali koledzy nie mają w domu telefonów. Odkładam słuchawkę. Idę w stronę sali operacyjnej. Mija mnie zdyszany ginekolog. – Co się stało? – pyta. – Oderwaliście mnie od kolacji, to miał być mój pierwszy posiłek dzisiaj, mam sześć rodzących. Zwariowany dyżur – dodaje. – Potem pogadamy – rzucam. – Mamy dzieciaka we wstrząsie, myjemy się! Na blok wpada pielęgniarka z oddziału. – Przyszli rodzice tego chłopca! – wykrzykuje. DRRR – w tym samym momencie dzwoni telefon. Dopadam słuchawki. – Z doktorem Michalskim łączę – słyszę znajomy głos telefonistki. Uff, przynajmniej tego zastałem, myślę. – Co się stało? – pyta. – Przywieźli dzieciaka we wstrząsie! Musimy szybko otwierać! Chyba pęknięta śledziona! Nigdy tego sam nie robiłem! Nie wiadomo, kiedy krew dojedzie! Ściągamy z Gdańska i Elbląga! Przyjedziesz?! – krzyczę.

– Przy tej ślizgawce będę nie wcześniej niż za półtorej, dwie godziny… – Zaczynamy – przerywam mu. – Nie możemy tyle czekać. Odkładam słuchawkę. Ruszam w stronę sali operacyjnej, słyszę ponaglający mnie głos anestezjologa. Drogę zabiegają mi rodzice dziecka. – Co mu się stało?! – krzyczą. – On tylko spadł z trzepaka… – Ma krwotok, trzeba natychmiast operować – tłumaczę przerażonym rodzicom. – Muszę iść na salę operacyjną, anestezjolog zaraz wszystko państwu powie… – Znikam w drzwiach sali operacyjnej. Po cholerę on w zimie właził na ten trzepak? – myślę. Godzinę później dzwonię do doktora Michalskiego. – Tomek! Udało się! – krzyczę ze szczęścia. Po powrocie z zesłania wracam na oddział. Ćwiczę cierpliwość, prowadząc część septyczną oddziału. Nabieram wiedzy i doświadczenia w nieznanym dla mnie dotychczas świecie robionych maści, okładów i nasiadówek. Zastanawiając się, czy na dojrzewający pod kompresem ropień nałożyć kolejną porcję maści ichtiolowej, czy też wreszcie go naciąć. Mam przed oczami sytuację, gdy na urologii jeden z kolegów poruszył śmieszną – przynajmniej według niego – kwestię. – Jak można przedłużyć członka? – zadał pytanie starszemu i znanemu z opryskliwości adiunktowi kliniki. – Chcesz mieć chuja na kształt drąga, stosuj ichtiol, bo wyciąga – padła rymowana odpowiedź. Powiedzenie to stało się szlagierem. Wspomniany kolega jeszcze długo był nagabywany o efekty kuracji…

„Stoi na stacji lokomotywa, Ciężka, ogromna i pot z niej spływa – Tłusta oliwa. Stoi i sapie, dyszy i dmucha, Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha”. Julian Tuwim, Lokomotywa

Rozdział trzynasty

Poradnia chirurgiczna Praca w przychodni chirurgicznej rzeczywiście nauczyła mnie pokory. Dotychczas nie interesowałem się zbytnio losami pacjentów wypisywanych z oddziału. Operacja się udała, poszedł zdrowy do domu. W wypisie rutynowo wpisywałem formułkę: „Kontrola i dalsze leczenie w poradni chirurgicznej”. I nagle ta poradnia to ja. Rozumiem już, czemu starsi koledzy rękami i nogami bronili się przed tym miejscem. Pierwszego dnia nie udało mi się tam nawet wejść – nie wpuścili mnie pacjenci… Gdy po dyżurze podjechałem pod budynek, gdzie mieściła się poradnia, zobaczyłem tłum ludzi blokujących wejście. Zaparkowałem samochód na chodniku i podszedłem. – Przepraszam – mówię. – Gdzie się taki pcha? – Widzieli go, cwaniaka. – Na koniec, wszyscy czekają! – padają słowa z tłumu. – Proszę mnie przepuścić – mówię. – Zjeżdżaj pan stąd, my tu od piątej czekamy. – Głosy z tłumu są coraz bardziej wrogie. – Ale ja muszę wejść – próbuję tłumaczyć. – Ja tu pracuję… – Widzieli go – rzuca ktoś. – Może lekarzem jesteś?

– Spadaj, cwaniaczku, bo ci tego malucha przeklepiemy na syrenkę. Jakiś człowiek dyszy mi w twarz i próbuje złapać za klapy. Wyrywam się. – Ręce przy sobie, proszę! – rzucam. Mam wrażenie, że tylko moje sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ponad sto kilogramów wagi powstrzymują co bardziej krewkich od linczu. Wycofuję się. Niech tu sobie czekają do usranej śmierci, myślę mściwie. Wsiadam do malucha i jadę z powrotem do szpitala. Relacjonuję sytuację kolegom. Szef jest szczerze rozbawiony. – Nie przejmuj się, bracie, teraz i tak masz tam spokój, kiedyś było codziennie ponad dwustu pacjentów. Chyba w czasie wojny, myślę złośliwie, ale zachowuję ten komentarz dla siebie. Nie chciałbym przedłużać zesłania do pół roku. A przyczyny trafienia do poradni bywały różne. Szef miał zwyczaj, komentując czyjeś opowiadanie o napotkanych w czasie operacji trudnościach, powtarzać dość znane skądinąd powiedzenie: „Nie takie rzeczy żeśmy ze szwagrem po pijaku robili”. Dodawał wtedy jeszcze od siebie: „Wieczkiem od puszki po sardynkach”. Któregoś roku, zaczynając zabieg w prima aprilis, na hasło: „Nóż proszę” do wyciągniętej ręki szefa trafiła elegancko wysterylizowana owalna blaszka. Ileż wtedy było śmiechu! Autor pomysłu do dziś uważa, że trzy miesiące w poradni to absolutnie nic za tyle radości. Innym razem poradnia zamieniła się w coś na kształt sanatorium. Pewnego dnia zmęczonego serią ciężkich dyżurów i nieprzespanych nocy Irka poniosły nerwy przy trudnym zabiegu. – Pean proszę! – krzyknął. Zdenerwowana instrumentariuszka podała mu kocher.

– Pean chciałem!!! – ryknął i z impetem rzucił podane narzędzie na podłogę. Zwabiony krzykiem na sali operacyjnej pojawił się WSZECHOBECNY SZEF. – Zmęczony jesteś, nerwy cię ponoszą – powiedział wyraźnie zatroskanym głosem. – Od jutra pójdziesz sobie na trochę do przychodni, odpoczniesz przez chwilę – dodał. Następnego dnia pełen obaw podjeżdżam ponownie pod poradnię chirurgiczną. Z daleka już widać oczekujący na przyjęcie tłum, wylewający się na zewnątrz budynku. Jeśli to w ogóle możliwe, ludzi jest jeszcze więcej niż wczoraj. Z niepokojem myślę, że czeka mnie także popołudniowa tura przyjęć w ośrodku. Zatrzymuję samochód. Tłum rozstępuje się. Kilka osób życzliwie wskazuje mi miejsce, gdzie mogę zaparkować. Wygląda na to, że zostało zarezerwowane specjalnie dla mnie. – Dzień dobry – mówię, podchodząc do tarasujących drzwi ludzi. – Dzień dobry, panie doktorze – odpowiadają zgodnym chórem i rozstępują się, by mnie przepuścić. Wchodzę do środka. Jestem tu pierwszy raz. Rozglądam się z ciekawością niepozbawioną niepokoju. Pacjenci wypełniają schody i korytarz. Odnotowuję ze zdziwieniem, że wielu ma na sobie opatrunki gipsowe. Czyżby było tyle złamań? – myślę ze zdziwieniem. Teraz? Prawie w lecie? Docieram bez przeszkód do drzwi z napisem: „PORADNIA CHIRURGICZNA”. Wchodzę do środka. Mijam trzy ogromne gabinety w amfiladzie. Z boku widać gipsownię. Kieruję się do malutkiej,

ciemnej pakamery, pełniącej zapewne funkcję pomieszczenia socjalnego. – Piotr Mrówczyk – przedstawiam się. – Dzień dobry, od dziś mam tu przyjmować – mówię niepewnie. – Witamy, doktorze. – Duża, zwalista kobieta odkłada papierosa, wstaje i wyciąga rękę. – Proszę do mnie mówić „pani Jadziu” – przedstawia się. – To co? Może zaczniemy? – proponuję nieśmiało. – Straszny tłum dzisiaj – dodaję. – Spokojnie, doktorze, pan wejdzie. – Wskazuje na stojącą pod ścianą wersalkę. – Jadł pan śniadanie? – pyta znienacka. – Nie – odpowiadam zaskoczony. – Siadaj pan. – Podaje mi talerz z kanapkami. – Ile pan słodzi herbatę? – pyta. – Gorzką poproszę – rzucam, poddając się. Zaczynam szybko wpychać w siebie kanapki. – Niech pan je powoli, spokojnie, bo się pan jeszcze udławi – mówi życzliwie. – Obrobimy się do pierwszej. – We wtorki zawsze więcej pacjentów, bo jest targ – dodaje druga pielęgniarka. A co ma do tego targ? – myślę. Co tydzień duży plac w centrum miasta zamienia się w wypełniony ludźmi i towarami bazar. Można tu kupić wszystko – od pęczka szczypiorku po konia. Kończę jeść, dopijam herbatę. – Gotowy? – pyta pani Jadzia. – To niech pan sobie wygodnie usiądzie, a ja przyniosę kawę. Też gorzką? – pyta z niesmakiem. Siada naprzeciwko mnie, sięga do klamki i otwierając drzwi na korytarz, gromkim głosem woła: – Pierwszych trzech i jeden w gipsie! Jestem w szoku, na pacjentach nie robi to natomiast większego wrażenia. Czterej mężczyźni wchodzą gęsiego i ustawiają się karnie w szeregu przed panią Jadzią. – Pokazać chorobę – mówi do nich.

– Pan do końca. – Pokazuje kierunek starszemu panu z grubym opatrunkiem na przedramieniu. – Pan do następnego gabinetu. – To do dziadka z owiniętą brudnym bandażem kostką. – Pan się rozbierze i położy. – To do trzymającego się za brzuch młodzieńca. – Na co pan czeka? Proszę iść na zdjęcie gipsu. – Pokazuje drzwi do gipsowni czwartemu z pacjentów. Patrzę na panią Jadzię z otwartymi ustami. Wiem, że zaraz będzie moja kolej, i się nie mylę… – Doktorze, niech pan przejdzie dalej. – Pokazuje mi ręką otwarte drzwi do pomieszczenia obok. Posłusznie wstaję i idę – jak zahipnotyzowany. W kolejnym gabinecie pielęgniarka kończy odwijać opatrunek na podudziu chorego. Rzucam okiem – brzydka, sącząca się rana po oparzeniu, z niewielkim zaczerwienieniem wokół. – Nadal na argosulfan? – pyta pielęgniarka. – Tak – potwierdzam i idę do następnego pomieszczenia. – Jutro zgłosi się pan na kolejny opatrunek – słyszę za plecami głos siostry. W ostatnim gabinecie, oparty o stół zabiegowy, siedzi chory. Naprzeciw wychodzi kolejna pielęgniarka, trzymając w dłoniach otwartą w moją stronę gumową rękawiczkę. Wpycham rękę i w tym momencie podaje mi skalpel. Podchodzę do stołu. Ręka pacjenta osłonięta jest zielonym materiałem, widać tylko pomalowany jodyną ropień. Siostra psika chlorkiem etylu, w tym samym momencie nacinam. Wytryskuje ropa. – Założyć sączek i opatrunek z rivanolu? – pyta. – Tak – odpowiadam, zdejmując rękawiczkę. – Jutro przyjdzie pan na opatrunek – słyszę za plecami głos pielęgniarki instruującej chorego. Wracam do pierwszego gabinetu. Tu czeka na mnie na leżance młody mężczyzna z odsłoniętym brzuchem.

– Od wczoraj nudności, nie wymiotował, stan podgorączkowy – referuje pani Jadzia. Naciskam brzuch. Sprawa wydaje się ewidentna. – Musi pan jak najszybciej zgłosić się do szpitala, podejrzewam zapalenie wyrostka robaczkowego – mówię. Pacjent nie wydaje się zaskoczony. Pani Jadzia podaje mi wypełnione już skierowanie na ostry dyżur. – Proszę tu podpisać. – Pokazuje palcem miejsce. Zalega cisza. – Czy mam teraz wypełnić karty choroby? – pytam zupełnie ubezwłasnowolniony. – Ja wypełniam na bieżąco – odpowiada – a pan sprawdzi i podpisze, jak się trochę nazbiera. Może tak być? – Uśmiecha się. – Oczywiście – odpowiadam. Całkowicie się na nią zdaję. Inaczej zginę jak Andzia w parku. – Gotowy? – Gotowy. – Pierwszych trzech i jeden w gipsie! – woła, uchylając drzwi. Kolejna runda przez gabinety. – Pierwszych trzech i jeden w gipsie! – Pierwszych trzech i jeden w gipsie! – Pierwszych trzech i jeden w gipsie! Przez gabinet przemaszerowują tłumy pacjentów. DRRR, DRRR, DRRR – na biurku dzwoni telefon. Chcę odebrać, ale pani Jadzia jest szybsza. Podnosi słuchawkę, słucha przez chwilę. – Tak, na mokro. – Znów słucha, a następnie mówi: – Tak, proszę już przynieść. – Odkłada słuchawkę. Kolejna trójka opuszcza bocznymi drzwiami poradnię. Nastaje chwila przerwy. – Na co czekamy? – pytam. – Zaraz przyniosą zdjęcia – odpowiada. Do gabinetu wchodzi ubrana w biały fartuch salowa, niosąc

w obu rękach ramki z rozciągniętymi na nich, ociekającymi jeszcze wodą, świeżo wywołanymi kliszami z rentgena. Jest ich kilkadziesiąt. Wiesza je na stojącej obok mnie pod oknem dziwnej ażurowej ni to szafce, ni to nie wiadomo czym. Gdy zobaczyłem ten mebel, zastanawiałem się, do czego służy, ale z nadmiaru wrażeń zapomniałem spytać. Przy okazji sama rozwiązała się też następna zagadka: co się działo z olbrzymią rzeszą wchodzących „z gipsem”. Teraz nastała ich pora. Z pomocą niezastępionej pani Jadzi oglądam kolejne zdjęcia – mokre, bo na takich podobno lepiej widać. Ordynuję utrzymanie bądź zdjęcie gipsu. Zlecam rehabilitację, leczę obrzęki unieruchomionych do niedawna kończyn. Za chwilę nowa fala pacjentów. Jak nagrany na taśmie głos zegarynki rozlega się tubalny głos pani Jadzi: – Pierwszych trzech i jeden w gipsie! I nagle po kolejnym wezwaniu do gabinetu wchodzi tylko jeden pacjent. Z niedowierzaniem przecieram oczy. Spoglądam na zegarek – dwunasta – nie wierzę. – Już wszyscy? – pytam zaskoczony. – Prawie – odpowiada pani Jadzia. – Niech pan zrobi sobie przerwę, rozejrzy się po targu i wróci za pół godziny, będzie kilka ropnych opatrunków. Gdy chwilę przed trzynastą docieram do domu, mam jeszcze czas, żeby przed rozpoczęciem przyjęć zjeść coś szybko. Na popołudnie nowo zatrudniona w ośrodku położna zaplanowała bilans dwulatków. Oddycham z ulgą. Czarną wizję dnia zastępuje nadzieja, że za dwie godziny będę w ciszy i samotności okrążał jezioro ze spinningiem w ręce. Ta forma wędkarstwa wyjątkowo przypadła mi do gustu. Nie żebym odnosił jakieś spektakularne sukcesy. Wartość złowionych ryb jest wielokrotnie mniejsza od wydanej na utopione, zerwane w trzcinach blachy, woblery czy twistery. Upaja mnie cisza i samotność. Nikt mnie o nic nie pyta,

nie muszę nic mówić ani nikogo słuchać. Jestem tylko ja i jezioro. Zamyślam się. Gdyby jeszcze niedawno ktoś mi powiedział, że bilans małego dziecka czy akcja szczepień będą dla mnie synonimem spokojnego dnia, nigdy bym nie uwierzył. Przedzieram się wzdłuż zarośniętego szuwarami brzegu, poza startującym z głośnym wrzaskiem płoszonym ptactwem wodnym nie ma tu nikogo. Dochodzę do kawałka odsłoniętego brzegu jeziora. Zdejmuję buty, podwijam do kolan nogawki, wchodzę do wody. Brrr, lodowata – tak jak myślałem. Rozglądam się dookoła – nikogo. Niech tam, myślę, raz się żyje. Rozbieram się do naga i z głośnym pluskiem wskakuję do zimnej wody, płosząc parę kaczek. Sto metrów kraulem w jezioro i z powrotem. Brrr, super! Gdybym zdecydował się na pracę w klinice, mógłbym sobie co najwyżej popatrzeć na tramwaj, myślę. Kolejne tygodnie w poradni chirurgicznej mijają prawie niepostrzeżenie, jeden podobny do drugiego. Po dwóch wiem już, o co chodzi, i zaczynam nabierać pewności, że mógłbym dać sobie radę nawet bez pani Jadzi, ale lepiej, że jest. Po miesiącu kończą się pacjenci „z klucza”, zapisani przez mojego poprzednika na kontrolę u mnie. Przez kolejny miesiąc mam możliwość śledzić postępy bądź ich brak u chorych, którym samodzielnie zaordynowałem leczenie. I wreszcie kolejny, ostatni. Wiem, że każdy z niezadowolonych, niedoleczonych czy niedogojonych pacjentów trafi z reklamacją do mojego następcy. Wrócę na oddział bogatszy o wiedzę i doświadczenie. I z dużą dozą pokory. Czuję się tak, jakby ktoś nagle odsunął kurtynę: przez dwa lata obserwowałem praktycznie same sukcesy leczenia na oddziale, nie zastanawiając się głębiej nad brakiem powikłań czy niepowodzeń.

A teraz wszyscy się znaleźli. Spektakularne sukcesy w nastawianiu złamań zamienione na nieustępujące obrzęki czy drętwienie kończyn. Sączące się tygodniami rany po zabiegach operacyjnych, ropiejące po laparoskopii pępki. Nie jest tego może dużo – ale nieprawda, że nie ma. Zaczynam rozumieć szefa i przestaję traktować oddelegowanie mnie do poradni wyłącznie jako restrykcję.

„Żegluj, żegluj tam gdzie Nowa Szkocja Żegluj, żegluj gdzie wstaje nowy dzień. Głos Nowej Szkocji nam przynosi wiatr To zapowiedź nowych dni”. Sławomir Klupś, Henryk „Szkot” Czekała, Damian Gaweł, Żegluj, żegluj (Mechanicy Szanty)

Rozdział czternasty

Rejs DRRR, DRRR, DRRR – słyszę zza ściany. Dlaczego nikt nie odbiera? – myślę, badając kolejnego pacjenta w ośrodku. DRRR, DRRR – rozlega się w słuchawce stetoskopu, utrudniając ocenę tonów serca. PUK, PUK… – Proszę! – wołam niezadowolony. Tyle razy prosiłem, żeby mnie z nikim nie łączyć i nie przeszkadzać, kiedy przyjmuję chorych. Wchodzi pani Wiesia. – Dzwoni dyrektor PGR-u – mówi. – No to co, że dzwoni – burczę, ale idę do telefonu. – Piotr Mrówczyk, słucham – rzucam w słuchawkę. – Dzień dobry, doktorze – słyszę znajomy głos dyrektora, dzięki uprzejmości którego mam „metę” na niedostępną na rynku baraninę. – Dzień dobry, panie dyrektorze – staram się być miły. – Czy jest pan zainteresowany badaniem kombajnistów? – pyta i nie czekając na odpowiedź, kontynuuje: – Przyślę ich panu pojutrze. – Dobrze – odpowiadam. – To do widzenia, później to rozliczymy.

– Do widzenia. – Odkładam słuchawkę. Zbieram myśli. Po cholerę mi jacyś kombajniści? – Jak bym nie miał wystarczająco dużo roboty… – burczę zły. – Doktor Żółtowski zawsze zabiegał o to badanie, a panu tak sami z siebie zaproponowali… – Pani Wiesia nie może się nadziwić. – A po co zabiegał? – rzucam odruchowo i niemal natychmiast żałuję. Nie lubię wypominania mi, że jestem inny od mojego poprzednika. Zdarza się to coraz rzadziej, ale niezmiennie mnie irytuje. – Jeździł za to na wakacje – odpowiada zachęcona moim pytaniem, zadowolona, że wie coś, o czym ja nie wiem. – To za to płacą? – pytam. – I to nieźle. To zmienia postać rzeczy, myślę. Wracając do gabinetu, odtwarzam w pamięci mapę mojego rejonu. Są tam chyba jeszcze dwa PGR-y. I rzeczywiście. Przebadanie dwudziestu młodych, zdrowych byków, operatorów kombajnu, nie zajmuje mi zbyt wiele czasu. Wyniki mają dobre, żaden nie przyznaje się do ani jednej choroby. Wystawiam stosowne zaświadczenia, stempluję książeczki – i tydzień później jestem bogaty! Ekwiwalent dwóch pensji pozwala mi wrócić do niedawno odrzuconej z żalem propozycji. Dzwonię do Fundacji Morskiej w Gdyni: – Dzień dobry, Piotr Mrówczyk się kłania… Czy wasza propozycja jest nadal aktualna? – A co, zdecydował się pan jednak? – słyszę miły damski głos w słuchawce. – Tak sądziłam i na razie zostawiłam ją dla pana… – Jeszcze nie na pewno – zastrzegam. – Ale jeśli dostanę bezpłatny urlop… Szef, który na drobnicowcu opłynął wokół Afrykę (niestety, już od kilku lat PLO i PŻM zlikwidowały etaty lekarza na swoich

statkach), okazuje się ludzki. Agata, której proponuję wspólną przygodę, nie jest zainteresowana, ale też nie piętrzy trudności. Wakacje minęły niepostrzeżenie. Jak zwykle. Z wizą kanadyjską nie robili trudności – poważny charakter imprezy uspokoił nieufnych zwykle Kanadyjczyków. Hala lotniska na Okęciu, za oknem październikowa szaruga. Całą załogą czekamy na odprawę. Wiele osób widzę po raz pierwszy. Z kilkoma, między innymi z kapitanem, spotykałem się w minionych tygodniach wielokrotnie w Gdyni. Pierwszy raz lecę tak daleko. Jako drugi oficer nawigacyjny i – nieoficjalnie – lekarz wyprawy jestem jednym z opiekunów grupy, składającej się głównie ze studentów. Odprawa, mimo olbrzymiej ilości bagażu, na który, poza osobistym dobytkiem załogi, składa się uzupełnienie wyposażenia żaglowca (między innymi mapy i leki), przebiega sprawnie i bez przeszkód. – Dokąd płyniecie? – pyta wyraźnie zaciekawiony szef zmiany celników. – Najpierw Rzeką Świętego Wawrzyńca, przez Que​bec i Zatokę, również Świętego Wawrzyńca, do Nowej Szkocji, później do Europy – odpowiada kapitan. Po chwili jesteśmy na pokładzie nowego boeinga LOT-u. Po około siedmiu godzinach lądujemy bez przeszkód na lotnisku w Montrealu. Odprawa mija bez większych zgrzytów – widocznie żeglarze budzą życzliwość wszędzie na świecie – i po chwili autokar wiezie nas na pokład „Pogorii”. Tu czekamy na przydział koi – i spać! Jutro od rana zaczyna się praca. Oficerowie spotykają się jeszcze u kapitana. Pijąc amerykańskie (obrzydliwe) piwo, omawiamy plan jutrzejszego dnia. – Nie ma żadnego zwiedzania, dopóki nie będziemy gotowi –

rzuca starszy oficer. – Nie ma, od razu musicie panowie zdyscyplinować załogę – potwierdza autorytarnie kapitan. – Ale wiele osób nastawiło się na zwiedzanie Montrealu – protestuje trzeci oficer. – To się przestawią – rzuca kapitan. – Jutro o szóstej rano pobudka i gimnastyka: bieg po rejach… – Dla wszystkich? – pytam. – Dla wszystkich – potwierdza kapitan. – To załoga żaglowca, która ma przepłynąć Atlantyk, a nie wycieczka z Orbisu – ucina temat. Po początkowych nieśmiałych protestach, dąsach i żalach załoga się konsoliduje. Codzienna wspólna praca przy przygotowaniu żaglowca do rejsu oceanicznego pozwala mi poznać bliżej członków mojej wachty. To już nie rejs żaglówką po zatoce. Płynie nas ponad pięćdziesiąt osób, poza stałą, zawodową załogą, reszta podzielona jest między cztery wachty. Każdą kieruje – z pomocą asystenta – jeden z oficerów nawigacyjnych. Czeka nas trudne zadanie. Trzeba sprawdzić każdą szeklę, obejrzeć każdą linę, żagiel, ściągacz. Większość załogi nigdy nie była na morzu. Poza oficerami może trzy, cztery osoby pływały kiedykolwiek na żaglowcu. Mamy trzy doby na zapoznanie wszystkich z pracą na pokładzie. Każdy musi opanować technikę bezpiecznego wchodzenia na maszty, przynajmniej w porcie – w morzu na górę będą szli tylko wybrani. Drugiego dnia wieczorem podsumowujemy przygotowania. Kapitan odbiera raporty od szefów poszczególnych działów. Jest wyraźnie zadowolony. Skinąwszy ręką na koka, rzuca: – Daj, Bogdan, coś dobrego… Najważniejszy człowiek na pokładzie, czyli kucharz, jest przygotowany. Po chwili do szklanek rozlewa się z miłym dla uszu gulgotem bursztynowa osiemnastoletnia whisky – przedsmak zimowych wieczorów wypełnionych żeglarskimi

opowieściami już w domu, po rejsie. Pijemy za powodzenie wyprawy. Następnego dnia czeka załogę niespodzianka. W południe na nabrzeże zajeżdża autokar. – Koniec na dziś! – wrzeszczy bosman. – Resztę zrobicie, jak będziemy na rzece. A teraz cała załoga marsz pod pokład! Za dziesięć minut w galowych strojach na burcie zbiórka! Jedziemy na objazdówkę po mieście. Kapitan przyjął zaproszenie miejscowej Polonii. Po obejrzeniu Montrealu wszyscy zostaliśmy zaproszeni na barbecue. – Przygotować żagle do postawienia!!! – pada podawany przez tubę głos komendy. Wraz z grupą trzech ochotników staję przy wantach. Nasze zadanie to wejść na bombrama grotmasztu, a więc najwyższą z rej, i przygotować do rozwinięcia górny z pięciu żagli rejowych. Wraz z nami przygotowują się do biegu cztery podobne grupy. Ubrani w luźne, zapewniające swobodę ruchów bluzy, mamy na sobie szelki asekuracyjne. – Na reje!!! – pada kolejna komenda. Biegniemy, ścigając się, kto pierwszy w górę. Jak jakieś olbrzymie owady, przyciskając ciała do wyblinek, wspinamy się coraz wyżej. Po minięciu kolejnych rej jest nas coraz mniej. Nad marsreją pierwsza przewieszka. Wyżej na morzu wchodzą już tylko ochotnicy. Dla pozostałych przejście z odchyloną do tyłu głową i plecami na dolną z platform grotmasztu jest niewykonalne. Lęk wysokości w połączeniu z barierą psychiczną poraża niejednego. Za platformą – po kolejnych wyblinkach. Mijamy górnego marsla, kolejna przewieszka i jesteśmy na wysokości bombramrei. Przypinamy się do niej i wchodzimy po percie na nią – dwóch po prawej, dwóch po lewej stronie masztu. Zaparci na szeroko rozstawionych nogach o bujającą się pertę – stalową linkę rozpiętą pod reją – opieramy się brzuchami o nią i wisząc swobodnie na wysokości trzydziestu trzech metrów nad

powierzchnią wody, uwalniamy ręce dotychczas zaciśnięte kurczowo na zwiniętym żaglu. Weszliśmy tu, aby pracować, do tego potrzebne są obie ręce. A trzymać się można… brzuchem?! Zwalniamy reflinki, schodzimy z rei, biegniemy po wantach na dół. Zgrzani, zdyszani, dumni! Prawdziwe niedźwiedzie mięso – myśli każdy w duchu. – Fok staw!!! – rozlega się z megafonu. Słychać szelest rozpościerającego się na wietrze płótna, otwiera się pierwszy z przednich żagli trójkątnych. – Kliwer staw!!! – pada kolejna komenda. Szelest łopoczącego na wietrze materiału nasila się. – Latacz staw!!! – Rozwija się ostatni z przednich trójkątów. – Bezan staw!!! – Podnosi się olbrzymi biały czworobok na tylnym maszcie. Przygotowujemy się, zaraz nasza kolej. – Gordingi i gejtawy luzować!!! – Szoty wybierać!!! – Olbrzymie płachty majestatycznie opuszczają się z kolejnych rei i wypełniają wiatrem, przyjmując kształty trapezów. – Lewe brasy wybierać, prawe luzować!!! Reje powoli obracają się do wiatru. Żaglowiec pochyla się lekko na burtę zawietrzną, jakby się usztywnia, przyśpiesza. Od burt odrywają się odkosy fal. Płyniemy. Po chwili ustaje drganie burt, zalega cisza. Odstawiono silnik. Do przodu ciągną nas już tylko żagle. Kolejne porty przybliżają nas do wrót otwartego oceanu. Wielki, pełen powagi żaglowiec wszędzie budzi zachwyt, przyjaźń, życzliwość, może zapomniane prag​nienia. Krótkie chwile przerwy w pracach pokładowych możemy – dzięki niesłabnącej życzliwości mieszkańców – wykorzystać na zwiedzanie wielu uroczych zakątków, by potem, już w morzu, siedząc w mesie, dzielić się wspomnieniami. Często – tak było

w kilku miasteczkach Nowej Szkocji – pod burtę podjeżdżały wielkie vany, których właściciele proponowali kapitanowi, że zajmą się wolną częścią załogi, oferując swój czas i samochód do dyspozycji. Wpływamy do Pictou – to ostatni już port przed otwartymi wodami oceanu. Po płaskiej jak stół, osłoniętej wodzie zatoki wolno sunie napędzany silnikiem żaglowiec. Cała załoga, poza kilkoma osobami niezbędnymi do manewrów cumowniczych, pozostaje na rejach. Ubrani na granatowo, równomiernie rozmieszczeni po obu burtach, na każdej z pięciu rei, wyprostowani, nieruchomi. To parada rejowa. Na każdym, kto jej nie widział, robi niezapomniane wrażenie. Wszystkim, którzy znają ten widok, nieodmiennie kojarzy się on z romantyzmem i przygodą. Z perspektywy ponad trzydziestu metrów nad ziemią roztacza się piękny widok na brzegi zatoki i miasteczko. Do nabrzeża zbliża się, ze słyszalnym nawet stąd przeraźliwym dźwiękiem kobz, lokalna orkiestra dęta. Grupa mężczyzn w kraciastych spódnicach ustawia się w szeregu wzdłuż nabrzeża. Za nimi gęstniejący tłum zgromadzonych licznie gapiów. Nasze przypłynięcie ma uświetnić pięćsetlecie powstania tej kolonii. Na nabrzeżu dostrzegamy dziwną drewnianą konstrukcję. Gdy podpływamy bliżej, okazuje się, że to kadłub budowanego żaglowca. Widać nadjeżdżającą kolumnę eleganckich samochodów. Przybijamy do brzegu, cumujemy. Gromkie brawa zostają zagłuszone przez przeraźliwe dźwięki szkockiej muzyki. Na nabrzeżu wita nas gubernator Nowej Szkocji. Uprzedzony o tym przez radio kapitan w otoczeniu oficerów podejmuje go i towarzyszącą mu świtę w swoim salonie. Kucharz stanął na wysokości zadania. Kanapeczki na miniaturowych krakersach, sałatki, przystawki, sosy, ciasta. Nie wiemy, kiedy i z czego to wszystko przygotował. Jesteśmy pełni podziwu, goście zdaje się

też. Okazuje się, że przygotowania do dalszego rejsu zaczniemy dopiero od jutra. Dziś gubernator zaprasza kapitana i oficerów na obiad, a następnie bankiet z przedstawicielami miejscowych władz. Później dołączymy do reszty załogi, która bawić się będzie na wielkim barbecue organizowanym z okazji obchodów. Przebrani po zakończeniu manewrów w galowe stroje PZŻetu – szare wełniane spodnie, białe koszule, granatowe marynarki, krawaty klubowe – zawiezieni zostajemy do eleganckiej restauracji. Siadamy wzdłuż długiego, pięknie przybranego stołu. Naprzeciw nas zajmuje miejsca świta gubernatora, złożona głównie z burmistrzów miast hrabstwa. Na szczycie stołu siada gubernator, naprzeciw niego nasz kapitan. Milcząca obsługa w smokingach podaje z gracją wodę, rozlewając ją do kryształowych kieliszków. Zamawiamy à la carte. Szef kuchni poleca langusty. To absolutny specjał tej okolicy, w dodatku akurat jest sezon. Decydujemy się, jedynie pierwszy oficer stwierdza, że nie jest snobem, i wybiera stek. Patrzymy na niego z oburzeniem. Kelner podaje smażone na głębokim tłuszczu krążki cebulowe. Próbujemy oszukać nimi żołądki, jesteśmy strasznie głodni. Szef piwnicy z winami prezentuje gubernatorowi butelkę. Ten ogląda ją, degustuje i kiwa z aprobatą głową. Na samym dnie ogromnych kryształowych kieliszków pojawia się odrobina rubinowego płynu. Kolejny kelner podaje sztućce. Patrzymy na to początkowo z zaciekawieniem, które stopniowo przechodzi w osłupienie. Na komplet składa się kilkanaście różnych przyrządów. Niektóre z nich wyglądają jak szydełko, inne jak dziadek do orzechów czy szpatułka. Żadne nie jest nożem, łyżką czy widelcem. Przypominają raczej zestaw narzędzi chirurgicznych czy też do tortur. Wnoszą jedzenie – rozchodzi się wspaniały zapach – to stek dla Staszka.

– Fantastycznie wysmażony – stwierdza – a ziemniaczki jak marzenie. Wchodzi następny kelner. Podaje w naparstkach sosy dla nas, dla Staszka zestaw surówek. Próbujemy zachować dystynkcję i powściągliwość. Kropla po kropli sączymy czerwone wino. Starając się nie śledzić akcji na talerzu Staszka, patrzę tępo w butelkę po perrier. Na olbrzymim półmisku pozostał jeden zapyziały krążek cebulowy. Czuję, że zaraz zemdleję z głodu. Rozmowa przy stole kuleje adekwatnie do części kulinarnej przyjęcia. Tylko Staszek bawi się świetnie, przypominając klauna zaproszonego przez pomyłkę na stypę. Nagle coś się zaczyna dziać! Z czeluści kuchni wychodzą ubrani w białe bluzy stewardzi, dzierżąc w dłoniach olbrzymie, przykryte półmiski. W końcu jeden z nich ląduje przede mną, pokrywa unosi się w górę, rozchodzący się zapach rozkosznie drażni gardło. Mam przed sobą olbrzymiego, ubranego w rdzawą skorupę stwora. Nieruchome czerwone oko wydaje się patrzeć na mnie badawczo. Długie, sztywne jak druty wąsy sięgają niemal siedzącego obok mnie Tomka. Biorę do ręki szydełko, stukam kontrolnie w pancerz – bez efektu. Patrzę na sąsiadów, oni również nie mają pomysłu, jak dostać się do środka. Kapitan za pomocą dziadka do orzechów usiłuje zmiażdżyć tylną część swojego obiadu. Odnosi częściowy sukces, niestety kosztem obryzgania sosem ze stopionego masła marynarek najbliżej siedzących osób. Zaczyna się nierówna walka, w której krok po kroku odnosimy – niestety pyrrusowe – zwycięstwo: okazuje się, że na każde dziesięć centymetrów bieżących potwora przypada co najwyżej łyżeczka białego mięsa. Staszek spogląda na nas kpiąco. Wchodzi kolejna ekipa kelnerów, którzy, niestety, zaczynają sprzątać. Przypominam sobie, jak zabierany przez rodziców z wizytą „w gości” do ich przyjaciół, byłem zawsze najpierw futrowany przez mamę w domu, by „nie przynieść wstydu”, jak mówiła.

Teraz bym chętnie ten wstyd zniósł. Dziękujemy, wstajemy od stołu. Gubernator i jego świta żegnają się i odjeżdżają. Nas wiozą na bankiet. Wstępuje we mnie nadzieja – przecież tam muszą dać coś do jedzenia! Jesteśmy na miejscu. W drzwiach wita nas burmistrz, będący jednocześnie głową miejscowego Rotary Club. Wchodzimy gęsiego na salę: na środku olbrzymi stół, a na nim: surowe brokuły, kalafior, marchewka przycięta w słupki, papryka. A wszystko podane elegancko – wokół kilka sosów, w których można te dorodne warzywa umoczyć. Burmistrz wręcza każdemu kieliszek wina. Ruszamy do stołu. Brak krzeseł na sali wymusza ruch gości, którzy – poruszając się ruchami Browna – zderzają się przypadkowo ze sobą, nawiązując kontakty. Jestem tak głodny, że nie zależy mi nawet na sprostowaniu, że w Warszawie są tylko trzy białe niedźwiedzie, i to w dodatku wszystkie trzy w zoo. Rzutem na taśmę łapię drugi kieliszek wina, tym razem białego, i już ogłaszają koniec imprezy. Dołączamy do barbecue, na którym miejscowa młodzież bawi się wspólnie z naszą załogą. Wyglądają na zadowolonych, zintegrowanych i szczęśliwych. A przede wszystkim na najedzonych. Zgodnie z przepisami obowiązującymi w Kanadzie, mający ponad dwadzieścia jeden lat piją piwo, pozostali napoje chłodzące. Rzucamy się na resztki już prawie zwęglonego na grillu mięsa. Patrzą na nas zaskoczeni. Bosman, który był niemal obrażony, że nie zaproszono go na część galową, ze zdziwieniem mówi: – A ja myślałem, że wrócicie nażarci i będzie nas drażnić opowieściami o wykwintnych daniach. Wypływamy. Droga wiedzie przez Atlantyk ku wybrzeżu Portugalii. Oddaję się nowej pasji. Cały wolny czas wiszę wczepiony, czy to pod

bukszprytem, czy to na rejach, i godzinami filmuję pracujące żagle. Kręcę film, którego nigdy nikt nie obejrzy. Kręcę go dla siebie. Filmuję ocen wzburzony i gładki, w świetle południa, wschodu i zachodu słońca. W trzecim tygodniu rejsu odbieramy niepokojącą mapę pogody. Ciśnienie zaczyna spadać. Kapitan zaprasza oficerów do siebie. Informuje o prognozie. Zapowiadany huragan ma przeciąć naszą trasę. Zapada decyzja. Zmieniamy kurs i kierujemy się w stronę Azorów. Przygotowujemy się do nadchodzącego sztormu. Załoga mocuje wszystko na i pod pokładem. Zwijamy żagle, dostawiając jedynie kliwer i zarefowanego bezana. Wzdłuż jachtu rozciągnięte zostają po obu burtach lifeliny, umożliwiające przypięcie się do nich pracującej na pokładzie załodze. Wreszcie jest. Silne uderzenie wiatru dopada nas od rufy. Mimo znikomej powierzchni ożaglowania mkniemy gnani wiatrem i falą. Woda zalewa pokład. Wielka i dostojna barkentyna staje się rzuconą na łaskę żywiołu łupiną. Wiatr osiąga siłę dziesięciu stopni w skali Beauforta. Zaciera się granica między powietrzem a wodą. Zamiera życie towarzyskie, czas odmierza jedynie rytm zmieniających się wacht. Zadziwia mnie stosunkowo wysoka temperatura powietrza i wody. Po przeraźliwym zimnie jesiennych sztormów na Bałtyku delektuję się możliwością pełnienia wachty w swetrze, który – choć przemoczony – wystarczająco grzeje. W sztormiaku jest mi za gorąco. Po tygodniu wiatr nagle ucicha. Kołysany przez martwą falę kadłub obsiadają setki zmęczonych sztormem ptaków. Niektóre wpadają do morza zmywane przez fale, strząsane bezładnym kołysaniem jachtu. Znaczna ich część to gatunki, które normalnie nie zapuszczają się tak daleko od brzegu. Burza porwała je i teraz nie mają szans wrócić. Są tak zmęczone, że nie protestują, gdy

gołymi rękami zbieramy je i zabezpieczamy w kabinie nawigacyjnej. Na radarze widać zarys brzegu Azorów. Mamy nadzieję, że uda nam się je tam dowieźć. Horta. Urokliwy, spokojny port ukryty w naturalnej, głęboko wcinającej się w ląd zatoce wulkanicznej wyspy. Stajemy na kotwicy. Klarujemy jacht po sztormie. Kapitan nawiązuje kontakt radiowy z armatorem. Oczekujemy na dalsze instrukcje. Korzystając z przywilejów zawodu, mogę udać się na ląd – eskortuję jednego z poturbowanych w sztormie członków załogi. Udajemy się do miejscowego szpitala. Po sprawdzeniu naszej polisy Lloyda – dopuszczony przed oblicze tutejszego chirurga – przedstawiam przypadek. Zgadza się ze mną, że trzeba wykonać badania i zdjęcia, które na szczęście rozwiewają nasze obawy. Wracamy na pokład. Wiedząc już, że wszystko jest OK, wybieramy okrężną drogę przez plażę. Mimo grudnia z przyjemnością zanurzamy bose stopy w nadal dość ciepłym, czarnym, wulkanicznym piasku. Po powrocie na pokład dochodzi do nas zła wiadomość: armator polecił wyjść jutro w dalszą drogę. Załoga głośno protestuje. – Trzy tygodnie w morzu i nawet na brzeg nie wypuszczą – słychać niezadowolone głosy. – Może nigdy więcej tu już nie będziemy – narzeka ktoś inny. Kapitan zbiera kadrę. – Niewiele da się zrobić – tłumaczy. – Mamy opóźnienie. – Następna załoga ma za kilka dni zmienić nas w Barcelonie, każdy dzień opóźnienia podnosi koszty – mówi starszy oficer. – Armator twierdzi, że nie ma pieniędzy. – Ale załoga jest niezadowolona – podkreśla pierwszy oficer. – Trudno im się dziwić. – Panowie, proszę przygotować ponton i zrobić połączenie z brzegiem – mówi kapitan. – Chętnych przewozimy na wyspę, do północy czas wolny.

– To już coś – stwierdzam – ale szkoda, że nie uda się zobaczyć nic poza miastem… – Mam propozycję – mówi starszy oficer. – Spróbuję połączyć się z armatorem i przekonać go, o ile kapitan się zgadza. Spogląda na kapitana, ten kiwa przyzwalająco głową. – Przekonam go – powtarza – że jak wyjdziemy jutro na noc, to też zdążymy. Zapada decyzja, wynajmujemy samochody, załoga w turach objedzie wyspę – ograniczenie wynika z niewielkiej ilości aut dostępnych od ręki w miejscowym AVIS-ie. A na noc wychodzimy w dalszą drogę. Peter Café Sport w Horcie to najbardziej na świecie znana kultowa knajpa żeglarska. Kto tu nie zawitał, płynąc przez Atlantyk? Całe ściany zawieszone proporczykami i banderami, umieszczonymi tu własnoręcznie przez znanych żeglarzy. Odnajdujemy autografy Tabarly’ego, Chichestera, Teligi, Baranowskiego i wielu, wielu innych. Siedząc przy winie i zapiekance – koniecznie trzeba ich tu spróbować – przygotowujemy trasę jutrzejszych wojaży. A jest co oglądać. Wyspa ciągnie się kilkadziesiąt kilometrów, są na niej dwa wulkany, z których jeden ma blisko dwa tysiące metrów wysokości. Bujna i niezwykle urozmaicona roślinność oraz – mimo niewielkiej rozpiętości wyspy – wiele stref klimatycznych: od subtropikalnej roślinności w interiorze, u podnóża jednego wulkanu, przez strefę wysokogórską na jego szczycie, po niemal pustynną na pokrytych czarnym piaskiem i lawą terenach po ostatniej erupcji. W drzwiach pojawia się bosman, pełniący wyjątkowo rolę emisariusza. – Jest zgoda armatora – mówi. – Jutro dzień wolny – dodaje i oczy mu się świecą. On też ma ogromną ochotę zwiedzić wyspę.

Flauta. Kiedyś przekleństwo żeglarzy. Dość częsta na tej szerokości geograficznej – powodowała, że żaglowce wybierały szlaki bardziej na północ, gdzie mogły napotkać silne, mroźne wiatry. My wykorzystujemy ją do kąpieli. Mimo zimowej pory jest ciepło. Jacht kołysze się majestatycznie na długiej oceanicznej fali. Zrzucone na wodę pontony asekurują kąpiących się, a także umożliwiają zejście z kamerą czy aparatem, odejście od burty jachtu i sfotografowanie go w całości. Kąpiel na środku Oceanu Atlantyckiego robi na mnie niesamowite wrażenie. Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, czy pod nogami są trzy, czy trzy tysiące metrów, myślę, przecież jak ktoś nie umie pływać, to i przy brzegu nie da sobie rady. Jednocześnie jednak nieposłuszna mi wyobraźnia pracuje. Brrr, wyobraziłem sobie, że od dna pędzi w górę w moją stronę wielki rekin z rozwartą paszczą. To absurdalna abstrakcja, ale na wszelki wypadek podpływam bliżej pontonu. – Piotrek! Piotrek! – Ktoś wali w drzwi kabiny. – Co się stało? – Otwieram oczy zaspany. – Wypadek – mówi wachtowy. Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, szybko ubieram się i pędzę do mesy. Na ławce siedzi blady jak ściana kapitan i z całej siły ściska zawiniętą w zakrwawiony ręcznik rękę. – Co się stało? – pytam. – Rozciąłem sobie rękę nożem – odpowiada drżącym głosem. Uśmiecham się z ulgą, wszyscy patrzą na mnie jak na kanibala. – Pokaż – proszę i nie czekając na reakcję, jedną ręką przytrzymuję go za przegub, drugą delikatnie, lecz zdecydowanie rozwijam ręcznik. Rana, dość głęboka, długa na jakieś siedem centymetrów, nawet specjalnie nie krwawi. Badam zakres czucia, ruchów, tętno. Wydaje się, że nie ma większych uszkodzeń. – Trzeba będzie zeszyć – mówię.

– Samo nie przejdzie? – pyta z nadzieją w głosie. – Samo? Na kogo? – odpowiadam pytaniem na pytanie. – Proszę zawołać koka i bosmana – rzucam. – Pomożesz mi – zwracam się po chwili do bosmana – a ty – spoglądam na kucharza – wyprażysz w piekarniku narzędzia. – Wszystko masz? – pyta z niepokojem kapitan. – Prawie – odpowiadam. – Poza spirytusem, żeby odkazić – dodaję. – A można spirytus czymś zastąpić? – podchwytuje temat bosman. – Jakiś alkohol by się przydał – mówię – byle mocny i nie słodki, i nie za świeży, żeby na pewno nie był siedliskiem bakterii. – Mam w barku – mówi słabym głosem kapitan – weźcie, co będzie najlepsze. Przygotowujemy operację. Narzędzia wystygły już po przeprowadzonej domowym sposobem sterylizacji. Kapitan siedzi z ręką opartą na stole. Kok triumfalnym gestem wyciąga butelkę osiemnastoletniej szkockiej whisky. – Może być? – pyta. – Powinno wystarczyć – odpowiadam. Bosman ustawia na stole, obok zranionej ręki kapitana trzy szklaneczki, nalewa do pełna, podaje mnie i kokowi, sam bierze trzecią, wypijamy. – Jak to? A ja? To miało być dla mnie do zabiegu – protestuje kapitan. – Nie mówiłeś, że też chcesz, dwie by przyniósł – odpowiadam spokojnie i zabieram się do szycia rany. Kilka dni później zawijamy do Portugalii. Niewielki bus odwozi nas do Polski.

„Żegnam was, już wiem, nie załatwię wszystkich pilnych spraw. Idę sam właśnie tam, gdzie czekają mnie. Tam przyjaciół kilku mam (…)”. Bogdan Olewicz, Nie płacz, Ewka, muz. Zbigniew Hołdys (Perfect)

Rozdział piętnasty

Powrót Głównie z powodu choroby ojca zaczynam ponownie rozglądać się za pracą w Warszawie. Sam zresztą widzę, że Kwidzyn nie jest dla mnie miejscem do końca życia. Rozpuszczam wici, rozglądam się, pytam. Dostaję ciekawą propozycję – znów odżywają stare marzenia o kardiochirurgii – ale z powodu blokady etatów nie dochodzi do jej finalizacji. Nagle pod koniec kolejnych wakacji: DRRR, DRRR – dzwoni telefon. – Sekretariat profesora Marchaja – słyszę w słuchawce nieznany głos kobiecy. – Piotr Mrówczyk, słucham – odpowiadam, zastanawiając się, co to za profesor i czego może chcieć ode mnie. – Panie doktorze – mówi głos – ponieważ jest pan zainteresowany pracą na urologii, pan profesor zaprasza pana na rozmowę w poniedziałek o dziesiątej. – Dziękuję bardzo. Dopiero teraz przypominam sobie, że przed blisko dwoma laty złożyłem aplikację na asystenturę w nowo otwieranym szpitalu onkologicznym. Napisałem w podaniu, że chciałbym pracować na chirurgii onkologicznej. Sekretarka dyrektora, na której ręce składałem to podanie, poradziła mi, żebym wpisał dwie inne

kliniki, które ewentualnie mogłyby mnie jeszcze interesować. W ten sposób na mojej aplikacji znalazła się urologia. Nic to, jadę, odwiedzę rodziców i się przewietrzę. Przy okazji pobytu w Warszawie odwiedzam Rudolfa i Żabę. Odbili się trochę od dna, Rudolf uruchomił firmę i jakoś sobie radzą. Opowiadam o moich planach: – Wiecie, muszę stamtąd wyjechać. Dobrze mi jest, lubię ich, ale czuję się inny, trochę jak taki Amerykanin, który trafił do mojej wachty w Montrealu. – Nie opowiadałeś o tym – rzuca Rudek. – Niemożliwe, to moje ulubione wspomnienie z rejsu. Ale OK, najwyżej opowiem jeszcze raz. Staliśmy przycumowani burtą do nabrzeża w samym centrum miasta. Część załogi kończyła prace konserwatorskie, część zbierała się, by wykorzystać wolny wieczór. Do jachtu podjechała taksówka. Pewnie zamówiona przez kogoś z cudzoziemskiej części załogi, pomyślałem, naszych raczej na to nie stać. Z tylnego siedzenia wytoczył się jakiś olbrzymi brodaty facet i zaczął z czeluści bagażnika wydobywać mnóstwo dziwnego sprzętu. Założył na głowę kapelusz z szerokim rondem, dociągnął sznurek pod brodą – pewnie, żeby mu wiatr nie porwał? – na plecy narzucił olbrzymi plecak i trzymając w jednej ręce kamizelkę asekuracyjną, a w drugiej tajemniczą drewnianą skrzynię, która później okazała się futerałem na instrumenty nawigacyjne, ostrożnie wkroczył na pokład. Wszyscy natychmiast oderwali się od zajęć i z dużym zaciekawieniem zaczęli obserwować poczynania gościa. On natomiast, zaledwie osiągnął burtę jachtu, natychmiast wydobył zza pazuchy dwie linki z karabińczykami i wpinając je na zmianę w kolejne punkty na pokładzie, zaczął w dziwnej pochylonej pozycji przemieszczać się w kierunku

masztu. Tu przystanął, przypiął się obydwiema linami do kolumny, zrzucił plecak, założył kamizelkę asekuracyjną, następnie wydobył ze skrzynki dziwny instrument. Podszedłem zaintrygowany. – Co pan robi? – zapytałem po angielsku. – Określam pozycję astronomiczną – odpowiedział z powagą. Zdębiałem. Sytuacja była dość absurdalna. Położenie „Pogorii” dało się ustalić z dokładnością co do kilku metrów, posługując się planem miasta. Wariat, pomyślałem. – Czy pan się dobrze czuje? – zapytałem. – Dziękuję, tak – odpowiedział. – A pan? – zwrócił się do mnie. Otaczający nas tłumek bawił się nieźle. Mnie nie było do śmiechu. Facet miał ponad dwa metry wzrostu, dobre sto kilkadziesiąt kilogramów masy ciała i wyraźnie oszalał. – Zapisałem się na ten rejs – oznajmił po chwili milczenia. – Wybieram się za rok z rodziną w rejs dookoła świata, a nigdy nie byłem na morzu, więc chcę potrenować – wyjaśnił. Szkoda, że nie zapisał się na rejs na lotniskowcu, pomyślałem, tak samo by mu się przydał. Douglas – tak brzmiało jego imię – okazał się sympatycznym, pogodnym, choć trochę niezdarnym entuzjastą. Wszystko brał niezwykle poważnie i we wszystkim koniecznie chciał brać udział. Kiedyś, już na środku oceanu, nie mogąc odmówić mu uczestnictwa w pracy na rejach, a jednocześnie bojąc się, że się w coś zaplącze i nie damy rady go stamtąd zdjąć, wykorzystałem jedną z tych cech. – Douglas, ile ty ważysz? – spytałem. – Sto czterdzieści pięć kilogramów – odpowiedział. – A czemu pytasz? Rozmowa rzeczywiście była dość dziwna, zważywszy, że znajdowaliśmy się na górnej platformie masztu, około trzydziestu metrów nad pokładem. – Bo widzisz – zacząłem improwizować – ja ważę sto dziesięć,

a ta reja ma atest do ćwierć tony, więc może lepiej nie ryzykować? Pobladł. Spojrzałem badawczo, a oceniwszy jego reakcję, kontynuowałem: – To może ty tu zostań i asekuruj mnie, a ja sam wejdę na reję? – Wizja, że utknę z nim na tej wysokości, stojąc na stalówce, spowodowała, że chwyciłem się kłamstwa. Zgodził się natychmiast. Douglas był czymś w rodzaju słonia w składzie porcelany i poza szkodami przysparzał nam też mnóstwo radości. Jego codzienne pomiary astronomiczne stały się głównym punktem programu rozrywkowego dla załogi. Najbardziej spektakularny występ miał jednak miejsce w czasie sztormu. Siedzieliśmy w mesie, pijąc poobiednią herbatę i prowadząc sztormową namiastkę życia towarzyskiego, gdy nagle rozległ się przeraźliwy huk i rumor. Gwałtowne szarpnięcie jachtem, spowodowane uderzeniem w falę, sprawiło, że pod ciężarem siedzącego Douglasa puściły śruby mocujące muszlę klozetową do podłoża. Z hukiem wyleciały wyrwane z zawiasów wychodzące na mesę drzwi toalety i oczom naszym ukazał się fantastyczny widok: Douglas w kapeluszu kowbojskim na głowie, z opuszczonymi poniżej kolan spodniami, wjechał do mesy – niczym na koniu – na oswobodzonej muszli klozetowej, trzymając się jej oburącz kurczowo! Skończyłem opowiadać ze łzami w oczach. Miałem w nich cały czas ten obraz, a w uszach aplauz, który po krótkiej ciszy na długo wypełnił mesę. – A słyszałeś, jak mąż z żoną wybrali się na obiad do restauracji? – rzuca rozochocony Rudek. – Nie, mów – zachęcam, sięgając po szklaneczkę ze szkocką.

Elegancka knajpka, wyszukany posiłek, miła rozmowa, wreszcie kawa i deser. Mąż płaci, podaje żonie futro, kierują się do wyjścia. W tym momencie od sąsiedniego stolika zrywa się młoda, przystojna kobieta, podbiega do męża, rzuca mu się na szyję, całuje namiętnie i pyta: „Witaj kochanie, kiedy się spotkamy?”. – Jutro w przerwie na lunch, jak zwykle – odpowiada mąż. Żona oniemiała. – Kto to był? – pyta. – Moja kochanka – odpowiada spokojnie mąż. – Jak to, ty masz kochankę?! – wybucha żona. – Oczywiście, kochanie. Wsiadają do jaguara. W samochodzie wybucha karczemna awantura. – Ja nie zamierzam tak żyć! Nie będę tego znosić! Weźmiemy rozwód! – wykrzykuje żona. – Dobrze, kochanie – odpowiada spolegliwie mąż – ale czy pomyślałaś, że będziesz musiała opuścić nasz dom? I że będziesz musiała oddać samochód? I zostawić biżuterię w sejfie? A może nawet pójść do pracy? Zapada wymowna cisza. Tydzień później małżeństwo ponownie zasiada przy zamówionym uprzednio stoliku i w zgodzie spożywa ekskluzywną kolację. – John, kochanie, kim jest ta kobieta, która siedzi z Mickym przy tamtym stoliku? – Wskazuje dyskretnym ruchem głowy żona. – Jak to, nie wiesz? – dziwi się mąż. – To jego kochanka. – To nasza jest dużo ładniejsza – skwitowała z dumą żona… Wybucham śmiechem, Rudolf przyłącza się do mnie. Patrzymy obaj na Żabę – nie bawi się dobrze. Może nie zrozumiała?

„Niech ryczy z bólu ranny łoś, Zwierz zdrów przebiega knieje, Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. To są zwyczajne dzieje”.

William Szekspir, Hamlet, tłum. Józef Paszkowski

Rozdział szesnasty

Dyżur w pogotowiu – Zespół czwarty ogólny, wyjazd do wypadku, powtarzam… kierowca zespołu drugiego do karetki. Przewracam się na drugi bok. Widzę śnieg, coraz gęstszy i gęstszy, wali w oczy, zmusza mnie do ich zmrużenia, jest zimno. – Powtarzam, kierowca zespołu drugiego proszony pilnie do karetki. Owijam się szczelnie kocem i próbuję spać dalej. – Zespół trzeci do porodu – z głośnika ponownie rozlega się głos głównego dyspozytora. Naciągam na głowę przepoconą, śmierdzącą papierosami poduszkę. – Zespół trzeci do porodu – głośnik nie daje za wygraną. Ja też. W końcu nie wiadomo, co mnie jeszcze czeka tej nocy, a jutro wprost z pogotowia jadę do kliniki, stoję do dwóch prostatektomii – bite sześć godzin przy stole operacyjnym, potem Izis, dwie wizyty domowe zlecone przez spółdzielnię na Widok i jak dobrze pójdzie, to przed dziewiątą wieczorem będę w domu. Z miesiąca na miesiąc coraz gorzej znoszę te maratony. W tym miesiącu sześć dyżurów w pogotowiu (i tak dobrze, że na erce, ci w ogólnych to dopiero mają przerąbane), osiem dyżurów w klinice – w tym dwa duble – sobota z niedzielą, do tego dwa razy w tygodniu spółdzielnia i wizyty domowe, jeśli się trafią. Niestety, koszty powrotu do Warszawy okazały się większe,

niż pierwotnie zakładałem. Utrzymanie w stolicy jest droższe niż w „Polsce B”. Do tego doszły koszty urządzenia drugiego domu, w kosztach pierwszego (Agata postanowiła nie wracać) muszę nadal uczestniczyć. Do tego jeszcze czas i pieniądze potrzebne są na dojazdy, aby spotkać się z małym Jurkiem, który, zgodnie z obowiązującym, acz niepisanym prawem, został przy matce. Cóż, takie są najczęściej losy studenckich małżeństw. Jeszcze tylko rok do specjalizacji drugiego stopnia i będę mógł trochę odpuścić, powtarzam sobie parę razy dziennie, żeby nie zwariować. Operacja, wiszę, trzymając się haków ufiksowanych na otwartym brzuchu pacjenta, i odjeżdżam… – Niech pan odsłania pole, a nie śpi – dobiega mnie gromki głos docenta, głównego operatora. – Trzeba było w nocy spać! Zrywam się, otwieram oczy, widzę pulsujące nad drzwiami w ciemności czerwone światełko. A więc spałem, przebiega mi przez myśl. – Lekarz zespołu R2 do karetki, wyjazd do wypadku – słyszę. – Powtarzam… Wciskam nogi w sandały i wybiegam z pokoju. Pędząc schodami w dół, naciągam zieloną ortalionową służbową kurtkę z poprzecznym fluorescencyjnym pasem i napisem na plecach: „R lekarz”. Nie zatrzymując się, wykrzykuję do niewidocznego dyspozytora w otwartym okienku, usytuowanym po prawej stronie drzwi prowadzących na wewnętrzny dziedziniec stacji pogotowia: – Zlecenie?! – Wziął już pielęgniarz – oznajmia głos z okienka. Wybiegam na dwór. Na środku stoi z włączonymi lampami duży żółty mercedes z literą „R” na burcie, koguty rzucają migającą niebieską poświatę, wsiadam, ruszamy z piskiem opon, kierowca sprawnie przejeżdża wewnętrzną bramę, włącza

sygnał i z przeraźliwym rykiem syren pędzimy w deszczu przez ciemne opustoszałe miasto. – Gdzie jedziemy? – pytam, odwracając głowę do sanitariusza siedzącego w tylnym przedziale. Widzę pielęgniarza przygotowującego sprzęt. Kierowcy nie chcę zagadywać, jest ślisko, a nieźle pędzimy. Nie znam ich, mam tu zastępstwo, zwykle jeżdżę w Ursusie. To co prawda mój trzeci dyżur na erce na Hożej, ale za każdym razem trafiam na inny zespół. – Wypadek na zjeździe z Trasy Łazienkowskiej na Wisłostradę w kierunku na Gdańsk – odpowiada. – Maluchem się ktoś wpasował pod tira. Pędzimy Alejami, mercedes zakołysał się gwałtownie: zjeżdżamy z wiaduktu na Wisłostradę. Trzymając się kurczowo prawą ręką uchwytu nad drzwiami, lewą usiłuję przetrzeć zaparowane okulary. Widać stojącego w strugach deszczu z włączonym kogutem policyjnego poloneza, przed nim majaczy nienaturalnie przechylony w stronę pobocza tir: prawe przednie koło ma na poboczu, naczepą zahacza o barierkę pośrodku drogi, tarasując cały pas. Wyraźnie zarzuciło go przy ostrym hamowaniu. Podjeżdżamy do stojącego przy polonezie policjanta, który pokazuje, że musimy okrążyć wiadukt i dostać się z drugiej strony, pod prąd. Na szczęście nie ma praktycznie ruchu, myślę. Przez otwarte okno mimo wycia syreny dobiegają strzępy słów policjanta: – …nieprzytomny… tak, jeden… W mgnieniu oka podejmuję decyzję. – Podjedziemy z wózkiem i sprzętem po chodniku – rzucam do tyłu przez ramię. – A pan – zwracam się do kierowcy – podjedzie od drugiej strony. Wysiadamy, wyciągamy torby i walizki ze sprzętem, biorę worek ambu i szybkim krokiem, omijając radiowóz i tira, idę

w kierunku malucha, a właściwie tego, co z niego zostało. Słyszę kolejną syrenę, z oddali nadjeżdża samochód straży pożarnej. Dobrze, że zaraz będą, myślę. Za mną słychać kroki pielęgniarza i sanitariusza. Maluch ma zgnieciony cały tył, mimochodem rejestruję uszkodzenia i ewentualną drogę ewakuacji kierowcy. W samochodzie, w nienaturalnej pozycji, przechylony przez wgięty i spłaszczony dach na stronę pasażera leży mężczyzna. Sprawdzamy – oddycha, ale jest nieprzytomny. Lewa nogawka rozdarta przez wystający z niej odłam kości udowej. Przez wybite okno wkładam ręce do środka. Sprawdzam tętno na tętnicy szyjnej, podnoszę powieki, świecę kolejno w obie źrenice: lewa wąska, reaguje na światło, prawa sztywna. – Musimy go szybko wyciągnąć – nie odwracając się, mówię do nadbiegających strażaków. – Prujemy? – pyta jeden z nich, wskazując na pogięte boczne blachy samochodu. Szarpię mocno za drzwi – bezskutecznie – widzę, że z drugiej strony jest tak samo. – Prujemy – odpowiadam. Strażacy wyciągają sprzęt i zaczynają otwierać malucha niemal jak ogromną konserwę. – Nosze, szyna Kramera na lewą nogę – mówię do chłopaków z karetki. – Otwarte złamanie, na prawą pneumatyczna, też chyba złamanie, kołnierz Schantza, koc termoizolacyjny, wkłucie i kroplówka w samochodzie… Nie znam ich, nie wiem, na co mogę liczyć, lecz z ulgą rejestruję, że nie czekając na moje polecenia, wszystko już przygotowali. Delikatnie wyciągamy nieprzytomnego mężczyznę z malucha, układamy na noszach, zabezpieczamy przed zimnem, unieruchamiamy, zabezpieczamy drogi oddechowe, wstawiamy do karetki. Tlen – staza – wenflon – kroplówka. Gotowe. – Gdzie jedziemy? – pyta kierowca.

– Najbliższa neurochirurgia – rzucam. – Bródno – odpowiada. – Niech dyspozytor powiadomi izbę przyjęć w Szpitalu Bródnowskim, żeby czekali. Stan ciężki, uraz wielonarządowy, prawdopodobnie krwiak wewnątrzczaszkowy, złamania obu kończyn dolnych, w tym lewego uda otwarte. I Bóg wie co jeszcze. Ruszamy, siadam przy pacjencie, którego pielęg​niarz przypiął pasami i podłączył do kardiomonitora. Sanitariusz rozmawia z dyspozytorem przez radio, słychać w tle telefoniczną rozmowę dyspozytora z izbą przyjęć. – Niech zawiadomią blok operacyjny neurochirurgii i tomografię komputerową – rzucam. Sanitariusz powtarza to przez radio, słyszę, jak dyspozytor potwierdza. Trzymam się jedną ręką uchwytu, drugą monitoruję tętno, po przeciwnej stronie rannego asekuruję podskakującą na wybojach i zakrętach butelkę kroplówki. Przytrzymuję też maseczkę tlenową. Pacjent oddycha dobrze, na monitorze widać akcję serca: sto dwadzieścia uderzeń na minutę. Hamowanie, skręt w lewo, sto metrów prostej i jesteśmy. Otwierają się od wewnątrz drzwi jasno oświetlonej neonówkami izby przyjęć. Czekali. Przekazujemy chorego. Wracamy do karetki, jedziemy na Hożą. – Dobrze, że na Bródno, bo jest ortopedia i neurochirurgia w jednym miejscu – mówię. – Dobrze – odpowiada pielęgniarz. Uśmiechamy się i milczymy. Komu chce się gadać o czwartej nad ranem? – Zespół R2, gdzie jesteście? – odzywa się głośnik. Biorę do ręki mikrofon, wciskam guzik i odpowiadam: – R2 do bazy, wracamy. – R2, jedźcie na Kruczą piętnaście, powtarzam: Krucza

piętnaście, ktoś leży na ulicy. – Ale musimy sprzątnąć karetkę i uzupełnić sprzęt – protestuje sanitariusz. – R2, powtarzam, jedziecie na Kruczą piętnaście, leży na ulicy, mam trzy ponaglenia, a nie mam nikogo innego. – OK, jedziemy – odpowiadam. – Koguty? – pyta kierowca, spoglądając na mnie. Kiwam potakująco głową. – Koguty. W końcu to erka, zresztą i tak nie śpimy. Podjeżdżamy pod wskazany adres. Psa z kulawą nogą. Stoimy, świecąc kogutami. Otwiera się okno, pokazuje się w nim twarz kobiety w niemożliwym do określenia wieku. – Przywlókł się pijak jeden po nocy i wejść do domu nie chciał po dobroci – mówi zachrypniętym głosem. – Dopiero jak się dowiedział, że przyjedzie pogotowie i go na Kolską zabierze, to się przestraszył. – A co, kurwa! – wykrzykuje ktoś zza kobiety. Patrzymy po sobie: – Dzwonimy po policję? – pyta sanitariusz. Spoglądam na zegarek, dochodzi piąta rano. – Nie warto. – Wzruszam ramionami. Powołanie trzeba mieć, kurwa mać, myślę sobie, służbę sobie wezwali… zdrowia. Zjeżdżamy do bazy, klnę w duchu, że dałem się namówić na dyżur na Hożej – dwie reanimacje, zawał, dwa wypadki i sześciu stłuków w ciągu szesnastu godzin. Niby na Bemowie nie byłoby znacznie mniej i doszłoby ambulatorium, ale przynajmniej nie ma tego cholernego głośnika nad głową. Dochodzi siódma rano, przebieram się w cywilne ciuchy, pakuję mundurek do plecaka – szafki mają tylko pracownicy pełnoetatowi. Zbieram się powoli, wykąpię się na oddziale, bo tu

i tak nie ma gdzie. Idę odmeldować się do dyspozytora i odhaczyć na liście. Wsiadam do mojego czerwonego cinquecento jung, odpalam i włączam ogrzewanie na full – zawsze jest mi zimno po zarwanej nocy. Ktoś podchodzi do okna, odkręcam korbkę. Kiedyś, jak już będę bogaty, to kupię sobie samochód z oknami otwieranymi na guzik, myślę. – Tak? – pytam znanego mi z widzenia sanitariusza. – To dla pana działka, doktorze. – Przez otwarte okno samochodu wręcza mi jakiś zwitek. – Działka czego? – pytam. – Były dwie skóry – odpowiada. – Jakie skóry? – Patrzę na niego ze zdziwieniem. – No, zgony – mówi. – Ale co ja mam z tym wspólnego? – pytam. – Ja żadnego zgonu nie stwierdzałem. – Wy nie, ale drugi i czwarty ogólny, a wy ich obstawialiście przy reanimacji, i to taki gest, spółdzielnia znaczy – tłumaczy nieudolnie. – To wszyscy dostali? – Jestem tak zdziwiony, że już nic mnie specjalnie nie zdziwi. – Wszyscy zainteresowani: zespół, erka, dyspozytor nadający zgłoszenie i główny, jak zwykle. Coś mi świta, słyszałem już parę razy o tym, ale pierwszy raz mam bezpośrednio do czynienia, chcę mu oddać pieniądze, ale przypomina mi się, że słyszałem kiedyś mimochodem rozmowę sanitariuszy, jak komuś za coś podobnego przebili opony. Nie znam dokładnie sprawy, jako lekarz dyżurowy jestem trochę jak „pierwsza naiwna”, ale po co ryzykować. – Dziękuję – mówię, zakręcam szybę i jadę do szpitala.

„Kołysał nas zachodni wiatr, Brzeg gdzieś za rufą został, I nagle ktoś jak papier zbladł: Sztorm idzie, panie bosman!”.

Janusz Kondratowicz, Dziesięć w skali Beauforta, muz. Krzysztof Klenczon (Trzy Korony)

Rozdział siedemnasty

Egzamin z chirurgii – Pan Mrówczyk, zapraszamy. Po blisko sześciu godzinach oczekiwania na korytarzu wchodzę i staję przed komisją. Egzamin ustny, trzecia i ostatnia część mojej drogi do tytułu specjalisty. Ostatnia, ale i najbardziej stresująca. Podobno w ubiegłym roku jeden z oczekujących na wezwanie przed komisję dostał zawału serca. Ja też jestem bliski zawału. Koczuję tu od rana – zdaję jako ostatni w drugiej i ostatniej turze. Ponad pół roku temu był praktyczny – właściwie formalność – operacja jedna z wielu tego typu, tyle że tym razem wykonywana w asyście członka komisji egzaminacyjnej. Kilka oczywistych pytań dotyczących anatomii, wskazań, modyfikacji technicznych – i już. Później był test. Trzy miesiące kucia po kilkanaście godzin na dobę, bez wychodzenia z pokoju. Następnie sześć tygodni kursu atestacyjnego, kiedy kucie poprzedzało jeszcze dziesięć godzin wykładów. Dziesiątki tysięcy przerobionych pytań testowych, przewertowane tomy nie tylko z dziedziny chirurgii ogólnej, ale też ortopedii, traumatologii, urologii, kardio- i torakochirurgii, onkologii i innych dziedzin medycyny w jakikolwiek sposób związanych z chirurgią, jak na przykład inżynieria genetyczna. Jedyną zaletą testu była anonimowość zdających, a co za tym

idzie mniejszy stres. Nie wiem co prawda, czy stu pięćdziesięciu z dwustu zdających, którzy poleg​li, w pełni potrafiło docenić tę zaletę. Nic to, karawana idzie dalej, myślę sobie (a przez sześć godzin czekania można się na śmierć zamyślić), zaś na szarym końcu tej karawany ja, Piotruś, do niedawna jeszcze Słoniem nazywany, skromny asystent kliniki. Do dyspozycji zdających – a od piętnastu minut już wyłącznie mojej – jest sala z fotelami, napoje, kanapki. Jednak w tym stanie ducha stanowczo wolę ten wąski i ciemny korytarz. Dusi mnie krawat, uwiera garnitur. „Jest mi tu bardzo źle, przyjeżdżajcie po mnie jutro” – tak brzmiał (cały) mój pierwszy w życiu list, który wysłałem do rodziców z kolonii. Teraz mógłbym napisać podobny. Wchodzę do sali, w której siedzi dziewięciu profesorów. Jeden z nich, mój kierownik specjalizacji, przedstawia mnie. Siadam, przypatruję się komisji. W jej skład wchodzi trzech profesorów chirurgii, jeden ortopedii, jeden torakochirurgii i jeden urologii. Dwaj pozostali – również profesorowie chirurgii – to przedstawiciele Izby Lekarskiej i Towarzystwa Chirurgów Polskich. Każdy z nich zada mi co najmniej jedno pytanie, myślę, a ja nawet nie pamiętam już, jak się nazywam. – Co pan tu rozpoznaje? – Pierwszy z egzaminatorów wręcza mi grubą kopertę ze zdjęciami tomografii komputerowej. – Proszę przedstawić dalszy tryb postępowania, gdyby taki przypadek trafił do pana jako ordynatora oddziału lub szefa dyżuru. Biorę klisze do ręki, zawieszam na negatoskopie. Tuż poniżej odejścia tętnic nerkowych widoczny jest pęknięty tętniak aorty. Uspokajam się, zaczynam spokojnie i rzeczowo omawiać. – Jakie postępowanie zaleciłby pan w tym przypadku? Kolejne zdjęcia wędrują do moich rąk. Patrzę na rentgenogramy. – Operacyjne – odpowiadam.

– Jakie i dlaczego? – pyta egzaminator. Rozwijam szczegółowo temat. Padają kolejne pytania. Omawiam leczenie krwiaków i wylewów śródczaszkowych, zatory naczyń krwionośnych i powietrzne płuc. Stopniuję i różnicuję nowotwory, omawiam techniki naprawcze we wrodzonych wadach serca u dzieci. Wreszcie nadchodzi czas na siedzącego na końcu profesora urologii. – Przyjeżdża do pana pacjent, który nie może oddać moczu, a w wywiadzie podaje, że spadł okrakiem na drabinę. Co pan podejrzewa i jakie jest pańskie dalsze postępowanie? – pyta. Też nie miał jak upaść, myślę. A mówię: – Podejrzewam uraz odcinka kroczowego cewki moczowej. Kiwa głową, więc kontynuuję. Zaczynam powoli wierzyć, że zdam ten egzamin. Nagle – jak grom z jasnego nieba – pada kolejne pytanie. Zadaje je przedstawiciel Towarzystwa Chirurgów Polskich. Teoretycznie jest tylko obserwatorem i nie ma prawa głosu, ale jest również profesorem. – Co by pan zrobił przy urazowym rozerwaniu żyły głównej dolnej? – pyta. Nic, i w dodatku to nie mój problem, bo nikt by nie dowiózł żywego pacjenta z tym do szpitala, myślę. A mówię: – Odsłoniłbym podwątrobowy odcinek żyły, zaklemowałbym oba końce i zeszył. – Sam nie wierzę w to, co mówię! – A gdyby uraz dotyczył odcinka nadwątrobowego? – drąży temat. – Otworzyłbym klatkę piersiową… – Chodziło mi o część żyły między wątrobą a przeponą – nie odpuszcza. Na twarzach pozostałych członków komisji pojawia się cień zainteresowania, widocznie tego nie było w scenariuszu. Kto by się spodziewał, że ktoś mnie będzie chciał uwalić w tak prymitywnie chamski sposób. Przecież ten odcinek żyły ma około

jednego centymetra i jest praktycznie niedostępny, myślę, ale walczę dalej, dla zasady. – Zmobilizowałbym wątrobę, przecinając więzadło sierpowate – mówię, choć wiem, że nikt z rozerwaną żyłą główną dolną nie dożyłby do końca tych manewrów, o których właśnie opowiadam. – No właśnie – przerywa mi pytający – tak u mnie w klinice zrobił wczoraj szef dyżuru, ale chory zmarł na stole. Rozpoczyna się ożywiona dyskusja między członkami komisji egzaminacyjnej. Coraz to któryś zaczyna opowiadać jakiś rzadki lub ciekawy przypadek ze swojej praktyki. Nie zabieram głosu, zdaje się, że o mnie zapomnieli. Wreszcie reflektuje się przewodniczący. – Jeśli nie ma więcej pytań, to chyba podziękujemy panu doktorowi – mówi. Wychodzę na korytarz. W głowie gonitwa myśli. Wydaje mi się, że zdałem. A może nie, może opowiedziałem stek bzdur? – Proszę, niech pan wejdzie, doktorze – zaprasza mnie przewodniczący komisji. Wchodzę, wszyscy wstają, czuję się jak na własnym pogrzebie. – Gratuluję panu uzyskania tytułu specjalisty w dziedzinie chirurgii ogólnej – mówi uroczyście przewodniczący, podając mi dłoń. W pracy uroczystości związane z podniesieniem posiadanych kwalifikacji są mniej niż skromne. Dostaję aneks do umowy formatu A5, podnoszący mnie do rangi starszego asystenta i związaną z tym podwyżkę, sześćdziesiąt złotych. Warto było! Realizuję przyjęte kiedyś postanowienie. Dawno temu, wezwani pilnym zgłoszeniem, przyjechaliśmy na gwizdkach do Tworek. Mimo że kilkakrotnie byliśmy ponaglani przez radio, nie

widać, aby cokolwiek się działo. Po kilku minutach intensywnego trąbienia pojawia się zaspany portier i po krótkich negocjacjach wpuszcza erkę na teren szpitala. Podjeżdżamy pod ciemny pawilon, wchodzimy do środka. Czuję się nieswojo. Szpitale psychiatryczne zawsze robiły na mnie dziwne wrażenie, a ta przejmująca cisza w środku nocy ma w sobie coś groźnego. Jakby coś czaiło się w mroku. Oglądam się nerwowo za siebie i na wszelki wypadek opieram plecami o ścianę. – Chodźcie, panowie, to tam – mówi pielęgniarka, która zjawiła się nie wiadomo skąd. – Pani doktór już czeka. Miło z jej strony, myślę, w końcu wezwała zespół reanimacyjny do pomocy. Przypomina mi się komedia, w której główny bohater, osadzony w wariatkowie, nie był w stanie nikogo przekonać, że jest zdrowy, a każdy jego nowy argument traktowany był jako potwierdzenie choroby psychicznej. W końcu – wyprowadzony z równowagi – zareagował agresywnie, czym przesądził swój los. – Nie wiem, czy umarł, czy udaje trupa – mówi, nie patrząc na nas, dziwna postać w fartuchu, stojąca nad leżącym nieruchomo na podłodze mężczyzną w piżamie. Pochylam się nad nim, sięgam ręką do twarzy. – UWAGA! – słyszę. Za późno. – O, kurwa!!! – Nie kontroluję emocji. – Dajcie coś!! Pielęgniarz podaje mi do prawej ręki laryngoskop, który wpycham pacjentowi do ust, usiłując rozewrzeć zęby zaciśnięte z całej siły na moich dwóch palcach. Wyrywam lewą dłoń, krusząc mu kilka zębów. Rozcieram palce. Ból jest potworny, oceniam straty. – Znowu udawał trupa – stwierdza dziwna postać. – To już trzeci raz w tym miesiącu, pani doktór – podpowiada jej pielęgniarka.

– To, kurwa jego mać, nie mogliście uprzedzić?! – krzyczę, rozcierając sine palce. To wtedy postanowiłem, że jak zrobię „dwójkę” i będę mógł otworzyć prywatną praktykę, moja noga więcej w Pogotowiu Ratunkowym nie postanie, choćbym miał przymierać głodem. Gdy trzy lata później zgłaszam w kadrach, że właś​nie zdałem egzamin specjalizacyjny z urologii i egzamin European Board of Urology, liczę na ponowne sześćdziesiąt złotych. Niestety, kadrowa rozwiewa moje marzenia o przyszłym dobrobycie. – Przecież pan nie podniósł swoich kwalifikacji – mówi. – Jak to? – Niewiele jest mnie w stanie jeszcze zdziwić, ale to tak. – Pan już miał „dwójkę”? – pyta, sprawdzając moją teczkę osobową. – No tak, ale z chirurgii, a teraz zdałem z urologii… – To się nie liczy – odpowiada. Zatkało mnie z wrażenia. Jak to się nie liczy? Dla kogo się nie liczy? Moje trzy lata życia się nie liczą? – Jakby pan na przykład zrobił kurs komputerowy – mówi – tobym mogła uznać podniesienie kwalifikacji. Nie słucham, wychodzę. Nie chcę powiedzieć czegoś, czego bym później żałował. Po kilku dniach spotykam w holu dyrektora. – Gratuluję – mówi. – Słyszałem, że pan zdał urologię. – Rzeczywiście, ale nie widzę powodów do gratulacji – odpowiadam zgorzkniały. Widzę konsternację na jego twarzy. – Jak to? Nie rozumiem? Relacjonuję mu rozmowę w kadrach, jest wyraźnie oburzony. – Ja to załatwię – obiecuje. – Tak nie może być, to jakieś nieporozumienie, proszę napisać do mnie podanie o podwyżkę w związku ze zdobyciem specjalizacji.

Kilka dni później odnoszę pyrrusowe zwycięstwo: dokument formatu A5 przyznaje mi wzrost uposażenia podstawowego o pięćdziesiąt złotych brutto. Kolejny taki dokument, niecałe trzy miesiące później, niweluje tę kwotę do zera z racji jakichś wyrównań. Na szczęście ocena wolnego rynku jest diametralnie różna. Przed nowo upieczonym urologiem prywatne firmy stoją otworem. Tylko chcieć i mieć siłę pracować. Jak kiedyś powiedział jeden ze starszych profesorów urologii do mojego przyjaciela, wówczas młodego, nieopierzonego lekarza, gdy mu się po raz kolejny zepsuł zajeżdżony stary maluch: „Zostań, synku, urologiem, a pieniążki same do ciebie przyjdą”. Rzucam się w wir pracy.

Część trzecia

UROLOG, CZYLI JA

„Raz kotek był chory i leżał w łóżeczku, i przyszedł pan doktór, i stwierdził nowotwór…”.

(Autor parafrazy nieznany)

Rozdział osiemnasty

Klinika, czyli jak zostałem urologiem Przyjeżdżam na spotkanie do kliniki. Zaanonsowawszy się u sekretarki profesora, przycupnąwszy w fotelu na korytarzu, dyskretnie rozglądam się wokół siebie. Czyste, odmalowane świeżo ściany. Nowoczesna, jeszcze niezniszczona wykładzina, aluminiowa stolarka. To wszystko robi wrażenie. Swojski, kameralny, ale bardzo zniszczony i zaniedbany szpital w Kwidzynie nijak nie może się pod tym względem równać z warszawskim kolosem. Dysonans jest ogromny. Jednak tam znałem wszystkich. Tu – pamiętam, jak zgubiłem się w plątaninie korytarzy – chyba nigdy nie będę czuć się jak u siebie. Tu wszędzie widać nieograniczone fundusze, tam brakowało pieniędzy na wszystko. Pamiętam, jak zastanawialiśmy się wielokrotnie w dyżurce, co mamy zrobić z dwoma wenflonami pozostawionymi na dyżur przez oddziałową, skoro pacjentów, którym należy je wkłuć, jest dziesięciu. Czasem brak środków wynikał z rzeczywistego ich braku, czasem zaś z decyzji politycznej.

Kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że w szpitalu w Pasłęku nie można zainstalować windy i jej rolę pełni ekipa noszowych z lektyką, wnosząca i znosząca pacjentów po schodach, nie mogłem zrozumieć dlaczego. Wyjaśnienie, że nie ma pieniędzy, by inwestować w modernizację tego szpitala, ponieważ kiedyś leżał w nim Adolf Hitler, przyjąłem jak marny dowcip. Dopiero gdy z kolejnych wiarygodnych źródeł usłyszałem tę historię ponownie, przestała mnie dziwić. Raz na zawsze w roku 1944 została też zatrzymana rozbudowa szpitala w Sztumie. Przyczyną był podobno pierwotny plan architektoniczny. Obiekt ten, widziany z lotu ptaka, miał kształt olbrzymiej swastyki, więc ówczesne komunistyczne władze nie widziały możliwości dokończenia poniemieckiej inwestycji. Wracam myślami na Mazowsze. Spoglądam na zegarek – profesor, znaczy czekać, myślę. Słyszę dźwięk automatycznie otwierających się drzwi. Z korytarza wyłania się profesor i jego świta. OBCHÓD. W Kwidzynie codzienna skromna poranna wizyta kilku lekarzy prowadzonych przez doktora Krynickiego nie pasowałaby tu nawet jako ogon tej prawdziwie bizantyjskiej procesji. Wszyscy, którzy tu leżą, mają raka. To przerażające. Nie jestem przekonany, że mógłbym tu pracować. Wracam myślami do jednego z powodów mojego powrotu, do choroby i śmierci ojca. Do tej pory nie potrafię się oswoić z myślą, że już go nie ma. Nie potrafię zrozumieć, że jego przedwczesna śmierć z powodu nowotworu to było coś naturalnego, nieuchronnego, z czym nie dało się nic zrobić,

czemu nie dało się zapobiec. Jak oni wszyscy dają sobie radę z tą myślą? A może się do niej przyzwyczaili? Patrzę na niknący w oddali tłum podążających za profesorem białych fartuchów. Chyba tak. O ile w bezpośredniej bliskości szefa kliniki panuje skupienie, powaga i cisza, to idący w ogonie obchodu wyraźnie dobrze się bawią. Czy, jeśli podejmę tu pracę, stanę się taki jak oni? A może to tylko poza, mur obojętności budowany, by nie dać się zwariować, przeżywając od nowa z każdym chorym jego ludzką tragedię? Zamyślony nie zauważam, że obchód już się skończył. – Pan profesor zaprasza pana do siebie – słyszę znienacka głos sekretarki, która nie wiadomo skąd wyrosła nagle przede mną. – Już idę. – Wstaję i ruszam za nią. Wchodzimy do sekretariatu, wskazuje mi krzesło. – Pan doktor Mrówczyk – anonsuje mnie, uchyliwszy drzwi prowadzące do gabinetu szefa. Z wnętrza dochodzi do mnie fala zimna. – Niech pani poprosi – słyszę. Ponownie wstaję i wchodzę do olbrzymiego klimatyzowanego pomieszczenia. Profesor siedzi tyłem do okna za olbrzymim nowoczesnym biurkiem. Przed nim leży otwarta teczka z moim podaniem, CV, dokumentami. Na jednej ze ścian wiszą nowoczesne grafiki. Pozostałe – od podłogi do sufitu – zabudowane są regałami wypełnionymi piśmiennictwem medycznym. – Dzień dobry. Piotr Mrówczyk. – Witam, doktorze – odpowiada. – Niech pan usiądzie. – Wskazuje mi ręką fotel naprzeciwko. – Proszę mi powiedzieć – kontynuuje – dlaczego chce pan się przenieść do Warszawy? Gdzie pan zamierza się zatrzymać? – Nie chcę się przenieść do Warszawy, tylko tu wrócić – prostuję. – Tu się urodziłem i skończyłem studia. Jego spojrzenie staje się jakby życzliwsze.

– Zdaje sobie pan sprawę, że nie będzie miał pan tu lekko? – Tak, oczywiście – odpowiadam. – Jestem przyzwyczajony do ciężkiej pracy. – Ale tu będzie pan musiał dodatkowo zająć się swoim rozwojem naukowym, zacząć publikować, zrobić szybko specjalizację z urologii i doktorat. – Został mi tylko rok do egzaminu na „dwójkę” z chirurgii – ripostuję. – Czy miałbym szansę ją dokończyć? – To się nawet dobrze składa, przez ten czas zajmiesz się laparoskopią – proponuje, przechodząc ze mną jednostronnie na ty. To zmienia postać rzeczy. Laparoskopia stanowi od dawna moją pasję. W Kwidzynie, mimo że to tak malutki ośrodek, mieliśmy laparoskop jako jedni z pierwszych w północnej Polsce. Zawdzięczaliśmy to olbrzymiej determinacji doktora Krynickiego. Przekonał on sponsorów – władze samorządowe i lokalne zakłady pracy – o potrzebie zakupu sprzętu. Przez kilka lat osiągnąłem sporą wprawę w usuwaniu pęcherzyków żółciowych, ale laparoskopia w urologii to prawdziwe wyzwanie… – Mam już pewne doświadczenie w laparoskopii chirurgicznej… – Wiem, dlatego tu jesteś – przerywa. – Zrobisz z tego doktorat i będziesz się tym zajmować. Po specjalizacji wyślę cię gdzieś na staż. – Ale w Polce nikt tego jeszcze dobrze nie umie… – To pojedziesz za granicę – odpowiada. – Zorientuj się, gdzie jest najlepiej. Od kiedy możesz przyjść do mnie? Jestem oszołomiony tempem, myśli gonią myśli. Przecież ja tu przyjechałem tylko na rekonesans, jeszcze nie podjąłem żadnej decyzji. Nie wiem nawet, czy chcę być urologiem. Czy w ogóle chcę pracować w szpitalu onkologicznym. Gdyby nie ta perspektywa laparoskopii… Decyduję się – trudno, raz się żyje.

Dziewiąta rano. Siedzę na „kominku radiologicznym” i staram się nie ziewać. Zasłonięte okna i panujący półmrok usypiają. Jak dobrze pójdzie, za godzinę się skończy. Przed prowadzącym piętrzy się jeszcze wysoki na kilkanaście centymetrów stos wielkich kopert zawierających klisze rentgenowskie. Kolejno omawiamy chorego za chorym. Siedzący w pierwszym rzędzie profesor oczekuje precyzji i zwięzłości. Na olbrzymim ekranie pojawiają się zdjęcia kolejnego pacjenta; tomografia komputerowa, urografia, rentgenogramy płuc, kości. Aż dziwne, że po zrobieniu tylu prześwietleń, jeszcze nie świeci, myślę. – Trzydziestoletni mężczyzna… – monotonny głos prezentuje kolejny przypadek. – Choroba rozpoczęła się od krwiomoczu w… Następnie poddany chemioterapii systemowej… Ponownie operowany… W Kwidzynie zdjęcia oceniał samodzielnie lekarz dyżurny, w razie wątpliwości wspierając się radą kolegów dyżurujących na innych oddziałach. Rano oglądaliśmy je wspólnie z szefem, w wyjątkowych sytuacjach lądowały u Pyci – jedynego radiologa w szpitalu – z prośbą o opis. Tomografia komputerowa, marzenie Krynickiego… – A co pan by zaproponował? Ocknąłem się z zamyślenia. Rozglądam się po sali. Ciekawe, kogo profesor pyta? – myślę. – Ty, Piotrek – spojrzenie spoczęło na mnie – nie śpij. – Przepraszam, panie profesorze – mówię i staram się skupić. Nie jest to łatwe. Jestem po trzech dobach dyżuru: klinika, pogotowie, klinika. W tym miesiącu mam ich w sumie piętnaście. Życie zmusiło mnie do kontynuacji dyżurów w pogotowiu. Pensja asystenta to jedyna rzecz, do której w instytucie nie podchodzi się poważnie. – Jakoś sobie pan da radę, najwyżej rodzice pomogą – beztrosko kwituje mój wywód szef, kiedy zgłaszam mu swoje

obawy. Na szczęście dyżury w instytucie są – w porównaniu z Kwidzynem – lekkie. Nie ma ostrych przypadków przywożonych przez pogotowie, izba przyjęć nie nęka nocnymi telefonami. To pozwala przebijać się w tym czasie przez stosy obcojęzycznego piśmiennictwa, opracowywać materiały statystyczne, przygotowywać bazę dla przyszłych publikacji. A tych wychodzi z kliniki mnóstwo, ponad sto rocznie. Takie są wymagania profesora. Jest pod tym względem bezwzględny i nieprzejednany. Jego apetyt na nowe prace naukowe stale rośnie. Po miesiącu pracy, kiedy nie wiedziałem nawet, gdzie jest szpitalny bufet, wezwał mnie do siebie. – Czy zacząłeś coś pisać? – spytał. – Jeszcze nie – odpowiedziałem zaskoczony. – To ja ci dam temat na początek. – Podał mi gruby plik kartek z listą pacjentów. – Zrobisz bazę danych, pokaż mi projekt w poniedziałek. To, że od poniedziałku dzielił nas tylko weekend, w który w dodatku miałem mieć dwa dyżury w pogotowiu, w ogóle go nie interesowało. – Zrobisz specjalizację i doktorat, to sobie przed habilitacją odpoczniesz – mawiał. Od ponad trzech miesięcy pracuję w klinice. Wdrażam się – i to nie powoli – do roli asystenta naukowego. Przytłacza mnie olbrzymia, szczegółowa wiedza, którą muszę jak najszybciej opanować. Zapoznaję się i przyzwyczajam do komputera. Dotychczas traktowany jako zabijacz czasu czy maszyna do pisania, tu jest podstawowym narzędziem pracy. Rytm działań

podporządkowany jest schematom. Rano obchód, potem odprawa, po południu obchód, dwa razy w tygodniu dodatkowy obchód z szefem. Trzy kominki, czyli kliniczne spotkania z radiologami, patologami, terapeutami. Szef jest fanem algorytmów. – Spontaniczny to możesz być w uczuciach – mówi – bo nawet w seksie odrobina umiejętności się przyda. Przychodząc tu, liczyłem na poznawanie nowych technik operacyjnych. Na udział w olbrzymich zabiegach onkologicznych. Tymczasem mam poczucie, że krok po kroku, tydzień po tygodniu oddalam się od praktyki, stając się trybikiem olbrzymiej maszyny. Na szczęście profesor – z przekonań pacyfista – znudził się szlifowaniem mnie lub może jest zadowolony z efektów wstępnego szkolenia? – Od przyszłego tygodnia idziesz na pół roku na staż do krajowego konsultanta chirurgii laparoskopowej – oznajmia mi w swoim gabinecie. – I tak naukowiec będzie z ciebie jak z koziej dupy trąba, więc się już lepiej weź za operowanie – dodaje, żebym nie poczuł się zbyt pewny siebie. Wchodzimy na blok operacyjny. Po wczorajszym przepiciu rozmowa się nie klei. Ciemnozielone kafelki pokrywają ściany od podłogi do sufitu. Na podłodze lastriko. Całość kojarzy się z czymś pośrednim między prosektorium a starym blokiem operacyjnym w Kwidzynie. Jestem tu po raz pierwszy. Pozostali podobnie jak ja rozglądają się ciekawie. Gdzie są te świnki? Nie znając miejscowych zwyczajów, wahamy się wejść głębiej. Z oddali dochodzą nas dziwne dźwięki, spoglądamy po sobie. – Co to za zwierzę? – pyta ktoś. – E tam, chyba człowiek. Czekamy. Zza drzwi sąsiedniej sali dochodzi coraz

wyraźniejszy odgłos zbliżających się kroków. Wyłania się człowiek w gumowym zielonym fartuchu i białych gumofilcach. Za nim zza rogu wyłania się koń. – Zapraszam państwa na salę. – W drzwiach pojawiła się ubrana w strój operacyjny instrumentariuszka. – A gdzie możemy się przebrać? – pytamy. – Tu jest śluza. – Wskazuje na otwarte drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia. – Stroje są przygotowane. Zakładamy standardowe ubranka chirurgiczne, pokrowce na obuwie, czapki, maski i wchodzimy na salę. Przed nami roztacza się niezwykły widok. Na trzech identycznych blatach leżą raciczkami do góry nieruchome duże prosiaki – czy może małe świnki? Każda ma zatkniętą do ryjka rurkę intubacyjną. – Zawsze podawali prosiaka z marchewką w pyszczku, a nie z plastikową rurką – rzuca ktoś. – Przestań – słychać niesmak w czyimś głosie. Przy każdym stanowisku wieża z monitorem i zestawem do laparoskopii, obok stolik z narzędziami. Uzbrojeni w wiedzę teoretyczną będziemy ćwiczyć wykonywanie zabiegów. W sali pojawia się kolejna osoba. Jest to prowadzący znieczulenie lekarz weterynarii. Pod okiem najlepszych polskich laparoskopistów, pełniących role instruktorów i wykładowców, rozpoczynamy zabiegi. Zakładam pierwszy trokar do wnętrza zwierzęcia, wprowadzam kamerę i naszym oczom ukazuje się na monitorze zawartość świnki. Wprowadzam kolejne porty i uwzględniając różnice anatomiczne między świnią a człowiekiem (są naprawdę niewielkie), rozpoczynam preparowanie nerki. – Tylko uważaj, nie zepsuj świnki – słyszę za swoimi plecami. – Przecież oni i tak jej nie obudzą – odpowiada mu inny głos. – Bez dwóch nerek nie przeżyje. – No tak, ale możemy na niej poćwiczyć kilka procedur, a tak

to trzeba będzie zgładzić jeszcze jedną… – A są zapasowe? – pyta asystujący mi przy usunięciu nerki kolega z południa Polski (potem role mają się odwrócić). – Podobno jest kilka – odpowiadam. – To musieli się nieźle na ten kurs wykosztować – słyszę. – Coś ty, ile taka świnka może ważyć? – mówi ktoś. – Trzydzieści, góra czterdzieści kilo. – Przy tej cenie żywca to rzeczywiście niewiele – stwierdzam. – Zwłaszcza że to sponsorzy płacą. – Chyba żartujecie! – włącza się asystujący kolega. – Taki zwierzak do doświadczeń to kilka tysięcy złotych! – Prócz tego zgoda komisji etycznej i wszystkich świętych na badania na zwierzętach… – Na biednego nie trafiło – mówię. – Firmy farmaceutyczne są bogate, niech płacą. – To już rozumiem, dlaczego to szkolenie kosztuje piętnaście tysięcy od łebka – rzuca ktoś za moimi plecami. – A co? Myśleliście, że to pralnia pieniędzy? – dyskusja się ożywia. – Panowie! Panowie! Spokój, trwa operacja – mówię. – Świnia nie człowiek, ale swoje prawa ma! Na lotnisko wiezie mnie Rudek. Na moją wyraźną prośbę wyjechaliśmy z godzinnym zapasem. Nie czuję się pewnie, gdy on prowadzi, ale nie mogłem odmówić, gdy zaproponował mi pomoc – dumny posiadacz pierwszego w życiu auta i świeżutkiego prawa jazdy. Kiedy dwadzieścia lat temu dziwiłem się, że nie ma prawka, twierdził, że nie jest mu do niczego potrzebne. Widocznie miesiąc temu zmienił zdanie. Wybór padł na pomarańczowego tarpana w wieku poborowym. Po tygodniu przemierzania nim Warszawy uzupełnione zostało wyposażenie.

– Znowu miałem stłuczkę, ale kupiłem sobie pomarańczową farbę w sprayu i pięciokilowy młotek – oznajmił mi radośnie przez komórkę. – Co się stało? – pytam. – To już chyba druga? – Piąta! – prostuje z dumą. – Ludzie nie potrafią jeździć po mieście! – A może to ty jeszcze nie masz wprawy? – sugeruję nieśmiało. – Coś ty, ja jeżdżę powoli, bezpiecznie i dokładnie według przepisów, tylko ciągle jakiś wariat w dupę mi wjeżdża. Patrzę przez okno. Jest. Wystawiam walizkę i wychodzę przed dom. – No to co? Jedziemy? – pytam. – To pakuj się – mówi, otwierając tylną klapę. Ruszamy. Obserwuję Rudolfa. Rzeczywiście prowadzi zgodnie z przepisami. Nie przekracza pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, zwalnia przed każdym przejściem dla pieszych, jeśli tylko ktoś tam stoi, zatrzymuje się i przepuszcza go. Za nami tłoczy się sznur pojazdów. Najwyraźniej powodujemy zator. Niektórzy nie wytrzymują nerwowo i zaczynają na nas trąbić. – Czego oni chcą? – Rudolf naprawdę nie rozumie. – Może za wolno jedziesz? – sugeruję. – Coś ty, przecież to teren zabudowany – odpowiada. Nagle zza nas wyskakuje z piskiem opon czerwone bmw, mija nas. Siedzący koło kierowcy ABS (absolutny brak szyi) wygraża nam pięścią i coś wrzeszczy. – Widzisz! Wariat – mówi Rudek, pokazując mu fucka. Wjeżdżamy na Trasę Łazienkowską. Prawy pas, kierunkowskaz, przejeżdżamy na środkowy, kierunko​wskaz, rzut oka w lusterko, jedziemy prosto, czekając, aż się zwolni dla nas miejsce, powstanie luka w sznurze jadących lewym pasem samochodów. Jest. Rudek ponownie włącza kierunkowskaz i próbuje zmienić pas na lewy. Jadący za nami czerwony

sportowy samochód postanowił nam to uniemożliwić, przyśpieszając gwałtownie, by nie wpuścić przed siebie tarpana. I prawie mu się udało. Poczuliśmy nagłe przyśpieszenie. – Oho, ktoś nam chyba zrobił z dupy garaż – mówię i spoglądam na zegarek. Spokojnie, zdążę. Rudek zatrzymuje się, wysiadamy. Zaczepiony o nasz hak holowniczy stoi nędzna pozostałość nowego alfa romeo. – Jak pan jeździsz?! – drze się czerwony jak burak okołopięćdziesięcioletni burak. – Zgodnie z przepisami – odpowiada pogodnie Rudolf. – Pan chyba jechał ponad siedemdziesiąt? – I co z tego?! – piekli się posiadacz resztek sportowego auta. – Ograniczenie było – spokojnie stwierdza Rudek. – Aleś se pan narobił – mówi ze współczuciem, oglądając wygiętą maskę, zgniecioną chłodnicę i resztki po zderzaku. – Ale ja nie roszczę – dodaje i spokojnie unosi tylną klapę tarpana. – Jak to? – Burak jeszcze bardziej spąsowiał. Rudolf wyjmuje ciężki młotek i puszkę farby. – Kupi pan sobie takie autko jak moje, to naprawy będzie pan miał tańsze – odpowiada, prostując lekko zgięty hak i zamalowując sprayem zarysowany zderzak. – Pan żeś mi drogę zajechał! – wrzeszczy. – Człowiek w pana wieku nie powinien tak szybko jechać – tłumaczy mu spokojnie Rudolf. – Oczy nie takie jak kiedyś, kierunkowskazu pan nie widziałeś i takie teraz są skutki. – Jak się taki przedłużacz do fiuta kupuje, to trzeba głośno trąbić, a powoli jechać, jeśli się nie umie – włączam się do rozmowy. – Niech pan się uspokoi, auto zmarnowane, a jeszcze panu coś złego się stanie – dodaję. Facet jest rzeczywiście bliski apopleksji. Za naszymi samochodami zatrzymuje się radiowóz. Wysiada

z niego dwóch funkcjonariuszy. – Czy komuś coś się stało? – pyta starszy rangą. – Jeśli nie, to proszę dokumenty kierowców. Kilkanaście minut później jedziemy w kierunku Okęcia. Kierowca alfy z mandatem w dłoni został, by poczekać na lawetę. – Widzisz? – mówi Rudolf. – I tak już szósty raz. I po co się tak śpieszyć? – dodaje. – Na koniec i tak wszyscy zdążą… Paryż, kulturalna stolica świata – kiedyś. A dzisiaj? Dla mnie to przede wszystkim miejsce, gdzie urodziła się laparoskopia urologiczna. Mam tu spędzić miesiąc, ucząc się od najlepszych na świecie. Stypendium Fundacji Batorego, które pokrywa koszty mojego pobytu i szkolenia, nie jest zbyt duże. Mój budżet obejmuje przelot, opłacenie kosztów szkolenia, hotel ze śniadaniem, obiady w szpitalnej stołówce, bilet na metro i niewielkie kieszonkowe. Uzbrojony w plan metra docieram do Instytutu Montsouris, w którym pracuje znany w całym urologicznym świecie profesor Vallancien, twórca i propagator nowej metody. Przejazd zajmuje mi niecałe pół godziny. Wychodzę ze stacji metra na powierzchnię. Dzielnica, gdzie mieści się szpital, różni się diametralnie od okolic hotelu. Dziewiętnastowieczną zabudowę zastąpiły zbudowane z połączenia chromu i szkła nowoczesne konstrukcje. Po kilku minutach jestem na miejscu. Odnajduję Klinikę Urologii, zgłaszam się do sekretariatu i zostaję zaprowadzony do gabinetu profesora. Staram się wykorzystać ten pobyt do maksimum. Codziennie obserwuję trzy lub cztery zabiegi laparoskopowe. Mogę to robić bezpośrednio na bloku operacyjnym lub oglądać transmisję na sali konferencyjnej kliniki, wraz z grupą francuskich urologów. Wieczory spędzam w mieście, starając się wchłonąć jak najwięcej

z panującej tu atmosfery. Między zjazdami i kursami czas wypełnia proza życia. Praca! Praca! Praca! Weekend, krótkie chwile dla znajomych i znów praca. Wszędzie docieram „ubrany w samochód”, całe dnie przy sztucznym oświetleniu, wszystko to powoduje, że zmiany pór roku mijają niepostrzeżenie. Tylko co jakiś czas kolejny tort urodzinowy… od dłuższego czasu bez świeczek, nie da się ich na nim zmieścić. Od dyżuru do dyżuru, od gabinetu do spółdzielni. Wiecznie w niedoczasie, zawsze spóźniony, często wkurzony, zmęczony i niewyspany. Ten szary, monotonnie nijaki upływ czasu przerywają urlopy, spotkania, zjazdy. Te krótkie przerywniki dają chwilę wytchnienia. Zwykle zbyt krótką, by słowa takie jak „powołanie” czy „empatia” ponownie nabrały blasku. Siedzę przy oknie jumbo jeta. Sam nie do końca wierzę w to, co się stało. Za oknem pokryty śniegiem pas startowy lotniska Heathrow w Londynie. Między fotelami przeciska się z trudem potwór. – To musi być Amerykanka – mówię cicho, pochylając się w kierunku Tomka, który zajmuje miejsce przy przejściu. – Byle tylko nie usiadła między nami – odpowiada. Kobieta ważąca ze sto pięćdziesiąt kilogramów zbliża się do naszego rzędu. – Niedobrze – mówię. I mam rację. Mary okazuje się być miłą, stonowaną i – co dość ważne – mówiącą powoli i wyraźnie mieszkanką stanu Nowy Jork. Niestety, jej ciało nie stosuje się do normatywów przyjętych przez PANAM i zajmuje również część fotela i mojego, i Tomka. Cóż, Amerykę chłoniemy całym ciałem. – Czy państwo chcieliby się czegoś napić? – zadaje pytanie stewardesa. Odrywam się od czołówki filmu. Porozumiewamy się

wzrokiem. – Poprosimy podwójną szkocką whisky z lodem – mówię w imieniu swoim, Tomka i Mary. – Dobrze, że ktoś nas zauważył i zdecydował się nam coś podać – stwierdza Tomek. – Poprosimy jeszcze trzy cole i orzeszki – dodaje Mary. Stewardesa odchodzi, wracam do filmu, starając się nie zwracać uwagi na nadwyżki ciała Mary przypierające mnie do burty odrzutowca. – Nie dostaniecie państwo więcej alkoholu – wygłasza autorytatywnie zmaterializowana nie wiadomo skąd stewardesa. Spoglądamy po sobie zaskoczeni. – Nie rozumiem! – rzuca Mary. – To jakieś nieporozumienie! – dodaje Tomek. – Niech sobie tę szkocką w dupę wsadzą – stwierdzam. – Takie linie. Tomek i Mary biją pianę. – To skandal! – Trzeba wezwać szefową pokładu! – Nie damy się tak traktować! – Wrzućcie na luz – włączam się. – Za cztery godziny lądujemy. Zapadamy ponownie w letarg, każdy zahipnotyzowany swoim monitorem. – Chciałam państwa bardzo przeprosić – znów znienacka pojawia się stewardesa. – Jestem szefową pokładu, stewardesa pomyliła państwa z inną grupą pasażerów – tłumaczy się. – To są zamówione przez państwa drinki. – Podaje nam szklaneczki. – Jeśli mają państwo na coś ochotę, służymy pomocą. Jeszcze raz przepraszam za naszą pomyłkę. Z pewnym wahaniem sięgamy po szklanki. – Ale co się właściwie stało? – pyta Mary. – Kilka rzędów za państwem grupa państwa rodaków, korzystając z nieobecności mojej koleżanki, opróżniła z alkoholu

wózek z napojami – tłumaczy zażenowana szefowa pokładu. – I jedna ze stewardes pomyliła was z nimi. – Dobrze, że sprawa się wyjaśniła – ucinam temat. Nowy Jork wita nas deszczem. Kongres urologii. Dziesiątki sal, na każdej napięty, trwający od siódmej rano do ósmej wieczorem program prezentacji. Powierzchnia wystawowa pokrywająca przestrzeń kilku stadionów. Zjazd Amerykańskiego Towarzystwa Urologicznego co roku gromadzi na swoich obradach kilka tysięcy uczestników. Od kilku lat coraz większy udział mają w nim lekarze z Europy, od niedawna także z Europy Wschodniej. Podobno wszystko co amerykańskie jest największe, ale nie wszystko najlepsze. Ten zjazd niewątpliwie łączy te dwie cechy. Jeśli cokolwiek w urologii jest warte pokazania światu, niewątpliwie będzie pokazane właśnie tu. Jedna osoba nie jest w stanie ogarnąć tego monumentalnego przedsięwzięcia. Siedząc w lobby hotelowym, wertuję z kolegami program obrad i rozdzielamy role tak, aby zobaczyć jak najwięcej, nie dublując się, a wieczorem podzielić się wrażeniami i podsumować dzień. Cieszy mnie, fascynuje i porywa ten nowy, kolorowy, nieznany świat. Jak w kalejdoskopie przesuwają się kolejne zjazdy i sympozja: San Francisco, Bruksela, Los Angeles, Madryt, San Diego, Sztokholm, Chicago, Paryż, Atlanta, Rzym. Każdy z wyjazdów to kompromis: próba zobaczenia kawałka świata, ale tak, by uronić jak najmniej z obrad. Ten świat – jakże inny niż przed kilku laty – wciąga jak narkotyk. Każdy powrót to próba zastosowania zdobytej wiedzy w praktyce. Wbrew oporowi materii, wbrew brakowi środków, wbrew nagonce mediów…

„Dwadzieścia minut wstydu i tytuł na całe życie” – tak wszyscy komentują obronę doktoratu. Zebranie materiału, czyli samodzielne wykonanie blisko stu operacji, zajęło mi ponad trzy lata. Jego opracowanie kolejny rok. Dziesiątki godzin w bibliotece i w internecie – dla wyselekcjonowania piśmiennictwa. I wreszcie jest. Z gotowym maszynopisem i wersją elektroniczną jadę do promotora. Już sześć tygodni później odbieram pokreśloną na czerwono pracę. Dwa tygodnie zajęło mi wprowadzenie poprawek, stworzenie nowych tabel i wykresów. Najbardziej pracowite i czasochłonne było przeredagowanie piśmiennictwa. Ustawione według kolejności cytowań, miało być zmienione na alfabetyczne. Ponownie jadę intercity do Krakowa, zawożę liczący sto stron wydruk. Miałem zamiar wysłać go pocztą, ale uświadomiono mi, że byłby to wielki nietakt. A tak – no cóż – mała wycieczka. – Te zestawienia musi pan wyrzucić. – Profesor wskazuje palcem na dwie tabele, które wstawiłem do tekstu na jego wyraźne polecenie. – To jest zupełnie bez sensu. – Oczywiście, panie profesorze. – Uważam podobnie, ale tego nie mówię. – Usunę… – I niech pan jednak ustawi autorów według kolejności cytowań – rzuca. – Tak, oczywiście. Ciekawe, jak powstawały prace doktorskie przed erą komputerów, myślę, gdy po raz piąty odbieram poprawioną pracę. – To nie ma sensu – żalę się koledze, który jest już po obronie. – Przecież on mi wstawia ciągle te same poprawki, a potem sam je skreśla… – A kto ci powiedział, że to ma mieć sens? – odpowiada kolega. – To może tak trwać w nieskończoność! – żołądkuję się. – To

jest demen… – Doktorat to szkoła cierpliwości. Gdy przyjdzie właściwy czas, zobaczysz w nim wybitnego nauczyciela. I wtedy będziesz gotowy… Właściwy czas nadszedł niespełna pół roku później. To, że recenzenci, mający maksimum miesiąc na ocenę pracy, oceniali ją przez kwartał, nie robiło już na mnie żadnego wrażenia. Kolejny egzamin z języka obcego (dwa poprzednie języki zaliczałem do specjalizacji), kolokwium z filozofii, wreszcie tak zwany egzamin doktorancki, właściwie ze wszystkiego. I już po kolejnych kilku tygodniach przychodzi do mnie pismo z sekretariatu rady naukowej instytutu, informujące o wyznaczeniu miejsca i terminu obrony. Dojrzałem. Jeszcze tylko te dwadzieścia minut wstydu i będę doktorem. Na całym praktycznie świecie tytuł ten otwiera drogę do kariery. U nas to zaledwie drobny kroczek w kierunku habilitacji. Ten relikt dawnego systemu niemieckiego konserwowany był niczym ciało pierwszego przywódcy w Związku Sowieckim. W granatowym garniturze (jak zwykle prezent od mamy), śnieżnobiałej koszuli i krawacie wchodzę na salę wykładową. Na trybunach siedzi kilkadziesiąt osób: pracownicy kliniki, koledzy, członkowie rady naukowej. Jej przewodniczący mnie anonsuje, promotor przedstawia mnie i moją pracę. – Szanowni państwo – zaczynam. – Celem mojej pracy jest… Za moimi plecami rozbłyska pierwszy slajd. Staram się go nie czytać, wiem, że to robi złe wrażenie. Patrzę w oczy słuchaczy. Znam te slajdy na pamięć. Podobnie jak tekst prezentowany do znudzenia – najpierw w samotności, później w domu, następnie w klinice. Jestem w stanie wygłosić go bez zająknięcia wyrwany ze snu w środku nocy… Przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało.

– Celem mojej pracy jest… – Intensywnie usiłuję sobie przypomnieć, jaki właściwie jest cel mojej pracy, oczywiście poza uzyskaniem stopnia doktora nauk medycznych. Oglądam się za siebie i odczytuję go ze slajdu. Dalej idzie mi już dobrze. Uff, dobrnąłem do końca. Dyskretnie spoglądam na zegar wiszący za głowami słuchaczy. Zajęło mi to równo dwanaście minut. Podczas prób, gdy wygłaszałem ten tekst spokojnie, zajmował dwadzieścia. Teraz będą pytania. Najpierw zadane przez recenzentów pracy. Jestem na nie przygotowany. Później przyjdzie czas na pytania z sali. I tu tkwi pewien problem. Każdy z samodzielnych pracowników nauki ma ambicje zadać pytanie. Większość z nich nie ma pojęcia o temacie mojej pracy, wielu nie jest nawet lekarzami. Są wśród nich sławy i autorytety z tej, jak i kilku minionych epok. Ci ostatni wiekiem i dostojeństwem przypominają znaną z transmisji obchodów pierwszomajowych grupę przywódców ZSRR, przyjmującą defiladę z dachu mauzoleum. Powinienem tak odpowiadać, by nie urazić żadnego z nich. Spełniam swoje zadanie dobrze. Mam prawo przed nazwiskiem na pieczątce wstawić sobie dwie magiczne litery składające się na skrót: „DR”. – Nie odczuwam żadnej zmiany – mówię do Dagi. – Mam wrażenie, że zmarnowałem tylko mnóstwo czasu… – Ja też nie widzę różnicy – wzdycha, przeciągając się rozkosznie w łóżku. – Na pewno nie jest gorzej – pociesza. – Ale pomyśl sobie, jak gwałtownie wzrosła liczba ludzi, którzy mogą pocałować cię w dupę. Adiunkt – po łacinie adiunctus. Ta zaszczytna, choć nie do

końca sprecyzowana funkcja, zostaje mi powierzona przez radę naukową wkrótce po obronie doktoratu. W krajach anglosaskich odpowiednikiem jest stanowisko assistant professor. U nas jest to jeszcze jeden w kolejności dziobania. Rudolf twierdzi, że to „jeszcze nie profesor, a już świnia”, ale moim zdaniem to raczej definicja docenta. Nadszedł długo oczekiwany moment, gdy będę mógł zająć się realizacją zawodowych marzeń: wdrażaniem nowych technik operacyjnych. Niestety, zmiana na stanowisku kierownika kliniki krzyżuje te plany. Samodzielność uzyskana wyłącznie na papierze początkowo mnie śmieszy, z czasem jednak zaczyna złościć. Po raz pierwszy świta mi w głowie myśl o odejściu – z kliniki, nie ze świata, oczywiście. Tymczasem nowa pozycja staje się źródłem wielu profitów, ale i wielu konfliktów. Odkładam – na razie – ambicje i skupiam się na przyziemnej części życia. Związana z podwyższeniem stanowiska podwyżka pozwoliła mi co prawda minąć – mityczny dotychczas – poziom półtora tysiąca dochodu netto miesięcznie, ale to i tak kropla w morzu potrzeb. A potrzeb tych czterdziestoletni ojciec rodziny ma wiele. I nie tych pokazywanych w filmach, tak banalnych jak czerwone porsche czy kochanka, ale wyszukanych, jak na przykład zakup butów na zimę dla rodziny. Rozbudowywana kosztem prywatnego życia prywatna praktyka pozwala odbić się wreszcie od dna. Niestety, dzieci znam już głównie z fotografii stojącej przede mną na biurku. Przerywnik w tym szaleństwie stanowią kongresy naukowe. Udział w nich coraz częściej proponują mi firmy, dla których prowadzę badania czy programy naukowe. Wyjazdy te są zresztą niezbędne, by utrzymać oczekiwany ode mnie poziom wiedzy o postępach w urologii i onkologii na świecie.

Niestety, przemiany dziejowe, likwidacja komuny i demokratyzacja stosunków społecznych bardzo opornie przenikają do medycyny. A już zupełnie nie dotyczą klinik. Ich kierownicy, przyzwyczajeni do panującej od lat zasady „dziel i rządź”, często nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie mając co dzielić, chcą nadal rządzić, krzykiem i arogancją nadrabiając niedostatek rzeczywistego autorytetu. Odkąd dostęp do nowoczesnego sprzętu i technologii przestał pochodzić z centralnego rozdzielnika, znaczenie wielu centralnych „wiodących ośrodków” znacząco spadło, co widzą wszyscy z wyjątkiem samych zainteresowanych. Na czoło stawki wysunęło się kilka ambitnych zespołów lekarskich z „prowincji”, robiąc rzeczy, o których nawet nie śni się w niektórych klinikach. „Mniej kija, więcej marchewki!” – krzyczał nie pamiętam już kto, ale pewnie jakiś osioł. A tej marchewki coraz mniej. DRRR, DRRR, DRRR. Narastający dźwięk dzwonka w połączeniu z wibracją w kieszeni powodują, że na chwilę zastygam. DRRR. Sięgam do kieszeni, wyjmuję komórkę. Na wyświetlaczu miga napis: „MEDIPHARMA” – to może być coś ważnego. Pod tym hasłem zapisany jest menadżer programu monitorującego działania niepożądane jednego z nowo testowanych preparatów, w którym biorę udział. – Przepraszam pana – mówię do siedzącego naprzeciw mnie pacjenta. – Halo, słucham – rzucam do słuchawki. – Paweł Borowiak z firmy Medipharma. Czy ma pan chwilę, żeby porozmawiać? – Czy to coś bardzo pilnego? – pytam. – Bo jestem zajęty, rozmawiam z chorym. – To będę się streszczać – odpowiada. – Czy mógłby pan w najbliższym czasie znaleźć dla mnie chwilę? – Zapraszam jutro o szesnastej. Może pan?

– Tak, oczywiście, to do jutra, do widzenia. – Do widzenia. – Rozłączam się. – Przepraszam – zwracam się do pacjenta – ale myślałem, że to może być coś ważnego, kontynuujmy – mówię. PUK, PUK. – Proszę. – Odrywam się od internetu, gdzie śledzę nowe doniesienia o laparoskopii. – Dzień dobry, byliśmy na dzisiaj umówieni, przepraszam za wczorajszy telefon w niestosownym momencie… – Witam. Nic się nie stało, aczkolwiek wolałbym, jeśli nic naprawdę ważnego się nie dzieje, aby nie dzwonił pan, kiedy przyjmuję chorych. Muszę mieć stale włączoną komórkę ze względu na możliwość nagłego wezwania, i to trochę przeszkadza. – Chciałbym pana w imieniu naszej firmy zaprosić na zjazd. Prezes, wiedząc o pana zainteresowaniach laparoskopią, polecił zarezerwować dla pana miejsce – mówi. – Czy jest pan, doktorze, zainteresowany uczestnictwem w Światowym Kongresie Urologicznym w przyszłym roku? – Myślę, że tak – odpowiadam. Program tej imprezy, odbywającej się cyklicznie co dwa lata, jest rzeczywiście imponujący. – Kiedy będzie zjazd i gdzie? – W styczniu w Singapurze. – Podaje mi plik spiętych kartek. – Przyniosłem panu ogólny program i zaproszenie. – Dziękuję bardzo, że pomyśleliście o mnie – mówię. – Do kiedy mam dać odpowiedź? Dwa miesiące przed kongresem składam podanie o urlop służbowy. Zawieszam praktykę na tydzień, zaopatruję dom. Jestem przygotowany do wyjazdu.

DRRR, DRRR – dzwoni telefon. – Słucham? – Paweł Borowiak, firma Medipharma – słyszę głos w słuchawce. – Czy moglibyśmy jeszcze dziś się spotkać? – Tak, oczywiście – mówię. – Czekam na pana od czternastej. Czy w związku ze zjazdem? – Tak – słyszę napięty głos. Lekko zdziwiony, ale nie zaniepokojony czekam na spotkanie. W końcu co mogło się wydarzyć kilka dni przed wylotem? Kongresu przecież nie odwołali – śledzę aktualności w internecie. PUK, PUK. – Proszę! Drzwi się otwierają. Wchodzi pan Paweł, jakiś dziwnie niepewny. – Dzień dobry, co słychać? – rzucam przyjaźnie. – Co pana do mnie tak nagle sprowadza? Czyżby przyniósł mi pan bilet? – Mam dla pana bardzo nieprzyjemną wiadomość – zaczyna, cedząc ostrożnie wyrazy. – Dla kogo nieprzyjemną? Nie rozumiem. – Muszę odwołać zaproszenie na kongres… – Jak to odwołać? Nie rozumiem. A co się stało? – Pan profesor, pana szef, powiedział, że to on musi polecieć, i byliśmy zmuszeni odstąpić mu pana miejsce… – Nie rozumiem. Cztery dni przed wylotem? Jeśli było moje, to chyba ja powinienem decydować, czy chcę je komuś odstąpić?… – Przykro mi niezmiernie, doktorze – przerywa mi. – To nie jest moja decyzja, narzucono mi ją z góry i jest ostateczna. Pan profesor jasno przedstawił perspektywy dalszej współpracy z naszą firmą… Tym razem ja mu przerywam: – Rozumiem. Ale tak naprawdę nic nie rozumiem…

Nauczony tym nieprzyjemnym dla mnie doświadczeniem kolejną propozycję udziału w międzynarodowej konferencji przyjmuję z zaznaczeniem, że chcę brać w niej udział zupełnie prywatnie, w ramach urlopu wypoczynkowego. W czasie urlopu, wypoczywając w Mieście Aniołów, spotykam przypadkowo – jak sądzę – pana profesora. – Jaki świat jest mały – rzucam, uśmiechając się na jego widok z sympatią. – Jaki zbieg okoliczności… – Dzień dobry panu – mówi sztywny, jakby kij połknął. – Dzień dobry, pan profesor też przyjechał tu odpocząć od zgiełku kliniki? – pytam. – Biorę udział w kongresie! – wyrzuca z siebie bardzo nieprzyjemnym tonem. – Teraz jest pan na urlopie, więc porozmawiamy w domu! – dodaje. Ciekawe, jaki dom miał na myśli? – zastanawiam się, siedząc w głównej sali obrad. Wracamy do siebie – to znaczy on do siebie i ja do siebie… Dwa tygodnie po powrocie, tuż przed wyjściem do drugiej pracy, zostaję wezwany przez sekretarkę do gabinetu szefa. Domyślam się, czego będzie dotyczyć rozmowa. Jestem przygotowany. Wszystkie możliwe warianty omówiłem z Rudkiem, specjalizującym się w prawie pracy. „Pamiętaj o trzech sprawach – mówił. – Po pierwsze, żeby cię nie poniosło, po drugie, nie mów niczego, czego nie chcesz powiedzieć, bez względu na to, co padnie z jego ust, po trzecie, gdyby rozmowa miała być bez świadków, to ją nagraj na wszelki wypadek”. – Czy jest ktoś u profesora? – pytam sekretarkę. – Nie, jest sam i czeka na pana – odpowiada. Zgodnie z radą Rudka włączam dyktafon, pukam i wchodzę do gabinetu. – Zachował się pan nielojalnie i nie w porządku – słyszę. – Nie rozumiem?

– Niech pan nie kpi sobie ze mnie! – zaczyna krzyczeć. – Nigdy bym sobie na to nie pozwolił – odpowiadam, widząc, że nie mam nic do stracenia. – Chodzi mi o wydarzenie, które miało miejsce podczas pańskiego urlopu – zaczyna. – Ma pan jakieś zastrzeżenia do sposobu, w jaki spędzam swój wolny czas? – pytam, powoli i wyraźnie wypowiadając słowa i powtarzając sobie w myślach: Spokój, tylko spokój. – Nie widzę możliwości dalszej współpracy z panem – mówi. Nie odpowiadam, patrzę wyczekująco. – I co pan mi na to powie? – rzuca. – Nie wiem, co mam powiedzieć – odpowiadam. Nie wiem czemu sytuacja zaczyna mnie bawić. – Bardzo mi przykro… – Co pan zamierza z tym zrobić? Złoży pan wymówienie? – próbuje przycisnąć mnie do muru. – Odpowiem panu w przewidzianym przepisami terminie, jeśli się pan do mnie zwróci na piśmie. – Staram się mówić najbardziej obojętnym tonem, na jaki mnie stać. Spoglądam da zegarek. – Jest piętnasta sześć i minutę temu skończyłem pracę, a nie chciałbym narażać pana na koszty nadgodzin – mówię i nie żegnając się, wychodzę. Zgodnie z przewidywaniami następnego ranka sekretarka profesora wręcza mi wymówienie. Jako powód podany jest brak lojalności, nieumiejętność pracy w zespole. Z otrzymanym właśnie pismem i nagraniem dzwonię do sekretariatu dyrektora instytutu, prosząc o pilną rozmowę. Pan profesor – konsultant krajowy i dyrektor w jednej osobie – proponuje spotkanie natychmiast. – Dzień dobry, panie profesorze – mówię, wchodząc do jego gabinetu. – Co się stało? – pyta przyjaźnie, wskazując mi fotel. – Usiądź, proszę, i opowiedz.

Pana profesora znam od wielu lat. To jeden z najlepszych w historii polskich chirurgów, z żyjących – chyba najlepszy. Zarazem świetny lekarz i fantastyczny człowiek. Jeszcze jako student z fascynacją obserwowałem, jak operuje, a kilka razy – jako członek koła naukowego – mogłem mu asystować. Później spędziłem w kierowanej przez niego klinice kilka tygodni w ramach stażu do specjalizacji. To on wreszcie przed blisko piętnastu laty zatrudnił mnie w instytucie. Bez słowa wręczam mu otrzymane właśnie wymówienie. – Słyszałem o twoim konflikcie z profesorem – mówi. – O co poszło tak naprawdę? Puszczam mu nagranie, patrzy zdziwiony. – Nie mam zwyczaju nagrywać rozmów, zrobiłem to po raz pierwszy w życiu – tłumaczę. – Ale spodziewałem się tego. Opowiadam mu widziane z mojej perspektywy okoliczności zdarzenia. – Zgodnie ze standardami Unii Europejskiej powołałem w naszym instytucie komisję do spraw mobbingu i molestowania – mówi. – Mam nadzieję, że sam nie zrezygnujesz. Nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać. – Dziękuję, panie profesorze. Żegnam się i wychodzę. Ogromny kamień spadł mi z serca. Tydzień później – po kilku spotkaniach moich i szefa z członkami komisji, dyrektora z pracownikami kliniki, komisji ze związkami zawodowymi – sekretarka szefa ponownie zaprasza mnie do niego na rozmowę. – Zaszło nieporozumienie, poniosły mnie nerwy, miałem bardzo ciężki tydzień – mówi jak automat, nie patrząc mi w oczy. – Chciałbym, żebyśmy wyjaśnili sobie to nieporozumienie, uznali je za niebyłe i uzgodnili zasady dalszej współpracy. – A może byśmy spotkali się w jakimś neutralnym miejscu na kawie? – usiłuję przyjść mu z pomocą. – Chętnie – odpowiada z wyraźną ulgą. Następnego dnia, zgodnie z naszymi ustaleniami, ja mam

dzień wolny, a on na porannej odprawie informuje zespół kliniki o zaistniałym fatalnym nieporozumieniu, które na szczęście dało się wyjaśnić i bez żadnych szkód naprawić. Bez żadnych szkód, myślę, do następnego razu. Jak się chce mieć jacht i pływać nim po morzu, to trzeba sobie kupić tratwę ratunkową…

„Napis taki był na bramie, Kozioł patrzył nań ciekawie, Ale że nie umiał czytać, Nic nie wiedział o tym prawie”.

Kornel Makuszyński, 120 przygód Koziołka Matołka

Rozdział dziewiętnasty

Propozycja Przeglądam oferty pracy zamieszczone w „Gazecie Lekarskiej”, dostarczonej mi jak co miesiąc przez pocztę. Siedzimy we dwóch w pokoju adiunktów kliniki. – O! Jest! – krzyczę. – Co tam znalazłeś? – pyta zblazowany Paweł. – Konkurs na ordynatora oddziału urologii w Szpitalu Wolskim – odpowiadam. – Dawno ustawiony – rzuca niewyraźnie, żując kanapkę. – A zdarzają się w ogóle prawdziwe? Nieustawione? – pytam. – Pewnie, mnóstwo – odpowiada. – W Niemczech, Anglii, Francji… Mam dalej wymieniać? Z westchnieniem przekładam kartkę. Ogłoszenia: Irlandia dla lekarzy… Irlandia dla radiologów i pediatrów… Dania dla stomatologów… chirurgów i lekarzy innych specjalności… Arabia Saudyjska… Emiraty Arabskie… Dubaj… Hiszpania… Nowa Zelandia… Przestaję czytać, zaczynam liczyć. Blisko sto ofert z zagranicy. Ostatni zgasi światło. Otwieram pocztę, ściągam maile. To samo: propozycje pracy, tanie linie, last minute, spam. DRRR, DRRR, DRRR, DRRR – dzwoni telefon. Paweł odbiera jak zwykle po czwartym dzwonku:

– Klinika urologii, słucham. Piotrek, do ciebie. – Przekazuje mi słuchawkę. – Piotr Mrówczyk, słucham. – Cześć, nie wiem, czy mnie pamiętasz. Paweł Miłkowski się kłania. – Cześć – odpowiadam. – W czym mogę pomóc? – Tym razem nie chcę ci wyjątkowo nikogo podesłać – odpowiada. – Dyrektor ZOZ-u Wola prosił mnie o kontakt z tobą… – A co on ode mnie chce? – pytam. – Ty u niego pracujesz? – Mam kontrakt na poradnię specjalistyczną na Szajnochy. – To Żoliborz? – Bielany, ale on też tam przyjmuje. – OK, daj mu mój telefon – mówię. – Mam nadzieję, że nie chce mnie zatrudnić, bo mnie kontrakt z przychodnią nie interesuje… – Z tego co wiem, to szukają szefa urologii w Szpitalu Wolskim. – To też mu podlega? – Nie, ale dyrektorem jest jego przyjaciel, doktor Bobrowski zdaje się. – To dość pokrętna droga – stwierdzam. – Niech zadzwoni, to może być ciekawe. DRRR, DRRR, DRRR – dzwoni komórka. Wyświetla się napis „numer prywatny”. – Słucham – odbieram, przyciszając jednocześnie radio w samochodzie. – Sekretariat dyrektora Kowalika – słyszę kobiecy głos w słuchawce. – Czy rozmawiam z panem doktorem Mrówczykiem? – Tak – odpowiadam. – Łączę z dyrektorem – słyszę. – Dzień dobry, panie doktorze – tym razem odzywa się męski głos. – Janusz Kowalik. Wie pan, w jakiej sprawie dzwonię? – Mniej więcej – odpowiadam ostrożnie. Dziwią mnie trochę te

podchody. – Jeśli jest pan zainteresowany pracą w oddziale urologicznym na Woli… – Jestem, ale tylko w charakterze ordynatora – przerywam mu. – Oczywiście – odpowiada. – Dyrektor Bobrowski prosił mnie, abym pomógł mu znaleźć odpowiedniego kandydata, a o panu słyszałem korzystne opinie od wielu osób… – Miło mi. – Proponuję, żeby pan zadzwonił do dyrekcji szpitala i umówił się na spotkanie. Podam panu numer. Planowana zmiana ordynatora w Szpitalu Wolskim jest tajemnicą poliszynela w całym środowisku urologicznym. PUK, PUK. – Proszę. Otwieram drzwi z napisem „Sekretariat Dyrekcji Szpitala Wolskiego”. – Dzień dobry. Nazywam się Piotr Mrówczyk i byłem umówiony z panem dyrektorem. Siedzące przy oknie dwie blondynki lustrują mnie badawczym spojrzeniem. Jedna z nich sięga po telefon. – Panie dyrektorze, zgłosił się pan Mrówczyk, mówi, że jest z panem umówiony. – Słucha przez chwilę, uśmiecha się i zwraca do mnie: – Proszę wejść, pan dyrektor czeka na pana. – Wskazuje mi drzwi. – Czego się pan napije? – Poproszę kawę, czarną i gorzką. Ruszam w kierunku obitych dermą drzwi gabinetu dyrektora, które w tej samej chwili się otwierają i widzę w nich potężną postać w granatowym garniturze. – Witam, doktorze, miło, że pan znalazł czas. – Dyrektor podaje mi rękę, gestem zaprasza do środka. – Czego się pan napije? – Już zaproponowałam – włącza się sekretarka. – Dziękuję, pani Aniu – mówi do niej i nikniemy za dermą.

– Proszę usiąść. – Wskazuje na krzesło naprzeciw biurka. Siadamy. – Wie pan, co chciałbym panu zaproponować? – Domyślam się – odpowiadam. – Chciałbym prosić, żeby ta rozmowa pozostała między nami, dopóki nie zapadną konkretne ustalenia – mówi. Ze względu na mało życzliwą atmosferę pracy w instytucie i dużą skłonność do plotek w środowisku mnie również nie zależy na rozgłosie. Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że nie da się tych spotkań zbyt długo utrzymać w tajemnicy. – Mnie to jak najbardziej odpowiada – zgadzam się. – Jak pan zapewne słyszał, pan doktor Szymkowski, dotychczasowy ordynator urologii, jest po ciężkiej operacji i planuje przejść na emeryturę. Poszukuję kandydata na jego miejsce i gorąco polecono mi pana kandydaturę – krótko przedstawia sprawę. – Jak rozumiem, jest pan zainteresowany. – Oczywiście – odpowiadam. – Inaczej by mnie tu nie było. Chciałbym tylko poznać szczegóły. – Co by pan chciał wiedzieć? – Od kiedy, na jakich warunkach, na jakim stanowisku byłbym zatrudniony, jakie jest wyposażenie oddziału, coś o zespole… Wyrzucam z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Dyrektor bierze kartkę i notuje w punktach. – Proponuję – mówi – żebyśmy spotkali się w przyszłym tygodniu, chciałbym, aby pan przygotował plan strategii rozwoju oddziału, a ja wspólnie z dyrektorem do spraw medycznych spróbuję wtedy odpowiedzieć konkretnie na pańskie pytania. Żegnamy się. Kilka dni później siadam ponownie naprzeciw biurka. Tym razem w spotkaniu biorą udział obaj dyrektorzy. Podaję im zwięzłe, liczące trzy strony maszynopisu opracowanie. – Jest to oczywiście zarys – komentuję. – Dla szczegółowego opracowania musiałbym poznać dokładny stan wyposażenia

oddziału i statystykę z ostatnich lat. Czytają wręczony im dokument z wyraźnym zainteresowaniem, kiwając głowami ze zrozumieniem. Nie dodaję, że zarówno fatalny stan wyposażenia, jak i niewielka liczba wykonywanych zabiegów są mi doskonale znane. Są wyraźnie zadowoleni. – Od kiedy mógłby pan do nas przejść? – pyta naczelny. – Myślę, że w ciągu sześciu tygodni – odpowiadam ostrożnie. – Jednak muszę zastrzec, że nie zależy to do końca ode mnie, tylko od mojego dotychczasowego szefa, który mógłby to wydłużyć do ponad czterech miesięcy, choć nie podejrzewam go o to. – Czy wolałby być pan zatrudniony jako ordynator, czy jako kierownik oddziału? – pyta drugi. – Jako ordynator – odpowiadam. – Bo stawia mnie to w znacznie lepszej pozycji wobec zespołu. Widzę po ich minach, że zgadzają się z moją decyzją. – Mógłby być pan zatrudniony jako pełniący obowiązki do czasu rozstrzygnięcia konkursu. Zgadzamy się we wszystkich kwestiach, aż wydaje się to podejrzane. Z urlopem kłopot, bo muszę go wykorzystać przy zmianie pracy, ale to nie problem, mogę wziąć ekwiwalent. Nie widzą problemu. Gabinet, komputer, internet – nie ma, dotychczasowy szef nie korzystał, ale oczywiście, jeśli chcę, to bardzo proszę… Wprowadzenie nowych zabiegów – ależ tak, o to im między innymi chodziło! Zespół – całkowita autonomia, nie będą się wtrącać. Sprzęt – rozumieją, że nie można bez, w tym roku może być ciężko, ale w przyszłym – i to na początku – z całą pewnością… Pieniądze… I czar prysł… – A jakie ma pan oczekiwania? – pyta zjeżony nagle dyrektor

naczelny. – Odbieram moją zmianę pracy jako awans – odpowiadam politycznie – powinien więc się on wiązać ze wzrostem uposażenia. Sięgają do dostarczonych przeze mnie dokumentów, widzę zmarszczone, zasępione czoła. Dzwonią o pomoc do kadr. Naczelny informuje mnie, że będę miał czterdziestoprocentowy dodatek ordynatorski, dodatek za doktorat. Nie pomagam im, śmieszy mnie to. Ich oferta będzie dla mnie informacją, czego mogę się po nich spodziewać, zarówno w tej, jak i innych dziedzinach spornych. Od dawna nie żyję już z pensji. Przelewane mi co miesiąc dochody z instytutu pokrywają koszty paliwa na dojazdy. Wreszcie pada oferta. Pięćset złotych więcej niż dotychczas. Wzdycham. Tego się niestety spodziewałem. Gównozjady! – To będzie… – szybko obliczam kwotę powiększoną o wspomniane dodatki – około czterech tysięcy plus premia… Ile wynosi premia w szpitalu? Dyrektor naczelny jest wyraźnie zdenerwowany. – Źle pan zrozumiał – mówi – o pięćset złotych więcej niż łączny pana dochód w instytucie. Zastanawiam się, jaki jest stopień wyższy od gównozjada. A niech to, i tak nie robię tego dla pieniędzy. – Spodziewałem się znacznie więcej – mówię – ale uwzględniając bardzo trudną sytuację szpitala w obecnej chwili, zgadzam się. Myślę jednocześnie, co powiedzą moi bracia, obaj na stanowiskach menadżerskich, gdy im powiem, że po awansie na ordynatora zbliżyłem się do dwudziestu procent ich dochodów, nie uwzględniając oczywiście samochodu służbowego każdego z nich i dorocznej premii z udziału w zysku. Żegnamy się. Wychodzę, wsiadam do samochodu, jadę z powrotem do instytutu, układając sobie w głowie rozmowę

z profesorem, którą chcę odbyć jeszcze dziś i mieć to już za sobą. Umówiliśmy się, że w zależności od decyzji profesora ustalimy termin następnego spotkania, na które zaprosimy dotychczasowego ordynatora. Wtedy też oficjalnie odwiedzę oddział. DRRR, DRRR. Wibracja w kieszeni pomaga mi zlokalizować komórkę. Spoglądam na ekran – wyświetla się napis „Numer prywatny” – wciskam zielony klawisz. – Słucham? – Pan doktor Mrówczyk? – Tak, słucham – mówię niecierpliwie. Jadę dość szybko przez miasto, a gdzieś mi się zapodział zestaw słuchawkowy. – Bobrowski, witam ponownie – dopiero teraz rozpoznaję głos dyrektora. – W czym mogę pomóc? – pytam zdziwiony. – Analizowaliśmy ponownie naszą propozycję – mówi – i może to być więcej tylko o czterysta, a nie o pięćset złotych. Czuję, że opadają mi ręce. – Dobrze – odpowiadam zrezygnowany…

„Lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć”.

Ulubione przysłowie mojej mamy (dość późno je zrozumiałem).

Rozdział dwudziesty

Początek końca – cdn. Bum! Ałła! Co to?! To tylko kot się obudził i poluje na mój duży palec u nogi. Owijam się kołdrą i próbuję spać dalej. Gorąco. Rzut oka na zegarek – kwadrans do szóstej – sięgam ręką w lewo i kładę rękę na piersi Dagi. Przeciąga się i owija nogę wokół mojego uda. Może uda się wykorzystać tę chwilę przed budzikiem? Czas ma swoje prawa, natura nie znosi próżni. Późno dojrzałem do poważnego związku, ale lepiej późno niż wcale… – Mama!!! Mama!!! Mleko!!! Daga otwiera oko. Nic z tego, obudziła się mała dziewczynka. – Mama, mleko! Daga półprzytomna zwleka się z łóżka, słyszę, jak potykając się o towarzyszącego jej jak zwykle kota, schodzi po schodach. – Cześć, kochanie, obudziłaś się? – Mama, jest tata? Już wiem, że ze spania i porannego seksu nici. W drzwiach pojawia się mała postać ze słonecznymi loczkami ubrana w worek-śpiworek. – Mama, mleko. Posuń się – mówi do mnie. – Wiesz, ja mam cipkę i mama ma cipkę, i babcia ma cipkę, a ty masz siusiaka i kot ma siusiaka.

Skąd u takiego malucha fascynacja płcią? Staram się zmienić temat. – Daj mi eko. – Nie „eko”, tylko rękę – mówi mała dzidzia. Ręka, a jeszcze w ubiegłym tygodniu było „eko”. – Jedziemy do cioci Luli? – Tak, tylko teraz tata jedzie do pracy, ale dziś wcześnie wróci. Myśli kierują się ku obowiązkom dnia, spoglądam na budzik – dwie minuty do dzwonka; wyłączam go, i tak nie zasnę. A jutro sobota. Szybki rytuał poranny z nieodzowną kawą – nowy ekspres wniósł w nasze poranki nową jakość – i już jestem w samochodzie: macham ręką przez otwarte okno, dziewczyny nikną za zasuwającą się bramą, włączam radio i w jednej chwili znajduję się w zupełnie innym świecie. Trzy kwadranse drogi – uporządkowanie myśli, plan dnia. W tle jak brzęczenie upierdliwej muchy informacje z sejmu, świata, polityki. Aleja Krakowska – jakiś kutas na pruszkowskich tablicach usiłuje mnie zabić starym bmw. Macham, żeby jechał, otwiera okno i wygraża. Pokazuję mu fucka i wpycham się przed niego – klakson, pisk opon, reflektory. – Kup se, pajacu, wóz drabiniasty, a nie samochód! Jeszcze kilka godzin i weekend. Przypomina mi się Jasio ze swoim „jeszcze dać ojcu świadectwo, wpierdol i już wakacje”. Słyszę, że Polki przegrały, Polacy zakwalifikowali się… W sobotę i niedzielę burze. Dzwoni Daga z relacją z domu, przypomina, że obiecałem pomóc przy zabiegach w lecznicy, ustala, jak się ubieramy na wieczór. W tle coraz głośniejszy głos dziewczynki: – Ja chcę „halo” do taty… – Cześć, kochanie, tata jedzie do pracy, szybko wróci, kocham cię, pa! – Ja też cię kocham, pa! – Rozłączyło się. Jeszcze chwila i już brama szpitala, ochroniarz wychodzi

z budki. – Dzień dobry. – Dzień dobry, panie doktorze. Szlaban w górę i jestem na miejscu. Rzut oka na zegarek – za dwadzieścia ósma. Jest winda, obsługujący ją młody niepełnosprawny chłopak z trądzikiem i zawsze przetłuszczonymi włosami wyraźnie ożywia się na mój widok, przełyka nerwowo kęs. – Dzień dobry – mówię. – Dzień dobry, ale się w sejmie narobiło… – A co tam znowu nowego? – pytam. – Szkoda gadać, doktorze, opozycja Macierewicza przycisnęła, śmiesznie będzie. – Miłego weekendu. Codzienny trzydziestosekundowy przegląd prasy porannej z windziarzem ma w sobie coś wzruszającego. Chłopak pracuje tu za sześćset złotych miesięcznie i wyraźnie tym żyje. Jestem na oddziale. Widzę te same brudne ściany z łuszczącą się farbą i dziurawą, wielokrotnie łataną wykładzinę. Wchodzę na blok operacyjny i skręcam do siebie. Parzę kolejną kawę i idę na odprawę poranną. – Dzień dobry, jeszcze dziewięć zabiegów i fajrant – mówię. – O ile krew będzie. – Nie dziewięć, tylko pięć. Krew jest, ale mamy jednego anestezjologa. – Co się stało? Wczoraj nie wiedzieli? – Może i wiedzieli, ale dzwonili przed chwilą. Kogo zrzucić? – pyta Paweł. – Zaraz, usiądę i pomyślę. Siadam na wersalce i od razu przylepiam się do koca – wczoraj były trzydzieści dwa stopnie, dziś ma być trzydzieści, w pokoju lekarskim jest gorąco i duszno, otwarte drzwi balkonowe nic nie dają, wpuszczają tylko smród palonych na dworze papierosów.

Obok mnie siedzi Paweł, doktor Miłkowski naprzeciw, za biurkiem jest już – o dziwo – pani doktor Iwanienko, w dodatku w zielonej operacyjnej sukience (zwykle wpada spóźniona z rozwianą farbowaną na rudo fryzurą, ubrana w rozkoszne tiule podkreślające jej podstarzałe rubensowskie wdzięki…). Racja! Jest po dyżurze. Wchodzą obie oddziałowe i rehabilitantka – to już komplet. Ławicki na dyżurze, Leśniak na stażach do specjalizacji. Jeszcze niedawno na oddziale pracowało dwunastu lekarzy, a teraz tylko patrzeć, jak ostatni zgasi światło; dwóch za granicą, czterech tylko w prywatnej przychodni, a o nowych coraz trudniej. Wymieniamy ploteczki, każdy z kubkiem kawy w ręce. OK, proszę raport, jak zwykle w piątek omawiamy kolejno trzydziestu pięciu leżących na oddziale chorych. – Przed obchodem – mówię – ustalmy, kto dziś spada z zabiegu, bo to nam całkiem rozwala plan poniedziałkowy, zwłaszcza że doszły trzy nakłucia nerki pod rentgenem. – Mało nas, kto je ma zrobić? – pyta Paweł. – Pierwszy wolny – odbijam piłeczkę, dopijam zimną już kawę i wstaję. – Chodźmy. Wszyscy podnoszą się i pochód śmiesznych zielonych smerfów wychodzi z bloku, i rusza przez oddział. Obchód – wizyta. Gęsiego, jeden za drugim, czasami w parach wchodzimy kolejno na wszystkie sale: lekarze, pielęgniarki, rehabilitantka. Przypominają mi się obchody w klinice: profesor – szef kliniki, dalej cała świta, zachowując starszeństwo. U nas wygląda to na szczęście inaczej. Na progu pierwsza stacja: trzech panów z garścią kwitów, każdy zastępuje mi drogę. – Ja na cystoskopię – mówi zażyły jegomość o buraczkowej twarzy z fryzurą „na pożyczkę”. – Proszę usiąść i poczekać cierpliwie – odpowiadam, próbując go ominąć.

– A dlaczego? – chórem odpowiada jegomość i towarzysząca mu liczna rodzina. – Teraz jest obchód, jak się skończy, ktoś przyjdzie do państwa – wyręcza mnie w odpowiedzi oddziałowa. Dwaj panowie siadają spokojnie na ławeczce pod ścianą, Pickwick nie ustępuje. – Ale ja tu czekam od szóstej! – krzyczy. Zatrzymuję się i odwracam do niego. – Proszę nie krzyczeć, po obchodzie zajmiemy się panem. – Ja tu nie mogę tak stać, kolano mam chore i kręgosłup. – A mama ma cukrzycę! – dorzuca dryblas o urodzie ochroniarza szefa mafii z Wołomina, zastrzelonego wczoraj notabene. – A pani też na zabieg? – pyta Paweł. Czas biegnie, chorzy czekają, salowe zablokowane z rozwożeniem śniadania, zaraz przyjdzie anestezjolog, a my tu rozmawiamy o dupie Maryni, myślę sobie. – Nie, ja z mężem – odpowiada. – Przepraszam – mówię – ale my w tej chwili mamy obchód, niech pani coś zje, ewentualnie idzie do domu, a panem zajmiemy się w stosownej chwili. Ruszam. Dryblas zabiega mi drogę. – Co to znaczy?! – prawie krzyczy. – Proszę się uspokoić i dać nam przejść. Z sal wyglądają zaciekawieni pacjenci. „Coś fajnego i niedrogo”, jak zwykł mawiać Boldo. – Jak się wam nie zapłaci, to nic nie robicie. Zaczyna być interesująco. Nie ma to jak dobrze zacząć dzień pracy. – Nie mam czasu z panem dyskutować – odpowiadam zdecydowany przerwać tę pyskówkę i ruszam. Czuję rękę na ramieniu. Odwracam się, odruchowo chwytam za przegub, uwalniam się, liczę w myślach powoli do trzech, aby nie

zareagować w taki sposób, na jaki ten typ zasługuje. Mówię, cedząc przez zęby: – Bardzo proszę mnie puścić. Pani Ewo, proszę zawołać ochronę… – Ja… – zaczyna dryblas. Wchodzę mu zdecydowanie w słowo i zwracam się do ojca grubasa: – Nie interesuje mnie zdanie pańskiego syna. Jeśli chce pan, aby badanie się odbyło, proszę przekonać rodzinę, aby nie utrudniała nam pracy i natychmiast opuściła oddział. Dziękuję panu – dodaję, odwracam się i odchodzę. Idziemy dalej, nachylam się do Pawła i szeptem mówię: – Dobrze, że Bóg dał nam cierpliwość, nóż się w kieszeni otwiera. Boję się, że kiedyś, jak mnie ktoś szarpnie, to mu po prostu oddam i będę miał swoje medialne pięć minut… – Ale jaka satysfakcja – odpowiada Paweł. Mijamy pustą jeszcze salę pooperacyjną i dochodzimy do pierwszej sali chorych. Zatrzymujemy się przed zamkniętymi drzwiami. Doktor Miłkowski zagaduje: – Panom dobrze, bo rośli jesteście, w zeszłym tygodniu na doktor Budkowską z chirurgii rzuciło się na izbie przyjęć dwóch pijanych oprychów: jeden ją trzymał, a drugi chciał zgwałcić i pobić, ochrona nie zareagowała, na szczęście szef dyżuru i jakiś ortopeda byli pod ręką i ich obezwładnili. – Swoją drogą ta firma ochroniarska to jakieś kuriozum, zajmują się wyłącznie paleniem papierosów przed szpitalem – dorzuca oddziałowa. – Dość – przerywam. – Obchód, zabiegi czekają. – Dzień dobry! – Wchodzę na salę chorych. – Dzień dobry – odpowiadają dwie starsze panie. Spoglądam na pierwszą kartę gorączkową. – Pani z guzem nerki do zabiegu dzisiaj, krew jest – słyszę przez ramię głos lekarza prowadzącego. – Jak pani się czuje? – pytam.

– Dziękuję bardzo, dobrze, dziękuję za wszystko – odpowiada. – Wie pani, co na dzisiaj planujemy? – Tak, oczywiście, doktor mi wszystko dokładnie wytłumaczył. – A jak pani się czuje dzisiaj? – zwracam się do leżącej pod oknem uroczej siwej staruszki. Spod jej kołdry wystają liczne rurki podłączone do woreczków z płynem w różnych odcieniach żółci i różu, nad głową wisi kroplówka, jakieś pompy, monitor. – Dziękuję, dziękuję za wszystko, jesteście tacy dobrzy, troskliwi, taka serdeczna opieka. – Trzecia doba po cystektomii – przypomina doktor Miłkowski. – Badania w normie, diureza prawidłowa, perystaltyka słyszalna. – Życie mi panowie uratowali – mówi. – I panie też – reflektuje się. – Zdrowia życzę. Proszę panią dalej usprawniać – zwracam się do stojącej z tyłu rehabilitantki, spoglądam na oddziałową. – Proszę rozszerzyć dietę do lekkostrawnej i poprosić do opatrunku panią doktor Iwanienko i mnie. Miłego dnia. – Uśmiecham się do obu pań i wychodzę z sali. Emocje opadają. Mama, gdy coś przeskrobałem i spytałem, czy się na mnie obraziła, zawsze odpowiadała: „Nie, Piotrusiu, obrazić się można na równego sobie, jest mi tylko smutno”. Mnie też jest tylko smutno. Czy to już słynny „syndrom Boga” – główny zarzut do kardiochirurga ze szpitala MSW? A może poziom chamstwa mnie przytłoczył? Na to mamusia też znała odpowiedź: „Jedź, synku, powoli i uważaj na pijaków wyłażących z rowów – mawiała, pożyczając mi malucha w liceum. – Przejedziesz bydlę, a będziesz odpowiadał za człowieka”. Okrutne? A może życie w ogóle jest okrutne? Wracam ze szpitala. Na szczęście w piątki już od pewnego czasu nie mam drugiej pracy. Zmęczenie mija, gdy widzę moje dziewczyny czekające na trawniku przed domem. Mała dziewczynka biegnie z krzykiem na ustach:

– Tato, ja mam małego misia! I jedziemy do cioci Luli! I ja ciebie kocham! – Ja też ciebie kocham – odpowiadam i przytulam moje dziewczyny. – Po obiedzie pojedziecie ze mną do lecznicy? – pyta Daga, podając do stołu. – Oczywiście, kochanie, przecież obiecałem. A co robimy? – Umówiłam sterylizację kotki i suki. Będzie Dominika, to poda narkozę, a ty byś w razie czego pomógł, gdyby było trudno. – Z przyjemnością. I wezmę Alusię na lody – odpowiadam. Lubię tych kudłatych, merdających ogonami, czasem warczących czy syczących pacjentów mojej żony – są tacy mili, wdzięczni, nigdy nie śmierdzą, no i nie ma NFZ-etu… – Ja lubię lody – wtrąca moja córka. – Ale są właściciele – mówi Daga, jakby czytała w moich myślach. – Wieczorem jedziemy do Wampirów na imprezę? – pytam. – Tak, ale musimy być rozsądni. Pamiętaj, że ja jutro pracuję, a tam będzie kilkadziesiąt osób, i w dodatku to aktorzy. – Z nas też nie są wojujący abstynenci – odpowiadam. – Musimy tylko ustalić, kto jutro prowadzi. Może ty, skoro i tak jutro pracujesz? – pytam chytrze. – Ja też jadę do cioci – śpiewa wesoło Alusia. – Niestety – kwituje Daga. Wampirów poznaliśmy w górach. Andrzej i jego żona, ciocia Lula (dla dorosłych Ula), przysiedli się do nas w najlepszej, bo jedynej czynnej zapyziałej knajpie w Wierchomli i zaczęli tradycyjnego – jak się później dowiedziałem rodzinnego – pokera, do którego nas zaprosili. Uwielbiam karty, więc po upewnieniu się, że gra jest towarzyska i tylko na żetony, dołączyliśmy się. Daga – początkowo znudzona – wciągnęła się, słuchając dykteryjek teatralnych opowiadanych

przez Andrzeja. Umówiliśmy się na kolejny wieczór, przypadli nam do gustu, a i grzaniec kusił. Z każdym kubkiem dykteryjki były pikantniejsze, talent aktorski Andrzeja wyraźniejszy i dobitniejszą podkreślany gestykulacją. Ostatecznie zbliżyła nas wspólna walka – słowna, ale niewiele brakowało – z grupą pijanych górali o ich prawo do palenia w sali dla niepalących. Walka przegrana. Górale zostali wsparci przez bufetową, która po wydaniu salomonowego wyroku: „Raz dla palących, raz dla niepalących, jak już zjedli, to co im przeszkadza” odwróciła tabliczkę „Zakaz palenia” i tym samym przesądziła sprawę. Zrejterowaliśmy, licząc, że było to jej pyrrusowe zwycięstwo – myśmy kupowali tam obiady dla ośmiu osób, a górale przyszli już po konsumpcji, i to, jak się wydaje, konkretnej. Kilka kilometrów po lodzie, odprowadzani przez coraz to bardziej liczną grupę świętujących swoje moralne zwycięstwo nad ceprami pijanych górali, wróciliśmy do kwater. Dzięki tej próbie wakacyjna znajomość przetrwała. Wspólne wieczory przy winie – zwykle u nas, bo Wampiry mieszkają w bloku – pozwoliły bliżej poznać Ulę, dotychczas pozostającą w cieniu Andrzeja – choć i jego recytacje wygłaszane w środku nocy w saunie dodawały uroku naszym kontaktom. A teraz ten telefon z zaproszeniem na uroczyste otwarcie nowo wybudowanego domku na działce i wczorajszy SMS od Andrzeja: „Wódka tak, piwo tak, wino nie. Andrzej” dają do myślenia. Będzie ciężko. Bierzemy wino: czerwone wytrawne dla mnie, białe półsłodkie dla Dagi. Niech się dzieje, co chce… Dojeżdżamy, w dali widać parking, nad działką snuje się dym i zapach grilla, słychać głosy. Jest dobrze! Nawet jeśli jutro nie będzie jeszcze lepiej. Jesteśmy, załoga z wozu!

„To już jest koniec, nie ma już nic jesteśmy wolni możemy iść”.

Dr n. med. Jakub Sienkiewicz, To już jest koniec (Elektryczne Gitary)

Rozdział dwudziesty pierwszy

Koniec walki Kolejny jesienny poranek zastaje mnie w korku. Skończyły się wakacje, koniec z szybkim przejazdem przez miasto. Dzień coraz krótszy, a wstawać trzeba coraz wcześniej. Jeszcze dwa dni i weekend, pocieszam się jak zwykle. Przede mną dwa najcięższe dni tygodnia, kiedy pracuję po piętnaście godzin. To mój najnowszy pomysł – jedyny jaki miałem na wygospodarowanie czasu dla rodziny bez drastycznego spadku dochodów. Daga nazywa to kumulacją. Dziś po raz pierwszy włożyłem kurtkę, a i tak musiałem włączyć ogrzewanie w samochodzie. Jeszcze w ubiegłym tygodniu temperatury przekraczały trzydzieści stopni (może skoro nie udało się być drugą Japonią, myślałem, będziemy drugą Hiszpanią?), a teraz termometr zewnętrzny wskazuje jedenaście stopni. Brrr, niedługo zaczną się przymrozki. Jedyne, co dobre w jesieni, to grzybobrania. Myślami uprzyjemniam sobie przebijanie się w korku. Poranne telekonferencje z Dagą odpuściliśmy sobie, odkąd Ala zorientowała się, do czego służy telefon, i przez cały czas rozmowy drze się, usiłując wyrwać go matce. Pogadamy sobie za to, gdy będę się przemieszczać z pracy do pracy – Daga ma wtedy przerwę, a mała jest w przedszkolu. Zwykle umilałem sobie czas w aucie, słuchając radia TOK FM,

ale ostatnio moja odporność psychiczna – z racji uprawianego zawodu, jak sądzę – nie wytrzymała próby i coraz częściej wybieram w samochodzie towarzystwo mądrej, sympatycznej i życzliwej mi osoby, to znaczy własne. Prosto z obchodu, nie dopijając ostygłej kawy, bieg​nę na cotygodniowe spotkanie z dyrektorem. Wpadam na pierwsze piętro do sali konferencyjnej – zdążyłem, witam się ogólnie i siadam w drugim rzędzie krzeseł, obok nowego kierownika przychodni. Wchodzi dyrektor, rozmowy powoli zamierają. Otwiera kalendarz i zaczyna: – Blok operacyjny chirurgii nadal nie spełnia warunków Sanepidu. Nadstawiam uszu, temat żywotnie mnie dotyczy; dopóki go nie oddadzą, nie ma mowy o inwestycjach na urologii. – NFZ nie zgodził się na zwiększenie kontraktu mimo przekroczenia wykonania w większości oddziałów – mówi dalej. – Dlaczego? – pyta szef pierwszej interny. – Prognozowane wykonanie kontraktu całego szpitala wynosi równo sto procent, co podają jako argument – kontynuuje dyrektor. – Mamy znaczne opóźnienia na ortopedii, chirurgii urazowej i oddziale noworodków. – Czy oni stosują odpowiedzialność zbiorową? – pyta ordynator OIOM-u. – U nas jest ponad sto trzydzieści procent. Czy to znaczy, że nam nie zapłacą? – Tylko za sto procent – odpowiada dyrektor, wyraźnie zmęczony dyskusją. – Jak to? – nie daje za wygraną anestezjolog. – To mamy nie reanimować czy nie znieczulać? – Niech pan da spokój – mówi dyrektor. – Musimy pracować normalnie. Przecież pan doskonale wie… – Ale o czym? Jak nam za to nie zapłacą… – To jakaś paranoja – rzuca ordynator chirurgii. – To znaczy

nie będą nam płacić za OIOM, chirurgię… – I urologię. My mamy sto pięćdziesiąt sześć procent realizacji kontraktu – dodaję szybko. – I urologię… – powtarza za mną i kontynuuje: – ponieważ jest za mało złamań i porodów? – To znaczy że co? – wtrąca kierownik izby przyjęć. – Dzieci mamy robić? – Na to wygląda – pada z sali. – Jeśli nie mają państwo więcej komentarzy, to będę kontynuował – zmęczonym głosem mówi dyrektor. – Miasto zdecydowało się nie zakupić w tym roku sprzętu, o który prosiliśmy… – To czym ja mam kruszyć kamienie? – tym razem ja nie wytrzymuję. – Dziadkiem do orzechów? A może młotkiem? – Doktorze, niech pan się uspokoi – strofuje mnie łagodnie. – Może uda się w przyszłym roku? – Może – burczę pod nosem. – Słucham? – Spogląda na mnie. – Nic nie mówiłem – odpowiadam, patrząc wymownie na zegarek. – Od nowego roku wchodzi w życie ustawa o dostosowaniu czasu pracy do norm Unii Europejskiej – ciągnie, zmieniwszy temat. – Czy konsultowaliście państwo w zespołach, ile osób będzie zainteresowanych pracą dodatkową? – Na jakich warunkach? – pada pytanie z sali. – Będą na to środki… – Jakie? – Reguluje to ustawa. W warunkach naszego szpitala w wariancie optymistycznym trzy, w pesymistycznym półtora miliona… – To dla nas abstrakcja – przerywa ordynator pediatrii. – Asystenci chcą wiedzieć, ile to będzie do etatu lub jaka będzie stawka dyżurowa, wtedy podejmą decyzje.

– Dobrze, zlecę wykonanie takich kalkulacji i przedstawię je państwu na następnym naszym spotkaniu. Pamiętajcie tylko, że mamy bardzo mało czasu – dodaje. Mało czasu? Spoglądam na zegarek – dziewiąta. Wibrujący w kieszeni telefon komórkowy potwierdza, że muszę iść się myć do zabiegu. Z powodu urlopu sporo mi umknęło. Nie spodziewałem się w wakacje żadnych ważniejszych ustaleń. – Za wczasy pod gruszą… Wstaję i z przepraszającą miną wychodzę – ten temat mnie nie interesuje, zresztą na zebraniu pozostanie oddziałowa. Sprawdzam komórkę: trzy nieodebrane połączenia: oddział – pewnie wołali do zabiegu, mama i Daga. Idąc szybkim krokiem przez dziedziniec szpitala, oddzwaniam do żony. Skoro dzwoniła w czasie zebrania, to widocznie coś pilnego, zwykle stara się nie przeszkadzać mi w pracy. Rzeczywiście, dzwonili z banku. Podaję jej potrzebne dane i wchodzę na oddział. Wpadam do pokoju, przebieram się szybko w zielony strój, zakładam mój ulubiony czepek chirurgiczny przywieziony ze Stanów – z flanelki w czerwone kwiatki – i wchodzę do śluzy. Zaglądam na salę: wszyscy umyci do zabiegu. Pacjent śpi, zaintubowany, na stole, pole operacyjne umyte i obłożone. Czekają. – Przepraszam – mówię. – Zebranie się przedłużyło jak zwykle. Mogę się myć? – Już dawno – odpowiada anestezjolog. Zamieniam białe drewniaki na zielone obuwie operacyjne, zakładam maskę, odkręcam wodę i zaczynam rytuał. Dużo się zmieniło w tym zakresie od początku mojej kariery: przede wszystkim przestrzegany rygorystycznie dziesięciominutowy czas szorowania przedramion i dłoni dwoma kolejno wydobywanymi ze specjalnego garnka wygotowanymi ryżowymi szczotkami polewanymi przez salową żrącym skórę czerwonym zajzajerem o wdzięcznej nazwie manusan – myślę, kierując strumień odkażającego płynu

z automatycznego podajnika prosto na dłonie. Gotowe. Wcierając w dłonie alkoholowy roztwór, wchodzę na salę operacyjną, zakładam z pomocą salowej fartuch chirurgiczny i podchodzę do stołu, wkładając ręce w gumowe rękawiczki podawane przez instrumentującą mi panią Anię. Staję z prawej strony stołu. – Nóż proszę – rzucam, wysuwając prawą dłoń w stronę instrumentariuszki. Czuję dotyk narzędzia, przykładam do skóry poniżej żeber. – Można? – rzucam do schowanych za parawanem anestezjologów. – Nawet trzeba – słyszę. Nacinam głęboko skórę, osuszam gazą i oddając skalpel, mówię: – Koagulację poproszę. A co to się stało, że mi dziś sama szefowa osobiście pomaga? – zagajam rozmowę. – Czasem trzeba popatrzeć, jak pan ordynator operuje – odpowiada pani Ania. – Pęseta, pęseta – rzucam. – A na co to pani tak chce popatrzeć? Nożyczki! Przecinam lewą ręką tkanki pomiędzy podtrzymującymi je pęsetami trzymanymi przeze mnie i asystę. – Jak pan tą swoją lewą rączką działa – odpowiada pani Ania. Wkładam rękę do brzucha i oceniając kolejno narządy, mruczę pod nosem: – Jest guz w prawej nerce, jak byk, z sześć centymetrów, w górnym biegunie, jak opisywali w tomografii, wątroba bez przerzutów, lewa nerka OK, w kiszkach nic nie czuję… Chcesz zobaczyć? – zwracam się do asystującego mi Pawła i wyjmuję rękę z brzucha. – Jasne – odpowiada, jakby tylko na to czekał, i od razu wsadza swoją. Kontynuujemy zabieg. Odsłaniam nerkę i delikatnie przechodzę palcem pod jej szypułą naczyniową. Rozmowy milkną, kulminacyjnemu momentowi zabiegu towarzyszy pełna

napięcia cisza. Jest, udało się. Wycofuję rękę i zaglądam do środka. Ręce asysty napięte na hakach odsłaniających pole operacyjne – sucho, nie krwawi. – Gijion proszę – przerywam ciszę, podając nazwę narzędzia. Ostrożnie przeprowadzam metalowy instrument pod żyłą nerkową grubości mojego kciuka – ostrożnie, bo wiem, że gdzieś pod jej spodem jest jeszcze tętnica. Nerka usunięta, sprawdzamy hemostazę. Nieświadomie nucę pod nosem: „Nikt ci tyle szczęścia nie da co pijany ortopeda…”. Nie wiem, skąd ani od kogo pochodzi ten – jedyny zresztą mi znany – fragment piosenki. Młoda lekarka towarzysząca prowadzącemu znieczulenie patrzy na mnie z wyraźnym zgorszeniem. – Oni tak zawsze – tłumaczy jej anestezjolog. – Głupawka pooperacyjna ich ogarnia. Wie pani, jak nazywamy ten parawan? – Wskazuje na pionową serwetę oddzielającą siedzących przy głowie anestezjologów od zespołu chirurgów skupionych wokół rany. – Bariera krew-mózg. Paweł nie wytrzymuje i wchodzi mu w słowo: – A pani doktor chce zostać anestezjologiem? – Jeszcze się nie zdecydowałam – odpowiada. – To bardzo niebezpieczna specjalność – kontynuuje. – Dlaczego? – Tym razem daje się podpuścić pielęgniarka anestezjologiczna. – Jak się tak siedzi za parawanem i w cieple i ciszy godzinami czyta gazetkę, to można zasnąć, spaść ze stołka i zrobić sobie krzywdę – rzuca wyraźnie uradowany przebiegiem rozmowy Paweł.

Kolejny mglisty jesienny ranek zastaje nas w pokoju lekarskim. – Nie ma obsady na dwa piątki na październik – mówi Paweł. Do jego obowiązków należy rozpisywanie dyżurów, ale jeśli nie może dogadać się z zespołem, to zwraca się z tym do mnie. – Nie ma ochotników? – rzucam z naiwną nadzieją, że sytuacja sama się rozwiąże. – Wyginęli na wojnie – odpowiada doktor Iwański. – A pan? Wypoczęty, świeżo po urlopie, ile ma pan dyżurów w tym miesiącu? – pytam go. – Mam sześć – odpowiada – ale w lipcu i sierpniu miałem łącznie dwadzieścia i już nie mam siły, a poza tym pieniądze kiedyś muszę zarabiać – dodaje na pozór nielogicznie. – A doktor Ławecki? – pytam. – Ma już osiem – odpowiada Paweł. – Może w ostateczności wziąć jeden piątek, ale od osiemnastej. – To już jest jakieś rozwiązanie – prowadzę dalej mediacje. – Jak będzie taka potrzeba, to ja na niego poczekam. Co z drugim? – Wziąłem już siedem dyżurów, ale jak nie ma komu, to na spółkę z kimś wezmę – rzuca Paweł. – OK, to się podzielmy – mówi doktor Iwański pociągnięty dobrym przykładem. Nie lubię tej części moich obowiązków. Wiem, że teoretycznie mogę każdego zmusić do wzięcia ośmiu dyżurów w miesiącu, pod warunkiem, że nie będą to dwa dni z rzędu i nie więcej niż dwa w tygodniu. Ale wiem też, że jeżeli tak zrobię, to wszyscy mający specjalizację jutro złożą wymówienie, łącznie zresztą ze mną, a pozostali będą pracować, dopóki jej nie uzyskają. Doskonale zdaję sobie sprawę, że już dawno nikt z urologów nie żyje z pensji w państwowym szpitalu, a dyżury są tylko przykrym obowiązkiem odrywającym od dodatkowej pracy lub coraz krótszego czasu, który każdy z nas przeznacza dla rodziny. Wolny dzień po dyżurze – teoretycznie będący w gestii szefa –

w praktyce nie istnieje. Przy tak szczupłym zespole każdy jest niezbędnie potrzebny. A chętnych do pracy nie ma – za te pieniądze zostają tylko entuzjaści, ale część z nich się wykrusza, bo wyjeżdżają lub odwieszają ideały na kołek. Na żadne rozrywki, życie kulturalne czy sportowe nie ma już ani chwili, a przecież trzeba jeszcze znaleźć choć kilka godzin w tygodniu, żeby czytać i starać się być na bieżąco. Dzieci wyrastają na obcych ludzi, rozpadają się małżeństwa… Odganiam ponure myśli. Za miesiąc jedziemy z Dagą do Egiptu! Sami! We dwoje! A później tylko chwila, Boże Narodzenie, sylwester i już dzień zacznie się wydłużać. PUK, PUK… – Proszę wejść. W otwierających się drzwiach pojawia się głowa pani Marty. – Dzwonił sekretariat dyrektora – mówi. – Proszono, żeby pan jak najszybciej przyszedł. – A o co chodzi? – pytam. – Nie wiem na pewno, ale podobno zawieszono realizację nowego skrzydła szpitala… – Może to plotka. – Wstaję. – A od kogo pani to słyszała? – Mijam ją w drzwiach. – Od sekretarki dyrektora. Niestety, dobre źródło. To może być prawda. Pełen niepokoju zbiegam do dyrektora. Środa, dzień nieoperacyjny, to wbrew pozorom najcięższy dzień tygodnia. Po wysłuchaniu raportu i obchodzie mogę spokojnie obejrzeć opatrunki. Spokojnie nie znaczy powoli. O dziesiątej mam w przyszpitalnej poradni konsultacje ordynatorskie – będę badał i kwalifikował pacjentów do dużych i bardziej skomplikowanych zabiegów, będę też, niestety,

wysłuchiwał wszystkich niezadowolonych. Tych ostatnio jest coraz więcej. Wielu z nich – może na skutek nagonki w mediach – odnosi się do nas w sposób obraźliwy czy wręcz chamski. Odzywki typu: „ja na was płacę…” czy: „za moje pieniądze się wykształciłeś…” często prowokują przemęczony personel do ostrej odpowiedzi. Coraz częściej muszę rano wysłuchiwać relacji oddziałowej, że pielęgniarki na dyżurze zostały obrzucone stekiem wulgaryzmów, wyzwisk, nierzadko trafia się też jakiś domorosły damski bokser. Jednym z moich obowiązków jest wysłuchiwanie skarg – z obu stron – i próby wyjaśnienia bądź załagodzenia sytuacji. Ale czasem i mnie trudno jest zachować dystans, a przysłowiowy nóż się w kieszeni otwiera. – Proszę mi to wypełnić! – Przed wejściem do gabinetu tarasuje mi drogę nieznany mężczyzna. – Od rana na pana czekam! – krzyczy. – Na mnie? – pytam ze zdziwieniem. – Chyba mnie pan z kimś pomylił. – A na kogo?! – wrzeszczy, wymachując płachtą papieru. – Nie wiem na kogo – odpowiadam. – A z kim pan był umówiony? – Nieważne z kim! – krzyczy. – Ja kombatant jestem! I od szóstej rano tu stoję! – Niech pan się uspokoi – proszę – i wyjaśni, o co chodzi. – Tu! Tu pieczątka jest mi potrzebna! – Stuka palcem w trzymaną drugą ręką płachtę papieru. – Byle jakiego lekarza! Patrzę na łopoczący w powietrzu dokument. – A co to jest? – pytam jeszcze spokojnie. – Wniosek do sanatorium! – krzyczy. – A jest pan zapisany? – pytam. – Nie muszę! Tyle lat płacę na was! – nadal wrzeszczy. – Niech pan nie krzyczy, bardzo proszę – cedzę spokojnie.

Otaczający nas tłumek pacjentów jeszcze nie zdecydował, której stronie ma kibicować, szmer narasta. – Czy ma pan skierowanie? – Ja tylko podstemplować chcę! Po co mi skierowanie?! Nie chcę przeciągać tej rozmowy ani wszczynać awantury, nie mam zresztą czasu – czekają pacjenci do konsultacji. – Niech pan się zgłosi do rejestracji, tam panu wszystko wyjaśnią – mówię i usiłuję przejść do gabinetu. – Byłem! – wrzeszczy. – I mi powiedziały, że mnie żaden nie przyjmie! Kurwy jedne! Nic tu nie robicie! – drze się coraz głośniej. – Nic panu nie podstempluję – mówię spokojnie i wchodzę do gabinetu. – Ty chamie! – wrzeszczy. – Jak się wam nie da kasy, to nic nie zrobicie! Wszystkich was wsadzić! Wystrzelać! Do roboty, a nie w białych ciuchach chodzić! Musisz mnie przyjąć! Gdybym to słyszał po raz pierwszy, pomyślałbym, że to wariat. Ale wiem, że takich awantur jest tu przynajmniej kilka dziennie. Gniew we mnie narasta, mimo to spokojnym głosem mówię: – Nie będzie pan dziś tu przyjęty, ponieważ nie jest pan zapisany i nie ma pan skierowania, a jak się pan nie uspokoi, to ochrona wezwie policję. Wchodzę do gabinetu, słysząc za plecami: – Ale cham! – Myśli, że wszystko mu wolno! – Jeszcze trochę, a wszystkich ich wezmą za mordę. Rozumiem, że tłum wybrał. Nie odwracam się, wchodzę do gabinetu. Wiem, że każdy z nich pojedynczo będzie miły, zgodny. I wiem też, że wielu z tych sympatycznych pacjentów prosto z tego gabinetu pójdzie na skargę do kierownika przychodni, dyrektora czy wręcz napisze anonimowy donos do prokuratury. Kiedyś nie miałem takich myśli, coś takiego nie przyszłoby mi

nawet do głowy. Ksiądz, doktor, nauczyciel – triada zawodów społecznego szacunku i zaufania mojego dzieciństwa i młodości odeszła w niebyt. Uspokajam myśli i proszę pierwszego pacjenta. Wchodzi okołosześćdziesięcioletnia kobieta, za nią zniszczony starszy pan w wieku trudnym do określenia. – Dzień dobry. W czym mogę państwu pomóc? – pytam. – Skierowano mnie do pana na konsultację – odpowiada kobieta. – Z tym. – Wręcza mi opis tomografii komputerowej. Czytam: guz nerki prawej… – Proszę pokazać zdjęcia. – Jakie zdjęcia? – pyta. – Tomografii komputerowej, taka duża koperta – podpowiadam. – A, to? Zostawiłam w domu. – A mówiłem ci, żebyś wzięła – wtrąca mężczyzna, zapewne jej mąż. – To musi pani przyjechać jeszcze raz ze zdjęciami, przykro mi – dodaję. – Jak to? Przecież tu jest wszystko napisane. – Pokazuje mi opis. Cierpliwość nie jest dziś moją najmocniejszą stroną, powstrzymuję irytację i starając się nie być niesympatyczny, odpowiadam: – Przyjechali państwo nie po to, abym przeczytał ten opis, to pani może przecież zrobić sama, lecz żebym się wypowiedział co do możliwości leczenia pani. Operacyjnego – dodaję. – To ma być operacja? – pyta mąż. – Czytali państwo opis tego badania? – pytam. – Nie – odpowiada kobieta. – A wiedzą państwo, po co było zrobione i jaki jest cel naszego spotkania? – Żonę bolał kręgosłup, lekarz skierował ją na wszystkie

badania… – I co stwierdził? – przerywam mu. – Kazał zrobić tę tomografię i przyjść do pana. – A pozostałe badania mają państwo przy sobie? – pytam zrezygnowany. – A widzisz, mówiłem ci, żebyś wzięła wszystko. – Mężczyzna zrzuca winę na żonę. – Proszę państwa – mówię powoli, starając się tak dobierać słowa, żeby na pewno mnie zrozumieli. – W tym wyniku jest napisane, że ma pani guz nerki. Jeśli to się potwierdzi, a obawiam się, że tak, to trzeba będzie szybko panią zoperować. To znaczy usunąć nerkę, zanim ten guz da przerzuty. Dlatego trzeba dokładnie obejrzeć te badania, być może zrobić jeszcze inne… – A czy to może być rakowe? – pyta kobieta, wyraźnie już zaniepokojona. – Może. I dlatego trzeba to jak najszybciej wyjaśnić – odpowiadam. – To jak rakowe, to może lepiej nie ruszać? – pyta mąż. – Wręcz przeciwnie – odpowiadam. – Trzeba jak najszybciej wyciąć chorobę i wtedy jest nadzieja, że będzie pani zdrowa. Proszę przyjechać za tydzień, zabrać wszystkie badania, zdjęcia, wszystkie dokumenty medyczne. Pani Małgosiu! – wołam. – Czy możemy w przyszłym tygodniu położyć nerkę z guzem? – pytam. – Możemy. – Pani Małgosiu, niech pani zaprosi państwa do siebie i wszystko wytłumaczy: odnośnie krwiodawstwa, badań, przygotowania. Czy wszystko państwo zrozumieli? – pytam. – Tak, panie doktorze. – Ja jeszcze raz państwu wszystko powiem i zapiszę – mówi pani Małgosia. – Zapraszam państwa do siebie. Proszę kolejnego pacjenta. – Dzień dobry.

– Dzień dobry – odpowiada mężczyzna w średnim wieku. Zaglądam do karty, pacjent skierowany przez doktora Miłkowskiego, czytam notatkę: „zgłasza objawy LUTS, PSA 6ng/ul, odmówił badania per rectum”. – W czym mogę panu pomóc? – pytam. – Chciałem się zbadać na prostatę. – Ale pan doktor Miłkowski proponował już panu badanie, a pan się podobno nie zgodził? – No nie – potwierdza z oburzeniem. – Bo ja chcę komputerowo, a on mi chciał wsadzić palec w dupę! – To jest właśnie podstawowe badanie prostaty i ja mogę panu zaproponować to samo. – Ale komputer jest lepszy – upiera się. – Na początek proponuję zacząć od badania palcem przez odbyt – powtarzam. – Ale ja nie jestem przygotowany… – To niech pan przyjdzie jeszcze raz, jak się pan przygotuje – nie wytrzymuję. Proszę ostatniego pacjenta: – Dzień dobry, co pana do mnie sprowadza? – pytam, próbując oderwać myśli od sytuacji za drzwiami. – Takie dostałem – wręcza mi wymięte, złożone skierowanie. Rozwijam i czytam: „Podejrzenie raka prostaty, proszę o diagnostykę i leczenie”. – Czy ma pan trudności z oddawaniem moczu? – pytam. – Chyba nie – odpowiada. – Chciałbym pana zbadać – mówię, wstając zza biurka i zakładając gumowe rękawiczki. – Proszę opuścić spodnie i majtki i oprzeć się dwoma rękami o leżankę, chciałbym pana zbadać per rectum – tłumaczę. Podchodzę, nakładam żel na palec rękawiczki i wprowadzam delikatnie pacjentowi do odbytu. – Proszę się rozluźnić, to będzie krótkie badanie…

– Coś pan! Pedał?! – Odskakuje, o mało nie wyłamując mi palca. Opadają mi ręce. Może to ze mną jest dziś coś nie tak? Dobrze, że to już koniec. Wczoraj wróciłem do domu dobrze po dziesiątej wieczór – właśnie miałem wezwać ostatniego pacjenta, gdy zadzwonił lekarz dyżurny i poprosił mnie o pomoc. Idę na oddział. Trzeba się niedługo zbierać, w Life​medzie mam komplet: od piętnastej do dwudziestej pierwszej co kwadrans. Nie wiem, jak przeżyję ten dzień. Zdążam na czas do Lifemedu, jak zwykle kosztem obiadu – trudno, schudnę. Pobieram z recepcji grubą teczkę z kartami pacjentów i idę do gabinetu. Wokół rejestracji tłum, mimo że pracuje około dziesięciu recepcjonistek. Pozdrawiam stojące w korytarzu hostessy i już jestem. Pod gabinetem czeka czterech pacjentów. Spoglądam na zegarek, mam jeszcze pięć minut. – Dzień dobry państwu – mówię, instalując na drzwiach tabliczkę: „Dr n. med. Piotr Mrówczyk urolog”. Wchodzę do gabinetu i przygotowuję się do pracy, po chwili wychylam się na korytarz. – Zapraszam pierwszą osobę – mówię. – Przepraszam, że z taką błahostką przychodzę – mówi starsza pani. – Ale nie mogłam sama sobie poradzić. Początkowo sądziłam, że to przejdzie, później próbowałam domowych sposobów, ale jak do pieczenia przy siusianiu dołączyła się krew w moczu, przestraszyłam się i przyszłam. – Chciałbym panią zbadać, proszę się położyć, odsłonić brzuch

i podbrzusze. Ordynuję leki, zlecam badania dodatkowe, umawiam się na wizytę kontrolną i… – Zapraszam następną osobę – mówię, wychylając się z gabinetu. Kwadrans za kwadransem, pacjent za pacjentem, godzina za godziną… Na kwadrans przed dwudziestą pierwszą, gdy mam właśnie zaprosić ostatniego pacjenta i myśli kierują się w stronę domu, dzwoni komórka. Spoglądam zaniepokojony na wyświetlacz – niewiele osób zna ten numer i większość z nich wie, że o tej porze jestem zajęty. Wyświetla się napis „JA” – to znaczy, że dzwoni lekarz dyżurny z mojego gabinetu, tylko tam jest wyjście na komórki. Zaniepokojony odbieram: – Piotr Mrówczyk, słucham? – Doktor Iwanienko – słyszę w słuchawce. – Przepraszam, panie ordynatorze, że panu przeszkadzam, wiem, że jest pan teraz zajęty… – Co się stało? – przerywam. – Pogotowie przywiozło pacjenta po tępym urazie brzucha… – Czemu nie na chirurgię? – Podejrzenie pęknięcia pęcherza… – Ma objawy otrzewnowe? – pytam. – Tak… – Siusia? – Założyłam mu cewnik, było ponad litr bardzo krwistego moczu, ale bez skrzepów… – Bez problemów wszedł? – pytam dalej. – Bez… – Kiedy miał uraz? – Wczoraj… – To czemu dopiero dzisiaj wieczorem go przywieźli? – Dopiero wytrzeźwiał…

– Wie, co się stało? – Tak, koledzy, z którymi pił, skopali go po brzuchu, to jeszcze pamięta. – Ma jeszcze jakieś urazy? – Nie, tylko to. – Są już jakieś badania? – Tylko USG, krew pobrana, ale jeszcze nie ma wyników. Analizuję uzyskane informacje i podejmuję decyzję: – Proszę spytać go, czy jest na czczo, i przygotować jak najszybciej do zabiegu, będę za trzy kwadranse. Rozłączam rozmowę i proszę ostatniego pacjenta. Wychodzę, wsiadam do samochodu i jadę z powrotem do szpitala. Szybko prowadząc samochód przez zatłoczone miasto, dzwonię do Dagi: – Muszę wrócić na oddział… – Co się stało? – pyta zaniepokojona. – Przywieźli pijaka z podejrzeniem pęknięcia pęcherza – odpowiadam żonie. – Będziesz operował? – Nie wiem, myślę, że tak… – Sami nie dadzą rady? Musisz jechać? – Nie jest zadowolona. – Mama przyjechała i czeka na ciebie, Alusia też czeka już drugi dzień, żeby cię zobaczyć, i cały czas pyta. Nic dziś nie jadłeś… Przerywam to wyliczanie: – Wiem, ale nic na to nie poradzę, muszę. Powiedz mamie, żeby u nas zanocowała, przyjadę, jak tylko będę mógł… – Wrócisz czy będziesz nocował? – Zobaczę, o której skończymy, ale postaram się wrócić. Kończę, bo jadę dosyć szybko i jeszcze zrobię komuś z dupy garaż. Cześć, kocham cię. – Przerywam rozmowę. Na moście korek, odbijam na torowisko tramwajowe i pasem zarezerwowanym dla komunikacji szybko pokonuję rzekę. Z niektórych stojących w korku samochodów wygrażają mi

i trąbią. Dojeżdżam, wpycham się na prawy pas wśród hałasu klaksonów i sygnałów długimi światłami, w sąsiednim samochodzie otwiera się nawet okno, ktoś coś wykrzykuje i mi wygraża. Podnoszę rękę w przepraszającym geście i z piskiem opon skręcam w stronę bramy szpitala. Szlaban unosi się, wjeżdżam. Po chwili – już przebrany – badam chorego. – Od czego ma pan te blizny? – pytam, wskazując liczne, długie, sine rysy na jego brzuchu. – Te od pchnięcia nożem. – Czterdziestoletni mężczyzna o zniszczonej alkoholem twarzy pokazuje palcem świeże rany. – Pozostałe to samookaleczenia – wtrąca doktor Iwanienko. – Zgadza się pan na operację? – Tak – pada odpowiedź. – Już podpisał, anestezjolodzy powiadomieni, ale możemy zaczynać dopiero za jakieś półtorej godziny, bo na położnictwie mają cesarskie cięcie. Idę do swojego pokoju i jem podeschniętą kanapkę, którą na szczęście zapomniałem wczoraj wyrzucić. Dzwonię do domu, by zdać relację. Wracam. Wiem, że to nie ma sensu – będę w domu przed drugą, a przed siódmą znów ruszę do pracy. Jadę przez opustoszałe miasto, uważając tylko na fotoradary i rozmawiając przez komórkę z Dagą. – Mama została? – pytam. – Nie chciała, bo jutro idzie na ósmą do pracy. – Szkoda, ale szybciej nie mogłem, i tak odszedłem od stołu, a tam pewnie jeszcze zaszywają misia… – Gdzie jesteś? – pyta Daga. – Skręcam w Krakowską – odpowiadam. – To ja idę, odgrzeję ci obiad w mikrofali… Czekam… –

Rozłącza się. Co za koszmarny tydzień, myślę, nieszczęścia chodzą parami – jeszcze tylko jutro i weekend, może będzie spokojny… Kolejny jesienny poranek zastaje mnie w korku. Dzień coraz krótszy, a wstawać trzeba coraz wcześ​niej. Jeszcze dwa dni i weekend, pocieszam się jak zwykle.

„«Mówiła mi mama bym nie bał się chama»… I ja się pana, panie marszałku Dorn, nie boję”. Doktor Andrzej Włodarczyk, prezes Warszawskiej Izby Lekarskiej, późniejszy wiceminister zdrowia

Epilog – Proszę zapiąć pasy… Kamizelki ratunkowe znajdują się pod państwa fotelem… Ladies and gentlemen… Wyglądam przez okno, wzdłuż pasa startowego pożółkła (ciekawe, czy od spalin, czy od jesieni) trawa z pełzającą po niej mgłą, w tle, za ścianą deszczu prześwitują rozmazane światła wielkiego miasta. Smutno mi jakoś. Jestem wolny, a jakoś mi ciężko i coś ściska w środku. Patrzę na zdjęcie Dagi, Ali i chłopców, na odwrocie napisane: „Bądź dzielny, kocham Cię, Twoja!”. Samolot zaczyna kołować, siedzący obok mnie mężczyzna – chyba biznesmen – odrywa na chwilę wzrok od gazety, spogląda na mnie, uśmiechając się porozumiewawczo, wskazuje wzrokiem na siedzącą przed nami blondynkę i znów zapada w gazetę. – Lot będzie odbywał się na pułapie ośmiu tysięcy dziewięciuset metrów z prędkością dziewięciuset kilometrów na godzinę, lądowanie na lotnisku w Barcelonie przewidziane jest na godzinę dziesiątą trzydzieści. Potem jeszcze czterdzieści pięć minut do Manilli i już będę na miejscu. Trzeba przestać się nad sobą użalać, wszystko jest ustalone, zorganizowane, czekają na mnie – właśnie na mnie – takiego chcą, cenią, potrzebują. Takiego, nie szczędząc wysiłku, znaleźli, zachęcili, przekonali. Dziewczyny dołączą za dwa miesiące, przez ten czas jakoś dam sobie radę…

– Czy podać panu szampana przed startem? Prawda, to bizness class, pierwszy raz w życiu. – Nie, dziękuję. Chciałbym się trochę rozluźnić, ale za cztery godziny spotykam się z dyrektorem i nie chcę, aby poczuł ode mnie alkohol. – Czy coś panu podać? – Tak, poproszę colę light z lodem. Dwa miesiące, żeby zorientować się w nowym miejscu, osłuchać z językiem, poznać zasady pracy, zorganizować dom. Ale co tu organizować? Od jutra codziennie dwugodzinna lekcja hiszpańskiego, dom z umeblowaniem zaakceptowaliśmy z Dagą po wirtualnej wizycie w zeszłym tygodniu, moja nowa tłumaczka mówi biegle po angielsku i zupełnie nieźle po polsku (lepiej niż ja po hiszpańsku), i będzie do mojej wyłącznej dyspozycji, dopóki nie uznam, że może ją już zastąpić sekretarka. Bez samochodu mogę się obyć, do szpitala osiemset metrów, na plażę dwieście metrów, zresztą za dwa miesiące polecę po Dagę i przyprowadzimy naszą toyotę, przy okazji robiąc sobie tygodniowe wakacje. Przez ten czas Daga nas spakuje, zabezpieczy lub wynajmie dom i swoją przychodnię, opchnie pozostałe samochody. Wszystko załatwiane na wariackich papierach, na szybko, na ostatnią chwilę, w atmosferze strajku lekarzy, pielęgniarek, w tajemnicy – na wypadek, gdyby coś nie wyszło. Długo nie zapomnę cielęcych oczu dyrektora, kiedy zobaczył moje podanie o zwolnienie z pracy. – Ale jak to, doktorze, przecież, ale, właściwie, no, nie rozumiem. – Pierwszy raz widziałem, że nie mógł się wysłowić. – Przecież się umawialiśmy? – Wszystko normalnie, miała być Europa, umowa była, że sprzęt, że ludzie, że warunki, zasady, że płace. I wszystko będzie

zgodnie z umową: Syzyf szedł, szedł i nigdzie nie zaszedł, ja już nie muszę dalej pod tę górę… – Jak to, nie rozumiem pana? – Normalnie, ja mam już ponad czterdzieści lat i z górki, a z górki jest do Europy. – Pan żartuje sobie ze mnie. Co pan chce zyskać? – Nie żartuję i już zyskałem: godność, poczucie własnej wartości i wolność. I – proszę nie brać tego do siebie, ja pana podziwiam – ja już tylko nie chcę iść w pana ślady. Nie nadstawiam drugiego policzka. I może tu wrócę, a jak nie ja, to wrócą inni, jak tu będzie lepiej, a przede wszystkim NORMALNIE. Dam sobie radę, zawsze dawałem sobie radę. „Ja sobie radę dam…”[13], prawda, w samolocie się nie śpiewa – choć tak zupełnie na trzeźwo i po cichu to chyba można? Nowe miejsce, nowe zwyczaje, nowe zasady pracy – ale co tu poznawać, proste jak kłębek drutu: praca od ósmej do siedemnastej z dwugodzinną przerwą na lunch, co czwarty tydzień dyżur w domu lub na jachcie, byle blisko, pod telefonem, dwa dni konsultacji w ambulatorium, pacjent co trzydzieści minut, a więc piętnastu dziennie. Jeden dzień duże zabiegi, dwa dni rano endoskopia, a po południu drobne zabiegi. Zespół: okołotrzydziestoletni doktor Morales, oczywiście brunet, żona, dwoje dzieci – poznaliśmy go, gdy z Dagą przed podjęciem ostatecznej decyzji zdecydowaliśmy się na weekendowy wypad i rozmowy na miejscu. Doktor Gonzales, spokojny, sympatyczny, na oko podobny do Mikuckiego, tylko że brunet. Doktor Ingis – nie miałem okazji go poznać, był akurat na urlopie. I wreszcie doktor Buczkowski, z Gdyni, pracuje od około sześciu tygodni. Dam radę!!! Tu zostaje mama, bracia, dziewczyny i chłopaki. Ale za dwa miesiące dziewczyny dojadą, Jerzyk będzie przyjeżdżać na

wakacje, a w ferie będziemy spotykać się w górach. Może dzieciaki, gdy podrosną, będą studiować w Hiszpanii? Paweł sam jeszcze nie wie, czy zostaje, czy wyjeżdża z kraju, nie ma co się na niego oglądać. Darek na razie siedzi w Belgii i pewnie tam już zostanie. Zresztą świat jest coraz mniejszy, samoloty, internet, te rzeczy. A mama? Mama przyjedzie na święta – to jest już ustalone – a potem? Potem może przekonam ją, żeby z nami zamieszkała. – Temperatura na lotnisku w Barcelonie wynosi dwadzieścia trzy stopnie Celsjusza… Lot szybko zleciał. – Mam dla was niespodziankę! – Jaką? – pyta Ala. Przez te kilkanaście tygodni dokonała się magiczna przemiana z małej dzidzi w rezolutną dziewczynkę. – Jaką? – pyta Daga. Tu przemiana jest na szczęście niezauważalna. – Dostałem kredyt, kupujemy jacht i na nim, jak znów przyleci babcia z Pawłem, spędzimy święta wielkanocne, a na wakacje, jak dobrze pójdzie, płyniemy z chłopcami w trzytygodniowy rejs na Azory. – A co z moją pracą? – pyta Daga. – To jest właśnie ta niespodzianka! Twój nowy szef powiedział, że w weterynarii trwa sezon ogórkowy i mimo że ci urlop nie przysługuje, w drodze wyjątku zgodził się na bezpłatny! – Z Hiszpanem blondynka może wszystko – mówi Daga i już wiem, że jestem we właściwym miejscu, z właściwymi osobami. España, ole! Tylko serce zżera tęsknota za czymś, co musiałem zostawić…

13 Kazimierz Winkler, O mnie się nie martw, muz. Józef Krzeczek.

Od autora Ta książka jest powieścią. Opisywane realia poznałem w ciągu wielu lat pracy lekarza w czasach PRL-u, III i IV RP. Wszystkie opowiedziane historie nie zdarzyły się naprawdę, a jeśli się nawet zdarzyły, to w powieści zostały ubarwione – i niech pozostanie tak jak napisałem. Co za tym idzie, wszystkie postacie występujące na stronach tej książki są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa do rzeczywistych wydarzeń przypadkowe. Niemniej każdego, kto poczułby się przeze mnie urażony, z góry przepraszam.

Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny) Zdjęcie wykorzystane na okładce © Shutterstock / Ksander © Shutterstock / xmee Rysunek Piotr Jan Marczyński Redakcja Dorota Koman Korekta Dorota Koman, Ewa Kłosiewicz Skład i łamanie Akant Tekst © Copyright by Piotr Marczyński, Warszawa 2018 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2018 Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw. ISBN 978-83-64378-72-0 Warszawa 2018 Wydanie I Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02–816 Warszawa +48 602 293 363 [email protected]; www.melanz.com.pl Skład wersji elektronicznej [email protected]

Wydawnictwo Melanż poleca: Zapraszamy na stronę www.melanz.com.pl

BIOGRAFIE Piotr Szarama Jerzy Kulej. W cieniu podium Stanisław Mikulski Niechętnie o sobie Emil Karewicz Moje trzy po trzy Lidia Grychtołówna W metropoliach świata. Kartki z pamiętnika Grażyna Biskupska Skorpion z wydziału terroru

PROZA Dorota Kowalska Pasjonaci. Rozmowy o tym, co w życiu ważne

Dorota Kowalska Barbara Piwnik rozmawia z Dorotą Kowalską Iwona Sulik Byłam rzecznikiem rządu Krystyna Gucewicz Jeszcze wczoraj miałam raka

POWIEŚCI Małgorzata Wachowicz Pokochaj mnie Anna Mentlewicz Zemsta na ekranie Anna Mentlewicz Pewna pani z telewizji Krzysztof Beśka Przepustka do piekła Krzysztof Beśka Spowiedź w fotoplastikonie Krzysztof Beśka Rikszą do nieba Krzysztof Beśka

Autoportret z samowarem Tomasz Turowski Egzekucja Tomasz Turowski Moskwa nie boi się krwi Tomasz Turowski Krwawiące serce Azji Tomasz Turowski Dżungla we krwi Alina Lużyńska Łza przeszłości Paweł Oksanowicz Biuro Spełniania Marzeń Halina Teresa Godecka Celestyna Halina Teresa Godecka Michasia Marta Kijańska (Nie)winna

REPORTAŻ

Dorota Kowalska W kręgu zła

KRYMINAŁY Kasia Magiera Echo milczenia Alek Rogoziński Morderstwo na Korfu Alek Rogoziński Ukochany z piekła rodem Paweł Oksanowicz Kra Kra krakowski kryminał

DZIENNIKI Rajmund Kalicki Dziennik podróży na Ocolorę Janusz Drzewucki Życie w biegu. O ludziach, miejscach, literaturze, piłce nożnej, maratonach i całej reszcie

HISTORIA

Jacek M. Kowalski, Robert J. Kudelski, Robert Sulik Lista Grundmanna. Tajemnice skarbów Dolnego Śląska Sławomir Bogacki, Robert J. Kudelski Tajemnice wydobyte z jeziora

OPOWIADANIA Literacki MELANŻ z Pragi

POEZJA Stan Borys Daleko donikąd Krystyna Gucewicz Wtorek z kremem waniliowym Marta Kijańska Nigdy zawsze Marta Kijańska Okno życia

DRAMAT Hamlet w przekładzie Ryszarda Długołęckiego

ALBUM FOTOGRAFICZNY Maciej Billewicz O Czesławie Miłoszu mniej znanym

PORADNIK KULINARNY Anna Popek, Magdalena M. Krupa Siostry gotują
Obchod - Piotr Marczynski.pdf

Related documents

256 Pages • 49,182 Words • PDF • 1.4 MB