Lindsey Johanna - Bunt serca.pdf

82 Pages • 87,542 Words • PDF • 1001 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:42

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Rozdział 1 Anglia, 1818 - Boisz się, kwiatuszku? Roslynn Chadwick odwróciła się od okna powozu, przez które nie widzącym spojrzeniem wpatrywała się w przydrożny krajobraz. Czy się bała? Sama na świecie, bez opiekuna i bliskiej rodziny, zmierzała ku niepewnej przyszłości, zostawiając za sobą wszystko, co znajome i drogie sercu. Bała się? Była przerażona! Dopóki mogła, skrywała jednak przed pokojówką swój lęk. Biedna Nettie też nie czuła się zbyt pewnie, zwłaszcza od wczorajszego ranka, kiedy to przekroczyły granicę angielską. Jak zwykle próbowała maskować niepokój zrzędzeniem, choć jeszcze niedawno wydawała się pełna otuchy. Nie straciła humoru nawet wtedy, gdy powóz wjechał na pogardzane przez nią niziny. Rodowita Szkotka, Nettie MacDonald, nigdy w swym czterdziestodwuletnim życiu nie przypuszczała, że będzie zmuszona opuścić ukochane góry. Co dopiero mówić o podróży do Anglii! Ale Roslynn nie mogła przecież zostawić swojej drogiej Nettie na pastwę losu. To było wykluczone. Uśmiechnęła się teraz z wysiłkiem, próbując podnieść na duchu zmartwioną pokojówkę. Na krótką chwilę jej piwne oczy rozbłysły nieco złośliwą uciechą. - Och, Nettie, a czegóż to miałabym się bać? Wymknęłyśmy się w środku nocy, nikt nas nie widział Geordie będzie nas szukał w Aberdeen i Edynburgu. Ani mu do głowy nie przyjdzie, że uciekłyśmy do Londynu. Ano, pewnie tak. Nettie uśmiechnęła się z satysfakcją, na chwilę zapominając o strachu i niechęci do wszystkiego co angielskie; przeważyła znacznie głębsza niechęć do Geordiego Camerona. - Mam nadzieję, że ten piekielnik udławi się swoją złością, kiedy zobaczy, jak pokrzyżowałaś jego niecne plany. Wcale mi się nie podobało, kiedy pan Duncan, niech spoczywa w pokoju, kazał ci obiecać, że będziesz posłuszna jego woli, ale on wiedział, co dla ciebie najlepsze. I wcale się nie martwię, że nie zapomniałaś tak mówić, jak cię nauczyła ta przemądrzała belferka, co to ją sprowadził dla ciebie pan Duncan. Teraz już nie zapomnisz, zwłaszcza tutaj, między Anglikami. - Ostatnie zdanie Nettie wypowiedziała tonem najgłębszej przygany. Roslynn się roześmiała. Nie mogła sobie odmówić uciechy podroczenia się ze służącą. - Wystarczy, że przypomnę sobie, jak należy poprawnie mówić, kiedy spotkam pierwszego Anglika. Ale teraz pozwól, że nie będę się zastanawiała nad każdym słowem. - I tak zapominasz się tylko wtedy, gdy jesteś zmartwiona albo zła. Nie myśl, że tego nie zauważyłam. Istotnie, nic nie mogło ujść czujnej uwagi panny MacDonald. A już Roslynn znała niemal jak siebie samą. Czasem zdawało jej się, że nawet lepiej. Wiedziała, że jeśli Roslynn ostatnio zapomina się jakby częściej i mówi szkockim dialektem, przejętym od dziadka i samej Nettie to właśnie dlatego, ze jest zmartwiona. I nie bez powodu. Oczywiście nie aż tak zmartwiona, by całkiem zapomnieć reguł poprawnej wymowy angielskiej. Mam nadzieję, że nasze bagaże dotarły na miejsce, bo inaczej będziemy się miały z pyszna westchnęła Roslynn. Opuściły dom, zabierając tylko po jednej zmianie odzieży, by dodatkowo zamącić w głowie kuzynowi Geordiemu. Ktoś mógł mu przecież donieść o ich wyjeździe. - To już najmniejsze twoje zmartwienie, kochaneczko. I powiem ci, że dobrym pomysłem było sprowadzenie do Cameron Hall londyńskiej krawcowej, żeby ci poszyła te wszystkie śliczne sukienki. Kiedy dojedziemy, nie będziesz musiała biegać po sklepach. Pan Duncan, niech mu ziemia lekką będzie, pomyślał o wszystkim, nawet wysłał przodem nasze kufry, jeden po drugim, tak że Geordie niczego nie mógł podejrzewać. Sama ucieczka z Cameron Hall była zdaniem Nettie pysznym figlem. Wykradły się z domu w środku nocy i wierzchem pojechały do pobliskiego miasteczka — w bryczesach, z podwiniętymi do pasa spódnicami, tak że w słabym świetle księżyca wyglądały jak mężczyźni. Prawdę mówiąc, także Roslynn jedynie tę część swego szalonego przedsięwzięcia uważała za zabawną. W mieście czekał na nie umówiony powóz z woźnicą. Wyruszyły dopiero po kilku godzinach, kiedy nabrały pewności, że nikt ich nie ściga. Wszystkie te zabiegi miały na celu wyprowadzenie w pole Geordiego Camerona i zdaniem dziadka Roslynn były niezbędne. Tak daleko posuniętą ostrożność Roslynn początkowo uważała za przesadę, lecz zmieniła zdanie, ujrzawszy wyraz twarzy Geordiego w chwili otwarcia testamentu. Mimo wszystko Geordie był wnukiem najmłodszego brata Duncana Camerona i jego jedynym żyjącym męskim krewnym. Miał prawo się spodziewać, że jakąś część swego ogromnego majątku choćby i niewielką Duncan zostawi właśnie jemu. Tymczasem dziadek wszystko zapisał Roslynn, swojej jedynej wnuczce: Cameron Hall, młyny, udziały w niezliczonych spółkach wszystko. Kiedy notariusz odczytał testament, Geordie wpadł w dziki gniew. Z najwyższym trudem zapanował nad swoją furią. - Nie powinien być zaskoczony — stwierdziła Nettie, gdy Geordie wysłuchawszy ostatniej woli dziadka, opuścił Cameron Hall. - Wiedział, że pan Duncan go nienawidził, że winił go za śmierć twojej matki. Nie bez powodu był dla ciebie taki miły. Domyślał się, że pan Duncan tobie zostawi swój majątek. I dlatego, kochaneczko, musimy się śpieszyć. O tym, że nie ma czasu do stracenia, Roslynn upewniła się w chwilę po otwarciu testamentu. Po raz kolejny Geordie poprosił ją o rękę, a ona po raz kolejny mu odmówiła. W nocy razem z Nettie uciekły. Roslynn nie miała nawet czasu opłakać dziadka ani pożałować złożonej mu obietnicy. Lecz prawdę mówiąc, w jej sercu żałoba gościła już od dwóch miesięcy, odkąd stało się jasne, że żywot Duncana dobiega kresu. Jedyną pociechą była świadomość, że śmierć oznaczała dla starca wybawienie od cierpień długotrwałej choroby. Duncan niedomagał od siedmiu lat. Lekarze dawno już machnęli nań ręką, on jednak ze szkockim uporem czepiał się życia, choć cierpiał przy tym straszliwie. Teraz jego ból znalazł ukojenie i Roslynn nie mogła o tym nie pamiętać, nie zmniejszało to wszakże jej smutku i tęsknoty za staruszkiem, który przez tyle lat zastępował jej rodziców i którego szczerze kochała. Nie chcę, żebyś obchodziła po mnie żałobę powiedział jej na tydzień przed śmiercią. Nie chcę i zakazuję. Poświęciłaś mi zbyt wiele czasu... straciłaś najlepsze lata swojej młodości i nie pozwolę, żebyś z mojego powodu zmarnowała jeszcze choćby jeden dzień. To także masz mi obiecać. Tak więc złożyła kolejną obietnicę. Bo jakże mogła odmówić człowiekowi, który wychowywał ją, tyranizował i wielbił od dnia, kiedy do Cameron Hall wróciła jego córka z sześcioletnią Roslynn na ręku. A zresztą, co znaczyła jeszcze jedna obietnica, skoro już wcześniej złożyła przyrzeczenie, które miało zadecydować o jej losie. Tak czy inaczej, na żałobę nie było czasu i niejako bez jej udziału woli dziadka stało się zadość. Nettie zachmurzyła się, widząc, że Roslynn w milczeniu wpatruje się w sunące za oknem przydrożne drzewa. Domyśliła się, że dziewczyna wspomina Duncana Camerona — ,,dziadzia", jak nazywała go z dziecięcą poufałością, odkąd razem z matką zamieszkały w Cameron Hall. Duncan udawał, że się złości, ale kochał to chochlikowate stworzenie, które tak niespodziewanie pojawiło się w jego życiu. Wszystkie psoty i figle Roslynn, która uwielbiała drażnić krewkiego Szkota, tylko wzmagały jego zachwyt nad temperamentem wnuczki. Nettie także boleśnie przeżyła śmierć Duncana, ale jej zdaniem teraz należało myśleć o przyszłości. - Nareszcie - powiedziała. - Dojeżdżamy do gospody. Roslynn wychyliła się z przedniego siedzenia, aby spojrzeć w kierunku jazdy. Wpadające przez okno promienie słońca rozpaliły jej włosy wszystkimi barwami zachodu. Takie piękne rudozłote loki Nettie widziała tylko u matki Roslynn, Janet. Sama Nettie miała włosy czarne jak węgiel, a oczy ciemnozielone niczym woda w górskim jeziorze ocienionym starymi dębami. Oczy Roslynn, tak jak oczy jej matki, były szarozielone, o niezwykłym odcieniu, i nakrapiane wyraźnymi złotymi cętkami. Jakże ta dziewczyna przypominała młodą Janet Cameron! W jej wyglądzie nie było nic z ojca, tego Anglika, który uprowadził Janet z rodzinnego domu, naprzód skradłszy jej serce. Zginął potem w

wypadku, mimowolnie ściągając na żonę smutek i cierpienie. Śmierć męża okazała się wstrząsem ponad siły Janet; przeżyła go zaledwie o rok. Dzięki Bogu, Roslynn miała jeszcze dziadka. Pogodziła się z nową sytuacją, przebolała swoje sieroctwo, zwłaszcza że stary Szkot świata poza nią nie widział. Nettie otrząsnęła się z zadumy. Nie pora myśleć o zmarłych, kiedy przyszłość wydaje się jednym wielkim znakiem zapytania. Powóz zatrzymał się na dziedzińcu wiejskiej gospody. - Miejmy nadzieję, że dostaniemy miększe łóżka niż wczoraj - odezwała się Roslynn. - Jedyny powód, dla którego spieszno mi do Londynu, to pewność, że u Frances czekają na nas wygodne łóżka. - To znaczy, że nie cieszysz się na myśl o spotkaniu z najlepszą przyjaciółką? Po tylu latach? Roslynn, jakby zdziwiona, spojrzała na Nettie z wyrzutem. - Oczywiście, że się cieszę, jakżeby inaczej Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Frances. Ale w obecnej sytuacji obowiązki towarzyskie muszą zejść na drugi plan. To znaczy... skąd wezmę czas na wizyty u Frances? Do licha, wszystko to wina Geordiego. Na wspomnienie kuzyna Roslynn gniewnie ściągnęła brwi. Gdyby nie on... - Nie składałabyś żadnych obietnic, nie musiałybyśmy spać w tej gospodzie i nie byłoby powodów do biado1enia, prawda ? Roslynn uśmiechnęła się. - A kto tu biadoli? Kto płakał w nocy i narzekał, że musi spać w łóżku za twardym nawet dla pluskiew, a co dopiero dla zmęczonego człowieka? Nettie zignorowała przytyk, prychnęła tylko wyniośle, a kiedy woźnica otworzył drzwi, wypchnęła Roslynn z powozu. Dziewczyna zachichotała, widocznie rozbawił ją wyraz twarzy pokojówki. Nettie ponownie sapnęła przez nos, tym razem adresując przyganę do samej siebie. “Nie jesteś taka stara, żeby nie móc znieść kilku nocy niewygód, Nettie" pomyślała. Ale patrząc za Roslynn, energicznym krokiem zmierzającą ku wejściu do gospody, poczuła się bardzo staro. ,,Dzisiaj nie powiem ani słówka, choćby łóżka były z żywego kamienia postanowiła. Inaczej ta dziewczyna nigdy nie da mi spokoju". Zaraz jednak uśmiechnęła się i pokręciła głową. ,,Biedna Roslynn. A niech tam sobie ze mnie pożartuje. Może wtedy nie będzie tyle myślała o niepewnej przyszłości. A więc, Nettie, nawet jeśli mają tu łóżka mięciutkie niczym puch, powiesz, że ci twardo jak na bruku. Tak dawno nie słyszałaś śmiechu swojej małej dziewczynki, nie widziałaś figlarnych ogników- w jej oczach". Roslynn weszła do gospody, ledwie rzuciwszy okiem na szesnastoletniego wyrostka, który stojąc na krześle zapalał lampę nad drzwiami. Słysząc gardłowy śmieszek, tak różny od znanych sobie przejawów wesołości, chło-pak obejrzał się przez ramię i niewiele brakowało, a spadłby z krzesła. Widok Roslynn zrobił na nim doprawdy wstrząsające wrażenie. W czerwonawym blasku zachodzącego słońca jej postać zdawała się płonąc ognistą poświatą, zbliżała się, aż wzrok chłopca spoczął na kształtnej twarzy nieznajomej, prześliznął się po niej od wysoko osadzonych kości policzkowych, przez mały. prosty nosek i pełne, zmysłowe usta, aż po drobny, choć mocno zarysowany podbródek. Piękna pani minęła go, a on trwał w bezruchu ze wzrokiem wlepionym we drzwi gospody, aż groźne ,,hmm!" wyrwało go z pełnego zachwytu osłupienia. Odwrócił się i zaczerwienił, napotkawszy surowe spojrzenie pokojówki. Nettie zlitowała się nad jego młodym wiekiem i tylko dlatego młokos uniknął besztania, które stawało się udziałem większości mężczyzn, zbyt natarczywie przyglądających się jej Roslynn. Bo lady Chadwick miała niezwykłą moc przyciągania męskich spojrzeń. Nikt, czy to zgrzybiały starzec, czy gołowąs w rodzaju tego tu smarkacza, nie był w stanie oprzeć się jej urokowi. I taka dziewczyna miała niebawem znaleźć się sama w Londynie... Rozdział 2 - Pytasz, jak się nazywa jego krawiec? - z wyraźną drwiną w głosie rzekł czcigodny William Fairfax. Otóż przyjmij do wiadomości, że krawiec nie ma tu nic do rzeczy, jeśli istotnie chcesz się doń upodobnić, weź się do boksowania. Słyszałem, ze on zabawia się w ten sposób od dobrych dziesięciu lat. Rozległ się odgłos uderzenia ciężkiej skórzanej rękawicy o ludzkie ciało i młody przyjaciel Williama wzdrygnął się gwałtownie. Nie zamknął jednak oczu jak przed kilkoma minutami, kiedy z nosa jednego z walczących pociekła strużka krwi. Teraz cała twarz boksera umazana była krwią, płynącą nie tylko z nosa, ale i ze spuchniętych warg i rozbitego łuku brwiowego. - Co z tobą, Cully? Fairtax uśmiechnął się, widząc, że twarz przyjaciela nabrała zielonkawej barwy. Źle się bawisz? Wyobraź sobie, że jego przeciwnik także. Roześmiał się, rad z dowcipu. Gdyby na ring wyszedł Knighton, byłoby się o co zakładać. To on trenował sir Anthony'ego. Oczywiście Knighton od dziesięciu lat nie walczy, ale z drugiej strony Malory już się trochę zasapał, więc szanse byłyby wyrównane. Tymczasem sir Anthony Malory odstąpił od przeciwnika i opuścił ręce. Następnie zwrócił się do właściciela sali, który stał w grupie dżentelmenów otaczających ring. - To się robi nudne, Knighton. Mówiłem ci, że on jeszcze nie nadaje się do walki. Nie wydobrzał po poprzednim sparingu. John Knighton wzruszył ramionami i z uśmiechem spojrzał na szlachetnie urodzonego miłośnika pięściarstwa, którego uważał za swego przyjaciela. - Co zrobić, milordzie. Nie było innych chętnych do rei walki. Może gdyby dla odmiany pozwolił pan komuś ze sobą wygrać, łatwiej byłoby panu znaleźć partnera do sparingu. Wśród otaczających ring rozległy się głośne śmiechy. W szyscy wiedzieli, że Malory od dziesięciu lat nie przegrał ani jednej walki, a nawet nie pozwolił nikomu się pobić w kiikurundowym sparingu. Był silny wspaniale umięśniony i niezmiennie w doskonalej formie, ale sławę niezwyciężonego zawdzięczał przede wszystkim swoim pięściarskim umiejętnościom. Trenerzy i organizatorzy walk bokserskich, tacy jak Knighton, daliby wszystko za możność wystawienia Malory'ego na zawodowym ringu. Ale dla sir Anthony'ego boks był tylko sposobem na utrzymanie dobrej kondycji fizycznej, niejako równoważącym skutki hulaszczego trybu życia. Trzy razy w tygodniu odwiedzał salę treningową Knightona, podobnie jak co ranek odbywał konną przejażdżkę po parku wyłącznie dla przyjemności. Spośród dżentelmenów zgromadzonych w sali mniej więcej połowę stanowili podobni do sir Anthony'ego pięściarze amatorzy. Inni, jak choćby czcigodny Fairfax, występowali jedynie w roli widzów, a czasem, przy okazji ciekawszych pojedynków, zabawiali się obstawianiem wyników. Malory'emu jak zwykle towarzyszyła grupa przyjaciół; uwielbiali patrzeć, jak zmiata z ringu partnerów sparingowych, nieopatrznie wystawionych przez Knightona. Oczywiście żaden z owych dżentelmenów nie był na tyle nierozważny, aby samemu spróbować szczęścia z tak groźnym przeciwnikiem. Do Anthony'ego podszedł z uśmiechem lord Am-herst. Mniej więcej tego samego wzrostu, choć szczuplejszy i jasnowłosy — podczas gdy Malory był zdecydowanym brunetem — uchodził za lekkoducha i kawalarza. Z Anthonym łączyły go wspólne - by tak rzec zainteresowania, wśród których na pierwszym miejscu należałoby wymienić kobiety, na drugim hazard, a na trzecim... kobiety. - Malory, jeśli zależy ci na przeciwniku, który naprawdę walczy z sercem, musisz uwieść żonę jakiegoś młodego amatora zdrowego trybu życia. Tylko żeby był twojego wzrostu i wagi. - Przy moim pechu, George - odparł Anthony - pewnie by się okazało, że pan rogacz woli się strzelać, a to żadna przyjemność.

Przesadnie zdawkowy ton odpowiedzi przyjaciela rozbawił George'a Amhersta. Bo jeśli nie wszyscy wiedzieli, że Anthony jest mistrzem ringu, to jego sława niezrównanego strzelca dla nikogo nie była tajemnicą. Stając do pojedynku, miał zwyczaj nonszalancko pytać swoich przeciwników, w jaką część ciała życzą sobie odnieść honorową ranę, co odbierało nieszczęśnikom resztki odwagi. George nie słyszał, żeby Anthony zabił kogoś w pojedynku. Pewnie dlatego, że jeśli już się bił, to niemal zawsze chodziło o kobietę, a jego zdaniem żadna kobieta nie była warta ludzkiego życia — oczywiście z wyjątkiem dam należących do rodziny Malorych. Anthony był piekielnie drażliwy na punkcie honoru rodziny. Zdeklarowany wróg stanu małżeńskiego, miał jednak trzech starszych braci oraz całą gromadkę bratanic i bratanków, których darzył szczerym stryjowskim uczuciem. - Szukasz przeciwnika, Tony? Czemu od razu nie posłałeś po mnie? Wiesz, że zawsze jestem do twojej dyspozycji. George odwrócił się pośpiesznie. Nie wierzył własnym uszom, bo oto usłyszał głos człowieka, którego nie widział od ponad dziesięciu lat. I nie mylił się: w drzwiach klubu stał James Malory we własnej osobie. Naturalnie postarzał się nieco, ale wyglądał równie niebezpiecznie jak przed dziesięciu laty, kiedy to cieszył się opinią największego awanturnika w Londynie. Wysoki, jasnowłosy i nadal przystojny, nie robił wrażenia skruszonego grzesznika. Na twarzy George'a odmalowało się szczere zdumienie. Coś podobnego! Spojrzał na przyjaciela, ciekaw, jak ten przyjął niespodziewane zjawienie się brata. Kiedyś James i Anthony pozostawali w bliskiej zażyłości, czemu sprzyjała niewielka różnica wieku między nimi ledwie rok - i podobne zamiłowania, choć z tej dwójki James byl niewątpliwie bardziej zwariowany — tak przynajmniej uważano przed laty. Ale potem James zniknął i z powodów znanych tylko rodzinie Malorych bracia najwyraźniej się go wyrzekli. Także Anthony nigdy nie wymawiał jego imienia. George od lat przyjaźnił się z Anthonym, a nawet uważał się za jego powiernika, a mimo to nie dowiedział się, czym James zasłużył sobie na wykluczenie z rodziny. Lecz oto ku zaskoczeniu George'a na twarzy An-thony'ego nie pojawił się najlżejszy ślad jakiejkolwiek emocji. Było to tym dziwniejsze, że sir Malory nie grzeszył powściągliwością. Nikt z obecnych nie zwrócił uwagi na blask, jakim przelotnie zapłonęły jego niebieskie oczy. Ich wyraz należałoby jednak odczytać jako manifestację radości, nie gniewu. Mimo to pierwsze słowa Anthony'ego zabrzmiały tak, jakby skierowane były do najgorszego wroga: - James, co ty, do diabła, robisz jeszcze w Londynie? Miałeś wypłynąć dziś rano! W odpowiedzi James tylko wzruszył ramionami. - Zmiana planów - oznajmił ze znudzoną miną. - A wszystko za sprawą oślego uporu Jeremy'ego. Po spotkaniu z rodziną ten chłopak zrobił się doprawdy nieznośny. Głowę daję, że brał u Regan lekcje manipulowania ludźmi, bo jakimś sposobem zdołał mnie namówić, żebym pozwolił mu zostać tutaj do końca nauki. Nie mam pojęcia, jak on tego dokonał. Wyraz konfuzji na twarzy brata, przechytrzonego przez siedemnastoletniego wyrostka, rozbawił Anthony'ego. Wybuchnąłby śmiechem, gdyby z ust Jamesa nie padło imię ,,Regan", którego dźwięk zawsze doprowadzał go do furii, podobnie zresztą jak starszych braci, Jasona i Edwarda. James doskonale o tym wiedział i zamiast ,,Reggie" jak wszyscy w rodzinie nazywali Reginę Eden mówił ,,Regan". A jak daleko Anthony sięgał pamięcią, James zawsze robił wszystko na opak, po swojemu i do diabła z konsekwencjami! James zbliżył się do ringu, po drodze niedbałym gestem zsunąwszy płaszcz z ramion. Pod spodem miał koszulę z szerokimi rękawami, którą nosił na pokładzie “Maiden Annę". Wyglądało na to, że istotnie zamierza stanąć do walki z bratem, toteż Anthony powstrzymał się od czynienia uwag na temat nazywania siostrzenicy znienawidzonym mianem ,,Regan", co prawdopodobnie zakończyłoby się kłótnią i zmieniło przyjacielski sparing w ostry pojedynek. Czy to znaczy, że ty także zostajesz? - zapytał. James podał płaszcz George'owi i wyciągnął dłonie ku Knightonowi, który najwyraźniej zadowolony z rozwoju wydarzeń, założył mu rękawice. - Tylko dopóki nie urządzę tu mojego młodego obwiesia. Tak myślę. Chociaż Connie uważa, że jedynie po to mieliśmy zamieszkać na wyspach, żeby stworzyć dom dla Jeremy'ego. Tym razem Anthony nie zdołał powstrzymać się od śmiechu. Dwa stare wilki morskie w roli mamuśki. Na Boga, chciałbym to zobaczyć. - Nie ma się z czego śmiać - spokojnie odrzekł James, nie zmieszany kpiącym spojrzeniem brata. - Co lato sam występujesz w roli mamuśki i nikt ci tego nie wypomina. - Tatuśka - poprawił Anthony. - Czy raczej starszego brata, a to zupełnie co innego. Dziwię się, że nie wziałeś przykładu z Jasona i nie ożeniłeś się choćby po to, żeby dać chłopakowi matkę. Oczywiście, jeśli Conrad Sharp zgłosił gotowość udzielenia ci pomocy w wychowaniu Jeremy'ego, miałeś prawo uznać, że żona ci niepotrzebna. James wskoczył na ring. - Nabijasz się z mojego najlepszego przyjaciela. - Ach, tak... Proszę zatem o wybaczenie. - Anthony skłonił się lekko. — Ale powiedz mi, kto zajmie się chłopcem, dopóki ty i Connie nie zdecydujecie, czy założyć dom. Prawa pięść Jamesa wylądowała na korpusie brata. - Ty. Anthony zgiął się wpół; i cios, i oświadczenie Jamesa zrobiły na nim spore wrażenie. Widzowie rzucili się robić zakłady. Nareszcie znalazł się ktoś być może zdolny spuścić manto niepokonanemu lordowi Malory'emu. Anthony był o kilka cali wyższy, ale jego przeciwnik wyglądał na silniejszego - dość silnego, by wytrzeć podłogę każdym z obecnych w sali, nie wyłączając mistrza. Nikt nie chciałby stracić takiego widowiska, a tylko nieliczni wiedzieli, że na ringu potykają się bracia. Odzyskawszy dech, Anthony rzucił Jamesowi wściekłe spojrzenie, ale nie potrafił ukryć zdziwienia usłyszaną nowńną. - Ja? A czymże sobie zasłużyłem na takie szczęście? - Smarkacz sam cię wybrał. Zawsze byłeś jego idolem... drugim po mnie, oczywiście. - Oczywiście — przytaknął Anthony i niemal jednocześnie zadał błyskawiczny cios, po którym James zachwiał się i cofnął o kilka kroków. Zanim rozruszał zdrętwiałą szczękę, Anthony dodał: — Chętnie się nim zajmę, ale musisz zdawać sobie sprawę, że nie zmienię dla niego trybu życia, jak to zrobiłem dla Reggie. Krążyli po ringu, wypatrując stosownej chwili do ataku, i zanim James udzielił bratu odpowiedzi, obaj zadali po kolejnym ciosie. Wcale od ciebie tego nie oczekuję, braciszku. W końcu ja też niczego nie zmieniałem w swoim życiu. Byłoby łatwiej, gdyby chłopak był cichy i pokorny. A tymczasem odkąd ukończył czternaście lat, nic tylko dziewuchy mu w głowie. Anthony roześmiał się, opuszczając przy tym gardę, za co niezwłocznie został ukarany soczystym sierpowym, od którego aż zadzwoniło mu w uszach. Był jednak na tyle szybki, by w ułamku sekundy zrewanżować się hakiem na korpus, po którym James dosłownie uniósł się dobre pięć cali nad podłogę. A zważywszy, że starszy z braci Malorych był cięższy o blisko trzydzieści funtów, musiał to być cios co się zowie, Anthony cofnął się, pozwalając bratu złapać oddechu James, wciąż zgięty wpół, uniósł nań wzrok i uśmiechnął się. - Czy koniecznie musimy iść dzisiaj do łóżka z siniakami, Tony? — spytał. - Nie, jeśli uda się znaleźć milsze towarzystwo. A zapewniam cię, że się uda. Anthony podszedł do brata i serdecznie objął go ramieniem. - A więc kiedy zacznie się szkoła, weźmiesz chłopaka do siebie?

- Z przyjemnością, chociaż jak sobie pomyślę, ile kpin będę musiał znieść z tego powodu... Każdy, kto zobaczy Jeremy'ego, pomyśli, że to mój syn. - O to mu właśnie chodzi zaśmiał się James. Smarkacz ma hultajskie poczucie humoru. A co do dzisiejszego wieczora... Znam kilka sikorek.. - Sikorek! Dobre sobie. Za długo bawiłeś się w pirata, kapitanie Hawke. Otóż ja znam kilka dam... Rozdział 3 - Czegoś tu nie pojmuję, Ros. Lady Frances bezradnie rozłożyła ręce. - Przecież nie musisz wychodzić za mąż. Gdybyś była zakochana, to co innego. Ale ty mówisz o związaniu się z mężczyzną, którego nawet jeszcze nie znasz. - Ależ, Frances, czy naprawdę myślisz, że gdyby nie obietnica dana dziadkowi, coś podobnego przyszłoby mi do głowy? - Cóż, mam nadzieję, że nie, ale... Nikt się nie dowie, jeśli nie dotrzymasz obietnicy. To znaczy... twój dziadek nie żyje i... - lady Frances urwała i niepewnie spojrzała na przyjaciółkę. - Przepraszam. Zapomnij, że to powiedziałam. - Już zapomniałam. Frances westchnęła przejmująco. - Mimo wszystko uważam, że popełniasz ogromny błąd. Lady Frances Grenfell, drobna blondynka o ciemnobrązowych oczach, mogła uchodzić za kobietę pod każdym względem niezwykłą. Nie była może piękna, ale odznaczała się spokojną, niewyzywającą urodą. Roslynn pamiętała ją jako wesołą, pełną życia dziewczynę. Ale teraz Frances miała za sobą siedmioletnie nieudane małżeństwo z sir Henrym Grenfellem, które uczyniło z niej kobietę ze wszech miar dojrzałą i trzeźwo patrzącą na świat. Bywały jednak chwile, gdy pod maską statecznej damy Roslynn dostrzegała tę dawną, wiecznie roześmianą dziewczynę. - Znalazłaś się w sytuacji, o jakiej większość kobiet może tylko marzyć - zdecydowanym tonem stwierdziła Frances, podejmując przerwany wątek. Jesteś niezależna bogata aż do przesady i nikt na świecie nie może cię do niczego zmusić. Zdobycie takiej pozycji zajęło mi siedem lat, w tym pięć lat małżeństwa z nie kochanym mężczyzną. A i tak muszę znosić wymówki matki, która uważa, że ma prawo oceniać moje postępowanie, i nie przepuści żadnej okazji, żeby obrzydzić mi życie z powodu jakiegoś głupstwa. W moim przypadku nawet wdowieństwo nie oznaczało niezależności, bo mam syna, za którego odpowiadam. Ale ty, Roslynn, jesteś wolna jak ptak, a mimo to zamierzasz oddać się we władanie jakiemuś mężczyźnie, który z rozkoszą przytnie ci skrzydełka i wsadzi do klatki, tak jak to lord Henry uczynił ze mną. Wiem... jestem przekonana, że tego nie chcesz. - Nieważne, czego chcę, Frances. Ważne, co muszę zrobić. - Ale dlaczego?! - wybuchnęła Frances. - Powiedz mi dlaczego! I nie powtarzaj w kółko, że to z powodu obietnicy danej dziadkowi. Chcę wiedzieć, dlaczego on cię zmusił do jej złożenia. Jeśli mu tak na tym zależało, miał aż nadto czasu, żeby cię wydać za mąż. - Tu masz rację odparła Roslynn. Tyle że zabrakło mężczyzny, którego miałabym chęć poślubić. A dziadzio nie chciał mnie zmuszać. - Przez tyle lat nie znalazłaś odpowiedniego mężczyzny? Ani jednego? - Och, przestań, Frances! Nie znoszę, kiedy mówisz takie rzeczy. ,,Przez tyle lat!" Wiem, że będzie mi trudno, ale nie musisz mi o tym przypominać. - Trudno? - Frances uniosła brwi. Wydawało się, że zaraz wybuchnie śmiechem. - Dobre sobie! Wątpię, czy może być coś łatwiejszego niż wydać ciebie za mąż. będziesz miała tylu konkurentów, że nie wiem, co z nimi wszystkimi zrobisz. A twój wiek, moja droga, nie ma tu absolutnie nic do rzeczy. Mój Boże, czyżbyś nie wiedziała, że jesteś nadzwyczaj piękną, atrakcyjną kobietą? Ale nawet gdybyś była brzydka, majątek czyni z ciebie wymarzoną partię dla każdego mężczyzny. - Frances, ja mam dwadzieścia pięć lat! Roslynn powiedziała to w taki sposób, jakby przyznawała się do ukończenia siedemdziesiątki. - Ja też - uśmiechnęła się Frances - i wcale nie uważam się za zgrzybiałą staruszkę. - Ty to co innego, jesteś wdową. Nikt się nie zdziwi, jeśli ponownie wyjdziesz za mąż. - Tylko że ja nigdy tego nie zrobię - wtrąciła Frances, na co Roslynn, nie wiedzieć czemu, zmarszczyła brwi. - Kiedy pokażę się w towarzystwie, wśród tych wszystkich debiutantek i panien na wydaniu, i pójdzie fama, że szukam męża, ludzie będą pękać ze śmiechu. - Wierz mi, Ros, że... - To prawda. Do diaska, ja sama śmiałabym się do rozpuku na widok dwudziestopięcioletniej starej panny robiącej z siebie idiotkę. - Przestań. Mówię ci... przysięgam, że twój wiek nie ma najmniejszego znaczenia. Roslynn nie bardzo wierzyła zapewnieniom przyjaciółki. Była bliska płaczu, choć dość skutecznie maskowała swoje uczucia. Powiedziała jednak prawdę: właśnie obawa, że zrobi z siebie idiotkę, sprawiała, iż perspektywa szukania męża na londyńskim rynku matrymonialnym napawała ją takim przerażeniem. Bo Roslynn za nic na świecie nie chciała wyjść na głupią. - Wszyscy pomyślą, że cos jest ze mną nie tak, skoro dotąd nie znalazłam męża. To nieuniknione. Taka już jest ludzka natura. - Kiedy usłyszą, że przez minione sześć lat opiekowałaś się dziadkiem, będą cię jeszcze podziwiać. A teraz ani słowa więcej o staropanieństwie, wieku et cetera. Tym akurat najmniej powinnaś się przejmować. Muszę ci przypomnieć, że nie odpowiedziałaś jeszcze na moje pytanie. Roslynn rozbawił surowy wyraz twarzy przyjaciółki. Zaśmiała się całkowicie niepowtarzalnym, niskim, gardłowym śmiechem, jakiego Frances nie słyszała u żadnej kobiety. Do domu lady Grenfell na South Audley Street Roslynn i Nettie przybyły późną nocą, tak że dopiero rano przyjaciółki miały okazję porozmawiać. Znały się od bardzo dawna. Ich przyjaźń wytrzymała próbę czasu, mimo iż w ciągu dwunastu lat. widziały się tylko raz cztery lata temu Frances przywiozła syna, Timmy'ego, na wakacje do Szkocji. W Cameron Hall Roslynn nie brakowało przyjaciółek, ale z żadną z nich nie była tak blisko jak z Frances, żadnej nie zwierzała się ze wszystkich swoich sekretów. Poznały się w Anglii, dokąd dziadek wysłał trzynastoletnią wówczas Roslynn, aby nabrała nieco ogłady. “Inaczej oznajmił - wyrośnie na osobę całkowicie nieświadomą swojej pozycji; już robi się z niej okropna psotnica". Dziadek oczywiście miał rację, ale Roslynn była wtedy odmiennego zdania. Wytrzymała w szkole dwa lata, dopóki za “skandaliczne zachowanie" nie odesłano jej do domu. Ze strony dziadka nie usłyszała ani słowa wymówki. W głębi serca Duncan Cameron był rad z takiego obrotu rzeczy, jako że bardzo tęsknił za ukochaną wnuczką. Zatrudnił znakomitą guwernantkę i tym sposobem Roslynn mogła kontynuować naukę, nie opuszczając Cameron Hall. Na pannie Beechham figle uczennicy nie robiły najmniejszego wrażenia i za nic w świecie nie zrezygnowałaby z tej posady; sir Duncan nie był człowiekiem skąpym. Jeśli Roslynn nie żałowała owych dwu lat spędzonych w Anglii, to dlatego, że właśnie wtedy zaprzyjaźniła się z Frances. W szkole stanowiły nierozłączną parę. Odcięta od świata w górskiej siedzibie Cameronów, Roslynn poznawała życie niejako za pośrednictwem Frances, poprzez jej listy. W ten sposób uczestniczyła w debiucie towarzyskim osiemnastoletniej Angielki, tak dowiedziała się, co znaczy być zakochaną i jak to jest, gdy się zostaje żoną nie kochanego mężczyzny. Dzięki listom Frances, zawierającym szczegółową dokumentację kolejnych etapów rozwoju Timmy'ego, poznała dole i niedole macierzyństwa.

Korespondencja z przyjaciółką stanowiła jedyną rozrywkę w dość bezbarwnym życiu Roslynn. O własnych i dziadka obawach związanych z osobą Geordiego nie pisała jednak, nie chcąc obarczać Frances swoimi kłopotami. Jak miała jej teraz o tym opowiedzieć? Jak wytłumaczyć, że u podłoża obecnej sytuacji leżały nie starcze urojenia dziadka, lecz realne niebezpieczeństwo? Postanowiła zacząć od początku. - Czy pamiętasz, Frances, jak opowiadałam ci, że moja mama utopiła się w Loch Etive, kiedy miałam siedem lat? - Tak odparła Frances i współczującym gestem pogładziła dłoń przyjaciółki. - To było w rok po śmierci twojego ojca, prawda? Roslynn skinęła głową. Wspomnienie tamtych dni jeszcze dzisiaj przejmowało ją głębokim żalem. - O śmierci mamy dziadek zawsze obwiniał wnuka swojego brata, Geordiego. Był on niedobrym chłopcem, złośliwym i podłym, dręczył zwierzęta, wyśmiewał się z cudzych nieszczęść. Miał wówczas zaledwie jedenaście ale już skutkiem jego nikczemnych żartów jeden z naszych stajennych złamał nogę, a kucharz poparzył się gorącym tłuszczem. Przez Geordiego dziadek stracił też dobrego konia. Możesz sobie wyobrazić, co ten chłopak wyrabiał we własnym domu! Jego rodzice, krewni mojej matki, nie opowiadali o wszystkich bezeceństwach synalka, ale ilekroć jechali do Cameron Hall, zabierali go ze sobą. Kiedy zginęła mama, gościli u nas od tygodnia. - Ale skąd wiadomo, że to on przyczynił się do jej śmierci? - Rzecz jasna, nigdy mu tego nie udowodniono. Mówiło się, że łódź mamy przewróciła się na środku jeziora. Była zima i mama w ciężkim ubraniu nie miała szansy dopłynąć do brzegu. - A co robiła zimą na jeziorze? - Pamiętaj, że wychowała się nad wodą, to był jej żywioł. Latem pływała niemal co dzień. Lubiła odwiedzać znajomych mieszkających nad jeziorem, bo to wiązało się z przejażdżką łodzią. Powozy i konie mogłyby dla niej nie istnieć, bez względu na pogodę. Miała własną łódkę, niedużą i lekką, tak że doskonale sobie z nią radziła. Poza tym świetnie pływała, ale tego dnia nie na wiele się to przydało. - Dlaczego nikt jej nie pomógł? - Nie było świadków wypadku. Mama wybierała się na drugi brzeg do znajomych, stąd przypuszczenie, że łódź wywróciła się prawie na środku jeziora. Dopiero po pewnym czasie jeden z dzierżawców się wybadał, że kilka dni przed wypadkiem widział na przystani Georniego. Gdyby chłopak nie był takim podłym złośliwcem, dziadkowi nigdy by do głowy nie przyszło wnienie go o cokolwiek. Faktem jest, że Geordie bardzo przeżył śmierć mamy, niemal jak ja, co było o tyle zastanawiające, że właściwie obu nas nie lubił. - A więc dziadek uznał, że Geordie musiał coś zrobić z łodzią. Roslynn skinęła głową. - Coś, co spowodowało powolny przeciek. Geordie przepadał za złośliwymi, niebezpiecznymi kawałami. Sprawić, żeby ktoś skąpał się w lodowatej wodzie i stracił dobrą łódź to było właśnie w jego stylu. Nie sądzę, żeby chodziło mu o coś więcej niż kawał. Nie chciał nikogo zabić. Przypuszczał, że mama będzie płynąć wzdłuż brzegu; nieczęsto wyprawiała się na drugą stronę jeziora. - Lecz mimo to zabił... - Prawdopodobnie - westchnęła Roslynn. - Dziadek nie miał żadnych dowodów i choćby dlatego nic nie mógł zrobić. Łodzi nie odnaleziono, toteż nie dało się stwierdzić, czy ktoś przy niej majstrował. Ale od tej pory dziadek nie ufał Geordiemu. W Cameron Hall chłopca zawsze pilnował jeden ze służących. Myślę, że dziadek szczerze go nienawidził, ale nie mogąc podzielić się swoimi podejrzeniami z jego ojcem, nie miał podstaw odmówić mu gościny w Hall. Przysiągł jednak, że Geordie nie dostanie od niego ani grosza, i nie była to czcza pogróżka. Po ojcu Geordie odziedziczył bardzo niewiele. Zazdrościł dziadkowi majątku, bo sam pochodził z uboższej gałęzi rodu Cameronów. Kiedy poprosił mnie o rękę, dziadek nie miał wątpliwości, że chodzi mu tylko o pieniądze. - Chyba się nie doceniasz, Ros. Nie potrzebujesz pieniędzy, żeby zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. Roslynn machnięciem ręki zbyła uwagę przyjaciółki. - Dla nikogo nie było tajemnicą, że Geordie mnie nie lubi. Nigdy mnie nie lubił i pod tym względem nic się nie zmieniło, kiedy dorósł. Naturalnie ja także nie żywiłam doń zbyt ciepłych uczuć. Myślę, że Geordiemu szczególnie doskwierała świadomość, że jestem najbliższą krewną dziadka. Po śmierci ojca, zawiedziony w swoich rachubach na duży spadek, zrobił się dla mnie nadzwyczaj miły. - A ty odrzuciłaś jego zaloty. - Oczywiście, nie jestem głupią gęsią, która nie wyczuje fałszu w słodkich słówkach maskujących bezwzględną chciwość. On jednak nie zrezygnował po pierwszej odmowie. Nadal udawał śmiertelnie zakochanego, choć ja widziałam nienawiść płonącą w jego lodowatych oczach. - No dobrze, ale ja wciąż nie rozumiem, dlaczego ci tak śpieszno do ołtarza. - Kiedy odszedł dziadek, straciłam jedynego obrońcę i opiekuna. A ja potrzebuję obrony, właśnie przed Geordiem. Wiem, że nie zrezygnował z majątku Cameronów i zrobi wszystko, aby go zdobyć. - Ale co może zrobić? Roslynn parsknęła przez nos w sposób wyrażający rozdrażnienie. - W swej naiwności sądziłam, że nic. Ale dziadek wy prowadził mnie z błędu. - Mam nadzieję, że gdyby coś ci się stało, Geordie nie dostałby twoich pieniędzy? — W głosie Frances zabrzmiał niepokój. - Nie, dziadek już o to zadbał. Rzecz w tym, że Geordie może mnie zmusić do małżeństwa. Niech no tylko wpadnę mu w ręce, a znajdzie jakiś sposób, by zawlec mnie do ołtarza, choćby przemocą. Jeden pozbawiony sumienia pastor i obejdzie się nawet bez mojego podpisu na kontrakcie ślubnym, jako mój mąż Geordie zostałby dysponentem całego majątku. Jak powiedziałam: wystarczy, że dostanie mnie w swoje łapy. Potem oczywiście nie będę mu już potrzebna. A że rozpowiadając o jego łajdactwach mogłabym narobić mu kłopotów, będzie musiał się mnie pozbyć. Frances zadrżała, jakby przejęta chłodem. - Czy ty aby nie zmyślasz, Ros? - Niestety, nie. Choć, wierz mi, chciałabym, żeby to nie było prawdą. Dziadek miał nadzieję, że Geordie się w końcu ożeni, ale on nawet nie próbował znaleźć żony. Po prostu czekał, aż zostanę sama. Teraz wie, że nikt nie będzie zbyt głośno protestował, jeśli zmusi mnie do małżeństwa. Z dziadkiem musiał się liczyć, ale skoro dziadek nie żyje... Geordie jest zbyt silny, abym mogła się przed nim obronić. Nawet sztylet, który noszę w bucie, nie na wiele się przyda w walce z tak rosłym mężczyzną. - Nie! Nosisz przy sobie sztylet? - A tak. I umiem się nim posługiwać. Ale jeśli Geordie najmie ludzi, żeby mnie porwali, co mi pomoże jeden marny sztylecik? Ter az już wiesz, dlaczego w takim pośpiechu wyjechałam ze Szkocji. - I dlaczego szukasz męża... - Tak. jako mężatka będę całkowicie bezpieczna. Geordie nic mi już nie zrobi. Dziadek wymogi na mnie obietnicę, ze zaraz po jego śmierci wyjdę za mąż. Wszystko zaplanował, z moją ucieczką włącznie. Geordie będzie mnie najpierw szukał w Szkocji, a więc mam trochę czasu, żeby kogoś znaleźć. Muszę się jednak spieszyć. - Do licha, to wszystko jest zupełnie niedorzeczne! zawołała z przejęciem Frances. - Jak można się zakochać, mając wyznaczony termin! Roslynn uśmiechnęła się do swoich myśli. Wspominała rozmowę z dziadkiem i jego przestrogi wygłaszane u surowym tonem. - Najpierw musisz pomyśleć o swoim bezpieczeństwie, a to zapewni ci tylko obrączka na palcu serdecznym. Miłość i możesz szukać później. Roslyn spiekła raka, bo domyślała się, co dziadek chce przez to posiedzieć. Ale po chwili namysłu starzec dorzucił:

- Oczywiście, jeśli na swej drodze napotkasz miłość, nie odtrącaj jej. Łap ją i trzymaj ż całych sił, bo to może być prawdziwa miłość, taka jaka wystarcza do końca życia. Równie poważnym tonem dziadek udzielił jej wtedy leszcze jednej rady: - Powiadają, że najlepszym materiałem na męża jest hulaka i szałaput. Trzeba tylko, żeby dziewczyna zdobyła jego serce... ale serce, nie tylko podziw dla swych wdzięków. Taki, jak się ustatkuje, to już na dobre. - Powiadają też, że hultaj zawsze będzie hultajem - nie omieszkała zauważyć Roslynn. Rada dziadka ani nie przypadła, jej do gustu, ani specjalnie nie poruszyła. - Nieprawda. A jeśli nawet, to tylko znaczy, że w grę nie wchodzi prawdziwe uczucie. Wiem, co mówię. Zdobądź serce hultaja, a nie pożałujesz. Rzecz jasna, nie mam na myśli młodega pędziwiatra, co to, to nie. Musisz szukać mężczyzny w sile wieku, który już się wyszumiał, pohulał do woli i gotów jest zacząć nowe życie. Ale z drugiej strony nie może być to człowiek zużyty, wypalony. Takiego musisz się wystrzegać. - A jak poznam, co drzemie w mężczyźnie, o którym nic nie wiem? - Po żywości uczuć, po tym, czy potrafisz go rozpalić... Rumienisz się, kochaneczko? Nie ma powodu. Będą się do ciebie palić młodzi i starzy, a i niejeden awanturnik, choćby najsławniejszy, straci dla ciebie głowę. Będziesz miała w czym wybierać. - Ale ja nie chcę hulaki i rozpustnika. - Zechcesz. W głosie Duncana Camerona brzmiała niewzruszona pewność. - Bo tak już jest, że dziewczyny nie potrafią im się oprzeć. Ale pamiętaj: najpierw obrączka. Dopiero wtedy możesz mu pozwolić... - Dziadku! Starzec lekceważąco machnął ręką. - Jeśli ja ci tego nie powiem, to kto? Musisz wiedzieć, jak radzić sobie z takimi mężczyznami. - I wiem, za pomocą pięści. Dziadek się zaśmiał. - Jesteś uprzedzona, dziewczyno. Jeśli mężczyzna cię pociąga i sprawia, iż serce zamiera ci w piersi, pokażesz mu obojętną twarz tylko dlatego, że ma opinię hulaki i kobieciarza? - Tak! - Kiedy mówię, że taki będzie ci najlepszym mężem! - Duncan podniósł głos, rozdrażniony uporem Roslynn. - A ja chcę, żebyś dostała najlepszego. Pamiętaj, że na znalezienie go czasu będziesz miała niewiele. - Do licha, dziadku, co ty możesz wiedzieć o hul-tajach z towarzystwa, o kobieciarzach i awanturnikach? No proszę, powiedz mi, jeśli możesz. Bardzo tego jestem ciekawa! - gniewnie wykrzyknęła Roslynn. Dziadek nie wiedział, że za sprawą listów Frances miała wyrobione zdanie na temat mężczyzn wiodących żywot hulaków i rozpustników, a mianowicie uważała ich za plagę gorszą od szarańczy. - Co wiem? Sam byłem jednym z nich. I nie patrz na mnie takim zdziwionym wzrokiem. Przez szesnaście lat prowadziłem życie kobieciarza i lekkoducha, zanim ożeniłem się z twoją babcią. 1 wierz mi, byłem jej wierny aż do śmierci. A zatem dziadek stanowił wyjątek od reguły, myślała Roslynn. Fakt ten nie skłonił jej do zmiany opinii na temat znienawidzonego gatunku mężczyzn. Zmilczała jednak. Niech dziadek myśli, że dała się przekonać. Ale z tej jego rady nie miała zamiaru skorzystać i niczego mu w tym względzie nie obiecała. Wzmiankę Frances o miłości zbyła wzruszeniem ramion. - Jeśli nie zakocham się od razu, to trudno. Można się obyć bez miłości. Tobie się to udało. Frances zmarszczyła brwi. - Ja nie miałam wyboru. - Wybacz mi, nie powinnam ci o tym przypominać. Ale mnie wystarczy jaki taki mężczyzna, byle nie był zbyt brzydki i nie myślał tylko o moich pieniądzach. Jeśli uznam, że mogę go polubić, będę zadowolona. - Roslynn urwała i uśmiechnęła się. - W końcu dziadek pozwolił mi... ba, wręcz polecił, szukać miłości gdzie indziej, jeśli nie znajdę jej w małżeństwie. - Co? Dziadek podsunął ci taki pomysł? Roslynn zaśmiała się. Wyraz zgorszenia na twarzy Frances wydał jej się niewypowiedzianie zabawny. - Ale nim zacznę myśleć o kochanku, muszę znaleźć męża. Trzymaj za mnie kciuki, a może to będzie jeden i ten sam mężczyzna. Rozdział 4 - I jak ci się tu podoba, młody człowieku? Sądząc po minie, nie masz nic ciekawego do powiedzenia. - Anthony, w niedbałej pozie oparty o framugę drzwi, przyglądał się bratankowi, z widocznym zachwytem oglądającemu swój pokój. - A niech to... Stryju Tony, jestem... - Wolnego, młodzieńcze. Moich braci możesz tytułować ,,stryjkami" aż do obrzydzenia, ale mnie wystarczy samo “Tony". Dziękuję. Jeremy, bynajmniej nie speszony, uśmiechnął się szeroko. - To wszystko jest wspaniałe, Tony. Dom, pokój... ty też jesteś wspaniały. Nie wiem, jak ci dziękować... - Więc nie dziękuj - przerwał Anthony. I nim popadniesz w bałwochwalcze uwielbienie mojej osoby, przyjmij do wiadomości, że nie zamierzam być dla ciebie wzorem cnoty. Zrobię co w mojej mocy, żeby wykierować cię na hultaja i kobieciarza. I niech to będzi e karą dla twojego ojca za nadmiar ufności w moje talenta pedagogiczne. - Czy mogę to traktować jako obietnicę? - Do kroćset, nie! - Anthony z trudem zachowywał powagę. - Chcesz, żeby Jason rzucił mi się do gardła? 1 tak omal się nie wściekł, kiedy usłyszał, że James nie jemu powierzył opiekę nad tobą. Nie, drogi chłopcze, poznasz tu kobiety, o jakich istnieniu twój ojciec najwyraźniej zapomniał. -Takie jak Regan? Anthony zmarszczył brwi i już całkowicie poważnym, wręcz karcącym tonem oznajmił: - Jeśli marny żyć w zgodzie, nigdy więcej nie chcę słyszeć tego i mienia. Wstydź się, nie jesteś lepszy od ojca... - Przepraszam, stryju Tony, ale nie mogę pozwolić, abyś źle się wyrażał o moim ojcu - wypalił Jeremy. Anthony zbliżył się do chłopca i nieco protekcjonalnym gestem zburzył mu włosy na głowie. - Posłuchaj, młokosie, kocham twojego ojca i zawsze kochałem, ale jest moim dobrym prawem wieszać na nim psy, ilekroć przyjdzie mi na to ochota. W końcu był moim bratem, nim został twoim ojcem; nie potrzebuje obrony takich jak ty. I przestań się stroszyć jak młody kogut, bo nic złego nie miałem na myśli. Jeremy, udobruchany, zaśmiał się pod nosem. - Rega. ... Reggie mówi, że nie możesz żyć, jeśli od czasu do czasu nie pokłócisz się z tatą. - Tak mówi? No cóż, ta dziewczyna zawsze uważała się za wszystkowiedzącą. Ale, ale... dostałem od niej kartkę. Wygląda na to, że młoda dama tym razem przybyła do miasta bez swojego wicehrabiego, a że wybiera się dziś na bal, pilnie poszukuje męskiej eskorty. M oże podjąłbyś się tego zadania? - Ja? Mówisz poważnie? - Jeremy aż zarumienił się z wrażenia.

- Jak najbardziej. Reggie wie, że nie znoszę występować w roli przyzwoitki, i nigdy by mnie o to nie poprosiła, gdyby mogła znaleźć sobie kogoś innego. Nieszczęściem Edward wyjechał z rodziną do Havers-ton, do Jasona; Derek również. Tak więc oprócz nas nie ma w Londynie Malorych, na których Reggie mogłaby liczyć... rzecz jasna, pomijając twojego ojca, lecz wątpię, byśmy zdołali go odnaleźć. Mówił, co prawda, że zabawi w mieście kilka dni, ale wspomniał też o zamiarze odwiedzenia jakiejś starej przyjaciółki... - Ma na imię Sarah wtrącii Jeremy, uśmiechając się szelmowsko.- Pracuje w tawernie przy... - Oszczędź mi szczegółów7. - Tak czy inaczej, nie namówiłbyś go do pójścia na bal, nawet w towarzystwie ulubionej siostrzenicy. Ale chętnie go zastąpię. Mam nawet odpowiednie ubranie. I umiem tańczyć! Connie mnie nauczył. Niewiele brakowało, a Anthony zakrztusiłby się tą rewelacją. - Nie może być! A podczas tych lekcji kto prowadził, ty czy on? - Na zmianę. - Jeremy się uśmiechnął. - Doświadczenia mi nie brakuje. Tańczyłem z niejedną dziewuchą i żadna się nie skarżyła. Anthony nie musiał pytać, czego oprócz tańca nauczył się Jeremy od owych dziewuch. Najwyraźniej chłopiec uległ wpływowi przyjaciół ojca, wśród których nie brakowało zdecydowanie nieciekawych postaci. ,,I co tu począć z takim gagatkiem?" - myślał Anthony. Coś jednak musiał przedsięwziąć, bo skutkiem ojcowskiego wychowania Jeremy był żałośnie nieokrzesany. I oto wzorem do naśladowania miał się dlań stać osławiony awanturnik powiedzmy: emerytowany awanturnik hulaka i rozpustnik. Może powinien oddać chłopca Jasonowi i niech ten spróbuje nauczyć go podstaw dobrego wychowania? - Nie wątpię, że Reggie będzie zachwycona, mogąc z tobą zatańczyć, ale jeśli ci życie miłe, nie chwal się przed nią swoim doświadczeniem z ,,dziewuchami". I raczej nie używaj tego słowa. Tak czy inaczej, Reggie cię zna i powinna być zadowolona z twojego towarzystwa. O ile wiem, to nawet cię lubi. - Aha, od razu mnie polubiła. To było tego dnia, kiedyśmy ją porwali. - Musisz mi o tym przypominać? A jeśli cię wtedy polubiła, to nie wcześniej, niż się dowiedziała, kim jesteś. Biedny James! Tyle się natrudził, żeby wyrównać rachunki z wicehrabią, a tu nagle mówią mu, że Reggie została jego żoną. - Ano, to wszystko zmieniło. - Niewątpliwie. Mimo to nie powinien był wlec cię ze sobą, wyruszając na poszukiwanie zemsty. - To była sprawa honorować - No, no , a więc pojęcie honoru nie jest ci obce -sucho odrzekł Anthony. - Może więc jest dla ciebie nadzieja... pod warunkiem, że uda nam się wyplenić ,,dziewuchy " z twojego słownika. Jeremy zaczerwienił się odrobinę. Nie było jego winą, że pierwsze lata życia spędził w szynku. Miał pięć lat, gdy ojciec dowiedział się o jego istnieniu i otoczył opieką. Connie, szturman na “Maiden Annę" i serdeczny przyjaciel Jamesa, od dawna pracował nad językiem chłopca. Teraz Jeremy zyskał drugiego nauczyciela. - Ale może ja się nie nadaję do tego, żeby towarzyszyć... - Posłuchaj, co ci powiem, i weź to sobie do serca. — Anthony z wyrzutem pokręcił głową. Czy proponowałbym ci, abyś towarzyszył mojej ulubionej siostrzenicy, gdybym wątpił, czy się do tego nadajesz? Jeremy zmarszczył czoło, jakby poruszony nową myślą. - Nie mogę tego zrobić. Do diaska, że też od razu o tym nie pomyślałem. Gdyby chodziło o kogoś innego, to jeszcze, ale... nie, nie mogę. - Co to znowu za brednie? Jeremy śmiało spojrzał stryjowi w oczy. - Sam nie mogę się podjąć opieki nad Reggie. Bo co będzie, jeśli ktoś taki jak ty zacznie jej się naprzykrzać? - Ktoś taki jak ja? Anthony nie był pewien, czy się roześmiać, czy udusić bezczelnego młokosa. - No wiesz... chodzi mi o kogoś, kto nie zwykł godzić się z odmową. Nie żebym sobie nie poradził z takim, który by się ośmielił... - ...ale kto się będzie przejmował siedemnastolatkiem? - dokończył Anthony. - Niech to diabli! Jak ja nie cierpię tych wszystkich balów, przyjęć i herbatek! Ale masz całkowitą rację. Myślę, że zastosujemy wariant pośredni. Ty będziesz towarzyszył Reggie, ale ja też będę miał na nią oko. Sala balowa w domu Crandalów wychodzi na ogród, a więc mogę was obserwować, właściwie nie uczestnicząc w zabawie. Takie rozwiązanie zadowoliłoby nawet wicehrabiego, choć to zdecydowanie nadopiekuńczy małżonek. I cóż, sir Galahadzie? Zadowolony? - A juści. Byłem tylko wiedział, że jesteś w pobliżu i przybędziesz z odsieczą, jeśli Reggie znajdzie się w opałach. Tylko czy ty s ię nie zanudzisz na śmierć, stercząc przez całą noc w ogrodzie? - Bardzo możliwe, ale jedną noc chyba wytrzymam. To, co czekałoby mnie na balu, byłoby jeszcze gorsze. Pewnie nie wiesz, co mam na myśli, i niech tak już zostanie, ale to istne przekleństwo mojego życia, choć z drugiej strony sam wybrałem swój los, więc nie powinienem narzekać. Po wygłoszeniu tej zagadkowej uwagi Anthony odszedł, zostawiając bratanka zajętego poznawaniem swojej nowej siedziby. Rozdział 5 - Czy teraz mi wierzysz? - szepnęła Frances, stając za plecami Roslynn otoczonej wianuszkiem adoratorów, którzy od początku balu nie odstępowali jej na krok. Nikt nie słyszał pytania Frances, choć obecni w sali panowie nie spuszczali wzroku z Roslynn, wyjątkowo pięknej w ciemnozielonej atłasowej sukni. Chwilowo pochłonięci byli przyjacielską sprzeczką na temat jutrzejszego wyścigu. To właśnie Roslynn zapoczątkowała tę dyskusję, aby położyć kres sporom o przywilej zaproszenia jej do następnego kadryla. Dość już miała tańca, zwłaszcza z lordem Bradleyem, który bez wątpienia miał największe stopy na południe od granicy szkockiej. Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni Frances dawała wyraz dumie, że przewidziała towarzyski sukces panny Cameron. Obawy Roslynn istotnie się nie sprawdziły. Już na pierwszym balu zrobiła furorę, co dla Frances, bardzo przeżywającej spóźniony debiut przyjaciółki, było źródłem ogromnej radości. - Wierzę mruknęła Roslynn, zastanawiając się, czy Frances aby nie przesadza, po raz setny domagając się przyznania sobie racji. Oczywiście, że wierzę. Ale jak mam dokonać właściwego wyboru, skoro możliwości jest tak wiele? Frances ujęła przyjaciółkę pod ramię i pociągnęła ją na stronę. - Nie musisz wybierać żadnego z nich. Polowanie dopiero się zaczyna. Poznasz jeszcze wielu interesujących kandydatów. Chyba nie zamierzasz wybierać na oślep? - Och, na pewno nie. A przede wszystkim nie zamierzam oddać ręki komuś, kogo zupełnie nie znam. Ten, którego wybiorę, i tak będzie człowiekiem całkowicie mi obcym, ale chcę o nim wiedzieć jak najwięcej. Żeby uniknąć pomyłki, należy dokładnie obejrzeć towar przy zakupie. - Towar? - Frances teatralnym gestem załamała ręce i uniosła wzrok ku niebu. - Czy to znaczy, że poszukiwanie męża kojarzy ci się z wyprawą na targ? - Sama nie wiem, co myśleć o swojej sytuacji - westchnęła Roslynn. To, co robię, wydaje mi się takie wyrachowane, zwłaszcza że żaden z poznanych dotąd mężczyzn nie obudził mojego zainteresowania. Po co się okłamywać i szukać ładnie brzmiących określeń! Zamierzam

kupić sobie męża. I nie zanosi się na to, abym go lubiła, skoro muszę wybierać spośród takich jak ci tutaj. Ale jeśli będzie spełniać inne warunki... - Pięknie! - zawołała Frances gniewnym tonem. Poddajesz się, choć na dobrą sprawę jeszcze nie zaczęłaś szukać. Skąd te czarne myśli? Czy coś się stało? Roslynn skrzywiła się boleśnie. - Frances - jęknęła - oni są tacy młodzi! Gilbert Tyrwhitt ma najwyżej dwadzieścia lat, Neville Baldwin jest niewiele starszy. Hrabia jest w moim wieku, a lord Bradley, choć starszy ode mnie o kilka lat, zachowuje się jak uczniak. Pozostali dwaj nie są lepsi. Do licha, sprawiają, ze czuję się beznadziejnie staro. Dziadek mnie ostrzegał, mówił, żebym szukała mężczyzny w sile wieku, ale skąd go wziąć? I nie mów, że wszyscy są już żonaci, bo zacznę krzyczeć. - Bez paniki, Ros. - Frances się uśmiechnęła. Nie brak tu dżentelmenów w średnim wieku, wdowców i zatwardziałych kawalerów, którzy poznawszy cię, na pewno gotowi będą rozważyć możliwość zmiany sytuacji rodzinnej. Zdaje się, że muszę ci ich przedstawić, bo prawdopodobnie czują się onieśmieleni, widząc cię w towarzystwie tych roztańczonych młodzików. Możliwe, że obawiają się konkurencji, w końcu jesteś niekwestionowaną królową tego balu. Jeśli chcesz starszego mężczyzny, musisz biedaka jakoś ośmielić, dać mu do zrozumienia, że się nim interesujesz... no wiesz... - Przestań się rumienić, Frances, i nie traktuj mnie jak pensjonarki. Potrafię zdobyć się na śmiałość, jestem nawet gotowa przejąć inicjatywę: określić swoje warunki i sama wystąpić z propozycją małżeństwa. Nie rób zdziwionej miny, bo wiesz, że mówię poważnie i jeśli będzie trzeba, tak właśnie postąpię. - Nie sądzę, byś zdecydowała się dobrowolnie postawić siebie w tak dwuznacznej sytuacji. - W normalnych warunkach - być może. Ale nie w sytuacji bez wyjścia. Nie mam czasu na dworne zaloty, a tym bardziej na bezczynne wyczekiwanie, aż pojawi się właściwy mężczyzna. Tak więc pokażesz mi kilku co bardziej doświadczonych kandydatów na męża, a ja ci powiem, którym z nich powinnaś mnie przedstawić. Dość już mam tych smarkaczy. - Jak sobie życzysz - odparła Frances i z obojętną miną rozejrzała się po sali. Tam, kolo orkiestry. Ten wysoki. Nie pamiętam jego nazwiska, ale wiem, że jest wdowcem z dwójką... nie, z trójką dzieci. Ma jakieś czterdzieści - czterdzieści dwa lata i sądząc z tego, co o nim słyszałam, da się lubić. Dzieci wychowują się na wsi, w jego posiadłości w hrabstwie Kent. On sam woli miejskie życie. Przyjrzyj mu się. Czy kogoś takiego miałaś na myśli? Roslynn uśmiechnęła się, wyczuwając w pytaniu przyjaciółki ukryty sarkazm. - Och, nie jest taki zły. Podoba mi się ta siwizna na jego skroniach. Mogę się obyć bez miłości, ale niech mój wybrany będzie chociaż przystojny. A ten jest wcale, wcale... Tak, na początek może być. Kto jeszcze? Frances zrobiła niezadowoloną minę. Być może Roslynn nie czuła się jak podczas wyprawy na targ, ale ona na pewno tak. Racjonalne, merkantylne nastawienie przyjaciółki budziło w niej niesmak. Ale czyż każde małżeństwo nie jest transakcją? Tyle że panny na wydaniu w większości mają rodziców lub opiekunów, do których należy zajmowanie się ,,handlowymi" aspektami przedsięwzięcia. Mogą więc spokojnie marzyć o miłości i mieć nadzieję, że małżeństwo będzie spełnieniem tych marzeń. Roslynn musiała sama zadbać o swoje interesy, stawić czoło nieznośnej przyziemności legalnego związku, pamiętając o jego finansowych i prawnych konsekwencjach. Frances zrozumiała, że jej próby wpłynięcia na postawę Roslynn są nie tylko skazane na niepowodzenie, ale i bezsensowne. Tak więc już bez oporów jęła po kolei opisywać obecnych na balu dżentelmenów. W ciągu godziny Roslynn została im wszystkim przedstawiona i mogła sporządzić listę potencjalnych kandydatów do swojej ręki, spełniających podstawowy jej zdaniem warunek co do wieku. Tymczasem młodzi wielbiciele nadal nie dawali jej spokoju, co chwila zapraszając do tańca i obsypując komplementami. To niezwykłe powodzenie, aczkolwiek pomogło Roslynn wyzbyć się resztek nieśmiałości, w pewnym momencie zaczęło ją drażnić i nużyć. Lata towarzyskiej izolacji, życia w górskiej siedzibie dziadka, w niezmiennym, znanym od zawsze otoczeniu sprawiły, że Roslynn nie bardzo umiała postępować z mężczyznami. Domowników płci męskiej traktowała z poufałością wynikającą z długotrwałej znajomości, obcych jak przystało na dobrze ułożoną panienkę nie zauważała. Nieświadoma wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach, poza domem czuła się skrępowana i niepewna, a w rezultacie zanadto się przejmowała otoczeniem. Nie doceniając własnej urody, jednocześnie przywiązywała zbyt wielką wagę do swego wieku. Nic więc dziwnego, że w poszukiwaniu męża liczyła wyłącznie na własną pozycję majątkową. Zważywszy, że była starsza od większości dziewcząt, z którymi przyszło jej rywalizować na gruncie towarzyskim i matrymonialnym, uznała, iż musi się zadowolić mężczyzną bez nadziei na spadek drugim lub trzecim synem w rodzinie czy nawet utracjuszem-hazardzistą lub zrujnowanym, zadłużonym lordem. I nawet jeśli na mocy intercyzy miała pozostać wyłącznym dysponentem swego majątku, gotowa była hojnie wyposażyć przyszłego małżonka. Mogła sobie pozwolić na hojność. Była wręcz nieprzyzwoicie bogata. Jednakże po pierwszym przyjęciu, na które zabrała ją Frances, musiała zmienić ocenę sytuacji. Szybko się przekonała, że jej osoba budzi zainteresowanie najróżniejszych mężczyzn, nie tylko ewidentnych łowców posagów. Nikt tu jeszcze nie wiedział o majętności Roslynn, choć oczywiście jej suknie i biżuteria mówiły same za siebie. Niemniej jednak wśród pierwszych, którzy odwiedzili ją na South Audley Street, byli bogaty hrabia i nieznośnym choć równie zamożny lord Bradley. Starsi mężczyźni z nowej listy Roslynn także nie uchodzili za biedaków, a robili wrażenie ogromnie poruszonych oznakami życzliwości pięknej Szkotki. Ale czy byli gotowi ją poślubić? O tym miała się dopiero przekonać. Teraz najważniejsze było zebranie informacji o każdym z nich. Jeśli mieli coś do ukrycia, jakieś wady czy nałogi, nie chciała się o tym dowiedzieć po ślubie. Najbardziej brakowało Roslynn zaufanego doradcy kogoś, kto znałby tych mężczyzn na tyle dobrze, by ułatwić jej podjęcie ostatecznej decyzji. Frances, będąc wdową, nie udzielała się towarzysko, nie dysponowała więc informacjami, które pozwoliłyby nakreślić charakterystyki poszczególnych kandydatów. Osobiście znała tylko przyjaciół zmarłego męża, lecz żadnego z nich nie uważała za godnego polecenia. Mężczyźni, których wskazała przyjaciółce na balu u Crandalów, mogli co najwyżej uchodzić za jej znajomych, toteż niewiele miała o nich do powiedzenia. Pozostały plotki - niezłe źródło wiedzy o ludziach, choć niestety mało wiarygodne. Przy tym nowe plotki mają tendencję do wypierania starych, które idą w zapomnienie wraz z zawartą w nich informacją. Frances musiała przyznać, że jej zadanie byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby Roslynn miała w Londynie jeszcze choć jedną przyjaciółkę. Żadnej z nich nie przyszło do głowy, że Roslynn mogłaby przecież wynająć kogoś, kto zebrałby wiadomości o kandydatach z listy. A gdyby nawet wpadły na taki pomysł, nie wiedziałyby, gdzie szukać odpowiedniego człowieka. Poza tym to byłoby zbyt proste, a Roslynn juz na wstępie przyjęła założenie, że upolowanie męża będzie przedsięwzięciem trudnym i skomplikowanym. Wiedziała, że nie uniknie bolesnej rozterki, bo jakże tu być pewną wyboru dokonanego w takim pośpiechu? Niemniej jednak tego wieczora na pewno zbliżyła się do celu, może nieznacznie, ale miała powody do zadowolenia. Sir Artemus Shadwell, jej szpakowaty wdowiec, dzielnie stawił czoło natrętnej młodzieży - owemu stadu lubieżnych kozłów, jak Roslynn nazywała w myślach uciążliwych adoratorów i poprosił ją do tańca. Nieszczęśliwie nie był to taniec sprzyjający konwersacji. Roslynn zdołała się tylko dowiedzieć, że jej partner ma pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa (a Frances mówiła o trojgu!) i aczkolwiek nie wyklucza powtórnego ożenku, nie planuje powiększenia rodziny. ,,Ciekawe -pomyślała Roslynn - jak chciałby temu zapobiec".

Akcje sir Artemusa wyraźnie spadły. Bo z czego jak z czego, ale z dzieci Roslynn nie zamierzała zrezygnować. Niczego więcej nie chciała od przyszłego męża. Jedyne, co pociągało ją w instytucji małżeństwa, rodziny - to właśnie dzieci. Pragnęła je mieć niedużo: dwoje, troje i to niebawem, bo nie mogła sobie już pozwolić na długą zwłokę. Tworzenie rodziny należało rozpocząć natychmiast. Takie był o jej stanowisko i żadne “może" czy ,,zobaczymy" nie wchodziło w rachubę. Na razie jednak nie musiała wykreślać sir Artemusa ze swojej listy. Biedak przecież nie wiedział, że dla niej jest tylko “jedną z możliwości", toteż pytanie o stosunek do dzieci mógł potraktować nie dość poważnie. Zresztą mężczyźni często zmieniają poglądy. Jeśli Roslynn cokolwiek o nich wiedziała, to właśnie to: że są niestali. - Po zakończonym tańcu sir Artemus odprowadził partnerkę do Frances, która stała obok stolika z przekąskami w towarzystwie nie znanej Roslynn młodej kobiety. Chwilę później orkiestra zagrała walca i Roslynn spostrzegła, że niestrudzony lord Bradley już zmierza w jej stronę, jęknęła głośno. Dość tego! Ten wstrętny niezgrabiasz nie będzie jej więcej deptał po palcach. - Co się stało, Ros? - zainteresowała się Frances. - Nic. To znaczy...- Roslynn zawahała się, a potem, zapominając o obecności nieznajomej, wybuchnęła: - Nie chcę więcej tańczyć z Bradleyem. Cóż to za uprzykrzony cymbał! Jeśli tu podejdzie, zemdleję i narobię ci wstydu. Lepiej więc przeproś go w moim imieniu, a ja się gdzieś schowam. Roslynn uśmiechnęła się konspiracyjnie i zniknęła w tłumie. Podjęcie tej decyzji przyszło jej wyjątkowo łatwo. Trudniejsze zadanie czekało Frances i jej towarzyszkę, bo lord Bradley na pewno zechce się dowiedzieć, jakim cudem pozornie łatwa zdobycz wymknęła mu się z rąk. Minąwszy oszklone drzwi wiodące na taras, Roslynn skręciła szybko, oparła się plecami o ścianę i rozejrzała ostrożnie. Taras i otaczający go rozległy trawnik tonęły w poświacie księżyca. Upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje, odwróciła się, pochyliła nieco i zza framugi zapuściła czujne spojrzenie w głąb sali. Lord Bradley, z miną wyrażającą głęboki zawód, odchodził właśnie od Frances. A więc ucieczka zakończyła się pełnym sukcesem. Mimo najlepszych chęci Roslynn nie była w stanie wykrzesać z siebie choćby odrobiny współczucia dla tego osobnika. Przez chwilę obserwowała go z obawą, że nie znalazłszy jej na parkiecie zechce wyjrzeć na taras. Musiałaby wtedy szukać innej kryjówki. Już widziała, jak skulona chowa się za kwietnikami. Nieco poniewczasie uświadomiła sobie, że jej teraźniejsza poza jest również co najmniej dziwaczna, i nerwowo zerknęła przez ramię. Na szczęście w ogrodzie nie było żywej duszy. Niebawem lord Bradley poprosił do tańca inną dziewczynę i Roslynn mogła odetchnąć z ulgą. Wyprostowała się i w duchu pogratulowała sobie ocalenia palców przed koszmarnymi buciorami lorda. Powinna była wcześniej uciec do ogrodu. Z przyjemnością wdychała świeże jej skołataną głowę ich kłopotach, nie myśleć o niczym, dać się unieść dobiegającej z sali.melodii walca Światło padające z wysokich drzwi i okien kładło się złotawymi prostokątami na kamiennej posadzce tarasu.Ustawione tu stoliki i krzesła były zbyt dobrze widoczne z wnętrza, toteż Roslynn nawet się do nich nie zbliżała. W miejscu, gdzie taras łączył się z trawnikiem, wypatrzyła nóżki skrytej w cieniu drewnianej ławeczki. Przesłaniały ją gęsto porośnięte listowiem gałęzie, nie przepuszczające światła księżyca. Od strony domu ławeczkę zakrywał potężny, nisko usytuowany konar. Doskonale! Roslynn mogła być spokojna, że jeśli siądzie tam z pod winiętymi nogami, nawet z tarasu nikt jej nie zobaczy.Miło stać się choć na trochę niewidzialną. Od kryjówki dzieliło ją zaledwie kilkadziesiąt stóp, ale na wszelki wypadek puściła się biegiem, zmniejszając w ten sposób ryzyko, że zostanie zauważona. Drżała na myśl, iż nie zdoła bezpiecznie dotrzeć do upatrzonego celu. Kwestia ta w absurdalny sposób urosła w jej myślach do sprawy ogromnej wagi. Tak bardzo potrzebowała kilku minut wytchnienia. Z drugiej jednak strony...jeśli się nie uda, to trudno. I tak musiała zaraz wracać na salę, nim Frances zacznie się niepokoić. Teraz jednakże najważniejsze było osiągnięcie skraju cienia. Ta głupia ławka stała się dla niej czymś wręcz upragnionym. Nagle Roslynn zatrzymała się jak wryta, a wszystko w niej zamarło. Kryjówka nie była żadną kryjówką. Ławeczka, jej ławeczka, okazała się zajęta. Roslynn stała w świetle padającym z okien i bezmyślnie wpatrywała się w nogawkę z czarnego sukna, którą dotąd, jeszcze z odległości kilkunastu stóp, brała za plamę cienia. Dostrzegła też obutą stopę spoczywającą na siedzeniu ławki dokładnie tam, gdzie zamierzała usiąść, by uczynić się niewidzialną. Uniosła wzrok nieco wyżej, nad kolano intruza, i zorientowała się, że stoi on w swobodnej, niedbałej pozie, wsparty biodrem o oparcie ławki. Przedramiona skrzyżował na kolanie, dłonie zaś, wyraźnie widoczne na tle czarnych spodni, opuścił luźno, ukazując kształtne palce. W ciemności majaczył jeszcze i zarys szerokich ramion i biała plama fantazyjnie zawią zanego fularu. Na koniec Roslynn spojrzała tam, gdzie spodziewała się zobaczyć twarz mężczyzny; ta jednak ginęła w mroku i mimo niewielkiej odległości niepodobna było rozróżnić jej rysów. Nieznajomy znajdował się dokładnie w miejscu, które Roslynn upatrzyła sobie na kryjówkę. Prawie go nie widziała, ale przecież był tam, najzupełniej rzeczywisty, skryty w mroku, milczący. Roslynn czuła, jak wzbiera w niej złość, irracjonalne pragnienie zemsty. Zdawała sobie sprawę, że obcy widzi ją bardzo wyraźnie, oświetloną blaskiem księżyca i łuną bijącą z okien sali balowej. Prawdopodobnie widział, jak czaiła się przy drzwiach tarasu, zaglądając do wnętrza domu niczym dziecko bawiące się w chowanego. I oczywiście nie odezwał się. Nawet się nie poruszył. Tylko jej się przyglądał. Gorący rumieniec zalał twarz dziewczyny, jej gniew pogłębiało jeszcze zachowanie nieznajomego, który milczał, jakby nadal go nie widziała. A przecież bez trudu mógł ją uspokoić. W tych okolicznościach dżentelmen dałby do zrozumienia, że zobaczył ją dopiero teraz, przed chwilą, nawet jeśli nie byłoby to prawdą. Cała ta sytuacja budziła w Roslynn instynktowną chęć ucieczki. Ale uciec, nie dowiedziawszy się, kim jest nieznajomy, podczas gdy on mógł ją rozpoznać... nie, co to, to nie. Miałaby później spotykając każdego mężczyznę zastanawiać się, czy to przypadkiem nie ten, który widział ją kiedyś na tarasie Crandalów i teraz w duchu się z niej naśmiewa? Niedoczekanie, mości podglądaczu! Za chwilę zażąda, aby się przedstawił. Jeśli trzeba, będzie nalegać. Ba! Siłą wyciągnie go z cienia. Z wściekłości aż zabrakło jej słów. Nim odzyskała mowę, zapłonęło światło na piętrze domu; jego złoty promień przebił się skroś 1istowia i sięgnął twarzy nieznajomego. Roslynn poczuła, że braknie jej tchu. Na długą, długą chwilę w jej umyśle zagościła przeraźliwa pustka. Gdyby ją teraz ktoś zapytał, jak się nazywa, nie umiałaby podać swojego imienia. Przed oczyma miała szerokie usta o łagodnie uniesionych kącikach, mocno zarysowaną szczękę i dumny, orli nos. Mimo opalenizny i z natury smagłej cery skóra nieznajomego silnie kontrastowała z włosami, czarnymi jak krucze skrzydło, lśniącymi jak heban, falistymi i bujnymi. Jego oczy - Boże, strzeż dziewczynę przed spojrzeniem takich oczu! - były intensywnie niebieskie, w półosłonięte ciężkimi powiekami i jakby leciutko skośne. Czarne rzęsy i doskonale zarysowane brwi jeszcze podkreślały ich egzotyczny wyraz. I to spojrzenie hipnotyzujące, przenikliwe, badawcze, jawnie zmysłowe i gorące... palące żywym ogniem. Roslynn zakręciło się w głowie. Zbyt długo wstrzymywała oddech. Nagle poczuła, że się dusi... i oprzytomniała. Westchnęła głęboko i powoli wypuściła powietrze przez wpółotwarte usta. Co za pech! Doskonale pamię-iala ostrzeżenie dziadka. Nikt też nie musiał jej mówić, z kim ma do czynienia. Już wiedziała. Oto był jeden z tych mężczyzn, których nie powinna brać pod uwagę, poszukując męża. Tak zabójczo, okrutnie przystojny - nie mógł być nikim innym.

Opuścił ją gniew wywołany jego zachowaniem. Jeśli nadal czuła się rozdrażniona, to z zupełnie innego powodu. Nagle zapragnęła uderzyć go, zadać mu ból za to, kim był. Dlaczego właśnie on? Dlaczego mężczyzna na którego widok traciła zmysły, musiał należeć do kategorii ,,nie dla niej"? - Pan mi się przygląda - powiedziała. Czuła zamęt w głowie i ta uwaga wyrwała jej się jakby mimo woli. - Wiem - odparł i uśmiechnął się. Nie wytknął jej, że i ona mu się przygląda. Zbyt wielką przyjemność sprawiał mu widok dziewczyny. Słowa były tu całkowicie zbędne, choć musiał przyznać, że nawet jej nieco ochrypły głos działał nań niczym fizyczna pieszczota. Anthony Malory był zafascynowany urokiem nieznajomej. Zwrócił na nią uwagę, zanim jeszcze wyszła do ogrodu. Ze swego miejsca na ławce pod drzewem obserwował przez okno Reggie, kiedy niespodziewanie w jego polu widzenia pojawiła się ta kobieta. Początkowo nawet nie widział jej twarzy, tylko szczupłe plecy okryte zielonym atłasem — i włosy. Bujne, o wspaniałym złotorudym odcieniu, natychmiast pobudziły jego wyobraźnię. Poczuł, ze musi zobaczyć jej twarz. Wstał, gotów jeszcze ten jeden raz stawić czoło roztańczonej tłuszczy... I wtedy ona wyszła na taras. Uspokojony, osunął się na ławkę. Patrząc pod światło, nadal nie rozróżniał rysów twarzy nieznajomej, ale patrzył i czekał, pewien, że jego cierpliwość zostanie nagrodzona. Nie pozwoli jej odejść, dopóki nie pokaże mu swojej twarzy. Przyglądał się, jak z komicznym pośpiechem chowa się za ścianę, a potem nachyla i zagląda do wnętrza sali balowej. Widok kształtnego derriere, jaki zaprezentowała przy tej okazji, wywołał uśmiech na jego twarzy. Gdyby wiedziała, że ją obserwuje, taką pozę należałoby uznać za rodzaj zachęty... Niewiele brakowało, a zaśmiałby się głośno, ale ona jakby czytała w jego myślach. Wyprostowała się i rozejrzała po tarasie. Kiedy popatrzyła w jego kierunku, pomyślał, że został odkryty. Chwilę później z osłupieniem spostrzegł, że nieznajoma rusza ku niemu, biegnie w jego stronę, teraz dobrze widoczna w smugach światła z okien, i doprawdy nie wierzył własnym oczom, tak oszałamiająco piękna wydała mu się jej twarz. Dziewczyna dotarła do plamy światła o kilka kroków od ławki i tam zatrzymała się nagle, zaskoczona nie mniej od niego. Tylko że on szybko otrząsnął się ze zdumienia, pojąwszy, iż nie biegła ku niemu, bo dopiero w tej chwili się dowiedziała, że ławka jest zajęta. Zabawne było obserwować, jak pod wpływem emocji zmienia się wyraz doskonale pięknej kobiecej twarzy. Anthony wyczytał z niej kolejno zdziwienie, ciekawość, zakłopotanie - lecz ani śladu strachu. Uważne spojrzenie nakrapianych złotymi plamkami oczu spoczęło na jego nodze i wolno sunęło ku górze. Zastanawiał się, na ile test widoczny, jako że pod drzewem panował gęsty mrok, ale na razie nie zamierzał rezygnować z przewagi, jaką zapewniała mu całkowita anonimowość. Co go najbardziej zdziwiło, to że dziewczyna od razu nie uciekła ani nie zemdlała. Nie zachowała się jak głupiutka debiutantka, która niespodziewanie natknęła się na przyczajonego w ciemnościach obcego mężczyznę. Ale dlaczego jej reakcja była tak odmienna, dlaczego ona sama tak bardzo się różniła od niewinnych panienek, które spotykał na wszystkich balach i których skwapliwie unikał? Szybko znalazł odpowiedź na to pytanie i znów poczuł się do głębi poruszony. Ona wcale nie była tak młoda, jak początkowo przypuszczał! W każdym razie nie była za młoda dla niego. A zatem nie była też nietykalna. Ta konstatacja podziałała na niego jak sygnał wewn trznej pobudki. O ile dotąd napawał się urodą nieznajomej, patrząc na nią wzrokiem konesera, to obecnie uświadomił sobie, że nie jest skazany jedynie na patrzenie, że mógłby tego piękna także dotknąć. A potem na piętrze domu zapłonęły światła i w jej spojrzeniu pojawił się wyraz graniczącej z zachwytem fascynacji. Nigdy w życiu Anthony nie był tak rad, że kobieta znajduje go pociągającym. Teraz już nie mógł jej nie zapytać: - Kto się panią opiekuje? Roslynn drgnęła, kiedy po długiej chwili milczenia ponownie rozległ się głos nieznajomego. Wiedziała, że powinna była odejść zaraz po pierwszej krótkiej wymianie zdań. Została jednak, niezdolna oderwać odeń wzroku, niepomna na fakt, że oboje przyglądają się sobie w sposób całkowicie sprzeczny z zasadami dobrego wychowania. - Kto się mną opiekuje? - Tak. Do kogo pani należy? - Och, do nikogo. Anthony uśmiechnął się, ubawiony tak zdecydowaną w tonie odpowiedzią. - Może powinienem jeszcze inaczej sformułować swoje pytanie... - Nie, wiem, o co pan chciał zapytać. I udzieliłam panu odpowiedzi. Niedawno straciłam dziadka. On był moim jedynym opiekunem. Teraz nie mam nikogo. - Proszę zatem wziąć sobie mnie. Te słowa, wypowiedziane łagodnym, niemal czułym tonem, poruszyły jej serce. Czegóż by nie zrobiła, żeby go sobie wziąć, mieć go tylko dla siebie! Była jednak pewna, że nie to chciał powiedzieć, co ona tak pragnęła usłyszeć, że miał na myśli coś, co powinno wprawić ją w zakłopotanie. Tymczasem wcale nie czuła się zakłopotana. Właśnie coś podobnego spodziewała się usłyszeć od mężczyzny takiego jak ten. “Oni nie mówią tego, co czują napisała kiedyś Frances. - Uwielbiają szokować kobiety gorszącymi wypowiedziami, bo to pomaga im uchodzić za pozbawionych zasad rozpustników". A mimo to... nie mogła się powstrzymać przed zadaniem tego pytania, po prostu nie mogła. - A więc chciałby się pan ze mną ożenić? - Ożenić? Zmieszał się, był wyraźnie zbity z tropu. Omal się nie roześmiała na widok jego przerażonej miny. - Zwykłam nazywać rzeczy po imieniu, choć nie zawsze jestem aż tak śmiała. Zważywszy jednak, co pan przed chwilą powiedział, moje pytanie jest całkowicie na miejscu. Czy mogę zatem przyjąć, iż nie jest pan materiałem na męża? - Jak mi Bóg miły, nie jestem! - Nie musi pan wzywać Boga na świadka - wyniośle odrzekła Roslynn, lecz w jej głosie kryła się też odrobina rozczarowania. - Nie spodziewałam się niczego innego. Nie był już tak zadowolony z siebie, najwidoczniej zaczynał rozumieć jej intencje. - Kochanie, chyba nie zamierza pani tak szybko pozbawić mnie wszelkiej nadziei. Proszę powiedzieć, że nie szuka pani męża jak ten tłum panien na balu. - Ależ szukam. Jak najbardziej. Właśnie po to przyjechałam do Londynu. - Jak one wszystkie. - Bardzo mi przykro. Uśmiechnął się i ten jeden uśmiech wystarczył, by surowość zniknęła z jej twarzy. - Jeszcze nie jest pani mężatką powiedział. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu czy może przypomnienie go zarówno sobie, jak i jej. Pochylił się, ujął ją za rękę i delikatnie przyciągnął bliżej. A jakież imię może nosić osoba tak urocza? Imię? Imię? Jej umysł bez reszty pochłaniały wrażenia płynące z dłoni spoczvwającej w delikatnym uścisku jego palców. Ciepłych i silnych. Czuła, jak jej nagie ramię pokrywa się gęsią skórką. Nogami uderzyła o krawędź ławki obok jego buta, ale nawet tego nie poczuła. Wciągnął ją w cień. - Bo przecież ma pani j jakieś imię? - nalegał.

Czysty, męski zapach wypełnił nozdrza Roslynn. - Co proszę? Śmiał się, zachwycony jej pomieszaniem. - Moja droga, pytam panią o imię. Wszyscy mamy imiona, źli czy dobrzy. Ja nazywam się Anthony Malory, dla przyjaciół Tony. A pani? Zamknęła oczy, próbując zebrać myśli. - Ros... Roslynn. - Teraz rozumiem. Nic dziwnego, ze pragnie pani wyjść za mąż, Ros Roslynn.i. Po prostu chce pani zmienić nazwisko. Szybko otworzyła oczy. Jego uśmiech ją oślepił, Zrozumiała, ze tylko się z nią przekomarza. To miłe pomyślała że czuje się pr zy niej tak swobodnie. Mężczyźni, których ostatnio poznała, zazwyczaj byli zbyt pochłonięci robieniem na niej dobrego wrażenia, by zdobyć się na odrobinę swobody. Uśmiechem odpowiedziała na jego uśmiech. - Prawdę mówiąc, nazywam się Roslynn Chadwick. - I niech tak zostanie, najdroższa... przynajmniej dopóki się bliżej nie poznamy. A poznamy się, proszę mi wierzyć. Czy mam powiedzieć, jak blisko? Zaśmiała się swoim cudownym gardłowym śmiechem, który podziałał nań jak wstrząs. - Och, znowu próbuje mnie pan zgorszyć. Ale nic z tego. Jestem za stara, żeby się rumienić, a poza tym ostrzeżono mnie przed takimi jak pan. - A kimże ja jestem? - Bałamutem. - Przyznaję się do winy westchnął, żartobliwie udając skruchę. - Mistrzem uwodzenia. - Mam nadzieję. Roześmiała się i znów nie był to głupi chichot czy wymuszony, drażniący śmiech idiotki. Ciepły, głęboki ton jej głosu sprawiał, że miał ochotę... Nie śmiał jednak. Za nic w świecie nie zaryzykowałby, że ją spłoszy. Może nie była taka młoda, ale nie wiedział, czy może liczyć na jej doświadczenie. Nieszczęsne światło na piętrze, za którego sprawą Roslynn znalazła się w tak ryzykownej sytuacji, nagle gasło. Ogarnęła ją panika. Przestało mieć znaczenie, że rozmowa z nim sprawia jej przyjemność, że tak swobodnie czuje się w jego towarzystwie. Oto znaleźli się w ciemnościach, a on był uwodzicielem i człowiekiem bez zasad. Ona zaś nie mogła dopuścić do tego, by ją uwiódł. - Muszę już iść. - Jeszcze nie. - Naprawdę muszę. Spróbowała uwolnić rękę, ale mocniej zacisnął uchwyt. Wolną dłonią odnalazł w ciemności jej twarz, delikatnie, samymi koniuszkami palców pieścił policzek, aż uczuła, że coś otwiera się w niej w środku. Musiała czym prędzej uświadomić mu, że... - Ja... dziękuję panu, panie Malory — bezwiednie wymówiła te słowa w szkockim dialekcie. - Sprawił pan, że na chwilę zapomniałam o swoich kłopotach, ale proszę ich teraz nie powiększać. Nie szukam kochanka, lecz męża, a że pan się nie nadaje... tym większa szkoda. Znów udało jej się wprawić go w osłupienie. Nie zauważył nawet, kiedy zabrała rękę. Patrzył na nią, jak idzie przez taras i znika w drzwiach sali balowej. Z trudem oparł się niedorzecznej chęci, by podążyć za nią. Na jego twarzy zwolna pojawił się szelmowski uśmiech. “Tym większa szkoda" — powiedziała i w głosie jej brzmiał szczery żal. Tak, nie wiedziała, że tymi słowami przypieczętowała swój los. Rozdział 6 - Oglądałeś mistrza w akcji, Connie. - Bardziej mi to wyglądało na komedię omyłek - odrzekł wysoki rudzielec.- Stracona okazja równa się porażce, jakkolwiek byś na to patrzył. Prowadzący ten dialog zbliżyli się do ławeczki pod drzewem w ogrodzie Crandalow. - Szpiegujesz mnie, braciszku? zaśmiał się Ambony. - Prawdę mówiąc, nie mogłem się oprzeć pokusie - odparł James, uśmiechając się rozbrajająco. - Chociaż istniała obawa, iż stanę się świadkiem jakichś intymności, a to byłoby krępujące. - Nic takiego nie wchodziło w rachubę. Dopiero ją poznałem. - I zaraz straciłem - dorzucił Conrad Sharp, przyjaciel Jamesa i pierwszy oficer ,,Maiden Annę". Anthony rzucił Conniemu mordercze spojrzenie, ale ze względu na panujące wokół ciemności nie osiągnął zamierzonego efektu. - Ależ, Connie - odezwał się James - Tony zrobił co mógł, tylko że ona zbiła go z pantałyku, apelując do jego sumienia. I na dodatek ta oryginalna szkocka wymowa... Biedak nie mógł nie ulec jej urokowi. Tak czy inaczej, sądzę, że jego sława uwodziciela doznała trwałego uszczerbku. - Zdobycie takiej dziewczyny każdemu przyczyniłoby chwały — zauważył Connie. - Tak, była niezła. Powiedziałbym nawet: wyjątkowa. - I nie do wzięcia - mruknął Anthony. Zaczynał mieć dość tej rozmowy. - Hola, chłopcze, czyżbyś uzurpował sobie prawo wyłączności w tej materii? Uważaj, bo mogę potraktować to jak wyzwanie. Anthony zmartwiał. W przeszłości on i James niejednokrotnie rywalizowali o względy tej samej kobiety. Cały Londyn był wtedy terenem ich łowów i w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, który z nich pierwszy zdobędzie przychylność tej czy innej damy. Z czasem jednak, być może pod wpływem znużenia wywołanego przesytem, zainteresowanie Anthon'ego tego rodzaju współzawodnictwem osłabło. Przestało mu zależeć. Zdobycie kobiety już nie było dlań kwestia życia i śmierci. Aż do dzisiaj. Ale James... Anthony uświadomił sobie, że właściwie nie zna brata. Kiedyś byli nierozłączni. Wiedzieli o sobie niemal wszystko i zawsze wspierali się nawzajem w sporach ze starszymi braćmi. Ale to było, zanim Jamesowi strzeliło do głowy popróbować szczęścia na morzu. Przez dziesięć lat widywali się jedynie przy okazji rzadkich wizyt ,,Maiden Annę" w Anglii. Ostatnia zakończyła się wielką awanturą bracia odwrócili się od Jamesa, uprzednio przetrzepawszy mu skórę za zabranie Reggie na piracką wyprawę. Ostatnio jednak James spoważniał. Porzucił korsarskie rzemiosło i ogłosił, że na dobre wraca do ojczyzny. Ale czy jego wyzwanie dotyczące Roslynn Chadwick należy traktować poważnie - Anthony po prostu nie miał pojęcia. W tym momencie ujrzał ją znowu, jej sylwetka mignęła mu w oknie sali balowej. Zauważył, że i James patrzy w tym samym kierunku. - Daj sobie spokój, braciszku. Powiedz lepiej, co tu właściwie robisz? Patrząc na braci, trudno się było domyślić łączącego ich pokrewieństwa. James, odrobinę niższy od Anthony'ego, ale mocniej zbudowany, był jak większość Malorych blondynem o zielonych oczach. W całej rodzinie tylko Anthony, Regina, córka Edwarda — Amy, i Jeremy

mieli czarne włosy i błękitne oczy babki, w której żyłach - jak głosiła plotka - płynęła cygańska krew. - Gdybyś nieco jaśniej sformułował zostawioną dla mnie wiadomość, nie psułbym sobie wieczoru przychodząc tutaj - odparł James. - Ale przypomniałeś mi, że miałem ci natrzeć uszu. Co to za pomysł: wysłać Regan na bal w towarzystwie tego mojego obwiesia? Na dźwięk słowa,,Regan" Anthony zazgrzytał wściekle zębami. - A więc sprowadziła cię troska o Reggie? - Nie uznałeś za stosowne zawiadomić mnie, że i ty zamierzasz się dziś bawić u Crandalów. - Jeśli warowanie w ciemnym ogrodzie nazywasz zabawą, to istotnie, bawię się wyśmienicie. - Nie bądź takim gburem - wtrącił Connie. - Czy ty wiesz, co czuje ojciec niepewny zachowania syna? - Biedny chłopiec, nawet gdyby chciał, nie mógłby nic zbroić, skoro aż dwóch ojców ma na niego baczenie. A nawiasem mówiąc, to właśnie Jeremy dał mi do zrozumienia, że może nie sprostać zadaniu opieki nad Reggie. Dlatego tu jestem. - Nic nie rozumiesz, Tony. Nie chodzi o obronę Regan przed natrętami. Pytanie brzmi: kto ją obroni przed jej opiekunem? Jeśli w tym momencie Anthony nie wybuchnął śmiechem, to tylko dlatego, że nie chciał zbytnio urazić brata. - Na miłość boską, ona jest jego stryjeczną siostrą! - Myślisz, że to mu przeszkadza? - Chyba żartujesz. - Anthony spojrzał badawczo na brata. - Chłopak świata za nią nie widzi - padła dwuznaczna odpowiedź. - Jeśli nawet, to zapominasz, kto jest przedmiotem jego zaślepienia. Niech no tylko spojrzy na Reggie nie tak jak trzeba, a w minutę później będzie na klęczkach błagał ją o litość. Myślałem, że lepiej znasz swoją siostrzenicę. - Owszem, wiem, że potrafi o siebie zadbać. Ale znam też swojego syna. Możesz mi wierzyć: niełatwo zbić go z tropu. - Może powinienem ci przypomnieć, że rozmawiamy o siedemnastoletnim chłopcu? - A może to ja powinienem ci przypomnieć, jaki byłeś, mając siedemnaście lat? - odparł James. Wyraz gniewnej powagi zniknął wreszcie z twarzy Anthony'ego. - Punkt dla ciebie, braciszku. No więc dobrze, będę miał oko nie tylko na nią, ale i na niego. - Pod warunkiem, że zdoła oderwać wzrok od tej Szkotki - wtrącił znowu Connie. - Przecież możecie mi towarzyszyć - sucho odparł Anthony. - Na ławce wystarczy miejsca dla trzech. Spędzimy tutaj uroczy wieczór. James zaśmiał się cicho. - Słyszysz, Connie? To chyba znaczyło, że mamy się wynosić. Chodźmy więc i pozwólmy biedakowi cierpieć w samotności. Kto wie, może ona znów wyjdzie do ogrodu i umili mu zabawę w przyzwoitkę Regan? Bo nie sądzę, żeby on odważył się jeszcze raz wkroczyć do tego legowiska szakali. Ja zresztą także. Nawet dla niej. Niebawem miało się okazać, że oba przypuszczenia Jamesa były chybione. Rozdział 7 - Chciałabym wiedzieć, co on tutaj robi. Lady Cran-dal nie toleruje takich ludzi w swoim towarzystwie. Nigdy by go nie zaprosiła. - Moja droga, sir Anthony nie potrzebuje zaproszenia. Zwykł robić to, co mu się podoba. - Ale dotąd miał dość przyzwoitości, żeby trzymać się z daleka od naszych przyjęć. - Przyzwoitości? - Do uszu Roslynn, od kilku chwil przysłuchującej się rozmowie, dobiegł wybuch śmiechu. -Przyzwoitość nie ma tu nic do rzeczy. On po prostu nie znosi naszych przyjęć. I nic dziwnego. Nie ma tu chyba damy, która nie chciałaby sprowadzić tego rozpustnika na drogę cnoty. - Nie ma się z czego śmiać, Lenore. Wystarczy, że sir Anthony stanie w drzwiach, a już połowa obecnych pań jest w nim zakochana do nieprzytomności. Widywałam takie przypadki. Jeśli ktoś chce, żeby jego przyjęcie odbyło się bez zakłóceń, nie zaprasza sir An-thony'ego. Ten człowiek wywołuje zbyt wiele zamieszania. - Ale za to polem jest o czym rozmawiać. Musisz przyznać, że trudno o wdzięczniejszy temat do plotek. - Łatwo ci mówić, Lenore - włączyła się do rozmowy kolejna dama. W jej głosie dało się wyczuć zatroskanie. - Nie masz córki na wydaniu. Mój Boże, spójrzcie tylko na moją Jane. Nie może wzroku od niego oderwać. Teraz już na pewno nie przyjmie oświadczyn Percy'ego. Potrafi być taka uparta. - Nie martw się, Alice. Od patrzenia nic jej się nie stanie. Opowiesz dziewczynie o kilku jego wyczynach i będzie się cieszyła, że jej nie zauważył. - Nadal chciałabym wiedzieć, co on tu robi. - Prawdopodobnie obserwuje swojego synalka - podsunęła Lenore, robiąc minę osoby dobrze poinformowanej. - Kogo? - Widzicie tego chłopaka tańczącego z Sarą Lordes? Czyż nie wygląda jak lustrzane odbicie sir Anthony'ego? - Dobry Boże, następny bękart w rodzinie! Ci Malory powinni się bardziej szanować. - Markiz swojego uznał. Ciekawe, czy sir Anthony zrobi to samo. - Niebywałe! Ale jak im się udało zachować to w tajemnicy? - Musieli go gdzieś ukrywać. Wygląda na to, że ze strony Malorych czeka nas jeszcze wiele niespodzianek. Słyszałam, że wrócił czwarty z braci. - Jak to czwarty? Przecież jest ich tylko trzech. - No wiesz, Lidio... braci Malorych jest czterech. Ten, o którym mowa, uchodzi za czarną owcę w rodzinie. - To nie sir Anthony jest czarną owcą Malorych? - Jako najmłodszy z braci jest drugi do tego tytułu. Mogłabym ci długo opowiadać o tym pierwszym. Przez wiele, wiele lat nie było go w Anglii. Ale dokąd jeździł i po co, tego nikt nie wie. - Nic więc dziwnego, że nie słyszałam o jego istnieniu - obronnym tonem stwierdziła Lidia. - Jak się pani bawi? - usłyszała Rosłynn. Obejrzała się, nieco rozdrażniona, że ktoś przerywa jej słuchanie tak pasjonującej rozmowy. Dobrze przynajmniej, że nie był to żaden z jej młodych adoratorów. Na szczęście od pewnego czasu pochłaniała ich gra w karty. Rosłynn miała więc okazję zaznajomić się z dżentelmenami z nowej listy. Lecz zamiast przystąpić do egzaminowania następnego - po sir Artemusie - kandydata, całą swoją uwagę skupiła na podsłuchiwaniu komentarzy, jakie wywołało pojawienie się na balu An-thony'ego Malory'ego. Niepostrzeżenie zajęła pozycję za plecami grupki rozgadanych starszych pań i bez skrupułów nadstawiła uszu. Zafascynowana tematem rozmowy, na chwilę zapomniała o bożym świecie. Oto jednak ktoś wyraźnie próbował wciągnąć ją w grzecznościową konwersację i nic na to nie mogła poradzić. Zwróciła się ku lady Eden, wciąż jednak próbując nie tracić wątku interesującej ją wymiany zdań. - Czyżby tak szybko zmęczył panią taniec? Lady Eden uśmiechnęła się, bo słysząc, o czym rozmawiają stojące nieopodal panie, domyśliła się przyczyn roztargnienia Roslynn.

- Wszyscy wiedzą, że tańczę niemal wyłącznie z mężem, a on nie mógł: mi dzisiaj towarzyszyć. - Ach, tak. Regina Eden nieznacznie uniosła oczy ku niebu i biorąc Rosłynn pod rękę, zakomenderowała z uśmiechem: - Chodźmy, droga pani. Strasznie tu gorąco. Przejdziemy się, dobrze? Rosłynn westchnęła, ale pozwoliła się prowadzić. Jak na swój wiek lady Eden była osobą niezwykle stanowczą i niezbyt uległą konwenansom. Rosłynn zdziwiła się słysząc, że jest już żoną i matką, bo wyglądała na dziewczynę, która niedawno opuściła szkolne mury. Tuż przed swoją ucieczką do ogrodu Rosłynn widziała ją w towarzystwie Frances. Później zostały sobie przedstawione, ale wtedy Ros była jeszcze pod wrażeniem spotkania z Malorym. Prawdę mówiąc, nie pamiętała rozmowy z lady Eden, nie była nawet pewna, czy w ogóle ze sobą rozmawiał. Zatrzymały się obok stołu z napojami. Nieszczęściem z tego akurat miejsca Rosłynn miała najlepszy widok na obiekt zainteresowania większości uczestniczek balu. Anthony Malory stał oparty o framugę drzwi do ogrodu. Jego pozę trudno byłoby określić inaczej niż jako skończenie nonszalancką. Ręce założył na piersi i bez pośpiechu wodził oczami po sali, by napotkawszy wreszcie spojrzenie Roslynn, uśmiechnąć się tym swoim uśmiechem, od którego jej serce topniało niczym wosk. Oglądanie go w pełnym świetle stanowiło prawdziwą ucztę dla oczu. Nie sposób było nie zachwycić się jego sylwetką o wspaniale szerokich ramionach, wąskiej talii i długich nogach. Był wysoki — czego przedtem nie zauważyła. I wręcz promieniował zmysłowością — to nie uszło jej uwagi. Miał na sobie doskonale skrojone wieczorowe ubranie — jednolicie czarne, co przydawało nieco surowości jego sylwetce. Ale też w czerni było mu ogromnie do twarzy. Roslynn nie wyobrażała go sobie w kolorowym stroju dandysa. Nie musiał na siebie zwracać uwagi w ten sposób, bo samo jego pojawienie się czyniło zeń ośrodek powszechnego zainteresowania. - Prawda, że jest piekielnie przystojny? Roslynn drgnęła, złapana na gorącym uczynku przypatrywania się obcemu mężczyźnie. Tyle że wszyscy mu się przyglądali, toteż byłoby dziwne, gdyby ona udawała, że go nie zauważa. Spojrzała na lady Eden i obojętnie wzruszyła ramionami. - Tak pani sądzi? - Och, zdecydowanie. Jego bracia także prezentują się bez zarzutu, ale ja zawsze uważałam, że Tony jest z nich najprzystojniejs zy. Roslynn wcale nie była pewna, czy podoba jej się to “Tony" w ustach młodej, pięknej kobiety o czarnych włosach i skrzących się humorem błękitnych oczach. Jak on powiedział? “Dla przyjaciół - Tony". - Domyślam się, że zna go pani dość dobrze? Regina uśmiechnęła się ujmująco. - Doskonale znam całą rodzinę Malorych. Roslynn poczuła, że się rumieni, a nieczęsto jej się to zdarzało. Odpowiedź Reginy przyjęła z ulgą, ale niezadowolona była z tonu swojego pytania. Jeśli wicehrabina tak dobrze znała Malorych, Roslynn wolałaby się nie zdradzać ze swym zainteresowaniem osobą sir Anthony'ego. Właściwie w ogóle nie powinna się nim interesować. Powinna teraz zmienić temat rozmowy. Cóż, kiedy nie mogła. - Nie sądzi pani, że jest okropnie stary? - Jeśli trzydzieści pięć lat to już starość... - Tylko trzydzieści pięć? Regina z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Jej rozmówczyni najwyraźniej bardzo zależało na przypisaniu Tony'emu jakiejś wady nieważne jakiej. Wszystko wskazywało na to, że Anthony bez najmniejszej fatygi zawojował kolejne niewieście serce. A może nie tak zupełnie bez fatygi?Dlaczego, na przykład, tak dziwnie przyglądał się lady Roslynn? Gdybyż ta biedna kobieta wiedziała, że już zaczyna się plotkować o niej i sir Anthonym, gdyby wiedziała, że w tych plotkach mówi się o jego zainteresowaniu jej osobą... Tak, to doprawdy nieładnie z jego strony. Przecież z tego nic nie będzie. Jak zawsze. A Regina nawet polubiła lady Roslynn i nie chciała, żeby spotkała ją krzywda. - Sir Anthony ma opinię zatwardziałego kawalera — powiedziała, czując się w obowiązku ostrzec nieszczęsną Szkotkę. — Jako najmłodszy z czwórki braci nie musi się żenić... - Po co te gładkie słówka? Wiem, że jest rozpustnikiem i uwodzicielem. - On sam woli określenie ,,miłośnik kobiet". - A więc i on ma skłonność do ubierania prawdy w gładkie słówka. Regina zaśmiała się. Ta kobieta naprawdę zaczynała jej się podobać. Być może tylko udawała obojętną na czar Tony'ego, ale była tak sympatycznie prostoduszna. Roslynn ukradkiem zerknęła na sir Anthony'ego. Trochę się wygłupiła, zwracając się doń per ,,panie Malory", ale skąd miała wiedzieć, że jest synem markiza? Co za rodzinka! Najstarszy z braci - markiz Haverston, drugi - hrabia, trzeci - zakała rodziny, a czwarty tuż za nim w kolejce do tytułu czarnej owcy. Nasłuchała się o nim co niemiara, a wszystko w ciągu zaledwie kilkunastu minut. Dlaczego zbieranie wiadomości o potencjalnych kandydatach nie szło jej równie łatwo? - Sir Anthony nie tańczy? - spytała, by zaraz sobie przypomnieć, że przecież miała zmienić temat rozmowy. - Ależ tańczy, bardzo pięknie. Tyle że nie odważy się poprosić żadnej z tych pań. Gdyby to zrobił, musiałby jeszcze zatańczyć z kilkoma tuzinami innych partnerek, by - że tak powiem - zatrzeć trop. Ale Tony nigdy nie zadałby sobie tyle trudu dla jednego tańca z którąkolwiek damą. Dlatego nie znosi balów, przyjęć i w ogóle okazji towarzyskich. Czuje się wtedy zmuszony do ,,dyskrecji", a tego słowa właściwie nie ma w jego słowniku. - Niebywałe. A więc jeden taniec z nim może zniszczyć dziewczynie reputację? - Niestety. Znam takie przypadki, choć uważam, że to skandal i niesprawiedliwość, bo w gruncie rzeczy Tony nie jest aż takim kobieciarzem. Nie żeby mu kiedykolwiek brakowało kobiecego towarzystwa. Ale wcale mu nie zależy na uwiedzeniu wszystkich pań w Londynie. - Tylko większej ich części? Uśmiech, z jakim Roslynn wypowiedziała te słowa, nie uszedł uwagi Reginy. Uświadomiła sobie, że lady Chadwick jest raczej ubawiona niż zgorszona reputacją Anthony'ego. Może jednak wcale się nim nie interesowała? A może była dość rozsądna, by nie angażować się w coś, co nie ma żadnych perspektyw? - Plotka bywa okrutna, moja droga - westchnęła Regina i nachyliwszy się do ucha Roslynn, dodała szeptem: - Prawdę mówiąc, nie wiem, czy mogę teraz panią opuścić. Sir Anthony popełnia gruby nietakt, przyglądając się pani w taki sposób. - Może patrzy na panią - odrzekła Roslynn, unikając wzroku rozmówczyni. - Och, nie. Ale dopóki nikt z obecnych nie ma pewności, do której z nas Tony puszcza oko, jest pani bezpieczna. - Tu jesteś, Ros- rozległ się głos Frances. - Właśnie pytał o ciebie lord Grahame. Twierdzi, że obiecałaś mu walca. Bo obiecałam - westchnęła Roslynn. Czas było zapomnieć o Anthonym Malorym i wrócić do pracy. -Mam tylko nadzieję, że imć Grahame potrafi się rozluźnić i tym razem będzie nieco bardziej komunikatywny.

Poniewczasie Roslynn uświadomiła sobie, jak te słowa musiały zabrzmieć w uszach lady Eden. Ale Regina tylko się uśmiechnęła. - Wszystko w porządku, kochanie. Frances zaznajomiła mnie z grubsza z pani sytuacją. Może to panią rozśmieszy, ale i ja, szukając męża, miałam podobne problemy. Tyle że mój wybór musiał zyskać akceptację rodziny, co oczywiście dodatkowo komplikowało sytuację, bo zdaniem krewnych nikt nie był dla mnie dość dobry. Dzięki Bogu, mój Nicholas zrobił coś, co mnie poniekąd skompromitowało, inaczej szukałabym męża do dzisiaj. Wyznanie Reginy najwyraźniej wstrząsnęło Frances. - A ja myślałam, że byliście zaręczeni! - Wszyscy tak sądzili, zwłaszcza gdy daliśmy już na zapowiedzi. Ale prawda była taka, że Nicholas mnie porwał, biorąc omyłkowo za swoją ówczesną kochankę. Odkrywszy błąd, naturalnie czym prędzej odwiózł mnie do domu, ale zło już się dokonało - wieści o tej nieszczęsnej aferze zdążyły się rozejść. Nicholas, zatwardziały kawaler, szedł do ołtarza jak na ścięcie. Ale z czasem przyzwyczaił się do statusu człowieka żonatego. Okazuje się, że mężczyzna na pozór całkowicie pozbawiony kwalifikacji małżeńskich może być dobrym mężem. Nigdy nie wiadomo. Ostatnie słowa lady Eden skierowane były do Ros-lynn, ale ta udała, że nie rozumie aluzji. I tak miała w czym wybierać, nawet nie wpisując na swoją listę “mężczyzn pozbawionych kwalifikacji małżeńskich". Nie będzie ryzykować, nie poprzestanie na nadziei, że wybrany przez nią hultaj z czasem zmieni się w aniołka. I z tym postanowieniem udała się na poszukiwanie lorda Grahame'a. Rozdział 8 Wspaniała pogoda sprawiła, że liczba zażywających porannej przejażdżki konnej w Hyde Parku wzrosła niemal w trójnasób. Popołudnia były czasem promenad; alejkami parku sunęły wówczas niezliczone powozy wszelkich możliwych typów. Ranki jednak służyły wyłącznie pielęgnacji tężyzny fizycznej; można było wtedy nie poznawać znajomych i nie zatrzymywać się co krok celem towarzyskie) wymiany grzeczności, jak to się działo po południu Tego ranka Anthony Malory wyjątkowo zrezygnował z ostrego galopu na przełaj na rzecz dziarskiego kłusa. Nie żeby Reggie była marnym jeźdźcem. Po prostu miał wątpliwości, czy jej drobna, nerwowa klacz dotrzyma kroku potężnemu ogierowi, którego dosiadał. A że siostrzenica uparła się mu towarzyszyć, chcąc nie chcąc musiał dostosować tempo do możliwości jej wierzchowca. Domyślał się zamiarów Reggie, ale nie był pewien, czy ma ochotę rozmawiać o wydarzeniach ubiegłego wieczora. Kiedy jednak dziewczyna zwolniła i puszczając przodem Jamesa oraz Jeremy'ego, zrównała się z jego koniem, musiał się pogodzić z sytuacją. Reggie potrafiła być czasem nieznośnie uparta. - Myślałam, że będziemy sami - zaczęła Regina tonem znamionującym jedynie lekkie niezadowolenie; niezadowolenie pierwszego stopnia na bogatej skali jej humorów. — Rozumiem, że Jeremy chciał się z nami przejechać, ale wujek James? Zwykle rzadko wstaje przed południem. Prawdę mówiąc, to właśnie Anthony wyciągnął Jamesa i Jeremy'ego i łóżek, a następnie prośbą i groźbą nakłonił do udziału w przejażdżce. Niestety, nie udało mu się pokrzyżować szyków Reggie. A wszystko przez Jamesa. Doskonale wiedział, że po to tylko jedzie do Hyde Parku, by uniemożliwić siostrzenicy rozmówienie się z Tonym w cztery oczy. Tymczasem posłał bratu złośliwy uśmieszek i odjechał. Anthony z miną niewiniątka wzruszył ramionami. - Sam jestem zdziwiony. Wygląda na to, że zostawszy ojcem, James zmienił swoje nawyki. Podobnie zresztą jak ten łajdak, twój mąż. - A to dobre! Dlaczego ciągle napadasz na Nicholasa, jeśli sam zachowujesz się w sposób daleki od doskonałości. - Tu Reggie zmieniła nagle temat, przechodząc do kwestii, która od wczoraj nie dawała jej spokoju. - Ona jest pół-Szkotką, wiesz? Anthony nie próbował udawać, że nie ma pojęcia, o kim mowa, tylko mruknął obojętnym tonem: - Doprawdy? - Wszyscy wiedzą, że Szkotki mają okropny charakter. - No dobrze, mała jędzo - westchnął. - Domyślam się, że chcesz mi coś powiedzieć. Słucham więc. Zmarszczyła brwi i patrząc mu prosto w oczy, zapytała: - Czy interesujesz się lady Roslynn? - A czy wyglądam na nieboszczyka? Zaśmiała się mimo woli. -Tak, to chyba było niemądre pytanie. Oczywiście, że się nią interesujesz... podobnie jak kilka tuzinów innych mężczyzn. Myślę, że teraz powinnam spytać, co w związku z tym zamierzasz. - A to, moja mała, już nie twój interes - zdecydowanie, choć łagodnym tonem odrzekł Anthony. Powaga wróciła na twarz Reginy. - Wiem, ale myślę, że zanim przystąpisz do realizacji swoich zamierzeń, kilku rzeczy powinieneś się o niej dowiedzieć. - Czy chcesz mnie uraczyć jej biografią? - Nie bądź złośliwy, Tony. Lady Roslynn przyjechała do Londynu, aby wyjść za mąż. - Tak się składa,że tę wstrząsającą informację uzyskałem od niej samej, - A więc rozmawiałeś z nią! Kiedy? - Jeśli już musisz wiedzieć, to wczorajszego wieczora w ogrodzie Crandabw. - Chyba nie... - Nie. Regina odetchnęła z ulgą, ale jej niepokój bynajmniej nie osłabł. Jeśli Tom'ego nie zniechęciła wiadomość, że lady Roslynn poszukuje męża, ta kobieta była zgubiona. - Może nie zdajesz sobie sprawy z powagi jej intencji. Postanowiła wyjść za mąż przed końcem miesiąca. Nie, nie, to nie to, o czym myślisz. W gruncie rzeczy wie o mężczyznach tyle co przeciętna szesnastolatka. - W to już ci nie uwierzę. - A widzisz? Nic o niej nie wiesz, a już chcesz wtargnąć w jej życie. Rzecz w tym, że lady Roslynn żyła dotąd w całkowitej izol acji. Od śmierci rodziców mieszkała z dziadkiem w Szkocji. Przez ostatnie kilka lat pielęgnowała go w chorobie i właśnie dlatego nie miała kiedy pomyśleć o zamążpójściu. Wiedziałeś o tym? - Ależ, Reggie, rozmawialiśmy bardzo krótko. Rozdrażnienie Tony'ego nie uszło jej uwagi, ale naciskała dalej: - Jej ojciec, hrabia Chadwick, był osobą dość wpływową. Wiesz, że wujowi Jasonowi nie spodoba się, jeśli... - Wcale nie pragnę dostać się na czarną listę pana brata, ale nie jestem |ego niewolnikiem. - To jeszcze nie wszystko, Tony. Niedawno lady Roslynn odziedziczyła wielki majątek. Jej dziadek był koszmarnie bogaty i wszyst ko zapisał swojej wnuczce. Ta wiadomość jeszcze nie rozeszła się po Londynie, ale jeśli to się stanie, zanim ona wyjdzie za mąż... Wyobraź sobie, co się wtedy będzie działo. - Wszyscy londyńscy łajdacy wylezą ze swoich nor, żeby ruszyć jej tropem - zwięźle odrzekł Anthony.

- Właśnie. Ale na szczęście ona wybrała już kilku dżentelmenów do dalszej selekcji. Teraz chce ich możliwie jak najlepiej poznać. Prawdę mówiąc, ja też mam zapytać Nicholasa, co o nich wie. - Skoro jesteś tak dobrze poinformowana, może mi powiesz, skąd ten wariacki pośpiech? Tak, Tony wyraźnie się angażował. Do tego stopnia, że nawet nie próbował skrywać swego rozdrażnienia. Było to dość niezwykłe. Regina nigdy nie widziała go tak poruszonego z powodu kobiety. Zazwyczaj miał ich tyle, że żadnej nie poświęcał zbyt wiele uwagi. Być może powinna inaczej podejść do tej sprawy. - I pośpiech, i sposób, w jaki lady Roslynn szuka męża — zaczęła z wahaniem - mają coś wspólnego z obietnicą, którą złożyła umierającemu dziadkowi. Zdaniem jej przyjaciółki, Frances Grenfell, gdyby nie ta obietnica, prawdopodobnie nigdy nie wyszłaby za mąż. Sam przyznasz, że taka sytuacja nie zdarza się często: kobieta bogata, piękna i całkowicie niezależna. Istotnie, sytuacja Roslynn była wyjątkowa, ale w tej chwili Anthony myślał o czymś zupełnie innym: o ewentualnych konsekwencjach pojawienia się w całej tej historii osoby nazwiskiem Grenfell. - Jak dobrze nasza Szkotka zna Frances Grenfell? - Dlaczego pytasz? — Regina wyglądała na nieco zbitą z tropu. - Lady Frances była jednym z błędów młodości George'a. Tylko żeby to zostało między nami... - Oczywiście, oczywiście... - mruknęła, a potem, jakby dopiero teraz dotarły do niej słowa wuja, zawołała: - Co? Masz na myśli swojego przyjaciela George'a? Starego, poczciwego George'a, tego złośliwca, który zawsze mi dokucza? - Właśnie jego. - Anthony się uśmiechnął. - Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - Nie wiem, czy to coś zmienia, ale panie, o których mowa, są bardzo bliskimi przyjaciółkami. Poznały się w szkole i od tamtej pory utrzymują stały kontakt. - A to oznacza poufałość, dzielenie się sekretami i tak dalej. Bodaj to wszyscy diabli! Anthony wciąż jeszcze miał w pamięci słowa Roslynn: “Ostrzeżono mnie przed takimi jak pan". Wziął to wtedy za drobną złośliwość, pozbawioną istotnej treści. Teraz zrozumiał, co to było za ostrzeżenie i skąd pochodziło. Ona bynajmniej nie żartowała, nie próbowała się z nim droczyć. Wiedziała, co spotkało jej przyjaciółkę. Zawsze będzie się miała przed nim na baczności. Nagle ogarnęła go złość. Za swe młodzieńcze wybryki George Amherst powinien dostać solidne baty! Widząc wściekłość na twarzy wuja, Regina z pewnym ociąganiem wróciła do zasadniczego tematu rozmowy. Musiała jednak doprowadzić rzecz do końca, a wiedziała, że nikt inny nie zdobędzie się na dość śmiałości względem Anthony'ego, by ją zastąpić. - Wiesz, Tony, myślę, że jeśli chcesz zrobić coś, co wprawi w zdumienie cały Londyn, a rodzinę w zachwyt i uwielbienie dla twojej osoby, powinieneś oszczędzić tę kobietę. Roześmiał się nagle. - Na miłość boską, dziewczyno, od kiedy to zastępujesz mi sumienie! Zaczerwieniła się, ale brnęła dalej. - To wszystko jest okropnie nie fair. Wątpię, czy istnieje na świecie kobieta, której nie potrafiłbyś uwieść, gdyby ci na tym zależało. - Przeceniasz moje zdolności. - Wcale nie. Widziałam, jak czarujesz swoje ofiary, i uważam, że nie dajesz biedaczkom żadnej szansy. A przyznam ci się, że polubiłam Roslynn Chadwick. Wiem, że wypełnienie obietnicy danej dziadkowi traktuje bardzo poważnie; z jakichś powodów musi to uczynić w określonym czasie. Utrudniając jej zadanie, prawdopodobnie ściągniesz na nią jakieś kłopoty, że nie wspomnę o krzywdzie, jaką możesz jej wyrządzić. Anthony obdarzył siostrzenicę czułym uśmiechem. - Twoja troska o los osoby, którą dopiero poznałaś, jest doprawdy budująca, ale czy nie przedwczesna? Poza tym lady R. nie jest bezrozumną i bezsilną ofiarą losu. Sama przyznałaś, że to niezależna, wolna od wszelkich zobowiązań kobieta. Czyżbyś uważała ją za nie dość rozsądną i niewystarczająco dorosłą, aby - jeśli zechce -obronić się przed takim zbereźnikiem jak ja? - To ,,jeśli zechce" brzmi przerażająco - jęknęła Reggie, na co Anthony wybuchnął gromkim śmiechem. - Wczoraj wieczorem rozmawiałaś z nią dobre pół godziny. Czy może przypadkiem wspomniała coś o mnie? ,,Wielkie nieba! - myślała Regina. - To pytanie świadczy, jak bardzo zaangażował się w tę sprawę. Mimo tego, co mu powiedziałam". - Jeśli chcesz wiedzieć, byłeś głównym i w zasadzie jedynym tematem naszej rozmowy. Ale to nic niezwykłego, bo prawie wszyscy plotkowali tam o tobie, jestem pewna, że zanim do niej podeszłam, nasłuchała się tych plotek co niemiara. - A powiedz mi, kotku, czy przedstawiłaś mnie w korzystnym świetle? - Próbowałam, ale nie wydaje mi się, abym ją przekonała. Natomiast mogę ci powiedzieć, że jakkolwiek siliła się na obojętność, jej zainteresowanie tobą było równie widoczne jak twoje nią. Uśmiech, z jakim Anthony przyjął tę wiadomość, omal Reggie nie oślepił. - Do licha — mruknęła - nie powinnam była ci tego mówić. Ale skoro już powiedziałam, muszę dodać, że lady Roslynn nadal zbiera informacje o ewentualnych kandydatach na męża. Być może zrobiłeś na niej pewne wrażenie, ale to ani trochę nie odmieniło jej planów. Mówiąc to, Regina już wiedziała, że nie udało jej się zmienić nastawienia Tony'ego. Wyczerpała swój zasób argumentów, ale czuła, że równie dobrze mogła rozmawiać z wujem o pogodzie. Nigdy dotąd nie próbowała ingerować w jego prywatne życie i wszystko wskazywało na to, że pierwsza próba interwencji zakończyła się niepowodzeniem. Jak zwykle Anthony zrobi, co zechce. Wuj Jason od lat zmagał się z hedonizmem brata i nie osiągał żadnych liczących się rezultatów. Co też strzeliło jej do głowy, by przypuszczać, że ona będzi e miała więcej szczęścia? Prawdę mówiąc, zachowała się bardzo głupio. Dopiero teraz to sobie uświadomiła. Próbowała w Tonym zmienić to, co zawsze uważała za najsympatyczniejsze. Był uroczym człowiekiem, a także hulaką i uwodzicielem. Taką już miał naturę. Ale z tym wszystkim był także jej ulubionym wujem. Owszem, złamał niejedno niewieście serce, ale czy to jego wina, że kobiety kochały się w nim bez pamięci, choć on sam nigdy swoich romansów nie traktował poważnie? Mimo wszystko dawał im także rozkosz i szczęście. A to się liczy. - Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie za wsadzanie nosa w nie swoje sprawy. — Regina posłała wujowi uśmiech, któremu nigdy nie umiał się oprzeć. - Och, nie. To taki śliczny nosek. - Ale jakby za długi, prawda? Przepraszam, Tony. Po prostu musiałam... Nieważne zresztą. Jak dotąd świetnie radziłeś sobie bez niczyich rad, nie ma więc o czym mówić. Myślę, że powinniśmy dołączyć do... Regina urwała w pół zdania. Jej uwagę przyciągnął wspaniały czarny ogier, majestatycznie, bez pośpiechu galopujący sąsiednią alejką. Biegnący obok kucyk z trudem dotrzymywał mu kroku. Ale to widok osoby dosiadającej potężnego wierzchowca sprawił, że Reggie jęknęła w duchu. Co za pech! Akurat ona i akurat w tym momencie! Spojrzała na Anthony'ego, ciekawa, czy i on zauważył już lady Roslynn. Oczywiście zauważył. Być może nie dostrzegł urody konia, ale na pewno docenił piękno zielonego kostiumu do jazdy konnej i ognistych włosów amazonki. Wyraz jego twarzy, chwilowo nie osłoniętej maską nonszalancji, wprawił Reginę w zakłopotanie.

Poczuła się wręcz skrępowana. Dobry Boże! W ten sposób nie patrzył na żadną kobietę, a widywała go w towarzystwie niejednej sławnej piękności. Owszem, wczoraj u Crandalów wpatrywał się w Roslynn - jak to on, próbując uwieść ją spojrzeniem. Tym razem było jednak inaczej. Takim wzrokiem Nicholas mógłby patrzeć na Reginę; obok pożądania była w nim także czułość znamionująca głębokie uczucie. A ona, głupia, próbowała go zniechęcić... To oczy wiste, że działo się tutaj coś niezwykłego. Czyż nie byłoby cudownie, gdyby to “coś" przybrało realny kształt? W jednej chwili myśli Reginy obróciły się w zgoła przeciwnym kierunku. Teraz rozważała, jak mogłaby się przyczynić do połączenia tych dwojga. Rzecz jasna, także Anthony miał w tym względzie pewne koncepcje. - Reggie, czy nie zechciałabyś zaczekać tu na mnie, aż złożę wyrazy uszanowania lady Roslynn? - Nie ma mowy - odpowiedziało mu jej spojrzenie. Westchnął ciężko. - Tak myślałem. A więc jedźmy. Rozumiem, że chcesz mi się zrewanżować za znalezienie ci przyzwoitki na wczorajszy wieczór. Nie czekając, aż ich drogi się skrzyżują, Anthony ruszył na spotkanie Roslynn. Mimo wszystko miał nadzieję, że Reggie pozwoli mu choć na krótkie sam na sam z uroczą Szkotką. Przeliczył się. James - bodaj go wszyscy diabli! — który właśnie zawrócił, chcąc sprawdzić, co zatrzymało jadącą z tyłu parę, wykorzystał okazję i pierwszy znalazł się u boku Roslynn. Zbliżając się ku nim, Anthony usłyszał głos brata. - Jestem szczęśliwy mogąc znów panią spotkać, lady Chadwick. Wyprowadzona z równowagi niespodziewanym spotkaniem, Roslynn przestała panować nad swoim wierzchowcem. Nigdy dotąd nie miała z Brutusem najmniejszych kłopotów, więc tym bardziej czuła się zdenerwowana. Widziała nadjeżdżającego sir Anthony'ego, a tu jeszcze jak spod ziemi wyrósł przed nią nieznajomy blondyn i właśnie uspokajał jej konia. To dopełniło miary irytacji, choć gest nieznajomego był w pełni usprawiedliwiony, skoro sama nie umiała dać sobie rady z Brutusem. - Czy ja pana znam? - spytała ostro. Uważała, iż w tych okolicznościach ma prawo do takiego tonu. - Nie, ale miałem okazję podziwiać panią wczoraj w ogrodzie Crandalów. Niestety, uciekła pani, nim zdążyłem się przedstawić. Anthony spostrzegł, że policzki Roslynn zalał ciemny rumieniec. - Za takie zachowanie, braciszku, powinienem cię chyba zaprosić na spotkanie w sali Knightona. James nie zareagował. W dziennym świetle lady Chad-wick jawiła mu się jako bodaj najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Fakt, że to Anthony pierwszy ją odkrył, nie miał dlań najmniejszego znaczenia. Owszem, komplikowało to nieco sprawę, ale nic więcej. Dopóki dziewczyna nie dokona wyboru, stanowi zwierzynę łowną nie chronioną żadnym prawem. On w każdym razie o takim prawie nie słyszał. Wiedząc, z kim ma do czynienia, Roslynn uważniej przyjrzała się Jamesowi. Nigdy by nie zgadła, że jest bratem Anthony'ego. Zaczynała też rozumieć, dlaczego z nich dwóch to James ma opinię większego hultaja. Obaj byli niezwykle przystojni, ale główną broń An-thony'ego stanowił jego urok, podczas gdy ten jasnowłosy Malory robił wrażenie bezwzględnego pożeracza kobiecych serc, brutala, człowieka niebezpiecznego - i chyba nie tylko dla kobiet. Roslynn nie była jednak przestraszona. To Anthony budził w niej trwogę, bo to jego widok odbierał jej spokój, przyprawiał o zawrót głowy. - A więc to pan jest czarną owcą klanu Malorych. Proszę mi powiedzieć, jakimiż to strasznymi czynami zasłużył pan sobie na taki e miano? - Nie mam pojęcia, miła pani. A w każdym razie niczego nie można mi udowodnić. - Tu James z wyzywającym uśmieszkiem zwrócił się do Anthony'ego. - Gdzie twoje maniery, chłopcze? Przedstaw nas. - Mój brat, James Malory - rzucił przez zaciśnięte zęby Anthony. I nie zmieniając tonu, dodał: - A ten pędziwiatr, który najwyraźniej zamierza nas stratować, to jego syn, Jeremy. Jeremy osadził konia o dwa kroki od rozmawiającej trójki. Oddychał szybko, podniecony niebezpieczną jazdą. Zdążył usłyszeć, jak Roslynn zwraca się do Jamesa: - To pański syn? Nigdy bym nie zgadła. Tyle ironii było w jej głosie, iż nikt nie mógł wątpić, że nie uwierzyła słowom Anthony'ego. Jeremy wybuchnął śmiechem. Także James wyglądał na rozbawionego. Tylko Anthony z każdą chwilą stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Wiedział, że tak będzie. Ale dlaczego właśnie ona pierwsza musiała podać w wątpliwość ojcostwo Jamesa? Na dodatek w obecności pękającego ze śmiechu smarkacza nie mógł bez narażania na szwank swej godności wdawać się w żadne wyjaśnienia. Osaczona przez trzech niemal obcych mężczyzn, Roslynn zaczynała żałować, że tak niefrasobliwie odprawiła pachołka, który towarzyszył Timmy'emu. W Cameron Hall, wybierając się na zwykłą przejażdżkę po parku, nigdy nie zabrałaby służącego do ochrony. Ale Londyn to nie Cameron Hall. Jakby odgadłszy jej myśli, Anthony zapytał: - Zgubiła pani swojego pachołka? W tym momencie głos zabrał sześcioletni Timmy. - Ros jest moim pachołkiem, a ja jej. Ros powiedziała, że nikogo więcej nie potrzebujemy. - A któż to się odzywa? - Lord Grenfell - padła rezolutna odpowiedź. Chłopiec miał jasne włosy i szare oczy George'a Amhersta. Jego podobieństwo do ojca było tak uderzające, że Anthony zapomniał się i niewiele brakowało, a popełniłby gafę. - Znam... to jest: znałem dobrze twojego ojca. Ale kiedy następnym razem lady Ros zechce być twoim pachołkiem, musisz jej powiedzieć... - Już wiem, że ten park nie jest tak bezpiecznym miejscem, jak sądziłam - znaczącym tonem wtrąciła Roslynn. - Zapewniam pana, że nie zamierzam więcej podejmować się tej roli. - Miło mi to słyszeć, ale tymczasem odwiozę panią do domu. - Przykro mi, braciszku - z wyraźnym zadowoleniem odezwał się James - ale muszę ci przypomnieć, że już masz kogoś pod swoją opieką. Ja natomiast jestem wolny i służę pani swoim towarzystwem. - Do diabła z twoim towarzystwem! - odwarknął Anthony. Jak dotąd Regina świetnie się bawiła, obserwując przebieg spotkania. Nie zamierzała się wtrącać, ale teraz uznała, że sytuacja dojrzała do jej interwencji. - Nim zaczniecie się bić - rzekła, podjeżdżając bliżej — weźcie pod uwagę, że jest tu także Jeremy i na pewno doskonale sobie poradzi w roli eskorty lady Roslynn. A że ja i tak miałam odwiedzić lady Frances, chyba się do nich przyłączę. A więc już podziękuję ci za towarzystwo, Tony. Byłeś dziś dla mnie bardzo wyrozumiały. — I spoglądając na Roslynn spytała: - Czy takie rozwiązanie pani odpowiada? Roslynn odetchnęła z ulgą. Nie bardzo wiedziała, jak taktownie odmówić braciom Malorym, skoro przyznała, iż popełniła błąd nie zabiegając pachołka. - W zupełności, lady Eden. - Proszę, moja droga, nie lady Eden. Reggie. Prawie wszyscy tak się do mnie zwracają. - I Regina posłała Jamesowi znaczący uśmiech. Ostatnia uwaga siostrzenicy poprawiła Anthony'emu humor.

Posłał Roslynn najbardziej uwodzicielski ze swoich uśmiechów. Musiała się zmusić, żeby na niego nie patrzeć, kiedy wymieniali grzeczności przy pożegnaniu. Już wczoraj doszła do wniosku, że lepiej zrobi unikając tego mężczyzny. Dzisiejsze spotkanie, choć całkiem niewinne, znów wprawiło ją w pomieszanie i upewniło, że się nie myliła. Patrząc za oddalającą się czwórką, Anthony zastanawiał się, czy przy najbliższej okazji nie powinien przełożyć Reggie przez kolano i skarcić za wsadzanie nosa w nie swoje sprawy. - Odkąd wyszła za Edena, zrobiła się nieznośnie władcza i przemądrzała. - Tak sądzisz? - zaśmiał się James. — Może wcześniej tego nie zauważyłeś, bo zwykle to nie ty padałeś ofiarą jej tyranii. Żart brata zirytował Anthony'ego. - A co ty... — zaczął oburzonym tonem. James nie pozwolił mu jednak zaprezentować wybuchu słusznego gniewu. - Tylko nie nudź, chłopcze. I powiem ci, że ujrzawszy, jak ona reaguje na twój widok, nie sądzę, abym miał dużą szansę ci ją odbić. - James przerwał i uśmiechając się złośliwie, dodał: - Ale jak dotąd brak szans nigdy mnie nie zniechęcał. - I spiął konia ostrogami. Rozdział 9 - Chciałam, żebyś mi pomogła, a ty co? “Idź, jeśli chcesz". I to ma być rada? - W głosie Roslynn pojawił się ton rozżalenia. Frances zatrzymała się gwałtownie; zbyt gwałtownie, bo idąca w tyle Nettie zahamowała dopiero na jej plecach. Upuściła przy t ym pudło z kapeluszem, które potoczyło się w kierunku jezdni. Annę, pokojówka Frances, złapała je dopiero, gdy zatrzymało się na krawężniku ruchliwej o tej porze Oxford Street. Lady Grenfell nawet tego nie zauważyła. - Co się z tobą dzieje, Ros? Jeśli masz kłopoty z podjęciem decyzji w tak prostej sprawie, aż strach pomyśleć, co się z tobą będzie działo, kiedy przyjdzie ci wybrać męża. Albo chcesz iść na przyjęcie u Edenów, albo nie. Czyż może być coś bardziej oczywistego? Roslynn zrobiła nieszczęśliwą minę. Frances miała oczywiście rację, tyle że nie wiedziała o kilku drobiazgach. Na przykład o spotkaniu w ogrodzie Crandalów. Roslynn chciała jej nawet powiedzieć, że poznała Anthony'ego Malory'ego. Tak się jednak złożyło, iż rozmawiając z przyjaciółką w drodze powrotnej z balu, spytała najpierw, jaką opinię miał mąż lady Eden, zanim się ożenił. - Był hulaką i kobieciarzem - padła odpowiedź, ale w tych słowach kryło się tyle odrazy, że Roslynn zdobyła się na zadanie jeszcze tylko jednego pytania. - Czy hrabiostwo Eden uchodzą za szczęśliwe małżeństwo? - Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałam dwojga ludzi szczęśliwszych i bardziej w sobie zakochanych. Tym razem w glosie Frances dało się słyszeć niedowierzanie i jakby brak przekonania o prawdziwości własnych słów. Niemniej jednak już po krótkiej wymianie zdań stało się jasne, że Frances może bardzo źle przyjąć wiadomość, iż Anthony Malory wydaje się przyjaciółce miły i pociągający. Tak więc Roslynn przemilczała swoją przygodę w ogrodzie. Nie mogła nie zauważyć, że Frances nadal odczuwa wstręt do mężczyzn pokroju Anthony'ego. Ale Roslynn nie mogła wyrzucić go ze swoich myśli. Zaszedł jej za skórę - jak powiedziałaby Nettie i nie miało znaczenia, co myśli o nim Frances czy nawet ona sama. Nettie, rzecz jasna, natychmiast spostrzegła, co się święci. Jej pierwsze słowa po wejściu Roslynn do sypialni brzmiały: - Oho, widzę, że spotkałaś swojego mężczyznę. Można wiedzieć, kto to taki? Roslynn, przywołana do rzeczywistości, śpiesznie a wykrętnie sprostowała, że spotkała nie jednego, ale czterech mężczyzn, a następnie zaczęła rozwlekle o nich opowiadać i ostatecznie zdołała, przynajmniej częściowo, wyperswadować Nettie jej pierwsze przypuszczenie. W sprawie weekendu u lady Eden istotnie wykazywała brak zdecydowania - tym dziwniejszy, że od chwili wejścia w londyńskie towarzystwo kwestie przyjęcia czy nieprzyjęcia takiego lub innego zaproszenia rozstrzygała właściwie bez namysłu. Tu najwyraźniej zabrakło jej charakteru. Frances była zaniepokojona i nic dziwnego, skoro nie wiedziała, co się kry|e za dziwnym zachowaniem przyjaciółki. Co gorsza, Nettie od powrotu Roslynn z wczorajszej przejażdżki z Timmym ani na chwilę nie spuszczała z niej swoich bystrych oczu. Jakby się czegoś domyślała. Na uwagę Frances, która w tej sytuacji nie widziała niczego skomplikowanego, Roslynn odparła nieco obronnym tonem: - Możliwe, że tobie podjęcie takiej decyzji nie sprawiłoby żadnych trudności, ale ja powinnam uwzględnić okoliczności, których ty nie musisz brać pod uwagę. - Na przykład jakie? - Przede wszystkim problem czasu. Wyjazd z miasta na trzy czy cztery dni oznacza zwłokę... - Czy nie mówiłaś, że Regina obiecała zaprosić także panów z twojej listy? - Co nie znaczy, że przyjmą jej zaproszenie. Sezon dopiero się zaczął. To nie jest najlepsza pora na weekend na wsi. - Silverley leży w Hampshire, niedaleko Londynu. A poza tym lady Eden obiecała ci także wydobyć z męża wszystko, co wie o twoich kandydatach. Już choćby dlatego powinnaś przyjąć to zaproszenie. Argumenty Frances brzmiały nieodparcie logicznie. - A skąd pewność, że lord Eden cokolwiek wie o tych panach? Cała wyprawa do Silverley może się okazać stratą czasu. - Wtedy przywitasz się z gospodarzami, przeprosisz ich i jeszcze tego samego wieczora możesz być w Londynie. - I zostawię cię samą? - zaprotestowała Roslynn. - Nie będziesz miała jak wrócić. Frances pokręciła głową. - Poddaję się. Widzę, że nie chcesz tam jechać. Tylko ciekawa jestem dlaczego. Ale w takim razie ja też nie pojadę. Mamy z pół tuzina innych zaproszeń na ten weekend, możemy więc... - Bądź łaskawa nie wypowiadać się w moim imieniu. Jeszcze nie powiedziałam “nie". - A więc? - Muszę się jeszcze zastanowić - rzuciła Roslynn przez ramię, ruszając przed siebie zatłoczonym chodnikiem Oxford Street. Zaczynała rozumieć, że popełniła błąd, po raz kolejny wdając się w rozmowę na temat wizyty u lady Eden. A już zupełnie niepotrzebnie zdradziła się ze swymi obawami. Do diabła! Na dobrą sprawę rzeczywiście nie było się nad czym zastanawiać. Powinna przyjąć zaproszenie do Silverley. Jeśli nie ze względów towarzyskich, to choćby dla informacji, jakie miała jej przekazać Regina. Bo co będzie, jeśli zostanie w Londynie, a wszyscy czterej jej kandydaci pojadą do Edenów? Niewiele zdziała tkwiąc w domu na South Audley Street. To dopiero będzie strata czasu. Z drugiej jednak strony istniała możliwość, że w Sil-verley pojawi się Anthony Malory, a Roslynn wolała nie ryzykować spotkania z tym człowiekiem. Za bardzo ją pociągał. Stanowił zbyt wielkie zagrożenie dla jej planów - co do tego nie mogła mieć żadnych wątpliwości. Wczoraj w parku publicznie w biały dzień zrobiła z siebie idiotkę, zachowała się jak egzaltowana smarkula. A wszystko przez Anthony'ego. Powinna była dokładniej wybadać lady Eden, a nawet otwarcie spytać o tego właśnie z braci Malorych: czy będzie na przyjęciu? Nie chciała jednak ujawniać swego zainteresowania osobą Anthony'ego i spytała ogólnie o Malorych. W odpowiedzi usłyszała:

- Och, zwykle wpadają bez uprzedzenia. Wiedzą, że w moim domu zawsze są mile widziani. W sumie Roslynn niczego się nie dowiedziała. Ale sama sobie była winna. Teraz miała do wyboru albo pogodzić się ze zwłoką w realizacji swoich planów, albo zaryzykować spotkanie z Malorym. Tylko że to nie był żaden wybór. Skoro zdecydowała za wszelką cenę uniknąć powtórnego kontaktu z Anthonym, kwestię przyjęcia zaproszenia lady Eden mogła uznać za rozstrzygniętą. Musiała się pogodzić ze stratą tych kilku dni. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Frances. - Dickens i Smith, oto nasz ostatni przystanek. - I tonem wymówki dodała: - Wiesz, Ros, zakupy z tobą wcale nie są zabawne. Mogłabyś przynajmniej wejść do sklepu, nawet jeśli niczego nie kupujesz. Roslynn była zbyt przygnębiona, żeby choć uśmiechem spróbować udobruchać przyjaciółkę. - Może bym i weszła, gdybyś na ciąganie mnie po sklepach wybrała mniej upalny dzień. Ale po wizycie u pończosznika i w perfumerii mam już dość. Nie wiem, jak ty to wytrzymujesz. Do licha, z kapelusznikiem i bławatnikiem łącznie to już piąty sklep. Chociaż ty pewnie jesteś przyzwyczajona do takiej pogody. Zapominasz jednak, że u nas w Szkocji panuje chłodniejszy klimat. Tu na zewnątrz przynajmniej trochę wieje... Idź, my z Nettie zaczekamy na ciebie przed wejściem. Ledwie za Frances i Annę zamknęły się drzwi sklepu, Nettie przystąpiła do natarcia. - No, kochaneczko, a teraz mi powiesz... - Och, Nettie, nie zaczynaj znowu. Wcale, ale to wcale nie jestem w nastroju do zwierzeń, a tym bardziej do wysłuchiwania twoich wymówek. Nettie nie zamierzała jednak tak łatwo ustąpić. - Nie zaprzeczysz, że od kilku dni twoje zachowanie jest bardzo dziwne. - A jakie ma być, skoro muszę myśleć o tylu rzeczach naraz? Przecież wiesz, jaka jest moja sytuacja - tonem usprawiedliwienia odparła Roslynn. — Czy sądzisz, że szukanie męża to łatwa sprawa? Do licha! Chwilami jestem taka skołowana, że zupełnie nie wiem, co robię. Na twarzy Nettie pojawił się wyraz współczucia. Nie martw się, gołąbeczko, wkrótce będzie po wszystkim i wte... - Ciii - przerwała jej Roslynn. Znieruchomiała, ściągając brwi. — O, znowu. Czujesz to? - Co? - Ktoś nas obserwuje. Nettie spojrzała na nią z powątpiewaniem. Nie była wcale pewna, czy Roslynn mówi poważnie, czy po prostu dość ma rozmowy na swój temat. Ale dziewczyna wyglądała na szczerze zaniepokojoną. Do tego stopnia, że jęła uważnie rozgadać się po ulicy. - Jeśli ktoś tu kogoś obserwuje, to nie nas, tylko ciebie. Ani chybi jakiś adorator. Roslynn niecierpliwie potrząsnęła głową. - Wiem, jakie to uczucie, gdy ktoś patrzy na mnie w ten sposób. Ale to nie to. Czułam coś, już kiedy zatrzymałyśmy się przed sklepem z kapeluszami. Próbowałam nie zwracać na to uwagi, ale nadal mam wrażenie... - Ano w takim razie pewnie upatrzył nas sobie jakiś kieszonkowiec. I nic dziwnego, tyle nosisz na sobie biżuterii... Dobrze trzymaj sakiewkę. - Prawdopodobnie masz rację — westchnęła Roslynn. - Geordie chyba nie zdążyłby mnie jeszcze znaleźć. Mimo wszystko wolę zaczekać w powozie. Nie widzisz gdzieś naszego woźnicy? Nettie stanęła na palcach i wyciągnęła szyję. - Jest jakieś pięć domów dalej. Ale zdaje się, że nasz powóz utknął między wozami. Widzisz? Nic to, chodźmy, wsadzę cię do środka, a potem wrócę po lady Frances. Roslynn bynajmniej nie miała skłonności do urojeń czy manii prześladowczej i nigdy przedtem nie doznała uczucia, że ktoś ją śledzi. Niewątpliwie był to skutek pobudzenia wyobraźni, ale zdecydowała, że i tak zamiast czekać w upale przed sklepem tekstylnym Dickensa i Smitha, lepiej schronić się w powozie. Raz jeszcze bacznym spojrzeniem obiegła ulicę; nawet gdyby istotnie ktoś ją śledził, nie zauważyłaby go w tłumie przechodniów. Ruszyły w stronę powozu, ale zrobiwszy zaledwie kilka kroków, Roslynn poczuła, że ktoś chwyta ją z tyłu w pasie i unosi w powietrze. A zatem miała rację -przemknęło jej przez myśl. Nie krzyczała, nie wpadła w panikę, nie czuła nawet strachu - jeszcze nie. Po prostu schyliła się ponad obejmującym ją ramieniem, uniosła skraj sukni i wyciągnęła ukryty w bucie sztylet. Tymczasem Nettie wydała z siebie wrzask, który zaalarmował chyba cały Londyn. Wymachując torebką, rzuciła się na trzymającego Roslynn mężczyznę i niebawem na twarz i głowę napastnika posypał się grad ciosów. Przy okazji dostało się i Roslynn, tak że kapelusz zsunął jej się na twarz, zasłaniając oczy. Zresztą i tak nie widziała swego prześladowcy; czuła tylko żelazny uścisk mięsistego ramienia i nie musiała go widzieć, by zagłębić w nie ostrze sztyletu. Mężczyzna zawył z bólu, zwolnił uchwyt i odskoczył od Roslynn, która straciwszy równowagę, z rozmachem klapnęła pupą na chodnik. Poprawiła kapelusz i zdążyła jeszcze zobaczyć umykającego napastnika, za którym biegła Nettie, okładając go po głowie torebką. Na koniec mężczyzna wskoczył do starego, odrapanego powrozu, który natychmiast odjechał. Woźnica jak szalony okładał konie batem i niebawem pojazd zniknął w głębi ulicy. Dopiero teraz Roslynn zadrżała. A więc powóz bandytów znajdował się tak blisko! Jeszcze kilka kroków, a mężczyzna wepchnąłby ją do środka. Wszystko odbyło się niesłychanie szybko. Nikt z przechodniów nie zdążył przyjść jej z pomocą. Także foryś Frances nadbiegł dopiero wtedy, gdy było już po wszystkim. Nettie wracała uśmiechnięta triumfalnie, poprawiając na sobie ubranie. Nawet widok gramolącej się z ziemi Roslynn nie był w stanie umniejszyć zwycięskiej pychy, którą tchnęło oblicze panny MacDonald. Dopiero spostrzegłszy sztylet w dłoni dziewczyny, spokorniała nieco. Niemniej... to ona zmusiła napastnika do panicznej ucieczki, Roslynn tylko się broniła przed wciągnięciem do powozu. Tak czy inaczej, zwyciężyły i fakt ten był dla Nettie źródłem prawdziwej euforii. Podobnie zresztą czuła się Roslynn - mimo bólu poniżej pleców. Dziadek byłby z niej dumny: zachowała spokój i bez wahania zrobiła co należało. Po raz pierwszy w życiu dopuściła się rozlewu krwi, ale fakt ten nie zrobił na niej wielkiego wrażenia, nie doznawała żadnych przykrych sensacji. Czuła się za to o wiele bezpieczniej, jako że dowiodła, iż naprawdę potrafi się obronić. Co prawda, była poniekąd przygotowana, wyczuła niebezpieczeństwo. Ale intuicja mogła ją kiedyś zawieść, a i dziś, gdyby napastników było kilku, wszystko pewnie skończyłoby się inaczej. Lepiej więc nie popadać w samouwielbienie i nadal mieć się na baczności. Z pomocą forysia Roslynn podniosła się z chodnika, spokojnie schowała sztylet w bucie i otrzepała suknię. Nettie kilkoma zdecydowanymi gestami rozpędziła gapiów, przy czym nie omieszkała powiedzieć, co sądzi o tych, którzy nie kwapią się pomóc kobiecie w potrzebie. Pozbierała upuszczone pakunki, oddała je forysiowi, a sama wzięła Roslynn pod rękę i pociągnęła w stronę powozu. - Miałaś rację, gołąbeczko, śledzili nas. Powinnam była wierzyć twoim przeczuciom. - Jak myślisz, czy to Geordie nasłał tych ludzi? - Możliwe - po namyśle odparła Nettie. - Ale raczej w to wątpię. - Więc o co im chodziło? - Nietrudno się domyślić. Tylko popatrz na te szafiry świecące na twojej szyi. Pewnie wzięli cię za żonę jakiegoś bogatego lorda, który nie pożałuje grosza na okup.

- Może - mruknęła Roslynn. Milczała chwilę, a potem oznajmiła niespodziewanie: - Myślę, że przyjmę jednak zaproszenie lady Eden. Nie zaszkodzi wyjechać na kilka dni z Londynu, po prostu dla bezpieczeństwa. Jeśli Geordie ma na mnie oko, pomyśli, że się przestraszyłam i znów chcę uciec. W każdym razie odtąd nigdzie się nie ruszę bez służących Frances. - Co to, to święta racja. Musisz być ostrożniej sza niż dotychczas. Rozdział 10 Ucieczka z Londynu okazała się bardzo prostym przedsięwzięciem. Tym razem Roslynn zrezygnowała z przebrania, wyjechała na Brutusie, w eskorcie dwóch rosłych pachołków. Na wypadek gdyby Geordie kazał obserwować dom Frances, zabrała pokaźną sakwę z ubraniem, jakby wyruszała w dłuższą podróż. Fortel ten okazał się najzupełniej zbędny: przejechali kilka mil i nic nie wskazywało na to, że są śledzeni. Słoneczna pogoda ułatwiała obserwację drogi, ale widzieli tylko chłopów, wiozących żywność na targ, i mieszkańców podmiejskich wiosek, wybierających się na weekend do Londynu. Co prawda, zauważyli jeden powóz opuszczający miasto, szybko jednak został daleko w tyle, tak że nie stanowił dla nich żadnego niebezpieczeństwa. W umówionej gospodzie Roslynn spotkała się z Frances. Czekając na nią, zjadła wcale smaczne śniadanie, a kiedy przyjaciółka oznajmiła, że ona także nie natknęła się na nic podejrzanego, Roslynn poczuła się dość bezpiecznie, aby resztę drogi do Hampshire odbyć wygodnie w powozie z herbem Grenfellów. Pozbyła się jednego kłopotu - troski o swoje bezpieczeństwo - ale nadal dręczyła ją obawa przed spotkaniem z Malorym. Niewiele już jednak mogła zrobić; pozostało jej tylko mieć nadzieję, że wszystko ułoży się pomyślnie. Liczyła na t o, iż ktoś taki jak sir Anthony nie zrezygnuje raczej z wielkomiejskich rozrywek na rzecz cichego przyjęcia na wsi. Lady Eden, gospodyni i inicjatorka spotkania, które zaplanowała z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, spodziewała się głównie sąsiadów, właścicieli okolicznych majątków ziemskich, a więc ludzi o tej porze roku z zasady unikających Londynu. Dotarły do celu wczesnym popołudniem. Przyjechały pierwsze, ale też pozostali goście, w większości mieszkający w pobliżu, nie zamierzali nocować u Edenów. Frances postanowiła przespać resztę popołudnia. Roslynn oznajmiła, że zrobi to samo, ale znalazłszy się w przydzielonym jej pokoju, usadowiła się przy oknie wychodzącym na podjazd i jęła obserwować przybywające powozy. Z duszą na ramieniu przyglądała się wszystkim bez wyjątku gościom płci męskiej - na wszelki wypadek nawet służącym, aby mieć pewność, że żaden mężczyzna nie uszedł jej uwagi. Niebawem zjawiła się Nettie, by pomóc Roslynn w przygotowaniu się na wieczór. Cierpliwość pokojówki została jednak wystawiona na ciężką próbę, gdyż dziewczyna co chwila zrywała się z krzesła i na pierwszy odgłos nadjeżdżającego powozu biegła do okna. W tych warunkach ułożenie fryzury zajęło dobre pół godziny. - Ciekawa jestem, kogo wyglądasz tak niecierpliwie, że nie możesz spokojnie usiedzieć nawet dwóch minut? - sarknęła na koniec Nettie. - A kogóż by, jeśli nie moich wybrańców — odparła Roslynn. - Jak dotąd przyjechał tylko sir Artemus Shadwell. - Kto ma przyjechać, przyjedzie. Lataniem do okna niczego nie zmienisz. - Chyba masz rację — z ociąganiem przyznała Roslynn. Sama zapędziła się w kozi róg swoimi kłamstwami. Prawda była taka, że od chwili poznania Anthony'ego prawie nie myślała o swoich kandydatach. Teraz - postanowiła - to się zmieni. Szczęściem na podjeździe zapanowała cisza, najwyraźniej zjechali już wszyscy goście. Nettie mogła więc spokojnie pomóc swojej pani w zakładaniu specjalnie wybranej na ten wieczór błękitnej jedwabnej sukni. Szyję i przeguby obu rąk Roslynn ozdobiły wspaniałe szafiry, pochodzące ze zbioru rodowej biżuterii Cameronów. Wystrojona i uczesana, Roslynn nieco się uspokoiła. Schodząc z Frances do holu, była już całkowicie opanowana. On nie przyjechał i ani chybi już nie przyjedzie. Konstatując ten fakt, Roslynn z pewną irytacją stwierdziła, że doznaje czegoś na kształt zawodu. Zdecydowała jednak zignorować to niedorzeczne uczucie. Lady Eden czekała na nie w obszernym holu, pełniącym funkcję sali balowej. Szerokie schody, łączące hol z piętrem, na wysokoś ci pierwszego podestu rozgałęziały się, przy czym jedna odnoga prowadziła na front domu, gdzie znajdowały się pokoje gościnne, druga zaś wiodła do tylnej części budynku, zamieszkanej przez gospodarzy. Na poziomie drugiego piętra biegła wokół holu wewnętrzna galeryjka, z której wchodziło się do licznych pomieszczeń najwyższej kondygnacji i skąd jak na dłoni widać było wszystko, co działo się na dole. Olbrzymi żyrandol, zwieszający się z kopulastego stropu, tysiącem świateł rozjaśniał przestrzeń sali balowej, odbijając się w lśniącej posadzce z białego marmuru. Spełniając oczekiwania Roslynn, która płonęła chęcią obejrzenia domu, Regina oprowadziła gości po pokojach dolnego piętra. Jej urok i pogoda w połączeniu z sympatyczną skłonnością do gadulstwa pomogły Roslynn wyzbyć się resztek zdenerwowania. Silverley było dużym ziemiańskim dworem. Wyglądem przypominało nieco zamek o masywnej bryle głównego budynku, z wieżyczkami na węgłach. Jednakże wystrój wnętrz nie zawierał jakichkolwiek elementów średniowiecznych - może z wyjątkiem starych obić zdobiących ściany części pomieszczeń. Umeblowanie pokoi stanowiło gustowną mieszaninę stylów - od królowej Anny, przez Chippendale i Sheraton, aż po delikatne kształty mebli prowansalskich. Wszystko to podkreślało użytkowy charakter domu; ani przez chwilę Roslynn nie miała wrażenia, że znalazła się w muzeum. Zakończyły zwiedzanie w niewielkim przedpokoju na tyłach domu, skąd przez uchylone oszklone drzwi miały widok na salon i usytuowany za nim pokój muzyczny. Naprzeciw salonu znajdowała się duża jadalnia, w głębi przedpokoju zaś widniały drzwi do oranżerii, którą Roslynn, będąc miłośniczką ogrodów, natychmiast obiecała sobie obejrzeć z bliska. Na razie jednak, znalazłszy się w tłumie gości ze wszystkich stron napływających do przedpokoju, utknęła w kącie obok wejścia do salonu, zmuszona wysłuchiwać nie kończących się prezentacji znajomych lady Eden. - Jest tu jeden z naszych sąsiadów, który, jak sądzę, przypadnie ci do gustu - powiedziała Regina, kiedy wreszcie przedostały się do salonu. - Bo widzisz, nie wszyscy przenoszą się na sezon do Londynu. Gdyby nie wcześniejsze zobowiązania, ja także nie ruszyłabym się z domu. Ale dobrze się stało, że pojechałam do Crandalów, bo poznałam ciebie. I nie martw się, będziemy jeszcze miały okazję porozmawiać na interesujący cię temat. Mam dla ciebie informacje zebrane przez Nicholasa. - Widziałam tylko sir Artemusa, Ros - niespokojnie zauważyła Frances. Pamiętała, jak bardzo przyjaciółka się martwiła, czy w Silverley spotka kandydatów ze swojej listy. - Istotnie - przyznała Regina - ale został jeszcze cały jutrzejszy dzień, toteż nie spisywałabym na straty pozostałych. Wszyscy czterej potwierdzili przyjęcie zaproszenia. Ale tymczasem musisz koniecznie poznać lorda Wartona. Nicholas jest o niego okropnie zazdrosny. I poniekąd ma rację, bo nieraz się zastanawiałam, co by się stało, gdybym poznała Justina wcześniej niż jego. - Szelmowski uśmiech, z jakim lady Eden wypowiedziała ostatnie zdanie, dobitnie świadczył, iż rozważań tych nigdy nie traktowała serio. - Justin nie jest tak stary, jak panowie z twojej listy, Roslynn - ciągnęła Regina.- O ile wiem, ma tylko dwadzieściaosiem lat, ale jest taki miły! Nie wątpię, że go polubisz. To zdecydowany domator, bardzo oddany swojej rodzinie. Londynu nie znosi, więc nie poznałabyś go u znajomych Frances. W mieście bywa raz do roku, a i to poza sezonem: zawozi matkę i siostrę na zakupy. Ale, ale, gdzie on się podział? - Regina stanęła na palcach i obiegła wzrokiem pokój. - Jest, siedzi koło kominka! - zawołała z uśmiechem. - Chodźmy, drogie panie. Roslynn uczyniła dwa kroki we wskazanym kierunku i zatrzymała się gwałtownie. Od razu spostrzegła rosłego, przystojnego mężczyznę, siedzącego na sofie nie opodal kominka. Towarzyszyły mu dwie panie - sądząc z wyglądu, matka i siostra. Zwłaszcza ta ostatnia, blondynka o jasnej cerze, zdradzała wyraźne podobieństwo do lorda Wartona. W następnej chwili Roslynn przeniosła wzrok nieco dalej, na dwóch

elegancko odzianych mężczyzn stojących dokładnie naprzeciw kominka. Byli to bracia Malory. Wzrok Roslynn zatrzymał się na postaci jednego z nich, wysokiego bruneta, i z jej gardła wyrwał się cichy jęk. Niezdolna uczynić kroku, poczuła, że kręci jej się w głowie... Z najwyższym wysiłkiem oderwała spojrzenie od An-thony'ego i zmusiła się do podążenia za gospodynią, która nawet nie zauważyła, co się z nią dzieje. Najchętniej zawróciłaby na pięcie i uciekła. Tymczasem znajdowała się nie dalej niż sześć stóp od kominka, oddzielona od niego tylko obitą złotogłowiem sofą, i nic na to nie mogła poradzić. A skoro tak, postanowiła całą swoją uwagę skupić na Wartonach i czym prędzej odwróciła się plecami do braci Malorych. Nietrudno było zgadnąć, skąd brała się pewność Reginy, że Justin spodoba się przyjaciółce. Ogromnie przystojny, prawdziwie męską, zdecydowaną urodą, spojrzał na Roslynn ze szczerym zachwytem w swych pięknych oczach o barwie indygo. Wysłuchawszy prezentacji dokonanej przez lady Eden, wstał, ujął dłoń Szkotki i podniósł ją do ust; wtedy okazało się, że jest chyba najwyższym mężczyzną, jakiego spotkała. Mocno zbudowany, barczysty, wspaniale umięśniony, prezentował się nadzwyczaj okazale. Gdyby nie jego chłopięcy uśmiech i doskonałe maniery, Roslynn czułaby się wręcz onieśmielona. Ujmujący sposób bycia lorda Wartona sprawił jednak, że natychmiast odzyskała pewność siebie i prawie zapomniała, kto stoi za jej plecami. Prawie. Sęk w tym, że niemal czuła zmysłowe spojrzenie Anthony'ego sunące po jej ciele już wtedy, gdy patrzył na nią w ogrodzie Crandalów. Patrzył? Nie, raczej pożerał ją wzrokiem na odległość, a teraz pewnie robił to samo, stojąc zaledwie kilka stóp za jej plecami. Najgorsze, że nie miała pojęcia, co sobie wyobraża, patrząc na nią. Pojawienie się gospodarza na szczęście oderwało ją od tych rozmyślań. - Tu jesteś, kochanie - powiedział Nicholas Eden, gestem właściciela obejmując kibić żony. - Jak to możliwe, że ilekroć wyjdę z pokoju, temu wielkiemu gamaj-dzie udaje się znaleźć drogę do ciebie? Z tonu i mimiki Edena trudno byłoby wywnioskować, czy żartuje, czy też mówi poważnie, ale Justin Warton nie wyglądał na obrażonego. Roześmiał się, jakby był przyzwyczajony do podobnych zaczepek. - Gdybym zechciał ci ją odebrać, Montieth, pierwszy byś się o tym dowiedział - odpalił, mrugając porozumiewawczo do Reginy, na której ta wymiana złośliwości nie zrobiła najmniejszego wrażenia. - Nie zaczynajcie znowu - rzekła. - Bo panie gotowe pomyśleć, że mówicie poważnie. - Tu Regina zwróciła sią do Roslynn i Frances: - Oni, naturalnie, żartują. Ten oto dżentelmen, jak się pewnie domyślacie, to mój mąż. - Po tym wstępie lady Eden dokonała formalnej prezentacji obecnych, bo nawet Frances, choć słyszała o mężu Reginy, nie miała dotąd okazji poznać go osobiście. Roslynn spodziewała się, że małżonek kobiety tak pięknej jak Regina będzie wyjątkowo przystojnym mężczyzną, i lord Eden, czwarty wicehrabia Montieth, nie zawiódł jej oczekiwań. Miał rudobrązowe włosy i piwne oczy, płonące bursztynowym blaskiem, ilekroć spoglądał na żonę. Mężczyzna o takiej urodzie na pewno nie musiał się specjalnie trudzić, aby zasłużyć na reputację uwodziciela, jaką cieszył się jeszcze przed rokiem. Było jednak widać, że jest bez pamięci zakochany w żonie, na którą patrzył wzrokiem oswojonego zwierzęcia. Najbardziej zdziwiło Roslynn, że był raptem kilka lat starszy od Reginy. Miał jednak sposób bycia mężczyzny w średnim wieku, czym ogromnie przypominał sir Anthony'ego... - Halo, moja żabciu, długo to zamierzasz nas ignorować? — W szmer salonowych konwersacji wdarł się nagle donośny głos Anthony'ego. - Cały wieczór, jeśli to ode mnie będzie zależało - niezbyt miłym tonem odrzekł Nicholas. Przez chwilę Roslynn myślała, że Anthony zwraca się do niej, i serce podskoczyło jej do gardła. Niespodziewana riposta Nicholasa, za którą został skarcony wymierzonym przez żonę kuksańcem, uświadomiła jej niedorzeczność takiego przypuszczenia. - Do licha, czy zawsze muszę odgrywać rolę sędziego?! - zawołała Regina, a następnie podbiegła do kominka, by obu braci Malorych kolejno obdarować buziakiem. — Tak jakby ktoś mógł was długo ignorować! - Zaśmiała się. — Zresztą nie sądzę, aby to na mojej uwadze tak bardzo wam zależało. Chodźmy więc, przedstawię was paniom. — I ująwszy braci pod ramiona, lady Eden pociągnęła ich ku sofie. — Lady Frances, zdaje się, że nie zna pani moich wujów, Jamesa i Anthony'ego Małorych. Wujów? Wujów! Czemu, do wszystkich diabłów, ten drobny fakt wcześniej nie wyszedł na jaw? - pomyślała Roslynn. Na pewno nie przyjechałaby do Silverley, wiedząc, że Regina Eden jest bliską krewną Malorych. Zmieszanie i gniew Roslynn podzielały jeszcze cztery z zebranych przy kominku osób, mianowicie Frances i Wartonowie. Justin czym prędzej wyprowadził swoje panie do sąsiedniego pokoju, najwyraźniej uznawszy towarzystwo pary osławionych wrogów cnoty niewieściej za zbyt niebezpieczne dla swej młodej siostry. Roslynn niemal zazdrościła pannie Warton tak przykładnego opiekuna. Ona sama musiała troszczyć się o siebie. Wzięła się w garść i ani słowem, a nawet spojrzeniem, nie dała po sobie poznać, jak bardzo czuje się skrępowana. Frances przeciwnie - wcale nie próbowała skrywać swoich uczuć. Z chłodnym wyrazem twarzy i zaciśniętymi ustami pozwoliła się przedstawić braciom Ma-lorym, ale widać było aż nadto wyraźnie, co o nich sądzi. Nie czekając, przeprosiła gospodynię i odeszła, aby przyłączyć się do innej grupki gości. Roslynn znalazła się w prawdziwie niezręcznej sytuacji. Odchodząc teraz jak tamci, czułaby, że popełnia nietakt. Musiała jeszcze choć minutkę porozmawiać z Reginą i jej wujami, a zatem jeszcze przez pewien czas znosić ich badawcze spojrzenia, bo obaj bez żenady wlepiali w nią wzrok. James nie uznał nawet za stosowne przemilczeć incydentu z Frances i Wartonami. - Obawiam się, Tony, że pani czuje się zakłopotana z naszego powodu. Niepotrzebnie, lady Roslynn. Ja i mój brat jesteśmy uodpornieni na tego rodzaju sytuacje. - Może ty - odrzekł Anthony z błyskiem stanowczości w kobaltowych oczach - bo ja wolałbym się spotkać z odrobiną sympatii. Ponieważ mówiąc to Anthony patrzył prosto na nią, Roslynn nie miała wątpliwości, o jaki rodzaj sympatii mu chodzi. Uśmiechnęła się mimowolnie. Próbował zawrócić jej w głowie, nie czekając nawet, aż znajdą się sami. Oto, co znaczy niepoprawny kobieciarz. Najwyraźniej Regina podobnie zrozumiała wypowiedź wuja, bo odezwała się strofującym tonem: - Przypominam ci, Anthony, że obiecałeś zachowywać się przyzwoicie. - I zachowuję się - odrzekł z niewinnym uśmiechem. — Gdybym zechciał pójść za głosem swoich naturalnych skłonności, dopiero miałabyś tu skandal. Roslynn odniosła wrażenie, iż Malory bynajmniej nie żartuje, choć Regina roześmiała się, jakby wuj tylko się z nią droczył. - Wystraszysz panią, Tony, jeśli nie będziesz uważał na to, co mówisz. - Ależ nie - zaprotestowała Roslynn. - Widzisz, złotko? - wtrącił James. - Możesz spokojnie zająć się pełnieniem obowiązków gospodyni. Lady Roslynn jest z nami całkowicie bezpieczna. - Och, ani przez chwilę w to nie wątpiłam - odrzekła Regina, ale odchodząc rzuciła: - Nicholas, miej tych dwóch na oku. - Z przyjemnością - warknął lord Eden. - To mi wygląda na brak zaufania. James się uśmiechnął. - Całkowicie uzasadniony, niestety - mruknął Nicholas. - Mam wrażenie, Tony, że on nam jeszcze nie wybaczył. - Mów za siebie, braciszku. W końcu ja tylko zwróciłem uwagę Nicholasa na fakt, że odmowa poślubienia Reggie może zaszkodzić jego zdrowiu. Ty natomiast przyprawiłeś biedaka o ciężką niedyspozycję, nie mówiąc już o tym, że przemocą sprowadziłeś go tutaj aż z Indii Zachodnich, twierdząc, iż zaniedbuje obowiązki małżeńskie. - Nigdy nie zaniedbywałem...

- Zanim ta rozmowa wymknie się panom spod kontroli — odezwała się Roslynn - pozwolę sobie... Anthony nie dał jej dokończyć. - Świetny pomysł. Niech ci dwaj kłócą się do woli, a my tymczasem zobaczymy, co nowego w oranżerii, dobrze? I nim Roslynn zdążyła sformułować odmowną odpowiedź, Anthony ujął ją pod rękę i poprowadził w stronę wyjścia. Przeszedłszy kilka kroków, spróbowała uwolnić ramię, ale trzymał mocno. - Sir Anthony... - Chyba nie chce pani, bym wziął ją za tchórza? — posłyszała nad uchem. Zabrzmiało to jak wyzwanie. - Po prostu nie życzę sobie wyjść z pokoju w pańskim towarzystwie. - Ale pani wyjdzie. Zatrzymała się, tak że nie chcąc przemocą wlec jej za sobą, zmuszony był także przystanąć. Pochylił się ku niej, a na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek. - Pozwoli pani, że tak to ujmę: albo pocałuję panią w oranżerii, albo tu, w tej chwili. Tak czy inaczej, zamierzam wziąć panią w ramiona i... - A figę! - wyrwało się Roslynn, nim spostrzegła, że od pewnego czas ona i jej towarzysz stali się ośrodkiem zainteresowania połowy zebranych w salonie. — A więc dobrze — syknęła - chętnie obejrzę oranżerię, ale nie będzie żadnego całowania i najpierw musi mi pan to obiecać. - Chodźmy zatem. - Uśmiechnął się zadowolony. Idąc przez salon i przedpokój, przystawał co chwilę, aby zamienić kilka słów ze znajomymi, i generalnie zachowywał się niczym na spacerze. W pewnym momencie Roslynn pochwyciła spojrzenie Frances, pełne niepokoju i uzasadnionej - to musiała przyznać dezaprobaty. Nie chciała jednak ryzykować powtórnej próby uwolnienia się od towarzystwa Malory'ego. Czy Anthony istotnie gotów był pocałować ją na oczach wszystkich - oczywiście nie wiedziała. Po prostu wolała tego nie sprawdzać. Nie zaprzestała jednak targów, mających na celu zdobycie gwarancji nietykalności. ,,Chodźmy zatem" Anthony'ego nie zawierało obietnicy, której się od niego domagała. Gorzej, że Roslynn uświadomiła to sobie dopiero w oranżerii. - Jak tu ładnie - powiedziała, kiedy weszli między rośliny okalające chodniczek biegnący wokół pomieszczenia. Nie czuła się zbyt pewnie, bo już nie trzymał jej pod rękę, lecz poufale obejmował w pasie. - Zgadzam się z panią w zupełności - odrzekł, nie odrywając od niej oczu. Ona natomiast starannie unikała jego wzroku, pilnie przyglądając się posągom stojącym obok chodnika, roślinom obsypanym kwieciem i fontannie tryskającej z basenu umieszczonego na niższym piętrze oranżerii. Nie mogła jednak zapomnieć o ręce spoczywającej na jej biodrze, palącej ją żywym ogniem przez cienki materiał sukni. - Na... naprawdę powinnam się na pana obrazić, sir Anthony - powiedziała drżącym, cienkim głosem. Odchrząknęła i już nieco pewniej dodała: - Zachował się pan okropnie nietaktownie, pozbawiając mnie swobody wyboru. - Wiem. - Czy musiał być pan tak bezwzględny? Zatrzymał się, obrócił ją w swoją stronę i błądząc wzrokiem po jej twarzy, milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Roslynn uświadomiła sobie, że nie wiedzieć jak i kiedy znaleźli się w najciemniejszym kącie pomieszczenia, osłonięci od strony wejścia liśćmi wielkiej palmy. Byli zupełnie sami, nawet odgłosy przyjęcia utonęły w szumie fontanny. - Tak, musiałem - odparł wreszcie dziwnie ochrypłym głosem. - Bo od kiedy ujrzałem panią po raz pierwszy, nie jestem w stanie myśleć o niczym, jak tylko o tym... Gdy pociągnął ją ku sobie, mogła jeszcze protestować, ratować swoją duszę, ale nagle zabrakło w niej woli oporu. Swobodną dłonią ujął ją pod brodę, zmuszając do podniesienia głowy, i na krótką chwilę ich oczy się spotkały. A potem jego usta, ciepłe i miękkie, dotknęły jej warg. Zamknęła oczy, jakby godząc się z nieuniknionym. Wiedziała, że to się tak skończy, wiedziała od dawna. Ale teraz nic się nie liczyło, tylko smak jego ust i dotyk jego ciała. Ogarnięty płomieniem namiętności, Anthony mimo wszystko starał się panować nad swoim pożądaniem, by nie spłoszyć jej zbytnią gwałtownością. Nie było to łatwe, bo chyba nigdy w życiu nie pragnął niczego tak gorąco, jak tej kobiety. Robił, co mógł, by nie spostrzegła, co naprawdę czuje, a jednocześnie stopniowo podsycał jej pożądanie, aż zapragnęła go równie mocno, jak on pragnął jej. Panował nad sobą, ale nigdy nie kosztowało go to tak wiele. Rozum doradzał powściągliwość, ale ciało domagało się natychmiastowego spełnienia, tu i teraz. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że nie do końca włada swoimi odruchami. Szalony z pożądania, nie wiedział, co robi. Ani się spostrzegł, kiedy powyjmował jej spinki z włosów, uwalniając złociste pukle, ani kiedy wsunął kolano między jej nogi tak, że właściwie siedziała na jego udzie. Szczęściem i ona nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje. Tyle że on tego nie zauważył. Czując dotyk jego uda, ocierającego się o jej łono, Roslynn wiedziała, że jest zgubiona. Tymczasem jego pocałunki stawały się coraz głębsze, coraz bardziej namiętne. Stopniowo włączał do gry język, dając jej zakosztować wrażeń, o jakich nawet nie śniła, i niebawem także jej język uległ pokusie wniknięcia między usta Anthony'ego w poszukiwaniu upragnionej słodyczy. Bezradna wobec jego miłosnej biegłości, oczarowana i uległa, Roslynn gotowa była pozwolić mu na wszystko, czego zażąda. Kiedy ten fakt dotarł wreszcie do jego świadomości, Anthony aż jęknął z rozpaczy, bo wybierając miejsce schadzki, nie przewidywał takiego rozwoju wydarzeń. Ani mu przez myśl nie przeszło, że tak szybko pokona jej opór. Idź do swojego pokoju, najmilsza - szepnął błagalnie, zbliżywszy usta do jej ucha. — Czekaj na mnie. Za chwilę przyjdę. Spojrzała nań nieprzytomnym wzrokiem, niezdolna zebrać myśli, zrozumieć, czego od niej żąda. - Do mojego pokoju? Miał ochotę potrząsnąć nią, zadać ból. Też znalazła sobie porę na ceregiele! Chwycił ją za ramiona, spojrzał w nieprzytomne oczy. - Posłuchaj, Roslynn - powiedział naglącym tonem. — Nie możemy tu zostać. Rozumiesz? W każdej chwili ktoś może wejść. Zmarszczyła brwi. - A dlaczego miałby nie wchodzić? Piekło i Szatani! Czyżby Regina miała rację? Czy to możliwe, by w tym wieku Roslynn była całkowicie niewinna? Ta myśl napawała go zarazem niepokojem i radością. Bo jeśli to było prawdą, wyrywając ją z transu ryzykował utratę już zdobytej pozycji. A przeci eż w głębi serca pragnął, by słowa Reginy się potwierdziły, jako że oprócz pożądania Roslynn budziła w nim jakieś inne, nie do końca zrozumiałe uczucia. Anthony westchnął. Być może zdobycie jej wymagało zastosowania odrobiny perswazji. - Dlaczego? Bo będziemy się kochać, ty i ja. Po tym, co robiliśmy przed chwilą, taka jest naturalna kolej rzeczy. Oboje tego chcemy, więc jedynym problemem pozostaje znalezienie odpowiedniego miejsca. Twój pokój jest najlepszym rozwiązaniem. Nie czekając, aż skończy, Roslynn pokręciła głową. - Och, to straszne, co pan zrobił. Miało nie być żadnego całowania... powiedziałam panu! Znów mówiła szkockim dialektem, co tylko podniecało go jeszcze bardziej. Mocniej przytulił ją do piersi. - Za późno na wykręty, kochanie, skoro uległaś mi niemal we wszystkim. Zostało jaszcze tylko to jedno. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i zrób, co mówię, albo przysięgam, że wezmę cię tutaj, i niech diabli wezmą tego, co nam przeszkodzi.

Jeśli zamierzał ją przestraszyć i tym sposobem wymusić uległość — czekał go przykry zawód. Niewiele brakowało, a roześmiałaby mu się w twarz. Rozsądek podpowiadał jej, że Anthony nie zrobi niczego, co groziłoby przykrościami jego siostrzenicy. Że też wcześniej, jeszcze w salonie, nie przyszło jej to do głowy! - O nie, przyjacielu, na ten blef nie dam się drugi raz nabrać. Co prawda, Anthony nie był przekonany, czy istotnie blefował, ale jej pewność siebie sprawiła, że odzyskał zdolność jasnego m yślenia, jakkolwiek nie ostudziło to jego zapału. Zaprzepaścił jedną szansę i choć Roslynn nie wyglądała na rozgniewaną, niewątpliwie miała prawo czuć się dotknięta. Obdarzył ją najbardziej ujmującym ze swoich uśmiechów. - Jeśli nie teraz, przyjdę do twojego pokoju w nocy. Odepchnęła go i cofnęła się o krok. - W nocy drzwi mojego pokoju są zamknięte. - Dziś zostaw je otwarte. - Nie. - To może okno? - A więc chce pan, żebym całą noc dusiła się przy zamkniętych oknach?! - zawołała z błyskiem rozbawienia w oczach. - Moja odpowiedź brzmi “nie". Dlaczego nie chce pan przyjąć jej do wiadomości? - To nie jest prawidłowa odpowiedź, najdroższa. Chyba nie spodziewasz się, że ustąpię. Muszę przecież dbać o swoją reputację. Roześmiała się czując, jak opuszcza ją napięcie. Dobry Boże, jakiż z niego był niepoprawny, wyzbyty moralności łajdak, lecz jakże pociągający. Nie miała pojęcia, że istnieją mężczyźni obdarzeni tak silnym fizycznym czarem. Nawet w chwilach całkowitego na pozór opanowania, w pełni świadoma faktu, że Anthony Malory nie jest mężczyzną dla niej odpowiednim, czuła doń nieodparty pociąg. Teraz jednakże uznała, że najlepszą formą obrony będzie nie brać go zbyt poważnie. Posłała mu karcące spojrzenie i oznajmiła chłodno: - Właśnie pańską reputację miałam na myśli, udzielając panu takiej a nie innej odpowiedzi, sir Anthony. - A zatem muszę sprawdzić, czy jeszcze raz uda mi się przepędzić tę myśl. - Nie! Wyciągnął ku niej ręce i zanim się spostrzegła, już siedziała na balustradzie, a on uśmiechał się do niej bezczelnie. Pomyślała, że znów chce ją pocałować. Ale pozycja, w jakiej się znalazła, wcale nie nastrajała do żartów. Za plecami miała dziewięciostopową przepaść, bo taka mniej więcej odległość dzieliła poręcz balustrady od leżącego w dole basenu. Nie sięgając stopami posadzki, czuła się bardzo niepewnie, a w razie utraty równowagi nie miałaby się nawet czego przytrzymać... oprócz niego. Wściekła, spróbowała zeskoczyć na podłogę, ale wtedy Anthony zbliżył się i ku przerażeniu Roslynn podciągnął jej suknię aż do bioder. Zbliżył się jeszcze trochę, zmuszając ją do rozsunięcia kolan, i po chwili jego biodra znalazły się między jej nogami. Wtedy skłonił się ku niej, piersią napierając tak, że Roslynn odchyliła się do tyłu... - Obejmij mnie, bo spadniesz. Posłuchała, ogarnięta paniką, ,bo i co innego mogła zrobić. On jednak nie wyprostował się, by umożliwić jej odzyskanie równowagi, ale trzymał ją tak odchyloną poza balustradę, kurczowo uczepioną jego ramion. - Obejmij mnie za szyję, kochanie — powiedział, jedną ręką przyciągając ją bliżej. - A teraz trzymaj się mocno, bo zaraz cię puszczę. - Nie... - Ciii, najdroższa — szepnął, muskając wargami ucho dziewczyny, aż rozkoszny dreszcz przebiegł jej po plecach. — Jeśli nie chcesz przystać na moje warunki, daj mi choć to... Chcę cię dotknąć. Nagle zabrakło jej tchu, bo poczuła na kolanach jego dłonie, wolno sunące ku górze po zewnętrznej stronie ud. - Przestań! Ty podły... puść mnie! - A po chwili ochrypłym szeptem: - Anthony! W taki sposób wymówiła jego imię, że zadrżał, jakby przejęty nagłym dreszczem. Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo oto szar pnął ją ku sobie i ich biodra się zetknęły. Roslynn jęknęła cicho; głowę odrzuciła do tyłu, czując rozlewającą się po ciele błogą omdlałość. Gdyby zrobił to, czego tak bardzo pragnął, jej reakcja nie byłaby chyba silniejsza. Płonące dziwnym żarem usta sunęły teraz po odsłoniętej szyi Roslynn, która jakby całkiem zapomniała, że nadal siedzi na wąskiej poręczy balustrady. - Nie sądzę, aby ucieszyła cię ta wiadomość, Tony, ale lady Grenfell szuka twojej małej Szkotki i lada moment gotowa tu zajrzeć. Klnąc w duchu, Anthony spojrzał na stojącego nie opodal Jamesa, który taktownie udawał, że przygląda się fontannie, jakby w zachowaniu brata i jego partnerki nie było niczego nadzwyczajnego. Lord Malory zsadził dziewczynę z balustrady i jeszcze przez moment rozkoszował się jej dotykiem i tą szczególną pozycją, gdy jej nogi oplatały jego biodra. Znów dała się porwać zmysłom, usta miała rozchylone, oczy zamknięte, twarz rozpaloną niczym w gorączce. Wątpliwe, czy nawet głos Jamesa dotarł do jej świadomości. - A niech to! - mruknął złamanym głosem, pomagając jej stanąć na nogi. - Resztę musimy odłożyć na później, złotko. Cofnęła się chwiejnie, a jej oczy, przed chwilą jeszcze zupełnie nieprzytomne, stopniowo nabierały wyrazu i najpierw pojawiło się w nich zdumienie, potem gniew. Zafascynowany tą zmianą Anthony nawet nie zauważył, kiedy jej dłoń z głośnym plaśnięciem wylądowała na jego policzku. - Nie będzie żadnego “później" ani żadnej ,,reszty" -powiedziała cicho, ale głosem przesyconym wściekłością. - Nie znam reguł twojej gry, ale na pewno nie jest ona uczciwa, więc trzymaj się ode mnie z daleka. Wyrzuciwszy z siebie te słowa, Roslynn pobiegła w stronę wyjścia z oranżerii. Anthony nie próbował jej zatrzymać. Przysiadł na balustradzie i gładząc zaczerwieniony policzek, spoglądał za nią, aż zniknęła mu z oczu. - Ciekaw byłem, kiedy wreszcie dojdzie do głosu jej szkocki temperament. — Uśmiechnął się do Jamesa, który tymczasem usadowił się obok niego. - Powiedziałbym, że i tak wykpiłeś się tanim kosztem. Anthony roześmiał się. - Wiesz, że nawet ciebie nie zauważyła? - Czyżbyś się przechwalał, braciszku? - Nie, jakkolwiek jestem z siebie bardzo, bardzo zadowolony. - Skoro więc rozstaliście się w tak niemiłej atmosferze, nie będziesz miał chyba nic przeciwko temu, że teraz ja spróbuję szczęścia? W jednej chwili uśmiech znikł z twarzy Anthony'ego. - Ani mi się waż, James. Nawet się do niej nie zbliżaj. James uniósł brwi, obrzucając brata nieco zdziwionym spojrzeniem. - A cóż to, odezwał się w tobie instynkt posiadacza? Zdaje się, że to jej ,,trzymaj się z daleka" było skierowane do ciebie, nie do mnie. A poza tym, drogi chłopcze, jeszcze jej nie zdobyłeś. Rozdział 11 Justin Warton okazał się tak wspaniałym kompanem, że Roslynn szybko odzyskała spokój i dobry humor - nawet zadziwiająco szybko, zważywszy jej temperament i skłonność do ulegania emocjom. Wychodząc z oranżerii, wręcz kipiała gniewem, który tylko się pogłębił, gdy

Frances pośpiesznie, ukradkiem prowadziła ją na górę, gdzie nie zwracając na siebie uwagi, Roslynn mogła poprawić uczesanie. Ten łajdak pozwolił jej odejść z rozpuszczonymi, potarganymi włosami, tak że wyglądała niczym ofiara brutalnego napadu (co zresztą odpowiadało jej samopoczuciu). Przez niego musiała też wysłuchać surowego kazania Frances, i to wysłuchać w pokorze, bo nic nie miała na swoją obronę. Wiedziała, że postąpiła głupio, że naraziła się na ogromne niebezpieczeństwo. Ale czy Frances musiała jej to aż tak dobitnie wytykać? Zmilczała jednak, wiedząc, że przyjaciółką kieruje wyłącznie miłość i troska o jej dobro. Była wściekła już nie tylko na Anthony'ego, ale i na siebie, za swoją głupotę i sprawienie przykrości Frances. Na zakończenie długiego, pełnego gorzkich słów wykładu na temat reputacji sir Anthony'ego Frances oznajmiła: - Po prostu nigdy więcej nie wolno ci znaleźć się z nim sam na sam, Ros. Zwłaszcza że tak bardzo cię pociąga. - Nigdy tego nie powiedziałam. - Nie musiałaś. Wiedziałam o tym od chwili, gdy Regina go nam przedstawiła. Zauważyłam też, jak on na ciebie patrzy. Kilka całusów w oranżerii to jeszcze nic, ale sama wiesz, że nie skończyłoby się na tym, gdybyście się znaleźli w bardziej odosobnionym miejscu. Roslynn nie przyznała się, że nawet tam, w miejscu bez mała publicznym, nie ograniczyli się do kilku całusów i że wcale nie była pewna, czym by się to wszystko skończyło, gdyby Anthony szczęśliwie nie oprzytomniał i nie pozwolił jej odejść. Raz znalazłszy się w jego objęciach, na pewno nie zdobyłaby się na tyle rozsądku, by w jakimś momencie powiedzieć “nie", zresztą nawet nie próbowała. - Powinnaś była mi powiedzieć, że spotkałaś go na balu u Crandalów — powiedziała Frances z odrobiną urazy w głosie. - Mogłabym interweniować wcześniej, bo niewątpliwie upatrzył cię na swoją następną ofiarę. - Och, Frances, nie musiałabyś mnie wcale ostrzegać. Już na balu nasłuchałam się plotek o jego wyczynach. Wiedziałam, że ma opinię hultaja i rozpustnika. - A mimo to wyszłaś z nim z salonu. - Mówiłam ci, że wyprowadził mnie w pole, oszukał! - zirytowała się Roslynn. Zaraz jednak pożałowała swego wybuchu. - Przepraszam, ale naprawdę nie chcę, żebyś się tak martwiła. Powiedziałam mu, że ma się ode mnie trzymać z daleka. Frances zacisnęła usta, jednocześnie marszcząc brwi, co nadało jej twarzy wyraz surowej powagi. - Czy sądzisz, że twoja wola ma dla niego jakiekolwiek znaczenie? Tacy jak on nie przyjmują do wiadomości odmowy, Ros. Z jakichś niezrozumiałych powodów słówko “nie" tylko zwiększa ich determinację w dążeniu do celu. A sir Anthony jest z nich wszystkich najgorszy, po prostu dlatego, że jest najprzystojniejszy i najbardziej lubiany przez kobiety. Niejedna próbowała go złowić, ale to zatwardziały kawaler. On nigdy się nie ożeni, Ros, nigdy nie poprzestanie na jednej kobiecie. Bo i po co, skoro tyle z nich robi co może, spiskuje, intryguje, byle tylko zdobyć jego względy. - Zapominasz, Frances, że moja sytuacja jest zupełnie wyjątkowa. Nie jestem zwykłą sobie dzierlatką polującą na męża. Mam do zrealizowania jasno określone zadanie i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Zbyt wiele mogę stracić, jeśli szybk o nie wyjdę za mąż. Frances westchnęła i uśmiechnęła się przepraszająco. - Masz rację, zapomniałam o tym. Ale bądź ostrożna, Ros, bardzo cię o to proszę. Mężczyźni tacy jak Malory, biegli w sztuce uwodzenia, potrafią ci zawrócić w głowie, nim się spostrzeżesz, co się z tobą dzieje. Całe szczęście, że brat sir Anthony'ego nie zwrócił na ciebie uwagi. To człowiek całkowicie pozbawiony zasad. Niebawem Roslynn miała wspomnieć słowa przyjaciółki, ale kiedy zeszły do salonu i Justin Warton zaprosił je do stołu z przekąskami, ciągle jeszcze zżymała się w duchu na własną naiwność i ani jej było w głowie zastanawiać się, co o niej sądzi brat sir Anthony'ego. Justinowi dość szybko udało się odciągnąć ją od katastroficznych myśli i przez pewien czas bawiła się wręcz doskonale. Lord Warton był taki czarujący, jego oczy patrzyły na nią z takim zachwytem, że całkiem poważnie jęła rozważać możliwość umieszczenia go na s wojej liście kandydatów. Mimo młodego wieku był jednak starszy od niej i bynajmniej nie krył się ze swoim zainteresowaniem jej osobą, tak że nie musiała go ani ośmielać, ani zachęcać, jak to było w przypadku dżentelmenów w rodzaju sir Artemusa. Ten ostatni jak dotąd nie odważył się podejść do Roslynn, mimo iż na pewno ją widział. Niestety, wkrótce po posiłku lady Warton zaczęła się skarżyć na ból głowy i Justin zmuszony był odwieźć ją do domu. Przedtem jednak wymógł na Roslynn obietnicę udziału w zaplanowanym na następny dzień polowaniu. - To nie była trudna zdobycz - zauważyła Frances, kiedy Justin z matką i siostrą opuścił salon. - Prawda? - Roslynn się uśmiechnęła. - Jest dość miły, nie sądzisz? - I bardzo szczery. Słyszałam o nim same dobre rzeczy... - Frances, nie musisz go tak wychwalać. Sir Anthony już wyszedł. Możesz przestać się martwić. Frances uścisnęła dłoń przyjaciółki. - Doskonale. Wiem, że nie brak ci rozsądku, by odróżnić złoto od miedzi. A teraz, skoro lord Warton odszedł, może skorzystałabyś z okazji do pogłębienia znajomości z sir Artemusem? - Nic innego chyba mi nie pozostało — westchnęła Roslynn. — Muszę jeszcze znaleźć lady Eden i zapytać o obiecane informacje. Im szybciej zacznę skreślać zbędne pozycje ze swojej listy, tym lepiej. Okazało się jednak, że Regina zajęta jest rozmową z sąsiadami, a sir Artemus dołączył do grupy panów, którzy po kolacji usiedli do wista. Roslynn podeszła do otwartych drzwi ogrodowych, by tam w chłodzie wieczornego powietrza zaczekać na okazję do rozmowy z Reginą. W salonie zrobiło się nieprzyjemnie gorąco i najchętniej wyszłaby na zewnątrz, ale po tym, co w podobnych okolicznościach spotkało ją w ogrodzie Crandalów - nie śmiała. Od powrotu z oranżerii nie widziała sir Anthony'ego, ale to nie znaczyło, że nie czai się gdzieś w pobliżu. Może właśnie w ogrodzie? Już gotowa była poszukać Frances i namówić ją na wspólny spacer dla ochłody, kiedy wyczuła za plecami czyjąś obecność. - Dobrze się pani bawi, lady Roslynn? Poznała głos Jamesa Malory'ego. Odwróciła się, jednocześnie cofając się o krok w obawie, iż jak przedtem będzie miała do czynienia z dwoma braćmi Malorymi. Z ulgą stwierdziła, że James jest sam; sądząc po rozwichrzonych włosach, przyszedł z ogrodu. Czekał teraz na odpowiedź Roslynn, patrząc na nią takim wzrokiem, że znów poczuła się niepewnie. Przypomniała sobie krążące o nim plotki i własne odczucia z ich pierwszego spotkania, kiedy to uznała go za człowieka skrajnie niebezpiecznego. Nie miała podstaw, by zmienić swoją opinię o nim, choć jak dotąd to Anthony stanowił dla niej większe zagrożenie. Nieznacznie skinęła głową. - Owszem, dzięki gościnności lady Eden czuję się tutaj jak w domu. Prawdę mówiąc, byłam zaskoczona, dowiedziawszy się o łączącym was pokrewieństwie. Domyślam się, że Regina jest córką jednego z pańskich starszych braci. - Naszej jedynej siostry, Melissy - odparł. - Ale Mełissa umarła, kiedy Regan była małą dziewczynką, toteż przyjemność wychowywania jej przypadła w udziale mnie i moim braciom. Roslynn skłonna była uwierzyć, że wychowywanie córki jedynej siostry istotnie sprawiło przyjemność braciom Malorym. A więc nie byli tacy źli - pomyślała. Ale już kolejne jego pytanie uświadomiło jej, że nadal powinna mieć się na baczności. - Co by pani powiedziała na przechadzkę nad jezioro? - Nie, dziękuję. - Może więc pospacerowalibyśmy po ogrodzie? Mam wrażenie, że łyk świeżego powietrza dobrze by pani zrobił.

- Kiedy, prawdę mówiąc, trochę mi zimno. Właśnie się zastanawiałam, czyby nie przynieść sobie szala. Uśmiechnął się, wyraźnie nie przekonany. - Te kropelki potu na pani czole świadczą o czymś przeciwnym. Chodźmy, droga pani. Nie trzeba się mnie bać. Jestem pod każdym względem nieszkodliwy. Ujął ją pod łokieć i nim zdążyła zaprotestować, pociągnął w stronę drzwi. Roslynn doznała dziwnego uczucia, że przeżywa coś, co raz już się zdarzyło, że nie wiedzieć kiedy znalazła się ponownie na wąskiej ścieżce wiodącej nad otchłanią nieszczęścia. Tym razem nie miała nawet kiedy pomyśleć o obronie: dwa kroki - i już byli na zewnątrz. I zamiast poprowadzić ją w głąb ogrodu, co dałoby jej czas na zorganizowanie oporu, James pociągnął Roslynn w bok, przyparł do ściany i jego usta stłumiły wzbierający w jej gardle krzyk protestu. Wszystko to zrobił tak szybko, tak zręcznie, że Roslynn ani się spostrzegła, a już znajdowała się w pułapce. Nie mogła krzyczeć, obawiając się zwrócić na siebie uwagę gości znajdujących się w salonie. Dopiero zaczęłyby się plotki, gdyby ktoś zobaczył ją w objęciach Malory'ego. Spróbowała go odepchnąć, ale jego szeroka, masywna pierś nawet nie drgnęła pod naporem kobiecej dłoni; można by pomyśleć, że Roslynn znalazła się ściśnięta między dwiema ścianami. Jeszcze chwila - i całkowicie zaniechała oporu. Czuła pulsowanie krwi w skroniach; to efekt lęku przed przyłapaniem w tak kompromitującej sytuacji - mówiła sobie w duchu - ale w rzeczywistości pocałunek Jamesa nie różnił się tak bardzo od pocałunków jego brata... “Ale się różnił!" -gorączkowo uczepiła się tej myśli, jak tonący czepia się rzuconej na wodę słomki. - Obaj z bratem musicie brać u siebie nawzajem lekcje - syknęła, gdy na chwilę cofnął głowę. James roześmiał się, choć widać było, że jest zawiedziony jej reakcją. - Tak pani sądzi, moja słodka? A skąd to pani przyszło do głowy? Zarumieniła się, ze złości raczej niż ze wstydu; prawie się przyznała, że i Anthony ją całował. - Czy tak pan sobie wyobraża bycie nieszkodliwym? -warknęła, zmieniając temat. To było kłamstwo — stwierdził obojętnie. - Istotnie! A teraz, lordzie Malory, proszę mnie przepuścić! Cofnął się odrobinę, tak że już nie dotykał jej swoim ciałem, ale nie na tyle, by mogła go wyminąć. - Proszę się nie gniewać, miła pani. Musiałem spróbować. Tacy już są mężczyźni i trudno ich o to winić. Przyznaję jednak, że tym razem mój brat okazał się lepszy. Cóż to za niesprawiedliwość losu, że poznała go pani wcześniej niż mnie. - Co pan, u licha, wygaduje? — wybuchnęła Roslynn i aż sapnęła ze złości, bo oto uświadomiła sobie, co znaczą jego słowa. - Jeśli mieliście czelność się założyć... - Nigdy by nam to nie przyszło do głowy, moja panno. Ot, rywalizujemy ze sobą, jak to bracia i mężczyźni obdarzeni podobnym gustem. - Tu James musnął palcem włosy na skroni Roslynn. Przez chwilę czuła się zahipnotyzowana spojrzeniem jego zielonych oczu. — Jest pani niewiarygodnie piękna... właśnie niewiarygodnie. Dlatego tak trudno pogodzić się z porażką. - Ściszył głos do ochrypłego szeptu. - Mógłbym sprawić, by poczuła pani głos krwi... Czy jest pani pewna, że woli Tony'ego? Roslynn musiała zebrać wszystkie siły, by zrzucić zaklęcie, którym nie wiedzieć kiedy omotał jej myśli i wolę. Na Boga, ci Malory byli doprawdy straszni w swojej mistrzowskiej sztuce uwodzenia! Siląc się na chłód, a zarazem modląc się w duchu, by poważnie potraktował jej słowa, rzekła: - Nigdy nie mówiłam, że wolę pańskiego brata, co naturalnie nie znaczy, iż wolę pana... Rzecz w tym, lordzie Malory, że nie chcę was obu. A teraz czy pozwoli mi pan odejść, czy też powinnam machnąć ręką na konwenanse i zacząć wzywać pomocy? Cofnął się o krok, skłonił lekko, a na jego ustach pojawił się zły uśmieszek. - Na to nie mogę pozwolić. Zostać przyłapaną sam na sam z Malorym... Coś takiego mogłoby panią zniszczyć. - Ale o tym powinien był pan pomyśleć, zanim mnie pan tu zawlókł! - odpaliła i odeszła pośpiesznie. I jak wcześniej Anthony, James patrzył za nią, aż zniknęła mu z oczu, tylko że on -nie miał wewnętrznej pewności, że prędzej czy później ta kobieta będzie jego. Przeciwnie. Nie mógł nie zauważyć, że jej reakcja na jego pieszczoty była zaledwie słabym echem zapału, z jakim odpowiadała na pocałunki Anthony'ego. Nie udało mu się jej wprawić w zmysłowy trans, co tak łatwo przyszło bratu. Dokonała wyboru, nawet jeśli sama jeszcze o tym nie wiedziała. Ale gdyby nie chodziło o Tony'ego... Do kroćset, ależ to smakowity kąsek, ta Szkotka! James odzyskał poczucie humoru i właściwą sobie zdolność do autoironii. Ale rozbudzone pożądanie domagało się zaspokojenia, czuł nieprzepartą ochotę na kobiece towarzystwo, a to oznaczało konieczność udania się do najbliższego miasteczka, o ile nie chciał obrazić Regan, uwodząc którąś z jej sąsiadek. Wolałby nie opuszczać Silverley, ale innego wyjścia nie było. A więc w drogę! I niech diabli porwą tego, co wymyślił miłość od pierwszego wejrzenia! Rozdział 12 Roslynn obróciła się na drugi bok i przecierając zaspane oczy, spojrzała na zegar stojący na gzymsie kominka. Do licha! Przecież obiecała Justinowi, że pojedzie z nim na polowanie. I naprawdę miała taki zamiar, choćby po to, by zaimponować mu swoim hipicznym talentem. Ale myśliwi pewnie już wrócili z pola, bo na godziny południowe lady Eden zaplanowała piknik nad jeziorem, a właśnie dochodziła dwunasta. Do licha! Roslynn usiadła, nienawistnym spojrzeniem obrzucając łóżko, jakby to ono wszystkiemu było winne. Pamiętała, że Nettie próbowała ją obudzić. Ale wątpliwe, by cokolwiek poza pożarem zdołało ją wypędzić z pościeli o tak wczesnej porze, bo dopiero przed świtem udało jej się zasnąć. Ta nie przespana noc była kolejną ofiarą złożoną przez Roslynn u stóp Anthony'ego Malory'ego (bodaj go wszyscy diabli, nikczemnika!). A przecież miała dość czasu, żeby się wyspać. Z przyjęcia wróciła tuż po północy. Poprzedniego dnia wstała przed świtem, a po przyjeździe do Silverley nie spała jak Frances, toteż wieczorem dosłownie padała z nóg i nie powinna mieć kłopotów z zaśnięciem. Dość szybko otrząsnęła się z przygnębienia wywołanego konfrontacją z Jamesem, a zwłaszcza jego obcesowymi uwagami na temat jej stosunku do Anthony'ego. Zdążyła nawet porozmawiać z Reginą i teraz znacznie więcej wiedziała o swoich kandydatach, choć niestety nie dowiedziała się niczego, co pomogłoby jej dokonać ostatecznego wyboru. Okazało się, że sir Artemus Shadwell ma opinię nałogowego hazardzisty, lecz tyle Roslynn już zdołała ustalić na podstawie własnych obserwacji, a poza tym jako człowiek majętny mógł sobie pozwolić na taką rozrywkę. Lord Grahame, wielmożny hrabia Dunstanton, był trzykrotnym wdowcem; przynajmniej się biedak starał. Lord David Fleming, wicehrabia i przyszły dziedziczny książę, był starym kawalerem, nadzwyczaj dyskretnym w kontaktach z kobietami, bo nigdy nie słyszano o żadnym jego romansie. Bardzo chwalebna cecha — uważała Roslynn. Całkowitą tajemnicą pozostawał dla niej czcigodny Christopher Savage, po prostu Montieth nie znał jegomościa. Wszelako to nie ci mężczyźni byli przyczyną bezsenności Roslynn, nie o nich myślała, do białego świtu przewracając się z boku na bok w skotłowanej pościeli. O grubiaństwach Jamesa Malory'ego także szybko zapomniała. Wszystkiemu winien był pewien kruczowłosy łajdak o promiennych niebieskich oczach, hultaj, z którym spędziła w oranżerii kilka brzemiennych w skutki minut. Ale, dalibóg, na tym koniec: dość rozmyślań o czarnowłosych łajdakach i dość już zwłoki. Pora wziąć się do interesów i tylko mieć nadzieję, że reszta dżentelmenów z jej listy pojawi się dzisiaj w Silverley.

Czując nagły przypływ energii, Roslynn zadzwoniła na pokojówkę i nie czekając, aż ta przybędzie, sama zaczęła się ubierać. Włożyła brzoskwiniową suknię z per-kalu, o krótkich bufiastych rękawach wykończonych ciężkich haftem. Popędzając Nettie przy układaniu włosów, naraziła się na kilka cierpkich uwag o śpiochach, co to tracą czas wylegując się w łóżku do południa. Zły humor nie zmniejszał jednak zręczności Nettie: uczesana w ciasny koczek z mnóstwem krótkich loków okalających twarz, Roslynn prezentowała się nadzwyczaj korzystnie. Chwilę później, w atłasowym kapeluszu ozdobionym strusimi piórami i z jedwabną parasolką w dłoni, opuściła sypialnię, zostawiając Nettie wątpliwą przyjemność sprzątnięcia bałaganu, jakiego narobiła w garderobie podczas wybierania sukni. Zamknęła za sobą drzwi i znieruchomiała. Bo w końcu wąskiego korytarza, prowadzącego do pokoi gościnnych, stał oparty niedbale o balustradę wewnętrznej galeryjki Anthony Malory. A co najgorsze, nie znalazł się tam przypadkiem, o nie! -najwyraźniej na nią czekał. Ręce złożył na piersi, skrzyżował nogi w kostkach i półsiedząc na poręczy balustrady, obserwował drzwi sypialni Roslynn. Że zaś ulokował się właśnie u wylotu korytarzyka, nie mogła zejść na dół nie przechodząc obok niego. Ubrany bez zwykłej dbałości o szczegóły, wręcz nieporządnie, miał na sobie rozpiętą na piersi koszulę bez fularu, obcisły granatowy surdut, spodnie z kozłowej skórki i buty z cholewami. Rozchełstana koszula odsłaniała brązową od słońca szyję aż po pierwsze włosy zarostu na piersi. Wyglądał jak człowiek, który wiele czasu spędza na świeżym powietrzu - sportsmen albo fanatyk życia na łonie natury; w każdym razie nie było w nim nic z lwa salonowego czy nocnego hulaki, poszukiwacza zmysłowych rozkoszy. A zresztą... kimkolwiek był, pociągał ją w stopniu zaiste niebezpiecznym. Widząc, że Roslynn wzdraga się uczynić kolejny krok w jego stronę, Anthony uśmiechnął się drwiąco i rzekł: - Śmiało, skoro już pani wyszła... Zastanawiałem się właśnie, jak to by było, gdybym wśliznął się do pani pokoju i zastał panią w łóżku... - Sir Anthony! - Czy drzwi były otwarte? - nie przestawał się z nią droczyć, ale kiedy posłała mu mordercze spojrzenie, zaśmiał się i zmieniając ton powiedział: - Proszę nie patrzeć na mnie takim strasznym wzrokiem, moja droga. Tylko żartowałem. Może pani bez najmniejszej obawy wyjść z pokoju. Nic pani nie grozi. Postanowiłem, że dziś będę się zachowywał bez zarzutu: przestrzegał konwenansów i trzymał na uwięzi wszystkie swoje zdrożne skłonności. - Obiecuje pan? - A muszę? — Uśmiechnął się. - Tak. - Dobrze więc, ma pani moje słowo. I przyrzekam dotrzymać obietnicy, dopóki się pani nie zlituje i sama mnie z niej nie zwolni. Zaśmiała się, a jej matowy głos zabrzmiał w jego uszach jak najpiękniejsza muzyka. - Owszem, zwolnię pana z tej obietnicy, sir Anthony, ale dopiero, gdy będzie pan zbyt stary, by tego pragnąć, nie wcześniej. Co rzekłszy, Roslynn przemierzyła korytarz i stanęła przed Anthonym: z parasolką pod pachą, kołysząc trzymanym za wstążkę kapeluszem. “Mój Boże — pomyślał -jakaż ona piękna z tym przekornym uśmieszkiem na ustach i rozjaśnionymi oczyma". Zaiste mądrze uczynił, wyjeżdżając wieczorem z Sil-verley. Gdyby został, na pewno nie zdołałby się oprzeć chęci powtórnego spotkania z Roslynn, nim ta ochłonie ze wzburzenia wywołanego sceną w oranżerii. Pojechał do miasta, gdzie do rana świętował zawarcie nowej, jakże obiecującej znajomości. I nie bez powodu. Owszem, spoliczkowała go, ale dalibóg - udało mu się rozpalić jej zmysły, a to było dość, żeby wprawić go w świąteczny nastrój i natchnąć chęcią do zabawy w damskim towarzystwie. Ale najśmieszniejsze, że znalazłszy wreszcie w pewnej gospodzie chętną i nawet urodziwą dziewczynę, Anthony zmuszony był stwierdzić, iż wcale nie ma na nią ochoty, bo jedyna dziewczyna, na której mu zależało, została w Silverley. Szczęściem niespodziewanie pojawił się James i Anthony z ulgą pozbył się niedoszłej kochanki na rzecz brata, a sam zasiadł nad pełną szklanką, by w spokoju zaplanować kolejny ruch. Postanowił zmienić metodę i - sądząc po uśmiechu, widocznym oto na twarzy Roslynn - była to słuszna decyzja. Z samego rana odbył długą rozmowę z ulubioną siostrzenicą i ta nieświadomie podsunęła mu doprawdy idealny koncept. Zaproponuje Szkotce coś, czego nie mogła odmówić — pomoc w osiągnięciu jej celów. A jeśli rady, którymi zamierzał ją uraczyć, bardziej zaszkodzą jej, niż pomogą - cóż, świadomość tego faktu nie powinna odebrać mu snu. Po prostu jej cele nie były jego celami. Stała teraz przed nim, cierpliwie czekając, aż poda powód, dla którego pojawił się na jej drodze. I wystarczyło, że zamienił z nią kilka słów, a już wyglądała na całkowicie swobodną, pełną ufności w jego obietnice. Skąd mogła wiedzieć, że własne żądze były dlań ważniejsze niż honor, przynajmniej w stosunkach z kobietami. Wyprostował się i rzeczowym tonem oznajmił: - Myślę, że dla swojego dobra powinna pani, lady Roslynn, porozmawiać ze mną w cztery oczy. - Nie widzę powodu... — zaczęła ostrożnie. Uśmiechnął się rozbrajająco. - Moja droga, chodzi wyłącznie o rozmowę, nic więcej. Jeśli nie potrafi pani zaufać mi choćby odrobinę, jak mam pani pomóc? - Pomóc? Mnie? - wybąkała zdziwiona. - A owszem. Właśnie taki jest mój zamiar. Proszę ze mną. Zaskoczona, a przede wszystkim zaciekawiona dziwnym zachowaniem Malory'ego, pozwoliła się zaprowadzić do biblioteki. Bezskutecznie zachodziła w głowę, czego mogła dotyczyć ta niespodziewana propozycja pomocy. Były tylko dwie sprawy, z którymi sama nie umiała sobie poradzić: z jednej strony pociąg do Anthony'ego, z drugiej zaś skompletowanie dossier jej kandydatów. Jej? Miała nadzieję, że Anthony o nich nie wiedział. Mógł jednak wiedzieć i na samą myśl o tym Roslynn spiekła raka. Szczęściem Anthony niczego nie zauważył; poprowadził ją do sofy, a sam zbliżył się do stolika z trunkami. - Brandy? — rzucił przez ramię. - O tej porze? Uśmiechnął się, słysząc niedowierzanie w jej głosie. - Istotnie. Cóż za głupiec ze mnie. Mimo wszystko łyk brandy dobrze by mu zrobił i może pomógł się uwolnić od natrętnej myśli, że oto w końcu znaleźli się sami i wystarczyłoby przekręcić klucz w drzwiach... Ale nie po to ją tutaj przyprowadził. Lepiej więc zrobi, wystrzegając się podobnych myśli. Odstawił na miejsce butelkę brandy i podszedł do sofy. Siedziała w rogu, ze skromnie złączonymi kolanami i parasolką oraz kapeluszem na podołku. Zostawiła mu dobre pięć stóp miejsca na kanapie, jakby dając do zrozumienia, iż nie życzy sobie, by siedział zbyt blisko. Usiadł jednak nie dalej niż o dłoń od skraju jej sukni i jeśli miał nadzieję, że to wystarczy, by nie wpadła w panikę, to się przeli czył. - Sir Anthony... - Jak pani sądzi, czy mogłaby pani zwracać się do mnie po imieniu? Anthony. Albo lepiej Tony. W końcu mam być pani powiernikiem. - Kim?! Uniósł brwi, udając zdziwienie.

- Rozumiem, “powiernik" to zbyt mocne słowo. A co pani powie na “przyjaciel i doradca"? Rozmawiałem dziś rano z siostrzenicą i to, czego się dowiedziałem, uświadomiło mi, jak bardzo potrzebuje pani rady życzliwej osoby. - Powiedziała panu! - Roslynn była zła i rozżalona. - Nie miała prawa! - Och, uczyniła to w najlepszej wierze. Chciała mi uzmysłowić, jak poważnie traktuje pani kwestię małżeństwa. Doszła chyba do wniosku, że mam niegodziwe zamiary wobec pani. Ale skąd jej to przyszło do głowy, dalibóg, nie wiem! Nie mogła się dłużej złościć, słysząc, jak z najgłębszą powagą wygaduje takie głupstwa. Roześmiała się, jak zawsze wprawiając go w zachwyt rozkosznym brzmieniem swego głosu. - Nicpoń z pana, sir Anthony. Czy niczego nie traktuje pan poważnie? - Staram się tego unikać. - Uśmiechnął się. - Ale teraz chciałabym, żeby poważnie odpowiedział mi pan na pytanie, dlaczego właśnie pan miałby mi pomagać w realizacji planów matrymonialnych? - Doszedłem do wniosku, że im prędzej wyjdzie pani za mąż, tym prędzej znudzi panią małżeństwo, co w rezultacie otworzy przed panią drogę do mojego łóżka -odrzekł z prostacka. W żadne inne wyjaśnienie by nie uwierzyła, w to - tak. - To dość ryzykowna i czasochłonna metoda, nie sądzi pan? - zadrwiła. - Mogę przecież szczerze kochać swojego męża. - Niech pani wypluje te słowa! - zawołał z błazeńskim przerażeniem. - A poza tym, moja droga, nikt się dzisiaj nie zakochuje, zwłaszcza szczerze, z wyjątkiem romantycznych smarkaczy i śliniących się starych głupców. Ale pani to nie grozi, zbyt rozsądnie podchodzi pani do tych kwestii. - Tu muszę się z panem zgodzić. A zatem, co konkretnie ma mi pan do zaproponowania? - Pani sytuacja - zaczął z uśmiechem - przypomina mi trochę położenie, w jakim znalazła się Reggie po pierwszych nieudanych próbach znalezienia męża. Zabiegała o to przez cały sezon, odbyła nawet podróż na kontynent. Bez rezultatu. Oczywiście nie było w tym jej winy. Po prostu musiała szukać mężczyzny, który miał szansę zostać zaakceptowany przeze mnie i moich braci. - Istotnie, wspominała mi o tym. - Czy powiedziała też, jak rozwiązała swój problem? - Dopuściła do sytuacji uważanej za kompromitującą. Ku zdziwieniu Roslynn skrzywił się, jakby wspomnienie tamtych wydarzeń było mu przykre. - Reggie nie miała z tym nic wspólnego. To Montieth wpadł na idiotyczny pomysł zakpienia ze swojej ówczesnej kochanki i wszystko poknocił. Ale nie mówmy już o tym, jeśli łaska. W czym rzecz: otóż Reggie zatrudniła pewnego starego lorda, który nie odstępował jej na krok i ilekroć spotykała jakiegoś mężczyznę, za pomocą umówionych znaków informował ją, czy dany osobnik zasługuje na uwagę, czy też nie. W oczach Roslynn pojawił się błysk zrozumienia. - Mam nadzieję, że nie sugeruje pan, bym zabierała pana ze sobą, dokądkolwiek się udam, ponieważ... - Ależ nie - wtrącił pośpiesznie - to by się mijało z celem. Reggie wyznała, że ma pani już kilku kandydatów. Tak się składa, że znam ich dużo, dużo lepiej niż Montieth, bo są to dżentelmeni bliżsi wiekiem mnie niż jemu. Trzej z nich należą do mojego klubu, czwarty bywa w tej samej sali sportowej co ja. Mam tylko jedno pytanie, moja droga. Dlaczego nie bierze pani pod uwagę kogoś w swoim wieku? Nie patrząc mu w oczy, Roslynn odrzekła: - Zakładam, że starszy mężczyzna okaże więcej cierpliwości dla moich wad. - Pani wad? Proszę nie żartować. - Każdy ma jakieś wady! - burknęła ze złością. - Czy w pani przypadku jedną z nich nie jest porywczość? Jej oczy śmiały się do niego, ale w głosie brzmiała gniewna powaga. - Starszy mężczyzna, wyszumiawszy się za młodu, jest bardziej stateczny. Jeśli mam być wierną żoną, także od męża muszę wymagać stałości. - Ale pani nie zamierza być wierną żoną. - Wtedy i od niego nie będę oczekiwać wierności. Ale tylko wtedy. Prawdę mówiąc, to dziadek zasugerował mi szukanie mężczyzny o pewnym doświadczeniu, znającego życie. A jeśli mam być szczera, to żaden z poznanych dotąd młodzieńców nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia... no, może z jednym wyjątkiem, ale tego postanowiłam dołączyć do swojej listy. - A któż to taki? - Justin Warton. - Warton? - Anthony aż podskoczył na sofie. - Ten maminsynek? - Nie musi go pan zaraz oczerniać - odparła sucho. - Ależ, moja droga, jak mam pani pomóc, jeśli nie chce pani słuchać opinii niepochlebnych dla swoich wybrańców. Każdy z nich, jak przystało na dżentelmena o pewnej pozycji, dba o swój publiczny wizerunek i stara się uchodzić za człowieka bez zmazy i skazy. Zakładam jednak, że panią interesują raczej wstydliwe tajemnice tych panów, to wszystko, co na co dzień skrzętnie ukrywają. Zarumieniła się pod krytycznym spojrzeniem jego oczu. - Istotnie. Ma pan rację. Przepraszam. A zatem który z nich pańskim zdaniem stanowi najlepszy materiał na męża? - A pani sama nie ma żadnych preferencji w tym względzie? - Chyba nie. Wszystkich uważam za przystojnych, sympatycznych i sądząc po tym, czego udało mi się o nich dowiedzieć, całkowicie do przyjęcia jako życiowi partnerzy. W tym właśnie problem, że nie wiem, na którym się ostatecznie skoncentrować. Anthony poprawił się na sofie. Rozparł się wygodnie, z ręką na oparciu tuż za jej plecami. Ona jednak nawet tego nie zauważyła, niecierpliwie wyczekując jednoznacznej odpowiedzi na postawione pytanie. Tymczasem on właśnie tego zamierzał uniknąć. - Byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział, jakie męskie przymioty ceni pani najbardziej. - Miłe usposobienie, łagodność, wrażliwość, inteligencję, cierpliwość... - Pysznie — mruknął. Jego chytry uśmieszek wydał się Roslynn nieznośnie irytujący. - Małżeństwo z takim człowiekiem nie może nie być wściekle nudne, a to znaczy, że nasza znajomość przekształci się w coś bardziej intymnego dużo wcześniej, niż się spodziewałem. Zacisnęła usta i obrzuciła go jadowitym spojrzeniem, na co roześmiał się bezczelnie. - Pani coś mówiła? - Jest jeszcze kwestia intercyzy, którą mój przyszły mąż będzie musiał podpisać - oznajmiła rzeczowym tonem. - Jeśli tego dopełni, jego władza nade mną i moim majątkiem zostanie ograniczona. - Czy to pani pomysł?

- Mojego dziadka. Był człowiekiem upartym i bardzo zasadniczym. Uczynił mnie swoją spadkobierczynią, ale chciał mieć pewność, że jego majątek zostanie przy mnie, że nie wpadnie w ręce obcego człowieka, o którym przecież nic nie wiedział. I dlatego przed śmiercią opracował tekst kontraktu ślubnego. - Jeśli był taki drobiazgowy, czemu nie wydał pani za mąż? Zwróciła nań wzrok pełen zadumy. - Widzi pan, Anthony, bardzo kochałam swojego dziadka. Byliśmy sobie ogromnie bliscy. Póki żył, nie chciałam go opuścić, a i on nigdy by mnie do tego nie zmuszał. Uśmiechnął się, gdyż w zamyśleniu bezwiednie wymówiła jego imię. Znaczyło to, że coraz swobodniej czuje się w jego towarzystwie. Nawet odwróciła się ku niemu, przesuwając kolano nieco bliżej jego nogi. Jakże łatwo byłoby teraz zsunąć rękę na jej ramiona, przyciągnąć ją do siebie... Nie! - Nie sądzę, aby owa intercyza stanowiła istotny problem. Chyba tylko Savage mógłby mieć opory przed jej podpisaniem. Nie żeby mu zależało na pani majątku. Jest wystarczająco bogaty, aby nie oglądać się na pieniądze ewentualnej małżonki. Ale należy do ludzi, którzy źle znoszą wszelkie ograniczenia. Niemniej, jeśli mu się pani podoba, to sprawa nie będzie miała znaczenia. - A zatem poleca mi pan czcigodnego Savage'a? - Moja droga, spośród wymienionych przez panią kryteriów Savage na pewno spełnia tylko jedno: jest inteligentny. Prawdę mówiąc, żaden z tych jegomościów nie dysponuje kompletem przymiotów umysłu i charakteru, na których pani zależy. Warton jest chyba najbliższy ideału, ale proszę pamiętać, że wychodząc za Justina, jednocześnie poślubi pani jego matkę... O ile ona w ogóle pozwoli mu się ożenić. Nie znam drugiej takiej niewiasty. Warton jest bezwolną marionetką w jej rękach. Roslynn słuchała ze ściągniętymi brwiami, jakby niezadowolona z przedstawionego jej obrazu Justina Wartona. - No dobrze, mniejsza zatem o to, czy któryś z nich zasługuje na pańską rekomendację. Proszę mi tylko powiedzieć, co pan o nich wie. - Nic prostszego. Zacznijmy może od Fleminga. Znajomi nazywają go czule ,,partaczem". Trudno powiedzieć, w czym konkretnie wicehrabia jest aż tak kiepski, by zasłużyć sobie na to miano, ale nie zdarzyło się, by dwukrotnie widziano go w towarzystwie tej samej kobiety. Cóż, może pani będzie wyjątkiem. Dalej: jest miękki. Niektórzy uważają go nawet za tchórza. Kiedyś nie przyjął wyzwania na pojedynek bez wskazania powodów. Proszę mi powiedzieć, czy Fleming złożył już wobec pani jakieś deklaracje? W rzeczy samej - nie złożył, ale chwilowo Roslynn nie chciała poruszać tego tematu. - A pozostali? Anthony śmiał się w duchu. Roslynn nawet nie wiedziała, jak bardzo podchwytliwe było jego pytanie. Nie powiedział jej o nietypowych skłonnościach młodego Fleminga, którego interesowały osoby noszące buty z cholewami, a nie atłasowe pantofelki. Wątpliwe, aby go poślubiła, gdyby jednak - bardzo szybko zaczęłaby się rozglądać za kochankiem. - Hrabia Dunstanton jest poczciwy i sympatyczny, choć język ma cięty jak wszyscy diabli, drwiną i złośliwością potrafi zachłostać człowieka na śmierć. Prześladuje go tragiczny pech: w ciągu pięciu lat stracił trzy żony. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale w rezultacie każdego z tych zgonów jego majątek ulegał podwojeniu. - Chyba pan nie sugeruje... - Broń Boże! - zawołał i korzystając z zaaferowania Roslynn przesunął nogę tak, że niemal dotykała jej kolana. - Powtarzam tylko plotki rozpowszechniane przez zawistników, którzy nie mieli tyle szczęścia w interesach co poczciwy Grahame. Ziarno nieufności zostało zasiane. Dwie pierwsze żony Dunstantona umarły w połogu i naprawdę był to tragiczny zbieg okoliczności. Trzecia spadła z nadmorskiego urwiska; podejrzana sprawa, ale żeby obwinić hrabiego, trzeba by przyjąć, iż wywołał burzę z pi orunami, które spłoszyły konia jego małżonki, co doprowadziło do wypadku. - A co pan powie o sir Artemusie? - Uwielbia hazard, ale... - tu Anthony posłał Roslynn porozumiewawcze mrugnięcie — czyż w każdym z nas nie drzemie hazardzista? Wychodząc za Shadwella, zyskałaby pani nadzwyczaj liczną rodzinę. Te kilka tuzinów jego bachorów... - Powiedziano mi, że ma tylko pięcioro dzieci! - Pięcioro z prawego łoża. Tak, tak, miałaby pani pełne ręce roboty, a nie radzę liczyć na pomoc ze strony Artemusa, bo fakt posiadania potomstwa jakby nie docierał do jego świadomości. A czy planuje pani mieć własne dzieci? Zarumieniła się. Speszona wyglądała tak uroczo, że w jednej chwili wszystkie dobre chęci Anthony'ego wzięły w łeb. Zsunął rękę na jej kark, palce zatopił we włosach i przyciągnął ją ku sobie. Jego usta już szukały jej ust... Nie znalazły. Odepchnęła go tak gwałtownie, że zaskoczony puścił ją i cofnął rękę. - Obiecał pan! Usiadł prosto i przesunął dłonią po włosach w sposób zdradzający irytację i zniecierpliwienie. Kiedy jednak przemówił, w jego głosie nie dało się wyczuć żadnych emocji. - Proszę łaskawie wziąć pod uwagę, że debiutuję w roli powiernika i jeszcze do niej nie przywykłem. - I napotkawszy jej zionące furią wejrzenie, już bez fałszywego spokoju dorzucił: - Na miłość boską, proszę nie patrzeć na mnie takim wzrokiem. Uległem przemocy instynktu, ale to się więcej nie powtórzy, może mi pani zaufać. Wstała, trzymając parasolkę, jakby to była broń zdolna go odstraszyć, i rzekła: - Jeśli nie ma pan nic więcej do powiedzenia... ,,Och, najdroższa, gdybyś wiedziała, w jakim znajdujesz się niebezpieczeństwie" — przemknęło mu przez myśl. - Potrzeba czasu, aby fakty oddzielić od plotek. Proszę mi dać tydzień albo dwa... - Ma pan tydzień. Odchylił się na oparcie sofy i założywszy ręce na kark, przyglądał jej się rozmarzonym wzrokiem. Nadal z nim rozmawiała, nadal chciała skorzystać z jego rad. A zatem nie była na niego aż tak zła... - Proszę zrobić porządek z włosami, odprowadzę panią nad jezioro. Mruknęła coś ze złością, bo oto po raz drugi zepsuł jej fryzurę. Niecierpliwymi palcami związała kok i zamaszystym gestem wcisnęła na głowę kapelusz. Roześmiał się, na co obrzuciła go morderczym spojrzeniem, jeszcze wzmagając jego wesołość. Lecz kilka minut później, gdy przez trawnik na tyłach domu zmierzali w stronę jeziorka, znów był nieodparcie czarujący, ona zaś uśmiechała się bezbronnie, gotowa wybaczyć mu wszystkie jego przewiny. Dobry humor Roslynn nie trwał jednak długo. Dotąd nie zastanawiała się, jak w oczach innych gości może wyglądać fakt, że podczas gdy wszyscy wyjechali na polowanie, ona i Anthony zostali w domu, i to sami. Ale kiedy dotarli na miejsce pikniku, wystarczyło jedno zdziwione spojrzenie Justina, aby uświadomiła sobie powagę sytuacji. - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł zjawić się tutaj w pańskim towarzystwie - szepnęła widząc, że wśród zgromadzonych znajdują się wszyscy jej kandydaci. - W każdym innym miejscu przyznałbym pani rację — odrzekł Anthony. — Ale tu występuję w roli krewnego gospodyni i jest rzeczą naturalną, że niejako w jej imieniu czynię honory domu.

Jego beztroska nieco ją ubodła, zwłaszcza że i lord Grahame, i lord Fleming już zwrócili na nią uwagę. Co sobie pomyśleli, widząc ją nadchodzącą pod rękę z sir Anthonym — nie wiedziała, ale pamiętała ostrzeżenie Reginy, że pokazując się w towarzystwie jej wuja, każda dama ryzykowała, iż stanie się obiektem nie kończących się plotek. Tak czy inaczej, dopuściła do sytuacji, która w żaden sposób nie mogła się przysłużyć jej sprawie. Ci, których zamierzała ,,uwieść", na pewno będą zdziwieni. Anthony powinien był o tym pomyśleć. Z nich dwojga to on dysponował większym doświadczeniem w takich sprawach. I tak jej rozdrażnienie zwróciło się przeciwko niemu, znajdując ujście w złośliwości obliczonej na zachwianie jego nonszalancką pewnością siebie. - Musi pan wiedzieć, Anthony, że nawet jeśli kiedyś znudzę się mężem, pan na tym nic a nic nie skorzysta. Jego uśmiech zdawał się świadczyć, iż bez trudu przejrzał jej intencje. Lecz dopiero gdy usłyszała odpowiedź, dreszcz trwogi przeszedł jej po plecach. - Przeciwnie, moja droga. Prędzej czy później zostanie pani moją kochanką. Gdybym nie był tego najzupełniej pewien, nigdy nie zgodziłbym się pani pomóc. Rozdział 13 - O nie! Boże, spraw, żeby to był tylko sen! Bo czymże, jeśli nie koszmarem sennym, mogło być przebudzenie w pokoju, w którym na pewno nie kładła się do snu? Co gorsza, w żaden sposób nie umiała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła. Leżała na wąskim, twardym łóżku, przykryta do pasa szorstkim wełnianym kocem. Rozejrzała się, modląc się w duchu, by to, co widzi, nie było rzeczywistością. A jednak czuła, że nie śni. Brudne, tu i ówdzie naderwane tapety, stół bez jednej nogi, który stał tylko dzięki temu, że oparto go o ścianę, na stole poobijana miednica, a obok wyszczerbiony dzban z wędrującym po krawędzi karaluchem. Goła podłoga, nagie ściany, niczym nie przysłonięte okno. Jak to możliwe? Przyciskała dłonie do skroni i rozpaczliwie starała się przypomnieć, co się wydarzyło. Czyżby zachorowała? A może miała jakiś wypadek? Z pamięci mogła jedynie wydobyć ostatnią noc. Ale czy od tej nocy upłynęło pół dnia, dzień czy może kilka dni — tego nie potrafiła powiedzieć. Od pierwszego spotkania z Anthonym Malorym nękała ją dokuczliwa przypadłość: zaczęła źle sypiać, przede wszystkim miała trudności z zaśnięciem. Z Silverley wróciła razem z Frances trzy dni wcześniej, niż zamierzała, ale nie była w stanie zapomnieć chwil spędzonych w towarzystwie Anthony'ego. A zwłaszcza nagłej zmiany jego nastawienia, kiedy to zamiast ją uwodzić, jak się spodziewała, zaoferował jej swą pomoc. Jednak mimo obietnicy pohamowania swojej natarczywości, przynajmniej do czasu zamążpójścia Roslynn, nie zostawił jej tamtego dnia w spokoju. To nie znaczy, że nie odstępował jej na krok. Skądże znowu! Mogła swobodnie poruszać się wśród uczestników pikniku i prowadzić swoją grę z wytypowanymi dżentelmenami. Co rusz jednak napotykała wzrok Anthony'ego, jak gdyby cała jego uwaga była bez przerwy skupiona na niej. Tego wieczora na przekór jej planom tańczył z nią nie raz, lecz trzy razy. Tłumaczył to troską o jej samopoczucie w nowym towarzystwie. I nie tańczył z nikim więcej. Nawet ze swoją siostrzenicą. Była wściekła, kiedy uświadomiła sobie skutki jego postępowania. Ale szkody były już wówczas nieodwracalne. Lord Grahame, hrabia Dunstanton, po powrocie do Londynu wymówił się grzecznie od pójścia z nią do teatru, chociaż wystąpił z tym zaproszeniem tamtego popołudnia. Tłumaczył się jakimś wcześniejszym zobowiązaniem, które wyleciało mu z pamięci i o którym właśnie sobie przypomniał. Wiedziała jednak, że po prostu zląkł się, będąc świadkiem ostentacyjnych zabiegów Anthony'ego. Tak jest, nie mogła zasnąć tamtej nocy, wzburzona, rozgorączkowana. Bo oto żaden z kandydatów nie odezwał się od jej powrotu do Londynu. Nie próbowała się oszukiwać, tłumaczyć tego faktu nadmiarem zajęć. Niewinna z pozoru troska Anthony'ego o jej ,,samopoczucie w nowym towarzystwie mocno zaszkodziła realizacji jej planów. Jeśli jednak pamiętała te zdarzenia tak dokładnie, dlaczego nie może sobie przypomnieć, w jaki sposób trafiła tu, do tego okropnego pokoiku? Anthony nie mógłby... nie, nie mógłby. Nie była też w stanie uwierzyć, że wszystko to ukartowała Frances; musiałaby chyba zwariować. W umyśle Roslynn zaczęła się rodzić myśl, niosąca najbardziej makabryczne wyjaśnienie tej sytuacji. Jeszcze próbowała się przed nią bronić, wmawiając sobie ciężką chorobę z wysoką gorączką i majaczeniami. Musiała jednak zrezygnować i z tej nadziei. Wszystko dokoła było zbyt realne. Zostawało tylko jedno wytłumaczenie: znajdowała się w rękach Geordiego. W jakiś sposób udało mu się uprowadzić ją wprost z domu przy South Audley Street w Mayfair. Nie miała pojęcia, gdzie się obecnie znajduje. Nieprawdopodobne, ale wyglądało na to, że ziściły się jej najgorsze sny. Mimo to jakaś część jej natury ani myślała pogodzić się z ostatecznym zwycięstwem Geordiego i nadal kazała wierzyć w możliwość szczęśliwego zakończenia tej przygody. Dlatego kiedy ujrzała całą prawdę, jej zaskoczenie było zupełnie szczere. Prawdziwy był też strach, który ścisnął jej krtań i spowodował, że dłonie stały się momentalnie mokre od potu. Geordie Cameron wszedł do pokoju z nonszalancką swobodą i wyrazem nie ukrywanego triumfu na twarzy. Roslynn wielokrotnie się zastanawiała, co mogło jej grozić, gdyby wpadła w jego ręce, a jednak nie uodporniła się w ten sposób na wstrząs, który spowodowało pojawienie się teraz tego człowieka. Była w stanie tylko wpatrywać się w niego szeroko otwartymi oczyma. - No, nareszcie! Pani Pym miała rację mówiąc, że już nie śpisz. Kazałem jej siedzieć pod drzwiami i natychmiast mnie zawiadomić, kiedy tylko się przebudzisz, lak też zrobiła. Widziała, jak niecierpliwie czekam na ten moment . A ta garść monet, która wpadła jej do kieszeni, zachęciła ją do większej gorliwości. Ale nie sądź, że tobie uda się przekupić panią Pym. Opowiedziałem jej piękną historyjkę o ucieczce z domu i o tym, że moją jedyną troską jest nakłonić cię do powrotu na łono rodziny. Jeśli twoja opowiastka będzie się różniła od mojej, pani Pym z pewnością ci nie uwierzy. To rzekłszy, Geordie uraczył kuzynkę uśmiechem, który przypomniał jej, dlaczego tak bardzo nie znosiła tego człowieka - bądź co bądź krewnego. Jego uśmiech nigdy nie był szczery, tylko albo pogardliwy, albo drwiący, a najczęściej podstępny, zapalający w lodowatych niebieskich oczach złośliwe błyski. Zawsze uważała, że Geordie jest wysoki, ale w porów-naniu z Malorymi wydał jej się najwyżej średniego wzrostu. Jego zwykle porządnie utrzymane rude włosy nosiły wyraźne ślady zaniedbania. Pomyślała, że zajęty pościgiem za nią nie miał dość czasu, by zatroszczyć się o swój wygląd. Nie należał do specjalnie mocno zbudo-wanych, ale czuło się w nim siłę wystarczającą, aby zatrzymać ją przemocą, gdyby spróbowała się stąd wyrwać. Co do tego nie miała wątpliwości. Przy tym wszystkim Geordie, dopóki nie ujawnił swojej prawdziwej twarzy, odznaczał się typową urodą Cameronów, Roslynn z niesmakiem musiała przyznać, że z twarzy podobny jest do Duncana Camerona. Świadczył o tym jedyny zachowany portret dziadka, znajdujący się w Cameron Hall. - I cóż tak milczysz? - Geordie szturchnął Roslynn, ciągle wpatrzoną weń szeroko otwartymi oczyma. - Czy tak się wita swojego jedynego krewniaka? Absurdalność tego pytania przywróciła Roslynn do rzeczywistości, a jednocześnie obudziła jej gniew. Bezczelny typ! Zrobił dokładnie to, czego się po nim spodziewała. A spodziewała się, dalibóg, inaczej nie byłoby jej teraz w Londynie, nie szukałaby męża, mimo że wcale nie miała na to ochoty, i nie wchodziłaby w dziwaczne układy z Anthonym, uznając go za swego przyjaciela i powiernika, chociaż wiedziała doskonale, że powinna go raczej unikać. Wspomnienie tych wszystkich kłopotów, trosk i niepokojów, ściągniętych na nią przez tego chciwego nikczemnika, przemogło strach. - Może mam cię uściskać, co? - parsknęła. - Chciałabym tylko wiedzieć, kuzynie, jak ci się udało to wszystko przeprowadzić?

Zaśmiał się, wielce zadowolony, że nie spytała go o motywy jego postępowania i że ma okazję pochwalić się swoim sprytem. Jeśl i Roslynn rozumie, z jakiej przyczyny znalazła się w tym położeniu, przynajmniej nie będzie musiał tracić czasu na wyjaśnienia. A przecież musiał jeszcze nakłonić ją do zawarcia pokoju i powrotu do Szkocji. Nie odpowiadał mu pobyt w Anglii i nie lubił mieć do czynienia z angielskimi najemnikami typu pani Pym. - To proste, serdeńko, zupełnie proste — oznajmił chełpliwie. - Wiedziałem, że po pogrzebie starego będziesz próbowała coś wykombinować. Nie przypuszczałem, że przyjedziesz do Londynu, ale moi ludzie pilnowali wszystkich dróg i jedyną, którą mogłaś odjechać bez mojej wiedzy, była droga do Anglii. - Olśniewające. Co za logika! Skrzywił się, rozdrażniony jej ironiczną uwagą. - Widać nie taka zła, skoro tu jesteś. Roslynn speszyła się nieco, bo musiała przyznać, że jej prześladowca ma rację. - Ale w jaki sposób znalazłeś mnie tak szybko? - spytała spokojniejszym tonem. - Londyn nie jest małym miasteczkiem. Chyba się z tym zgodzisz? - Przypomniałem sobie, że miałaś tu przyjaciółkę. Nietrudno było ją odszukać, a tym samym znaleźć i ciebie. Miałbym cię w garści już wcześniej, gdyby durnie, których wynająłem, nie okazali się takimi tchórzami. Kiedy na Oxford Street tłum przechodniów ruszył wam na pomoc, ci idioci wzięli ogon pod siebie i uciekli. A więc to była sprawka Geordiego, że omal nie porwano jej z ulicy. Ale ten ,,tłum"... Roslynn w ostatniej chwili udało się zamaskować chichot kaszlnięciem. Wyobraziła sobie, jaką to dramatyczną historię musiały tamte dwa opryszki opowiedzieć Geordiemu, żeby uniknąć jego gniewu. - I wtedy wyjechałaś z miasta — mówił dalej Geordie. — Pomyślałem, że już mi uciekłaś. Naraziłaś mnie na masę kłopotów i wydatków, dziewczyno. Musiałem rozesłać ludzi na wszystkie strony świata, żeby odnaleźć twój ślad. Ale ty byłaś chytra. Żaden z twoich tropów nie prowadził daleko, bo wracałaś po własnych śladach. — Znów się zaśmiał, jakby chcąc dać do zrozumienia, że to ostatnie było typowo kobiecym błędem. — I wtedy wystarczyło po prostu czekać w odpowiednim miejscu. No i jesteś tutaj. Tak, jest tutaj i w dalszym ciągu nie wie, jak Geordiemu udało się ją uprowadzić. W wyrazie jego twarzy Roslynn dostrzegła jednak coś, co pozwalało sądzić, że zechce jej to wyjaśnić. A on istotnie miał taki zamiar, gdyż bardzo był zadowolony, że»jego plan się powiódł. Pragnął usłyszeć z jej ust słowa uznania. Chciał, by doceniła jego inteligencję i spryt. I prawdę mówiąc, nie mogła ich nie docenić, tak jak nie sposób nie doceniać okrucieństwa i dokuczliwości szarańczy, zarazy czy innej plagi. Geordiemu zawsze chodziło o uznanie i pochwały. Był przebiegły i podstępny jak lis. Przez całe życie lubował się w spiskach i intrygach, w mniej lub bardziej dotkliwych złośliwościach. Dlaczego miałby nie być dumny i z tego wyczynu? Zamiast podsycać samozadowolenie Geordiego dalszym okazywaniem ciekawości, Roslynn postanowiła zachwiać jego pewnością siebie. Nie czekając na wyjaśnienia, ziewnęła szeroko i spytała: - No i co jeszcze, kuzynie? Zaskoczony otworzył usta i oniemiał na moment. - Nie jesteś ciekawa, jak to się stało, że obudziłaś się w tym miejscu? - A czy to takie ważne? - odparła tym samym znużonym głosem. - Jak powiedziałeś: jestem tutaj i tyle. Zatkało go zupełnie. Po chwili tonem głębokiego zawodu rzekł: - No, ale miałem ci powiedzieć, na czym polegała najprostsza, ale i najbardziej przemyślana część mojego planu. - Dobrze, słucham uprzejmie — oznajmiła i jeszcze raz ziewnęła. Z satysfakcją przyjęła wściekłe spojrzenie Geordiego, potwierdzające jego małostkowość, brak opanowania i egoizm. Mimo to, a może częściowo właśnie dlatego, uznała, że nie powinna go więcej drażnić. Zdążyła już dojść do siebie po pierwszym wstrząsie, ale też wiedziała, że Geordie nie przestał być dla niej zagrożeniem. Jeśli więc chciała wyrwać się z tej opresji, powinna raczej unikać dalszych zadrażnień, a nawet łagodzić juz zaistniałe. - Otóż - zaczął Geordie - znalazłem pewną bardzo sprytną dziewczynę i zapłaciłem jej, żeby pomogła mi dostać się do domu twojej przyjaciółki. Wymyśliłem sobie, że podstawię ją na miejsce jednej ze służących. Miała powiedzieć, że zastępuje tamtą, gdyż biedaczka zachorowała. - A co zrobiliście - wtrąciła Roslynn, nie kryjąc zaciekawienia - z prawdziwą służącą? Przecież nie przyszła do pracy. Jej zainteresowanie poprawiło mu humor. - Nie martw się, kuzynko - uspokoił ją. - Nie skrzywdziliśmy jej. Dostała po głowie, i tyle. Wysłałem już człowieka, żeby ją uwolnił. Twoja nieobecność i tak została zauważona. Jak więc mówiłem, w domu była wynajęta przeze mnie dziewczyna, która ci usługiwała. Czekała tylko, że każesz sobie podać coś do jedzenia lub picia. Mogła wtedy bez trudu przyprawić to coś środkiem nasennym. Mleko! To przeklęte ciepłe mleko, o które poprosiła wieczorem, mając nadzieję, że pomoże jej zasnąć. Czyż mogła przypuszczać, że zapadnie w tak głęboki sen? I nie obudzi się nawet wtedy, kiedy będą ją uprowadzać? - No więc już wiesz, jak to zostało załatwione, co? -Geordie zachichotał. - Potem dziewczyna wpuściła do domu moich ludzi i ukryła ich. Niedługo cała służba skończyła pracę i wyszła. W domu było cicho i pusto, a moi ludzie bez kłopotu wynieśli cię i dostarczyli, gdzie im kazałem. A ty nawet się nie obudziłaś. - No i co planujesz dalej? - spytała drwiąco. - Pewnie zamyślasz coś równie podłego. - Znalazłem osobliwego, że tak powiem, duchownego. Pastora, który tak lubi gin, że zgodził się za niewielką opłatą udzielić nam ślubu, to znaczy tobie i mnie, nie czekając na twoje “tak". Moi ludzie wkrótce sprowadzą tego pijaczynę. A ty nie próbuj żadnych sztuczek. Pani Pym waruje tuż za drzwiami i ma oczy i uszy otwarte. Powiedziawszy to, Geordie wstał i wyszedł. Na dźwięk klucza przekręcanego w zamku Roslynn poderwała się z łóżka. Chciała zawołać kuzyna, skłonić go do opamiętania i porzucenia tego potwornego planu. Może wiadomość, że Nettie i Frances znają jej odrazę do niego i nigdy nie uwierzą w legalność takiego związku, powstrzyma go, zmusi do głębszego zastanowienia? Jednak po krótkim namyśle doszła do wniosku, że wobec jego żarłocznej, niepohamowanej chciwości taki argument nie tylko nie skłoni go do zmiany planów, ale narazi jeszcze na niebezpieczeństwo jej przyjaciółki. Można się było domyślać, że w dalszych planach Geordiego leżało zamknięcie “poślubionej" Roslynn w jakimś odludnym miejscu, a może nawet upozorowanie “nieszczęśliwego wypadku". To drugie byłoby niemal pewne, gdyby Geordie się dowiedział o istnieniu osób, mogących zakwestionować ważność jego małżeństwa. Cóż więc jej pozostało? Małżeństwo z szubrawcem? Nie, do stu diabłów! Nigdy w życiu. Ale czuła, że stopniowo ogarnia ją panika. Geordie powiedział: “wkrótce". Ile czasu jeszcze zostało? Pijany pastor już mógł tu być. Ale gdzie ona się znajduje? Co to za dom? Odrzuciła koc, podbiegła do okna, otworzyła je i wyjrzała na zewnątrz. Serce jej się ścisnęło, kiedy stwierdziła, że znajduje się na drugim piętrze. Nic dziwnego, że Geordie nie zadbał o zabezpieczenie tej drogi. Gdyby próbowała wołać o pomoc, pierwsza usłyszałaby ją pani Pym. W rezultacie Roslynn zostałaby związana i zakneblowana. Przez moment myślała o rozmowie z Angielką i próbie przekonania jej, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Ta kobieta, odpowiednio urobiona argumentami Geordie-go, uzna po prostu Roslynn za umysłowo chorą i nie będzie nawet słuchać jej wyjaśnień. Kuzynek wszystko przewidział.

Szybko obrzuciła wzrokiem cały pokój, ale tylko dzban na wodę mógł posłużyć jako broń, w dodatku jedynie przeciwko pierwszej przekraczającej próg osobie. Ale tą osobą nie musiał być Geordie. A jeśli nawet, to wątpliwe, czy uderzenie dzbanem pozbawiłoby go przytomności. Poza tym mógł przyjść nie sam. Jedyną szansę dawało okno. Wychodziło na coś w rodzaju zaułka czy wąskiej uliczki, chociaż wystarczająco szerokiej, żeby pomieścić zaprzęg konny. W tej chwili nie było na niej żadnego ruchu. Blisko stojące domy sprawiały, że w zaułku panował wieczny mrok i odległość od okna do jezdni w dole wydawała się większa, niż była w rzeczywistości. Wychylając się możliwie najdalej, Roslynn rozejrzała się w prawo i w lewo. Z obu stron, w niewielkiej odległości, uliczka wychodziła na szerokie, zalane słońcem aleje. Dziewczyna widziała przejeżdżające wozy, przebiegło w podskokach dziecko, jakiś marynarz spacerował pod ramię z jaskrawo ubraną kobietą. Głośne wołanie na pewno dotarłoby do końców zaułka i zwróciło czyjąś uwagę. Ale zaalarmowałoby też panią Pym. Roslynn podbiegła do łóżka, ściągnęła postrzępiony koc i wróciła do okna. Znów się wychyliła i jęła wściekle machać kocem. Wkrótce poczuła, że boli ją ramię i zaczyna braknąć jej tchu. Wysiłek okazał się daremny. Ktoś widząc ją z dołu mógł pomyśleć, że zwyczajnie trzepie z kurzu jakąś szmatę. Nic ciekawego ani zasługującego na uwagę. Wtedy posłyszała turkot kół i zobaczyła wtaczający się do zaułka wóz. Serce zabiło jej żywiej. Wóz załadowany był beczkami i wjechał tu prawdopodobnie dla skrócenia sobie drogi z jednej głównej ulicy na drugą. Woźnica pogwizdywał, mówił coś do swojego muła i poszturchiwał go batem. Roslynn odrzuciła koc i wychylona, jak tylko się dało, zaczęła energicznie wymachiwać ręką. Nie mogąc jednak krzyczeć, nie była w stanie zwrócić na siebie uwagi woźnicy. Kapelusz z szerokim rondem przesłaniał mu widok, a Roslynn w żaden sposób nie potrafiła nakłonić mężczyzny, by zadarł głowę. Wóz zbliżał się, ale dziewczyna zaczynała już tracić nadzieję, znowu popadając w panikę. Gorączkowo machała ręką, próbowała sykać najgłośniej, jak umiała - wszystko na nic. Chciała nawet rzucić dzbanem, ale wóz był już za daleko. Zresztą stukot kół o bruk zagłuszyłby prawdopodobnie odgłos tłukącego się naczynia. Chyba że trafiłaby prosto w woźnicę. Ale za późno było już o tym myśleć. Ogarnęło ją rozczarowanie. Wyczerpana, oparła się ciężko o ścianę. Pomyślała, że gdyby nawet woźnica ją zauważył, nie byłaby w stanie przekazać mu informacji o swoim położeniu, nie mogąc podnieść głosu. Przecież nie zrozumiałby, o co jej chodzi. A gdyby przemówiła głośniej, dostałaby się natychmiast w ręce pani Pym. Do pioruna! Czy nic już nie da się zrobić? Jej wzrok znów padł na dzban, ale nadzieja wykorzystania go szybko zgasła. Geordie na pewno przyjdzie w towarzystwie pastora i ludzi, którzy go sprowadzili. Będą przecież potrzebni świadkowie tej ponurej ceremonii. Była tak zrozpaczona i przybita wizją małżeństwa z Geordiem Cameronem, że nie usłyszała, kiedy do zaułka wjechał następny wóz. Niewiele brakowało, a byłaby go przegapiła. Gdy obróciła się do okna, wóz z sianem znajdował się niemal pod oknem. Woźnica, tak jak poprzdnio, był sam i poganiał przekleństwami dwa małe koniki, raz po raz przytykając do ust trzymaną w dłoni flaszkę i pociągając kolejny łyk. W żaden sposób nie mógł dostrzec sygnałów Roslynn. Nie było innego wyjścia. Taka okazja mogła się nie powtórzyć. Niemal bez zastanowienia, jakby wyprzedzając przypływ obezwładniającego strachu, Roslynn weszła na parapet, odczekała jeszcze parę sekund i kiedy wóz znalazł się dokładnie pod oknem — skoczyła. Rozdział 14 ,,To szaleństwo!" Ta myśl przemknęła przez głowę Roslynn, gdy spadała, instynktownie czepiając się dłońmi powietrza, przekonana, że za chwilę nastąpi straszny koniec. Ostatnim tchem przeklinała Geordiego, chociaż miała przynajmniej tę satysfakcję, że dała mu do zrozumienia, iż woli śmierć niż małżeństwo z nim. Nie była to zbyt wielka satysfakcja, bo ona zaraz umrze, a ten chciwy nikczemnik pewnie sporządzi fałszywe świadectwo zawarcia małżeństwa i wystąpi z roszczeniami do jej majątku. Upadek zakończył się wstrząsem, który boleśnie odczuła wszystkimi ścięgnami i mięśniami. Leżała na plecach bez tchu i czucia, jak martwa. Oprzytomniała dopiero, gdy wóz podskoczył, Wpadłszy kołem w jakąś dziurę w bruku. Jęknęła z bólu, przekonana, że ma co najmniej tuzin złamanych kości. Ale następnego szarpnięcia nie odczuła już tak dotkliwie. Nie do wiary! Popełnić takie szaleństwo i wyjść z niego bez szwanku! Miała niebywałe szczęście, ale głupim szczęście zawsze sprzyja, a ona swym dzisiejszym wyczynem wpisała się na ich listę. I to na czołowe miejsce! Przecież wiedziała, że może skręcić kark. Ale dzięki Bogu za tę poduszkę z siana! Gdyby wóz zawierał inny ładunek... Dziwnym trafem pijany woźnica nie zorientował się, że przybył mu pasażer. Roslynn domyśliła się, że w odczuciu nietrzeźwego mężczyzny jej upadek nie różnił się od szarpnięć i wstrząsów spowodowanych nierównościami jezdni. Siano przykrywało Roslynn od stóp do głowy. Mimo to jeden rzut oka ku górze, gdzie widniało opuszczone przed chwilą okno, sprawił, że gorączkowo zagrzebała się głębiej. Zdążyła w samą porę, bo niebawem wóz wyjechał z zaułka na oświetloną słońcem ruchliwą ulicę. Roslynn z przerażeniem uświadomiła sobie, że jest tylko w cienkiej bawełnianej koszuli nocnej, w której poprzedniego wieczora ułożyła się do snu. Była też boso. Na szczęście koszula, dość obszerna i długa, nie należała do szczególnie frywolnych, choć w wyprawie Roslynn znalazłyby się i takie. Okrywała ją od szyi do kostek i miała szerokie, długie rękawy z mankietami przy nadgarstkach. Gdyby zdobyła coś do przewiązania się w pasie, czułaby się niemal jak w sukni. Tymczasem wóz wjechał do stajni i zatrzymał się. W ostatniej chwili Roslynn zdążyła ześliznąć się ze sterty siana i ukryć w pustym boksie. Niebawem woźnica obszedł wóz i jął zrzucać ładunek. Inny mężczyzna, wysoki i mocno zbudowany, pomagał mu w pracy, wymyślając po przyjacielsku za spóźnienie. Roslynn rozejrzała się ostrożnie. Jak dotąd stajnia wydawała się nie najgorszym miejscem zakończenia podróży, a w pewnym sensie nawet idealnym. Wystarczyłoby po prostu wypożyczyć konia i spytać o drogę do dzielnicy Mayfair (bo Roslynn wciąż nie miała pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje), a niebawem byłaby w domu. Kłopot polegał na tym, że brakowało jej pieniędzy. Jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadała w tej chwili, był krzyżyk po matce, który nosiła na szyi zawsze, kiedy nie wkładała innej, droższej biżuterii. O rozstaniu się z tym krzyżykiem nie mogło być nawet mowy. Wyglądało jednak na to, że nie ma wyboru. Chyba żeby odległość od Mayfair okazała się o wiele mniejsza, niż jej się zdawało. W takim przypadku mogła dotrzeć do domu pieszo, choćby i na bosaka. Przez chwilę zastanawiała się nad tym pomysłem. Niewątpliwie miał on swoje słabe strony. Jadąc na stercie siana, widziała po drodze wozy dostawcze, pijaków, marynarzy ze swoimi dziewczynami, ale żadnego bodaj pojazdu pasażerskiego. Poza tym... ta stajnia leżała dość blisko miejsca, z którego uciekła. Nie wiedziała, w jakiej części Londynu się znajduje, ale nie ulegało wątpliwości, że nie jest to dzielnica wytworna. Poruszając się pieszo, narażona była na niebezpieczeństwa chyba nie mniejsze niż te, od których właśnie uciekła. Wróciła do myśli o wypożyczeniu konia, ale coraz silniej dręczyła ją obawa, że Geordie już odkrył jej ucieczkę i rozpoczął przeszukiwanie najbliższej okolicy. Ta niepewność i ostatnie przeżycia sprawiły, że Roslynn dosłownie trzęsła się ze zdenerwowania. I w taki m to stanie czekała na odejście woźnicy, amatora ginu. Postanowiła bowiem zaryzykować i porozmawiać z tym drugim mężczyzną. Uznała, że im mniej osób widzi ją w obecnej kondycji, tym lepiej. Wyobrażała sobie, co za skandal mógłby z tego wyniknąć. Lady Chadwick paraduje w nocnej koszuli po dzielnicy slumsów! Nietrudno przewidzieć, jak przyjęłyby to salony. A już szansa szybkiego, przyzwoitego zamążpójścia przepadłaby na pewno.

Mimo to należało zmusić się do opuszczenia kryjówki, chociaż przerażała ją myśl, że ktoś, choćby nawet ten stajenny, zobaczy ją w nocnej bieliźnie. Zakłopotanie Roslynn wzrosło stukrotnie, kiedy wreszcie wysoki mężczyzna zauważył jej obecność i wytrzeszczył zdumione oczy. Usiłując bezskutecznie ukryć bose stopy, skrzyżowała ręce na piersi, bo chociaż całkowicie okryta, czuła się niemal naga. Z rozpuszczonymi włosami, w których tu i ówdzie tkwiły jeszcze źdźbła siana, wyglądała - chcąc nie chcąc - bardzo ponętnie. Stajenny musiał to zauważyć, bo wpatrywał się w nią z otwartymi ustami, niezdolny się poruszyć ni cokolwiek powiedzieć. Był to człowiek w średnim wieku, o kasztanowatych, przyprószonych siwizną włosach. Jego nieco przyciężką dolną szczękę pokrywał siwawy kilkudniowy zarost. Czy był tylko stajennym, czy może właścicielem stajni — tego Roslynn nie wiedziała. Dość, że tylko on mógł udzielić jej pomocy i to sprawiało, że wbrew swojej naturze czuła się bardzo niepewnie. Jednym tchem wyrecytowała coś na kształt opisu swojej sytuacji. Mówiła tak szybko, że mężczyzna prawdopodobnie niewiele zrozu miał. Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, aż wreszcie zachichotał, podciągnął opadające spodnie i podszedł do niej. - Ze co? Kunia? Trza było tak od razu, panienko. A jażem myślał, że to ten mój kompan Zeke podrzucił mi galanty prezent urodzinowy. Kuń? - Znów zachichotał, kręcąc głową. Roslynn, czerwona ze zmieszania i gniewu, zaczekała, aż mężczyzna skończy się śmiać. - Macie konia do wynajęcia? — spytała. - Mam, nawet dwa. Ale przedtem trza się dogadać, co i jak. Zdjęła z szyi krzyżyk i podała mu. - Weźmiecie to? Wystarczy, żeby kupić pięć takich podjezdków. Ale to tylko zastaw. Przyślę kogoś, kto przyprowadzi z powrotem konia i dobrze zapłaci. Obracał w dłoni krzyżyk na wszystkie strony, a nawet miał czelność spróbować go zębami. Wreszcie kiwnął głową. - Dobra. Biorę to. - A może macie parę trzewików? Spojrzał na jej drobne stopy i pokręcił głową. - Nie, panienko. Moje dzieci już dawno dorosły i wyniosły się z chałupy. - To może jakiś płaszcz, coś do okrycia? - A... to może się znajdzie. Dam wam, panienko, bo bez tego narobilibyście nie lada zamieszania na ulicy. Roslynn poczuła taką ulgę, że nawet nie uraził jej głośny śmiech mężczyzny, z jakim ten się odwrócił, by przyprowadzić konia. Rozdział 15 Cienie zmierzchu gęstniały z każdą mijającą sekundą. Przewidywana półgodzinna przejażdżka zmieniła się już w trzygodzinną wyprawę. Roslynn wielokrotnie myliła drogę, skręcała nie w tę ulicę co należało, zatrzymywała się i rozglądała, wypatrując znajomych miejsc i budynków. Była coraz bardziej rozdrażniona i niespokojna. Zorientowawszy się na koniec w swoim położeniu, natychmiast poczuła wdzięczność dla losu za mrok. Przypomniała sobie, że aby dotrzeć do celu, będzie musiała przejechać prawie całą South Audley Street, gdzie wielu mieszkańców mogło ją rozpoznać. Ciemność i rzucony jej na odjezdnym nadgryziony przez mole płaszcz z kapturem skutecznie chroniły ją przed kłopotliwym spotkaniem. Do diabła! Ten dzień wlókł się niesamowicie i jeszcze się nie skończył. Nie mogła dłużej przebywać u Frances. Nie wolno jej było nawet spędzić tam nadchodzącej nocy. No i nie mogła już więcej odwlekać zamążpójścia. Wszystkie jej plany powinny ulec zmianie. Co do Geordiego, to pozostało jej tylko mieć nadzieję, że nie czeka na nią przed domem lub w stojącym na ulicy powozie. Szczęście nadal jej jednak sprzyjało, bo bez przeszkód dotarła do celu. Frances nie było w domu, co Roslynn uznała za pomyślną okoliczność. Przyjaciółka nie pochwaliłaby jej zamiarów, a nawet próbowałaby ją powstrzymać. Roslynn zaś nie miała czasu na dowodzenie, że wie, co robi. Co innego Nettie. Wysławszy do stajni lokaja z koniem i pieniędzmi na wykup krzyżyka, Roslynn uspokoiła kamerdynera i resztę służby, zapewniając, że czuje się dobrze, ale nie udzieliła im żadnych wyjaśnień. Zaraz potem pobiegła na górę. Zastała Nettie w jej pokoju, spacerującą tam i z powrotem, wymizerowaną jak nigdy przedtem. Na widok Roslynn jej twarz rozjaśniła radosna ulga. - Jesteś, gołąbeczko! Tak się o ciebie bałam! — I jednym tchem, zmieniając tylko ton, Nettie dodała: - Gdzieś ty była, do licha?! Już myślałam, że dopadł cię ten twój kuzyn. Roslynn omal nie wybuchnęła śmiechem, tak typowe dla Nettie były te przeskoki z jednego nastroju w drugi, ale zanadto się śpieszyła, żeby pozwolić sobie choćby na chwilę żartów z pokojówką. - Bo też i dopadł, Nettie - powiedziała. - A teraz pomóż mi się ubrać, szybciutko. Ja tymczasem wszystko ci opowiem. Nettie odezwała się tylko raz, a to gdy Roslynn doszła do opisu swego skoku z okna. - Coś takiego! — jęknęła. Kiedy Roslynn skończyła opowieść, wyraz troski i niepokoju wrócił na twarz Nettie. - A więc nie możesz tu dłużej zostać - stwierdziła. - Wiem - odparła Roslynn. - I dlatego wyjeżdżam. Obie wyjedziemy, choć nie razem. - Ale... - zaczęła Nettie. - Posłuchaj - przerwała jej niecierpliwie Roslynn -miałam całe popołudnie na zastanawianie się, co powinna zrobić. Geordie wykonał już swój ruch. Teraz, kiedy jego zamiary wyszły na jaw, co może go powstrzymać przed ujęciem mnie siłą? I to niezależnie od tego, gdzie się schronię. A przy okazji nie zawaha się przed usunięciem każdego, kto mu stanie na drodze. Szukając May-fair, miałam dość czasu, żeby wszystko przemyśleć. Byłam niemal pewna, że spotkam go czekającego przed domem. Widocznie nie przyszło mu do głowy, że zdołam dotrzeć tak daleko bez pieniędzy i ubrania. - Myślisz, że ciągle szuka ciebie w pobliżu miejsca, z którego uciekłaś? - Albo to, albo opracowuje już nowy plan. Ale niewykluczone, że wysłał kogoś z zadaniem obserwowania tego domu. Wprawdzie nie widziałam nikogo podejrzanego, ale to nie znaczy, że w pobliżu nie kręci się szpieg Geordiego. Musimy pomieszać mu szyki. No i modlić się, żeby był tylko jeden. Jeśli wyjdziemy razem, ale udamy się w różnych kierunkach, nie będzie wiedział, kogo ma śledzić. - Ale dokąd pojedziemy? Nareszcie Roslynn uśmiechnęła się. - Z powrotem do Silverley. Nie zdoła nas tam wytropić. - Skąd możesz mieć pewność? - Wtedy na Oxford Street to Geordie próbował mnie porwać. Wiedział, gdzie jestem. Ale widocznie nikt nie obserwował domu tego ranka, gdy wyjeżdżałam na wieś. Kiedy Geordie zorientował się, że już mnie nie ma, rozesłał ludzi na wszystkie strony. Ale stracił ślad w gospodzie, gdzie spotkałam się z Frances. Jeśli nie zauważone dotrzemy do Silverley, to unikając miejsc publicznych, będziemy odtąd bezpieczne.

- Ależ, dziewczyno! To niczego nie załatwia! - zawołała Nettie. — Tyle że ukryjesz się na jakiś czas. W ten sposób nie znajdziesz męża. A przecież wiesz, że nie będziesz bezpieczna przed tym łotrem, dopóki nie wyjdziesz za mąż. - Wiem. I dlatego zawiadomię wybranego przez siebie dżentelmena, żeby się tam ze mną spotkał, i przedłożę mu swoją propozycję. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, ślub również mogę wziąć tam, w Silverley. Regina nie będzie miała nic przeciwko temu. Nettie uniosła wysoko brwi. - Czy to znaczy, że już zdecydowałaś, za kogo chcesz wyjść? - Zdecyduję, jak dotrzemy na miejsce — zastrzegła się Roslynn, ponieważ co do tej jednej kwestii ciągle jeszcze miała wątpliwości. - W tej chwili najważniejsze to dojechać do Silverley, nie zostawiając śladów, po których Geordie mógłby za nami podążyć. Wysłałam już służącego, żeby wynajął każdej z nas powóz. - A co z Brutusem? - spytała Nettie, po czym spojrzała na wypełnioną szafę. - A twoje ubrania? Nie zdążę ich zapakować... - Muszą tu zostać aż do mojego wesela, Nettie. Możemy wziąć tylko parę rzeczy. Jestem pewna, że Regina ma jakąś dobrą szwaczkę, która uszyje nam wszystko, czego będziemy potrzebowały. Muszę jeszcze zostawić wiadomość dla Frances i możemy odjeżdżać. A właśnie, gdzie jest Frances? Nettie chrząknęła niepewnie. - Do południa tak się martwiła, że chodziła po pokoju tam i z powrotem aż do utraty sił. Wtedy jedna ze służących powiedziała, że jej brat zna gościa, który wie, jak wynająć ludzi, co to potrafią cię odnaleźć szybciej niż policja... - Policja? - Roslynn zachłysnęła się z przerażenia. A więc skandal, którego tak się obawiała, może jeszcze spaść jej na głowę. - Do licha! Chyba nie zgłosiła mojego zaginięcia? Nettie skwapliwie pokręciła głową. - Niewiele brakowało, tak się o ciebie martwiła. Ale wiedziała, że jeśli to zrobi, nie uda się zachować całej sprawy w tajemnicy. I jeśli nawet taki skandal nie pozbawi cię dobrego imienia, to na pewno przeszkodzi znaleźć przyzwoitego męża. Roslynn ściągnęła brwi. - Mimo to... tak wielu ze służby już wie, że... - Ależ skąd! Nie martw się, kochaneczko. Służba lady Frances to porządni ludzie. Dla pewności porozmawiałam sobie z nimi odrobinkę. Jestem pewna, że poza domem nie pisną ani słówkiem o twojej nieobecności. Roslynn zaśmiała się cicho. - Będziesz musiała mi kiedyś powiedzieć, jakich gróźb użyłaś podczas tych rozmów. Ale na razie nie mamy na to czasu. Idź, spakuj kilka zmian ubrania, a ja zrobię to samo. Spotkamy się na dole. Musimy wyjść dokładnie w tym samym momencie. I słuchaj, Nettie. Kieruj się na północ i nie zmieniaj kierunku, dopóki się nie przekonasz, że nikt za tobą nie jedzie. Wtedy możesz skręcić w kierunku Hampshire. Ja pojadę na południe, a później z powrotem tą samą drogą. Jeślibym ciebie nie dogoniła, nie martw się. Ja również nie zawrócę, dopóki nie stwierdzę, że jestem bezpieczna. Nie zamierzam ponownie wpaść w ręce Geordiego. Następnym razem nie będzie tak nieostrożny. Rozdział 16 Roslynn przysięgłaby, że od godziny stoi na pustej ulicy i na zmianę to kołatką, to pięściami stuka do wciąż zamkniętych drzwi. Nerwy miała napięte do ostatnich granic. Czuła, że lada moment zostanie ujęta. Nawet widok własnego cienia, kiedy obejrzała się za siebie, przejął ją zimnym dreszczem. Ale stary powóz, którym przyjechała, stał na swoim miejscu, a woźnica siedział na koźle i spokojnie spoglądał w jej stronę. Tyle że niewiele pomogłaby jego obecność, gdyby zjawił się Geordie ze swoimi najemnikami. Jej przyjazd tutaj był naprawdę ryzykownym posunięciem. Nie powinna tego robić. Obiecała Nettie, że postara się jak najszybciej opuścić Londyn, a tymczasem przyjechała do tego domu, nie upewniwszy się nawet, czy nie jest śledzona. Dlatego serce tłukło się w niej ze strachu, jakby wtórując stukowi kołatki. Geordie może się już skrada, jest coraz bliżej... a ona stoi i czeka pod tymi przeklętymi drzwiami! Kiedy się wreszcie otworzyły, wpadła do środka tak gwałtownie, że omal nie zbiła z nóg kamerdynera. Zamknęła drzwi za sobą i wyczerpana oparła się o nie plecami. Następnie pełne trwogi spojrzenie obróciła na służącego, w tym momencie nie mniej przestraszonego niż ona. Kamerdyner pierwszy doszedł do siebie. Energicznym ruchem wygładził na sobie liberię, wyprostował się godnie i rzekł: - Doprawdy, panno... Przerwała mu gwałtownie, czym dodatkowo zaszkodziła sobie w jego oczach. - Nie gniewajcie się, dobry człowieku. Przepraszam za to wtargnięcie, ale sprawa jest niezwykle pilna. Muszę widzieć się z sir Anthonym. - Wykluczone — odrzekł wyniośle. — Sir Anthony nie przyjmuje dzisiejszego wieczora. - To znaczy: nie ma go? - Jest nieosiągalny dla gości - oznajmił sucho lokaj. - Takie mam polecenia, panienko. A teraz, jeśli panienka pozwoli... - Nie! - zawołała, kiedy sięgnął do klamki. - Do licha! Czy nie słyszysz, co mówię? Ja muszę się z nim widzieć! Z kamienną twarzą otworzył szerzej drzwi, zamierzając wypchnąć ją na zewnątrz. - Nie ma ,,muszę". Pan nie uznaje żadnych wyjątków — powiedział, lecz kiedy wyciągnął rękę, żeby ująć ją za ramię, Roslynn z całej siły grzmotnęła go torebką. - A to co znowu?! — krzyknął oburzony. - Aleś ty tępy, chłopie. - Roslynn mówiła w miarę spokojnie, ale jej oczy płonęły hamowaną wściekłością. — Nie odejdę, dopóki nie zobaczę się z sir Anthonym. Nie po to ryzykowałam przyjście tutaj, żeby dać się wyrzucić za drzwi, zrozumiałeś? A teraz powiedz mu... powiedz, że pewna dama chce się z nim widzieć. Rusz się, człowieku, bo przysięgam, że... Dobson odwrócił się i odszedł, nie czekając, aż Roslynn skonkretyzuje swoją groźbę. Sztywno wyprostowany, wstępował po schodach z demonstracyjną powolnością. “Dama". Też coś! Odkąd nastał u sir Anthony'ego, a było tego ładne parę latek, czegoś podobnego nie widział. Żadna dama nie napastowałaby człowieka, który wypełnia tylko swoje obowiązki. Że też sir Anthony może się zadawać z tak bezczelnym stworzeniem! Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku niebezpiecznej damy, Dobson jął się zastanawiać, czyby nie odczekać parę minut, a potem raz jeszcze spróbować pozbyć się natręta. Sir Anthony wrócił do domu w złym nastroju, ponieważ już był spóźniony na rodzinne spotkanie u swego brata Edwarda. Lord James i panicz Jeremy wyszli dobre pół godziny temu. Jeśli nawet sir Anthony byłby skłonny przyjąć tę kobietę, to na pewno nie w tej chwili. Właśnie się przebierał i niebawem powinien zejść na dół. Bez wątpienia nie życzył sobie żadnej straty czasu, zwłaszcza z powodu jakiejś upartej baby podejrzanego autoramentu. Gdyby w grę wchodziło coś mniej ważnego... Ale dla sir Anthony'ego rodzina to rzecz święta. Tak zawsze było i tak będzie. A jednak... Dobson nie mógł się pozbyć obawy przed ponownym spotkaniem z tą kobietą. Nigdy nie doświadczył takiej gwałtowności. No, chyba że u członków rodziny sir Anthony'ego. A jeśli ona zacznie krzyczeć? Albo, co gorsza, znów ucieknie się do przemocy? Coś niebywałego! “Chyba jednak powinienem przynajmniej poinformować sir Anthony'ego o tej sprawie".

Zapukał i na krótkie “wejść" otworzył drzwi. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na Willisa, pokojowego, żeby zorientować się w sytuacji i poznać nastrój sir Antho-ny'ego. Willis uwijał się jak w ukropie, z wyrazem paniki na twarzy. Musiał już zaznać złego humoru chlebodawcy. Sir Anthony odwrócił się i spojrzał pytająco na kamerdynera. - Co tam, Dobson? - spytał niecierpliwie. Był tylko w spodniach i właśnie suszył ręcznikiem swoje gęste czarne włosy. - Jakaś kobieta, proszą pana. Wepchnęła się, za przeproszeniem, na chama i mówi, że chce z panem rozmawiać. Anthony wzruszył ramionami i odwrócił się do lustra. - Wyrzuć ją. - Próbowałem, proszę pana. Nie chce wyjść. - Kim ona jest? Dobson nie ukrywał dezaprobaty. - Nie podała swojego nazwiska, ale twierdzi, że jest damą. - A jest? - Wątpię, proszę pan. Anthony z widoczną irytacją odrzucił ręcznik. - Bodaj to... Pewnie przyszła do Jamesa. Powinienem był przewidzieć, że jeśli u mnie zamieszka, będą się tu schodzić panienki ze wszystkich szynków w mieście. - Za przeproszeniem, sir - z pewnym ociąganiem wtrącił Dobson - ale ona wymieniła pana imię, nie lorda Malory'ego. Anthony zmarszczył brwi. - A więc rusz głową, chłopie. Kobiety, które tu przychodzą, mają zawsze moje zaproszenie. Zgadza się? - Tak jest, proszę pana. - Czy zapraszałem kogoś na dzisiejszy wieczór? - Nie, proszę pana. - Więc czemu zawracasz mi głowę? Dobson poczuł, że robi mu się gorąco. - Proszę o zgodę na wyrzucenie jej siłą. Dobrowolnie ona nie wyjdzie. - Możesz użyć wszelkich sposobów - sucho odrzekł Anthony. - Weź do pomocy kogoś ze służby, jeśli sam nie czujesz się na siłach. I pozbądź się jej, zanim zejdę na dół. Na twarzy Dobsona pojawił się rumieniec. - Dziękuję, sir. Myślę, że przyda się pomoc. Nie chciałbym paść ofiarą jakiejś dzikiej Szkotki. - Co ta kiego?! - zawołał Anthony na tyle gwałtownie, że Dobson w jednej chwili nie tylko stracił rumieniec, ale zrobił się blady jak płótno. - Ja... ja... - Powiedziałeś: Szkotka? - Nie... ale tak jakoś mówi, jakby... - Do licha, człowieku! Trzeba było od razu tak mówić. Wprowadź ją. Tylko pośpiesz się, zanim odejdzie. - Zanim... - Dobson otworzył usta i rozejrzał się po pokoju. - Tutaj, proszę pana? - Ruszaj się, Dobson! Rozdział 17 Anthony nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nawet kiedy cisnąwszy Dobsonowi miażdżące spojrzenie weszła do pokoju i niemal równie ostro spojrzała na niego -jeszcze nie wierzył. - Ma pan wyjątkowo grubiańskiego kamerdynera, sir Anthony - powiedziała cierpko. Stała przed nim z rękami skrzyżowanymi na piersi, podeszwą buta stukając o podłogę. - Kiedy podałem pani swój adres - uśmiechnął się -nie było to zaproszenie do odwiedzin. Chciałem tylko, by w razie potrzeby mogła mi pani przesłać wiadomość. Chyba dostrzega pani niestosowność tej sytuacji. To ściśle kawalerskie mieszkanie. Goszczę teraz u siebie brata wraz z synem, a poza tym... - Skoro tak, nie jesteśmy tu sami, prawda? - Nie chcę pani martwić, najdroższa, ale nie ma ich w domu i nie będzie przez cały wieczór. Jesteśmy więc zupełnie sami. Jak widać, przygotowuję się do wyjścia. Dlatego właśnie Dobson nie chciał pani wpuścić. To, co zobaczyła przejrzawszy nieco na oczy, jeszcze przed chwilą zasnute mgłą gniewu, wskazywało raczej na przygotowania do snu. Oprócz spodni Anthony miał na sobie tylko krótki kraciasty szlafrok z cienkiego srebrzystoniebieskiego atłasu. Właśnie przewiązywał się paskiem, ale zdążyła rzucić okiem na jego nagą pierś, porośniętą ciemnym kędzierzawym zarostem. Włosy miał jeszcze wilgotne, zaczesane do tyłu. Na skroniach utworzyły mu się dwa już wyschnięte czarne loczki. Nigdy dotąd nie odbierała jego powierzchowności w tak zmysłowy sposób. Żeby oderwać od niego wzrok, musiała przywołać na pamięć właściwą przyczynę swojej wizyty. Gorzej, że chwilę później wzrok Roslynn padł na stojące pod ścianą łóżko. O, do licha! Znajdowała się w jego sypialni! - Czy wiedział pan, że to ja... nie, nie mógł pan wiedzieć - odpowiedziała za niego i odważnie spojrzała mu w oczy. - Czy zawsze przyjmuje pan gości w sypialni? Anthony parsknął śmiechem. - Tylko kiedy się śpieszę. Zmarszczyła brwi, bynajmniej nie rozbawiona jego żartem. - Nie zajmę panu dużo czasu, sir Anthony. Sama trochę się śpieszę. Stało się coś, co... ale to pana nie dotyczy. Wystarczy, jeśli powiem, że nie mam ani chwili do stracenia. Obiecał mi pan znaleźć kandydata na męża. Chcę usłyszeć jego nazwisko. Dobry humor Anthony'ego prysł jak mydlana bańka. Świadomość porażki sprawiła, że nagle poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Został jej powiernikiem nie po to, żeby ją wyswatać, lecz by zbliżyć się do niej. Liczył na to, że pozycja zaufanego doradcy pomoże mu odwlekać jej zamążpójście, jak długo będzie trzeba, to znaczy: dopóki jej nie uwiedzie. Tymczasem ona żądała od niego nazwiska, które powinien znać, jeśli dopełnił swoich zobowiązań. Najwyraźniej powiernik przestał jej być potrzebny. Jeśli nie spełni jej żądania, sama dokona wyboru - miała przecież tę swoją listę kandydatów. I nie wątpił, że zrobi to bardzo szybko. - Skąd ten gwałt? Co się, do diabła, stało? Zamrugała, nieco urażona bezzasadnie ostrym tonem jego pytania. - Powiedziałam, że to pana nie dotyczy. - Ale to równie dobry temat do rozmowy jak każdy inny. Mogłaby pani zacząć od wyjaśnienia, dlaczego szuka pani męża w tak niecodzienny sposób. Jakby to była kwestia życia i śmierci. - Nie pański interes. - Ha! Jeśli chce pani poznać nazwisko mojego kandydata, musi mnie pani dopuścić do tego ,,interesu".

- To doprawdy... - Nieuczciwe z moje strony. Zgadzam się. - Potwór! Na widok jej wściekłej miny Anthony odzyskał dobry humor. Tak pięknie się złościła. Jej oczy lśniły, a złote punkciki na tęczówkach zdawały się płonąć tym samym ogniem, który rozpalał jej włosy. Nagle dotarło do jego świadomości, że ona naprawdę znajduje się w jego domu, w jego sypialni, gdzie wyobrażał ją sobie niezliczoną ilość razy, choć jeszcze się nawet nie zastanawiał, jak ją tu ściągnąć. “Wpadłaś w moje sidła, najdroższa - myślał. - Teraz już cię nie wypuszczę". Uśmiechnął się, ściągając na siebie kolejne groźne spojrzenie Roslynn. - Napije się pani? - Świętego namówiłby pan do grzechu - odpaliła, ale skinęła głową i kiedy podał jej kieliszek brandy, pociągnęła solidny łyk. - A więc? - mruknął ponaglająco, bo milczała, wpatrując się weń gniewnym wzrokiem. - Wszystko zaczęło się od obietnicy, jaką złożyłam swojemu dziadkowi. Przysięgłam, że zaraz po jego śmierci wyjdę za mąż. - To wiem — spokojnie odrzekł Anthony. - Ale dlaczego dziadek wymógł na pani tę obietnicę? - Dlaczego? - warknęła. - Bo pewien mój kuzyn ma zamiar za wszelką cenę uczynić mnie swoją żoną. - I co z tego? - Nie bez powodu powiedziałam “zamierza", a nie “chce". Moje zdanie go nie interesuje. Teraz pan rozumie? Geordie Cameron nie zawaha się przemocą zmusić mnie do małżeństwa. Zrobi to, jeśli tylko wpadnę w jego ręce. - Domyślam się, że nie cieszy panią ta perspektywa. - Do licha! A jat pan myśli, dlaczego gotowa jestem poślubić kogoś, kogo prawie nie znam?! - zawołała z irytacją. Wstała i jęła przechadzać się po pokoju. - Istotnie, coś w tym jest. — Uśmiechnął się. - Uważa pan, że to zabawne? - Uważam, moja droga, że za bardzo się pani przejmuje. Potrzebny jest pani ktoś, kto wytłumaczy owemu niegrzecznemu kuzynkowi, iż w trosce o własne zdrowie powinien się rozejrzeć za inną żoną. - Myśli pan o sobie? - Czemu nie? - Wzruszył ramionami. - Nie miałbym nic przeciwko oddaniu pani tej przysługi. Niewiele brakowało, a rzuciłaby w niego kieliszkiem. Zamiast tego dopiła brandy, licząc na uspokajające działanie alkoholu. - Pozwoli pan, że coś panu powiem, sir Anthony. Gra idzie o moje życie, nie o pańskie, a ja nie zamierzam ryzykować. Pan nie zna Geordiego. Nie zna pan jego obsesyjnej chciwości. Geordie zrobi wszystko, żeby położyć rękę na majątku dziadka. Jeśli mnie dopadnie i zmusi do małżeństwa, co przeszkodzi mu upozorować nieszczęśliwy wypadek albo zamknąć mnie w jakiejś dziurze i ogłosić, że zwariowałam? Pańskie groźby nie odstraszą Geordiego. Nic nie zmusi go do zmiany planów. Jedyne, co mogę zrobić, aby się przed nim uchronić, to wyjść za mąż. Rozgorączkowana tą przemową, nawet nie zauważyła, kiedy Anthony dolał jej brandy do kieliszka - No dobrze, teraz wiem, dlaczego musi pani szybko wyjść za mąż. Ale żeby natychmiast, już, lada dzień...? Dlaczego ryzykowała pani utratę dobrego imienia, przychodząc tutaj o tej porze? Wzdrygnęła się na przypomnienie tego niebezpieczeństwa, choć w tej chwili wydawało się ono błahe. - Geordie trafił na mój ślad. Wczoraj wieczorem udało mu się uśpić mnie narkotykiem i uprowadzić z domu Frances. - Co za nonsens! - Dziś rano - ciągnęła, nie zwracając uwagi na jego wybuch - obudziłam się zamknięta w obcym domu gdzieś nie opodal doków. Geordie już tylko czekał na przekupnego pastora, którego wynalazł w jakimś szynku. Gdybym nie wyskoczyła przez okno... - Na Boga, kobieto, chyba nie mówi pani poważnie! Zatrzymała się w pół kroku i obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. - Na pewno mam jeszcze we włosach źdźbła siana z wozu, na którym wylądowałam. Nie miałam czasu porządnie ich wyszczotkować, bo dotarcie na South Audley zajęło mi bite trzy godziny. Pokazałabym panu, ale nie chcę zepsuć sobie fryzury. Nettie nie ma pod ręką, a wątpię, aby pański Dobson poradził sobie z grzebieniem. Na pewno zaś nie wyjdę z pańskiego domu z włosami w nieładzie, jakbym... Anthony wybuchnął gromkim śmiechem, na co Ros-lynn odwróciła się i zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia. Dopadł drzwi niemal równocześnie z nią. Sięgnął ponad jej ramieniem i przytrzymał klamkę, zamykając jedyną drogę odwrotu. - Co ja takiego powiedziałem? - zapytał tonem obrażonej niewinności. Niewiele myśląc, Roslynn zamachnęła się i z całej siły zdzieliła go łokciem w żebra. Stęknął boleśnie, co najwyraźniej sprawiło jej szczerą przyjemność, bo uśmiechnęła się złośliwie. Niemniej jednak na wszelki wypadek odsunęła się od niego na bezpieczną odległość i oznajmiła: - Dość już tej zabawy moim kosztem, sir Anthony. Niepotrzebnie traciłam czas na zbędne wyjaśnienia. Mam przed sobą długą drogę, a i pan podobno się śpieszy. Nazwisko, jeśli łaska. Oparł się o drzwi, nieco zbity z tropu, wręcz przestraszony wzmianką o długiej drodze. - Wyjeżdża pani z Londynu? - Oczywiście. Mam czekać, aż Geordie znów mnie odnajdzie? - Jak więc zamierza pani nakłonić któregoś ze swoich admiratorów do wystąpienia z propozycją małżeństwa? Na odległość? - Do licha, nie mam czasu na umizgi! - zawołała rozdrażniona jego niewczesną ciekawością. — Sama mu się oświadczę, jeśli tylko poda mi pan to NAZWISKO! Jej wściekła determinacja kazała mu zmienić taktykę. W tej chwili jego sytuacja była zdecydowanie niekorzystna. Nie podałby j ej nazwiska, o które prosiła, nawet gdyby znał kogoś godnego rekomendacji. Zakręciłaby się bowiem na pięcie i po prostu wyszła, a wtedy szukaj wiatru w polu. Zastanawiał się, czyby nie spytać, dokąd się wybiera. Ale nie, wyraźnie miała już dość wtrącania się w jej sprawy. Zbliżył się do niej, wskazując głęboki fotel stojący przed kominkiem. - Proszę usiąść, Roslynn. - Anthony... - zaczęła ostrzegawczym tonem. - Sprawa nie jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać. Spojrzała nań podejrzliwie. - Miał pan dość czasu, żeby oddzielić fakty od plotek, tak jak pan obiecał. - Zapewne pani pamięta, że prosiłem o tydzień. W jej oczach pojawił się niepokój. - A więc pan nie... - Przeciwnie - wtrącił pośpiesznie. — Ale nie spodoba się pani to, czego się dowiedziałem. Mruknęła pod nosem coś niezrozumiałego i znów zaczęła przechadzać się po pokoju. - Mimo to słucham.

Anthony gorączkowo próbował sobie przypomnieć możliwie jak najwięcej plotek oczerniających jego rywali. O ile wiedział, tylko jedna z nich odpowiadała prawdzie - i od niej właśnie zaczął. Miał nadzieję, że nie zabraknie mu inwencji, kiedy przyjdzie do zmyślania. - Mówiłem pani, że David Fleming nie przyjął wyzwania na pojedynek. Biedaczysko zyskał sobie opinię tchórza, ale to nie koniec tej sprawy, bo także... hm, jak by to powiedzieć... - Niech pan to wreszcie wykrztusi. Pewnie poszło o kobietę? To nic nadzwyczajnego. - Otóż nie, tym panom nie poszło o kobietę, niemniej jednak chodziło o miłosną rywalizację. Roslynn, najwyraźniej wstrząśnięta, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Korzystając z okazji, Anthony ponownie dolał jej brandy do kieliszka. - Czy to znaczy, że... - Niestety. - Ale on wydawał się taki... taki... Och, mniejsza z tym. Na pewno mogę go skreślić ze swojej listy. - Przy okazji niech pani skreśli Dunstantona. Właśnie ogłoszono jego zaręczyny - oznajmił Anthony. A pomyślał: ,,Skoro wyjeżdża z Londynu, nie będzie mogła sprawdzić, czy to prawda". - Nie do wiary! - westchnęła. - Jeszcze w niedzielę zapraszał mnie do teatru. Co prawda, odwołał zaproszenie, ale... No dobrze, w końcu właśnie o to chodzi, żeby możliwie szybko skrócić tę moją listę. Co pan powie o Savage'u? W tym przypadku samo nazwisko konkurenta natchnęło Anthony'ego kolejną blagą. - Niestety, nic dobrego. Na męża na pewno się nie nadaje. Ten człowiek jest sadystą. - No nie... Poważnie. Uwielbia krzywdzić słabszych od siebie... zwierzęta, kobiety. Jego służba żyje w ciągłym strachu, bo... - W porządku, mniejsza o szczegóły. Został jeszcze lord Warton, którego popiera nawet pańska siostrzenica, oraz sir Artemus. Anthony miał teraz wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia. W przypadku Shadwella nie było problemu: wszyscy wiedzieli o jego zamiłowaniu do hazardu. Ale Warton miał opinię człowieka bez wad. Prawdę mówiąc, był idealnym kandydatem na męża, także na męża Roslynn. Stwierdzenie tego faktu tak zirytowało Anthony'ego, że bez większego trudu znalazł sposób obrzydzenia jej owego ideału. Przybrał stosownie zmieszany wyraz twarzy i oznajmił: - O Wartonie także radzę zapomnieć. Jego zainteresowanie pani osobą miało jedynie służyć zamydleniu oczu matce. - Nie rozumiem, co, do diabła, chce pan przez to powiedzieć. - Justin kocha się w swojej siostrze. - Co?! - Och, nie wszyscy o tym wiedzą - pośpiesznie tłumaczył Anthony. - Reggie, rzecz jasna, o niczym nie ma pojęcia. Montieth nie chce jej sprawiać przykrości, bo Reggie przyjaźni się z Wartonami. Pewnie i mnie by o tym nie powiedział, gdybym nie wspomniał o pani zainteresowaniu owym jegomościem. Ale kiedyś Nicholas natknął się w lesie na wzmiankowaną parę i - jak sam wyznał - było to nadzwyczaj nieprzyjemne przeżycie. Wyobrażam sobie jego zażenowanie, gdy... - Wystarczy! - Roslynn dopiła swoją brandy i pusty kieliszek podała Anthony'emu. - Wspaniale wywiązał się pan ze swojej obietnicy. Bardzo panu dziękuję. Sir Artemus jedyny pozostał na mojej liście i wygląda na to, że właśnie jego powinnam wybrać. - Jest bez grosza. - Nie szkodzi. - Uśmiechnęła się. - Mam dość pieniędzy, żeby napełnić mu sakiewkę. - Chyba pani czegoś nie rozumie, Roslynn. W ostatnich latach jego zamiłowanie do hazardu przekształciło się w chorobę, obłęd. Zaczynał jako jeden z najbogatszych ludzi w Anglii, a dziś nie ma nic. Sprzedał wszystkie swoje posiadłości z wyjątkiem domu w Kent, a i ten ma poważnie obciążoną hipotekę? - Skąd pan to wszystko wie? - Mój brat Edward zajmował się sprzedażą majątku sir Arternusa. Roslynn zmarszczyła brwi, ale zaraz na jej twarzy pojawił się wyraz uporu. - To wszystko jest bez znaczenia. Co więcej, dzięki temu mogę mieć pewność, że sir Artemus przyjmie moje oświadczyny. - O, na pewno. I w ciągu roku zrobi z pani nędzarkę. - Zapomniał pan, że sama będę zarządzać swoim majątkiem. - Istotnie, ale przeoczyła pani ten drobny fakt, że grać można także m kredyt. Nie zdoła mu pani przeszkodzić w robieniu długów. A jego wierzyciele przyjdą prosto do pani i zażądają zwrotu pieniędzy. W razie odmowy zaskarżą panią do sądu, a tam, moja droga, nie pomoże pani nawet jej intercyza, bo da się bez trudu udowodnić, że wychodząc za Shadwella, wiedziała pani o jego słabości do hazardu. Zmuszą panią do honorowania zobowiązań męża, czy to się będzie pani podobać, czy nie. Roslynn zbladła i przez chwilę z niedowierzaniem wpatrywała się w Anthony?ego. Za słabo znała prawo, by nie ulec sile jego argumentacji. I pomyśleć, że zgranego do suchej nitki hazardzistę gotowa była uznać za najlepszego kandydata na męża! To jasne, że doprowadziłby ją do ruiny. Równie dobrze mogła oddać spadek Geordiemu i nie zawracać sobie głowy Shadwellem. - A wszyscy wydawali się tacy porządni... Nic, tylko za nich wychodzić - powiedziała jakby do siebie, a potem żałosne spojrzenie jej wielkich piwnych oczu spoczęło na twarzy Anthony'ego. - Czy wie pan, że to już koniec mojej listy? Jej smutek ujął go za serce. W końcu to on swymi kłamstwami i półprawdami doprowadził ją do tego stanu. Z czysto egoistycznych pobudek ingerował w jej życie, choć nie miał do tego żadnego prawa. Nie mógł się jednak zmusić do uczciwego odegrania roli swata. Po prostu nie mógł. I nie tylko dlatego, że sam miał na nią ochotę. Wyobrażając sobie Roslynn w ramionach innego mężczyzny, czuł dziwne, zdecydowanie nieprzyjemne ściskanie w dołku. Nie, nie był w stanie żałować, że na jej liście zabrakło nazwisk, bo w gruncie rzeczy fakt ten sprawił mu ogromną ulgę. Zarazem jednak nie mógł znieść smutku Roslynn, przygnębienia malującego się na jej twarzy. Spróbował wesprzeć ją na duchu, beztrosko dzieląc się pomysłem, który właśnie przyszedł mu do głowy. - Gdyby pani zależało tylko na statusie mężatki, to Fleming by się nadał. - A gdyby się okazało, że jej zależy na Flemingu, po prostu zabiłby drania. — Dla pani celów byłby w sam raz, a ja zyskałbym pewność, że mam panią tylko dla siebie. Tą ostatnią uwagą Anthony osiągnął jedynie tyle, że w oczach Roslynn znów zapłonął gniew. - Nie wyszłabym za mężczyznę, który brzydziłby się mnie dotknąć. Jeśli mam być mężatką, chcę mieć dzieci. - Z tym nie byłoby problemu, moja droga. Zawsze może pani na mnie liczyć — oznajmił Anthony z łagodnym uśmiechem. Ale Roslynn już go nie słuchała. - Wrócę chyba do Szkocji i poślubię jakiegoś zagrodnika. Bo w gruncie rzeczy co za różnica, czyją zostanę żoną. Chodzi o to, żeby w ogóle wyjść za mąż. Tak oto wszystkie wysiłki Artthony'ego miały pójść na marne. Przemyślna konstrukcja kłamstw i podstępów rozpadła się jak domek z kart. - Do stu piorunów! Nie może pani... Myśl Roslynn nadal jednak krążyła wokół tych kilku możliwości wyboru, jakie jej pozostały. - Od razu powinnam była tak zrobić. Przynajmniej będę wiedziała, z kim mam do czynienia.

Chwycił ją za ramiona, chcąc zmusić, aby go wysłuchała. - Opamiętaj się, kobieto! Nie pozwolę, żebyś złamała sobie życie, wychodząc za jakiegoś brudnego hodowcę owiec! — I nim Anthony uświadomił sobie, co właściwie zamierza powiedzieć, z jego ust padły słowa: - Wyjdziesz za mnie! Rozdział 18 Roslynn wybuchnęła nieopanowanym śmiechem; aż łzy pociekły jej po twarzy. Nieprędko zdołała się uspokoić i trochę poniewczasie uświadomiła sobie, że Anthony może się poczuć obrażony jej zachowaniem. Nawet nie zauważyła, kiedy puścił ją i odszedł w drugi koniec pokoju. Siedział teraz na łóżku czy raczej półleżał, niedbale wsparty na łokciu. Nie wyglądał na obrażonego. Miał za to wyraz twarzy człowieka ponad wszelką miarę zaskoczonego. Ano, przynajmniej nie gniewał się na nią, choć niewątpliwie miał do tego prawo. Popełniła faux pas, ale też i on zachował się doprawdy niedorzecznie. “Wyjdziesz za mnie". Paradne! Ma zostać żoną największego rozpustnika w Londynie? A zresztą niemożliwe, aby poważnie traktował swoją propozycję. Niemniej jednak poczuła się znacznie lepiej; w jej sytuacji ta odrobina szczerego śmiechu była prawdziwym dobrodziejstwem. Zbliżyła się do niego i wciąż jeszcze uśmiechnięta, zajrzała mu w twarz. - Ma pan rzadki talent, Anthony, do podnoszenia ludzi na duchu. Nie można też panu odmówić galanterii, ale trudno nie zauważyć, że oświadczyny to nie pańska specjalność. O ile wiem, propozycja małżeństwa winna mieć formę prośby, nie żądania. Musi pan uważać, bo pańskie poczucie humoru zdaje się ciążyć ku absurdowi. Nie odpowiedział od razu, tylko podniósł wzrok tak, by pochwycić jej spojrzenie. Nagle poczuła się zmieszana. - Ma pani rację, moja droga. Obawiam się, że straciłem głowę. Z drugiej jednak strony rzadko postępuję zgodnie z nakazami konwenansu. - No cóż — nerwowym gestem poprawiła okrycie — chyba już dość czasu panu zajęłam. Wyprostował się, opierając dłonie na kolanach. - Nie wyjdzie pani, dopóki nie usłyszę odpowiedzi na swoje pytanie. - Jakie pytanie? - Czy zostanie pani moją żoną? Tak sformułowana propozycja brzmiała nie mniej absurdalnie. - Przecież pan żartował! — powiedziała niepewnie. - Bynajmniej, najdroższa. Pytam najzupełniej poważnie, chociaż jest to dla mnie nie mniejszym zaskoczeniem niż dla pani. Roslynn zacisnęła usta. To już przestało być zabawne. - Nie ma mowy. Nie wyjdę za pana tak samo, jak nie wyjdę za Geordiego. Jej histeryczna wesołość sprzed kilku minut była całkowicie zrozumiała; także jej reakcja na propozycję małżeństwa, wręcz umiarkowana w porównaniu z rozmiarami jego zaskoczenia. Słowa oświadczyn padły jakby zupełnie bez jego woli, ale teraz Anthony zaczynał dochodzić do wniosku, że perspektywa ożenku, która dotąd nieodmiennie napawała go przerażeniem, znienacka nabrała dziwnego powabu. Nie żeby nie mógł z niej zrezygnować, choć widok Roslynn, stojącej na wyciągnięcie ręki i jakże ponętnej, nieco utrudniał mu podjęcie takiej decyzji. Ale przez trzydzieści pięć lat obywał się bez żony, więc i teraz doskonale by sobie bez niej poradził. Po kiego zatem czorta przekonuje ją o powadze swoich intencji, skoro biorąc jego oświadczyny za żart, umożliwiła mu wycofanie się z opresji? Rzecz w tym, że nie znosił, kiedy przypierano go do muru, a tak się właśnie poczuł, gdy zagroziła, że poślubi pierwszego lepszego. Nie mógł się też pogodzić z myślą, iż raz na zawsze zniknie z jego życia. Absolutnie nie chciał też, by opuściła teraz jego pokój. Bo skoro już się tu znalazła, należało do końca wykorzystać sytuację. Lecz kiedy obojętnym tonem odrzuciła jego oświadczyny, nie wytrzymał. Do diabła, przyjmie go, choćby miał ją skompromitować, żeby uzyskać jej zgodę. - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale zdaje się, że w najbliższym czasie nie spodziewa się pani innych propozycji. A przed chwilą oświadczyła pani, iż gotowa jest poślubić każdego, byle szybko. - To prawda - odrzekła, marszcząc brwi - każdego z wyjątkiem pana. - Dlaczego? - Powiedzmy, że moim zdaniem byłby pan okropnym mężem. - Też tak zawsze sądziłem - przyznał niespodziewanie. - I chyba dlatego tak długo unikałem małżeństwa. - A zatem podziela pan mój punkt widzenia, tak? - Uwzględniam taką możliwość, kochanie. - Uśmiechnął się. - Ale spójrzmy na nasz problem z przeciwnej strony. Niewykluczone, że bez trudu przystosuję się do życia w małżeństwie. Tak jak Montieth; udało mu się, a byłem pierwszym, który nie dawał mu najmniejszych szans. - Bo on kocha swoją żonę - zauważyła z pewną irytacją. - Dobry Boże, chyba nie czeka pani, aż powiem, że ją kocham? Już prędzej... - Oczywiście, że nie! - rzuciła chłodno i zarumieniła się lekko. - Oboje jednak wiemy, że pani pragnę, czyż nie? I oboje wiemy, że pani... - Sir Anthony, proszę! - zawołała, teraz już czerwona jak piwonia. - Nie zdoła mnie pan nakłonić do zmiany decyzji. Po prostu nie pasujemy do siebie. Przysięgłam sobie, że nigdy nie wyjdę za hulakę i kobieciarza, a pan jest właśnie takim człowiekiem, sam pan to przyznał. I nie może pan zmienić swojej natury. - Czy to nie lady Grenfell powinienem być wdzięczny za pani niezłomność? Zaskoczona, nawet nie próbowała zaprzeczać. - Istotnie, nikt lepiej od Frances nie wie, jak to jest, kiedy się pokocha hultaja. Ten, któremu ona oddała serce, po prostu uciekł, zostawiając ją w rozpaczliwym położeniu, zmuszoną za wszelką cenę znaleźć męża. W rezultacie została żoną wstrętnego starucha. Milczał nachmurzony. Jego egzotyczne, nieco skośne oczy przybrały wyraz zadumy. - Chyba już czas, by poznała pani całą tę historię. Otóż prawda jest taka, że biedny George po prostu wpadł w panikę, niespodziewanie stanąwszy wobec perspektywy ojcostwa. Postanowił wyjechać na dwa tygodnie, aby niejako pogodzić się z utratą wolności. Lecz nim się pozbierał i wrócił do Londynu, Frances była już żoną Grenfella. Nigdy nie pozwoliła mu zobaczyć syna. Nie zgodziła się z nim spotkać, kiedy Grenfell umarł. Jeśli pani przyjaciółka w wyniku tej, ośmielę się rzec, afery była nieszczęśliwa, mój przyjaciel także swoje wycierpiał. A nawiasem mówiąc, George ożeniłby się z nią jeszcze dzisiaj, gdyby go zechciała. Roslynn podeszła do fotela, usiadła i zapatrzyła się w zimne palenisko kominka. Skąd Anthony znał George'a Amhersta? Dlaczego jej to wszystko opowiedział? Frances prawdopodobnie wyszłaby za Amhersta, gdyby tylko zdołała mu przebaczyć ów błąd, który w gruncie rzeczy nie był nawet błędem, lecz zupełnie naturalną reakcją mężczyzny, lekkoducha i kobieciarza, na perspektywę utraty wolności. Ale co dla niej, Roslynn, wynikało z tej historii?

Dalibóg, z najwyższą radością zostałaby żoną Antho-ny'ego Malory'ego... gdyby ją kochał, gdyby był jej wierny, gdyby mogła mu ufać. Gdyby! Możliwe, że Nicholas Eden kocha Reginę; niewykluczone, że dziadek kochał babcię; George Amherst prawdopodobnie kochał Frances, a może nawet wciąż kocha. Ale Anthony przyznał, że nie kocha Roslynn. A niestety, ona zapewne nie zdołałaby uciec przed miłością do niego. W przeciwnym wypadku przyjęłaby jego oświadczyny. Nie była jednak aż tak głupia, by składać serce w dłonie człowieka, który mógł ją zranić i prawdopodobnie by zranił, gdyby dała mu po temu okazję. Obejrzała się, ale łóżko, na którym przed chwilą siedział, było puste. Nagle poczuła, że ktoś zdejmuje jej kapelusz, by cisnąć go na stojące nie opodal krzesło. Odwróciła głowę; Anthony stał za nią, wsparty oburącz na oparciu fotela. Jego bliskość zbijała ją z tropu. Chrząknęła i starając się mówić pewnym tonem, oznajmiła: - Przykro mi, ale to, co usłyszałam o Frances i Geor-ge'u nie może zmienić mojej opinii o panu. - Wcale na to nie liczyłem. - Uśmiechnął się i kręcąc głową dodał: - Jest pani upartą Szkotką, lady Chadwick, ale to jedna z pani cech, które czynią ją tak uroczą. Proponuję pani najprostsze wyjście z trudnej sytuacji, a pani z niewiadomych powodów, wbrew swoim interesom i opierając się jedynie na mglistych przypuszczeniach, odrzuca moje oświadczyny. Przecież pani nie wie, czy nie okażę się przykładnym małżonkiem. Ale jeśli nie da mi pani szansy dowiedzenia swoich kwalifikacji w tym względzie... - Mówiłam panu, Anthony, że nie mam natury hazar-dzistki. Wolę nie stawiać reszty swojego życia na tak niepewną kartę. Pochylił się, opierając podbródek na skrzyżowanych rękach. - Chyba zdaje sobie pani sprawę z faktu, że jeśli zatrzymam tu panią do rana, jej reputację diabli wezmą. Mógłbym nawet pani nie dotknąć. Okoliczności mówią same za siebie, moja droga. Właśnie w taki sam sposób Reggie złapała męża, choć jej pierwsze sam na sam z Nicholasem było całkowicie niewinne. - Tego pan nie zrobi! - Myślę, że jednak zrobię. Roslynn zerwała się na równe nogi. Bezpieczna za barykadą fotela, przeszyła Anthony'ego gniewnym spojrzeniem. - To jest... to jest... to się panu nie uda! Wracam do Szkocji. Co mnie obchodzi moja reputacja w Londynie? Nadal jestem... - Słowo “dziewica" nie chciało przejść jej przez gardło, toteż musiała inaczej sformułować myśl. — Mój mąż będzie wiedział, co o mnie sądzić, a tylko na tym mi zależy. - Ach, tak - mruknął z diabelskim błyskiem w kobaltowych oczach. - A zatem nie pozostawia mi pani wielkiego wyboru, najdroższa. Muszę pani skompromitować w sposób, że tak powiem, namacalny, nie na niby. - Anthony! - Zresztą wątpię- ciągnął z uśmiechem — aby zrobienie tego ,,na niby" mogło mnie usatysfakcjonować. Nawet miałem taki zamiar, bo jak sama pani zauważyła, jestem hultajem i kobieciarzem zbyt wielkim, żeby nie wykorzystać pani obecności w mojej sypialni. Zaczęta cofać się w kierunku drzwi coraz szybciej, bo okrążył fotel i teraz szedł za nią krok w krok. - Mnie... ja zadowolę się kompromitacją na niby. Zdecydowanie pokręcił głową. - Ależ, moja droga, i tak wszyscy uznają, że tę noc spędziła pani w moim łóżku. Po co więc odmawiać sobie przyjemności, za którą już się zapłaciło. Była pewna, że tylko się z nią droczy, ale musiała bardzo uważać, by nie ulec frywolnej atmosferze, jaką udało mu się wytworzyć. Żartobliwa tonacja jego ni to pogróżek, ni to obietnic uśpiła jej czujność; nie bała się, za to w miarę jak się zbliżał, była coraz bardziej... podniecona? Wiedziała, co się stanie, kiedy ją pocałuje. To już się zdarzyło. Nieważne, czy grożąc jej uwiedzeniem żartował, czy też mówił poważnie, bo jeśli pozwoli mu się dotknąć, on dokona tego bez trudu. - Nie chcę... - Wiem - odparł łagodnie, obejmując ją i przyciągając do siebie - ale zechcesz, najmilsza, mogę ci to obiecać. Oczywiście, miał rację. I wiedział, czego w głębi serca pragnęła. Choćby wieczność całą opierała się temu pragnieniu, choćby skrywała je przed nim, a nawet przed sobą, ono jej nie opuści. Był najbardziej pociągającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała, podniecał ją i pożądała go od chwili, gdy się poznali. To, co czuła, nie miało nic wspólnego z logiką i rozsądkiem. To była czysta tęsknota serca i ciała. I niech diabli porwą rozsądek. Pocałował ją, ale tak niepewnie, z wahaniem, że ledwie poczuła dotyk jego warg. Zrozumiała: dawał jej ostatnią szansę; jeszcze mogła go powstrzymać, nim straci nad sobą panowanie. Wiedział, że jest na tyle biegły w sztuce miłości, aby bez trudu przezwyciężyć resztki jej oporu. Robił to już przedtem. Jego obecna powściągliwość i owo wahanie ujęły ją za serce, sprawiły, że zapragnęła go jeszcze bardziej. Zgoda Roslynn zawierała się w prostym geście, jakim zarzuciła Anthony'emu ręce na szyję. Pewnym wstrząsem było dla niej zetknięcie z jego ciałem, to, co wyczuła, nim cofnął się i odrobinę zmienił pozycję. Niepotrzebnie, bo teraz nic już nie mogło jej powstrzymać. Z rzadka tylko przypominała sobie o konieczności oddychania, tak całkowicie zawładnęła nią magia jego ust, gorących, suchych, delikatnie pieszczących jej wargi. Czuła ciepło jego oddechu. Przez chwilę całował ją, pozwalając rozkoszować się bogactwem niezwykłych doznań, a potem wypuścił z objęć, odsunął się nieco i zaczął ją rozbierać, Kapelusz i peleryna już leżały na podłodze; nawet nie spostrzegła, kiedy je zdjął. Teraz niczym zahipnotyzowana patrzyła, jak wolno, bez pośpiechu rozpina guziki sukni, i nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu; a zresztą nie chciała. Jego oczy, pociemniałe i jakby senne, zaglądały w głąb jej duszy. Nie odwróciła wzroku nawet wtedy, gdy kolejno suknia i koszula, zsunięte z bioder jego dłońmi, opadły na dywan u jej stóp. Jeszcze jej nie dotknął, tylko powoli, z góry na dół i z powrotem, przesunął wzrokiem po jej ciele. Zmysłowy uśmiech, jaki pojawił się na jego ustach, sprawił, że ogarnęła ją przeraźliwa słabość. Zachwiała się, a wtedy położył jej dłonie na biodrach, pomagając odzyskać równowagę. I oto bardzo, bardzo wolno, rozkoszując się dotykiem nagiej skóry, sunął dłońmi po wypukłości jej bioder, wzdłuż talii i wyżej, aż ku piersiom, które objął na koniec delikatnym uściskiem. To wystarczyło, by przyspieszyć bicie jej serca; koniuszki piersi stwardniały i jakieś nie znane dotąd ciepło rozlało się po jej wnętrzu. A on uśmiechał się coraz śmielej. To już był uśmiech triumfu, jakby Anthony dokładnie wiedział, co czuła, i właśnie dlatego cieszył się radością zwycięzcy. Nie dbała o to. Sama zaczynała uśmiechać się w duchu, bo jeśli on zwyciężył, także i ona miała powody do triumfu pokonała własny zdrowy rozsądek, by uczuć coś, czego od dawna pragnęła. A pragnęła kochać się z tym mężczyzną, chciała, żeby został jej pierwszym kochankiem, bo wiedziała, że z nim to będzie piękne. Bez reszty ulegając swoim pragnieniom, zdecydowała włączyć się czynnie do gry. Już wcześniej się zastanawiała, jak wygląda rozebrany. Wyobrażała go sobie trochę jak posąg Adonisa. Tymczasem stał przed nią żywy mężczyzna, znacznie bardziej onieśmielający niż jakakolwiek postać z jej marzeń; lecz pożądanie uczyniło ją odważną. Rozwiązała pasek szlafroka Anthony'ego i dotknęła jego nagiego torsu tak, jak on przed chwilą dotykał jej bioder, brzucha i piersi. Sunąc dłońmi ku górze, zrzuciła okrycie z jego ramion, aż stanął obnażony do pasa. Wyciągnął ku niej ramiona, ale przytrzymała go na odległość wyprostowanej ręki, aby nacieszyć się widokiem jego gładkiej skóry, muskułów, szerokiej piersi pokrytej ciemnym, kędzierzawym zarostem. Był znacznie potężniejszy, bardziej masywny, niż sobie wyobrażała. Jakże pragnęła opleść go swymi członkami, znaleźć się blisko niego, najbliżej, jak tylko dwoje ludzi znajdować się może. - Jakiś ty piękny, Anthony.

Stał nieruchomo, jakby zaczarowany jej zachwyconym spojrzeniem, ale te kilka słów, wypowiedzianych ochrypłym szeptem, podziałało nań niczym smagnięcie bata. Porwał ją w objęcia, miażdżąc jej usta gwałtownym pocałunkiem. Chwilę później wziął ją na ręce i poniósł w stronę łóżka. Delikatnie złożył ją na pościeli, a potem cofnął się i pieścił wzrokiem jej twarz, całe jej ciało, wydane oto jego oczom. Właśnie taką nieraz ją sobie wyobrażał: leżącą na jego łóżku, płonącą pożądaniem, wpatrującą się weń półprzytomnie. Była wspaniała, piękniejsza niż w jego fantazjach; jej krągłe, skończenie kobiece kształty cieszyły oko swą doskonałością. A przede wszystkim była tu i pragnęła go. Chciało mu się krzyczeć z radości. Ale tylko czule, samymi koniuszkami palców dotknął jej policzków, szyi, zagłębił dłonie we włosy. Dotykałby tak jej bez końca. Czuł, że nigdy nie będzie miał tego dosyć. - Co ty ze mną wyprawiasz... - Wiem, co ty wyprawiasz ze mną - odparła cicho, przyglądając mu się z uwagą. - Czy czujesz to co ja? Zaśmiał się, choć dźwięk, jaki dobył się z jego ust, przypominał raczej jęknięcie. - O Boże, mam nadzieję. Zaczął ją całować. Poczuła jego język między wargami i wyciągnęła ramiona, chcąc go objąć, ale wtedy pochwycił jej dłonie i przycisnął do pościeli. Unieruchomiona, z szeroko rozrzuconymi rękami, czuła dotyk jego piersi ocierającej się o sutki, a potem, gdy zsunął się niżej, pieszczotę jego ust na piersiach, delikatne ssanie i elektryzujące muśnięcia języka, którym zataczał wolno kółka. Nadal jednak nie puszczał jej rąk; czuła, że oszaleje, tak bardzo pragnęła objąć go, dotykać i pieścić. Jęknęła bezwiednie. Podniósł głowę i uśmiechnął się. - Drań — szepnęła, pochwyciwszy szelmowski błysk w jego oczach. - A tak — odparł i polizał sutkę drugiej piersi. - Nie lubisz tego? - Czy tego nie lubię? - powtórzyła jak ktoś, kto usłyszał wyjątkowo głupie pytanie. — Wiesz... ja także chciałabym cię dotknąć... Puścisz mnie? - Nie. - Nie? - Później będziesz mnie mogła dotykać do woli. Teraz chyba bym tego nie wytrzymał. - Och. — westchnęła - jeśli o to chodzi, ja też już długo nie wytrzymam. Ukrył twarz między jej piersiami i wyjęczał: - Kochanie, jeśli nie przestaniesz mówić, doprowadzisz do tego, że zacznę się zachowywać jak niedoświadczony młokos. Roslynn zachichotała cichutko. Brzmienie jej głosu pozbawiło Anthony'ego resztek opanowania. Zerwał z siebie spodnie i byłby dosłownie rzucił się na nią... Pohamował się w ostatniej chwili; nadal miała na sobie pończochy i buciki. Z gorączkową skwapliwością wziął się do ich zdejmowania. I śpieszył się; w jego ruchach nie było już tego co przed chwilą ostrożnego namaszczenia. Dopiero widok sztyletu wypadającego z jej buta przywrócił go do rzeczywistości. Zdziwiony i jednocześnie zachwycony, uśmiechnął się w duchu. Ta mała Szkotka pełna była niespodzianek. Małżeństwo z nią może się okazać nie tylko nadzwyczaj przyjemne, ale i wielce interesujące. W pewnym sensie nie mógł się doczekać, kiedy zostanie jej mężem. Dawno już zapomniał o wszystkich swoich wątpliwościach. - A czy chociaż umiesz się tym posługiwać? — zapytał, ważąc sztylet w dłoni. - Owszem, i posłużyłam się, kiedy ludzie Geordiego próbowali mnie porwać z ulicy. Anthony cisnął broń na podłogę obok łóżka i uśmiechnął się w taki sposób, aby podtrzymać Roslynn na duchu. - Od jutra, najdroższa, możesz się nie kłopotać Geordiem. Nie przekonał jej, ale przemilczała swoje wątpliwości. W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Nadal nie był mężczyzną, któremu z pełnym przekonaniem mogłaby oddać rękę; nic na to nie mogła poradzić. Był typem kochanka i pod tym względem akceptowała go bez zastrzeżeń. A dziewictwo? Na go jej było potrzebne, skoro osta żeństwo więcej. Ale na podejmowanie decyzji przyjdzie czas jutro, a teraz dłonie Anthony'ego pieściły jej uda, rozsuwały nogi, czyniąc ją niezdolną do myślenia o czymkolwiek,co nie dotyczyło chwili bieżącej. Czuła jego usta po wewnętrznej stronie ud, coraz wyżej, już zasypywał pocałunkami jej biodra, brzuch, by na koniec wniknąć językiem w zagłębienie pępka. Fala żaru przebiegła jej ciało aż po palce stóp. Wijąc się w skotłowanej pościeli Roslynn pochwyciła w dłonie głowę Anthony'ego, aby pociągnąć go wyżej, poczuć na sobie całe jego ciało. On jednak odwlekał tę chwilę. Oto znów składał hołd jej piersiom, wytrwale pieszcząc, niemal do bólu, wrażliwe sutki, aż nieprzytomna z pożądania uniosła biodra, przyciskając brzuch do jego piersi w rozpaczliwym poszukiwaniu bliższego kontaktu z jego ciałem. Bo to jeszcze było dla niej za mało. Nie potrafiłaby wyrazić swoich pragnień, ale instynktownie czuła, że wszystko to ma jakiś cel, że ogień, którym płonęły jej zmysły, nie został rozpalony bez powodu. On tym czasem wydawał się całkowicie opanowany. Bez pośpiechu osunął się na nią, a gdy skwapliwie przywarła doń całym ciałem, usta Anthony'ego dopadły jej szyi i w chwilę później sięgnęły ucha, a jego język wśliznął się do wnętrza małżowiny. Ciałem Roslynn targnął gwałtowny spazm, przechodząc stopniowo w rozkoszny dreszcz, który sprawiał, że miała ochotę wtulić się w Anthony'ego aż do całkowitego zespolenia. Łono Roslynn było wilgotnym, rozpalonym aż do bólu wulkanem i jej ciało odruchowo zamknęło się wokół czegoś, co nagle dotknęło tego najbardziej spragnionego dotyku miejsca. I to coś wniknęło w nią, pozwalając zaznać cudownego, upragnionego poczucia wypełnienia, które starała się pogłębić, unosząc biodra i więżąc ciało Anthony'ego w oplocie nóg. Zrozumiała, że nareszcie mogła mieć wpływ na to, co się działo. Nie przestawała napierać biodrami, a każdy jej ruch wzmagał nacisk gdzieś w środku, dopóki z nieomal słyszalnym trzaskiem coś w niej nie ustąpiło, otwierając nowy kanał dla doznań i przynosząc chwilowy spadek napięcia, zbyt jednak krótkotrwały, by dać prawdziwą ulgę. Znów ją całował; głęboko, zachłannie. Ręce wparł w pościel u obu jej boków, palce wplótł we włosy, gwałtownie rzucając ciałem naprzeciw jej ciału, na co odpowiadała z nie mniejszą gwałtownością i coraz dzikszym zapamiętaniem, bo oto czuła, że znów rodzi się w niej to napięcie, to wewnętrzne pulsowanie, i narasta, by nagle wybuchnąć falą nieziemskiej błogości. Chwilę później szczyt rozkoszy osiągnął Anthony i całkowicie wyzuty z sił opadł na jej piersi; na moment ogarnęła go taka słabość, że nie był w stanie unieść głowy. Nigdy czegoś podobnego nie doświadczył i już miał jej o tym powiedzieć, gdy spostrzegł, że. zasnęła. Może zemdlała? Uśmiechnął się i odgarnął włosy z jej twarzy. Był z siebie nadzwyczaj zadowolony; z siebie i z niej. Najchętniej obudziłby ją, by zacząć wszystko od początku, ale szybko porzucił tę myśl. Jeszcze przed chwilą była dziewicą, jakkolwiek jej namiętność i brak zahamowań zdawały się przeczyć tej oczywistości. A więc Reggie miała rację. Aż dziwne, jak go to ucieszyło. I chociaż ona sama jakby nie zauważyła, co się stało z jej wiankiem, potrzebowała odpoczynku. A zresztą nie było powodu do pośpiechu. Miał jeszcze ranek. Miał całe życie. Zdziwiony pokręcił głową. A kiedyż to zrobił się taki piekielnie rycerski? Ostrożnie wstał z łóżka i delikatnie otulił ją kołdrą. Uśmiechnął się, kiedy przeciągnęła się leniwie i westchnęła. Boże, jakaż ona była piękna i jak kusząca; jej widok budził wręcz bolesne pragnienie dotarcia do wszystkich zakamarków

tego wspaniałego ciała. Zrobi to obiecał sobie -zrobi już niebawem. Na razie jednak włożył szlafrok, zebrał jej ubranie i po cichu opuścił pokój. Należało odesłać woźnicę - pani nigdzie się nie wybiera — i poczynić niezbędne przygotowania do... Rozdział 19 Roslynn obudziło łaskotanie płatków róży w policzek. Otworzyła oczy i z niejakim zmieszaniem spostrzegła kwiat leżący na poduszce, a następnie stojącego przy łóżku uśmiechniętego mężczyznę. - Dzień dobry, najdroższa. Jest już ranek i świeci słońce; dziś nasz ślub. Roslynn jęknęła i odwróciła się, kryjąc twarz w poduszce. Do licha, co też ona najlepszego zrobiła! Nettie jest już pewnie w Silverley i odchodzi od zmysłów z niepokoju, pewna, że ich fortel się nie powiódł i Geordie ponownie uwięził Roslynn. A jej woźnica? Jak mogła o nim zapomnieć i pozwolić mu czekać tak długo! Co prawda, dobrze mu zapłaciła, ale nie aż tyle, by czuł się w obowiązku czekać przez całą noc. Prawdopodobnie odjechał z wszystkimi jej ubraniami i torbą, zawierającą większość biżuterii oraz ważne dokumenty, łącznie z kontraktem ślubnym in blanco. Przeklęta brandy! Po co ją w ogóle piła! Pośród tych czarnych myśli Roslynn poczuła na plecach dotyk dłoni Anthony'ego i usłyszała jego chichot. - Jeśli już koniecznie chcesz zostać w łóżku... - Idź precz! - zawołała, wściekła na siebie za dreszcz, jakim przejęło ją to dotknięcie, i na niego za tę radość, którą słyszała w jego głosie. - Nie wiem, w czym tkwi przyczyna twojego złego humoru - odrzekł spokojnie. - Uwolniłem cię od przykrej i męczącej konieczności podjęcia decyzji. Zostałaś dokumentnie i dogłębnie skompromitowana. Odwróciła się gwałtownie. - To nieprawda! Nie czułam żadnego bólu, tylko...- Zamilkła w pól zdania, a on roześmiał się na widok rumieńca zalewającego jej policzki. - Nie wypieram się swoich umiejętności, a nawet pewnej finezji, ale nie zdawałem sobie sprawy, że jestem aż tak utalentowany. Tak czy inaczej, ja odczułem ten moment, kiedy stałaś się kobietą, moja droga. - Urwał, by z błazeńskim uśmiechem dorzucić po chwili: - Czyżbyś miała jakieś wątpliwości w tej kwestii? - Och, bądź cicho i pozwól mi się zastanowić. - Nad czym tu się zastanawiać? Podczas gdy ty smacznie sobie spałaś, ja wystarałem się o pewien dokument, umożliwiający natychmiastowe zawarcie małżeństwa bez konieczności podróżowania do Gretna Green. Okazuje się, że warto mieć czasem haczyk na wpływowych znajomych. Wydawał się taki dumny z siebie, że miała ochotę go uderzyć. - Nie powiedziałam, że za ciebie wyjdę. W rzeczy samej, nie powiedziałaś. Ale wyjdziesz. -Podszedł do drzwi i wpuścił znanego jej — aż za dobrze! - kamerdynera. - Lady Chadwick życzy sobie ubrać się i zjeść śniadanie, Dobson. Na pewno jesteś głodna, kochanie. Ja zawsze jestem głodny jak wilk po nocy... Anthony umilkł, bo ciśnięta dłonią Roslynn poduszka wylądowała na jego twarzy. Wyraz twarzy Dobsona sprawił, że z najwyższym trudem powstrzymywał się od śmiechu. - To na razie wszystko, Dobson. - Eee... tak jest, oczywiście, sir. - Biedak był tak zmieszany, że niemal wybiegł z sypialni. Ledwie za Dobsonem zamknęły się drzwi, Roslynn z furią natarła na Anthony'ego. - Ty łotrze, ty przeklęty draniu! - wrzasnęła. - Czemuś mu powiedział, jak się nazywam? Wzruszył ramionami. Był bardzo zadowolony ze swojego podstępu i wcale nie zamierzał się go wypierać. - Ot, takie małe zabezpieczenie, najdroższa. Dobson nie śmie rozsiewać plotek na temat przyszłej lady Malory. Ale gdyby się okazało, że nią nie zostaniesz... - Zapomniałeś, że nie dbam o to, co się o mnie mówi w Londynie. - To chyba niezupełnie prawda - odrzekł tonem spokojnej pewności siebie. - Może teraz tak ci się zdaje, ale szybko zrozumiesz, jak ważną rzeczą jest reputacja. Może i tak, ale co to miało do rzeczy? Postanowiła zmienić front i zaatakować go bezpośrednio. - Zastanawiam się, skąd u mężczyzny takiego jak ty ten nagły zapał do żeniaczki. Czyżby pociągał cię mój majątek? - Dobry Boże, co też przychodzi ci do głowy! Wyglądał na zaskoczonego. Czuła się trochę nieswojo, poruszając ten temat, ale skoro już zaczęła... - Jesteś czwartym, najmłodszym synem swojego ojca. - A jestem. Zapominasz jednak, że znam treść kontraktu ślubnego, którym zamierzasz uraczyć swego przyszłego małżonka. Nawiasem mówiąc, chętnie go podpiszę. Pamiętaj też o tym, co robiliśmy w nocy. Niewykluczone, że nosisz pod sercem moje dziecko. Odwróciła wzrok, przygryzając dolną wargę. Istotnie, robili dziś w nocy to i owo. Mogła być w ciąży! Ta myśl napawała ją ogromną radością, ale wolała się z nią nie afiszować. - A zatem co spodziewasz się zyskać na tym małżeństwie? - zapytała rzeczowo. Podszedł do łóżka, wyjął jej z włosów źdźbło słomy i uśmiechając się, przyjrzał mu się uważnie. - Ciebie — odrzekł po prostu. Serce w niej zamarło. To, co usłyszała, brzmiało doprawdy cudownie; cudownie jak wszyscy diabli! I trochę nie wypadało przypominać teraz swoich zastrzeżeń co do małżeńskich kwalifikacji Anthony'ego. Bo i po co? Westchnęła z irytacją. - O tej porze, zaraz po przebudzeniu, nie potrafię jasno myśleć. W nocy też nie zostawiłeś mi wiele czasu na myślenie o moich sprawach. W głosie Roslynn brzmiał wyrzut. - Cóż, to ty się śpieszysz, kochanie. Ja tylko próbuję wyświadczyć ci przysługę. Czy musiał jej to wytykać? - Potrzebuję czasu do namysłu. - Ile? - Wybierałam się do Silverley. Moja pokojówka już tam jest, więc i ja muszę jechać. Daj mi czas do wieczora, a udzielę ci odpowiedzi. Ale powiem szczerze, Anthony: nie widzę siebie w roli twojej żony. Niespodziewanie Roslynn znalazła się w objęciach Anthony'ego, a na jej ustach osiadł pocałunek — bardzo akuratny pocałunek, bo aż podkurczyła palce stóp. - Doprawdy? Odepchnęła go, a kiedy się cofnął, pozwalając jej opaść na poduszkę, rzekła: - Tylko rnnie upewniłeś, że w twoim towarzystwie nie znajdę czasu na myślenie. Wyjeżdżam; bądź więc łaskaw oddać mi ubranie. A nawiasem mówiąc: po kiego diabła je zabrałeś? - Chciałem mieć pewność, że wróciwszy z pozwoleniem na ślub, nadal cię tu zastanę.

- Czy... czy spałeś ze mną? - Moja droga! — Uśmiechnął się. — Kochałem się z tobą. A zatem czy z tobą spałem, czy nie, jest kwestią raczej drugorzędną, nie sądzisz? Nie odpowiedziała, żałując, że w ogóle poruszyła ten temat. Ale czy on nie mógł wyrażać się nieco oględniej? - Proszę o ubranie, Anthony. - Dobsora zaraz je przyniesie. A sakwojaż, który zostawiłaś w powozie, znajduje się w szafie; to na wypadek, gdybyś czegoś z ni ego potrzebowała. - Odebrałeś sakwojaż? — Roslynn uniosła brwi, zdziwiona i zaskoczona. - Dzięki Bogu! - Hola. Chyba nie chcesz powiedzieć, że zostawiłaś coś wartościowego w wynajętym powozie? Jak mogłaś być taka nieostrożna? - Jechałam do ciebie zupełnie roztrzęsiona — wyjaśniła obronnym tonem. - I jak zapewne pamiętasz, tutaj jeszcze mi przybyło powodów do zdenerwowania. - Poniekąd masz rację - przyznał. - Sprawdź jednak, czy niczego nie brakuje. - Martwię się tylko o swój kontrakt ślubny. Ułożenie nowego zajęłoby mnóstwo czasu. - Ach, tak. - Uśmiechnął się Anthony. - Osławiony kontrakt. A może byś mi go zostawiła, żebym mógł się z nim zapoznać? - I niechcący wyrzucić do śmieci? Nie ma mowy! - Jestem zdania, że powinnaś zaryzykować i obdarzyć mnie choć odrobiną zaufania. To mogłoby znacznie uprościć nasze wzajemne stosunki, nie uważasz? Roslynn bez słowa wbiła wzrok w sufit. - No dobrze - westchnął. — Twoja wola. - Lecz chcąc, by poznała, jak smakuje brak zaufania, dodał: -Oczywiście będziesz wieczorem w Silverley, prawda? Roslynn miała dość przyzwoitości, żeby się zaczerwienić. - Tak. Byłeś uprzejmy złożyć mi pewną propozycję. Jestem ci winna odpowiedź. Nie zamierzam jednak dyskutować na ten temat. Będziesz musiał zaakceptować moją decyzję, nawet jeśli ci się nie spodoba. Z uśmiechem, który trudno byłoby uznać za wyraz zgody, Anthony opuścił sypialnię. Prawdę mówiąc, ufał jej nie bardziej niż ona jemu. Będzie musiał wysłać kogoś, żeby ją śledził, bo wcale nie miał pewności, czy zamiast do Silverley nie pojedzie najkrótszą drogą do Szkocji. Trzeba też będzie na czas jej pobytu u Reggie trzymać Wartona z dala od Silverley. Nie mogą się spotkać po tym, jak biedaka przed nią oczernił. Bo że wieczorem usłyszy z ust Roslynn taką odpowiedź, jakiej sobie życzył - nie miał wątpliwości. Jej kuzyn nie był jedynym, który postanowił zaślubić ją za wszelką cenę. Rozdział 20 - Nie wierzę! Tony poprosił cię o rękę? Mój wujek Tony? - Doskonale rozumiem twoje zdziwienie. - Roslynn była zdania, że z wyrazem osłupienia na twarzy Regina wygląda dość pociesznie. Sama nie bardzo mogę w to uwierzyć. - Ale żeby tak nagle... Oczywiście Tony zna twoją sytuację. Musiał się śpieszyć, jeśli mu na tobie zależało. Coś podobnego! Wuj Jason tego nie przeżyje! Prawdziwa sensacja w rodzinie. Bo widzisz, myśmy sądzili, że Tony nigdy się nie ożeni. To wspaniała nowina! - Czy wspaniała - Roslynn uważała za rzecz dyskusyjną, ale uśmiechała się, nie chcąc psuć nastroju Reginie. Podjęła decyzję w czasie długiej podróży do Silverley — i całe szczęście, bo od chwili przyjazdu do domu Edenów nie miała ani chwili dla siebie. Najpierw musiała wysłuchać Nettie, która naskoczyła na nią, wymawiając bezmyślność, nieostrożność i Bóg wie co jeszcze. Potem Regina, znając przygody Roslynn tylko z krótkiej relacji Nettie, podanej w formie uzasadnienia nie zapowiedzianej wizyty, zapragnęła wysłuchać całej opowieści o porwaniu i sensacyjnej ucieczce z rąk Geordiego. Na koniec Roslynn musiała wyznać, że niebawem do Silverley przybędzie Anthony po jej odpowiedź w kwestii małżeństwa. Oczywiście Reginie nie przyszło na myśl zapytać, jak ma brzmieć ta odpowiedź. Ani jej w głowie nie postało, że jakaś kobieta mogłaby się wzdragać przed poślubieniem Tony'ego, z jego urodą i szelmowskim wdziękiem - nawet jeśli miał za sobą hultajską przeszłość. - Trzeba będzie wszystkich zawiadomić - entuzjastycznym tonem ciągnęła Regina. - Jeśli pozwolisz, ja się tym zajmę. Jestem pewna, że będziecie chcieli wziąć ślub jak najprędzej, trzeba więc dać na zapowiedzi oraz... - Nie będzie żadnych zapowiedzi, kotku. - Niespodziewanie do salonu wkroczył Anthony. — Możesz zawiadomić rodzinę, niech wszyscy szykują listy z gratulacjami, ale co do ślubu, to już posłałem po pastora; zaprosiłem go na kolację. Potem odbędzie się mała uroczystość. Czy to dość szybko dla ciebie, Roslynn? Nie tak sobie wyobrażała obwieszczenie światu swojej decyzji. Czuła się trochę urażona jego nonszalancją, ale oto patrzył na nią pytającym wzrokiem i chcąc nie chcąc musiała mu odpowiedzieć. I gdyby nie przekonanie, że wie już o nim wszystko, przysięgłaby, iż wyglądał jakoś dziwnie, inaczej niż zwykle. Czyżby się denerwował? Czy jej odpowiedź rzeczywiście miała dla niego takie znaczenie? - Tak, odpowiadają mi takie warunki... ale musimy najpierw omówić kilka drobiazgów. Anthony odetchnął głęboko, jakby z ulgą, i szeroko się uśmiechnął. - Koniecznie. Wybaczysz nam, kotku? Regina zerwała się z fotela i zarzuciła wujowi ręce na szyję. - Wybaczyć ci? Mogłabym cię zamordować! Dlaczego nic nie powiedziałeś? - Miałbym ci zepsuć niespodziankę? - Och, tak się cieszę, Tony! - zawołała uszczęśliwiona. - I nie mogę się doczekać, kiedy opowiem tę nowinę Nicholasowi. A więc pa, lecę tu Regina uśmiechnęła się figlarnie — zanim mnie wyrzucisz. Anthony, czule uśmiechnięty, odprowadził ją wzrokiem do drzwi, odwlekając moment konfrontacji z Roslynn. Nie był pewien, czy postąpił wobec niej jak należy. W pewnym sensie postawił ją przed faktem dokonanym. Ta jej wzmianka o konieczności omówienia ,,kilku drobiazgów" zabrzmiała dość groźnie. - Mam nadzieję, że nie zawsze będziesz się zachowywał w sposób tak arbitralny. Głos Roslynn był ostry jak brzytwa. Anthony odwrócił się i zrobił skruszoną minę. - Broń Boże. W rękach właściwej kobiety potrafię być miękki jak wosk i pokorny jak baranek. Nie zareagowała na jego żart. Przeciwnie, jej spojrzenie wyraźnie się ochłodziło. - Usiądź, Anthony. Zanim cię poślubię, musisz się zgodzić na kilka rzeczy, a ściślej - przystać na kilka moich warunków. - Czy to będzie bolało? No, już dobrze, dobrze. Zaczynaj od tego co najgorsze. - Chcę mieć dziecko. - Tylko jedno? Do licha, najchętniej rzuciłaby w niego czymś ciężkim. Czy on niczego nie traktuje poważnie? - Właściwie chciałabym mieć przynajmniej trójkę, ale na początek jedno wystarczy - odcięła się.

- No tak, to istotnie wystarczający powód, żeby usiąść — stwierdził i zajął miejsce na sofie obok Roslynn. - Czy masz też jakieś preferencje w odniesieniu do płci? To znaczy... jeśli chcesz mieć dziewczynki, a będą się nam rodzić tylko chłopcy, gotów jestem próbować, jak długo sobie zażyczysz. Nie wątpiła, że tym razem mówi poważnie. - Nie masz nic przeciwko zostaniu ojcem? - Moja droga, nie wiem, skąd ci przyszło do głowy, że jestem wrogiem dzieci. Pomijając wszystko inne, zawsze bardzo podobał mi się sposób, w jaki powoływane są na świat. Zaczerwieniła się aż po korzonki włosów. Czuła na sobie jego rozbawione spojrzenie. Śmiał się z jej zakłopotania! Zobaczymy, kto tu się będzie śmiał ostatni. - Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia w tej kwestii — zaczęła, nadal unikając jego wzroku — ale musisz się zgodzić na jeszcze jeden warunek. Poniekąd związany z poprzednim, ale dość nieszablonowy. Otóż chcę, żeby po ślubie twoja kochanka czy kochanki... Przerwał jej, ujmując za podbródek i odwracając twarzą w swoją stronę. - Nic więcej nie musisz mówić - powiedział łagodnie. - Żeniąc się, dżentelmen zawsze rzuca swoje kochanki. - Nie zawsze. - Możliwe, ale jeśli chodzi o mnie... - Niepotrzebnie mi przerwałeś, Anthony. - Znów w jej głosie pojawił się ostry ton, a na twarz wrócił wyraz uporu. - Nie proszę cię, żebyś z czegokolwiek zrezygnował. Przeciwnie, nalegam, byś zatrzymał swoje kochanki. Osunął się na oparcie sofy i jakby oszołomiony potrząsnął głową. - Tolerancja jest piękną cechą, ale czy ty aby trochę nie przesadzasz? A może to żart? - Nie, mówiłam poważnie. - Do diabła z taką powagą! - wybuchnął, najwyraźniej rozwścieczony zarówno treścią sugestii Roslynn, jak i sposobem, w jaki została mu przekazana. - Jeśli myślisz, że zgodzę się na związek, będący małżeństwem tylko z nazwy... - Nie, nie, źle mnie zrozumiałeś. — Była szczerze zaskoczona jego wybuchem. Sądziła raczej, że ten warunek przyjmie z zadowoleniem. Jak moglibyśmy mieć dzieci, gdyby nasze małżeństwo było małżeństwem tylko z nazwy? - Właśnie, jak? - warknął. - Anthony — westchnęła, dochodząc do wniosku, że przemawia przez niego urażona duma. Najwyraźniej miał ją za kandydatkę na zazdrosną żonę, a ona sprawiła mu taki zawód. — Zamierzam być twoją żoną w każdym sensie tego słowa. Chociaż tyle mogę zrobić, aby odwdzięczyć się za twoją, że się tak wyrażę, pomoc w potrzebie. Spróbuj przez chwilę nic nie mówić i wysłuchać tego, co mam do powiedzenia. - Słucham z zapartym tchem. Jeszcze raz westchnęła. Dlaczego kłócił się z nią o ten właśnie drobiazg? Zaproponowała przecież idealne rozwiązanie. Jeśli się nie zgodzi, po prostu nie będzie mogła go poślubić. - Nie bardzo rozumiem, dlaczego ta sprawa tak cię poruszyła. Sarn powiedziałeś, że mnie nie kochasz. Ja także nie jestem zaangażowana uczuciowo, ale lubię cię i oboje... i pociągasz mnie jako mężczyzna. - Wiesz piekielnie dobrze, że ten pociąg jest wzajemny! - Już dawno postanowiłam - ciągnęła, nie reagując na rzuconą burkliwym tonem uwagę — że mój przyszły mąż musi jako tako się prezentować, żebym mogła bez większych oporów... Urwała, bo wydal z siebie ironiczne parsknięcie. Odgadła, że myśli o minionej nocy i o tym, jak było jej z nim dobrze. Tak, oboje doskonale wiedzieli, iż przynajmniej niektóre z małżeńskich obowiązków będzie wypełniała z przyjemnością. - Jesteś przystojny i bardzo miły; nigdy tego nie kwestionowałam. I wiem, że może nam być ze sobą bardzo dobrze. Ale ponieważ się nie kochamy, nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. Ani zresztą ja wobec ciebie, chociaż z nas dwojga to mnie bardziej zależy na małżeństwie. Byłabym nierozsądna, oczekując od ciebie całkowitej wierności przysiędze małżeńskiej, i dlatego nie zamierzam cię o to prosić. Zawieramy pewnego rodzaju umowę; możesz ją nazwać umową handlową albo małżeństwem z rozsądku, na jedno wychodzi. W tego rodzaju transakcjach zaufanie nie jest warunkiem koniecznym. Nie mogła nie zauważyć, że gapi się na nią jak na wariatkę. Może istotnie trochę przeholowała, ale jak inaczej miała ująć prosty fakt, że zwyczajnie mu nie ufa i prawdopodobnie nigdy ufać nie będzie? Przecież, do licha, sam przyznał, że jest hulaką i rozpustnikiem. A tacy nigdy się nie zmieniają, chyba że pod wpływem prawdziwego uczucia. Tak powiedział dziadek i zdaniem Roslynn było w tym twierdzeniu wiele sensu. Anthony nie miał powodu czuć się obrażony. Już prędzej ona powinna być zła, że zmusza ją do roztrząsania kwestii najzupełniej oczywistej. - Myślę, że powinniśmy dać temu spokój - stwierdziła oschle. Nareszcie słyszę coś rozsądnego — wycedził. Zacisnęła wargi. Trochę za szybko przyznał jej rację. - Pamiętaj, że nie chciałam zostać twoją żoną. Powiedziałam ci o tym na samym początku. - Co? — Aż podskoczył na sofie. - Wolnego, Roslynn. Nie powiedziałem, że uważam za rozsądne, abyśmy zrezygnowali z małżeństwa. Sądziłem, że masz na myśli... - Ale nie miałam! - warknęła, już całkowicie wyprowadzona z równowagi. — Jeśli nie zgodzisz się zatrzymać swoich kochanek, nie mamy o czym więcej rozmawiać, jasne? Nie znaczy to, że nie roszczę sobie żadnych pretensji do twego ciała. Ale wiem, kim jesteś. Kiedy przeminie urok nowości, znów zaczniesz się rozglądać za innymi kobietami. Nic na to nie poradzisz, bo taka jest twoja natura. - A bodaj to wszyscy diabli! - Może jestem głupia - ciągnęła, jakby nie dosłyszała jego przekleństwa - ale mimo wszystko chcę zostać twoją żoną. Będziemy mieli ładne dzieci, a ja przestanę się bać Geordiego. To mi wystarczy. O nic więcej nie proszę. - A jeśli chcę ci dać więcej? Czy może w swojej fałszywej wielkoduszności raczyłaś pominąć taką możliwość? Zesztywniała, urażona drwiną wyczuwalną w jego głosie. Znów jednak była górą. - Wszystko sprowadza się do jednej prostej rzeczy, Anthony. Jeśli chodzi o kobiety, nigdy nie będę mogła ci zaufać. Gdybym... gdyby mi kiedyś zaczęło na tobie zależeć, zdrada byłaby nazbyt bolesna. Wolę już teraz przyjąć, że nigdy nie będziesz mi wierny i że w naszym związku nie pojawi się żadna nowa jakość. Zostaniemy po prostu przyjaciółmi i... - Kochankami? - Tak, właśnie tak. Ale ponieważ nie zgadzasz się na takie warunki, sprawę możemy uznać za niebyłą, prawda? - Czy powiedziałem, że się nie zgadzam? - odrzekł spokojnie, ale był to wymuszony spokój. Wyraz twarzy, sztywność ruchów i oficjalny ton głosu świadczyły o burzy szalejącej w jego sercu. — Sprawdźmy, czy dobrze cię zrozumiałem. Chcesz mieć ze mną dzieci, ale jednocześnie nie oczekujesz ode mnie całkowitego oddania. Będziesz się zachowywać jak prawdziwa żona, ale ja nie muszę niczego zmieniać w swoim postępowaniu i mogę spotykać się z tyloma kobietami, z iloma zechcę. - Pod warunkiem, że będziesz dyskretny. - No tak, dyskrecja to rzecz ważna. I domyślam się, że wolałabyś, aby ta umowa pozostała naszą tajemnicą. A zatem jeśli dwie czy t rzy noce w tygodniu spędzę poza domem, będziesz zadowolona, tak?

Na to pytanie nie raczyła odpowiedzieć. - Zgadzasz się? - Oczywiście. — Uśmiechnął się, ale był to uśmiech gorzki i pozbawiony ciepła. Roslynn tego jednak nie zauważyła. - Jakiż mężczyzna oparłby się tak korzystnej ofercie? Roslynn wcale nie była pewna, czy powinna się cieszyć, że zmusiła go do kapitulacji. Prawdę mówiąc, nie opierał się zbyt długo. Kilka chwil udawanego oburzenia i zaraz potem niechętna — rzekomo! — zgoda. Nikczemnik! Na pewno był zachwycony, dowiedziawszy się, jakie są jej warunki. I tak oto będzie musiała żyć według zasad, które sama ustanowiła. Rozdział 21 Powóz Edenów okazał się nadzwyczaj wygodny; miał resorowane koła i bogate wyposażenie w postaci koców i poduszek. Nie brakowało nawet szampana i kieliszków. Koce i poduchy okazały się jednak zupełnie niepotrzebne, jako że Roslynn i tak najwygodniej było w ramionach męża. Nie miała także ochoty na szampana; dość już wypiła, kiedy po ceremonii zaczęło się wznoszenie toastów. Tak więc stało się. Jednego wieczora kochała się, a następnego wyszła za mąż. I chyba podświadomie chciała, żeby tak się to właśnie odbyło, bo inaczej nie poszłaby wczoraj wieczorem do Anthony'ego, zamiast jechać prosto do Silverley. Tylko czy rzeczywiście chciała? Na pewno nie będą idealnym małżeństwem. Sama o to poniekąd zadbała, upierając się przy swoich warunkach. Tak czy inaczej, Anthony był jej, czyż nie? Miała prawo nazywać go swym mężem i mniejsza o to, czy był nim naprawdę, czy troszkę na niby! Uśmiechnęła się i mocniej przytuliła do Anthony'ego. Nawet dobrze, że sobie podchmieliła, bo dzięki temu nie czuła się skrępowana. Anthony popijał wino, zamyślonym wzrokiem popatrując na widoczny za oknem krajobraz. Milczeli, ale w tej chwili nie potrzebowali słów, aby czuć, że są razem. Wypity niedawno szampan wprawił Roslynn w stan sennego rozleniwienia. Właściwie nie wiedziała, dlaczego nie zostali na noc w Silverley. Anthony mówił coś o krępujących hałasach, rozkoszach własnego łóżka i konieczności niezwłocznego przystąpienia do dzieła. W uszach Roslynn zabrzmiało to wtedy dość złowieszczo, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć - dlaczego. Pewnie wszystkiemu winna trema panny młodej. W końcu właśnie podpisała akt wyrzeczenia się niezależności, swój los złożyła w ręce człowieka, którego na dobrą sprawę wcale nie znała, nieobliczalnego i pełnego niespodzianek (z których nie najmniejszą było to, że chciał się z nią ożenić). Miała wszelkie powody do zdenerwowania, zarówno przed ślubem, jak i po nim. Anthony dwukrotnie ją dzisiaj zaskoczył; raz - ociągając się z przyjęciem jej warunków, a następnie podpisując kontrakt ślubny, nie raczywszy go przeczytać. Nicholas, który występował w roli świadka zawarcia umowy, czuł się obowiązany zaprotestować. Roslynn zresztą także. Ale nawet podpisawszy tę przeklętą intercyzę, Anthony nie chciał zapoznać się z jej treścią. A teraz, nie wiadomo dlaczego, wiózł ją do Londynu. Szczerze mówiąc, czułaby się bezpieczniejsza, spędzając noc poślubną w domu Edenów. Uznała jednak, że dość już stawiania żądań jak na jeden dzień, i nie protestowała, kiedy tuż po ceremonii zaślubin Anthony zarządził wyjazd. Kolację zjedli stosunkowo wcześnie, a sam ślub trwał wyjątkowo krótko, toteż opuścili Silverley zaraz po zmierzchu. Zanim jednak dotrą do miejskiego domu Anthony'ego, będzie pewnie północ. Może powinna skorzystać z okazji i trochę pospać? Uśmiechnęła się w duchu, bo kiedy wsiadali do powozu i wzrok jej padł na leżące na siedzeniach koce i poduszki, wcale nie pomyślała o spaniu. Wręcz przestraszyła się, że noc poślubną spędzą w powozie. Nettie miała pojechać za nimi dwukółką, tak więc byli sami w dużej karecie, wystarczająco obszernej, by robić w niej, co komu przyjdzie do głowy. Lampa podróżna rozjaśniała wnętrze pojazdu nastrojowym, żółtym światłem... Ale nic z tego. Anthony natychmiast zaproponował, by czas podróży wykorzystała na drzemkę. Nawet jej nie pocałował, choć mógł to zrobić, bo byli zupełnie sami. Przyciągnął ją tylko do siebie, objął ramieniem i pozwolił się oprzeć na swojej piersi. To oczywiście te kilka łyków szampana wypitych przed wyjazdem pobudziło ją do tych niecierpliwych myśli o nocy poślubnej. Właściwie nie była pewna, czy czeka ją jakaś noc poślubna. Po burzliwej dyskusji Anthony zaakceptował postawione mu warunki. Ale że ta dyskusja bardzo przypominała zwyczajną kłótnię, Roslynn nie byłaby zdziwiona, gdyby mąż po prostu odstawił ją do domu, a sam poszedł do którejś ze swoich kochanek. Nie mogłaby nawet protestować, bo sama przyznała mu prawo do takiego postępowania, ba! jego zdaniem wręcz wypędzała go z domu. Do uszu Anthony'ego dobiegło westchnienie żony. Zastanawiał się, co też się kluje w jej główce. Prawdopodobnie obmyślała nowe sposoby dystansowania się wobec zawartego przed chwilą małżeństwa. A co najśmieszniejsze, zupełnie się nie spodziewał takiego obrotu spraw. W rezultacie wziął sobie żonę - pierwszą w swoim życiu! - której całkowicie odpowiadała rola kogoś w rodzaju kochanki, niezbyt wymagającej i broń Boże nie zazdrosnej. Czyżby naprawdę nic do niego nie czuła? Chyba nie, skoro nie miała nic przeciwko temu, aby prosto z jej objęć szedł do innej kobiety. Tymczasem gdyby nadal pociągał go żywot hulaki i babiarza, pozostałby kawalerem. Około pół godziny później nocną ciszę rozdarł huk pistoletowego wystrzału i powóz zatrzymał się gwałtownie. Wyrwana ze snu Roslynn usiadła, mrugając nieprzytomnie oczyma. Anthony zaklął pod nosem. - Jesteśmy na miejscu? — W głosie Roslynn brzmiał niepokój i konsternacja, bo za oknami widać było tylko nieprzeniknioną ciemność. - Niezupełnie, kotku. - A więc... - Zdaje się, że za chwilę zostaniemy obrabowani. Popatrzyła mu prosto w oczy. - Napadli na nas rozbójnicy? W takim razie dlaczego tu jeszcze siedzisz, przyjacielu? Nie zamierzasz temu przeciwdziałać? - Moja droga, jesteśmy w Anglii, rabunek na drogach to u nas rzecz powszednia. Do tego stopnia, że człowiek zaczyna go traktować jak formę zbiórki funduszy na cele charytatywne. Nikt o zdrowych zmysłach nie podróżuje nocą, jeśli musi przewieźć coś naprawdę cennego. Oddamy, co mamy w kieszeniach, i na tym się skończy. Niewielka strata. Za chwilę będzie po wszystkim. Wpatrywała się weń okrągłymi ze zdumienia oczyma. - Tak po prostu? A jeśli ja nie chcę zostać obrabowana? - Domyślam się, że to twój pierwszy raz - westchnął. - Oczywiście! I jestem zdziwiona twoją bezczynnością. - A co twoim zdaniem powinienem zrobić? Nie mam nawet broni. - Ale ja mam. Sięgnęła do buta, ale złapał ją za rękę, nim dobyła ukryty za cholewką sztylet. - Nawet o tym nie myśl - rzucił ostrzegawczym tonem. - Ale... - Nie! Osunęła się na oparcie siedzenia. Jej oczy płonęły gniewem. - Pięknie! Mąż, który nie broni swojej żony prze bandziorami. - Daj spokój, Roslynn - odparł zniecierpliwiony tonem. — Chodzi o głupie kilka funtów i parę świecidełek. - Oraz biżuterię wartą majątek, a znajdującą się w moim sakwojażu. Spojrzał na leżący na dodatkowym siedzeniu sakwo jażyk - ten sam, który Roslynn ubiegłej nocy zostawi w wynajętym powozie — i zaklął.

- Do kroćset! Oczywiście musisz to ciągać wszędzie ze sobą, prawda? No dobrze. - Wyjrzał przez okno, ale nie znalazł tam żadnych wskazówek co do wyboru strategii. Przez chwilę zamyślonym wzrokiem przyglądał się Roslynn . - Zsuń z ramion płaszcz... o tak. - Dekolt jej sukni odsłaniał górną część piersi, ale w świetle panującej wówczas mody nie mógł uchodzić za specjalnie śmiały. — A teraz obciągnij nieco stanik... - Anthony! - Nie pora na popisywanie się skromnością - mruk nął, przenosząc się na siedzenie naprzeciwko Roslynn. Musisz przyciągnąć ich uwagę. - Och... w takim razie dobrze. - Wystarczy, kotku, nie tak nisko. - Anthony zmar szczył brwi. - Ty możesz nie dbać o to, ile kobiet zobaczy mnie nagim, ale ja nie jestem tak wspaniałomyślny, gdy chodzi o twoje wdzięki. - Chciałam tylko pomóc - odburknęła, zirytowana przypomnieniem kłótni sprzed kilku godzin. - To się chwali, ale chcemy, żeby pan rozbójnik zagapił się ma ciebie, a nie żeby mu rozerwało spodnie. - Rozerwało spodnie? Co ty pleciesz? Nareszcie się uśmiechnął. - Przy najbliższej okazji chętnie ci wyjaśnię, co miałem na myśli; rzecz jasna, poglądowo. Tu Anthony zmuszony był przerwać, bo drzwiczki powozu otworzyły się gwałtownie i na scenę wkroczył rabuś. Wetknął głowę do środka, na co Roslynn zareagowała okrzykiem przestrachu. Co innego bowiem dyskutować o możliwości napadu, a co innego stanąć oko w oko z rozbójnikiem. Powóz miał dość wysokie zawieszenie, toteż stojąc na ziemi napastnik mógł być widziany jedynie od pasa w górę. Ale prezentował się naprawdę groźnie. Potężne bary niemal rozsadzały przykusy kubrak. Głowę, aż po ciemny kołtun włosów, spowijał brudny szalik. Masywna dłoń zbója ściskała stary, zardzewiały pistolet, wycelowany w Anthony'ego. Roslynn z bijącym sercem wpatrywała się w broń, niezdolna oderwać od niej wzroku. Nie tak to sobie wyobrażała. Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, co teraz będzie. Kto wie, czego można się spodziewać po takim człowieku. A przy tym to ona sprowokowała Antho-ny'ego do działania. Jeśli więc zostanie postrzelony, to będzie jej wina. I po co? Dla garści głupich kamyków? Spojrzała na Anthony'ego, zastanawiając się, w jaki sposób dać mu do zrozumienia, żeby odstąpił od realizacji planu obrony, kiedy nagle bandyta przemówił. - ...brywieczór, milordzie - rzekł uprzejmie, głosem stłumionym przez szalik na ustach. - Mądrzeście uczynili, siedząc cicho i grzecznie czekając, aż przyjdę. Kapkę-żem zmarudził, tłumacząc waszemu woźnicy, o co tu idzie, ale już jestem. Uwolnię was tylko od... a niech mnie kule biją! W tym właśnie momencie wzrok bandyty padł na siedzącą w głębi powozu Roslynn. Chwilę później pięść Anthony'ego wylądowała na jego twarzy. Wszystko odbyło się tak szybko, że Roslynn nie zauważyła, kiedy Anthony złapał rabusia za prawą rękę, w której ten dzierżył pistolet. I oto napastnik leżał nieprzytomny na podłodze. Anthony z kamienną twarzą postawił mu stopę na karku, aby nie zsunął się na ziemię, i wyłuskał pistolet z bezwładnych palców. - Bądź grzeczną dziewczynką i nie ruszaj się z miejsca, póki nie sprawdzę, czy nasz przyjaciel był sam. I nim Roslynn zdążyła zaprotestować, Anthony wyskoczył z powozu i zniknął w mroku; jednocześnie przez drugie drzwiczki wypadło ciało wciąż nieprzytomnego bandyty. Roslynn została sama. Nigdy w życiu nie była tak przerażona. I nie bała się o siebie. To Anthony znajdował się w niebezpieczeństwie. Z drżeniem serca nasłuchiwała, czy w nocnej ciszy nie rozlegną się kolejne strzały... Szczęściem nieobecność Anthony'ego nie trwała długo. Wrócił uśmiechnięty i najwyraźniej zadowolony z siebie. - Jak twierdzi nasz ciężko przestraszony woźnica, który także niniejszym zadebiutował jako ofiara rozboju na drogach, ten poczciwiec był sam. Napięcie Roslynn znalazło ujście w nagłym wybuchu gniewu. - Co ty sobie, do diabła, myślisz? Wystraszyłeś mnie na śmierć! Mogłeś zginąć! Spojrzał na nią zdziwiony. - Ależ, kochanie, przecież to ty chciałaś, żebym coś zrobił. Czegóż innego mogłaś oczekiwać? - Na pewno nie oczekiwałam, że dasz się zabić! - Miło mi to słyszeć - odparł sucho. - Ale co było, to było. Dość już o tym. - Nie mów mi, czego... Przyciągnął ją do siebie i zamknął usta gwałtownym pocałunkiem. Kilka chwil później uśmiechnął się i pocałował ją jeszcze raz, tym razem łagodniej, ledwie muskając wargami jej twarz. Oczywiście wszelka uraza natychmiast z niej wyparowała. - Tak lepiej. A po przyjeździe do domu możesz się spodziewać dalszego ciągu. Nie zawracaj więc sobie głowy głupstwami. - Delikatnie posadził ją obok siebie i sięgnął po butelkę szampana. - Jeszcze się troszeczkę napiję, a ty możesz dalej spać. - Jeśli zdołam zasnąć. - Postaraj się, kochanie, bo obiecuję ci, że później nie będziesz miała okazji pospać. Nie odpowiedziała, czekając, aż naleje sobie wina i usadowi się wygodnie, a wtedy przytuliła się doń, jak wcześniej składając głowę na jego piersi. Jej serce znów biło zwykłym rytmem. Niemniej... doskonale by się obyła bez tej przygody. Przecież, na miłość boską, to była jej noc poślubna! Nieco zła na siebie, że tak łatwo i bez powodu uległa panice, rzekła: - Następnym razem nie słuchaj mnie i nie rób z siebie bohatera. Te klejnoty nie są aż takie ważne. - Może i nie, ale jako twój mąż miałbym obowiązek ci je odkupić, a wolałbym nie nadwerężać zanadto swojej kasy. - A więc ożeniłeś się ze mną dla pieniędzy? - A dlaczegóż by innego? Tyle ironii było w tych słowach, że uniosła wzrok ku jego twarzy, by stwierdzić, że wpatruje się w jej nadal odsłonięty dekolt. Omal się nie roześmiała. Akurat pieniądze były mu w głowie! Rozpustnik zawsze pozostanie rozpustnikiem. Ale wiedziała, kogo bierze - jak i to, że nie ma co marzyć o zmianie jego natury. Westchnęła i przez chwilę się zastanawiała, czy mu powiedzieć, że gdyby istotnie poślubił ją dla pieniędzy, byłby przyjemnie zaskoczony. W swoim kontrakcie ślubnym potraktowała go bardzo hojnie. Co prawda, wszystko wskazywało na to, że jest dość zamożny, by nie musieć zarabiać na życie, niemniej jednak był tylko czwartym synem w rodzinie, na pewno nie aż tak bogatym, żeby pogardzić fortunką, w której posiadanie wchodził dzięki małżeństwu z Roslynn. Powie mu o tym wszystkim, ale nie teraz. Podniecenie przygodą z rabusiem okropnie ją wyczerpało. Ani się spostrzegła, jak zapadła w głęboki sen. Rozdział 22 Anthony obudził Roslynn, kiedy z King's Road powóz skręcił w Grosvenor Place.

Dojeżdżali do Piccadilly, gdzie naprzeciw Green Parku stał dom najmłodszego z braci Malorych. Anthony miał nadzieję, że James wypuścił się gdzieś na noc, a Jeremy już śpi, bo nie był w nastroju do rozmów i wyjaśniania obecności Roslynn u swego boku. A poza tym całą podróż — z przerwą na incydent z rabusiem - marzył o chwili, gdy nareszcie znajdą się w łóżku. Jakakolwiek zwłoka w tym względzie była nie do przyjęcia. Jednakże Roslynn chwilowo nie podzielała jego pragnień. Nawet fakt, że osiągnęli cel podróży, zdawał się nie docierać do jej świadomości. Była jak najdalsza od wszelkich myśli o mężu, nocy poślubnej - o czymkolwiek zresztą. Pragnęła tylko jednego: spać. A tu ktoś potrząsał ją za ramię z oczywistym zamiarem pozbawienia jej rozkoszy snu. Anthony poczuł się nieco zbity z tropu, kiedy Roslynn westchnęła, mruknęła coś z irytacją i odepchnęła jego dłoń. Kobiety zazwyczaj nie sypiały w jego obecności, toteż nie bardzo wiedział, jak potraktować damę, która najwyraźniej nie życzy sobie być zbudzona. Sam wprawdzie podsunął jej myśl, żeby dla relaksu ucięła sobie krótką drzemkę, ale, na miłość boską, nie przypuszczał, że zechce przespać całą noc! Spróbował jeszcze raz. - Obudź się, dziecinko. Czyżbyś zapomniała, jaki dziś mamy dzień? - Mmm? - Nie słyszysz głosu weselnych dzwonów? A może chcesz poznać myśli swojego męża? Otóż widzi on ciebie ubraną w coś bardzo zwiewnego i ponętnego i ogromnie mu się ten widok podoba. Roslynn ziewnęła, ale nareszcie zdołała usiąść, przecierając zaspane oczy. Wyglądała teraz jak wyrwane ze snu dziecko. - W bagażu podróżnym nie mam niczego “zwiewnego i ponętnego". Zaśmiał się w duchu. Powoli wracała do rzeczywistości, choć jeszcze do niej nie docierało, że tylko się z nią droczy. - Nie martw się, kochanie. Już rano posłałem po twoje rzeczy. - Coś podobnego! - Teraz była całkowicie rozbudzona. - To głupie, bo przecież nawet nie wiedziałeś, czy przyjmę twoje oświadczyny. A poza tym Geordie mógł śledzić dom Frances, żeby ustalić, dokąd wyjechałam. Roslynn nie przypuszczała, że na to właśnie Anthony liczył. Przy odrobinie szczęścia człowiek, któremu kazał śledzić ewentualnych szpiegów Camerona, jutro poda mu jego adres. Zachichotał, jakby rozbawiony jej trwoż-ną przezornością. Zdaję sobie sprawę, że nie co dzień zostaje się panną młodą. Masz prawo być nieco rozstrojona, ale żeby aż zapomnieć, kim jesteś! Otóż jesteś teraz kobietą zamężną. Im wcześniej twój kuzyn się o tym dowie, tym szybciej przestanie cię niepokoić. Niepewny uśmiech powoli rozjaśnił jej twarz. - Chyba masz rację... Tak przywykłam do ukrywania się przed Geordiem, iż nie od razu uświadomiłam sobie, że to już koniec. Tak. Jestem wolna. - No, niezupełnie. - Oczywiście, nie miałam na myśli... - Wiem. - Delikatnie ujął ją pod brodę. - Ale wychodzi na to, że teraz należysz do mnie. Ze zdziwieniem stwierdzam, iż potrafię być strasznym nudziarzem, opętanym żądzą posiadania. Zdaniem Roslynn owo stwierdzenie miało wszelkie cechy niedorzeczności, ale była pewna, że Anthony jak zwykle stroi sobie z niej żarty. Już raczej by nią wstrząsnęło, gdyby kiedyś dla odmiany zachował się poważnie. Tu nowa myśl zaświtała jej w głowie. - Anthony — zapytała — dlaczego uparłeś się dzisiaj wracać do Londynu? - Noc poślubna to dla panny młodej duże przeżycie. Pomyślałem, że swobodniej będziesz się czuła w łóżku, które miałaś już okazję poznać. Zarumieniła się i mruknęła jakby do siebie: - Zdaje się, że zasłużyłam sobie na taką odpowiedź. - W rzeczy samej. - Ale, ale, wspominałeś coś o jakichś hałasach. - Doprawdy? Zapomnij o tym. Będziemy się zachowywać cicho jak myszki. Znów się z nią droczył. A wcale nie była pewna, czy dzisiejszej nocy ma ochotę znosić jego żarty. Te jego ciągłe aluzje do spraw łóżkowych... Ziewnęła, a Anthony uśmiechnął się kpiąco. Powóz zatrzymał się przed domem. - Nareszcie! - zawołał Anthony i zeskoczył na bruk podwórza, nie czekając, aż woźnica rozłoży schodki. - Chodź, moja droga. Spróbuję przenieść cię przez próg. - To nie będzie konieczne... - Pozwól, że zrobię, co każe tradycja — przerwał jej w pół zdania i nim się spostrzegła, już trzymał ją na rękach. - W końcu wynalazcy tego osobliwego zwyczaju musieli mieć jakiś cel. Może chodziło o to, żeby panna młoda nie uciekła w ostatniej chwili? - Głupstwa pleciesz. - Zaśmiała się, obejmując go za szyję. - Już prędzej zwyczaj ten zrodził się stąd, że niektóre panny młode mdleją na progu mężowskiego domu. - Tylko niektóre? - zdziwił się żartobliwie. — Zapewniam cię, że lęk przed małżeńskim łożem, naturalnie płynący z nieuświadomienia, jest zjawiskiem niemal powszechnym. W dzisiejszych czasach matki wzdragają się rozmawiać z córkami o “tych" sprawach. A szkoda, bo przez to zadanie pana młodego staje się piekielnie trudne. Biedak musi łagodzić zdenerwowanie żony, rozwiewać jej obawy, podczas gdy wolałby bez zbędnych ceregieli pozbawić ją dziewictwa. - Anthony! - zawołała Roslynn, choć w gruncie rzeczy obleśny uśmieszek męża wydawał jej się nieodparcie komiczny. - Jak możesz wygadywać takie rzeczy! - I aby mimo wszystko pozostać przy ostatnim słowie, dodała: — A poza tym niektóre panny młode nie mają matek, które by je uświadomiły. - Domyślam się, że masz na myśli konkretną osobę -mruknął, zatrzymując się, by zastukać do drzwi. Następnie spojrzał na nią z czułością i zapytał: - Ale ty nie byłaś przestraszona, prawda, najdroższa? - Właściwie to nie dałeś mi czasu na strachy - przyznała zarumieniona. - A teraz, kiedy wiesz, czego się spodziewać...? - Czuję, że za chwilę zemdleję. Wybuchnął śmiechem, który niebawem przeszedł w udawany kaszel, bo oto w otwartych drzwiach ukazało się jak zwykle niewzruszone oblicze Dobsona. Roslynn poczuła się nieco zawiedziona spokojem kamerdynera. Pomyślałby kto, że widok pana z kobietą na rękach nie jest dlań niczym szczególnym. Niebawem jednak doczekała się pełnej satysfakcji. Kiedy Anthony dotarł na środek holu, zerknęła za siebie i omal nie roześmiała się w głos. Nieświadom, że jest obserwowany, Dobson przyglądał się im z wyrazem tępego osłupienia na twarzy. Podglądając kamerdynera, Roslynn nie zauważyła, że do holu wkroczył James Malory z kieliszkiem wina w dłoni. Jeśli nawet był zaskoczony, nie dał tego po sobie poznać. Jego obecność uświadomiły Roslynn rzucone obojętnym tonem słowa: - Zdaje się, że zobaczyłem coś, czego nie powinienem zobaczyć. - Miałem nadzieję, że nie zobaczysz - odrzekł Anthony. Nie zatrzymując się, zmierzał ku schodom na piętro. — Ale skoro już tu jesteś, dowiedz się, iż właśnie poślubiłem tę dziewczynę.

- Diabła tam, poślubiłeś! - Naprawdę - zachichotała Roslynn, uradowana reakcją Jamesa bardziej nawet niż osłupieniem Dobsona. - Chyba nie sądzi pan, że pierwszemu lepszemu pozwoliłabym się przenieść przez próg? Anthony przystanął. Aż dziw, że udało mu się tak wyprowadzić brata z równowagi. Kto jak kto, ale James nieczęsto ulegał emocjom. - Dalibóg, James, całe życie czekałem na tę chwilę. Mój braciszek nie wie, co powiedzieć! Zrozumiesz mnie jednak, jeśli nie zaczekam, aż ochłoniesz po wstrząsie, prawda? - Co rzekłszy, Anthony ruszył swoją drogą. Kiedy znaleźli się u szczytu schodów, Roslynn, tłumiąc śmiech, szepnęła: - Czy to nie była niegrzeczność z naszej strony? - Wcale a wcale - zaprzeczył skwapliwie. - Jeśli chcemy mieć trochę spokoju, pozbawienie Jamesa konceptu było nie tylko wskazane, ale wręcz konieczne. Już niebawem rodzina zacznie nas bombardować życzeniami, gratulacjami i, rzecz jasna, pytaniami. Znalazłszy się na koniec w swoim pokoju, Anthony z westchnieniem oparł się o drzwi. - Nareszcie sami. Nim Roslynn zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, postawił ją na podłodze i jednocześnie obrócił ku sobie tak, że przylgnęła doń całym ciałem. Przez chwilę napawali się swą bliskością; on delikatnie pieścił wargami jej usta. Końcami palców przesunął po jej policzku. Uniosła powieki, bv napotkać pałające pożądaniem spojrzenie nagle pociemniałych oczu. Jego głos, nawet oddech, który czuła na ustach, tchnęły pieszczotą. - Czy przyszło ci kiedyś do głowy, iż to jedyna noc w twoim życiu, kiedy wszyscy wiedzą, że będziesz się kochać? Och, najdroższa, uwielbiam, kiedy się rumienisz. - Dotąd nigdy mi się to nie zdarzało... dopóki nie poznałam ciebie - szepnęła. Z niewiadomych powodów te słowa, wypowiedziane ochrypłym szeptem, rozpaliły jego zmysły. Odsunął ją od siebie; ręce mu się trzęsły, w głosie pojawił się jękliwy ton. - Byłem głupcem, czekając tak długo. Daję ci teraz pięć minut, ale miej nade mną litość, Roslynn, i bądź w łóżku, kiedy wrócę. - Ubrana w coś zwiewnego i ponętnego? - Na Boga, nie! - zawołał. - Tego bym już chyba nie zniósł. Anthony zniknął w drzwiach swojej garderoby, zostawiając Roslynn z niemądrym uśmiechem na ustach i dziwną błogością gdzieś w trzewiach. Czy to ona doprowadziła do tego, że stracił panowanie nad sobą? Niesamowite! Zresztą i ona była niespokojna. Kiedy się nie wie, co ma się stać, jest zupełnie inaczej. Łatwiej. Szybko zdjęła ubranie, choć palce, dziwnie niezgrabne, z trudem sobie radziły ze wstążkami i guzikami. Serce biło przyśpieszonym rytmem. Przez cały czas podświadomie nasłuchiwała skrzypnięcia drzwi garderoby. Kładąc się na łóżku, gorączkowo się zastanawi ała, czy podciągnąć kołdrę pod szyję, czy też zostawić ją nieco zsuniętą. Na razie skromność zwyciężyła. Ciekawe, czy z czasem uda jej się nabrać nieco dystansu do podobnych sytuacji. Wątpliwe, zważywszy, jak działała na nią bliskość Anthony'ego. Anthony miał na sobie długi szlafrok z czerwonego aksamitu. Z niejakim zmieszaniem Roslynn uświadomiła sobie, że nie przyszło jej do głowy włożyć choćby nocną koszulę. Pewnie i tak szybko by ją zdjęła, ale czy to właściwe, by żona czekała w łóżku na męża zupełnie naga? Tej nocy chyba tak. W każdym razie uśmiech Anthony'ego, gdy zbliżał się do łóżka, wyrażał pełną aprobatę. - Mogę? - Usiadł obok Roslynn i zaczął wyjmować spinki z jej włosów. Dotknęła rudozłotych loków, opadających jej na ramiona. - Zapomniałam... - To nawet lepiej. Kochał jej włosy. Uwielbiał ich dotykać, zagłębiać palce w gąszczu miękkich splotów. Odłożył spinki i jął delikatnie masować skórę jej głowy, aż przymknęła oczy, a na jej twarzy pojawił się senny uśmiech. - Jak przyjemnie - szepnęła. - Tak? A co powiesz na to? Usta Anthony'ego musnęły skroń Roslynn i policzek, by na koniec dotrzeć do jej ust. Całował ją mocno, długo, głęboko; potem jego usta podjęły przerwaną wędrówkę w dół szyi, w kierunku piersi. Czuła strumyki ciepła, przepływające wzdłuż nerwów, i bezwiednie podkurczyła palce stóp. - To też jest przyjemne — mruknęła. Zaśmiał się, uradowany i zadowolony. - Och, kochanie, czy to prawda, że byłaś tu wczorajszej nocy? Mam wrażenie, jakby od tamtego czasu minęła cała wieczność. Położyła mu dłoń na policzku, czubkami palców dotknęła ust. - Tylko wieczność? Głosem wibrującym namiętnością wypowiedział jej imię i pochwyciwszy spoczywającą na policzku dłoń, zaczął całować jej palce. Ich spojrzenia spotkały się i jakby prąd elektryczny popłynął między ciałami drażniący nerwy strumień gorąca. Wciąż przeszywając ją mrocznym spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu, zsunął szlafrok z ramion, odrzucił prześcieradło i nakrył jej ciało swoim. Całował ją długo i namiętnie, tak że bvla jak oszalała z pragnienia, kiedy nareszcie w nią wszedł; szczytowała niemal natychmiast, z siłą trzęsienia ziemi, które w jednej chwili także i jego porwało poza granicę spełnienia. Ociężała błogą sytością zaspokojenia, Roslynn trzymała w objęciach pokryte miłosnym potem ciało męża. jego oddech powoli wracał do normy. Spleceni uściskiem, przez długą chwilę pozostawali w bezruchu; oboje czuli, że nie mają się dokąd śpieszyć, jego głowa spoczywała na jej ramieniu, jego oddech chłodził jej szyję, poruszał włosami, łaskotał. Dreszcz przebiegł ciało Roslynn; zadrżała, co nie uszło uwagi Anthony'ego. - Udało mi się zachować jak typowy pan młody -westchnął. - Tak to zwykle bywa: niecierpliwość, pośpiech, a potem skrucha. - Uniósł się na łokciach i nieśmiało zajrzał jej w oczy. — Masz prawo wymierzyć mi surową karę, najdroższa. - Za co? - No, jeśli nie wiesz... - Za co, Anthony? - Za brak opanowania, naturalnie. Mężczyźnie w moim wieku i z moim doświadczeniem nie przystoi takie zachowanie. Nie mam więc innego wyjścia, jak zrzucić winę na ciebie. Tak, to twoja wina, że straciłem głowę. - Czy to źle? - Sama osądzisz; już niebawem, kiedy będę cię kochał bez pośpiechu. - Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że dopominasz się komplementów. Roslynn zachichotała. - Nie mam ci nic do zarzucenia. Przeciwnie; byłeś wspaniały. Uśmiechnął się do niej czule. Jego uśmiech nie stracił nic ze swojej mocy. Poczuła, że robi jej się dziwnie słabo. Westchnęła, rozchylając usta, a Anthony nie oparł się pokusie ich ucałowania. Zaraz potem zaskoczył Roslynn, okrywając ją prześcieradłem i wkładając na siebie podniesiony z podłogi szlafrok. Usiadł na skraju łóżka, w pewnej odległości od żony, co ta natychmiast uznała za złowróżbne.

- A teraz wróćmy do kwestii hałasów - oznajmił z teatralnym westchnieniem. - Hałasów? - Zamrugała, wyrażając szczere zdumienie. - Właśnie, hałasów towarzyszących wybuchom twojego szkockiego temperamentu. Uśmiechnęła się przekonana, że znów sobie z niej żartuje. - Aha, to znaczy że spodziewasz się jakiegoś wybuchu z mojej strony, tak? - To wysoce prawdopodobne. Bo muszę ci powiedzieć - muszę, gdyż nakazuje mi to honor - że cię okłamałem. W jednej chwili opuściła ją cała wesołość. - W jakiej sprawie? - Nie domyślasz się? Otóż po ślubie, a więc od dzisiaj, nie zamierzam mieć żadnych kochanek na boku. Tym samym zmuszony jestem pokrzyżować twoje plany. - Przecież zgodziłeś się na ten warunek! Uśmiechnął się tak, jak tylko bardzo zadowolony z siebie mężczyzna potrafi się uśmiechnąć. - Chyba nie przesadzę mówiąc, że gotów byłem zgodzić się na wszystko, byłeś tylko została moją prawnie poślubioną żoną. Złożyłbym nawet dowolnej treści zobowiązanie na piśmie, ale na szczęście nie przyszło ci do głowy, by tego zażądać. Roslynn, zaskoczona, patrzyła na męża wzrokiem pełnym niedowierzania. Czuła się oszukana, wystrychnięta na dudka. Była wściekła. - Przywiodłeś mnie do małżeństwa podstępem! - Uczyniłem to w dobrej wierze. - Do licha, zaproponowałam ci idealny układ! - Nie prosiłem cię o to i nigdy tego układu nie pragnąłem. Zastanów się, kochanie, a sama zrozumiesz, jak absurdalne było twoje żądanie. To nie ty mnie prosiłaś o rękę, lecz ja ciebie. A wiedz, że oświadczyłem się po raz pierwszy w życiu, bo i nie jest to coś, co zrobiłbym bez zastanowienia. Dość już miałem kochanek; wystarczy mi do końca żywota. Teraz chcę tylko żony. Jego spokój uśmierzająco działał na jej furię. Zmusiła się nawet do ściszenia głosu. - Dziś tak mówisz, ale co będzie za miesiąc, za rok? Znów zaczniesz się rozglądać za innymi. Anthony uśmiechnął się, choć wiedział, że w tej chwili może tym jedynie podsycić jej gniew. - Rozglądałem się za kobietami, jak to ładnie ujęłaś, przez ostatnie dziewiętnaście lat. Pozwól teraz odpocząć moim oczom, Roslynn. Patrzą na ciebie i nie chcą widzieć nikogo innego. - A więc dla ciebie to jest tylko temat do żartów, tak? Pozwól zatem, że powiem ci... Nie pozwolił. Pochylił się, objął ją w pasie i przyciągnął do piersi. Prześcieradło zsunęło się z ciała Roslynn, ale ta w złości nawet tego nie auważyła. Anthony natomiast — owszem. Poczuł mrowienie w lędźwiach znak, że pora kończyć tę bezsensowną kłótnię i znów zacząć się cieszyć nocą poślubną. Co za głuptas z tej dziewczyny! Dąsa się, bo on chce tylko jej. Powinna skakać z radości, a nie robić mu piekło. Ale ponieważ spodziewał się takiej reakcji, miał już opracowany plan kontrnatarcia. - A co ty na to, żebyśmy znaleźli jakiś kompromis? Nadal uważasz, że potrzebna mi kochanka, tak? - Do diabła! Czyż nie o tym właśnie mówiłam? - Doskonale. - Przesunął wzrokiem po jej twarzy, szczególną uwagę poświęcając ustom. Jego głos nabrał głębszego brzmienia. - Czy jesteś gotowa podjąć się tej roli? - Ja? Uśmiechnął się; jej zdaniem nieznośnie irytująco. - A któż by inny? Tak się składa, że obecnie jesteś jedyną kobietą, którą się interesuję. - Przecież nie o to mi chodziło! - Być może. Ale żadne inne rozwiązanie nie przychodzi mi do głowy. W to akurat Roslynn nie bardzo mogła uwierzyć. - Na pewno spotykałeś się z jakąś kobietą. - Bez dwóch zdań. Nawet z kilkoma. Ale żadnej z nich nie nazwałbym swoją kochanką. I jeśli chcesz wiedzieć, odkąd cię poznałem, z żadną nie zamieniłem choćby słowa. Mniejsza jednak o to. Rzecz w tym, że oprócz ciebie nie chcę widzieć w swoim łóżku żadnej innej kobiety. Sama zatem widzisz: jesteś na mnie skazana. - Anthony, bądź choć raz poważny! — jęknęła bezradnie. - Moja droga, nigdy w życiu nie byłem poważniejszy. Jak mam się kochać z inną, skoro pragnę tylko ciebie? To, uważasz, niewykonalne. Pożądanie nie sługa, nie przychodzi na rozkaz. Czyżbyś o tym nie wiedziała? Popatrzyła na niego zdziwiona, na chwilę jakby zbita z tropu. Zaraz jednak zmarszczyła brwi, a jej usta zacisnęły się w wąską linię. - To wszystko nie oznacza, że kiedyś nie spodoba ci się inna kobieta. Anthony westchnął ciężko. - Przysięgam ci, Roslynn, iż nie będzie to miało żadnego znaczenia. Co z tego, że ktoś mi się spodoba? Wtedy wyobrażę sobie ciebie, taką jak w tej chwili, i będę szczęśliwym człowiekiem. Wydała z siebie dźwięk przypominający fuknięcie kota. - Ładnie powiedziane, to trzeba przyznać. Zapomniałeś wszakże o jednym: nie kochasz mnie. Niespodziewanie pchnął ją na łóżko i nakrył swoim ciałem. - Spróbujmy więc ustalić, co do ciebie czuję. - Starał się nadać swemu głosowi pieszczotliwe zabarwienie, ale widać było, że zaczyna tracić cierpliwość. — Pierwsze to pożądanie: ocean pożądania. Od teraz będzie mi piekielnie trudno oderwać się od ciebie choć na chwilę. Dalej: świadomość posiadania, czy może radość posiadania, zresztą nowo odkryta. Następnie zazdrość, której doznaję od kilku tygodni. - Tu Anthony uniósł brwi, bo oczy Roslynn zaokrągliły się ze zdumienia. - Och, kotku, nie mów, że cię zaskoczyłem. - Ty byłeś zazdrosny? O kogo? - Do kroćset! O wszystkich! Choćby o mojego przeklętego braciszka. A skoro już jesteśmy przy tym temacie, musisz wiedzieć, że t woi kandydaci na mężów, byli kandydaci, są ludźmi wielkich zalet. Może z wyjątkiem Fleminga, który istotnie jest trochę dziwny. Kłamałem opowiadając ci o nich, bo nie mogłem znieść myśli, że któryś mógłby zostać twoim mężem. W tym momencie Anthony mocniej objął żonę, spodziewając się gwałtownej reakcji na swe ostatnie wyznanie. Roslynn leżała jednak spokojnie, jakby zbyt zdziwiona, aby się złościć. - Chyba więc... trochę ci na mnie zależy? - szepnęła z wahaniem. - A niech to wszyscy diabli! - wybuchnął. - Czy inaczej ożeniłbym się z tobą? - Ożeniłeś się ze mną, aby mi pomóc w trudnej sytuacji. I jestem ci za to bardzo wdzięczna - rzekła odważnie. Anthony zamknął oczy, błagając Boga o jeszcze trochę cierpliwości. Kiedy je otworzył, miały twardy wyraz, lecz jego głos pozostał spokojny, choć może nieco wyniosły w tonie. - Moja droga, gdybym - jak twierdzisz - chciał ci tylko pomóc, bez trudu nakłoniłbym twojego niegrzecznego kuzyna do przejścia w stan spoczynku. Ale ja po prostu chciałem ciebie. I koniec. - Głos Anthony'ego brzmiał teraz twardo, niemal groźnie. - A jeśli jeszcze raz wyślesz mnie do innej kobiety, zachowam się jak mąż starej daty i sprawię ci lanie. Czy jasno się wyraziłem? Nie będzie innych kobiet, ani teraz, ani nigdy!

Czekał na jej wybuch, spodziewając się najgorszego. Ona jednak obdarzyła go pięknym uśmiechem, który zapalił złote błyski w jej oczach. Anthony nie bardzo wiedział, jak rozumieć tę nagłą przemianę, dopóki nie powiedziała: - Czy nie wspomniałeś o zrobieniu czegoś bez pośpiechu? Miałam osądzić, czy... Nie dokończyła, bo roześmiał się serdecznie, z radosną ulgą. - Nie inaczej, najdroższa. Tak jak obiecałem. I przystąpił do spełnienia swojej obietnicy, a ona sekundowała mu w tym ochoczo i z upodobaniem. Rozdział 23 - A cóż to znowu? Siedzisz tu sama i szczerzysz zęby do lustra? Roslynn poruszyła trzymanym w dłoni lusterkiem, aby złapać odbicie stojącej za nią Nettie. Uśmiechnęła się i zrobiła niewinną minkę. Kiedy się jednak odwróciła, jej oczy nadal skrzyły się radością. - Uśmiechałam się? Nie mam pojęcia dlaczego. Nettie parsknęła, ale w kącikach jej ust także czaił się uśmiech. Widzę, że jesteś z siebie zadowolona. - Tak! — Roslynn porzuciła wszelkie udawanie. - Och, Nettie, nie wiedziałam, że można być tak szczęśliwą! - Ano, wcale ci się nie dziwię. Złapałaś najładniejszego chłopa w Londynie. Ale czemu trzymałaś wszystko w tajemnicy, to nie wiem. - Nie było żadnej tajemnicy. Naprawdę nie brałam go początkowo pod uwagę. Jego oświadczyny były dla mnie taką samą niespodzianką jak dla wszystkich. - Cóż, skoro jesteś szczęśliwa, niczego więcej nie chcę. To dużo więcej, niż się spodziewałam przy tym całym pośpiechu. Nie szkodzi nawet, że ten dom urządzony jest prawdziwie, jak to mówią, po spartańsku, a tutejsza służba to banda nadętych gburów. - Domyślam się, że poznałaś Dobsona zachichotała Roslynn. - A jakże. Co to za nieokrzesany typ! A jak zadziera nosa! Ale nic dziwnego, kiedy rządzi tu sobie niczym pan. Co to za dom! Bez gospodyni, bez służących, tylko dwie pokojówki przychodzą sprzątać dwa razy w tygodniu. Nawet kucharzem jest mężczyzna, zresztą kolejny zarozumialec. - Sporo zastrzeżeń jak na początek. Ale nie bierz sobie tego za bardzo do serca. Zapominasz, że dotąd to była kawalerska kwatera. Anthony na pewno się zgodzi na wszystkie niezbędne zmiany. Na początek trzeba by kupić nowe meble, zatrudnić nową służbę... Przez kilka tygodni będziemy miały pełne ręce roboty. - Tylko żeby nie było na mnie, jak zaczniesz szastać groszem! I pamiętaj, że teraz masz męża; nie możesz bez pytania wydawać jego pieniędzy. Mężczyźni są bardzo wrażliwi na tym punkcie. - Nie bądź taka ostrożnicka, Nettie. A poza tym nie zamierzam wydawać jego pieniędzy, mam swoje. - Tak czy inaczej, najpierw z nim porozmawiaj. Dla męża to sama przyjemność płacić rachunki żony. Wiem, że trudno ci się do tego przyzwyczaić. Za długo musiałaś sama dbać o swoje sprawy. Bo tak było, nawet kiedy żył jeszcze pan Duncan, Panie, świeć nad jego duszą. Ale teraz jesteś mężatką. Jeśli chcesz, żeby w domu panowała zgoda, musisz się zachowywać zupełnie inaczej; pytać męża o pozwolenie, słuchać go... - Wywód Nettie przerwało pukanie do drzwi. - O, pewnie masz już wodę na kąpiel. Czy chcesz zjeść lunch z mężem, czy masz czas na... - Nigdzie się nie śpieszę, Nettie. Anthony, zdaje się, wyszedł. - Tu Roslynn zarumieniła się odrobinę. - Jeszcze prawie spałam, kiedy ze mną rozmawiał, ale wspomniał, że ma coś do załatwienia. Nie spodziewam się go przed kolacją, a więc mam cały dzień na zaznajomienie się z domem i służbą. No i koniecznie muszę posłać liścik Frances, zawiadomić ją, co się stało. - Mając za sobą nie przespaną noc, Roslynn nie planowała zbyt wielu zajęć na nadchodzący dzień. Godzinę później, ubrana w lekką suknię z muślinu w żółte i różowe kwiaty na beżowym tle, opuściła sypialnię Anthony'ego - obecnie ich sypialnię - i wyruszyła na zwiedzanie domu. Jak dotąd nie miała okazji rozejrzeć się po rezydencji męża. Teraz zamierzała naprawić to zaniedbanie. Jednak ze względu na obecność Jamesa i Jeremy'ego musiała poprosić Dobsona, aby jej towarzyszył. Zastanawiała się, jak będą wyglądały jej stosunki z pozostałymi domownikami, bratem i bratankiem Anthony'ego. Czy mąż przyzna się teraz, że Jeremy jest jego synem? Właściwie nie miał powodu tego ukrywać, w każdym razie nie przed nią. Powinien być dumny z takiego przystojnego chłopaka. Prawdę mówiąc, to śmieszne, że Anthony wypierał się swego ojcostwa, kiedy wystarczyło spojrzeć na Jeremy'ego, by nie mieć wątpliwości, kto go spłodził. Będzie musiała zaprzyjaźnić się z chłopcem, ale z tym nie powinna mieć większych trudności. Lecz James Malory to zupełnie co innego. Wręcz nierozsądne byłoby pozwolić mu na zbytnią poufałość. Czy winna powiedzieć Anthony'emu, że James ją raz pocałował? A może on już o tym wiedział? Sam wyznał, że jest zazdrosny o brata. Uśmiechnęła się, wspominając zwariowaną nocną rozmowę z mężem. Jakimś cudem udało mu się ją przekonać, że będzie wspaniałym mężem. Zapomniała o wszystkich swoich obawach i uprzedzeniach. Obiecał, że bę dzie jej wierny, a ona mu uwierzyła, uwierzyła całym sercem. Wręcz szalała z radości. Czego więcej mogła pragnąć, jeśli miała Anthony'ego tylko dla siebie? Ano mogła. Pragnęła jego miłości. Ale zdobędzie ją. Na pewno. - Rany boskie, a co pani tu robi?! Roslynn dotarła właśnie do schodów; spojrzała w dół. Na najbliższym podeście stał Jeremy Malory i gapił się na nią z otwartymi ustami. Roslynn nie byłaby sobą, gdyby przepuściła tak wspaniałą okazję do zrobienia psikusa. - Nocowałam tutaj. Nie wiedziałeś? - Nocowała pani? - powtórzył bezmyślnie. - Tak. I zamierzam się do was wprowadzić. - Ale... tu mieszkają sami mężczyźni! - I co z tego? Macie przecież tyle wolnych pokoi. A temu domowi przyda się kobieca ręka. Chłopak, najwyraźniej oszołomiony, pokręcił głową. - No tak, ale... to byłoby niewłaściwe. Znaczy się... pani jest damą i... no wie pani. Po prostu to byłoby niewłaściwe. - Tak sądzisz? - Roslynn się uśmiechnęła. — Wobec tego będę musiała porozmawiać z twoim ojcem, bo to on nalegał, żebym tu zamieszkała. - Mój ojciec? — Jeremy omal się nie udławił. — A niech mnie licho, więc jednak mu się udało! Wuj Tony chyba się wścieknie. To on ostrzył sobie na panią zęby. Cholera, teraz pewnie nas stąd wyrzuci. - Posłuchaj, Jeremy... - Roslynn nie przypuszczała, że chłopiec tak się przejmie. Pora było przerwać tę grę. - Nie musisz mnie oszukiwać. Wiem, że twoim ojcem jest Anthony. Przepraszam, jeśli cię uraziłam. Chciałam tylko zażartować. Wprowadziłam się do tego domu, ponieważ wczoraj poślubiłam twojego ojca. Powinien był ci o tym powiedzieć. Jeremy'emu znów opadła szczęka, ale tym razem pozbierał się znacznie szybciej. - Znaczy się... Anthony jest moim ojcem? Poślubiła pani Anthony'ego Malory'ego? - Czy to aż takie dziwne? - Ale... Nie wierzę. Tony się ożenił? Niemożliwe!

- A czemu to, jeśli łaska? - On by się nie ożenił. To urodzony kawaler. Wszystkie kobiety się za nim uganiają. Po co mu żona...? - Uważaj, młodzieńcze - surowym tonem wtrąciła Roslynn. — Jeszcze słowo, a poczuję się obrażona. Jeremy zaczerwienił się aż po same uszy. - Ja... proszę o wybaczenie, lady Chadwick. Naprawdę nie chciałem pani obrazić. - Teraz już lady Malory, drogi chłopcze - poprawiła Roslynn, wyciągając przed siebie dłoń z obrączką ślubną. - To się stało wczoraj w Silverley, a świadkiem była twoja kuzynka Regina. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj ojca. Zresztą po co miałabym cię okłamywać. - Mój ojciec też przy tym był? Roslynn westchnęła. - Jak mogło go nie być na własnym ślubie? - Nie, pytam o Jamesa. Bo to on jest moim ojcem. Naprawdę. Tym razem Roslynn zrobiła zdziwioną minę. Jeremy był zbyt podniecony, żeby kłamać. - Ale ty jesteś taki podobny do Anthony'ego! - Wiem. - Uśmiechnął się, szczerząc zęby. - To samo Reggie i Amy, córka stryja Edwarda. Ciocia Melissa, matka Reggie, też była podobna do Tony'ego. Ale jej nigdy nie widziałem, umarła, kiedy Reggie była malutka. Wszyscy Malory są blondynami, tylko nasza piątka odziedziczyła włosy po mojej prababci. - Widzę, że dużo się będę musiała nauczyć o rodzinie Malorych. Tylu was jest... - A więc on naprawdę się z panią ożenił? Naprawdę? - Tak, Jeremy, naprawdę. - Roslynn zeszła na podest i z uśmiechem wzięła chłopca za rękę. - Chodź ze mną, to ci wszystko opowiem. James... twój ojciec był tutaj w nocy, kiedy Anthony przenosił mnie przez próg. Znasz ten zwyczaj, prawda? No więc żałuj, że nie widziałeś jego miny. - Wyobrażam sobie. - I Jeremy roześmiał się zaraźliwym śmiechem piętnastolatka. Rozdział 24 Po wejściu do kolejnego szynku Anthony i James przystanęli, aby rozejrzeć się po zatłoczonym wnętrzu. Jak we wszystkich lokalach, które odwiedzili tego wieczora, tak i tu na ich widok bywalcy knajpy trącali się łokciami, pokazując sobie niezwykłych gości. Gwar rozmów stopniowo cichł, aż w szynku zapadła cisza, gęsta niczym fajczany dym snujący się nad porysowanymi stolikami. Portowe męty nie grzeszyły uprzejmością w stosunku do dżentelmenów wkraczających na ich terytorium. Nie brakło wśród nich pechowców albo zwykłych obiboków, obciążających winą za swoje niepowodzenia wszystkich bez wyjątku przedstawicieli klas wyższych. Zawsze chętni byli spuścić lanie zabłąkanym w te strony miłośnikom folkloru i plebejskich rozrywek, a na takich właśnie wyglądali niespodziewani przybysze. Cóż to byłaby za frajda wytrzeć podłogę tymi dwoma elegan-cikami, przeklętymi arystokratami, co to tylko wyzyskują porządnych łudzi, i półżywych wykopać w błoto ulicy! A choćby który i kipnął, nikogo by to nie zmartwiło. Jednakże postura owych dwóch panków skłaniała do ostrożności nawet najsroższe zabijaki. Nie sprawiali wrażenia dandysów szukających nocnej rozrywki w towarzystwie motłochu, którym za dnia pogardzali. Nie, ci dwaj należeli do zupełnie innego gatunku ludzi. Było w nich coś groźnego, co przemawiało do wyobraźni nawet najbardziej zapijaczonego szczura portowego. Tak więc po bliższym przyjrzeniu się parze intruzów amatorzy bijatyki uznali, że tym razem lepiej dać sobie spokój, i wrócili do opróżniania szklanek i kufli. Po dwudziestu sekundach szynk znowu wypełnił się gwarem. Anthony nie dostrzegł niczego szczególnego w zachowaniu klientów. Był zmęczony, zły i trochę pijany, jako że w każdej z dziewięciu knajp, które zdążyli sprawdzić, zamawiali coś do picia, aby stworzyć sobie okazję do przepytania szynkarza. Ale James wyczuł napięcie, jakie towarzyszyło ich pojawieniu się w szynku, i po raz kolejny w ciągu minionych kilku godzin przeklinał w duchu własną głupotę. Jak można się było wypuścić do dzielnicy portowej w stroju, który tak wyróżniał ich z otoczenia! Z drugiej jednak strony nie przypuszczali, że spędzą na nabrzeżach cały wieczór. Anthony już gotów był uznać, że dość się nachodzili jak na jeden dzień, i zarządzić odwrót, kiedy wzrok jego padł na rudą czuprynę jednego z gości. Spojrzał na brata i wskazał mu wzrokiem siedzącego przy szynkwasie mężczyznę. Rude włosy nie czyniły zeń Geordiego Camerona, ale gdyby okazał się Szkotem, warto byłoby przyjrzeć mu się z bliska. James westchnął; miał nadzieję, że ich poszukiwania nareszcie dobiegły końca. Zabawa w chowanego nigdy nie należała do jego ulubionych rozrywek. - Może zajmiemy ten stolik obok szynkwasu i zobaczymy, co uda się nam podsłuchać - zaproponował. - Nie lepiej od razu do niego zagadać? - Klienci takich spelun nie lubią, jak ich się wypytuje, drogi chłopcze. Choćby dlatego, że zwykle mają coś do ukrycia. Jeszcze tego nie zauważyłeś? Anthony zaklął pod nosem, ale skinął głową. James miał rację. Nie spotkali dzisiaj zbyt wielu chętnych do współpracy. Wolałby jednak załatwić swoją sprawę możliwie jak najszybciej i wracać do domu. Niech to diabli! Nie tak sobie wyobrażał drugą noc po ślubie. A rano wszystko wydawało się takie proste. Anthony rozmawiał właśnie z Jamesem, opowiadając o kłopotach Roslynn z Geordiem Cameronem i wyjaśniając powody tak pośpiesznego zawarcia małżeństwa, kiedy otrzymał wiadomość, że jeden z jego ludzi wyśledził kryjówkę Camerona. Drapieżny błysk w oku Anthony'ego rozbudził ciekawość Jamesa i skłonił do zaoferowania bratu pomocy. Nie żeby Anthony miał jakieś krwiożercze zamiary w stosunku do Geordiego. Chciał mu tylko udzielić ostrzeżenia w postaci solidnego manta oraz zawiadomić go, że choćby pękł, nic już nie może Roslynn zrobić. Następnie kazałby łajdakowi wracać do Szkocji i nigdy więcej nie zbliżać się do lady Malory. W sumie - nic prostszego i Anthony właściwie nie potrzebował pomocy Jamesa. Choć niebawem miał dziękować losowi za jego towarzystwo. Pod wskazanym adresem nie zastali Camerona. Anthony nie sądził jednak, aby ten wyjechał do Szkocji, ponieważ najprawdopodobniej nie wiedział jeszcze o zamążpójściu Roslynn. Co więcej, opuścił wynajęte mieszkanie dopiero minionej nocy, co znaczyło, że albo miał pewność, iż Roslynn nie oskarży go o porwanie, albo zwyczajnie był głupi. Tak czy inaczej, zniknął i aby go odnaleźć, należało odwiedzić wszystkie zajazdy, szynki i pensjonaty w okolicy. Zajęło to braciom Malorym całe popołudnie i nie przyniosło żadnych rezultatów. Dysponowali tylko opisem Geordiego Camerona dokonanym przez gospodynię domu, który niedawno wynajmował. Otóż według pani Pym miał on włosy rude jak marchewka, niebieskie oczy, był wysoki, postawny i jakoby bardzo przystojny. Anthony nie widział jeszcze oczu gościa przy barze, a czy ktoś jest przystojny, czy nie, to - jak wiadomo - rzecz gustu. Pozostałe szczegóły pasowały jednak do opisu, nawet ubiór, ni to pański, ni to plebejski. Rudzielec nie był sam, rozmawiał z niskim osobnikiem — niewątpliwie jednym ze swoich najemników — w wełnianej czapce naciągniętej na oczy tak, że zasłaniała mu pół twarzy. Propozycja Jamesa, aby podsłuchać ich rozmowę, była ze wszech miar rozsądna, tyle że Anthony'emu zaczynało już brakować cierpliwości. Gdyby teraz Cameron wpadł w jego ręce, wątpliwe, by skończyło się na zwykłym laniu. Przez tego drania nie zjadł lunchu, nie zjadł obiadu, przez cały dzień nie kochał się z nowo poślubioną żoną... Miał nadzieję, że przynajmniej ona doceniłaby jego poświęcenie, gdyby wiedziała, co dla niej robi. Podeszli do wybranego stolika nie opodal baru i Anthony odzyskał nieco humor, widząc, jak James samym tylko wzrokiem, nie wypowiedziawszy ani słowa, przepędza od niego dwójkę obwiesiów. - Wspaniale. Jak ty to robisz, stary?

- Jak co robię? - James uśmiechnął się dobrodusznie. - W jaki sposób twoje niewinne oczęta zmieniają się nagle w ślepia bazyliszka? - Co ja na to poradzę, że ci dwaj poczciwcy doszli do wniosku, iż mam wobec nich złe zamiary? Przecież to nieprawda. Jestem najbardziej miłującym pokój człowiekiem zamieszkującym tę okolicę... - ...piekła? — podsunął Anthony, uśmiechając się złośliwie. — Dobrze, że nie ma tu Conniego, bo chyba pękłby ze śmiechu. - Mniejsza o to, braciszku. Jeśli nie chcemy zwracać na siebie uwagi, musimy zamówić coś do picia. Anthony obejrzał się, wypatrując szynkarki, i niebawem znalazł ją, choć zupełnie nie tam, gdzie się spodziewał. Dziewczyna była obficie wyposażona przez naturę we wszelkie krągłości, choć bynajmniej nie tłusta, i zadziwiająco ładna jak na tak obskurny lokal. A siedziała na... kolanach Anthony'ego, zachęcającym gestem obejmując go za szyję. Ale kiedy i jak się tam znalazła — nie miał pojęcia. W każdym razie zrobiła to tak szybko, że nie zdążył zaprotestować, a teraz nie bardzo wiedział, jak się jej pozbyć. W końcu James, serdecznie ubawiony rozterką brata, zlitował się i rzekł: - Wybrałaś niewłaściwe kolana, moja droga. Dziewczyna obróciła na Jamesa zdziwione spojrzenie, na co ten uśmiechnął się ujmująco. - Masz przed sobą najbardziej żałosne stworzenie na ziemi: żonatego mężczyznę, a dzisiejszego wieczora na dodatek bardzo zajętego. Ale jeśli zechcesz przenieść swój śliczny tyłeczek na tę stronę stołu, może znajdziesz to, czego szukasz. Szynkarka zachichotała, być może nie spodziewając się takiej frywolności u eleganckiego dżentelmena, ale nie odrywała wzroku od Anthony'ego, którego upatrzyła sobie już w chwili, gdy przekroczył próg lokalu. Wart był przynajmniej jeszcze jednej próby, choć musiała przyznać, że jego towarzyszowi również niczego nie brakowało. Nie zwracając uwagi na gniewną minę Anthony'ego, rozdrażnionego kpinami brata, przytuliła się doń, w jednoznacznie prowokacyjny sposób kręcąc pupą spoczywającą na jego kolanach, i szepnęła: - Na pewno nie chcesz, kotku? Byłabym szczęśliwa... Tymczasem jednak Anthony ochłonął, podniósł dziewczynę z kolan, postawił na nogi i pchnął lekko w stronę Jamesa. - Innym razem, kochanie. Starał się nie być nieuprzejmy, choć diabli go brali na widok rozbawionej miny brata. James, bynajmniej nie zmieszany, objął dziewczynę w pasie, nie omieszkawszy przy okazji popieścić jej pulchnych krągłości. Szepnął jej coś do ucha i odesłał do baru, zamówiwszy dwa ale. - Widzę, że ci się podoba - ironicznie zauważył Anthony. - Bez względu na to, czy ten przy barze jest tym, kogo szukasz, na dzisiaj mam dosyć. Należy mi się jakaś rekompensata za ofiary poniesione w służbie twoich interesów, nie sądzisz? Ta mała będzie w sam raz. - Taak — uśmiechnął się Anthony - chyba masz rację. Ale nie zaprzeczysz, że wolała moje kolana. - Ostatni sukces najwyraźniej przewrócił ci w głowie, chłopcze. Niechętnie to robię, ale zmuszony jestem sprowadzić cię na ziemię i przypomnieć, że w sytuacji takiej jak dzisiejsza możesz sobie co najwyżej popatrzeć. Ja natomiast jako człowiek wolny... - Czy słyszałeś, żebym się skarżył na ograniczenia stanu małżeńskiego? - Na pewno usłyszę, a wtedy wspomnisz moje słowa: kobiety należy zażywać w małych dawkach. Każdy nadmiar w tym względzie szkodzi zdrowiu umysłu mężczyzny. Anthony uśmiechnął się, jakby dawał do zrozumienia, iż nie obawia się o swoje władze umysłowe. Jeszcze niedawno sam wyznawał poglądy głoszone dziś przez brata. James tymczasem przyglądał się parze gości przy szynkwasie, zwłaszcza temu niższemu, a konkretnie jego zadkowi - najzgrabniejszemu i najbardziej krągłemu męskiemu zadkowi, jaki zdarzyło mu się widzieć. Uniósł brwi i spojrzał na brata. W tym momencie wysoki rudzielec podniósł nieco głos i do uszu Anthony'ego dobiegły słowa wypowiedziane z charakterystycznym szkockim akcentem. - Słyszałeś? - Anthony zerwał się na równe nogi. James chwycił brata za rękę i syknął: - Bądźże rozsądny! Skąd wiesz, ilu z tych gagatków przy stolikach siedzi u niego w kieszeni? Zaczekajmy, może zaraz wyjdzie. - Jak chcesz, to sobie czekaj. Ja się już naczekałem, a poza tym... spieszno mi do żony. Widząc, że musi myśleć za nich obu, James uniósł się na krześle i zawołał: - Cameron?! Miał nadzieję, że jego podstęp nie przyniesie rezultatu, bo Anthony nie wyglądał na zdolnego do przemyślanego działania. Tymczasem reakcja podejrzanej dwójki przeszła jego oczekiwania: obaj jak na komendę odwrócili się od baru i jęli rozglądać się po sali - jeden z widocznym lękiem, drugi odruchowo przyjmując bojową postawę. Anthony strząsnął z ramienia dłoń Jamesa i ze wzrokiem utkwionym w twarz wysokiego Szkota podszedł do baru. - Ty jesteś Cameron? - spytał z udanym spokojem. - Nazywam się MacDonell, panie, łan MacDonell. - Łżesz! - warknął Anthony i chwyciwszy rudzielca za wyłogi kubraka, poderwał go na palce tak, że ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Dopiero teraz Anthony spostrzegł swój błąd: oczy patrzące nań z wykrzywionej złością twarzy były szare, nie niebieskie. Ale nim zdążył cokolwiek przedsięwziąć dla załagodzenia sytuacji, w dłoni stojącego obok niższego mężczyzny błysnął wydobyty z rękawa nóż. Ponieważ uwaga Anthony'ego skupiona była na rudzielcu, do akcji musiał wkroczyć James. Gładko wytrącił nóż z ręki kompana MacDonella, ale wtedy ten z furią zaatakował go pięściami i kopniakami. Niektóre z jego uderzeń sięgnęły celu, ale nie wyrządziły Jamesowi większej szkody. Ten krewki kurdupel był słaby jak dziecko. Mimo to James nie zamierzał biernie znosić takiej nawałnicy ciosów. Nie wysilając się zbytnio, zakręcił swoim przeciwnikiem i chwyciwszy go z tyłu za ramiona, uniósł nad podłogę. Nie zdziwił się specjalnie, czując pod dłonią miękką obłość kobiecej piersi. Natomiast Anthony aż oczy wytrzeszczył ze zdumienia, kiedy w twarzy unieruchomionego przez Jamesa mężczyzny odkrył delikatny podbródek, pełne usta i drobny, zadarty nosek. Oczy zasłaniała głęboko naciągnięta czapka, w trakcie szamotaniny zsunięta aż po nasadę nosa, ale twarz, którą widział Anthony, nie była twarzą mężczyzny. - Dobry Boże, to kobieta! — zawołał trochę za głośno, bo głowy stojących bliżej klientów odwróciły się w ich stronę. - Wiem. - James się uśmiechnął. - Zapłacicie mi za to, łajdaki! — warknęła dziewczyna. - Mac, zrób coś! MacDonell posłuchał. Zamachnął się i jego pięść wystrzeliła ku twarzy Anthony'ego. Ten jednak zdecydowany był nie dopuścić do bójki, choć niewątpliwie porządna awantura doskonale poprawiłaby mu nastrój. Błyskawicznym ruchem pochwycił zaciśniętą dłoń Szkota i trzasnął nią o szynkwas. - Daj spokój, MacDonell — mruknął. — Pomyliłem się, przepraszam. Łatwość, z jaką się obronił, zbiła MacDonella z tropu. Nie był dużo mniejszy od tego Anglika, a mimo to nie mógł uwolnić przyciśniętej do baru dłoni. A zresztą czuł, że nawet gdyby mu się to udało, niewiele by zyskał. Skinął głową, uznając wyższość przeciwnika, i dopiero wtedy Anthony pozwolił mu cofnąć rękę. Teraz MacDonell zwrócił się ku Jamesowi, nadal trzymającemu dziewczynę w sposób uniemożliwiający jej wykonanie jakiegokolwiek ruchu. - Dobrze panu radzę, niech pan ją puści. Nie pozwolę znęcać się nad...

- Wolnego, MacDonell - uspokajająco wtrącił Anthony. - Dziewczynie nic nie będzie. On nie zamierza jej skrzywdzić. Może odprowadzimy was na zewnątrz? - Nie ma potrzeby... - Rozejrzyj się tylko, przyjacielu — odezwał się James a przekonasz się, że towarzystwo bardzo ci się przvda. Mój brat popełnił błąd, rozgłaszając waszą małą tajemnicę. To rzekłszy, chwycił dziewczynę pod pachę i ruszył w stronę drzwi. Słowa protestu zamarły jej na ustach pod obezwładniającym uciskiem żelaznego ramienia Jamesa. MacDonell, uspokojony milczeniem dziewczyny, podążył za nimi. To samo uczynił Anthony, rzuciwszy na stolik zapłatę za nie podane piwo. Rozejrzał się jeszcze po sali i stwierdził, że większość obecnych nadal przypatruje się Jamesowi i dziewczynie, a właściwie tylko dziewczynie. I nic dziwnego. Miała na sobie workowaty sweter, który dość skutecznie maskował jej kształty od pasa w górę. Ale wyjątkowo opięte bryczesy przyciągały wzrok mężczyzn niczym magnes i w sali na pewno nie brakowało chętnych do zawarcia bliższej znajomości z tak interesująco ubraną osóbką. Tymczasem James taszczył dziewczynę w stronę wyjścia, pozbawiając bywalców szynku nadziei na łatwą zdobycz. Wbrew obawom Anthony'ego prawdopodobnie udałoby im się wyjść bez przeszkód, gdyby nie szynkarka, która nie wiedzieć skąd znalazła się u boku Jamesa i uwiesiwszy się jego ramienia, zmusiła go, aby się zatrzymał. - Hola, słodziutki! Chyba jeszcze nie wychodzisz? Zamiast odepchnąć natrętną i pośpieszyć do drzwi, James uśmiechnął się uwodzicielsko. - Niedługo wrócę, kotku — mruknął. Rozpromieniona, nawet jednym spojrzeniem nie zaszczyciła dziewczyny, którą James dzierżył pod pachą niczym tobołek starych ubrań. - Kończę pracę o drugiej. - A więc do zobaczenia o drugiej. W tym momencie pomiędzy Jamesem a drzwiami wyrosła krzepka postać w marynarskiej kurcie. - Tak sobie myślę, że dwie naraz to o jedną za dużo — rzekł groźnie żeglarz. Anthony westchnął i stając obok brata, spytał półgłosem: - Domyślam się, że nie masz ochoty pozbyć się ładunku i porozmawiać z tym jegomościem? - Niespecjalnie. - Tak myślałem. - Nie wtrącaj się, kolego. — Marynarz rzucił Antho-ny'emu ostrzegawcze spojrzenie. - On nie ma prawa włazić tu nieproszony i kraść nam nie jedną, ale dwie nasze kobiety. - Dwie? Czy ta mała flejtucha jest twoja? - Anthony spojrzał na dziewczynę, która tymczasem zdołała odsłonić sobie oczy i miotała wokół mordercze spojrzenia. - Należysz do niego, kochanie? Prawdę mówiąc, Anthony nie był pewny reakcji dziewczyny. Ta jednak miała dość oleju w głowie, by zaprzeczyć. Być może zdecydował wygląd marynarza, który raczej nie grzeszył urodą. Niemniej jednak Anthony wcale by się nie zdziwił, gdyby jej odpowiedź brzmiała inaczej: była wściekła, czuła się sponiewierana i upokorzona, a na dodatek od uścisku Jamesa bolały ją żebra. - To chyba załatwia sprawę - rzekł Anthony tonem bynajmniej nie pytającym. Cała ta awantura zaczynała go męczyć, tym bardziej że tylko siebie mógł winić za znalezienie się w tak idiotycznej sytuacji. — A teraz bądź uprzejmy zejść nam z drogi. O dziwo, marynarz ani drgnął. - On jej stąd nie zabierze. - A niech to wszyscy diabli! - znużonym głosem mruknął Anthony. Chwilę później jego pięść wylądowała na szczęce marynarza. Uderzony zatoczył się, po czym rymnął jak długi na ziemię i znieruchomiał. Jego towarzysz od stolika poderwał się z krzesła, ale uczynił to o wiele za wolno. Szybki cios - i już siedział na powrót, z ręką przy nosie, z którego sączyła się krew. Anthony powiódł wzrokiem po sali i unosząc pytająco brew, rzucił: - Są jeszcze chętni? MacDonell uśmiechnął się pod nosem. Mądrze zrobił, nie próbując mierzyć się z tym Anglikiem. Także nikt z obecnych w szynku najwyraźniej nie zamierzał podjąć wyzwania. Bywalcy knajpy znali się na boksie i wiedzieli, z kim mają do czynienia. - Dobra robota, chłopcze - odezwał się James. - A teraz może byśmy się już pożegnali? Anthony skłonił się lekko i szczerząc zęby w uśmiechu, uczynił stosowny gest w stronę drzwi. - Proszę uprzejmie. Znalazłszy się na ulicy, James postawił dziewczynę na nogi i spojrzał na nią ciekawie. Również ona po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się jego twarzy, oświetlonej latarnią wiszącą nad drzwiami szynku. Zawahała się na moment, a potem kopnęła go w łydkę i rzuciła się do ucieczki. Zaklął i próbował ją gonić, lecz po przebiegnięciu kilku kroków zrezygnował; dziewczyna już dawno zniknęła w mroku ulicy. Odwrócił się, klnąc pod nosem, i wówczas stwierdził, że także MacDonell, nie wiedzieć kiedy, rozpłynął się w powietrzu. - Gdzie się podział ten przeklęty Szkot?! - wrzasnął. Anthony śmiał się tak głośno, że w pierwszej chwili nie dosłyszał pytania. - Co takiego? James uśmiechnął się ironicznie. - Nie co, lecz kto. Szkot. Uciekł. Anthony spoważniał i jął się rozglądać w ciemności. Na próżno. - No tak, uciekł. A wszystko przez ciebie. Chciałem go zapytać, dlaczego on i ta dziewczyna obejrzeli się na dźwięk nazwiska Cameron. - Mniejsza o to - warknął James. - Powiedz mi lepiej, w jaki sposób ją odnajdę, skoro nie znam nawet jej imienia. - Chcesz ją odnaleźć?! - Mimo irytacji Anthony nie nógł się nie roześmiać. — Jesteś doprawdy karygodnie zachłanny. Po co ci dziewczyna, która tylko marzy o tym, żeby dać ci jeszcze parę kopniaków, skoro inna niecier-pliwie liczy minuty do twego powrotu? - Trochę mnie zaintrygowała - odrzekł James i wzruszywszy ramionami, dodał: - Ale chyba masz rację. Ta szynkareczka całkowicie mi wystarczy. Zanim jednak ruszyli w stronę czekającego na nich powozu, James jeszcze raz spojrzał w głąb pustej ulicy. Rozdział 25 Od dobrych trzydziestu minut Roslynn stała w oknie saloniku, z policzkiem przyklejonym do chłodnej szyby, bezwiednie mnąc w palcach skraj niebieskiej zasłony zdobionej frędzlami. Do saloniku udała się prosto z jada-lni zaraz po niezbyt udanym obiedzie z Jeremym i jego stryjecznym bratem Derekiem. Wieczór obaj młodzieńcy zamierzali spędzić u jakichś wspólnych znajomych. Wizyta Dereka Malory'ego pomogła Roslynn zapomnieć o dręczącym ją niepokoju, przynajmniej na pewien czas. Syn markiza okazał się przystojnym młodym człowiekiem, mniej więcej w wieku Roslynn,

o jasnych, wiecznie zmierzwionych włosach i niebieskozielonych oczach. W wieczorowym stroju prezentował się wyśmienicie. Roslynn wystarczyło pół minuty, aby się zorientować, że Derek już szykuje się do wstąpienia w ślady wujów Jamesa i Anthony'ego - następny hulaka i kobieciarz w rodzinie, jakby i bez niego było ich mało! Jednakże chłopięcy wdzięk Dereka sprawiał, że wciąż jeszcze ten Malory robił wrażenie nieszkodliwego, miłego młodzieńca. Na wiadomość o ożenku wuja zareagował podobnie jak Jeremy: wpierw niedowierzaniem, a zaraz potem szczerym zachwytem. Sprawił Roslynn niespodziankę, pierwszy nazywając ją ciocią. Przez chwilę czuła się nieco dziwnie; istotnie, była ciocią całej gromadki bratanków i bratanic męża. Wychodząc za Anthony'ego, zyskała liczną rodzinkę, a przy tym — jeśli sądzić po Jeremym -miłą i kochającą. Niestety, Derek i Jeremy niebawem wyszli i Roslynn znów ogarnęły czarne myśli. Pół godziny minęło jak jedna minuta, a ona nawet nie drgnęła, wpatrzona w sunące Piccadilly ostatnie powozy - niektóre już z zapalonymi latarniami. Była niespokojna, wręcz chora ze zdenerwowania. Coś musiało się stać Anthony'emu, coś poważnego, skoro przez cały dzień nie dał znaku życia, nie przekazał jej żadnej wiadomości. Z drugiej jednak strony z wolna narastał w niej gniew. Przyszedł Derek, a ona nawet nie mogła wyjaśnić mu przyczyn nieobecności męża. Co ten Anthony sobie myślał! Wyszedł na cały dzień załatwiać jakieś interesy, nie raczywszy zawiadomić jej o swoich planach. Jakby zapomniał, że od dwóch dni jest człowiekiem żonatym, że ktoś na niego czeka i może się martwić. Podczas obiadu niepokój i złość całkowicie pozbawiły ją apetytu. Nie wstawała jednak od stołu przez blisko godzinę, mając nadzieję, że Anthony pojawi się przed końcem posiłku. Oczywiście nie pojawił się i z wolna obawa wzięła w niej górę nad irytacją, zaciskając żołądek w bolesny supeł. Gdzie on się, do diabła, podziewał?! Czyż tego dnia, drugiego dnia ich małżeństwa, nie powinni spędzić razem, choćby po to, żeby się lepiej poznać? Na podjeździe przed domem zatrzymał się jakiś powóz. Nareszcie! Roslynn wybiegła z pokoju, gestem dając znak Dobsonowi, że sama otworzy. Gwałtownie szarpnięte drzwi uderzyły o ścianę; Anthony dopiero wchodził na schody. Spojrzenie Roslynn przesunęło się po jego sylwetce w poszukiwaniu obrażeń. Chwała Bogu, najwyraźniej nic mu nie dolegało. Roslynn jednocześnie miała chęć go uściskać i stłuc na kwaśne jabłko. W rezultacie stała bez ruchu, nerwowo zaciskając dłonie. Na widok żony, pięknej jak z obrazka, w bladozielonej, wykończonej delikatną koronką sukni, twarz Anthony'ego rozjaśnił radosny uśmiech. - Ślicznie wyglądasz, kochanie. Taki widok to ulga dla moich zmęczonych oczu. Nie wyobrażasz sobie, jak podły miałem dzień. Zamiast cofnąć się z progu, umożliwiając mężowi wejście do domu, Roslynn skrzyżowała ręce na piersi i wycedziła przez zaciśnięte zęby: - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Ton jej głosu oraz fakt, że nagle zaczęła mówić ze szkockim akcentem, były wielce znaczące. Cofnął się o krok i badawczo spojrzał jej w twarz. Zobaczył napięte mięśnie szczęki, usta zaciśnięte w wąską szparkę. - Czy coś się stało, kochanie? - Wiesz, która jest godzina? - Ach, o to chodzi... - Uśmiechnął się. - Tęskniłaś za mną, najdroższa? - Tęskniłam? - syknęła. - Ty nadęta, zarozumiała ropucho! Możesz solne wychodzić, kiedy chcesz, i wracać choćby o północy, ale zwykła uprzejmość nakazuje zawiadomić domowników o swoich planach. - Tak, chyba masz rację - zgodził się, czym nieco zaskoczył Roslynn. - Będę o tym pamiętać, kiedy następnymi razem pójdę się uganiać za twoim kuzynem. - Geordiem? Ale., po co? - Jak to po co? Żeby przekazać mu dobrą nowinę. Czyż nie rozumiesz, że dopóki nie wie o twoim zamążpójściu, nadal stanowi dla ciebie zagrożenie? Roslynn poczuła, że się czerwieni. To dla niej spędził cały dzień na mieści, a ona jak go wita? Jak sekutnica. - Przepraszam, Anthony. Była tak skruszona, tak nieszczęśliwa w swym zmieszaniu, że nie mógł się na nią gniewać. Objął ją i przytulił, a ona ukryła zapłonioną twarz na jego ramieniu. - Głuptasie — powiedział czule. - Nie masz mnie za co przepraszać. To miłe, że się o mnie martwiłaś. Bo martwiłaś się, prawda? I stąd te dąsy? Skinęła głową, ale właściwie prawie go nie słyszała. Całą jej uwagę pochłaniał zapach, który wydzielało jego ubranie: paskudna, słodkawa woń... tanich perfum. Wyprostowała się, marszcząc brwi, i oto na jego ramieniu spostrzegła cienką bladożółtą nitkę... nie, wcale nie nitkę tylko długi blond włos. Ujęła go w dwa palce, chcąc zdjąć z mężowskiego płaszcza, i wtedy się okazało, że ma sporo ponad stopę długości. Jeszcze się zastanawiała czy to nie jej włos, choć wyglądał na zdecydowanie za jasny. Ale był gruby i twardy, nie jedwabisty i giętki jak jej włosy. - Wiedziałam! - syknęła i skierowała nań wzrok pełen autentycznej furii. - Co wiedziałaś? Co znów w ciebie wstąpiło? - To! — potrząsnęła mu włosem przed twarzą. — Nie jest mój i na pewno nie jest twój, prawda? Anthony zaklął w duchu, wyjął włos z palców Rosłymi i upuścił go na ziemię. - To nie to, co myślisz, Rosłynn. - Czyżby? A zatem jakaś bezwstydna dziewucha nie- proszona rzuciła ci się na szyję i nim zdążyłeś się jej pozbyć, zasmrodziła ci całe ubranie swoimi tandetnymi perfumami, tak? - Prawdę mówiąc, to właśnie... - Do diabła, nawet nie chciało ci się wymyślić jakiejś sensownej bajeczki! - wrzasnęła. Wszystko to było tak niedorzeczne, że Anthony'emu chciało się śmiać. Nie odważył się jednak, bo w oczach Roslynn widział niemalże żądzę mordu. - Ta bezwstydna dziewucha - powiedział, siląc się na spokój - była szynkarką i rzeczywiście przyczepiła się do mnie bez żadnej zachęty z mojej strony. Ale nie doszłoby do tego, gdybym nie musiał przez cały dzień tłuc się po knajpach w poszukiwaniu Camerona. - Jasne, to ja jestem winna twojej niewierności. Nie wiem, jak można być tak bezczelnym! Typowo męska arogancja. Naprawdę jednak zawiniłam czym innym. Tym, że wczorajszej nocy uwierzyłam w twoje obietnice. Ale więcej nie popełnię takiego błędu! - Roslynn... Anthony wyciągnął rękę ku żonie, lecz ta gwałtownie odskoczyła i niespodziewanie zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Zaklął brzydko i odwrócił się, by przebiec wzrokiem po pustej ulicy. Szczęściem James, nie wstępując do domu, pojechał do klubu, gdzie zamierzał spędzić czas do umówionego spotkania z “bezwstydną dziewuchą". Jeszcze tego brakowało, żeby zobaczył Anthony'ego w tak idiotycznej sytuacji! Miałby ubaw co się zowie i na pewno nie omieszkałby wypomnieć bratu jego pochwał stanu małżeńskiego. Do stu tysięcy diabłów! Wykopany z własnego domu! Wspaniałe zakończenie tego przeklętego dnia. Jeśli w towarzystwie rozejdzie się plotka...

Anthony aż zazgrzytał zębami z bezsilnej wściekłości. Cholera, to jego dom! Co ona sobie wyobraża? Że może wyrzucić go z własngo domu? Odwrócił się, gotów kopniakami wyważyć te przeklęte drzwi, ale w ostatniej chwili zreflektował się i sięgnął do klamki, Drzwi były otwarte. Pchnął je z całej siły i wpadł do holu. Ujrzał Rosłynn wstępującą na schody. - Proszę zejść, lady Malory. Nie dokończyliśmy rozmowy. Ku jego zdziwieniu posłuchała natychmiast. Ale kiedy zbliżyła się doń, jej twarz wyrażała pogardę. - Jeśli ty nie wyjdziesz, ja to zrobię - oznajmiła sztywno i rzeczywiście skierowała się ku otwartym drzwiom. Złapał ją za rękę i zawrócił. - Nigdzie nie wyjdziesz! Ani ty, ani ja. Jesteśmy małżeństwem, a o ile wiem, małżonkowie mieszkają razem. - Nie możesz mnie zmusić do pozostania w tym domu! - Nie mogę? Mógł, a co gorsza, Roslynn sama dała mu do tego prawo. Wyrwała rękę z jego uścisku i rozmasowała bolący; nadgarstek; rano na pewno będzie miała sińce. - Dobrze więc, zostanę, ale nie zamierzam dzielić z tobą sypialni. Zaraz każę przenieść swoje rzeczy. A jeśli masz coś do powiedzenia na temat swojego postępowania, zachowaj to na inną okazję. To rzekłszy, uczyniła krok w stronę schodów, ale znów ją zatrzymał. - Wolę ci to powiedzieć już teraz - rzekł poważnym tonem. - Zbyt szybko mnie osądziłaś. - Dowody mówią same za siebie. I to ty mi ich dostarczyłeś. Westchnął z irytacją i na chwilę zamknął oczy. - Nawet gdyby to było prawdą, a nie jest, przysługuje mi prawo do obrony. Odmawiając mi go, postępujesz bardzo nieuczciwie. - Co ty powiesz! - odburknęła. - Chcę ci tylko oszczę-dzić fatygi, bo i tak nie uwierzę w żadne twoje wykręty. Raz jeszcze spróbowała odejść, lecz jego dłoń ponownie osadziła ją na miejscu. - Kobieto, opamiętaj się! Ja tylko szukałem Camerona! - Możliwe, jednak troszeczkę zboczyłeś z trasy. Ale to nic. Wolno ci robić, co chcesz. Anthony czuł, że za chwilę zacznie rwać włosy z głowy. - O co więc ta piekielna awantura? - Okłamałeś mnie! Chciałeś, bym uwierzyła, że możemy żyć inaczej. I tego ci nie daruję! Odwróciła się, kpiąc gniewem. Lecz nim uczyniła pierwszy krok ku schodom, rozmyślnie obraźliwym tonem rzucił: - Proszę bardzo, idź, a przełożę cię przez kolano i... - Nie ośmielisz się! Spojrzał na nią, zmrużywszy oczy tak, że wyglądały jak szparki w blade] twarzy. - Nawet się nie zawaham, kochanie. Zapewniam cię, że w tej chwili nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności. A teraz wysłuchaj, co mam do powiedzenia, bo nie zamierzam się powtarzać. Naprawdę nie dbam o to, czy mi uwierzysz. Dziewczyna, która wlazła mi na kolana, wykonywała po prostu swoją pracę. Zrobiła mi pewną propozycję, ja odmówiłem. To wszystko. Nic więcej się nie działo. - Skończyłeś? - wyniosłym tonem spytała Roslynn. Anthony'emu nie pozostało nic innego, jak odwrócić się na pięcie i wyjść. Rozdział 26 Tej nocy po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu Roslynn. usnęła zapłakana. Na szczęście Anthony nawet nie próbował jej niepokoić w sypialni, do której się przeniosła, ale nie wiedzieć czemu, to tylko czyniło jej płacz jeszcze bardziej żałosnym. Nienawidziła go, najchętniej nigdy więcej by nań nie spojrzała - a przecież czuła, że jest z nim w jakiś sposób trwale związana. Jak mogła być tak naiwna i głupia! Uwierzyła w jego zapewnienia, że mogą się stać normalnym małżeństwem, a teraz płaciła za swą łatwowierność. Miejsce błogiej euforii zajęły uraza i gorycz. Przez chwilę wierzyła, że znalazła się w niebie, lecz on szybko sprowadził ją na ziemię. I tego nigdy mu nie wybaczy - utraconego szczęścia. Czy nie mógł zostawić wszystkiego tak, jak było na początku? Czy po to tylko rozbudził jej nadzieję, by zawieść ją tak okrutnie? Nettie wiedziała, co się święci, bo wszyscy domownicy, chcąc nie chcąc, słyszeli odgłosy kłótni dobiegające z holu. Miała jednak dość rozsądku, by pomagając Roslynn przenieść się do osobnej sypialni, powstrzymać się od komentarzy. Rano przyniosła pani zimny kompres na spuchnięte, zaczerwienione powieki i znów ani słowem nie wspomniała o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. A oczy Roslynn istotnie wymagały okładów. I to też była wina tego łajdaka: pozbawiał ją urody. Szczęściem ziołowe kompresy Nettie usunęły wszelkie ślady okropnej nocy. Szkoda, że nie było równie skutecznego lekarstwa na rany, którymi krwawiło serce Roslynn. Niemniej jednak, kiedy zeszła do salonu - w żółtej sukni, którą wybrała w nadziei, że jakimś cudem poprawi jej nastrój - nikt nie zdołałby dostrzec wrzących w niej uczuć. I chwała Bogu, bo całkiem nie przygotowana znalazła się w pokoju pełnym Malorych. Dobrze przynajmniej, że nie było wśród nich jej męża. Roslynn przywołała na twarz serdeczny uśmiech, zdecydowana zagrać swoją rolę najlepiej, jak potrafi. To, że nie mogła porozumieć się z mężem, nie powinno wpływać na jej stosunki z resztą rodziny. James pierwszy spostrzegł obecność gospodyni i zerwał się z fotela. - Witaj, drogie dziecko. Jak widzisz, przybyła starszyzna, ciekawa twojego widoku. Pozwól, że was sobie przedstawię: moi bracia, Jason i Edward, nasza piękna bratowa. Sądząc po minie, Jasonowi nie bardzo spodobała się taka forma prezentacji. Obaj starsi bracia Malory byli wysokimi blondynami o zielonych oczach, z tym że Edward wydawał się nieco masywniejszy. Jason pod wieloma względami przypominał Jamesa, choć był odeń znacznie starszy. Ogładzony brutal — to określenie doskonale pasowało do nich obu. Edward stanowił ich wyraźne przeciwieństwo, był dobroduszny, serdeczny i pełen humoru. Lecz gdy szło o sprawy finansowe, stawał się nadzwyczaj skrupulatny i rozważny. Bracia wstali, Edward uścisnął Roslynn od serca. Jason, bardziej z natury powściągliwy, ucałował jej dłoń. Jeremy przywitał ciotkę, puszczając do niej oko i uśmiechając się łobuzersko Dzięki Bogu, jego i Jamesa nie było wieczorem w domu, toteż nie stali się świadkami żenującej sceny w holu. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę, moja droga. - Jason obdarzył szwagierkę czułym uśmiechem i podprowadziwszy do sofy, usadowił obok siebie. — Bałem się, że Tony nigdy się nie ożeni. - Tak, nie sądziliśmy, że ten chłopak kiedykolwiek się ustatkuje - dodał jowialnie Edward. - Chwała Bogu, myliliśmy się. Roslynn nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, bo jej zdaniem nic nie wskazywało na to, że Anthony zamierza się ustatkować. Ale skoro jego braciom tak bardzo na tym zależało, postanowiła nie wyprowadzać ich z błędu. Nie chciała jednak, aby myśleli o jej mał-żeństwie jako o związku z miłości. Bo nim nie było. - Jeśli chodzi o nasz ślub - zaczęła z wahaniem - to z pewnych względów...

- Wiemy, wiemy - przerwał jej Edward. - Reggie opowiedziała nam o twoich kłopotach z kuzynem. To wszystko nic nie znaczy. Gdyby Tony nie dojrzał do małżeństwa, końmi nie zaciągnęłoby się go doołtarza. - Ożenił się ze mną, bo chciał mi pomóc - oznajmiła Roslynn, na co bracia Malory pokiwali głowami, uśmie-chając się z powątpiewaniem. — Naprawdę. - Głupstwa pleciesz, moja droga - powiedział Jason. — Tony nie z tych, co to lubią odgrywać bohatera, ratować damy z opresji i tak dalej. - A wręcz przeciwnie — zachichotał Edward. - Wystarczy spojrzeć na ciebie, droga bratowo — odezwał się James - a pobudki Tony'ego stają się jasne jak słońce. I przyznam, że doskonale go rozumiem. Drapieżny uśmiech Jamesa i wywołany jego słowami rumieniec Roslynn nie uszły uwagi Jasona. Spochmur-niał i rzucił ostrzegawczym tonem: - Miarkuj się, James. - Och, daj spokój, Jasonie. Od kiedy została mężatką, nic jej z mojej strony nie grozi. - O ile wiem, taki drobiazg jak obrączka na palcu nigdy cię nie zniechęcał - warknął Jason. - To prawda. - James wzruszył ramionami. — Ale nigdy nie posunąłem się aż do uwodzenia szwagierek. Roslynn nie mogła wiedzieć, że bracia tylko się prze- komarzają. Nic nie sprawiało im większej przyjemności niż solidna kłótnia w rodzinnym gronie, choćby utrzymana w żartobliwej tonacji. - Panowie, proszę. Jestem pewna, iż James nie miał myśli nic złego. - Widzisz, stary koniu? - James posłał Jasonowi protekcjonalny uśmiech. - Od razu wiedziała, że żartowałem . Może byś się więc rozchmurzył? - A co, nie podoba ci się moja mina? Stanowi wierne odbicie moich uczuć- ponuro oznajmił Jason. - Niech ci będzie. Wszelako uważam, że zabawniej jest nie ujawniać swoich uczuć w sposób tak ostentacyjny... jak ty to robisz braciszku. - A to ci przygadał! - Edward się roześmiał. - W rzeczy samej, wyglądasz Jasonie, na nieco rozsierdzonego. - No właśnie - podchwycił James. - Przez tę twoją minę najnowszy członek naszej rodziny gotów sądzić, że mówisz poważnie. Jason rozchmurzył się i spojrzał na Roslynn skruszonym wzrokiem. - Wybacz mi, moja droga. Wyobrażam sobie, co pomyślałaś... - Pomyślała sobie, że jesteś tyranem, i wcale się tak bardzo nie pomyliła- wtrącił James, ściągając na siebie gniewne spojrzenie krata. - Nie, nie - pośpieszyła zapewnić Roslynn. — Jestem jedynaczką, toteż... ciekawi mnie organizacja takiej dużej rodziny. Ale proszę mi powiedzieć, kto tutaj sprawuje obowiązki sędziego? Chóralny śmiech był odpowiedzią na to pytanie. Roslynn nie spodziewaał się aż takiej reakcji na swój żart. Roześmiany James wydawał się jeszcze bardziej uwodzicielski niż zwykle; śmiech wygładził twarz Jasona, ujawniając, że mimo pięćdziesiątki na karku nadal był piekielnie przystojnym mężczyzną i wcale nie tak nieprzystępnym, jak by się zdawało; Edwardowi zaś poprostu do twarzy było z uśmiechem. Dalibóg, ci Malory powinni zostać uznani za niebezpiecznych dla otoczenia. A ona poślubiła jednego z nich! - Mówiłem wam, że ta dziewczyna to prawdziwy klejnot - zwrócił się James do braci. - Czyż nie pasuje do Tony'ego? - Na to wygląda - zgodził się Edward, ocierając załzawione ze śmiechu oczy. - Ale powiedziałeś, zdaje się, że nowa lady Malory jest Szkotką. Nie wyczułem szkockiego akcentu. - Ujawnia się, gdy jest zła, a więc w najmniej oczekiwanych momentach - dobiegła od drzwi spokojna odpowiedź. James nie mógł przepuścić takiej okazji. - Oczywiście wiesz to z doświadczenia. - Oczywiście — odezwał się Anthony ze wzrokiem utkwionym w żonę. Na widok męża dłonie Roslynn same zacisnęły się w pięści. Jak on śmiał! Zachciało mu się grać w słówka? Doskonale Posłała Anthony'emu słodki uśmiech i oznajmiła: - Nie martw się, kochanie, na nikogo nie złoszczę się bez powodu. - No, Tony, w takim razie nie masz się czego obawiać, prawda? - Powiedz mi, James — brzmiała odpowiedź Anthony'ego - kiedy odpływa twój statek? James wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Następnie starsi bracia i Jeremy ruszyli składać An-thony'emu gratulacje. Nie obyło się przy tym bez żartów i przyjacielskich kuksańców. Roslynn przyglądała się tej radosnej scenie oczyma pociemniałymi z gniewu. A więc postanowił udawać, że nic się nie stało. Dobrze, i ona może grać szczęśliwą małżonkę, przynajmniej dopóki są tutaj jego krewni I dopóki będzie się trzymał od niej z daleka... Jakby czytając w jej myślach, Anthony podszedł do sofy i zajął miejsce zwolnione przez Jasona. Następnie iście mężowskim gestem objął Roslynn i spytał: — Jak minęła noc, kochanie? — Idź do diabła — syknęła, nie przestając się uśmiechać. Anthony zachichotał, starając się przy tym nie mrugać, bo nawet lekki ruch powiek wywoływał zabójczy ból główy. Miał koszmarnego kaca, za co oczywiście ponosiła winę jego uparta żoneczka. Najchętniej nie ruszyłby się z łóżka do wieczora, ale gdy Willis zawiadomił go o przyjeździe starszych braci, chcąc nie chcąc musiał zejść na dół. Na domiar złego w obecności tylu świadków nie mógł rozmówić się z Roslynn. Powinien był doprowadzić rzecz do końca od razu wczorajszego wieczora. Głupio zrobił licząc na to, że przez noc nabierze rozsądku i przestanie się pieklić. Do kroćset! Gdyby potkał tego, który twierdzi, że kobieta jest istotą z natury łagodną i uległą, zast rzeliłby łotra bez wahania. Na razie jednak postanowił udawać, że nie widzi gniewnych błyskawic w oczach żony. I kierując się jakąś niezrozumiałą dla siebie przekorą, nie cofnął ręki, którą obejmował jej ramiona. - Powiedz mi Eddie, gdzie się podziewa reszta twojej familii? - Zjadą się, jak tylko Charlotte wszystkich pozbiera. Ale a propos, Charlotte chce wydać przyjęcie na waszą cześć. Ma to być jakby namiastka wesela, nic wielkiego, tylko rodzina i przyjaciele. - Czemu nie? — zgodził się Anthony. - Niech ogrzeją się w blasku naszego szczęścia. Tu zaśmiał się w duchu, bo Roslynn wydała z siebie taki dźwięk, jakby za chwilę miała się udławić. Rozdział 27 - Zajrzałam do ciebie wczoraj, ale miałaś tylu gości... - Zawróciłaś spod drzwi? - Roslynn podniosła wzrok znad bułki, którą właśnie smarowała masłem, i z wyrzutem spojrzała na przyjaciółkę. - Szkoda. - Nie chciałam przeszkadzać.

- Ależ, Fran, to byli tylko jego bracia. Przyjechali mnie poznać i złożyć nam życzenia. Zostałabyś powitana z radością, zwłaszcza przeze mnie. Wyobrażasz sobie, jaka czułam się samotna, w pojedynkę stając naprzeciw całego klanu Malorych? Frances milczała. Wypiła łyk herbaty, poprawiła leżącą na kolanach serwetkę, dziobnęła widelcem nie tknięty pasztecik na swoim talerzu. Roslynn obserwowała ją, wstrzymując oddech. Wiedziała, że najważniejsze nie zostało jeszcze powiedziane. Obawiała się tej rozmowy, zwłaszcza teraz, gdy zaczęła żałować pochopnej decyzji poślubienia Anthony'ego. A było to jej pierwsze spotkanie z przyjaciół ką od dnia ślubu. I kiedy siadając do śniadania, niespodziewanie usłyszała w holu głos Frances, zrozumiała, że oprócz smakołyków przygotowanych przez kucharza czeka ją wiele gorzkich słów i wymówek. Spróbowała grać na zwłokę. - Mam nadzieję, że nie przeżyłaś zanadto mojego zniknięcia. Do licha, czy to możliwe, że zaledwie przed czterema dniami obudziła się jako więzień Geordiego? - Czy przeżyłam? - Frances zaśmiała się z goryczą. — Uprowadzono cię z mojego domu. To była moja wina! - Ależ nie! Geordie po prostu nas przechytrzył. Chyba rozumiesz, dlaczego musiałam wyjechać, nie czekając na twój powrót, - Tak, to rozumiem. Nie mogłaś u mnie zostać, skoro on wiedział, gdzie przebywasz. Ale ta kartka, którą przesłałaś mi dwa dni temu... Tego nigdy nie zrozumiem. Jak mogłaś, Ros? Ze wszystkich mężczyzn wybrałaś właśnie Anthon'ego Malory'ego! A więc stało się. Oto pytanie, którego najbardziej się obawiała. Pytanie, które i sobie zadawała niemal bez przerwy, jak dotąd nie znajdując odpowiedzi. - Tamtego wieczora, gdy razem z Nettie opuściłyśmy twój dom, poszłam zobaczyć się z Anthonym. - Niemożliwe! - Wiem, że nie powinnam była tego robić, ale zrobiłam. Bo wielbisz, kiedy w Silverley rozmawiałam z Anthonym, zaproponował mi pomoc. Okazało się, że lepiej zna panów z mojej listy niż mąż Reginy. Obiecał się dowiedzieć, ile jest prawdy w krążących o nich plotkach... Tak czy inaczej, po tej historii z Geordiem zaczęło mi się bardzo śpieszyć. Poszłam do Anthony'ego, żeby poznać nazwisko najlepszego z piątki moich kandydatów; sama postanowiłam oświadczyć się temu, którego wskaże. - No dobrze, miałaś powody tak postąpić, nawet jeśli pójście do domu Malory'ego było krokiem nad wyraz niestosownym -przyznała Frances. - Byłaś przestraszona, zdenerwana, na pewno nie myślałaś zbyt jasno. Ale jak to się stało, że następnego dnia zostałaś żoną sir Anthony'ego? - Okłamał mnie. - Roslynn spuściła wzrok na nie napoczętą bułkę, którą nadal trzymała w ręku. - Przekonał, że wszyscy moi kandydaci absolutnie nie nadają się na mężów. Żebyś wiedziała, jakie straszne rzeczy o nich opowiadał, jak udawał zażenowanie i współczucie. Ani mi do głowy przyszło, że może kłamać. - Skąd zatem wiesz... - Po ślubie sam się przyznał. Bez cienia skruchy oznajmił mi, że wszystko to były łgarstwa. - To łajdak! - Tak, zachował się podle - westchnęła Roslynn. -Ale nie w tym rzecz. Najgorsze było to, że po rozmowie z nim zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą począć. Mimo wszystkich swoich zabiegów znalazłam się w punkcie wyjścia... - I wtedy poprosiłaś go, żeby się z tobą ożenił. — Frances pokiwała głową. - Teraz wszystko rozumiem... tak mi się przynajmniej wydaje. Prawdopodobnie do-szłaś do wniosku, że nie masz innego wyboru. - Niezupełnie. To się odbyło trochę inaczej - wyznała Roslynn. Nie chciała kłamać więcej, niż to było konieczne, ale też nie zamierzała się przyznać, iż została uwiedziona. Frances nie musiała wiedzieć wszystkiego. - Nawet wtedy nie brałam Anthony'ego pod uwagę jako lekarstwa na swoje kłopoty. Do licha, gotowa byłam wrócić do Szkocji i wyjść za jakiegoś zagrodnika. To Anthony zaproponował, bym została jego żoną. - Co takiego? - Frances aż otworzyła usta ze zdumienia. - Sądziłam, iż to ty... No wiesz, mówiłaś mi wcześniej, że w razie konieczności sama się oświadczysz któremuś ze swoich kandydatów: A że po przygodzie z Geordiem musiałaś się śpieszyć, więc pomyślałam... Naprawdę poprosił cię o rękę? - Tak. I też byłam zaskoczona. Prawdę mówiąc, wzięłam to za żart. - Ale on nie żartował. - O nie. Naturalnie odmówiłam. Tym razem Frances literalnie opadła szczęka. - Odmówiłaś?! - Tak, i pojechałam do Silverley. - Frances nie musiała wiedzieć, co zaszło następnego ranka. - Ale jak widzisz, zmieniłam zdanie. Złożył mi pewną ofertę, a ja potraktowałam ją jako propozycję zawarcia swego rodzaju umowy handlowej. Do dziś nie wiem, dlaczego to zrobił, ale tak właśnie rzeczy się miały. Ot, i cała opowieść. Frances, już całkowicie opanowana, poprawiła się na krześle. - Cóż, mam tylko nadzieję, że nie będziesz żałować swej decyzji. Będę się modlić o cud, o to, żeby sir Anthony okazał się drugim Nicholasem Edenem. - Niech pani wypluje te słowa, lady Grenfell - rzekł Anthony, bezceremonialnie wkraczając do jadalni. - Z najwyższym trudem znoszę tego jegomościa. Biedna Frances zrobiła się czerwona jak burak. Roslynn posłała mężowi wściekłe spojrzenie. - Podsłuchujesz, mój panie? - Broń Boże! - zaśmiał się przewrotnie i spoglądając na Frances, mruknął: - Widzę, że przybyły posiłki. Tym razem to Roslynn się zarumieniła. Wiedziała, do czego pije Anthony. Przez cały wczorajszy dzień unikała rozmowy z mężem, wręcz chowała się przed nim za plecami .gości. Teraz znów nie byli w domu sami, tyle że Frances niewątpliwie należała do jej obozu. Słowo ,,posiłki" trafnie oddawało sytuację, ale skąd Frances mogła o tym wiedzieć? - Wychodzisz? - spytała Roslynn, nie kryjąc, że ma nadzieję usłyszeć odpowiedź twierdzącą. - Owszem, zamierzam kontynuować polowanie na twojego ulubionego kuzyna. - Ach, tak. Z takim samym skutkiem jak ostatnio? Wobec tego zobaczymy się chyba... kiedy się zobaczymy. Anthony położył ręce na stole, pochylił się ku Roslynn i znacząco patrząc jej w oczy, rzekł: - Zobaczymy się wieczorem, kochanie. Możesz na mnie polegać. — Wyprostował się i uśmiechnął z wyraźnym sarkazmem. - Życzę paniom miłego dnia. Możecie wrócić do wieszania psów na mojej skromnej osobie. Odwrócił się na pięcie i wyszedł równie bezceremonialnie, jak się pojawił, zostawiając Roslynn nastroszoną i zbitą z tropu, Frances zaś pełną wątpliwości, czy dobrze rozumie, co dzieje się w tym domu. Po chwili w holu rozległo się trzaśnięcie drzwiami. Na ten odgłos Roslynn skrzywiła się ironicznie, a Frances pytająco uniosła brwi. - Czyżby był z czegoś niezadowolony? - Można to tak określić. - Ty chyba też? - Frances, naprawdę nie chcę o tym rozmawiać.

- Aż tak z wami źle? Cóż, mogę ci tylko przypomnieć, że sama chciałaś tego małżeństwa. Wiedziałaś, co cię czeka. Twój mąż na pewno nie należy do ludzi łatwych we współżyciu, ale musisz się starać dojść z nim jakoś do ładu. Po prostu nie oczekuj zbyt wiele po tym związku. ,,Śmiechu warte!" - myślała Roslynn. N i c z e g o się nie spodziewała, dopóki Anthony nie wmówił jej, że potrafi się zmienić. Ale nie minęła nawet doba od ślubu, a okazało się, że jednak nie potrafi. Zrozumiałaby go, gdyby to się stało za miesiąc, nawet za tydzień, ale w dzień po tym, jak przysięgał jej wierność...! A najgorsze, że gniew nie pozwalał jej wrócić do pierwotnego planu, wedle którego miała go brać takim, jaki był, i nie przejmować się byle głupstwem. Myśli Anthony'ego, gdy wsiadał do czekającego przed domem powozu, biegły nieco podobnym torem. Był wściekły i uważał, że ma do tego wszelkie prawo. “Umowa handlowa"! A co on, do stu tysięcy diabłów, miał za korzyści z tej umowy? Uparta, głupia, nieznośna kobieta. Trochę logiki, na miłość boską! Gdyby chwilkę pomyślała, zrozumiałaby, jak niedorzeczne są jej oskarżenia. A ona nawet nie chce porozmawiać. Przez cały dzień bawiła się z nim w ciuciubabkę. Z jego własnych braci uczyniła sobie zaporę przeciwko niemu. A oni byli nią zachwyceni. I słusznie. Jest czarująca, inteligentna, bystra - choć nie we wszystkich sprawach - i piękna. Widzieli w niej narzędzie opatrzności, tę, która ocali jego duszę. Dobre sobie! Już prędzej doprowadzi go do obłędu. Ale dość tego! Byłby głupcem, przejmując się dłużej babską przekorą. Powinna spać w jego łóżku, a nie w pokoju za ścianą rozpamiętywać swoje urojone żale. Dziś wieczorem się z nią rozmówi i, dalibóg, nikt nie śmie im przeszkodzić! Tylko jak zasugerować Jamesowi, żeby razem z Je-remyrn spędził wieczór poza domem, nie mówiąc mu, o co chodzi? Rozdział 28 Chwilę po wyjściu Frances Jeremy przyniósł Roslynn najświeższe gazety. Uśmiechając się beztrosko, wyjaśnił że zawiadomienie o jej ślubie będzie się ukazywało przez dwa tygodnie. Roslynn znalazła je we wszystkich ważniejszych dziennikach, ale — jak słusznie zauważył An-thony - nie było gwarancji, że Geordie interesuje sie rubrykami towarzyskimi londyńskich gazet. Roslynn nie mogła zatem nie być wdzięczna mężowi, że choć zły na nią, nadal próbuje odszukać Geordiego i przekazać mu wiadomość o jej zamążpójściu. Ciągle bowiem nie mogła czuć się bezpieczna. Kto wie, czy właśnie teraz kuzyn nie pracował nad nowym planem porwania jej i zawleczenia do ołtarza. Znał adres Roslynn, a przynajmniej wiedział, dokąd przywieziono jej rzeczy. Jeśli ponownie zdoła ją uprowadzić i właśnie od niej się dowie jak bardzo się spóźnił, to wściekły i zawiedziony może się stać naprawdę niebezpieczny. Roslynn postanowiła więc nie ruszać się na razie z domu. Zamiast chodzić po sklepach, mogła zamawiać potrzebne towary. A miała co nieco do kupienia bo zamierzała gruntownie przemeblować dom Anthony'ego. Przy tym nie uznała za konieczne zawiadomić męża o swoich planach, choć cały remont miał być finansowany z jego kasy. Kiedy się zorientuje, że ogołociła go z pieniędzy — dwa razy się zastanowi, nim odważy jej się narazić nowymi kłamstwami. Jakiś głos z głębi serca szeptał Roslynn, że to co robi jest podłe i godne pogardy. Nie słuchała jednak. Będzie szastać pieniędzmi Anthony'ego, jakby jej mąż był najbogatszym człowiekiem na świecie. Może nawet zażąda żeby zbudował dla niej nową siedzibę, powiedzmy -dwór na wsi. Ale oczywiście najpierw przebuduje ten dom. Był nieduży, bez sali balowej... A gdzie ona ma przyjmować gości? Jak zechce, puści tego łajdaka z torbami. Tak, to pomysł wart rozważenia. Już sobie wyobrażała, jak Anthony czołga się przed nią na kolanach, błagając o trochę pieniędzy. Na nic lepszego nie zasłużył, sprawiając jej taki zawód. Chwilowo jednak umysł Roslynn pochłaniały nie tyle myśli o zemście, co groźba wieczornej konfrontacji z mężem, zawarta w słowach, które skierował do niej przed wyjściem. Była poważnie zaniepokojona. Ów niepokój pogłębiał się w miarę upływu godzin; kiedy więc przy obiedzie James oznajmił, iż razem z Jeremym wybierają się wieczorem do Vauxhall Gardens, niewiele brakowało, a poprosiłaby, żeby zabrali ją ze sobą. Co prawda, Anthony jeszcze nie wrócił, ale Roslynn nie miała wątpliwości, że prędzej czy później się zjawi. I co wtedy? Pomysł wyjścia do miasta z Jamesem i Jeremym nie miał, rzecz jasna, sensu. Zresztą, aż takim tchórzem nie była. Tak jej się przynajmniej zdawało. Ale kiedy drzwi domu zamknęły się za wychodzącymi i Roslynn została sama z gromadką służących - służących Anthony'ego, Nettie się nie liczyła - musiała przyznać, że ma stracha. Byłoby śmieszne, gdyby o tak wczesnej godzinie poszła spać, niemniej jednak sypialnia wydawała się najbezpieczniejszym miejscem. Tam też się schroniła, przykazawszy wprzód Dobsonowi, aby powiedział Anthony'emu, że patii źle się czuje i nie życzy sobie, by jej przeszkadzano. Pod żadnym pozorem. Czy to powstrzyma Anthony'ego - miało się oczywiście dopiero okazać. Na wszelki wypadek Roslynn podjęła dodatkowe środki ostrożności. Włożyła najmniej atrakcyjną ze swoich nocnych koszul - grubą, bawełnianą i z rękawami, przeznaczoną na mroźne szkockie noce. Włosy przykryła paskudnym czepkiem, pożyczonym na tę okazję od Nettie. Na koszulę narzuciła jeszcze workowaty szlafrok, który zwykle wkładała jedynie po kąpieli. Zastanawiała się, czy nie wysmarować sobie twarzy tłustym kremem na noc, którego używała Nettie, ale uznała, że byłaby to przesada. Zerknąwszy w lustro, stwierdziła, że i tak wygląda odpychająco. Nadmiar charakteryzacji mógłby zdradzić jej intencje i tylko rozśmieszyć Anthony'ego. Do licha, wszystko to nie byłoby potrzebne, gdyby Dobson znalazł wczoraj klucz do jej nowej sypialni. Z drugiej jednak strony nie zamykając drzwi rzucała Anthony'emu swego rodzaju wyzwanie. Dawała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie z nim rozmawiać — ani teraz, ani w najbliższym czasie. Jeśli koniecznie chce, niech sobie wejdzie, proszę bardzo, ale ona już się postara, aby czuł się winny jak wszyscy diabli, że zakłóca jej spokój, takiej chorej i tak okropnie wyglądającej. Zwinęła się w kłębek na nie rozesłanym łóżku, ze znalezioną w pokoju książką w dłoni. Nie wiedziała, kto ją tam zostawił. Był to zbiór nudnych, nieznośnie sentymentalnych wierszy, ale chwilowo niczego innego nie miała pod ręką. Wolała nie ryzykować schodzenia do gabinetu Anthony'ego, gdzie mieściła się niewielka biblioteka. Przekartkowała tomik i stwierdziła, że nie nadaje się do czytania. Same głupstwa, a konkretnie — same miłosne sonety. W innych okolicznościach być może wzbudziłyby jej zainteresowanie, ale dziś nie była w romantycznym nastroju. Co to, to nie. Nie odkładając książki, jęła się zastanawiać, czy jej choroba winna potrwać jeden, czy może dwa dni. Dobrze byłoby zapewnić sobie jutro trochę spokoju, choćby po to, żeby pozbierać myśli, zapanować nad uczuciami... W tym momencie otworzyły się drzwi sypialni i stanął w nich Anthony. Szczęściem Roslynn nadal trzymała w dłoni książkę i mogła udawać pogrążoną w lekturze. Gorzej, że Anthony'ego niełatwo było nabrać. - Wspaniałe przedstawienie, moja droga - stwierdził z nieprzeniknionye wyrazem twarzy. - Czy wymyślenie tego zajęło ci cały dzień, czy też doznałaś przypływu natchnienia, kiedy opuścili cię Hawke i jego szczeniak? Ponieważ Roslynn nie bardzo wiedziała, co tu mają do rzeczy ptaki i psy, udała, że nie słyszy pytania. - Prosiłam, żeby mi nie przeszkadzano. - Wiem, kochanie. - Anthony zamknął drzwi. Jego uśmiech wydał się Roslynn niepokojąco chłodny. - Ale mężowi wolno przeszkadzać żonie; zawsze, wszędzie i w taki sposób, w jaki zechce. Powiedział to tak, że Roslynn się zarumieniła, co oczywiście nie umknęło jego uwagi. - Chyba masz gorączkę - powiedział, zbliżając się do łóżka. — I nic dziwnego, włożyłaś na siebie górę ubrań. A może się przeziębiłaś? Raczej nie, bo zapomniałaś uszczypnąć się w nos, żeby był czerwony. Pozostaje więc ból głowy, bo niedaje widocznych objawów, nieprawdaż? Jego docinki wprawiły ją w taką wściekłość, że na chwilę wypadła z roli obłożnie chorej.

- Drań! Nie przejąłbyś się, gdyby naprawdę bolała mnie głowa! - Bo ja wiem? - mruknął, siadając na krawędzi łóżka. Uśmiechnął się zadowolony, że zmusił ją do rezygnacji z tak starannie przygotowanego fortelu. - A boli cię? - Tak! - Kłamczucha. - Uczę się od mistrza w łgarskim fachu. - Doskonale. - Roześmiał się. - Zastanawiałem się właśnie, w jaki sposób poruszyć ten temat, ale ty zrobiłaś to za mnie. - Jaki temat? - A jakiż by? Czy będziemy się teraz bawić w rozmowę głupiego z głuchym? - W nic nie będziemy się bawić. A ty wyjdziesz z tego pokoju. Oczywiście nie wyszedł. Zresztą nawet na to nie liczyła. Oparł się wygodnie na łokciu i z irytującą uwagą przyglądał jej się przez chwilę. Niespodziewanie wyciągnął rękę i zerwał Roslynn czepek z głowy. - Tak już lepiej - mruknął, bawiąc się tasiemkami i popatrując na rudozłote loki okrywające jej ramiona. -Wiesz, jak uwielbiam twoje włosy. Domyślam się, że włożyłaś czepek, żeby zrobić mi na złość? - Pochlebiasz sobie. - Może - odparł łagodnie. - A może znając kobiety wiem, jakim torem biegną ich myśli, gdy chcą się zemścić za urojone krzywdy. Chłód, ironia, separacja od stołu i łoża. Jak dotąd nie zabraniasz mi korzystać z jadalni, ale z czasem dojdziesz pewnie i do tego. Cisnęła w niego książką. Uchylił się zgrabnie. - Jeśli masz ochotę na odrobinę przemocy, kochanie, to wybrałaś odpowiedni moment. Jestem w takim nastroju, że gdybym dzisiaj znalazł Camerona, najpierw bvm sukinsyna zastrzelił, a potem zadawał pytania. Więc nie kuś losu, złotko. Powiedział to tak spokojnie, że nie wyczuła groźby ukrytej w jego słowach. Zanadto była zajęta poskramianiem własnych emocji. Nie uświadamiała sobie, że nigdy się tak nie zachowywał. Czy był spokojny i opanowany, czy wściekły - po prostu nie wiedziała. - Czy zechcesz wyjść? — spytała ostro. - Jeszcze nie jestem gotowa z tobą rozmawiać! - Właśnie widzę. - Rzucił czepek na środek pokoju. -Ale prawdę mówiąc, nie dbam o to, czy jesteś gotowa, czy nie, moja droga. Nagle pochyli się ku niej, wyciągając ramiona. Próbowała go odepchnąć, ale szybko pokonał jej opór, obezwładnił twardym uściskiem. - Przypomnij sobie, Roslynn, jaki był pierwszy z twoich warunków przedślubnych. Zażyczyłaś sobie mieć ze mną dziecko. Zgodziłem się na to i chcę dotrzymać swoich zobowiązań. - Zgodziłeś się też na drugi warunek: że zachowasz swoje kochanki. I tu także dotrzymujesz swoich zobowiązań. Ale kłamstwa, którymi zwiodłeś mnie już po ślubie, wszystko zmieniły. Teraz Roslynn nie miała wątpliwości, że doprowadziła go do furii. Świadczyło o tym jego twarde spojrzenie, sposób, w jaki zaciskał zęby. Nagle stał się innym człowiekiem - przerażającym, ale i fascynującym. Poczuła, ze rodzi się w niej jakieś pierwotne, trudne do nazwania uczucie. Gdyby krzyczał, awanturował się - nawet by nie drgnęła. Ale to? Nie wiedziała, do czego jest zdolny, co może z nią zrobić, ale jakaś jej cząstka chciałaby się tego dowiedzieć. Anthony jednak, choć zły, nie był szalony. Błysk pożądania, jaki dostrzegł w jej oczach, podziałał nań mitygująco. A więc nadal go pragnęła. Nawet w chwili największej wściekłości. Przekonawszy się o tym, uznał, że może zaczekać, aż ona przezwycięży swoją urazę. Czekanie nie było rzeczą przyjemną, ale tego mu tylko brakowało, żeby rano zarzuciła mu gwałt! Wszystko zaczęłoby się od początku, a ona zyskałaby dodatkowy argument przeciwko niemu. - Naprawdę powinnaś była uszczypnąć się w nos, kochanie. A nuż dałbym się nabrać? Roslynn nie wierzyła własnym uszom. - Och, ty...! Szarpnęła się z całej siły, odepchnęła go. Ustąpił. Wstał z łóżka i spojrzał na nią z góry, a jego usta wykrzywił niedobry uśmiech. - Jak dotąd byłem cierpliwy, ale muszę cię lojalnie ostrzec, że męska cierpliwość jest krucha. Nie należy jej nadużywać. Zwłaszcza gdy mężczyzna nie ma za co przepraszać, bo nie zrobił niczego, co kazałoby mu się czuć winnym. Albo jeszcze nie zrobił - Ha, ha! Anthony wzruszył ramionami i skierował się w stronę drzwi. - Może byłoby lepiej, gdybyś mi powiedziała, jak długo zamierzasz mnie karać. - Ja ciebie nie karzę - odrzekła zimno. - Czyżby, najmilsza? - Obejrzał się. - Pamiętaj tylko, że każdy kij ma dwa końce - rzucił na pożegnanie. Co chciał przez to powiedzieć? Rozwikłanie tej zagadki zajęło Roslynn resztę nocy. Rozdział 29 Prosty. Kolejny prosty. Hak lewą i natychmiast prawy sierp. Przeciwnik padł na ring i znieruchomiał, a Anthony cofnął się, klnąc w duchu, że walka zakończyła się tak szybko. Knighton rzucił mu ręcznik w twarz, przecisnął się między linami i pochylił nad leżącym. - Rany boskie, Malory! Teraz wiem, dlaczego Billy błagał, żeby go dzisiaj nie wystawiać. Zawsze mówiłem, że porządny sparing to najlepszy sposób pozbycia się niezdrowych humorów, ale jak widać - nie dla pana. - Zamknij się, Knighton - warknął Anthony, ściągając rękawice. - Jeszcze czego! — odparł ze złością stary trener. — Ciekaw jestem,gdzie ja teraz znajdę idiotę, który zgodzi się z panem valczyć. Coś panu powiem, milordzie. Poszukaj pan sobie jakiejś zdrowej dziewuchy i na niej się pan wyżyj, w łóżku. Wtedy pogadamy. A na razie, niech pan się trzyma z daleka od mojego ringu. Za mniejsze uchybienia Anthony nokautował swoich adwersarzy, ale Knighton był jego przyjacielem. Mimo to miał ochotę mu przyłożyć za nadmiar przenikliwości, jakże bliskiej sedna sprawy. Jeszcze się wahał, kiedy głos Jamesa wyrwał go z ponurego zamyślenia. - Znów masz kłopoty ze znalezieniem partnera sparingowego, Tony? - Już nie, jeśli to prawda, że zawsze jesteś do mojej dyspozycji. - Czy ja wyglądam na idiotę? - odparł James z błazeń-skim zdziwieniem. Anthony roześmiał się, na widok brata odzyskując nieco humor. - Mówisz tak, jakbyś w duchu nie był przekonany, że jesteś w stanie uporać się ze mną w dwie minutki. - Ano oczywiście, że jestem w stanie. Nie-wąt-pli--wie. Po prostu nie chcę. Anthony parsknął ironicznie. Już miał przypomnieć Jamesowi lanie, jakie wziął od Edena - choć ostatecznie udało mu się wygrać tamtą walkę - ale rozmyślił się. Nie warto było wszczynać kłótni bez potrzeby. - Mam wrażenie, że mnie szukałeś, stary. Z jakiegoś konkretnego powodu? - Prawdę mówiąc, zamierzam ci się dobrać do skóry... Nie chodzi o boks, rzecz jasna. Anthony zeskoczył z ringu i sięgnął po płaszcz.

- Może najpierw stąd wyjdziemy? - Chodźmy. Postawię ci drinka. - Zgoda, byle nie jednego. O tej porze w White's Club panowała leniwa, prawdziwie klubowa atmosfera. Można tu było w ciszy i spokoju odpocząć, przeczytać gazety, ubić interes czy podyskutować o polityce. Lub też upić się, co właśnie leżało w planach Anthony'ego. Kobiety nie miały wstępu do klubu, co dodatkowo wpływało na specyfikę lokalu jako miejsca czysto męskich rozrywek. Kolacji na razie nie wydawano, także karciarze nie zaczęli się jeszcze schodzić, choć przy kilku stolikach trwała już gra w wista. - Kto przez te wszystkie lata płacił za mnie składki członkowskie? - zapytał James, kiedy zajęli miejsca nie opodal wykuszowego okna, przed którym niebawem zebrała się grupka modnie wystrojonych młodych ludzi. - A co, nadal czujesz się członkiem klubu? Myślałem, że wszedłeś tu jako mój gość. - Nie żartuj, drogi chłopcze. Ale wiem, że Jason i Edward mają w nosie, czy mnie wyrzucą z klubu, czy nie, więc... - Więc to ja musiałem być tym sentymentalnym durniem. Do licha, chodzi przecież o głupie kilka gwinei rocznie. Nie chciałem, żeby cię skreślili z listy członków. - A zatem byłeś pewien, że prędzej czy później wrócę na łono rodziny? Anthony wzruszył ramionami. - Jasne. Poza tym lista oczekujących na przyjęcie do White's jest cholernie długa. Miałem pozwolić, żebyś poszedł do konkurencji? - Malory! — Do stolika, przy którym siedzieli Anthony i James, podszedł zażywny, rumianolicy jegomość. — Dobrze, że cię spotykam. Byłem wczoraj na Piccadilly, ale Dobson powiedział, że wyszedłeś. Musisz mi coś wyjaśnić, chodzi o zakład. Otóż Hilary twierdzi, że się ożeniłeś. Mówię jej: niemożliwe, to jakaś plotka. A ona swoje. Więc się założyliśmy. No, powiedz, że miałem rację. - Miałeś rację jak cholera. To jakaś plotka — odrzekł Anthony, a jego dłoń mocniej zacisnęła się na szklance. Nikt by się jednak nie domyślił, jak bardzo irytowała go ta rozmowa. - Wiedziałem! - zawołał rumianolicy. — Jak Hilary się dowie... Wygrałem od niej pięć funtów, a dawno mi się to nie zdarzyło. - Co ty wyprawiasz? - mruknął James, gdy uradowany grubas oddali! się od stolika. - Wiesz, co się będzie działo, kiedy ten poczciwiec rozgłosi, że osobiście zaprzeczyłeś pogłosce, jakobyś był żonaty? Zaczną się kłótnie, plotki... - A co mnie to, do diabła, obchodzi - warknął Anthony. - Kiedy poczuję się żonaty, przyznam, że się ożeniłem. - Czyżbyśmy wkraczali w okres skarg i złorzeczeń?! — James uśmiechnął się półgębkiem. - Och, zamknij się. - Anthony dopił swoją whisky i z pustą szklanką udał się do baru. Wrócił z butelką. — Powiedziałeś, że masz mi coś za złe. Ulżyj sobie, nie krępuj się. James wolałby porozmawiać o kłopotach małżeńskich brata, ale to mógł sobie odłożyć na deser. - No więc słuchaj. Jeremy powiedział mi, że wypad do Vauxhall był twoim pomysłem, nie jego. Jeśli chciałeś się mnie pozbyć z domu na wieczór, dlaczego załatwiałeś to przez chłopaka? - A co, źle się bawiliście? - To nie ma nic do rzeczy, Tony. Nie lubię, jak się mną manipuluje. - I właśnie dlatego rozmawiałem z Jeremym, nie z tobą. — Anthony się uśmiechnął. - Sam powiedziałeś, że nie umiesz mu czegokolwiek odmówić, taki się z ciebie zrobił przykładny tatuś. - Do diabła, mogłeś mnie zwyczajnie poprosić. Nie jestem taki nieczuły, by nie zrozumieć, że chcesz zostać sam z nowo poślubioną żoną. - Dajże spokój, James. Jesteś czuły jak, nie przymierzając, uschnięte drzewo. Gdybym cię wczoraj poprosił, żebyś wyszedł, zostałbyś choćby po to, by sprawdzić, dlaczego chcę się ciebie pozbyć. - Co ty powiesz? - James uśmiechnął się niechętnie. — No cóż, to możliwe. Pewnie zaraz bym sobie wyobraził ciebie i tę twoją Szkotkę ganiających po domu na golasa i wtedy istotnie nie wyszedłbym za żadne skarby. A właściwie to dlaczego tak ci zależało na nas zej nieobecności? - Teraz to już nieważne. — Anthony ponownie napełnił szklanki. — Ten wieczór nie zakończył się tak, jak planowałem. - A więc i w raju nie brakuje kłopotów. Anthony z trzaskiem odstawił butelkę na stolik. - Wiesz, o co mnie oskarżyła?! — wybuchnął. - Że gziłem się z tą stukniętą szynkarką z knajpy, gdzie spotkaliśmy MacDonella. - Więcej szacunku, chłopcze. Zachowałem Margie w czułej pamięci. - To znaczy, że jednak spotkałeś się z nią po zamknięciu szynku? - Chyba w to nie wątpiłeś? Miałbym zrezygnować z tak smakowitego kąska? Co prawda, ta mała diablica w bryczesach mogłaby się okazać... zresztą, mniejsza o to. — James sięgnął po szklankę i widać było, że nie może odżałować straconej okazji. — Dlaczego po prostu nie powiedziałeś swojej pani, że szynkarkę zarezerwowałem dla siebie. Owszem, zdarzało nam się wymieniać kobietami, ale obaj jednego dnia... To byłoby niesmaczne. - W rzeczy samej, ale zdaniem mojej drogiej żoneczki jestem zdolny do każdego świństwa. A ja nie znoszę dowodzić swojej niewinności. To bez sensu: tłumaczyć się własnej żonie. Powinna mi trochę ufać. - Tony, chłopcze - westchnął James - musisz się wiele nauczyć o mężatkach. - Bo ty jesteś znawcą tej problematyki. Byłeś żonaty i masz już doświadczenie, którego mi brakuje. - Anthony zaśmiał się sarkastycznie. - Oczywiście, że nie - odrzekł spokojnie James. - Ale wystarczy zdrowy rozsądek, żeby zrozumieć, jak trudnym okresem dla kobiety są pierwsze dni po ślubie. Musi przystosować się do nowej sytuacji, zrozumieć własne doznania. A czuje się zagrożona, niepewna, wyprowadzona z równowagi. Zaufanie? Ha! Pierwsze wrażenie jest zwykle najtrwalsze. Zastanów się, czy nie mam racji. - Zastanawiam się, ale nad tym, czy ty w ogóle wiesz o czym i o kim mówisz. Kiedy ostatni raz choć otarłeś się o porządną kobietę, damę, osobę ze swojej sfery? Kapitan Hawke gustuje w niewiastach zupełnie innego autoramentu. - Niezupełnie, chłopcze. Kiedy się dowodzi bandą morskich zbójów, człowiek siłą rzeczy skazany jest na towarzystwo kobiet z niższych sfer. Ale mój gust nie różni się tak bardzo od twojego. Dziwka czy hrabina -co za różnica, jeśli jest tylko chętna i urodziwa. A poza tym nie jest ze mną tak źle, żebym nie pamiętał, jak smakuje arystokratka, z jej humorami, przesądami i nadwrażliwością. Pod jednym względem wszystkie kobiety są takie same, drogi chłopcze: zazdrość odbiera im rozum. - Zazdrość? - powtórzył tępo Anthony. - Do kroćset, chłopie, czyż nie o to chodzi? - Nie przyszło mi do głowy... tak, może i masz rację. To tłumaczyłoby jej zachowanie. Jest taka wściekła, że nawet nie chce ze mną rozmawiać. - Czyli Knighton miał rację. — James się roześmiał. -Gdzie się podział twój uwodzicielski czar? Ze swoim doświadczeniem w tej materii powinieneś wiedzieć, jak się wziąć do rzeczy... - I kto to mówi! - z irytacją wtrącił Anthony. — Ten sam biedak, którego dwa dni temu jakaś dziewucha skopała po łydkach. Jak na słynnego kapitana Hawke?a nie popisałeś się specjalną... - Miarkuj się, Tony - warknął James. - Jeśli nie przestaniesz wykrzykiwać tego nazwiska, mogę skończyć z liną na szyi. Hawke nie żyje. Bądź łaskaw o tym pamiętać. Anthony'emu humor wyraźnie się poprawił. Teraz dla odmiany James wyglądał na przygnębionego.

- Spokojnie, braciszku. Ci tutaj nigdy nie słyszeli o żadnym Hawke'u. Ale masz rację, będę uważał. Skoro zadałeś sobie tyle trudu, żeby uśmiercić tego jegomościa, niech spoczywa w pokoju. Ale, ale! Nigdy mi nie mówiłeś, co się stało z resztą twojej bandy. - Niektórzy poszli swoją drogą. Inni nadal służą na “Maiden Annę", choć już pod inną banderą. Chwilowo bawią na lądzie, ale wrócą, nim statek wyjdzie w morze. - A kiedy nastąpi ta radosna chwila? - Spokojnie, braciszku - mruknął James, przedrzeźniając Anthony'ego. - Zbyt dobrze się bawię, obserwując twoje próby skomplikowania sobie życia, bym teraz odjechał. Rozdział 30 Była piąta po południu, kiedy przed dom na Piccadilly zajechał powóz i przy wydatnej pomocy George'a Amhersta wysiedli zeń bracia Malory. Odkąd natknął się na nich w klubie - gdzie, nawiasem mówiąc, zdążyli już solidnie narozrabiać, tak że nie bez trudu udało mu się załagodzić sytuację - George dosłownie pękał ze śmiechu. Nie mógł się opanować. Jeszcze nie widział, by Anthony zalał się do tego stopnia, że nie był w stanie utrzymać się na nogach. Także James, ten osławiony James Malory, wyglądał nieodparcie komicznie, zaśmiewając się do rozpuku ze stanu brata, choć sam w żaden sposób nie mógł uchodzić za trzeźwego. - To jej się nie spodoba - zauważył, obejmując Anthony'ego, przy czym obaj o mało nie stracili równowagi. - Komu? - spytał Anthony wojowniczym tonem. - Twojej żonie. - Jakiej znowu żonie? Ponieważ bracia nie byli w stanie poruszać się wzdłuż linii prostej, George złapał Tony'ego za ramię i jął sterować nim w kierunku drzwi. - Wspaniale! — Zaśmiał się. — Niewiele brakowało, a wyrzuciliby cię z klubu, bo znokautowałeś Billingsa za to tylko, że chciał ci złożyć gratulacje z okazji zawarcia małżeństwa, a teraz nie pamiętasz, że masz żonę. George sam nie przyzwyczaił się jeszcze do nowej sytuacji. Zaniemówił, kiedy poprzedniego ranka zjawił się u niego Anthony, by osobiście zawiadomić go o swym ożenku. - Jeden uśmiech, George... jeden mały uśmieszek, a będziesz miał nos z tyłu głowy — rzekł Anthony z nieco przerażającą otwartością. — Zwariowałem, to jedyne wytłumaczenie tego, co zrobiłem. Tak więc żadnych gratulacji, jeśli łaska. Stosowniejsze byłyby kondolencje. Nic więcej nie chciał powiedzieć: ani z kim się ożenił i dlaczego, ani czemu żałował tego kroku. George nie był jednak pewien, czy naprawdę żałował. Anthony wyciągnął go do dzielnicy portowej na poszukiwania kuzyna swojej żony, który podobno stanowił dla niej jakieś zagrożenie. Tony'emu wyraźnie zależało na jej bezpieczeństwie. Ale i o tej sprawie nie chciał rozmawiać. Za to przez cały dzień wprost kipiał hamowaną furią. George odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że ów tajemniczy kuzyn przepadł jak kamień w wodę. Wolałby nie oglądać tego, co ty się działo, gdyby Anthony znalazł go w tym stanie ducha. Dzisiaj, kiedy wychodzili z White's Clubu, James powiedział jednak coś, co rzuciło nieco światła na sytuację rodzinną Anthony'ego. - Wiesz co, Tony? Udało ci się znaleźć żonę, która dorównuje ci temperamentem. I bardzo dobrze. Poprawisz sobie refleks, Bo taka kobieta zmusza mężczyznę do stałej czujności. George śmiał się, choć w odpowiedzi na zaczepkę brata Anthony warknął ze złością: - Mam nadzieję, że twoja żona będzie taka słodka jak ta żmijka, która dała ci kopniaka, zamiast podziękować za pomoc. Nim George zdążył zapukać, drzwi się otworzyły i stanął w nich Dobson. Kamienny spokój na twarzy kamerdynera szybko ustąpił zmieszaniu, kiedy James -w poszukiwaniu pewniejszego oparcia niż chwiejący się na nogach Anthony - uczepił się jego ramienia. - Gdzie Willis, stary kamracie? Coś mi się zdaje, że będę potrzebował pomocy przy zdejmowaniu butów. George z uśmiechem patrzył, jak Dobson, chudy przecież jak szczapa, próbuje wprowadzić znacznie odeń większego Jamesa na schody. Sam zresztą miał kłopoty z utrzymaniem Anthony'ego. - Zawołaj lepiej kilku lokai, Dobson - zaproponował. - Obawiam się - wysapał kamerdyner - że wszyscy poszli załatwiać sprawunki pani, milordzie. - Do diabła! — ożywił się nagle Anthony; widocznie słowa Dobsona dotarły do jego świadomości. - Co ona wyprawia? Żeby wysłać wszystkich... George ostrzegawczo szturchnął przyjaciela w bok jako że dama, o której była mowa, stanęła właśnie w progu saloniku, z rękami na biodrach i nieprzyjemnym błyskiem w fiołkowych oczach. Amherst z trudem przełknął ślinę. A więc tak wyglądała żona Anthony'ego! Była piękna jak marzenie. I zła jak osa. - Proszę o wybaczenie, lady Malory - rzekł nieśmiało. - Spotkałem tych dwóch w stanie... eee... głębokiej niedyspozycji i pomyślałem, że roztropnie będzie przywieźć ich do domu. - A z kim mam przyjemność? - chłodno spytała Roslynn. Zamiast George'a odpowiedział Anthony. Utkwiwszy w żonę zamglony wzrok, rzekł drwiąco: - Ależ, moja droga, na pewno znasz starego George'a. Przecież to on winien jest twojej nieufności do rodzaju męskiego. Lady Malory zmrużyła oczy i płonące złotym blaskiem spojrzenie zwróciła na George'a. Zaczerwienił się, choć prawdę mówiąc, ni e zrozumiał sarkastycznej uwagi An-thony'ego. Ale na pewno nie był to właściwy sposób przedstawienia żonie najlepszego przyjaciela. - Miarkuj się, Malory - syknął i zdejmując ramię Anthony'ego ze swoich barków, dodał: - Zostawiam cię pod czułą opieką małżonki. I mam nadzieję, że potraktuje cię tak, jak na to zasługujesz. — Następnie skinął głową Roslynn i rzekł: - Do zobaczenia, lady Malory. Oby w przyjemniejszych okolicznościach. I wyszedł, zły i rozgoryczony, nie zamykając za sobą drzwi. Anthony patrzył za nim zdziwionym wzrokiem, kiwając się niebezpiecznie na środku holu. - George, co ja takiego powiedziałem? Pytanie to wzbudziło taką wesołość Jamesa, że omal nie spadł ze schodów razem z podtrzymującym go Dobsonem. - Pocieszny jesteś, Tony. Albo niczego nie pamiętasz, albo pamiętasz więcej, niż powinieneś. Anthony odwrócił się, aby popatrzeć na brata, obecnie już w pół drogi na piętro. - O co ci, do diabła, chodzi?! - zawołał, przyprawiając Jamesa jedynie o kolejny atak śmiechu. Widząc, że Anthony za chwilę wyrżnie nosem w podłogę, Roslynn podbiegła doń, objęła w pasie i zarzuciła sobie na szyję jego ramię. - Nie do wiary, co ty wyprawiasz - warknęła, ostrożnie prowadząc męża w stronę schodów. — Jak można o tej porze przychodzić do domu w takim stanie! Czy wiesz, która jest godzina? - Naturalnie - odparł z godnością. — Jest... jest... a, wszystko jedno. Ale dokąd miałem wrócić, jeśli nie do domu? Tu Anthony potknął się o pierwszy stopień i upadł na posadzkę u stóp schodów. Roslynn, rzecz jasna, razem z nim.

- Do diabła! Powinnam cię tu zostawić! Anthony nie zrozumiał, co chciała powiedzieć, i nagle objął ją z całej siły, przyciskając do piersi tak mocno, że zabrakło jej tchu. - Nie zostawisz mnie, Roslynn. Nie pozwolę ci. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Ty... O Boże,strzeż mnie przed pijakami i kretynami - mruknęła, uwalniając się z objęć męża. - Rusz się, imbecylu. Wstawaj! Nie bez trudu Roslynn doprowadziła Anthony'ego do sypialni i położyła na łóżko. Kiedy w chwilę później zjawił się Dobson, kazała mu odejść, choć sama nie bardzo wiedziała dlaczego. W zasadzie przydałaby jej się pomoc kamerdynera. Ale cała ta sytuacja była taka dziwna i wyjątkowa. Anthony leżał na łóżku całkowicie bezradny, niezdolny nawet usiąść o własnych siłach. Teraz, kiedy minęła pierwsza złość, nawet ją to bawiło. Fakt, że to ona była prawdopodobnie przyczyną tego wszystkiego, także napawał ją zadowoleniem. Ale czy na pewno ona? - Czy byłbyś łaskaw powiedzieć mi, dlaczego w środku dnia przychodzisz do domu pijany? - zapytała, mocując się z butem męża. - Pijany? Na Boga, kobieto, cóż to za okropne słowo! Dżentelmeni się nie upijają. - Tak? A co robią? Wolną nogę oparł jej na plecach i pchnął, ułatwiając zdjęcie pierwszego buta. - Nie mówi się ,,pijany", tylko... no, jak to się, do licha, mówi? - Pijany - powtórzyła z zadowoleniem. Burknął coś pod nosem, a kiedy przystąpili do ściągania drugiego buta, pchnął ją nieco mocniej, tak że z trudem złapała równowagę. Wściekła, odwróciła się z butem w ręku, ale na jego twarzy widniał najzupełniej niewinny uśmiech. Cisnęła but pod łóżko i wzięła się do zdejmowania płaszcza. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Anthony. - Jakie pytanie mianowicie? - Dlaczego doprowadziłeś się do tak odrażającego stanu? - No właśnie. A jak myślisz, dlaczego mężczyźnie zdarza się wypić szklaneczkę za dużo? Bo albo stracił majątek, albo umarł mu bliski krewny, albo jego łóżko tchnie pustką. Teraz ona z kolei spojrzała na niego z niewinnym uśmiechem. - Czy ktoś umarł? Położył jej ręce na biodrach i usiadł, przyciągając ją bliżej krawędzi łóżka. Uśmiechnął się, ale dość smętnie. - Kto igra z ogniem, najdroższa, ten niechybnie się sparzy - powiedział ostrzegawczym tonem. Roslynn pchnęła go z powrotem na pościel. - Wyśpij się, najdroższy - mruknęła i odwróciła się na pięcie. - Jesteś okrutna, Roslynn Malory! - zawołał za nią. Z trzaskiem zamknęła drzwi. Rozdział 31 Anthony'ego obudził koszmarny, rozsadzający czaszkę ból. Zaklął i usiadł na łóżku, aby zapalić lampę. Zegar na gzymsie kominka wskazywał kilka minut po drugiej. Za oknem panowała nieprzenikniona ciemność, a zatem musiała to być druga w nocy. Znów zaklął, uświadomiwszy sobie, że do rana zostało jeszcze kilka godzin, a on jest całkowicie wyspany. I w dodatku ta głowa! Za chwilę pewnie mu odpadnie. Co go opętało, że tak się strąbił? Ano, doskonale wiedział, co to było, ale mimo wszystko nie powinien ulegać takim stanom. Niejasno przypominał sobie powrót do domu pod opieką George'a, awanturę z Billingsem... Psiakrew, chyba go uderzył. Niedobrze. Billings to porządny chłop. Będzie go musiał przeprosić, i to pewnie niejeden raz. Czy aby George też nie odszedł rozgniewany? Anthony nie mógł sobie tego przypo-mnieć. Niezadowolony popatrzył po sobie i skrzywił się. A to jędza! Mogła go przynajmniej rozebrać i czymś przykryć. W końcu to przez nią tak się urządził. Poza tym chyba nie była dla niego wczoraj zbyt miła. Ale tego też właściwie nie pamiętał. Pochylił się, delikatnie masując skronie. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Teoretycznie miał sporo możliwości. Mógł spróbować jeszcze zasnąć, ale wątpił, by coś z tego wyszło. I tak spał dłużej niż zwykle. Mógł się przebrać i wrócić do klubu, pograć w wista — o ile za bardzo tam nie narozrabiał i zostanie wpuszczony. Mógł też obudzić żonę i zobaczyć, co z tego wyniknie. Ale nie, czuł się tak podle, że nawet gdyby jakimś cudem potraktowała go życzliwie, nie byłby w stanie nic zdziałać. Roześmiał się i zaraz skrzywił się z bólu. Cholerna głowa. Najlepiej będzie, jeśli spróbuje pozbyć się tego kaca, nim wstanie dzień. Przydałaby się gorąca kąpiel, ale o tej porze nie wypadało budzić służących. A zatem należało coś przekąsić. Powolutku, bo każdy gwałtowny ruch odzywał się w głowie bolesnym echem, Anthony wyszedł z pokoju. W holu zatrzymała go smuga światła dobywającego się spod drzwi pokoju brata. Zapukał i wszedł, nie czekając na zaproszenie. James, rozebrany do rosołu, siedział na skraju łóżku, trzymając się oburącz za głowę. Anthony byłby się roześmiał, gdyby w porę nie przypomniał sobie, czym to grozi. James nawet nie podniósł oczu, by zobaczyć, kto nachodzi go o tej porze. Wychrypiał jedynie złowieszczym tonem: - Tylko żadnych dźwięków głośniejszych od szeptu, jeśli ci życie miłe. - Czy ty także masz w głowie krasnoludka z ogromnym młotkiem w garści? James z wolna uniósł głowę i obrzucił brata morderczym spojrzeniem. - Co najmniej tuzin. A wszystko to zawdzięczam tobie, nędzna kreaturo. - A bodaj byś pękł! Przecież to ty zaprosiłeś mnie na drinka. Jeśli więc ktoś tu ma prawo się skarżyć... - Na drinka, nie na beczkę, ośle! Zamilkli na chwilę, czekając, aż rozdrażnione głośną rozmową krasnoludki nieco się uspokoją. - Tym razem masz chyba rację - mruknął wreszcie Anthony. - Dobrze, że przynajmniej z tym się zgadzasz - parsknął James, przystępując do masowania skroni. Anthony uśmiechnął się ostrożnie. Zachowali się jak głupcy, znęcając się bez opamiętania każdy nad własnym ciałem. Chociaż ciało Jamesa bynajmniej nie robiło wrażenia zmaltretowanego. Anthony dawno nie widział brata bez ubrania, toteż jego wygląd nieco go zaskoczył. James bardzo się zmienił przez te dziesięć lat morskich przygód. Zmężniał, wydawał się masywniejszy, potężniejszy. Grube węzły mięśni poruszały się pod skórą jego ramion, piersi i nóg. Może tak nabrał ciała od łażenia po masztach swojego pirackiego statku? - Wiesz, James, zrobił się z ciebie niewiarygodny kawał byka. James zdezorientowany spojrzał po sobie, jakby nie bardzo rozumiał niespodziewaną uwagę brata. Zaraz jednak uśmiechnął się i mruknął: - Paniom to jakoś nie przeszkadza. - Jakżeby mogło przeszkadzać — zaśmiał się Antho-ny. - Słuchaj, a gdyby tak zagrać w karty? I tak już nie zasnę, więc mogę trochę pogrzeszyć. - Czemu nie? Ale same karty, żadnej brandy. - Broń Boże! Napijemy się kawy. A poza tym zdaje się, że przegapiliśmy kolację. - W porządku, a więc za kilka minut spotkamy się w kuchni.

Roslynn usiadła do śniadania blada i z podkrążonymi oczyma. Miała za sobą kolejną męczącą, bezsenną noc. Ale tym razem sama była sobie winna. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, że tak bezdusznie obeszła się wczoraj z Anthonym. Mogła go przynajmniej rozebrać i przykryć kołdrą. Mimo wszystko był jej mężem. Znała jego ciało, nie miała powodu czuć się skrępowana. Niejeden raz w ciągu minionej nocy już-już chciała iść do mężowskiej sypialni, ale zawsze w ostatniej chwili zmieniała zdanie w obawie, że Anthony się obudzi i źle zrozumie jej troskliwość. A kiedy już rozebrała się do snu, tym bardziej nie mogła mu się pokazać. W nocnej koszuli? Wiadomo, jak by to potraktował. Niemniej czuła się winna, a jednocześnie trochę zła na siebie za to uczucie. Na pewno mu nie współczuła, co to, to nie. Jeśli winę za swoje pijaństwo chciał zrzucić na nią - jego sprawa. A jeśli teraz cierpi z powodu kaca - to ma, na co zasłużył. Trzeba płacić za swoje wybryki, nieprawdaż? Lecz w takim razie dlaczego przez pół nocy nie mogła zasnąć, myśląc o nim, rozwalonym jak trup na nie zasłanym łóżku? - Sądząc po twojej minie, śniadanie jest dzisiaj wyjątkowo podłe. Może więc lepiej będzie, jeśli zjem w klubie? Zaskoczona nagłym pojawieniem się męża, Roslynn odpowiedziała po prostu: - Niczego nie brakuje dzisiejszemu śniadaniu. - To świetnie! - oznajmił, zacierając dłonie. - Pozwolisz zatem, że się przyłączę. Nie czekając na odpowiedź, podszedł do kredensu i nałożył sobie na talerz potężną porcję jedzenia. Roslynn przyglądała mu się z niedowierzaniem. Miał na sobie elegancki brązowy surdut, bryczesy z kozłowej skórki i wyczyszczone do połysku buty z cholewami. Wyglądał doskonale - taki dziarski, tryskający zdrowiem. To niesprawiedliwe. Powinien teraz jęczeć i stękać, przeklinając swoją głupotę. - Późno dziś wstałeś - zauważyła Roslynn, nadziewając kiełbaskę na widelec. - O, już byłem na przejażdżce po parku. - Anthony usiadł naprzeciw żony i przyjrzał jej się badawczo. — A ty spałaś do tej pory, kochanie? Dobrze, że nie zaczęła jeść, bo chybaby się udławiła. Nie dość, że wyglądał i zachowywał się tak, jakby całą noc przespał zdrowym snem dziecka, to jeszcze bezczelnie próbował pozbawić ją satysfakcji zwymyślania go za wczorajsze haniebne zachowanie. Anthony nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi na swoje pozornie tylko niewinne pytanie. Z nieco złośliwym uśmieszkiem obserwował żonę, w milczeniu pochyloną nad talerzem. Najwyraźniej postanowiła zignorować jego obecność przy stole. On jednak nie zamierzał jej na to pozwolić. - Zauważyłem nowe obicia w holu. Nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Kosztowne kilimy, stanowiące doskonałą imitację gobelinów z Aubusson, nazywał ,,obiciami"! - Dziwne, że wczoraj ich nie zauważyłeś. Uśmiechnął się w duchu. ,,Brawo, kochanie!" Wszystko wskazywało na to, że jego żona nie zasypia gruszek w popiele. - Ten nowy Gainsborough jest bardzo ładny - stwierdził mimochodem, rzuciwszy okiem na wspaniały obraz zdobiący jedną ze ścian pokoju. - Dziś powinni dostarczyć palisandrowy kredens i nowy stół do jadalni. Anthony omal się nie roześmiał. Zmiana w zachowaniu Roslynn nie uszła jego uwagi. Miejsce tłumionej wściekłości zajęła złośli wa satysfakcja. Jakaż ona była naiwna, ta jego słodka żonka, sądząc, że zdoła coś przed nim ukryć. Zważywszy na stan ich wzajemnych stosunków, nietrudno było odgadnąć jej intencje. Zresztą nie ona pierwsza wpadła na pomysł, żeby zemścić się na niedobrym mężu, uderzając go po kieszeni. A z różnych uwag czynionych przez Roslynn w przeszłości Anthony wnosił, że jej zdaniem kieszeń mężowska nie jest zbyt zasobna. - A zatem postanowiłaś odświeżyć nieco wystrój domu, tak? Nieznacznie wzruszyła ramionami i podejrzanie słodkim tonem odparła: - Wiedziałam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. - Ależ naturalnie, moja droga. Sam miałem ci to zaproponować. Zerknęła na niego spod oka i prawie bez namysłu oznajmiła: - Świetnie, bo dopiero zaczęłam. I wiesz, to nie będzie kosztować tak dużo, jak początkowo sądziłam. Dotychczas wydalam tylko cztery tysiące funtów. - W porządku. Powiedział to tak obojętnym, wręcz znudzonym tonem, że Roslynn nie wierzyła własnym uszom. Nie tego się spodziewała. Czyżby przypuszczał, że ona wydaje swoje własne pieniądze? Ano niedługo zaczną przychodzić rachunki. Zobaczymy, jaką wtedy będzie miał minę, drań jeden. Roslynn wstała i cisnęła serwetkę na stół, szykując się do wyjścia. Zawiedziona reakcją męża czy też właściwie jej brakiem, nie miała ochoty dłużej znosić jego towarzystwa. Nie mogła jednak bez słowa wymaszerować z jadalni, tak jak by sobie tego życzyła. - Zaprosiłam Frances na kolację. Gdybyś przypadkiem wrócił dziś wcześniej, niż to masz w zwyczaju, i raczył dotrzymać nam towarzystwa, postaraj się być trzeźwy. Anthony nie bez trudu powściągnął uśmiech. - Znów sprowadzasz posiłki, kochanie? - Nie podoba mi się ten żart - odrzekła z lodowatym spokojem i ruszyła do wyjścia majestatycznym krokiem. W drzwiach odwróciła się gwałtownie i posłała mężowi płomienne spojrzenie. - I wiedz, mój panie, że nie jestem nieufna wobec wszystkich mężczyzn, jak mi to po prostacku wytknąłeś, przedstawiając wczoraj swojego przyjaciela, lecz tylko wobec łajdaków i rozpustników! Rozdział 32 - To ten, milordzie. Geordie Cameron odwrócił się do stojącego przy nim krępego mężczyzny, jakby zamierzał go uderzyć. - Który, durniu? Przecież jest ich dwóch! Potraktowany tak grubiańsko Wilbert Stow nawet okiem nie mrugnął. Przywykł już do humorów Szkota, do jego niecierpliwości, porywczości i arogancji. Gdyby Cameron nie płacił tak dobrze, już dawno by się dowiedział, gdzie może sobie wsadzić tę robotę. A przy okazji dostałby pewnie nożem po gardle, ot tak, dla równego rachunku. Ale trzydzieści funtów angielskich to był dla Wilberta majątek, a tyle właśnie miał dostać po wykonaniu zadania. Trzymał więc język za zębami, wszelkie zniewagi puszczając mimo uszu. - Ten czarny — wyjaśnił służalczym tonem. - To jego dom. A nazywa się sir Anthony Malory. Geordie wycelował lunetę w drzwi po przeciwnej stronie ulicy. Teraz dokładnie widział Malory'ego, który właśnie przystanął i mówił coś do towarzyszącego mu blondyna. A więc to był ten Anglik, który od kilku dni włóczył się po dzielnicy portowej, wypytując o Geor-diego. Ten, który ukrywał Roslynn! Bo że Roslynn tu była, Geordie wiedział, zanim jeszcze ujrzał jej twarz przez nie domknięte drzwi. Wilbert i jego brat Thomas od kilku dni obserwowali dom. To tutaj przesłano jej rzeczy. I to tu dwukrotnie przychodziła z wizytą ta Grenfell. Roslynn myślała, że go przechytrzy, ukryje się i po prostu nie będzie nigdzie wychodzić. Ale ten dom naprzeciwko Green Parku łatwo było mieć na oku. Wystarczyło się schować między drzewami. Nie trzeba było jak tam, na South Audley Street, chronić się w powozie, który w każdej chwili mógł przyciągnąć czyjąś uwagę. Jeśli Roslynn wyjdzie, Wilbert i Thomas na pewno ją zauważą. W pobliżu mieli przygotowany powóz, którym w razie potrzeby mogli za nią wszędzie pojechać. Schwytanie jej było już tylko kwestią czasu.

A na razie Geordie zajmie się tym angielskim lalusiem, który dwukrotnie w ciągu ostatnich pięciu dni zmusił go do zmiany kwatery. Miał drań piekielnego nosa. Ale wiedząc, jak wygląda, nietrudno będzie się go pozbyć. Geordie opuścił lunetę i uśmiechnął się w duchu. ,, już niedługo, kuzynko. Niedługo zapłacisz mi za wszystkie kłopoty i poniżenia. Będziesz żałować, że obróciłaś się przeciwko mnie jak twoja głupia matka i ten przeklęty staruch, oby zgnili w piekle". - Jeszcze odrobinę sherry, Fran? Frances spojrzała na swój kieliszek, wciąż prawie pełny, i na Roslynn, która właśnie nalała sobie drugą porcję bursztynowego płynu ze smukłej butelki. - Spokojnie, Ros. Jeśli nie ma go do tej pory, chyba już nie przyjdzie na kolację. Roslynn bezskutecznie próbowała się uśmiechnąć. - Dochodzę do wniosku, że Anthony zawsze pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. Chyba robi to, żeby mnie zdenerwować. - A jesteś zdenerwowana? Roslynn zaśmiała się, choć z jej ust wydobyło się raczej coś na kształt jęku. Pociągnęła duży łyk sherry i ponownie zajęła miejsce obok Frances na nowej sofie od Adamsa. - Uważasz, że nie powinnam? Może i masz rację. W końcu Anthony wie o twojej obecności, więc nie odważy się zrobić nic strasznego. - Ale...? Roslynn uśmiechnęła się z przymusem. - On mnie ciągle zaskakuje, Fran. Nigdy nie wiem, czego się po nim spodziewać, nie wiem, w jakim będzie nastroju.. - Nie ma w tym nic dziwnego, moja droga. My też miewamy swoje humory, prawda? Przestań się tak ekscytować. Powiedz mi lepiej, co twój mąż sądzi o nowych meblach. - Jeszcze ich nie widział - zaśmiała się Roslynn. Oczy Frances zaokrągliły się ze zdumienia. - To znaczy, że nie wiedział, co zamierzasz kupić? Ale te meble są takie... - ...delikatne i kobiece? — Na twarz Roslynn wypełzł dumny uśmieszek. - Dobry Boże - jęknęła Frances — ty to zrobiłaś celowo! Masz nadzieję, że on uzna je za obrzydliwe, czyż nie tak? Roslynn rozejrzała się po pokoju, jeszcze niedawno tchnącym czysto męską atmosferą, teraz zaś całkowicie odmienionym, a to za sprawą ślicznego kompletu mebli z drewna atłasowego. Nareszcie wyglądał tak, jak powinien wyglądać salonik, który stanowi właściwe królestwo kobiety. Meble Adamsa uchodziły za nieco przerafinowane w konstrukcji i ornamentyce, ale Roslynn lubiła ten styl. Szczególnie podobały jej się pokrycia z atłasowego brokatu: srebrne kwiaty na oliw-kowozielonym tle. Zestawienie kolorów może nie było kobiece, ale wzór - tak. Pozostała jeszcze kwestia wyboru tapet, lecz jak dotąd Roslynn nie podjęła decyzji... - Wątpię, żeby Anthony uznał te meble za obrzydliwe. A jeśli nawet, prawdopodobnie mi o tym nie powie. Taki już jest. — Roslynn wzruszyła ramionami. — Ale gdyby powiedział, oczywiście natychmiast bym się ich pozbyła i kupiła nowe. Frances zmarszczyła brwi. - Obawiam się, że za bardzo przywykłaś do nieliczenia się z pieniędzmi Zapominasz, że twój mąż nie jest tak majętny jak ty. - Nie, o tym właśnie doskonale pamiętam. - A więc to tak -westchnęła Frances. - No cóż, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Gdy w grę wchodzą pieniądze, mężczyzn potrafią się zachowywać dość pociesznie. Jeden straci dwadzieścia tysięcy funtów i nawet się nie skrzywi. Inny w podobnej sytuacji gotów się zabić. - Nie ma obawy,Anthony nie należy do tych, co się przejmują. — Roslynn ponownie wzruszyła ramionami. -Wypijesz jeszcze kieliszek przed kolacją? Frances spojrzała aa stół: jej kieliszek był nadal w połowie pełny, Rosłym - znów pusty. Pokręciła głową, ale pytanie przyjaciółki jakby nie dotarło do jej świadomości. - Wiesz, uważam, że powinnaś robić swoje i niczym się nie przejmować, ile nie powiesz mi, że nie obawiasz się jego reakcji. Czy był bardzo... niemiły w trakcie tej kłótni, o której nie chcesz rozmawiać? - To nie była kłótnia - chłodno odrzekła Roslynn. -A niemiły jest, odkąd go poślubiłam. - Gdy ostatnio wdziałam was razem, ty też nie byłaś zbyt czarująca, moja droga. Podejrzewam, że istnieje związek między jego humorami a twoimi. Roslynn skrzywili się, jakby ta rozsądna przecież uwaga przyprawiła ją o ból głowy. - Ponieważ Anthony najwyraźniej nie zjawi się na kolacji, a James i Jeremy spędzają wieczór poza domem, zostałyśmy same. Na pewno uda nam się znaleźć przyjemniejszy temat do rozmowy. Na takie dictum Frances nie pozostało nic innego, jak ustąpić i istotnie zmienić temat. - Oczywiście - uśmiechnęła się — pod warunkiem, że bardzo się postaramy. Roslynn odpowiedziała uśmiechem, czując, jak z wolna opuszcza ją napięcie. Dobrze jej było z Frances, choć niektórych rad przyjaciółki nawet słuchać nie miała ochoty. Odstawiła kieliszek i podniosła się z sofy. - Chodźmy. Następne sherry może nam odebrać apetyt, a kucharz przygotował dziś mnóstwo smakołyków. Dobson pewnie już chciałby zacząć podawać. I zaczekaj, aż zobaczysz mój nowy stół. Dziś go dostarczono. To prawdziwe dzieło sztuki; każdemu powinien się podobać. - I niewątpliwie jest piekielnie drogi. - To też - odparła Roslynn ze śmiechem. Trzymając się pod ręce, opuściły salonik, aby przejść do jadalni, która do niedawna miała właściwie status pokoju śniadaniowego, jako że przed ożenkiem Anthony rzadko jadał obiady i kolacje w domu. Po ożenku zresztą też. W holu Roslynn przystanęła, bo Dobson otwierał właśnie drzwi. Ujrzawszy Anthony'ego, zesztywniała, ale to było nic w porównaniu z jej reakcją na widok mężczyzny, który towarzyszył mężowi. Na chwilę zabrakło jej tchu. Jak on śmiał! Przyprowadził George'a Amhersta, wiedząc, że na kolacji będzie Frances. A sądząc z miny George'a, który dosłownie skamieniał tuż za progiem, on także nie wiedział, co go czeka. - Wspaniale! - Anthony uśmiechnął się jowialnie. -Widzę, George, że przyszliśmy w samą porę na kolację. Dłonie Roslynn zacisnęły się w pięści. Frances zareagowała w sposób nieco bardziej dramatyczny. Zbladła jak płótno, puściła ramię przyjaciółki i z jękiem przerażonego dziecka uciekła do saloniku. Anthony klepnął przyjaciela w plecy, wyrywając go z osłupienia. - Nie stój jak jakiś osioł, George. Idź za nią. - Nie! - warknęła Roslynn, nim George zdążył postawić pierwszy krok. - Jeszcze wam mało? Zmrożony pogardą w jej głosie, George zawahał się. I ten właśnie moment postanowiła wykorzystać Roslynn, aby zamknąć mu przed nosem drzwi saloniku. Nie przewidziała jednak interwencji Anthony'ego. Nie wiedzieć kiedy znalazł się przy niej i otoczywszy ją w pasie żelaznym ramieniem, zawrócił w pół drogi, prowadząc w stronę schodów. - Puść mnie, ty...! - wrzasnęła ze złością. - Opanuj się, moja droga - powiedział szybko. - I nie krzycz z łaski swojej. Dość już tych niesmacznych scen ku uciesze służby.

Miał rację, ale to nie zmniejszyło wściekłości Roslynn. Ściszyła jednak głos. - Jeśli nie... Położył jej palec na ustach, zmuszając do przerwania w pół słowa. - Zastanów się, kochanie. Zbyt długo lady Grenfell odmawiała George'owi posłuchania. Nadszedł czas, żeby ją zmusić do rozmowy, i George właśnie to robi. Nie należy mu przeszkadzać. - Tu Anthony uśmiechnął się i zmieniając ton, zapytał: - Czy to ci czegoś nie przypomina? - Nic a nic! - odburknęła. - Ja ciebie słuchałam, tylko ci nie wierzyłam. - Uparta smarkula - odparł z łagodnym wyrzutem. -Ale nic to. Muszę się przebrać do kolacji. Pójdziesz ze mną. Posłuchała. Zresztą, nie miała wyboru, bo niemal wniósł ją po schodach. Ale znalazłszy się w sypialni męża, odepchnęła go gwałtownie, nie zważając nawet na obecność Willisa. - Zrobiłeś dziś coś najbardziej odrażającego! — wy-buchnęła. - Miło mi to słyszeć — odparł pogodnie. - Bo miałem wrażenie, że najbardziej odrażającym moim postępkiem było... - Milcz! - zawołała. - Milcz! I rzuciła się do drzwi. Złapał ją w pasie, uniósł i posadził na fotelu obok kominka. Następnie pochylił się ku niej, aż przywarła plecami do oparcia, i już bez śladu rozbawienia wycedził: - Siedź tutaj, moja kochana żono, albo przywiążę cię do fotela. Czy wyrażam się jasno? - Nie ośmielisz się! - Możesz być absolutnie pewna, że się ośmielę. Przez chwilę mocowali się wzrokiem, ale że Anthony ani drgnął, groźnie pochylony nad fotelem, Roslynn postanowiła ustąpić i spuściła oczy. Uznał to za oznakę kapitulacji i wyprostował się powoli, ale dobry humor już go opuścił. Zdawał sobie sprawę, że pomagając George'owi, może narazić na szwank swoje i tak napięte stosunki z żoną. 1 rzeczywiście, w jednej chwili stracił w jej oczach wszystko, co udało mu się odwojować w ciągu dwóch dni, które minęły od owej koszmarnej awantury w holu. Trudno. George zasłużył sobie na szansę, jaką niewątpliwie była dlań chwila sam na sam z Frances. Ale teraz Anthony'ego czekało dodatkowe kilka tygodni humorów Roslynn. Kilka tygodni tortur. Odwrócił się od fotela i spojrzał na pokojowego takim wzrokiem, że ten odruchowo cofnął się o krok. To dopiero zwróciło nań uwagę Anthony'ego. - Dziękuję, Willis- rzekł z wymuszonym spokojem, rzuciwszy okiem na przygotowane ubranie. — Jak zwykle wybrałeś bez zarzutu. Na te słowa Roslynn odwróciła się gwałtownie, rozognionym spojrzeniem omiatając twarz pokojowca, a następnie troskliwie porozkładane na łóżku ubrania. - Czy to znaczy - odezwała się - że on wiedział, że będziesz w domu na kolacji? - Naturalnie - odrzekł Anthony. Zdjął surdut i zaczął rozpinać koszulę. - Zawsze mówię Willisowi, kiedy może się mnie spodziewać. O ile, rzecz jasna, sam jestem pewien swoich planów. Posłała Willisowi pełne wyrzutu spojrzenie, pod którym biedak zaczerwienił się i spuścił oczy. - Mógł mi powiedzieć. - To nie należy do jego obowiązków. - Ale do twoich - owszem! Anthony spojrzał na żonę, zastanawiając się, czy warto ryzykować jej gniew dla takiego drobiazgu. - Masz rację, kochanie. I gdybyś rano, zamiast się dąsać i udawać obrażoną, spokojnie ze mną porozmawiała, wiedziałabyś, co zamierzam. Oczy Roslynn zaiskrzyły się złością. Już miała się zerwać z fotela, ale przypomniała sobie groźbę Anthony'ego i poprzestała na gniewnym tupnięciu. - Wcale się nie dąsałam! - Nie? — Anthony uśmiechnął się nieznacznie. -A więc jak określiłabyś swoje zachowanie? Zdjął koszulę i rzucił ją prosto w nadstawione ręce Willisa. Roslynn pośpiesznie odwróciła głowę. Anthony omal się nie roześmiał. Ta dość niedorzeczna wymiana zdań z żoną poprawiła mu humor. To, że tak starannie unikała widoku jego nagiego torsu, wydawało mu się nieodparcie zabawne. Usiadł na łóżku, aby umożliwić Willisowi zajęcie się butami, ale nie odrywał oczu od Roslynn. Tego wieczora uczesana była inaczej niż zwykle: włosy, spiętrzone na czubku głowy, opadały na boki mnóstwem frywolnych loczków. Ileż to czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni zanurzał palce w te złocistorude sploty? Jakże dawno nie kosztował cudownie gładkiej skóry jej szyi. Przesunął wzrokiem po stromej wypukłości piersi i czym prędzej zmusił się do patrzenia w innym kierunku. Jeszcze trochę, a przebieranie się w obecności Willisa mogło się stać nieco kłopotliwe. - Muszę wyznać, kochanie, że przyczyna twego złego humoru podczas śniadania jakoś mi umknęła. - Sprowokowałeś mnie - mruknęła pod nosem. - Nie wiem, jak to było możliwe, skoro zachowywałem się nad wyraz przyzwoicie. - Nazwałeś Frances moimi ,,posiłkami"! - Być może uznasz to za niedelikatność z mojej strony, ale muszę ci przypomnieć, że zaczęłaś się dąsać, zanim w rozmowie padło imię twojej przyjaciółki. - Masz rację - syknęła. - To było niedelikatne. Wręcz prostackie. Spojrzał na nią spod oka i spostrzegł, że nerwowo zaciska dłonie na poręczach fotela. Najwyraźniej rozmowa nie toczyła się po jej myśli. On jednak wcale nie chciał zapędzać jej w kozi róg, toteż zmieniając temat, rzucił obojętnym tonem: - Byłbym zapomniał... Chciałbym, Roslynn, żebyś nie wychodziła beze mnie, dopóki nie znajdę twojego kuzyna. W innej sytuacji powiedziałaby, że sama wie, co dla niej dobre, i już dawno postanowiła nie wychodzić na razie z domu. Była mu jednak wdzięczna za ową zmianę tematu i odrzekła po prostu: - Oczywiście. - Czy chciałabyś dokądś pójść w najbliższych dniach? I znosić w tym czasie jego towarzystwo? - Nie — odparła zdecydowanie. - To i dobrze. - Wzruszył ramionami. - Ale jeśli zmienisz zdanie, nie krępuj się, tylko od razu mi powiedz. Co on się zrobił taki troskliwy i przewidujący? - Jeszcze się nie przebrałeś? - Prawdę mówiąc... - Malory! - rozległo się za drzwiami, a w chwilę później George Amherst jak burza wpadł do sypialni. -Tony! Będziesz... Roslynn zerwała się z fotela i jakby niepomna gróźb męża pośpieszyła do wyjścia. Nie była ciekawa, jakie to rewelacje George przynosi Anthony'emu. Modliła się tylko, żeby ten ostatni nie zechciał urządzić kolejnej sceny i nie próbował jej dogonić. Zbiegła po schodach, by zatrzymać się dopiero w drzwiach saloniku. Frances stała przed kominkiem, plecami do pokoju. Odwróciła się i Roslynn poczuła, że żal ściska ją za gardło, bo z oczu przyjaciółki spływały wielkie łzy.

- Och, Fran, tak mi przykro! — zawołała, podeszła do Frances i objęła ją. - Nigdy nie wybaczę Anthony'emu tego, co zrobił. Nie miał prawa się wtrącać... - Wychodzę za mąż, Ros. Roslynn oniemiała. Nie wierzyła własnym uszom. Nawet radosny uśmiech Frances - uśmiech, jaki od lat nie gościł na twarzy przyjaciółki nie był jej w stanie przekonać, że to, co usłyszała, jest prawdą. Przeczyły temu łzy. Te łzy... - Czemu więc płaczesz? Frances zaśmiała się niepewnie. - Sama nie wiem. Byłam taka głupia, Ros. George mówi, że mnie kocha, że zawsze mnie kochał. - I ty mu wierzysz? - Tak - odparła Frances. - Tak - powtórzyła z mocą. - Ależ, Fran... - Chyba nie próbuje pani nakłonić jej do zmiany zdania, lady Malory? Roslynn obejrzała się zaskoczona i stwierdziła, że George Amherst patrzy na nią z nie skrywaną wrogością na twarzy. Żaden mężczyzna jeszcze tak na nią nie patrzył: tak zimno, z taką nienawiścią. - Nie - odrzekła drżącym głosem. - Ani mi to w głowie... - I słusznie! - W jednej chwili wyraz twarzy George'a zmienił się nie do poznania. Miejsce wrogości zajął przyjazny, bez mała promienny uśmiech. - Bo teraz, kiedy wiem, że Frances mnie kocha, nikomu nie pozwolę stanąć między nami. Ciepłe spojrzenie, z jakim George wypowiedział te słowa, bynajmniej nie osłabiło ich wymowy. Nie ulegało wątpliwości, że owo ,,nikomu" obejmuje także Roslynn. Ukryta w tym sformułowaniu subtelna groźba wywołała u Frances zachwyt graniczący z euforią. Objęła zdumioną przyjaciółkę i szepnęła jej do ucha: - Teraz wiesz, dlaczego mu wierzę? Czyż on nie jest cudowny? Cudowny? Roslynn chciało się krzyczeć z bezsilnej złości. Ten człowiek był hulaką i rozpustnikiem, libertynem. Czyż to nie Frances ostrzegała ją przed ufaniem takim mężczyznom? A teraz sama zamierza wyjść za jednego z nich, tego samego, który już raz złamał jej serce. - Będziemy uciekać - oznajmiła Frances, puszczając ramię przyjaciółki. Zaczerwieniła się i dodała: - Mam nadzieję, że nam wybaczysz, ale tyle jest spraw, o których musimy z Georgiem porozmawiać... - Lady Roslynn na pewno wie, jak bardzo chcemy być teraz sami, Franny - wtrącił George, obejmując Frances i przyciągając ją nieprzyzwoicie do siebie. -W końcu sama jest mężatką od kilku dni. Roslynn literalnie zatkało. Nie była w stanie wykrztusić nawet kilku słów zdawkowego pożegnania. Na szczęście Frances i George zanadto wpatrywali się sobie w oczy, żeby zwracać uwagę na to, co działo się dokoła. Chwilę później już ich nie było. Roslynn została w saloniku sama. Miotana tysiącem sprzecznych uczuć, wpatrywała się w podłogę u swoich stóp, jakby wciąż jeszcze nie mogła się otrząsnąć ze zdumienia. - Widzę, że dobra nowina już do ciebie dotarła. Roslynn zwróciła się wolno ku drzwiom i podniosła wzrok. To, co ujrzała, sprawiło, że na chwilę w jej głowie zapanowała kompletna pustka. Anthony miał na sobie aksamitny ciemnozielony surdut o wyszukanym kroju: luźny, fantazyjnie zawiązany fular połyskiwał śnieżną bielą. Na przekór obowiązującej modzie włosy zaczesał do tyłu. Zbyt jednak miękkie, aby słuchać się grzebienia, hebanowymi falami spływały mu na skronie. Wyglądał wspaniale, olśniewająco — na jego widok serce Roslynn zamarło w piersi. I wtedy spostrzegła, że stoi w dobrze jej znanej pozie, wsparty biodrem o framugę drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, i uśmiecha się ironicznym, pobłażliwym uśmieszkiem. Do licha, wręcz emanował nonszalancką pewnością siebie, samozadowoleniem pawia, pyszniącego się swoim ogonem, i zwykłą męską arogancją. Wszystko to kryło się w spojrzeniu jego kobaltowych oczu, które przez kontrast z zielenią surduta wydawały się jeszcze bardziej niebieskie niż zwykle. - Nic nie powiesz, kochanie? Po tym całym zamieszaniu, jakiego narobiłaś - okazuje się - bez powodu? Wyraźnie z niej drwił! Dłonie Roslynn same zacisnęły się w pięści. Osłupienie wywołane decyzją Frances minęło bez śladu, ustępując miejsca zimnej furii. - Nie dziwię się twemu zakłopotaniu - ciągnął An-thony. — Kobieta, która natchnęła cię nieufnością do rodzaju męskiego, okazała się zdrajczynią i zawierzyła mężczyźnie. To nieco zmienia postać rzeczy, nie sądzisz? - Ty... - Nie, nie będzie wrzeszczeć jak straganiarka i robić z siebie widowiska dla służby. — Prawdę mówiąc — wycedziła przez zaciśnięte zęby - nie widzę analogii między jej przypadkiem a moim. A zresztą... do rana otrzeźwieje. - Znając starego George'a - wątpię. Jutro rano twoja przyjaciółka będzie miała głowę pełną wspomnień minionej nocy. Znasz ten stan, nieprawdaż? Zarumieniła się, mimo iż z całych sił starała się do tego nie dopuścić. - Jesteś wstrętny, Anthony. Wyszli stąd, bo chcieli porozmawiać. - Jeśli tak twierdzisz... Rozwścieczał ją protekcjonalny ton jego uwag. Oczywiście miał rację. Oboje wiedzieli, w czym rzecz. Powód, dla którego Frances i George wyszli w takim pośpiechu, był wręcz żenująco oczywisty. Ale prędzej ją diabli porwą, niż otwarcie przyzna mu rację. - Zdaje się, że zaczyna mnie boleć głowa — oznajmiła chłodno. - Zechcesz mi wybaczyć... — I ruszyła do wyjścia. Przed drzwiami musiała się jednak zatrzymać, ponieważ nadal stał w progu, zagradzając przejście. -Mogę cię przeprosić? - rzuciła jadowitym tonem. Anthony wyprostował się powoli. Chciało mu się śmiać, bo odwróciła się doń plecami i tak przecisnęła się przez drzwi, starając się go nie dotknąć. - Tchórz - powiedział niegłośno i uśmiechnął się, kiedy zatrzymała się pośrodku holu, sztywno prostując ramiona. - Właśnie sobie przypomniałem, że winien ci jestem demonstrację użyteczności fotela. Roslynn sapnęła, jakby na chwilę zabrakło jej tchu, i biegiem puściła się ku schodom. Gonił za nią śmiech Anthony'ego. - Co się odwlecze... Rozdział 33 Od owego pamiętnego wieczora, kiedy to Frances zdezerterowała do wrogiego obozu - bo czymże, jeśli nie dezercją był jej związek z Amherstem? - minęły dwa dni i oto Roslynn zbliżała się do szerokich, podwójnych drzwi wielkiej sali balowej w domu Edwarda Malory'ego. Przekroczyła próg i stanęła jak wryta, zmuszając do zatrzymania się także Jamesa i Anthony'ego, którzy jej towarzyszyli. Co prawda, mnogość powozów czekających przed domem stanowiła pewną wskazówkę co do liczby gości, ale takiego widoku Roslynn się nie spodziewała: w ogromnej, jasno oświetlonej sali zgromadziło się co najmniej dwieście osób. - Sądziłam, że to będzie skromne przyjęcie dla przyjaciół i rodziny. — Zwracając się do Anthony'ego, Roslynn nie potrafiła ukryć niezadowolenia. W końcu chodziło o przyjęcie na ich cześć. Powinna zostać uprzedzona. - “Nic wielkiego", czy nie tak wyraził się twój brat? - Jak na przyjęcie wydawane przez Charlotte to istotnie “nic wielkiego". - I wszyscy ci ludzie są twoimi przyjaciółmi? - Niestety, muszę cię rozczarować, kochanie. — An-thony się uśmiechnął. - Nie jestem aż tak popularny. Kiedy Eddie mówi “przyjaciele rodziny", to ma na myśli przyjaciół wszystkich członków rodziny z osobna. Ale, ale! Czy ci mówiłem, że wyglądasz zachwycająco?

Jeśli Anthony sądził, że Roslynn obawia się o swój wygląd, to się mylił. Suknia, którą miała na sobie z ciemnozielonej jedwabnej krepy, wykończona atłasem i czarną koronką, o wysoko podniesionym stanie i z głębokim, odsłaniającym szyję dekoltem - nadawała się na każdy, nawet najbardziej uroczysty bal. Czarne wieczorowe rękawiczki i atłasowe pantofelki dopełniały stroju Roslynn. Do tego, rzecz jasna, biżuteria: diamenty w uszach, na szyi, na przegubach rąk i na palcach. Tak wystrojona czuła się godna przedstawienia choćby i samemu księciu regentowi. Nie zareagowała więc na komplement męża. Zresztą i on nie zwracał już na nią uwagi, całkowicie pochłonięty przepatrywaniem tłumu gości. Spojrzała nań spod oka i zacisnęła zęby. Przybywając na bal w towarzystwie Anthony'ego i Jamesa, dwóch najprzystojniejszych mężczyzn w Londynie, powinna być z siebie niezmiernie dumna. I byłaby, gdyby nie to, że chwilowo wszystkie jej myśli obracały się wokół jednej kwestii: jak możliwie szybko uwolnić się od towarzystwa męża. Kilka minut jazdy powozem, kiedy to była zmuszona siedzieć u jego boku, uczyniło z niej kłębek nerwów. Anthony celowo usiadł tuż obok niej, objął ją ramieniem i mocno przycisnął do piersi. Doskonale wiedział, że w obecności Jamesa nie zrobi mu sceny. Wszystko w niej gotowało się z bezsilnej furii, lecz chcąc nie chcąc, musiała znosić torturę jego fizycznej bliskości, parzący dotyk jego uda na swoim udzie, jego biodra i... dłoni! Ani na chwilę nie przestawał muskać końcami palców jej ręki, nagiej pomiędzy rękawiczką a krótkim rękawem sukni. I wiedział, jak to na nią działa. Siedziała sztywna niczym posąg, ale nie była w stanie zapanować nad przyśpieszonym oddechem czy biciem serca. Ramię pod jego palcami raz po raz to pokrywała wielce wymowna gęsia skórka, a wstrząsające nią dreszcze nie pozostawiały wątpliwości co do jej rzeczywistego stanu. Miała wrażenie, że ta podróż nigdy się nie skończy, choć z Piccadilly na Grosvenor Square, gdzie mieszkał Edward Malory z żoną i piątką dzieci, było raptem kilka przecznic. Wreszcie dojechali i Roslynn mogła odsunąć się od męża; dreszcze minęły, zaczęła oddycha ć normalnie, ale do całkowitego uwolnienia się spod jego czaru było jeszcze daleko. Ponieważ przyjęcie wydano na ich cześć, etykieta wymagała, aby razem uczestniczyli w prezentacji gości, co przy takiej ich liczbie musiało trwać piekielnie długo. Ale niech n o tylko Edward przedstawi jej ostatniego z obecnych... Rodzina Malorych stawiła się niemal w komplecie. Roslynn zauważyła Reginę i Nicholasa, pogrążonych w rozmowie z dziećmi gospodarza. Jason i jego syn, Derek, stali obok stołu z napojami, podobnie jak Jeremy, który przyszedł nieco wcześniej, aby pomóc przy dekorowaniu sali. Sądząc z jej wyglądu, ogołocił w tym celu ogród kwiatowy ciotki Charlotte. W tłumie gości Ros-lynn wypatrzyła także Frances i George'a i kilka osób poznanych w pierwszych tygodniach pobytu w Londynie. W sali zapanowała nagle cisza, co musiało oznaczać, że dostrzeżono przybycie honorowych gości. Chwilę później Anthony czułym gestem objął żonę, tak że tworzyli obraz prawdziwie kochającej się pary. Roslynn jęknęła w duchu. Czy to się nigdy nie skończy? Jak długo jeszcze Anthony będzie wykorzystywał sytuację? Ano wyglądało na to, że długo, bo nie cofnął ręki, kiedy u boku nowożeńców pojawili się Edward oraz Charlotte i zaczęło się przedstawianie krewnych i znajomych. Zgodnie ze zwyczajem także otwarcie balu było przywilejem gości honorowych. Tak więc do pierwszego tańca Roslynn musiała wyjść na parkiet w objęciach Anthony'ego, czego ten nie omieszkał wykorzystać, by dręczyć ją swoją bliskością. Niebawem jednak zawarła znajomość z przyjaciółmi męża - najbardziej żałosną bandą lubieżnych rozpustników, jaką można sobie wyobrazić. Nie było wśród nich ani jednego, który nie gapiłby się na nią bezwstydnie, nie próbował flirtować czy zbić z tropu łajdackimi żartami i aluzjami. Byli okropni. I niesłychanie zabawni. A przede wszystkim uwolnili ją od Anthony'ego — jeden po drugim prosząc do tańca, aż musiała błagać o chwilę odpoczynku. Anthony zgubił się gdzieś w tłumie. Nareszcie Roslynn mogła odetchnąć z ulgą i zacząć się bawić. - Co z tobą, Malory? Albo grasz w karty, albo spacerujesz. — Czcigodny John Willhurst był wyraźnie zniecierpliwiony, bo Anthony już po raz trzeci wstał od stolika. Pozostali dwaj gracze pośpiesznie wlepili wzrok w karty, Anthony zaś pochylił się ku Willhurstowi i wycedził: - Zamierzam rozprostować nogi, John. Ale jeśli to ci się nie podoba, wiesz, co możesz zrobić. - Czy ja mówię, że coś mi się nie podoba? — Jako sąsiad Jasona Willhurst od dziecka znał braci Malorych i nieraz padał ofiarą ich wybuchowego temperamentu. Co Anthony miał na myśli? Na pewno nic przyjemnego. — Chyba też zrobię sobie przerwę... Skoczę po coś do picia. Willhurst pośpiesznie wstał od stolika i odszedł w stronę bufetu. Anthony badawczym spojrzeniem obrzucił pozostałą dwójkę graczy, jakby sprawdzał, czy i oni nie mają jakichś obiekcji. Nie mieli. Spokojnie, jakby przed chwilą nie doprowadził do niebezpiecznej scysji ze starym przyjacielem rodziny, zabrał ze stołu swój kieliszek i opuścił bibliotekę. Chwilę później — po raz trzeci w ciągu półgodziny! — stał w drzwiach sali balowej, wypatrując w tłumie błysku złotorudych włosów. Przeklęty świat! Nie mógł nawet spokojnie pograć w karty. Świadomość, iż Roslynn znajduje się w pobliżu, lecz poza zasięgiem jego wzroku, do tego stopnia utrudniała mu koncentrację, że zdążył już przegrać tysiąc funtów. Niedobne. Wyglądało na to, że głupich kilku minut nie był w stanie wytrzymać bez patrzenia na żonę. Tak jak znalazłszy się blisko niej, nie umiał zapanować nad swoimi rękami. - Znów tam stoi. Conrad Sharp porozumiewawczo trącił Jamesa łokciem. Ten spojrzał we wskazanym kierunku i uśmiechnął się szeroko, spostrzegłszy Anthony?ego, który z ponurą miną wpatrywał się w wirującą na parkiecie żonę. - Wyraz jego twarzy starczy za tysiąc słów. Odnoszę wrażenie, że mój braciszek nie czuje się szczęśliwy. - Możesz temu zaradzić. Wystarczy, że zamienisz kilka słów z jego małżonką i wyprowadzisz ją z błędu. - Chyba mógłbym to zrobić. - Ale nie zrobisz? - Żeby ułatwić Tony'emu zadanie? Chyba zwariowałeś! Dużo zabawniej będzie zobaczyć, jak sam sobie poradzi z tą sytuacją. Tony nie z tych, co to rezygnują w pół drogi. Nie cofnie się, dopóki całkiem się nie pogrąży. Dopiero wtedy spróbuje wydostać się na powierzchnię. - A jeśli mu się to nie uda? - Miej trochę wiary, Connie! Malory zawsze zwyciężają. - James się uśmiechnął. - Poza tym nie wiem, czy zauważyłeś, że ona już mięknie. Nie może się powstrzymać od rozglądania się za Tonym, tak jak on za nią. W osobie lady Roslynn masz doskonały przykład kobiety zakochanej w swoim mężu. - Domyślam się, że ona sama jeszcze o tym nie wie. - Najprawdopodobniej. - A wy co tak do siebie szczerzycie zęby? — odezwała się Regina, podchodząc do wuja; towarzyszył jej Nicholas. - Co was tak rozbawiło? James uściskał siostrzenicę. - Niedoskonałość rodzaju męskiego, kochanie. Potrafimy być czasem skończonymi osłami. - Mów za siebie, stary - mruknął Nicholas. - Prawdę móviąc — James skrzywił się złośliwie — akurat siebie nie miałem na myśli. Ale ty, Montieth, jesteś doskonałą ilustracją mojej tezy.

- Wspaniale - westchnęła Regina z irytacją. - Poprosisz mnie do tańca, Connie? Zabierz mnie stąd, zanim ci dwaj wyciągną noże i zachlapią mi suknię krwią. Zmęczyły mnie te ich kłótnie. - Z przyjemnością - odparł Conrad, śmiejąc się. James popatrzył za odchodzącą siostrzenicą i parsknął ironicznie. - Słyszałeś? Zmęczyły ją nasze kłótnie, więc sobie idzie. - To jeszcze nic - odrzekł Nicholas. - Żebyś wiedział, co ona wyprawia w domu. — Umilkł i po chwili mruknął jakby do siebie: Spróbowałbyś pospać na sofie w salonie, bo żona się na ciebie obraziła... James wybuchnął śmiechem; nawet nie próbował się powstrzymać. - Dobry Boże, ty też? Niech mnie diabli, jeśli to nie jest dowcip sezonu. A czymże sobie zasłużyłeś... - Nie wybaczyłem ci, nie pogodziłem się z tobą, ot czym. — Nicholas wyraźnie spochmurniał. Nie podobało mu się, że James bawi się jego kosztem. - Ilekroć się z tobą przemówię, robi mi awanturę. A nawiasem mówiąc: kiedy, dc cholery, zamierzasz wyjechać z Londynu? - Co się dzieje, że wszyscy tak się interesują terminem mojego wyjazdu?- James się roześmiał. — Ale zrobię wszystko, żebyś został na tej sofie. Gotów jestem nigdy nie ruszyć się z miasta. - Poczciwy z ciebie chłop, Malory. - Zawsze się za takiego uważałem. A jeśli cię to pocieszy: ja już ci dawno wybaczyłem. - Bardzo to wielkoduszne z twojej strony. Tylko że to ty wszystkiemu zawiniłeś. Naraziłem ci się, bo okazałem się lepszym żeglarzem... - I wpakowałeś mnie do więzienia. - Jamesa powoli opuszczała wesołość. - Ba! To było po tym, jak na miesiąc wylądowałem w łóżku, bo raczyłeś połamać mi kości. Przez ciebie omal nie spóźniłem się na własny ślub. - Na który trzeba było wlec cię siłą - kwaśno zauważył James. - To parszywe kłamstwo! - Czyżby? Nie zaprzeczysz, że moi bracia musieli użyć niekonwencjonalnych środków perswazji, żeby przywieść cię do ołtarza. Gdybym ja tam wówczas był... - Ależ byłeś, przyjacielu! Skradałeś się po kątach, próbując dobrać mi się do skóry. - Skradałem?! - zawołał James. - Skradałem, powiadasz! - Masz ci los! - jęknął Nicholas. - Zobacz, co narobiłeś swoimi wrzaskami. Orkiestra wciąż grała, ale Regina, miast tańczyć, stała na środku parkietu, spoglądając w stronę męża. Nie wyglądała na zadowoloną. Tylko Connie miał taką minę, jakby chciał powiedzieć: ,,Ja niczego nie słyszałem!" - Chyba się jeszcze napiję — stwierdził niespodziewanie James i uśmiechnął się szeroko. - Przyjemnych snów na sofie, drogi chłopcze. I pomaszerował w stronę bufetu. Mijając drzwi sali balowej, nie oparł się pokusie dogryzienia Anthony'emu. - Ty i Montieth powinniście wymieniać się doświadczeniami. Obaj macie te same kłopoty. - Tak sądzisz? - Anthony przebiegł wzrokiem po sali, szukając Nicholasa. Znalazłszy, stwierdził sucho: — Możliwe, ale on najwyraźniej odkrył na nie sposób. James parsknął śmiechem, bo Nicholas zdecydowanym krokiem podszedł do żony i pocałował ją namiętnie, zupełnie nie zwracając przy tym uwagi na sensację, jaką wzbudza swoim zachowaniem. - Do diabła, rzeczywiście! Ten chłopak ma łeb nie od parady. Regan nie może go obsztorcować, bo ma, dosłownie, zatkane usta. Ostatnia uwaga Jamesa już nie dotarła do uszu brata. Anthony bowiem po raz kolejny — i o jeden za dużo - usłyszał gardłowy śmiech Roslynn. Klucząc między tańczącymi, podszedł do niej i niezbyt delikatnie klepnął w ramię jej aktualnego partnera. - Coś nie w porządku, Malory? - ostrożnie spytał lord Warton, bo w minie i postawie Anthony'ego kryła się nieokreślona groźba. - Bynajmniej. - Anthony uśmiechnął się zdawkowo i szybkim ruchem złapał Roslynn za łokieć, jako że już zaczęła się oddalać. - Po prostu odbieram co moje. -I skłoniwszy się lekko, zakręcił żoną tak, że niebawem znaleźli się w kręgu wirujących wokół sali par. - Dobrze się bawisz, kochanie? - B a w i ł a m się dobrze — odparła Roslynn, unikając wzroku męża. Nie zareagował na ukrytą w jej słowach aluzję, tylko mocniej zacisnął palce na jej dłoni. - Może więc wyjdziemy? - Nie — odpowiedziała pośpiesznie. - Ale jeśli się nudzisz... - Bawię-się-doskonale! - warknęła. Uśmiechnął się, jakby nie zauważył, że rozgląda się po sali, byle tylko nie patrzeć w jego kierunku. Mocniej przyciągnął ją do siebie i spostrzegł, że szyja jej faluje przyśpieszonym pulsem; zastanawiał się, co by to było, gdyby zastosował strategię Nicholasa. - Co zrobisz, kochanie, jeśli zakończę tego walca pocałunkiem? - Słucham?! Teraz patrzyła mu prosto w oczy. - Wyglądasz na przestraszoną. Dlaczego? - Nie jestem przestraszona. - I zdaje mi się, że słyszę szkocką wymowę, a to niechybna oznaka... - Zamilkniesz wreszcie? - syknęła. Jego drwiny do tego stopnia wyprowadziły ją z równowagi, że zgubiła krok. Anthony uśmiechnął się z satysfakcją, ale nie podjął drażliwego tematu. Rozpętując wojnę tu, na parkiecie sali balowej, niczego by nie zyskał. A poza tym to było w złym guście. Jego uwagę przyciągnęły diamenty Roslynn, połyskujące przy każdym jej ruchu migotliwym wielobarwnym blaskiem rozszczepionego światła. - Co mężczyzna daje kobiecie, która już wszystko ma? - zapytał bezosobowym tonem. - Coś, czego nie można kupić - odparła bez zastanowienia, bo myślami była już przy tym, co będzie się działo, kiedy ten walc dobiegnie końca. - Może swoje serce? - Może. Nie... to znaczy... - Zatrzymała się w pół kroku i podniosła nań płonące oczy. - Ja nie chcę twojego serca. Już nie. Bezwiednie musnął palcami włosy na jej skroni. - A jeśli ono już jest twoje? Na krótką chwilę Roslynn jakby wypadła z roli, uległa magnetycznej sile spojrzenia jego niebieskich oczu. Odruchowo przytuliła się do męża, gotowa poddać się jego pocałunkom tu, na środku sali, nie bacząc na otaczający ich tłum i na to wszystko, co zaszło między nimi. Szybko jednak oprzytomniała. Cofnęła się i rozgniewana - teraz bardziej na siebie niż na męża - odparła: - Jeśli twoje serce należy do mnie, to mogę z nim zrobić, co zechcę. Najchętniej posiekałabym je na kawałki, a potem ci zwróciła. - Jędza bez serca. - Nie. — Uśmiechnęła się krzywo, nie zwracając uwagi na jego rozbawioną minę. - Moje serce jest tam, gdzie być powinno. I tam zostanie.

Co rzekłszy, wyrwała się z jego objęć i śpiesznie odeszła w kierunku sofy, na której siedzieli starsi bracia Anthony'ego. Tylko w ich obecności czuła się bezpieczna od kpin męża i pozornie niewinnych pieszczot jego natarczywych dłoni. Rozdział 34 George szarpnął kilkakrotnie uchwyt dzwonka i cofnął się o krok, pogwizdując pod nosem jakąś melodię. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Dobson. - Pan właśnie wyszedł, milordzie. Jakieś pięć minut temu — oznajmił, nie czekając, aż gość wyłoży powód wizyty. - Do diabła, a ja myślałem, że jeszcze będę na niego czekał - mruknął George. - Ale to nic. Jeśli, jak powiadasz, wyszedł pięć minut temu, nietrudno będzie go znaleźć. Dosiadłszy swojego gniadosza, skierował się w stronę Green Parku. Znał trasę przejażdżek Anthony'ego, wiodącą z dala od Rotten Row, gdzie zwykle roiło się od pań. Kilkakrotnie towarzyszył przyjacielowi w porannych galopach, ale zwykle działo się to po nocy spędzonej na hulance, a przed pójściem do łóżka. Ale wstać o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze, żeby pojeździć konno - czy też z jakiegokolwiek innego powodu - jak dotąd mu się nie zdarzyło. Jechał wolnym kłusem, nadal pogwizdując wesoło, a czuł się tak, jakby za chwilę miały wyrosnąć mu skrzydła. W ciągu minionych trzech dni jego zwyczaje uległy drastycznej zmianie, ale był szczęśliwy jak nigdy. Wcześnie chodził spać, wcześnie wstawał i cały dzień spędzał z Franny. Tak, był szczęśliwy, a zawdzięczał to Anthony'emu. Że zaś dotąd nie miał okazji mu podziękować, wybrał się na tę dzisiejszą przejażdżkę. Znalazłszy się w parku, przyśpieszył w nadziei, że uda mu się dogonić Anthony'ego. Kiedy go jednak spostrzegł, ten znajdował się daleko w przodzie; właśnie przystanął, szykując się do długiego galopu na przełaj, którym zwykł kończyć przejażdżkę. George uniósł rękę, ale już nie zdążył zawołać przyjaciela, bo oto ciszę poranka rozdarł huk pistoletowego wystrzału. George patrzył i oczom nie wierzył. Wierzchowiec Anthony'ego uniósł się na tylnych nogach tak wysoko, że zdawało się, iż obaj, koń i człowiek, przewrócą się do tyłu. Jeździec istotnie wyleciał z siodła, ale koń opadł na przednie kopyta i wyraźnie spłoszony, wierzgając i podrzucając głową, na oślep pognał przed siebie. Tymczasem w krzakach, mniej więcej dwadzieścia jardów od Anthony'ego, pojawił się rudowłosy mężczyzna. Dosiadł ukrytego w zaroślach wierzchowca i pogalopował w głąb parku. Na trawie pozostało nieruchome ciało Antho-ny'ego. Cała ta scena rozegrała się w ciągu zaledwie kilku sekund i dopiero po chwili jej przerażający sens dotarł do świadomości George'a. Potem Anthony usiadł, przesunął dłonią po włosach. George odetchnął z ulgą, rumieńce wróciły na jego pobladłą twarz. Jeszcze raz przyjrzał się Anthony'emu, już wstającemu z ziemi, a następnie popatrzył za znikającym między drzewami rudzielcem i podjął decyzję: zawrócił konia i ruszył śladem uciekającego. Anthony rzucił wodze czekającemu na podjeździe lokajowi i poleciwszy odprowadzić konia do stajni, skierował się w stronę domu. Na widok nadjeżdżającego George'a skrzywił się niechętnie. A niech to diabli! Nie był w nastroju do wysłuchiwania zwierzeń przyjaciela, okraszonych sentencjami w rodzaju: ,,Życie jest piękne". Nie żeby zazdrościł mu szczęścia. Po prostu wolał, by nie przypominano mu zbyt często, że w jego własnym życiu, zwłaszcza uczuciowym, panuje kompletny chaos. - A więc udało ci się dotrzeć do domu o własnych silach - zaśmiał się George. Ponura mina Anthony'ego jakoś nie zrobiła na nim wrażenia. - Najważniejsze, że kości masz całe. - Domyślam się, że byłeś świadkiem mojego fikołka. Dzięki za pomoc w złapaniu tej cholernej szkapy. - Pomyślałem, że bardziej ci zależy na tym. - George podał Anthony'emu skrawek papieru. Ten odczytał nic nie mówiący mu adres i uniósł brwi, nadając twarzy ironiczny wyraz. - Dokąd chcesz mnie wysłać? Do lekarza? A może do rzeźnika z tym przeklętym koniem? George parsknął śmiechem. - Nie trafiłeś. Pod tym adresem znajdziesz rudego jegomościa, który zrobił z ciebie tarczę strzelniczą. Dziwny facet. Nawet nie zaczekał, żeby sprawdzić, czy się podniesiesz. Widocznie uważa się za niezawodnego strzelca. Oczy Anthony'ego zabłysły. - A więc śledziłeś go aż do tego miejsca? - Machnął trzymaną w dłoni kartką. - W rzeczy samej. Kiedy zobaczyłem, że gramolisz się na nogi... - Oczywiście. - Anthony wreszcie się uśmiechnął. — Dzięki, George. Nim złapałem konia, po strzelcu nie było już śladu. - Czy to ten, którego szukałeś? - Założę się, że tak. - Zamierzasz mu złożyć wizytę? - A jak sądzisz? Nie bez odrobiny niepokoju George dostrzegł w oczach przyjaciela zimne błyski. - Potrzebujesz towarzystwa? - Nie tym razem, stary - odrzekł Anthony. - To sprawa między nim a mną. Roslynn otworzyła drzwi do gabinetu męża i zawahała się, ujrzawszy Anthony'ego siedzącego przy stole, zajętego czyszczeniem pistoletów do pojedynku. Nie słyszała, kiedy wrócił z parku. Poprzedniego wieczora zrobiła z siebie idiotkę i przez cały ranek celowo nie opuszczała swego pokoju. Z Grosvenor Square przyjechali wczoraj razem z Je-remym. Wychodząc z balu, Roslynn kazała chłopcu wsiąść do powozu i nie zważając na jego protesty - zabrała go do domu. Anthony śmiał się do rozpuku, bo oczywiście wiedział, dlaczego żona boi się spędzić z nim sam na sam nawet te kilka minut. Widać, nie za bardzo sobie ufała. Tymczasem James wyszedł z balu wcześniej i odjechał powozem Conrada Sharpa. Roslynn, poszukującej przyzwoitki, został tylko Jeremy. Lecz oto znów zanosiło się na spotkanie z mężem, a wszystko przez to, że zachciało jej się książki z jego biblioteczki. Jak dotąd jednak nie podniósł oczu znad czyszczonej broni. Jeśli cichutko się wycofa... - Chciałaś czegoś, kochanie? Nadal nie patrzył w stronę drzwi. Roslynn zacisnęła zęby. - Nic takiego, co nie mogłoby zaczekać. Anthony spojrzał na żonę i wzrok jego padł na książkę w jej dłoni. - Aha — mruknął. - Oto towarzyszka starych panien i wdów. Na wieczorną nudę nie ma to jak dobra książka, prawda? Najchętniej rzuciłaby w niego tym tomem. Czy zawsze musi robić aluzje do ich separacji? Już dawno powinien był się pogodzić z konsekwencjami swojej zdrady. Zachowywał się tak, jakby to ona ponosiła winę za obecną sytuację. A to było nieuczciwe, złościło ją i prowokowało do odwetu. - Przygotowujesz się do pojedynku, mój panie? Słyszałam, że to jedna z twoich ulubionych rozrywek. Kolejny pechowy mąż? - Mąż? - Anthony uśmiechnął się nieznacznie. - Bynajmniej, kochanie. Zastanawiałem się, czyby nie wyzwać ciebie. Może wytoczywszy trochę mojej krwi, zaczęłabyś mi współczuć i nasza mała wojna dobiegłaby końca. Roslynn słuchała z niedowierzaniem, które niebawem przerodziło się w złość. - Nie wygłupiaj się! - Wzruszył ramionami. - Twój sympatyczny kuzyn doszedł do wniosku, że jeśli zostaniesz wdową, znów będzie mógł się z tobą ożenić. - Och, nie! - jęknęła Roslynn. - Nigdy nie przypuszczałam...

- Wiem - uciął sucho. - A ja owszem. - Chcesz powiedzieć, że ożeniłeś się ze mną, wiedząc, że wystawiasz na niebezpieczeństwo swoje życie? - Niektóre sprawy warte są takiego ryzyka... tak przynajmniej sądziłem. Tego było już za wiele. Roslynn wybiegła z gabinetu, by chwilę później, znalazłszy się w swoim pokoju, wybuchnąć płaczem. Boże, a ona myślała, że to się skończy, gdy tylko wyjdzie za mąż. Nie przyszło jej do głowy, iż Geordie może spróbować zabić jej męża. A jej mężem był Anthony. Nie zniosłaby, gdyby coś mu się stało z jej powodu. Należało zacząć działać. Znaleźć Geordiego, porozmawiać z nim, oddać mu majątek... Anthony musi być bezpieczny. Podjąwszy decyzję, wytarła oczy i wróciła do gabinetu, aby o swoim postanowieniu zawiadomić męża. Spłacą Geordiego. W końcu chodziło mu tylko o pieniądze. Ale Anthony'ego już nie było w gabinecie. Rozdział 35 Teraz stało się jasne, dlaczego zarówno Anthony, jak i wynajęci przezeń ludzie nie zdołali odnaleźć Camerona. Szkot wyprowadził się z portowych slumsów i wynajął mieszkanie w lepszej dzielnicy, co było o tyle dziwne, że o tej porze roku za przyzwoitą kwaterę w Londynie płaciło się wyjątkowo dużo. Gospodarz domu okazał się człowiekiem poczciwym i usłużnym. Wyznał, że Cameron wprowadził się ledwie kilka dni temu. W tej chwili, owszem, jest u siebie. Czy sam - gospodarz nie wiedział, ale Anthony'emu nie robiło to różnicy. Wynajmując mieszkanie, Cameron przedstawił się jako Campbell, lecz Anthony nie miał wątpliwości, że znalazł właściwego człowieka. Czuł to, mówiło mu o tym przyśpieszone bicie serca, podniecenie zbliżającą się konfrontacją. Załatwi sprawę z Cameronem, a potem rozmówi się z Roslynn. Za długo pozwalał jej dyktować warunki w tej grze. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, trzecie drzwi na lewo. Anthony zapukał delikatnie. Po kilku sekundach drzwi się otworzyły i stanął w nich Geordie Cameron we własnej osobie. Jego jasnoniebieskie oczy patrzyły na Anthony'ego z przerażeniem; najwyraźniej rozpoznał gościa. Szybko się jednak opanował, powściągnął panikę i spróbował zatrzasnąć Anthony'emu drzwi przed nosem. Ten w ostatniej chwili przytrzymał je jedną ręką, a następnie pchnął z całej siły. Klamka wyśliznęła się z ręki Szkota i drzwi z trzaskiem uderzyły o ścianę. W sercu Geordiego strach i wściekłość walczyły teraz o lepsze. Z daleka Anglik nie wyglądał tak potężnie, a tym bardziej tak groźnie. Zresztą powinien nie żyć, a przynajmniej być ciężko ranny... no, choćby tylko wystraszony do cna odkryciem, że w osobie Geordiego Camerona ma śmiertelnego wroga. Na wieść o zamachu na męża Roslynn miała opuścić schronienie w jego domu i wpaść w ręce Wilberta i Thomasa Stowów. W każdym razie Anglik absolutnie nie powinien pojawić się w tych drzwiach, bezwstydnie zdrowy, z ustami skrzywionymi w uśmiechu, który Geordiego przyprawiał o przykry ucisk w żołądku. - Cieszę się, Cameron, że nie będziemy tracić czasu na prezentację — rzekł Anthony, wchodząc do pokoju. Geordie przezornie cofnął się o krok. - Byłbym zawiedziony, gdyby się okazało, że muszę tłumaczyć cel tej wizyty. Zamierzam dać ci równą szansę, a więc potraktować cię lepiej, niż ty mnie potraktowałeś dziś rano. Czy masz dość honoru, by przyjąć wyzwanie? Spokojny, niemal beztroski ton głosu Anthony'ego sprawił, że Geordie odzyskał nieco wojowniczej pewności siebie. - Wyzwanie? Ha, ha! Nie jestem idiotą. - To rzecz dyskusyjna. A prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że załatwimy tę sprawę w ogólnie przyjęty sposób. Ale może być i tak... Geordie ani się spostrzegł, jak pięść Anglika wylądowała na jego podbródku. Zatoczył się i całym ciężarem ciała runął na stolik do kawy, łamiąc go i przewracając krzesła. Zerwał się jednak szybko, by spostrzec, że Anglik spokojnie, bez pośpiechu zdejmuje płaszcz. Geordie poruszył szczęką i stwierdziwszy, że nadal jest cała, zerknął w kierunku wiszącego na poręczy łóżka płaszcza. Zastanawiał się, jaką ma szansę dosięgnięcia ukrytego w kieszeni pistoletu. Okazało się, że żadną, bo nawet nie zdążył się odwrócić, kiedy otrzymał potężne uderzenie w brzuch i następne w bok głowy. Znów się przewrócił i tym razem nie śpieszył się ze wstawaniem. Od ciosu w okolicę żołądka zabrakło mu tchu. Ten sukinsyn miał pięści z kamienia. - To było za dzisiejszy ranek - powiedział Anthony, stając nad leżącym, - A teraz przystąpimy do zasadniczego problemu. - Nie będę z tobą walczył. - Geordie splunął krwią płynącą z rozciętego zębami policzka. - Będziesz, drogi chłopcze - pogodnie odparł Anthony. — Nic innego ci nie pozostało. Ale czy będziesz, czy nie, zamierzam wymyć tę podłogę twoją krwią. - Jesteś szalony! - Nie. - Anthony spoważniał. - I nie żartuję. Pochylił się, złapał Geordiego za klapy surduta i postawił go na nogi. Zablokował kolanem kopniak Szkota i zamachnął się wolną ręką. Geordie poczuł, że kamienna pięść znów ląduje aa jego szczęce. Głowa odskoczyła mu do tyłu, ale trzymany za surdut, ustał na nogach. Wyprowadził cios prawą, ale trafił w powietrze. I zaraz zgiął się wpół, bo dwa szybkie ciosy Anglika dosięgły jego brzucha. Nim odzyskał dech, uderzenie w zęby rozbiło mu wargi. - Wystarczy - stuknął. - Bynajmniej, Cameron - odrzekł Anthony, który jak dotąd nawet się nie zasapał. - Dopiero zaczynamy. Geordie jęknął. Nigdy dotąd nie zaznał prawdziwego bicia. Brakło mu charakteru, by po męsku znieść to, co go spotkało. Próbovał się bronić, wymachując na oślep pięściami, ale Anthony rzucił go na ścianę i przytrzymując za gors koszuli, okładał bez litości. Na nic się zdały rozpaczliwe uniki Geordiego. Ciosy Anglika sięgały celu z nieomylną precyzją i regularnością uderzeń cepa. Na koniec bity przestał cokolwiek odczuwać. Osunął się na podłogę i tak został, półsiedząc, oparty plecami o ścianę. Z ust, złamanego nosa i ran na twarzy płynęła krew. Dwa żebra Geordie miał złamane. Podobnie palce u ręki, którą w pewnym momencie próbował się zasłonić. Widział tylko na jedno oko, ale uniósłszy wzrok spostrzegł, że Anthony przygląda mu się z niesmakiem. - Cholera. Człowiek nie ma z tobą żadnej przyjemności, Cameron. Geordie spróbował się uśmiechnąć, ale nie mógł poruszyć rozciętymi wargami. Zdołał tylko wyrzucić z siebie jedno słowo: - Sukinsyn. Anthony chrząknął i przykucnął naprzeciw niego. - Chcesz jeszcze? - Nie... wystarczy — jęknął Geordie. - W takim razie posłuchaj, Szkocie. Słuchaj uważnie, bo od tego może zależeć, czy będziesz żył. Następnym razem nie użyję gołych pięści. Ona jest moja i do mnie należy jej dziedzictwo. Poślubiłem ją tydzień temu. Geordie ożywił się nieco.

- Łżesz! Nie wyszłaby za ciebie, jeślibyś nie podpisał tego jej durnego kontraktu przedślubnego. A na to nie przystałby żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach. - Tu się mylisz, drogi chłopcze. Podpisałem inter-cyzę, i to w obecności świadków. A zaraz po ślubie ją spaliłem. - I co z tego, jeśli byli świadkowie...? - Czyżbym zapomniał powiedzieć, że ci świadkowie byli moimi krewnymi? - drwiąco rzucił Anthony. Geordie próbował przysunąć się do ściany i usiąść prosto, ale zabrakło mu sił. - To nic nie znaczy. Kiedy zostanie wdową, wszystko do niej wróci. - Widzę, że niczego się nie nauczyłeś — powiedział Anthony, chwytając za koszulę na piersiach Geordiego. - Nie miałem na myśli nic złego, przysięgam, tak mi się tylka powiedziało... Anthony cofnął dłoń. W tej sytuacji kłamstwo mogło być skuteczniejsze niż przemoc. - Dla ciebie, Szkocie, nie będzie miało znaczenia, czy ja umrę, czy nie. Sporządziłem nowy testament i wszystko, co posiadam, z dziedzicznym majątkiem żony łącznie, zapisałem swoim braciom. Rzecz jasna, będą musieli zadbać, żeby wdowie niczego nie brakowało, ale na tym koniec. Wszystko, co miała, straciła w dniu, kiedy ją poślubiłem. Ty także. Jedyne zdrowe oko Geordiego zapłonęło wściekłością. - Ale ona musi cię nienawidzić! Za takie oszustwo... - To już moje zmartwienie - mruknął Anthony, wstając. — Ty martw się lepiej o to, jak wyjechać z Londynu w takim stanie. I jedź dzisiaj, bo jutro każę cię aresztować za ten kawał, który wyciąłeś mi dziś rano w parku. - Nie masz dowodów. - Nie? - Anthony uśmiechnął się, - Hrabia Sherfield był świadkiem całego zajścia i śledził cię od parku aż do tego domu. Jak inaczej mógłbym tu trafić? Jego zeznanie na pewno wystarczy, żeby wsadzić cię do więzienia. Rozdział 36 Szczęściem Roslynn nie widziała męża w chwili powrotu do domu. Kiedy zaś Anthony wykąpał się i zmienił ubranie, nic w jego wyglądzie nie świadczyło o odbytej niedawno bójce. Bolały go nieco kłykcie, zwłaszcza prawej dłoni, ale dzięki rękawiczkom uniknął skaleczeń. Niemniej jednak cała ta historia przyprawiła go o głęboki niesmak. Szkot okazał się wyjątkowo nędznym przeciwnikiem, zwycięstwo nad nim nie mogło być źródłem żadnej satysfakcji. W rezultacie Anthony czuł się na tyle podle, by chwilowo nie tęsknić za konfrontacją z Roslynn. Nie bardzo mu nawet zależało na spotkaniu z żoną, ale tu miał pecha, bo w drodze do wyjścia natknął się na nią w drzwiach saloniku. - Anthony... Przystanął i zmarszczył brwi, zaskoczony wahaniem w jej głosie. - O co chodzi? - Czy ty... wyzwałeś Geordiego na pojedynek? Anthony wzruszył ramionami. - Nie przyjął wyzwania. - A więc się z nim widziałeś? - Owszem. I możesz zaniechać szczególnych środków ostrożności. Nie będzie cię więcej niepokoił. - Czy ty go... - Użyłem po prostu odrobiny perswazji, aby nakłonić go do wyjazdu z Londynu. Wyjedzie, choć może niekoniecznie o własnych siłach. Aha, i nie czekaj na mnie z kolacją. Idę do klubu. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę Roslynn stała bez ruchu, zastanawiając się, dlaczego ta krótka rozmowa tak bardzo ją przygnębiła. Powinna odczuć ulgę, cieszyć się, że Geordie dostał to, na co zasłużył, bo nie wątpiła, iż owa “perswazja" oznaczała po prostu lanie. Jeśli więc była zmartwiona, wyprowadzona z równowagi, to z powodu zachowania Anthony'ego - jego szorstkości, chłodu, obojętności. Przywykła już do humorów męża, ale to jego nowe oblicze zrobiło na niej jak najgorsze wrażenie. Uświadomiła sobie, że zbyt długo zwlekała z określeniem swojego stosunku do Anthony'ego, z podjęciem decyzji o przyszłym kształcie ich związku. Musi to zrobić, póki jeszcze może decydować o własnym losie. A więc dzisiaj , teraz, nim Anthony wróci z klubu. - I co ty na to? Nettie odłoźyła szczotkę, którą czesała włosy Roslynn, i podniósłszy wzrok, napotkała w lustrze pytające spojrzenie pani. - Czy naprawdę chcesz to zrobić, kochaneczko? Roslynn skinęła głową. W końcu opowiedziała Nettie o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu minionych ośmiu dni: o wieczorze w tym właśnie domu, kiedy to została uwiedź i ona przez Anthony'ego, o warunkach, jakie postawiła mu przed ślubem, nawet o jego kłamliwych obietnicach wierności, złamanych już następnego dnia. Nettie była wstrząśnięta; na wiadomość o zdradzie Anthony'ego zareagowała oburzeniem i wybuchem autentycznej furii. Roslynn niczego przed nią nie ukrywała, wyjawiła także swoje plany na przyszłość. Zależało jej zarówno na opinii, jak i na duchowym wsparciu pokojówki. - Myślę, że popełniasz wielki błąd. Na takiej opinii Roslynn wcale nie zależało. - Dlaczego? - Chcesz go wykorzystać. Zobaczysz, że to mu się nie spodoba. - Będę... dzielić z nim łoże. Czy to jest wykorzystywanie? - Sama powiedziałaś, że to ,,dzielenie łoża" ma trwać tylko przez pewien czas. - Zgodził się dać mi dziecko! - Ano, niby tak. Ale nie zgodził się zapomnieć o tobie, kiedy już poczniecie to dziecko. Roslynn zmarszczyła brwi. - Muszę się bronić, Nettie. Tylko o to mi chodzi. Ciągła bliskość Anthony'ego... Nie chcę go pokochać. - Już go kochasz. - Wcale nie! — Roslynn odwróciła się gwałtownie. -I nigdy nie będę! Nie ma mowy! A w sprawie dziecka zdam się na jego decyzję. W ogóle nie wiem, po co z tobą o tym wszystkim rozmawiam. Nettie, bynajmniej nie zmieszana wybuchem Roslynn, parsknęła ironicznie. - A więc idź i porozmawiaj z mężem. Zanim tu przyszłam, widziałam, jak wchodził do swojego pokoju. Roslynn odwróciła głowę, czując, jak ze zdenerwowania ściskają jej się wnętrzności. - Może powinnam zaczekać do jutra? Wychodząc, nie był w najlepszym nastroju. - Od kiedy wyprowadziłaś się z jego sypialni, ciągle jest taki. Ale jeśli zrozumiesz, jak głupi jest twój pomysł, może... - Nie - przerwała Roslynn z nagłą pewnością siebie. - Wcale nie jest głupi. To tylko forma samoobrony. - Zrobisz, co zechcesz, gołąbeczko - westchnęła Nettie. — Ale pamiętaj, że cię ostrzegałam... Dobranoc, Nettie. Przez dobre dziesięć minut Roslynn siedziała przed lustrem, kontemplując odzyskaną w trakcie rozmowy z Nettie niewzrussoną - i nieco próżną — pewność siebie. Podjęła słuszną decyzję. Nie przebaczyła Anthony'emu; co to, to nie. Doszła jednak do wniosku, że może jedynie albo pielęgnować nadal swój gniew, trzymając męża na dystans, albo sprawić sobie dziecko. Pragnęła dziecka. A więc wybór był prosty.

Oznaczało to jednak konieczność powściągnięcia dumy i pójścia do Anthony'ego. A Roslynn wątpiła, czy zdobędzie się na uczynienie pierwszego kroku, zwłaszcza gdy mąż był w takim nastroju jak dzisiaj. Ale przecież chodziło tylko o chwilowe zawieszenie broni — przypomniała sobie. Anthony na pewno przyjmie jej warunki. Nigdy nie potrafiła zaakceptować go takim, jaki był, choć zgodziła się zostać jego żoną. Rzecz w tym, że już go takim nie chciała. Pragnęła go tylko dla siebie, ale te raz nie pozostało jej nic innego, jak pogodzić się z myślą, że nigdy nie będzie jedyną kobietą w jego życiu. Dłuższe rozmyślanie mogło ją tylko pozbawić woli działania. Roslynn wstała więc i zdecydowanym krokiem wyszła z pokoju. Przecięła hol i mocno zastukała do drzwi Anthony'ego. A więc stało się. Teraz już nie było odwrotu. Ta świadomość w jednej chwili odebrała jej całą pewność siebie. Zapukała jeszcze raz, ale już bardzo, bardzo cichutko. Otwórzył Willis. Spojrzał na Roslynn i bez słowa opuścił pokój, zostawiając drzwi otwarte. Roslynn z wahaniem przestąpiła próg i zamknęła za sobą drzwi. Czuła, że się rumieni, że zaczynają jej się pocić dłonie. Nagle uświadomiła sobie, po co właściwie tu przyszła. Żeby kochać się z Anthonym... Serce biło jej jak oszalałe, choć jeszcze nawet nie spojrzała na męża. On natomiast nie odrywał od niej wzroku. W białej jedwabnej koszuli nocnej pod rozwiązanym szlafrokiem wyglądała nieskończenie ponętnie. Jej widok zapierał dech w piersiach. Cienki jedwab przylegał do ciała, uwydatniając wszystkie krągłości. Przezroczyste rękawy szlafroka odsłaniały nagie ramiona, okryte tylko falą złocistorudych włosów, do których tak tęskniły jego dłonie. I była boso. I właśnie to uświadomiło Anthony'emu cel wizyty żony. Istniały tylko dwie możliwości: albo Roslynn wpadła na głupi pomysł, żeby się nad nim poznęcać, ukazując się w tak prowokującym negliżu - przekonana, iż nie da mu się dotknąć i zdoła uciec w porę do swojego pokoju albo przyszła tu, aby położyć kres jego męczarniom. Tak czy inaczej, nie pozwoli jej odejść. Czas jego celibatu dobiegł końca. - Roslynn...? Celowo nadał swemu głosowi zdziwione brzmienie. Był ciekaw, dlaczego przyszła do jego pokoju. Chociaż... Do licha, czyż to nie było oczywiste? Willis od razu zrozumiał, co znaczy jej obecność tutaj w tym stroju. Było to nawet dość krępujące. Niemniej jednak Anthony chciał, by żona sama powiedziała, czego odeń oczekuje. Nie będzie jej łatwo, ale o tym powinna była pomyśleć wcześniej. Po długim wahaniu Roslynn spojrzała w kierunku, z którego dochodził głos męża. Anthony siedział w fotelu przed kominkiem i przyglądał jej się z nieodgad-nionym wyrazem twarzy. Czuła na sobie spojrzenie jego kobaltowoniebieskich oczu i nie była w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. - I cóż powiesz, moja droga? Roslynn chrząknęła, ale to nie usunęło skurczu, który zaciskał jej gardło, - Pomyślałam sobie, że moglibyśmy... Nie dokończyła, nie była w stanie, kiedy tak na nią patrzył. W jego oczach malowało się teraz jakieś napięcie, ale co było tego przyczyną nie umiałaby powiedzieć. - Moglibyśmy co? - rzucił niecierpliwie. Jak długo miał czekać, aż usłyszy to, co chciał usłyszeć? - Jest mnóstwo rzeczy, które ty i ja moglibyśmy zrobić. Co konkretnie masz na myśli? - Obiecałeś mi dziecko! - wypaliła i odetchnęła z ulgą, że nareszcie ma to za sobą. - Wracasz do mojego pokoju? Do licha, zapomniała reszty swojej kwestii. - Nie, ja... kiedy już pocznę, nie będzie powodu... - ...żebyś nadal dzieliła ze mną łoże? Zawahała się, wyczuwając gniew w jego głosie. Ale przecież już podjęła decyzję. Należało trzymać się planu. - Właśnie. - Rozumiem. Jakże złowieszczo zabrzmiało to zwykłe słowo. Roslynn zadrżała. Nettie miała rację, ostrzegając ją, że pomysł z dzieckiem nie spodoba się Anthony'emu. Widać to było po jego zachowaniu: po sposobie, w jaki zacisnął palce na szklance, po zimnym błysku w oczach. Lecz jego głos pozostał łagodny - zarazem czuły i tchnący ukrytą groźbą. - Nie tak umawialiśmy się przed ślubem. - Od tamtej pory wszystko się zmieniło - zauważyła. - Nic się nie zmieniło prócz tego, co sobie uroiłaś w swoim podejrzliwym rozumku. - Jeśli się nie zgadzasz... - zaczęła pokornym tonem. - Nie tak szybko, Roslynn — przerwał szorstko. - Jeszcze nie skończyłem analizować twoich najnowszych warunków. - Nie spuszczając z niej oczu, odstawił szklankę i złożył ręce na brzuchu. — A więc chodzi o okresowe wykorzystanie mojego ciała w celach rozrodczych, tak? - Nie musisz być wulgarny. - Powinniśmy używać określeń oddających istotę sprawy, moja droga. Potrzebny ci jest samiec, nic więcej. Pytanie tylko, czy będę umiał podejść do rzeczy w sposób na tyle bezosobowy, by dać ci wyłącznie to, czego żądasz. Bo widzisz, byłoby to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Nie wiem, czy jestem w stanie zachować odpowiedni dystans. W tej chwili zachowanie dystansu nie sprawiłoby mu kłopotu. Był wściekły i miał ochotę jedynie przełożyć Roslynn przez kolano i ręcznie wbić jej do głowy nieco rozumu. Niech będzie. Da jej dokładnie to, czego się domagała, i zobaczymy, ile czasu zajmie jej dojście do wniosku, że to wcale nie to, czego pragnęła. W gruncie rzeczy Roslynn już miała niejakie wątpliwości. W jego ujęciu to wszystko było takie... takie zwierzęce. I co miał na myśli, mówiąc o ,,dystansie"? Jeśli obojętność, to ciekawe, jak zamierzał się z nią kochać? Te rozmyślania przerwał jej głos Anthony'ego. - Zbliż się, Roslynn. - Anthony, może... Chcesz mieć dziecko? - Tak - odparła cicho. - Więc chodź tutaj. Wolno, ostrożnie, podeszła do męża. Nie podobał jej się taki opanowany, taki zimny. Wiedziała jednak, że pod maską spokoju wrze gniew. Serce bilo jej mocno, z każdym krokiem coraz mocniej. Będą się kochać. Nieważne - jak. Na chwilę oderwała wzrok od siedzącego w fotelu Anthony'ego i zerknęła w stronę łóżka. I wtedy przypomniała sobie, co powiedział tej nocy, kiedy gościli u siebie Frances i George'a: że jest jej winien demonstracj ę użyteczności fotela. Zatrzymała się w pół kroku. Niestety, zatrzymała się zbyt późno. Była tak blisko fotela, że Anthony'emu wystarczyło sięgnąć ręką, by posadzić ją sobie na kolana. Chciała usiąść bokiem, twarzą do męża, ale tak nią manewrował, że wylądowała zwrócona doń plecami. To dodatkowo zwiększyło jej zdenerwowanie, ponieważ nie widziała twarzy Antho-ny'ego. Ale może o to mu właśnie chodziło? Nie miała pojęcia, co o tym myśleć. - Jesteś sztywna jak deska, kochanie. Czy muszę ci przypominać, że to był twój pomysł? - Nie na fotelu.

- Nie mówię, że zrobimy to tutaj... ale z drugiej strony, czemu nie? Co za różnica gdzie. Najważniejsze to ustalić, czy jestem w stanie sprostać tej próbie. Siedząc twarzą do kominka, mocno podana do przodu, skąd mogła wiedzieć, iż gotów jest sprostać każdej próbie, i to od chwili, gdy przekroczyła próg pokoju. Czuła, jak zanurza palce w jej włosach, ale nie widziała, że ich jedwabiste loki przyciska do ust, do policzków, że napawa się ich dotykiem, zapachem. - Anthony, nie sądzę, żeby... - Ciii - szepnął jej do ucha. - Za dużo myślisz o tym, co się dzieje z tobą i wokół ciebie. Nieco spontaniczności, moja droga. Spróbuj to polubić. Nie odpowiedziała. Zsunął z niej szlafrok; czuła dotyk jego rąk na szyi, na ramionach, ale szybko się zorientowała, że to nie było to co poprzednim razem. Nawet minionej nocy w powozie, kiedy pieścił jej ramię, było inaczej. Wtedy wiedziała, że płonie pożądaniem, gorącym niczym rozpalone żelazo. Teraz niczego podobnego nie wyczuwała - tylko całkowitą obojętność, jakby dotykanie jej było czymś najbardziej prozaicznym na świecie. Mój Boże, a więc tak wyglądało owo “zachowywanie dystansu"! Nie, to było nie do zniesienia. Spróbowała wstać, ale przytrzymał ją, kładąc jej ręce na piersiach. - Nigdzie się nie wybieraj, moja droga. Przyszłaś tutaj z własnej woli, postawiłaś mi te swoje warunki, a ja je przyjąłem. Za późno teraz zmieniać zdanie. Roslynn osunęła się do tyłu na tors męża. Kiedy mówił, jego dłonie nie próżnowały, lecz pieściły jej piersi, ugniatały je, ściskały... Być może robił to niemal machinalnie, nic przy tym nie czując, ale ona, trochę nawet wbrew sobie, nie pozostała obojętna na te pieszczoty. Nie była w stanie powstrzymać fali gorąca, która rozlewała się po ciele. Owładniętej własnymi doznaniami, już nie przeszkadzał jego chłód ni brak oznak pożądania. Miał rację: za późno zmieniać zdanie. A poza tym, czyż to wszystko nie było tylko środkiem prowadzącym do pewnego celu? Powinna o tym pamiętać. Chwilę później zapomniała zarówno o tym, jak i o całym bożym świecie, bo dłonie męża pieściły teraz jej brzuch i uda. Nawet dotyk jedwabnej koszuli, ślizgającej się po nogach wraz z sunącą ku górze ręką Anthony'ego, wydawał jej się pieszczotą. A potem dłoń męża sięgnęła trójkąta włosów na jej podbrzuszu i znieruchomiała. - Rozsuń nogi - rozkazał naglącym szeptem, wypełniając jej ucho ciepłem swojego oddechu. Roslynn zesztywniała na moment, lecz gdy sens tych słów dotarł do jej świadomości, gorący dreszcz przebiegł ciało aż po palce stóp. Bez tchu, czując, że serce jak oszalałe tłucze się w piersi, rozsunęła kolana. Od tej chwili już sobą nie władała, jej westchnienia, jęki rozkoszy, towarzyszące ruchom pieszczącej dłoni, rozpalały ogień w sercu Anthony'ego. Nie pojmował, jak udaje mu się panować nad szalejącą w nim żądzą, ale wiedział, że wkrótce zabraknie mu sił. - Prawda, jakie to nieistotne: gdzie? - Było w jego słowach zamierzone okrucieństwo, obliczone na podsycenie własnego gniewu. — A więc? Tutaj? Czy może na łóżku albo na podłodze? Słyszała, o co pytał, ale była w stanie jedynie pokręcić przecząco głową. - W tej chwili mógłbym cię zmusić do złamania wszystkich twoich przeklętych warunków. Wiesz o tym, prawda, kochanie? Ale nie zrobię tego. Chcę, abyś pamiętała, że to był twój wybór. Tymczasem Roslynn już dawno zapomniała, jak się to wszystko zaczęło. Liczył się tylko ogień, jaki rozpalił w niej swymi pieszczotami. A i Anthony w końcu przestał nad sobą panować. Przekroczył granicę, za którą nie było mowy o jakimkolwiek wyrachowaniu. Nagle, bez ostrzeżenia, pchnął ją do przodu na swoje nogi, przygotował się, a potem uniósł ją lekko za biodra i mocno przyciągnął ku sobie. Krzyknęła cicho i ten dźwięk zabrzmiał w jego uszach niczym najpiękniejsza muzyka. Osunęła się w tył, opadła nań całym ciężarem, rozkoszując się uczuciem wypełnienia i pieszcząc jego głowę, gdyż tylko jej mogła dosięgnąć swymi zgłodniałymi dłońmi. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, że nie miał to być zwykły akt miłosny, lecz swego rodzaju zabieg służący określonemu celowi. Bodajby diabli wzięli te jej kretyńskie warunki! Pragnął ją całować i pieścić, i kochać się z nią namiętnie i czule, nie skrywając swoich prawdziwych uczuć. Ale nie mógł. Bo chciał, żeby wspominała ten wieczór z niesmakiem, żeby przyznała, iż oczekiwała od niego czegoś więcej niż tylko poczęcia dziecka. Niemal zmusił ją, by przejęła inicjatywę, by dosiadła go i tak, jak chciała, posłużyła się jego ciałem. Wiedział, że nie powinien na nią czekać, lecz pozostawić ją nie zaspokojoną. W końcu rozkosz nie jest koniecznym warunkiem poczęcia dziecka. Ale nie mógł jej tego zrobić, nawet jeśli na nic innego nie zasłużyła. Tak więc skończyli niemal jednocześnie, a gdy wyczerpana, półprzytomna osunęła się nań bezwładnie, pozwolił jej tak pozostać, a sobie cieszyć się jej bliskością, rozkoszować się uczuciem zespolenia - ale tylko przez krótką chwilę. Potem usiadł i pomógł jej stanąć na nogi. - Idź do łóżka. Do mojego łóżka. Dopóki nie poczniesz, będziesz spać u mnie. Wstrząśnięta, wyrwana z błogiej euforii zimnym tonem jego głosu, odwróciła się, jakby nie wierząc własnym uszom. Napotkała obojętne, pozbawione wyrazu spojrzenie niebieskich oczu i spostrzegła, że spokojnie, bez śladu skrępowania zapina spodnie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ich nie zdjął. Nie rozwiązał nawet szlafroka. Zresztą i ona nadal miała na sobie nocną bieliznę. Oczy wezbrały jej łzami. Na ten widok twarz Antho-ny'ego wykrzywił grymas wściekłości. - Przestań! - warknął. - Bo jak mi Bóg miły, złoję ci tyłek. Dostałaś ni mniej, ni więcej, tylko dokładnie to, po co tu przyszłaś. - Nieprawda! - krzyknęła. - Czyżby? A na co liczyłaś, każąc mi się kochać na rozkaz? Odwróciła się, żeby nie widział łez spływających jej po twarzy, i pobiegła schronić się w łóżku. Wolałaby wrócić do swojego pokoju, ale bała się narazić na gniew Anthony'ego. Lecz to nie urażona duma, tylko wstyd wyciskał łzy z jej oczu. Anthony miał rację. Przyszła do niego, sądząc, iż będzie się z nią kochał tak jak poprzednio. Dostała jednak coś zupełnie innego i było to wyłącznie jej winą. A. najbardziej się wstydziła doznanej przed chwilą rozkoszy. Była tak pewna słuszności swojej decyzji. Mój Boże, czemu nie posłuchała Nettie? Dlaczego zawsze postępowała jak skończona egoistka, myśląc tylko o sobie, a nie zwracając uwagi na uczucia innych? Gdyby Anthony przyszedł do niej z taką propozycją, jaką ona złożyła jemu, byłby skończony w jej oczach. Uznałaby go za gruboskórnego, brutalnego... O Boże, co on musi teraz o niej myśleć! Nigdy by się nie zgodziła pójść z nim do łóżka tylko po to, by począć dziecko. Gdyby jej coś takiego zaproponował, czułaby się znieważona i... tak, byłaby wściekła, tak jak on w tej chwili. Dobrze przynajmniej, że jej nie kochał. Bo co bv czuł, gdyby było inaczej? Nawet nie chciała o tym myśleć. Lecz przecież nie była mu obojętna. Stanowiła dlań źródło najróżniejszych uczuć: pożądania, zazdrości, przywiązania... Nagle uświadomiła sobie, że właśnie te uczucia nieodmiennie towarzyszą miłości. Znieruchomiała, szeroko rozwartymi oczyma wpatrując się w sufit. Przecież powiedział, że jej nie kocha! Nie, zauważył tylko, że za wcześnie jeszcze mówić o miłości. Ale nigdy ni e oponował, kiedy przy różnych okazjach wytykała mu, iż nie czuje do niej nic głębszego. Nie mógł jej kochać. A jeśli kochał? Ba! A jeśli mówił prawdę i wcale jej nie zdradził? Gdyby tak było, jej zachowanie od dnia ślubu zasługiwałoby na najsurowsze potępienie. Nie! Niemożliwe, żeby tak bardzo się myliła! Usiadła i spostrzegła, że mąż nadal siedzi w fotelu z kieliszkiem brandy w dłoni. - Anthony... Nawet nie spojrzał w jej stronę, tylko szorstko, głosem przesyconym goryczą rzucił:

- Śpij, Roslynn. Znów zajmiemy się rozmnażaniem, kiedy będę miał na to ochotę. Wzdrygnęła się i opadła na łóżko. Czy naprawdę sądził, że chciała go namówić do ponownego “rozmnażania"? Nie, po prostu starał się być niemiły i prawdę mówiąc, wcale mu się nie dziwiła. Niewątpliwie będzie musiała znieść jeszcze wiele przykrych uwag ze strony męża, bo zupełnie nie miała pojęcia, jak się wycofać z owej nieszczęsnej umowy, którą z nim dziś zawarła. Nie mogła zasnąć. Minuta mijała za minutą, a Anthony nie przychodził do łóżka. Rozdział 37 O wpół do siódmej Roslynn była już na nogach. Schodząc do holu, wciąż jeszcze czerwieniła się na wspomnienie spotkania twarzą w twarz z Jamesem w chwilę po tym, jak wymknęła się z pokoju Anthony'ego, odziana tylko w ową frywolną jedwabną koszulę nocną. James wracał zapewne z jakiejś całonocnej hulanki i właśnie otwierał drzwi swojego pokoju w głębi korytarza, kiedy spostrzegł Roslynn. Popatrzył na nią tak, że nie mogła mieć wątpliwości, iż nic nie uszło jego uwagi. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głowy i z powrotem, a następnie, unosząc nieco brew, uśmiechnął się w ten swój niesłychanie drażniący sposób. Do licha, czuła się upokorzona i wściekła. Spiekła raka, wpadła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami. Mimo to jeszcze przez chwilę słyszała gromki śmiech Jamesa. Najchętniej schowałaby się pod kołdrę i do wieczora nie wychodziła z łóżka. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby James wiedział, iż pogodziła się z Anthonym i po prostu dzieliła z nim sypialnię. Ale gdy zobaczył, że wchodzi do swojego pokoju, a więc nie może być mowy o trwałej poprawie jej stosunków z mężem... Co ten James musiał sobie pomyśleć! Ano pewnie coś sobie pomyślał, ale nie powinna się tym przejmować. Miała większe zmartwienia niż zastanawiać się, jak brat męża odczytał jej osobliwe zachowanie. Przede wszystkim musiała odszukać rachunki za swoje ostatnie zakupy, nim dotrą do Anthony'ego. Zrozumiała bowiem, że pomysł złośliwego wpędzenia męża w kłopoty finansowe był głupi i dziecinny, a na pewno nie przystający kobiecie w jej wieku. Poza tym Anthony już się na nią gniewał, toteż na wiadomość, że bez opamiętania wydaje jego pieniądze, mógł zareagować bardzo gwałtownie. Czasu miała niewiele. Kiedy wychodziła z sypialni męża, ten wciąż jeszcze spał w fotelu. Zwykle jednak wstawał dość wcześnie i udawał się do Green Parku na poranną przejażdżkę. Roslynn chciała wyjść z domu, nim Anthony zacznie się kręcić po holu. Geordiem nie musiała się już przejmować. Mogła zatem spokojnie pojechać do banku i osobiście się zająć tymi przeklętymi rachunkami. Kiedy następnym razem spojrzy mężowi w oczy, będzie miała przynajmniej czyste sumienie. Później musi znaleźć sposób wycofania się z owej koszmarnej umowy, którą zawarła z nim w nocy. Najlepiej tak, żeby się nie zorientował, iż nadal nie wybaczyła mu jego kłamstw. Wątpliwe, aby udało jej się tego dokonać, nie narażając na szwank własnej dumy. Pół nocy strawiła na rozmyślaniu, jak właściwie powinna się zachować, i nic nie wymyśliła. Znalazłszy się w gabinecie Anthony'ego, rzuciła torebkę i czepek na krzesło przy drzwiach i zabrała się do przeszukiwania biurka męża. Miała na sobie krótki brązowy spencerek z gładkiej tkaniny przetykanej złotą nicią oraz prostą zieloną suknię - strój jak najbardziej stosowny na wizytę w banku, a przy tym w jakimś sensie odpowiadający jej samopoczuciu. A czuła się fatalnie, bo wcale nie była pewna, czy potrafi znaleźć wyjście ze ślepego zaułka, w który wpędziła ją własna urażona ambicja. Pierwsza szuflada zawierała księgi rachunkowe i książeczki czekowe. Druga - prywatną korespondencję Anthony'ego; Roslynn nawet jej nie przejrzała. W trzeciej znalazła to, czego szukała, a nawet dużo więcej: szufladę po brzegi wypełniały rachunki, jedne otwarte, inne jeszcze nie tknięte nożem. Na to właśnie Roslynn liczyła: na tę typową dla arystokracji beztroskę w podejściu do kwestii finansowych. Swoje rachunki znalazła bez trudu; zidentyfikowała je po nazwiskach pięciu kupców, z których dostaw korzystała. Wszystkie był y zaklejone. Nie oparła się pokusie bliższego zbadania zawartości szuflady. Rachunek od krawca, opiewający na pięćset funtów, wcale jej nie zdziwił; kolejny, na dwa tysiące, wystawiony przez jubilera, sprawił, że uniosła brwi. Na widok następnego osłupiała: niejaki pan Simmons wystawił Anthony'emu rachunek na trzydzieści tysięcy funtów, nie podając nawet, czego dotyczyła owa kolosalna transakcja! A otworzyła ledwie trzy z ponad dwudziestu poniewierających się w szufladzie kopert! Czyżby Anthony już był w długach? Do licha, a ona chciała pogrążyć go jeszcze bardziej! Lepiej nie myśleć, co by się działo, gdyby obejrzał jej rachunki. Dzięki Bogu, zachowywał się jak typowy przedstawiciel swojej klasy, odkładając na później studiowanie korespondencji finansowej. Podczas wizyty w banku będzie musiała dopilnować, by na konto Anthony'ego wpłynęły pieniądze należne mu na mocy kontraktu ślubnego. Może też polecić, by co miesiąc na konto męża przelewano pewną kwotę z jej zasobów. Tak czy inaczej, w najbliższej przyszłości czeka ją nadzwyczaj nieprzyjemna rozmowa z Anthonym, poświęcona finansom. Trochę nie w porę, bo i bez tego ma dość kłopotów. - Dzień dobry, cioteczko! Roslynn podskoczyła ze strachu i śpiesznie wcisnęła garść rachunków do kieszeni sukni. Na szczęście biurko było dość wysokie i od pasa w dół zasłaniało ją przed wzrokiem Jeremy'ego. Niemniej gdyby to Anthony przyłapał ją w tym miejscu, niełatwo byłoby jej się wytłumaczyć. Oczywiście Jeremy'emu nie musiała niczego wyjaśniać, ale tak ją przestraszył, że z trudem panowała nad głosem. - Wcześnie dziś wstałeś - zauważyła, wychodząc zza biurka. Wzięła z krzesła czepek i jęła go zawiązywać. - Derek zabiera mnie na wieś. Szykuje się kilka dni szampańskiej zabawy. Chłopiec dosłownie kipiał entuzjazmem. Mój Boże, czego by Roslynn nie dała, żeby znać męża, kiedy był w wieku tego smarkacza. Wątpiła jednak, czy Anthony jako siedemnastolatek był równie otwarty i nieskomplikowany. - Czy ojciec wie o twoim wyjeździe? - Naturalnie. Owo ,,naturalnie" padło nieco zbyt szybko i w Roslynn obudziła się nagle ciotka. - Co miałeś na myśli mówiąc ,,szampańska zabawa"? Jeremy mrugnął porozumiewawczo. - No wiesz... nie spodziewamy się obecności dam, chociaż będzie mnóstwo kobiet. - A czy o tym ojciec także wie? - Powiedział, że może sam wpadnie do nas na chwilę. - Jeremy się roześmiał. Roslynn poczuła, że się rumieni. Nie miała prawa wtrącać się w wychowywanie chłopca. Jeremy był wystarczająco dorosły, żeby... James najwyraźniej uważał, że jest wystarczająco dorosły. Ale jej syn w wieku siedemnastu lat nie będzie się zadawał z “kobietami". Już ona o to zadba - o ile będzie miała syna. Westchnęła i sięgnęła po torebkę. - Cóż... Chciała powiedzieć ,,baw się dobrze", ale słowa uwięz-lv jej w gardle. Po prostu nie akceptowała tego, co chciał zrobić. I fakt, że wyglądał jak całkiem dorosły młodzieniec, niczego tu nie mógł zmienić. - ...a więc do zobaczenia. - Wychodzisz? - zapytał nagle zatroskanym tonem. -Czy to bezpieczne? - O tak. - Uśmiechnęła się. — Twój stryj już się o to postarał. - Może cię gdzieś podwieźć? Derek będzie lada moment.

- Nie, kazałam zaprząc do powozu. Na wszelki wypadek zabiorę któregoś z lokajów, choć jadę tylko do banku. — Roslynn ruszyła do wyjścia, na odchodnym rzucając ku irytacji chłopca ciotczyne: - Uważaj na siebie, Jeremy! Dojazd do banku trwał dłużej, niż się spodziewała, ale na miejscu wyszło na jaw, że i tak przyjechała za wcześnie. Wychodząc z domu, po prostu zapomniała spojrzeć na zegar. W banku zabawiła blisko godzinę - także dłużej, niż oczekiwała, ale tyle czasu potrzeba było na założenie konta Anthony'emu. Umieszczona na nim niebagatelna kwota czterystu tysięcy funtów - plus dwadzieścia tysięcy miesięcznie z rachunku Roslynn - winna mu pomóc, jeśli istotnie znajdował się w tarapatach finansowych. Czy doceni tę jej hojność - to już inna sprawa. Większość mężczyzn byłaby zachwycona. Tyle że Roslynn nie miała pewności, czy Anthony do nich należy. Opuściwszy bank, ze zdziwieniem spostrzegła dwóch mężczyzn bijących się na środku ulicy. Także jej woźnica i lokaj obserwowali bójkę z pewnym niedowierzaniem. Taki widok byłby czymś normalnym w dziełnicy portowej, ale tutaj...? W tym momencie twarde męskie ramię opasało od tyłu kibić Roslynn, pozbawiając ją tchu. Na żebrach poniżej biustu poczuła ukłucie czegoś zimnego i ostrego. - Tym razem bez głupich żartów, jaśnie pani, albo się przekonasz, jaki ostry jest ten przyrząd. Roslynn milczała, niezdolna wykrztusić z siebie jednego słowa. W pierwszej chwili była zaskoczona, potem ogarnął ją paraliżujący strach, bo domyśliła się, o jaki ,,przyrząd" chodzi. W biały dzień, przed wejściem do szacownego banku... niemożliwe! Ledwie trzy kroki dzieliły ją od powozu, ale napastnik prowadził ją w kierunku stojącej nieco dalej odrapanej karety. Nikt nie zwracał na nich uwagi, bo wszyscy pochłonięci byli obserwowaniem toczącej się nie opodal bójki. Czyżby stanowiła część planu? Do licha, jeśli to sprawka Geordiego... nie, to nieprawdopodobne. Został ostrzeżony, że ma jej dać spokój, i to ostrzeżony w sposób dość bolesny. Nie ośmieliłby się... A może jednak? Roslynn wepchnięto do karety o zasłoniętych oknach. Porywacz wsiadł za nią i zatrzasnął drzwiczki. Spróbowała podnieść się z podłogi, ale pchnięta twardą dłonią nieznajomego, na powrót osunęła się na brudny dywanik. - Nie sprawiaj mi kłopotów, damulko, a nic ci się nie stanie - mówił porywacz, wpychając Roslynn do ust jakiś gałgan. Następnie szybko związał jej ręce na plecach, a po namyśle także i nogi. Zachichotał, wyjmując sztylet z jej buta. - Nie będziesz miała okazji jeszcze raz wypróbować go na moim bracie. Roslynn jęknęła w duchu. A więc to byli ludzie Geordiego. Ci sami, którzy próbowali ją porwać na Oxford Street. Jej kuzyn najwyraźniej oszalał. Przecież wiedział, że wyszła za mąż. O co mu jeszcze chodziło? Z nagłym przestrachem uświadomiła sobie, że istnieje tylko jedna sensowna odpowiedź na to pytanie: Geordie chciał się na niej zemścić za pokrzyżowanie mu planów, za pozbawienie nadziei na spadek po dziadku. Mężczyzna wysiadł z karety, zostawiając Roslynn leżącą na podłodze. Niebawem pojazd ruszył. Roslynn przekręciła się na bok i spróbowała usiąść. Knebel tkwiący w jej ustach nie został dobrze umocowany. Zaczęła wypychać go językiem i prawie jej się udało, kiedy kareta zwolniła i rozległ się okrzyk woźnicy: - Wystarczy, Tom! Drzwi się otworzyły i do wnętrza powozu wskoczył wysoki mężczyzna. Roslynn poznała w nim łotrzyka, którego przed dwoma tygodniami pchnęła sztyletem na Oxford Street. Miał zakrwawione usta, dyszał ciężko. Prawdopodobnie był jednym z uczestników bójki, zorganizowanej celem zajęcia uwagi woźnicy i lokaja. Porywacz, niechybnie ów Tom, uśmiechnął się i posadził Roslynn naprzeciw siebie. Nie omieszkał przy tym poprawić knebla, co uczynił kręcąc głową z wyraźnym rozbawieniem. Dobrze przynajmniej, że nie wyglądał na płonącego żądzą zemsty za ranę, którą mu zadała przy okazji poprzedniego spotkania. Przyglądał jej się z jawnym upodobaniem, na koniec roześmiał się i oznajmił: - Na Boga, piękna z ciebie kobieta, nie ma co. Za dobra dla tego bękarta, który nam płaci. Spróbowała odpowiedzieć, ale gałgan w ustach tłumił wszelkie dźwięki. - Tylko spokojnie. Już myślałem, że nigdy cię nie dostaniemy, ale w końcu się udało. Bądź grzeczna, a włos ci z głowy nie spadnie. Po raz drugi ostrzegli ją, żeby nie sprawiała im kłopotów. A zatem czegoś się obawiali. Co by się stało, gdyby zaczęła się opierać? Głupie pytanie! Związana, zakneblowana, nie mogła ani się ruszyć, ani wydać dźwięku głośniejszego niż pisk myszy. Rozdział 38 Drogę od drzwi powozu do bramy przebyła niesiona niczym worek na ramieniu Toma. Przedtem jednak Wil, niższy z porywaczy, oznajmił, że droga wolna. Na krótką chwilę Roslynn odzyskała nadzieję. Musieli znajdować się w miejscu, gdzie tak skandaliczne traktowanie kobiety mogło wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Kto wie, czy nie wystarczyłoby raz krzyknąć, a odzyskałaby wolność. Zwisając głową w dół z ramienia Toma, nie miała możności przyjrzeć się budynkowi, do którego weszli. Ale dom po przeciwnej stronie ulicy - zadbany, o ścianach wykładanych piaskowcem - wyglądał na solidną mieszczańską kamienicę. Może zatem przybyli do jakiegoś pensjonatu? Niewykluczone. To by wyjaśniało, dlaczego o tej godzinie nikogo nie spotkali przed bramą. A więc Geordie przeniósł się do lepszej dzielnicy. Nic dziwnego, że Anthony nie mógł go znaleźć, przeszukując - zgodnie z jej wskazówkami — okolice doków. Co prawda, w końcu go znalazł, ale jak widać, niewiele z tego wynikło. Bodaj to wszyscy diabli! Durny szkocki upór Geordiego doprowadzał ją do wściekłości. Gdyby kuzyn był człowiekiem honoru, umiałby przyznać się do porażki. Tom zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Rozległo się pukanie. Jeszcze kilka kroków - i Roslynn wylądowała na fotelu. Jęknęła, posadzona z rozmachem na związanych z tyłu rękach. Wściekła, omiotła pokój szybkim spojrzeniem, szukając Geordiego. Stał obok łóżka, ze złożoną koszulą w rękach. Przed nim leżała otwarta walizka; pakował się. W pierwszej chwili Roslynn zwyczajnie go nie poznała. Ale ta mar-chewkoworuda czupryna... Dziewczyna skrzywiła się odruchowo. Gdyby nie włosy, naprawdę by go nie poznała. Wyglądał okropnie. W takim stanie powinien raczej leżeć w łóżku niż myśleć o podróży. Dobry Boże, co ten Anthony z nim zrobił! Bladą twarz Geordiego pokrywały fioletowe sińce. Jedno oko całkowicie znikło pod opuchlizną. Obrzmiały nos zdawał się przesunięty na bok. Popękane usta oraz rany na policzkach i nad brwiami dopełniały koszmarnego obrazu. Nie patrzył na nią, ale na dwójkę łotrów, którzy przywiedli ją do tego pokoju. Ci zaś gapili się nań tak, jakby go ujrzeli po raz pierwszy w życiu. Czyżby nie wiedzieli, że został pobity? Do licha, najwyraźniej ktoś tu popełnił jakiś błąd. W rzeczy samej. Geordie cisnął koszulę i z jękiem chwycił się za pierś; gwałtowny ruch przeszył jego ciało nieznośnym bólem, Wilbert i Thomas Stowowie milczeli zdezorientowani. - Idioci! - zasyczał wściekle Geordie. Rozbite wargi uniemożliwiały mu normalne mówienie. - Przecież wysiałem do was chłopaka z wiadomością! - O to chodzi? - Tom wyciągnął z kieszeni zmiętoszoną kartkę. - Nie umiemy czytać, milordzie - oznajmił wzruszając ramionami i upuścił kartkę na podłogę. Z gardła Geordiego dobył się dźwięk przypominający rzężenie. - Tak to jest, kiedy człowiek zatrudnia kretynów. -Trzęsącym się palcem Geordie wskazał Roslynn i wrzasnął: - Po coście ją tutaj przywlekli? Już jej nie potrzebuję! Wyszła za jakiegoś przeklętego Anglika!

Wilbert i Thomas zgodnie ryknęli śmiechem. Roslynn spostrzegła, że szarosina twarz Geordiego zmienia barwę na ceglastoczerwoną. Ale i ona, gdyby nie była tak rozdrażniona porwaniem i chamstwem braci Stowów, prawdopodobnie także uznałaby tę sytuację za komiczną. Geordiemu nie było jednak do śmiechu. - Wynoście się, jeden z drugim! Rechot pary obwiesiów ustał jak nożem uciął. - Jak tylko nam pan zapłaci, milordzie. Choć stwierdzenie to zostało wygłoszone w poprawnej formie, w głosie Wilberta nie było ani śladu uniżono-ści. Przeciwnie, krępy brodaty obdartus patrzył na Geordiego z jawną wrogością. Podobnie jego dryblasowaty braciszek. Geordie natomiast dziwnie przycichł. Roslynn nie posiadała się ze zdumienia. Jej kuzyn był najwyraźniej przestraszony! Czyżby nie miał pieniędzy? Prawda była taka, że Geordiemu zostało ledwie parę funtów - tyle, ile potrzebował na powrót do Szkocji. Najmując braci Stowów, już czuł się dysponentem majątku Roslynn. Tymczasem wszystkie jej pieniądze dostały się Anglikowi. Teraz ci dwaj zbóje na pewno go zabiją. A on nie miał nawet siły się bronić. Wytrwale pracując językiem, Roslynn zdołała wreszcie pozbyć się knebla. - Rozwiążcie mnie - powiedziała, zwracając się do braci Stowów - a dostaniecie swoje pieniądze... jako zapłatę za mój sztylet. - Nie dotykajcie jej! — rozkazującym tonem warknął Geordie. Roslynn obróciła nań wściekłe spojrzenie. - Zamknij się, Geordie! Czy wiesz, co zrobi z tobą mój mąż, kiedy dowie się o tej historii? Jeśli znów wpadniesz w jego ręce, będziesz wyglądał dużo gorzej niż teraz. Sens owego “znów" nie uszedł uwagi Wilberta i Toma. Zresztą i tak mieli już dość słuchania rozkazów Szkota. Swego czasu zdarzyło im się zabić kilku ludzi, ale nigdy jeszcze nie skrzywdzili kobiety. Na służbę do Geordiego wstąpili zwabieni obietnicą wysokiej zapłaty. Wilbert podszedł do Roslynn, przeciął krępujące ją sznury i podał jej sztylet, zręcznie obróciwszy go rękojeścią do przodu. Po czym przezornie cofnął się o kilka kroków. Nieco zdziwiona, że poszło jej tak łatwo, Roslynn wstała z fotela i rzeczowym tonem spytała: - Ile wam się należy? - Trzydzieści funtów, milady. Posłała kuzynowi pogardliwe spojrzenie. - Straszny z ciebie kutwa, Geordie. Tak solidnym pracownikom mógłbyś zapłacić nieco więcej. - I zapłaciłbym, gdyby cię złowili, nim wyszłaś za tego sukinsyna! — odburknął. Roslynn prychnęła lekceważąco. Teraz, kiedy cudownym sposobem udało jej się wyjść cało z tak groźnej opresji, czuła się nadzwyczaj z siebie zadowolona. Sięgnęła do torebki i wydobyła garść banknotów. - To powinno wystarczyć, panowie - rzekła, wręczając pieniądze Wilbertowi. Oczy braci zabłysły. Miast obiecanych trzydziestu funtów dostało im się co najmniej pięćdziesiąt. Wilbert łakomie spojrzał na torebkę Roslynn. - Nawet o tym nie myśl rzuciła ostrzegawczym tonem. - I jeśli nie chcecie wyglądać tak jak on - tu wskazała Geordiego - lepiej, żebym was więcej nie widziała. Wilbert i Thomas, szczerze rozbawieni, zarechotali dobrodusznie. Ta mała lady była doprawdy pocieszna. Żeby im grozić...! W sumie jednak byli zadowoleni. Zarobili więcej, niż się spodziewali. Chętnie spuściliby manto Szkotowi, biorąc odwet za wszystkie jego zniewagi, ale wyglądało na to, że już dostał za swoje. Tak więc uśmiechnięci od ucha do ucha — wyszli, skłoniwszy się błazeńsko. Zdążyli tylko dojść do końca korytarza, a już wyparowała z nich cała wesołość. Bo oto po schodach wspinał się nieśpiesznie znany im z widzenia dżentelmen, mąż porwanej kobiety i właściciel domu, który obserwowali przez miniony tydzień. Nie wyglądał specjalnie groźnie i nawet na nich nie patrzył, ale nie mogli nie pamiętać, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to on właśnie przerobił Szkota na bitki. Nieznacznym ruchem Wilbert dobył noża i opuścił rękę, trzymając ostrze nisko przy udzie. I nie wiadomo, jak dalej potoczyłyby się wydarzenia, gdyby nagle się nie okazało, że nonszalanckie roztargnienie wchodzącego po schodach panka było tylko pozą. Zauważył bowiem nóż, przystanął i westchnął jakby z rezygnacją. - A niech to... Do dzieła, hultaje! Załatwmy, co mamy do załatwienia, bo czas leci. Wilbert i Thomas porozumieli się wzrokiem i jak na komendę ruszyli do ataku. To, co działo się później, nie odpowiadało jednak ich zamierzeniom. W ostatniej chwili szlachcic odskoczył pod ścianę, równocześnie wystawiając nogę tak, że rozpędzony Thomas potknął się i z hałasem stoczył po schodach aż na podest niższego piętra. Wilbert niewiedzieć kiedy stracił nóż, a ujrzawszy go w dłoni napadniętego, rzucił się do ucieczki. Pomógł wstać jęczącemu bratu i obaj chyłkiem wymknęli się na ulicę. Tymczasem w pokoju na drugim piętrze Roslynn, zła jak osa, przechadzała się przed łóżkiem, na którym ze skwaszoną miną siedział Geordie, wodząc za kuzynką ponurym spojrzeniem. - Nie wiem, czy istnieje słowo na określenie tak obrzydliwego, podłego łotra jak ty, Geordie Cameron. Zhańbiłeś nazwisko, które nie jest twoją własnością. Zresztą nigdy nie dbałeś o honor rodziny. - A ty dbałaś? - Milcz, nędzniku! To przez ciebie musiałam wyjść za mąż, choć wcale tego nie chciałam; w każdym razie nie w taki sposób, - Wyszłaś za mąż i straciłaś cały swój majątek, ty idiotko! — odwarknął. — I bardzo dobrze. Cieszę się. Dałaś się wykołować temu oszustowi i w rezultacie na śmierci starego Camerona skorzystałaś nie więcej ode mnie. Roslynn zatrzymała się i zrobiła zdziwioną minę. - Co ty bredzisz? - Myślisz, że nie wiem, co się stało z twoją intercy-zą? - zaśmiał się Geordie. — Szanowny mężulek sam mi powiedział, że ją spalił. Przebiegły sukinsyn. Wszystko ci zabrał i nawet w razie jego śmierci nie odzyskałabyś ani grosza, bo cały swój majątek zapisał braciom. Miłego męża sobie znalazłaś, kuzynko. Roslynn omal nie wybuchnęła śmiechem. Ale skoro Anthony zadał sobie trud naopowiadania Geordiemu tych kłamstw, niech tak zostanie. Musiała przyznać, że było to nadzwyczaj sprytne posunięcie. - I tak wolę go od ciebie, kuzynie. Zirytowany tą uwagą Geordie spróbował wstać, ale z jękiem opadł na łóżko. Roslynn przyglądała mu się bez śladu współczucia. - Trzeba było wyjechać, póki mogłeś, Geordie. Niewiele z ciebie zostanie, jak mój mąż się dowie, że nadal jesteś w Londynie. Sam wiesz, iż nie należy do ludzi, których można lekceważyć. Ale zasłużyłeś sobie na to, co cię spotkało. Dlaczego chciałeś go zabić? - Chciałem go tylko postraszyć, żeby się od ciebie odczepił. Nie wiedziałem, że zostałaś jego żoną. Ale pobił mnie nie za to, że do niego strzelałem. Chodziło mu o ciebie, kazał mi wyjechać i przestać cię prześladować. A kiedy wyszedł, nie mogłem nawet wstać z podłogi. - Tu Geordie uderzył w płaczliwy ton. - Sama jednak widzisz: szykuję się do wyjazdu. Nie musisz opowiadać temu swojemu rzeźnikowi, co tu się dzisiaj działo. - Nie powiem, jeżeli jeszcze dziś wyjedziesz. - Dobra z ciebie dziewczyna - mruknął Geordie. Tyle zjadliwej ironii kryło się w jego głosie, że Roslynn poczuła się urażona.

- Jeśli oczekujesz ode mnie współczucia, Geordie, to muszę cię rozczarować. Po tym, co mi zrobiłeś, nie mogę ci współczuć. Próbowałeś mnie skrzywdzić! - Ja cię kochałem! Jakby ktoś linę zacisnął na szyi Roslynn. Zabrakło jej tchu. Czy to możliwe? Nie po raz pierwszy wyznawał jej miłość, ale nigdy mu nie wierzyła. Dlaczego dzisiaj skłonna była uznać, że mówi prawdę? Może po prostu sam uwierzył w swoje kłamstwa? Wmówił sobie, że naprawdę ją kocha. Z wahaniem, jakby z góry lękając się odpowiedzi, zapytała: - Jeśli to prawda, Geordie, powiedz mi, jak to było ze śmiercią mamy. Zrobiłeś dziurę w jej łódce? Podniósł głowę, a potem z trudem usiadł na łóżku. - Dlaczego nie zadałaś mi tego pytania, kiedy to miało jakieś znaczenie? Ani ty, ani stary Duncan. Nie, Ros, nie uszkodziłem łodzi. Byłem nad jeziorem, bo szukałem robaków, żeby wrzucić je kucharzowi do gulaszu. Do łodzi nawet się nie zbliżyłem. - Ale twoja reakcja, kiedy się dowiedziałeś o wypadku... Wszyscy widzieliśmy, że byłeś przerażony! - Tak, bo życzyłem jej śmierci za to, że wytargała mnie za uszy. Myślałem, że moje życzenie się spełniło, i czułem się winny. Roslynn zrobiło się niedobrze. Przez tyle lat niesłusznie obwiniali Geordiego. A on wiedział, co o nim myślą, lecz nawet nie próbował się bronić. Po prostu gromadził w sobie żal i poczucie krzywdy. Teraz, gdy znała prawdę, wcale nie wydawał jej się sympatyczniejszy. Al e przynajmniej wiedziała, że nie jest winny zbrodni. - Przykro mi, Geordie. Naprawdę przykro. - Ale nawet wiedząc, że nie zabiłem twojej matki, nie wyszłabyś za mnie, prawda? - Nie. A ty nie powinieneś był mnie do tego zmuszać. - W desperacji człowiek jest zdolny do wszystkiego. Czy w “desperacji" to znaczy ,,z miłości" czy ,,dla pieniędzy"? - chciała zapytać Roslynn. Zmilczała jednak. 1 nie sądziła, by dziadek zmienił swoje zdanie o Geordiem, poznawszy prawdę o śmierci córki. Jako człowiek silnego charakteru Duncan zawsze gardził słabością, uważając ją za największą i niewybaczalną wadę, zwłaszcza u mężczyzny. Roslynn skłonna była okazać kuzynowi więcej miłosierdzia. Czuła przy tym wyrzuty sumienia. Śmierć mamy była tragicznym zrządzeniem losu. Geordie nic tu nie zawinił. Postanowiła, że zostawi mu pieniądze, które miała w torebce - przeznaczone na opłacenie rachunków za nowe wyposażenie domu. W porównaniu z jej majątkiem dziesięć tysięcy funtów to niewiele, ale dość, by rozpocząć nowe życie. Może dzięki tym pieniądzom Geor-die stanie na własnych nogach, spróbuje przezwyciężyć słabość charakteru, zacznie żyć i myśleć jak prawdziwy mężczyzna? Odwróciła się i wyjęła pieniądze z torebki. Chciała, żeby je znalazł, kiedy jej tu już nie będzie. - Pomogę ci się spakować. - Nie potrzebuję twojej pomocy. Roslynn nie słuchała. Podeszła do komody, wyjęła z szuflady resztę ubrań i ukradkiem wsunęła między nie zwitek banknotów. Następnie wszystko razem umieściła w walizce na łóżku Geordiego. Popełniła jednak błąd, zbliżając się do kuzyna na wyciągnięcie ręki. Niespodziewanie objął ją w pasie i wymamrotał: - Ros... Otworzyły się drzwi pokoju i Geordie pośpiesznie cofnął rękę. Roslynn nigdy się nie dowiedziała, co chciał jej powiedzieć. Skłonna była przypuszczać, że zamierzał ją przeprosić, ale możliwe, że przeceniała jego gotowość do skruchy. Tak czy inaczej, wejście Anthony'ego całkowicie zmieniło tok myśli Geordiego. - Tak tu się zrobiło cicho, iż obawiałem się, że pozabijaliście się nawzajem. Zamiast okazać zdziwienie niespodziewanym pojawieniem się męża, Roslynn skrzywiła się ironicznie. - Podsłuchiwanie pod drzwiami zaczyna wchodzić ci w zwyczaj, mój panie. Nie zaprzeczył. - Bardzo to pożyteczny zwyczaj, a często bywa źródłem interesujących przeżyć. Wiedziała, że pije do podsłuchanej rozmowy między nią a Frances. Wtedy nie bardzo podobało mu się to, co usłyszał. Tym razem jednak nie miał powodu czuć się urażony. Owszem, był zły, ale — po pierwsze - nie bardzo zły, a po drugie, mógł się jeszcze na nią gniewać za minioną noc. - Jak widzisz, Geordie wyjeżdża - powiedziała Roslynn, zbliżając się do męża. - A ty przyszłaś go pożegnać — stwierdził oschle. -Bardzo to ładnie z twojej strony, moja droga. Puściła tę przymówkę mimo uszu. - Jeśli przyjechałeś zabrać mnie do domu, to się dobrze składa, bo jestem bez powozu. Miała nadzieję, że w ten sposób zachęci go do wyjścia, odciągnie jego uwagę od Geordiego. Wolałaby nie oglądać męża w chwili, gdy wychodzi zeń “rzeźnik". Lodowaty spokój Anthony'ego sprawił, że czuła się nieswojo. Lecz oto jego wzrok spoczął na Geordiem, ten zaś w niemal widoczny sposób zatrząsł się ze strachu. - Za godzinę już mnie tu nie będzie - oznajmił pośpiesznie. Jeszcze przez chwilę Anthony mierzył go świdrującym spojrzeniem, a potem kiwnął głową, ujął żonę za łokieć i wyprowadził ją z pokoju. Chciała uwolnić rękę, ale trzymał tak mocno, że zrezygnowała po pierwszej próbie. Przed domem czekał zamiast powozu tylko wierzchowiec Anthony'ego, pilnowany przez małego ulicznika. Jako że najlepszą metodą obrony jest atak, Roslynn natarła pierwsza: - Ciekawa jestem, skąd się tutaj wziąłeś. - Naturalnie przyjechałem zabrać cię do domu. - Raczej sprawdzić, czy Geordie wyjechał z miasta, bo nie mogłeś wiedzieć, że jestem u niego. - To także. - A zatem wiedziałeś? - Powiedziałbym: dowiedziałem się. A to w chwili, gdy usłyszałem, jak wymyślasz temu biedakowi od obrzydliwych, podłych łajdaków. Stał więc pod drzwiami od początku jej rozmowy z Geordiem. Czy powiedziała coś, czego nie powinien usłyszeć? Nie, chyba nie. Tym razem - nie. Mimo to była niespokojna i zirytowana. - Skoro masz czas na podsłuchiwanie pod drzwiami, trzeba było przepędzić ludzi Geordiego. Aż do dzisiaj obserwowali nasz dom... na pewno z parku. Śledzili mnie, kiedy jechałam do banku i... - A tak, wiedziałem od Jeremy'ego o twojej wyprawie do banku. Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy usłyszałem twój głos dobiegający z pokoju Camerona. Powiedział to tak, jakby jej nie wierzył. - Do diabła, Anthony! Przecież ja nie wiedziałam, gdzie on mieszka. Nawet gdybym chciała, nigdy bym go tutaj nie znalazła. A wcale nie chciałam. Po prostu ci dwaj hultaje, których zatrudnił, nie dowiedzieli się w porę, że zrezygnował ze swoich planów wobec mnie. - Możliwe - mruknął Anthony i to była cała jego odpowiedź na tyradę Roslynn.

Rzucił chłopcu monetę i dosiadł konia. Pochylił się w siodle i wyciągnął rękę ku żonie. Zawahała się. W tej chwili nie bardzo uśmiechała jej się perspektywa jazdy do domu praktycznie na kolanach Anthony'ego. Wzięłaby dorożkę, ale w zasięgu wzroku nie zauważyła żadnego pojazdu. Ujęła dłoń męża i chwilę później siedziała między jego nogami, bokiem do kierunku jazdy, przerzuciwszy kolana przez jego udo. Kiedy ruszyli, musiała go objąć, co też uczyniła, a gorący rumieniec zalał jej twarz. Czuła bijące od męża ciepło, jej nozdrza wypełniał jego zapach. W tej sytuacji mogła myśleć tylko o najważniejszym z nurtujących ją pytań: jak unieważnić zawartą umowę i wrócić do jego łóżka już bez żadnych warunków wstępnych? Rozdział 39 Jazda na Piccadilly zdawała się trwać wieki całe, ale dla Roslynn i to nie było dość długo. Ogarnęła ją dziwna euforia. Kołysała się w rytm końskich kroków i przytulona do piersi Anthony'ego wsłuchiwała się w miarowe bicie jego serca, coraz głębiej pogrążając się w błogiej nieświadomości realnego świata ze wszystkimi jego ułomnościami i plagami. Powrót do rzeczywistości okazał się prawdziwym wstrząsem. Stała aa podjeździe przed domem i wpatrywała się w leżącą u swoich stóp zmiętą kopertę. Minęło dobre piętnaście sekund, nim uświadomiła sobie, co to za koperta i skąd się tam wzięła, i schyliła się, aby ją podnieść. Niestety, Anthony był szybszy. Roslynn jęknęła w duchu. Jak mogła zapomnieć o tych głupich rachunkach! Jeszcze miała nadzieję, że Anthony zwróci jej kopertę... Nie zwrócił. Za to ją otworzył! - Anthony! Spojrzał na nią, unosząc nieznacznie ciemną brew. - Jest zaadresowana do mnie — powiedział. Ruszyła w stronę domu, jakby uznając temat za wyczerpany. Położył jej dłoń na ramieniu, zatrzymując w pół kroku. - Wolno spytać, co chciałaś z tym zrobić? W pytaniu tym brzmiała czysta ciekawość, bez przymieszki gniewu czy zdziwienia. Nie miała innego wyboru, jak odwrócić się i spojrzeć mu w oczy. - To za meble, które ostatnio kupiłam. - Widzę za co, moja droga. Pytałem, co chciałaś zrobić z tym rachunkiem. - Chciałam go zapłacić. Dlatego pojechałam... Umilkła, bo spostrzegła, że wzrok Anthony'ego wędruje w dół, ku kieszeni jej sukni. Zaklęła bezgłośnie: z rozcięcia wystawał róg drugiej koperty. Nawet nie protestowała, kiedy Anthony włożył jej rękę do kieszeni i wyciągnął resztę rachunków. - Te także zamierzałaś opłacić? Skinęła głową, ale ponieważ nie patrzył na nią, przełknęła ślinę i wykrztusiła: - Tak. - Czy zatem nie należało wystawić ich na siebie zamiast na mnie? - Ja... taki miałam zamiar, ale...- Wcale nie miałaś takiego zamiaru - wtrącił. W Roslynn serce zamarło. Nie rozumiała tylko, dlaczego Anthony jest taki spokojny. Co więcej, wyglądał na rozbawionego. — Nie masz głowy do interesów, kochanie. Mógłbym kupić te meble po cenie o połowę niższej od tej, którą za nie zapłaciłaś. Złożył rachunki i niedbale wepchnął je do kieszeni surduta. Właśnie tego się po nim spodziewała. - To moje zakupy - przypomniała nieco zirytowana. - Zdobią mój dom. - Do licha, chcę zapłacić za to, co kupiłam. - Nic z tego. I tak nie miałaś zamiaru płacić za te meble, przynajmniej z początku. Niech więc zostanie tak, jak jest, zgoda? Nabijał się z niej, bezczelny! - Nie upieraj się, Anthony. I tak masz dość długów. Pozwól mi zapłacić... - Daj spokój, kochanie - przerwał jej w pół zdania. I położywszy jej ręce na ramionach, ciągnął: - Być może nie powinienem utrzymywać cię w nieświadomości co do swojej sytuacji finansowej, ale tak dobrze się bawiłaś, próbując mnie wpędzić w długi, że nie miałem sumienia pozbawiać cię tej przyjemności. - Zaśmiał się cicho, bo skruszona spuściła oczy. Ujął ją pod brodę i delikatnie podniósł głowę, tak by widzieć jej twarz. — Musisz wiedzieć, kochanie, że mogłabyś kupić nowe meble do stu domów, a nie powiedziałbym ci złego słowa. - Przecież nie jesteś bogaty! Roześmiał się jak człowiek zadowolony z własnego dowcipu. Czasem dobrze mieć brata, który jest geniuszem w sprawach finansowych. Wszystko, czego dotknie się Edward, zmienia się w złoto. To on zarządza interesami rodziny. W tej kwestii ma także moje błogosławieństwo i daleko idące pełnomocnictwa. A jeśli ten dom ci nie odpowiada, mimo iż tyle trudu włożyłaś w jego urządzenie, mam kilka posiadłości w okolicy, jak również w Kent, Northampton, Norfolk, York, Lincoln, Wiltshire, Devon... - Wystarczy! - Czyżbyś była zawiedziona, że nie ożeniłem się z tobą dla pieniędzy? - I tak należy ci się część mojego majątku określona w kontrakcie ślubnym. Dziś rano przelałam pieniądze na twoje konto. Ta informacja wprawiła Anthony'ego w jeszcze lepszy humor. - Wrócisz do banku i wpłacisz te pieniądze na fundusz powierniczy dla naszych dzieci. I zapamiętaj sobie, Ros-lynn: to ja cię utrzymuję. Za twoje ubrania, biżuterię, za wszystko, co zdobi twoje ciało, płacę ja. - Co więc mam robić ze swoimi pieniędzmi? - spytała ostro. - Rób, co chcesz, bylebyś ich nie wydawała na stroje, jedzenie czy mieszkanie. Najlepiej zanim coś kupisz, porozmawiaj ze mną. W ten sposób unikniemy w przyszłości zbędnych dyskusji na tematy finansowe. Urażona w swym poczuciu niezależności, a zarazem uniesiona kobiecą dumą, Roslynn nie wiedziała, co powiedzieć. Na dodatek słowo ,,dzieci" wciąż jeszcze dźwięczało jej w uszach. Tkwiła w nim zapowiedź końca wszelkich kłopotów i nieporozumień, jakkolwiek Roslynn musiała przyznać, że na razie była to kwestia odległej przyszłości. - jeśli mamy kontynuować tę rozmowę, może wejdziemy do domu? - rzuciła niby obojętnym tonem. Anthony uśmiechnął się pod nosem. Nie miał wątpliwości, że dobrowolna rezygnacja Roslynn z planu doprowadzenia go do bankructwa kryła w sobie propozycję zawarcia pokoju. On także miał dla niej pewną propozycję, a po dwu kwadransach kołysania się w siodle z żoną w ramionach skłonny był uważać, iż rzecz jest z gatunku nie cierpiących zwłoki. - Myślę, że w kwestiach finansowych już wszystko zostało powiedziane - stwierdził, prowadząc ją przez hol w kierunku schodów na piętro. - Jest wszakże inna sprawa wymagająca natychmiastowego omówienia. Serce Roslynn przyśpieszyło odrobinę. Nie była jednak pewna, czy dobrze odczytała intencje męża. Nawet kiedy zamknęły się za nimi drzwi jego sypialni, starała się nie dopuszczać do głosu nadziei. Anthony zdjął płaszcz i rzucił go na oparcie fotela przed kominkiem, tego

samego, który zajmowali minionej nocy. Roslynn zmarszczyła brwi. Przeklęty mebel! Niechęć walczyła w niej teraz z pożądaniem, rozbudzonym przez sam fakt obecności w tym pokoju. - Chodź tutaj, Roslynn. Anthony siedział na łóżku, powoli rozpinając białą batystową koszulę. Serce Roslynn biło teraz w zdwojonym tempie. Kusiło ją, by bez wahania posłuchać wezwania męża, ale jeśli znów miał “zachowywać wobec niej dystans",.. Nie, tego by po prostu nie zniosła. - Czy... czy udajesz pożądanie tylko po to, żeby mi sprawić przyjemność? - Udaję? - zdziwił się. Ach, tak, rozumiem. Nadal nie wierzysz w spontaniczność. Bądź tak dobra, kochanie, i pomóż mi zdjąć buty. Posłuchała tylko dlatego, że nie odpowiedział na jej pytanie, a chciała znać prawdziwy stan uczuć męża. Mogła znosić jego humory, złośliwość, nawet podłość. Ale nie brak namiętności. - Niepotrzebnie się denerwujesz - powiedział, kiedy spojrzała na niego, zdjąwszy mu drugi but. - Musisz korzystać z mojego ciała, ilekroć masz po temu okazję. Spostrzegł, że zesztywniała, i natychmiast pożałował swojej złośliwości. To było niepotrzebne. Na pewno pamiętała nauczkę, którą dostała minionej nocy. A zresztą nie byłby w stanie powtórnie zagrać tamtej roli, choćby od tego zależało zbawienie jego duszy. Przyciągnął ją do siebie, wtulił twarz w fałdy sukni. Jego dłonie sięgnęły ukrytych pod spencerkiem piersi. Odrzuciła głowę do tyłu, wyginając ciało w łuk, drżąca i rozpalona. Nie wiedzieć kiedy znalazła się na łóżku, czując na sobie ciężar ciała Anthony'ego, jego nogi między swoimi nogami. - Czy to jest udawanie, najdroższa? Nie sądzę, aby któreś z nas było zdolne cokolwiek udawać. Jego usta, zachłanne, płonące suchym żarem, już znalazły drogę do jej ust. Roslynn zakręciło się w głowie, czuła, że braknie jej tchu. To było to, co zapamiętała z nocy poślubnej: ogień płonący między nimi, jednoczący ich ci ała, odbierający zmysły i rozum. Ostatnia noc poszła w zapomnienie. Całował ją tak, jakby za chwilę miał umrzeć. Nie było nic, co chciałby przed nią ukryć. Aż z kobiety, którą trzymał w ramionach, stała się kobiecością samą. Rozdział 40 - Wyjeżdżam, Tony - oznajmił James, wchodząc do jadalni. — Pojutrze ,,Maiden Annę" wychodzi w morze. - Pomóc ci się spakować? - Nie nudź, chłopcze. Sam wiesz, że będzie ci mnie brakowało. Anthony chrząknął i z udawanym zainteresowaniem przyjrzał się zawartości swojego talerza. - Wolno spytać, kiedy powziąłeś ostateczną decyzję o wyjeździe? - Gdy przestało mnie bawić obserwowanie twoich prób wyplątania się z sytuacji, którą określić można jedynie słowem “beznadziejna". Anthony odłożył widelec i wbił wzrok w plecy Jamesa, który tymczasem jakby nigdy nic podszedł do kredensu i jął nakładać sobie jedzenie na talerz. W gruncie rzeczy uważał, że w ciągu minionych dwóch tygodni udało mu się osiągnąć znaczny postęp. Wystarczało, że dotknął Roslynn, a już rzucała mu się w ramiona. To ma być beznadziejna sytuacja? Niebawem przyzna, że potrzebuje go tak samo, jak on potrzebował jej. Zrozumie swoje błędy i przeklnie ustalone przez siebie reguły. Ale musi to zrobić z własnej woli, a tymczasem on będzie przestrzegał umowy. Co do ostatniego, cholera, paragrafu! - Czy mógłbyś mi wyjaśnić tę uwagę? James zajął miejsce po przeciwnej stronie stołu i z irytującym uśmiechem stwierdził: Teraz ten pokój naprawdę mi się podoba. Ile cię to wszystko kosztowało? - Do diabła, James! - Ależ to oczywiste, drogi chłopcze. - James wzruszył ramionami. - Jesteście małżeństwem i jak zauważyłem, wyciągacie z tego faktu właściwe wnioski, ale poza sypialnią zachowujecie się jak dwoje całkowicie sobie obcych ludzi. Gdzie się podziała twoja subtelna znajomość natury kobiecej, która ongiś sprawiała, że panie jadły ci z ręki? Czyżby lady Malory była uodporniona na twój wdzięk? - Mam wrażenie, że wtykasz nos w nie swoje sprawy. - Wiem. Mimo wszystko Anthony postanowił odpowiedzieć bratu. - Nie jest uodporniona, ale też nie jest taka jak inne kobiety. Te jej pomysły z piekła rodem... Chodzi o to, że chcę, by w końcu raz przyszła do mnie z własnej woli, nie otumaniona i na oślep podążająca za głosem ciała. - Uważasz zatem, że inaczej by nie przyszła? - Napotkawszy ponure spojrzenie brata, James zachichotał pod nosem. - Czyżbyś nie wyjaśnił tego maleńkiego nieporozumienia co do przebiegu naszego spotkania ze słodką Margie? - Jeszcze pamiętasz jej imię? James nie zareagował na ironię ukrytą w pytaniu brata i uśmiechnął się rozanielony. - Muszę wyznać, że widziałem się z nią nie raz, a nawet nie dwa razy. Co za pieszczocha z tej Margie! -James nie powiedział, że to nie Margie szynkarka była prawdziwym powodem jego wizyt w dzielnicy portowej, lecz pewna mała złośnica w bryczesach; ta jednak więcej nie pojawiła się w szynku. - Nie pomyślałeś, że warto byłoby wyświetlić tę historię do końca? - Wszystko zostało wyjaśnione. Nie zamierzam się powtarzać. - Drażliwość i duma są oznaką głupoty, drogi chłopcze. Gdybym wiedział, że w miesiąc po ślubie twoje życie małżeńskie zmieni się w piekło, bardziej bym zabiegał o względy wiadomej damy. - Po moim trupie. - Robimy się drażliwi, co? - James się uśmiechnął. -Niech ci będzie. Wygrałeś ją w uczciwej rywalizacji. Ale sposób, w jaki wykorzystujesz swoje zwycięstwo, woła o pomstę do nieba. Kobietę trzeba oczarować, urzec, ugłaskać słodkimi słówkami. Przecież nie jest nieczuła na twój urok ani aa czar księżycowych nocy. Anthony ledwie mógł usiedzieć na miejscu. Miał przemożną ochotę spuścić Jamesowi takie lanie, żeby popamiętał je do końca życia. - Nie prosiłem cię o rady, James. A jeśli chodzi o moje postępowanie wobec żony, mam swoją strategię i chociaż może się wydawać nieskuteczna, nie zamierzam od niej odstąpić. - Dziwna to strategia: wrogowie za dnia, kochankowie w świetle księżyca. Ja nie miałbym tyle cierpliwości. Kobieta, która nie chce ulec przy pierwszej próbie zdobycia... - ...nie jest warta drugiej próby? - Czasem jest. Ale wkoło jest tyle innych, gotowych nieść pociechę zawiedzionemu, że nie warto się upierać. - Ale mnie zależy tylko na Roslynn. James zaśmiał się hałaśliwie. - Czy jest tego warta? W odpowiedzi Anthony uśmiechnął się powściągliwie, ale Jamesowi to wystarczyło. Tak, najwyraźniej Anthony uważał, że jego mała Szkotka warta jest odrobiny samozaparcia. Ale o “strategii" brata James nie miał zbyt wysokiego mniemania. Wręcz uważał ją za zgubną dla interesów Tony'ego. Nie zdziwiłby się, gdyby z czasem jego żona upodobniła się do małżonki Jasona, która najchętniej widywałaby męża raz do roku. W drzwiach jadalni pojawiła się Nettie. - Przepraszam, sir Anthony, ale lady Roslynn chciałaby z panem porozmawiać.

- Gdzie ją znajdę? - Jest w swoim pokoju, milordzie. Nie czuje się za dobrze. Ruchem dłoni Anthony odprawił pokojówkę, a gdy wyszła, mruknął pod nosem: - Bodaj to wszyscy diabli! James z niesmakiem pokręcił głową. - Nieładnie. Dowiadujesz się o chorobie żony i zamiast się przejąć... - Nie masz pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, James, więc lepiej się nie mądrzyj! O tę chorobę Roslynn modliła się do Boga od dnia naszego ślubu. Już wczoraj rano zauważyłem... - Na widok zdziwionej miny brata Anthony przerwał w pół zdania. - Cholera, co się tak na mnie gapisz! Ona chce mi powiedzieć, że niebawem zostanę ojcem. - O... to wspaniale! — James był szczerze uradowany. Stropiło go jednak ponure wejrzenie brata. - A może nie? - Nie, do kroćset! Jasne, że nie! - Na miłość boską, Tony, dzieci w małżeństwie to rzecz normalna... - Przecież wiem, ośle! I chcę mieć dzieci. Chodzi o to, co ciąża Roslynn oznacza dla mnie! James roześmiał się, przekonany, że nareszcie zrozumiał powód dziwnego zachowania brata. - No cóż, ojcostwo ma swoją cenę. Do licha, to raptem kilka miesięcy celibatu. Jakoś wytrzymasz. Zawsze możesz ulżyć sobie gdzieś na boku. Anthony podniósł się od stołu i spokojnym, lecz zimnym jak lód głosem wycedził: - Gdybym miał ochotę szukać ulgi ,,na boku" i gdyby chodziło tu o kilka głupich miesięcy wstrzemięźliwości, zapewne miałbyś rację, braciszku. Ale dla mnie okres celibatu zaczyna się w chwili, gdy moja droga żona przekaże mi radosną wiadomość o poczęciu. - A któż to wpadł na taki niedorzeczny pomysł? — zdziwił się James. - Na pewno, cholera, nie ja. - Chcesz powiedzieć, że jedynym powodem jej wizyt w twojej sypialni była chęć urodzenia dziecka? - Nie inaczej. James z niedowierzaniem pokręcił głową. Wyglądał na nieco poirytowanego. - Przykro mi to mówić, drogi chłopcze, ale mam wrażenie, że twojej żonie przydałoby się dobre lanie. -Nie, nie zamierzam jej do niczego zmuszać. Sama powinna przyznać, że popełniła błąd. I przyzna. Nie wiem tylko kiedy i to właśnie doprowadza mnie do wściekłości. Rozdział 41 Słaba herbata i suche grzanki - tak zarządziła Nettie. Trudno to było nazwać wystawnym posiłkiem, ale po śniadaniu złożonym z gorącej czekolady i kruchych babeczek nadziewanych konfiturami Roslynn ledwo zdążyła do łazienki. Już od tygodnia żywiła pewne podejrżenia co do swego stanu, nie doczekawszy się w spodziewanym terminie objawów miesięcznej niedyspozycji. Przed trzema dniami, kiedy to pojawiły się koszmarne poranne mdłości, ustępujące około południa - owe podejrzenia przerodziły się w pewność. Z dnia na dzień nudności nasilały się i tego ranka Roslynn przez blisko godzinę nie opuszczała łazienki. Aż bała się pomyśleć, co przyniesie jej jutro, tym bardziej że tego dnia rano miał si ę odbyć ślub Frances. Nie mogła przewidzieć, czy przed południem będzie w stanie wyjść z domu. Przybyło jej więc kolejne zmartwienie, i to w chwili, gdy powinna zapomnieć o całym świecie i tylko skakać z radości. W tym stanie jednak niełatwo było traktować ciążę jako spełnienie marzeń. A przecież pragnęła dziecka jak niczego na świecie. Na domiar złego poranne dolegliwości zaczęły ją nękać wyjątkowo wcześnie. Ledwie przed dwoma tygodniami zawarła z mężem tę idiotyczną umowę; tydzień później zorientowała się, że jest w ciąży. A zatem wedle wszelkiego prawdopodobieństwa poczęła owej nocy przed ślubem, kiedy po raz pierwszy kochała się z Anthonym. Stąd wniosek, że żadnej umowy nie musiała zawierać. I nie powinna była. Roslynn odstawiła filiżankę i bardzo ostrożnie poprawiła się na kozetce. Gwałtowne ruchy pobudzały żołądek do dzikich harców. Co najgorsze, odkryła to trzy dni temu w trakcie porannych igraszek z mężem. Nic mu wtedy nie powiedziała. Dwie kolejne noce także spędziła w jego łóżku. Dłużej jednak nie mogła tego ciągnąć. Dziś rano w najwyższym pośpiechu opuszczała sypialnię. Poranne mdłości stawały się coraz gwałtowniejsze; o kochaniu się w takim stanie nie mogło być mowy. Musiała zatem o wszystkim powiedzieć mężowi, nim sam się zorientuje, że złamała umowę. Do licha, co też strzeliło jej do głowy! Przeklęta umowa! Od dwóch tygodni Anthony był taki namiętny i czuły. Kochali się tak często, że nie mogła wątpić, iż jest jedyną kobietą w jego życiu. Miała go tylko dla siebie. I znów było tak jak w noc poślubną; przynajmniej dopóki znajdowali się w łóżku. Bo poza sypialnią Anthony stawał się zupełnie innym człowiekiem. Robił się obojętny albo zimny i uszczypliwy; i ani czuły, ani sympatyczny. Wiedziała jednak, że to jej wina. Po prostu dawał do zrozumienia, co sądzi o warunkach, jakie mu narzuciła. Teraz wszystko się skończyło. Znów przyjdzie jej spać w pustym łóżku. Nie chciała wracać do sypialni po przeciwnej stronie korytarza. Do diabła, przywykła do bliskości Anthony'ego; stał się jej nałogiem, wszedł jej w krew! I przez własną głupotę miała go wkrótce stracić. Powiedziała mu, że tylko jakiś czas będzie z nim dzielić łoże. No więc ten czas właśnie minął. - Chciałaś ze mną rozmawiać? Nie zapukał, po prostu wszedł i z roztargnieniem przyglądał się nowym meblom. Nie był w tym pokoju od owego wieczora, kiedy udawała chorą. Dziś niczego nie musiała udawać. Spojrzenie jego intensywnie niebieskich oczu spoczęło na twarzy żony i Roslynn poczuła, że żołądek ściska jej się ze zdenerwowania. - Będę miała dziecko - wypaliła bez żadnych wstępów. Stał przed nią z rękami w kieszeniach i nieodgadnionym wyrazem twarzy. To było najgorsze. Żeby okazał choć odrobinę radości... A choćby i niezadowolenia! Ucieszyłaby ją każda reakcja, nawet złość - jak tej nocy, gdy przyszła doń ze swoimi głupimi warunkami. - Musisz być zadowolona - stwierdził obojętnie. - Możesz się już wyprowadzić z mojego pokoju. - Tak. Chyba że... - Chyba że co? przerwał jej niecierpliwie. - Nie bój się, dotrzymam słowa. Zgodziłem się na twoje warunki i będę ich przestrzegał. Bodaj diabli porwali te przeklęte warunki! Zagryzła wargi, żeby nie powiedzieć tego na głos. Ale gdyby jej przed chwilą nie przerwał... Cóż, najwyraźniej nie interesowało go, co ma do powiedzenia. A miała nadzieję, że zażąda, by zapomniała o umowie, warunkach i wszystkich tych bzdurach i na stałe wróciła do jego pokoju. Ale nie zażądał. Czyżby przestało mu na niej zależeć? Odwróciła twarz do okna i pozbawionym wyrazu głosem, jakże nie przystającym do stanu jej ducha, powiedziała: - Będę potrzebowała pokoju dla dziecka. - Pojutrze wyjeżdża James. Możesz zająć jego pokój. Dała mu szansę. Mógł zaproponować pokój, w którym teraz przebywali. Na pewno byłby lepszy; tylko kilka kroków dzieliło go od drzwi jego sypialni. - To także twoje dziecko, Anthony — zauważyła, nie odrywając wzroku od okna. - Może masz jakieś sugestie co do urządzenia pokoju dziecinnego?

- Sama zdecyduj, kochanie. Ale, ale... nie będzie mnie dzisiaj na kolacji. George urządza w klubie wieczór kawalerski. Poczuła się urażona tą nagłą zmianą tematu. Nie obeszła go wiadomość, że zostanie ojcem. Stan jej uczuć także go nie interesował. Odwrócił się bez słowa i wyszedł z pokoju. Po policzkach Roslynn spływały łzy. Nigdy w życiu nie czuła się tak nieszczęśliwa. Nawet już nie pamiętała, dlaczego zawarła z nim tę idiotyczną umowę. Ach, tak... nie chciała się w nim zakochać. Trochę się spóźniła z tą ostrożnością. Nettie miała rację, a ona, głupia, nie chciała jej słuchać. Zamknąwszy za sobą drzwi pokoju żony, Anthony ze złością huknął pięścią w ścianę. - Jakie wieści? - usłyszał za sobą głos Jamesa. - Takie jakich się spodziewałeś? - Tak. - Aha. Domyślam się zatem, że twoja strategia się nie sprawdziła. - Niech cię diabli, James! Czy naprawdę musisz zwlekać z wyjazdem aż dwa dni? Rozdział 42 - Dlaczego mu po prostu nie powiedziałaś, Ros? - Nie mogłam. - Roslynn wypiła łyk szampana; był to już drugi kieliszek tego wieczora. Znajdowały się w domu matki Frances, gdzie jutrzejsza panna młoda wydawała skromne przyjęcie dla najbliższych przyjaciółek. Nie tylko panowie świętowali ostatni dzień przed ślubem. Roslynn nie była jednak w nastroju do zabawy. Nie potrafiła nawet okazać, jak bardzo cieszy ją szczęście przyjaciółki. Niestety, Frances źle zrozumiała przygnębienie Roslynn. Przekonana, że młoda lady Malory nie akceptuje jej małżeństwa, pociągnęła ją na stronę, domagając się wyjaśnień. W rezultacie Roslynn nie miała innego wyjścia, jak opowiedzieć o swoich kłopotach. - Gdyby to było takie proste... - Ależ jest proste - wtrąciła Frances. - Wystarczy powiedzieć: kocham cię. Te dwa słowa mogą rozwiązać wszystkie twoje problemy. Roslynn smutno pokręciła głową. - Widzisz, Fran, tobie łatwo wymówić te słowa, bo wiesz, że George odwzajemnia twoje uczucia. Ale Anthony mnie nie kocha. - A czy dałaś mu jakiś powód do miłości? - Ano nie. - Roslynn się skrzywiła. - Od dnia ślubu byłam dla niego straszną jędzą. - Przecież nie z czystej złośliwości, prawda? Sir An-thony zachował się naprawdę paskudnie. Ale skoro jesteś przekonana, że to się nie powtórzy, powinnaś wykazać inicjatywę. Wszystko zależy od ciebie. Daj mu do zrozumienia, że jego winy zostały odpuszczone i że chcesz zacząć wszystko od początku. Ale pogódź się z obecną sytuacją. “Też mi wybór" - z niechęcią myślała Roslynn. Dlaczego to ona miałaby ustąpić? Anthony nawet jej nie przeprosił. Zresztą wcale nie wyglądał na skruszonego. - Mężczyzna taki jak sir Anthony nie będzie czekał bez końca - ciągnęła Frances. - Zachowując się w ten sposób, popychasz go w ramiona innej kobiety. - Nie sądzę, żeby trzeba go było popychać - kwaśno zauważyła Roslynn. Czuła jednak, że Frances ma rację. Jej miejsce w łóżku Anthony'ego zajmie w końcu inna. Wiedziała o tym, proponując mężowi zawarcie tej nieszczęsnej umowy. Nie chciała wtedy przyznać, że ma to dla niej jakieś znaczenie. A miało wielkie znaczenie; ponieważ go kochała. Do domu wróciła o jedenastej. Zdążyła tylko zdjąć płaszcz i rękawiczki, kiedy drzwi się otworzyły i do holu wtoczyli się George z Anthonym. Na ich widok Dobson westchnął ciężko. Roslynn miała wrażenie, że uczestniczy w czymś, co kiedyś już się zdarzyło, choć tym razem to Anthony występował w roli samarytanina. Uczepiony jego ramienia George spał na stojąco. - Wcześnie wróciłeś - spokojnie zauważyła Roslynn. - Biedny George poczuł się trochę niedysponowany. Pomyślałem, że warto położyć go do łóżka. - I w tym celu przytaszczyłeś go tutaj, zamiast odwieźć do domu? Anthony wzruszył ramionami. - Siła przyzwyczajenia, kochanie. Tyle razy George kończył wieczór w tym domu... Ma tutaj swój pokój. No, może “miał", bo zdaje się, że ty go obecnie zajmujesz. Przez chwilę małżonkowie bez słowa patrzyli sobie w oczy. Nagle rozległ się głos George'a: - Co proszę? Ktoś zajął mój pokój? - Wszystko w porządku, stary. Żona trzyma w twoim pokoju jakieś drobiazgi, ale zaraz je stamtąd zabierze. Prawda, kochanie? Roslynn mocniej zabiło serce. Czyżby Anthony po to przyprowadził George'a, żeby skłonić ją do opuszczenia pokoju gościnnego? Jedynym miejscem, do którego mogła się przenieść, była jego sypialnia. - Proszę sobie nie robić kłopotu z mojego powodu, lady Malory. Słowa wydobywały się z ust George'a dziwnie zniekształcone. Poza tym zwracając się do Roslynn, wpatrywał się w Dobsona. - To żaden kłopot - zapewniła gospodyni. - Zaczekajcie chwileczkę, a zaraz... - Czekanie nie wchodzi w rachubę - przerwał jej Anthony. - Nie masz pojęcia, ile on waży. A jeśli go puszczę, nie podniesie się o własnych siłach. Idź przodem, kochanie, i zabierz, czego potrzebujesz. Tak też zrobiła. Wzięła swoje rzeczy i wyszła, zanim mąż zaczął rozbierać chrapiącego w najlepsze przyjaciela. Otworzyła drzwi mężowskiej sypialni i niepewnie zajrzała do środka. Spodziewała się zastać w pokoju Willisa, czekającego na powrót pana. Ale nie - najwyraźniej Anthony nie spodziewał się tak wcześnie wrócić z przyjęcia. Bo też jak na londyńskie obyczaje istotnie było wcześnie. Możliwe jednak, że Anthony, zabroniwszy Willisowi wchodzenia na górę bez wezwania, nie odwołał jeszcze tego zakazu. Roslynn westchnęła; sama nie wiedziała, co myśleć o tej sytuacji. Tak czy inaczej, nie zamierzała przegapić okazji. Nie wystawiając na szwank swojej dumy, mogła oto dać mężowi do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko dzieleniu z nim sypialni, a przeciwnie, chce tego i zawsze chciała. Powoli zaczęła przebierać się na noc. Była w samej koszuli, gdy w drzwiach pokoju stanął Anthony. Na krótką chwilę jego wzrok zatrzymał się na Roslynn, a w niej serce zamarło. Kiedy wszedł do garderoby, pośpiesznie wskoczyła do łóżka. ,,Dlaczego nic nie powiedział?" - myślała zdenerwowana. Boże drogi, jak bardzo ta sytuacja przypominała jej noc poślubną. Wtedy też się tak denerwowała. Anthony wrócił w szlafroku włożonym na nagie ciało. Cóż, ona nie była aż tak odważna - miała na sobie nocną koszulę. Ale kiedy szedł przez pokój i potem, gdy gasił światło, nie mógł nie zauważyć, jakim patrzy nań wzrokiem. Jej nakrapiane złotymi cętkami oczy płonęły pożądaniem. Od dwóch tygodni miała go co noc. Ale to jeszcze było za mało. Właśnie stwierdziła, że nigdy nie będzie miała go dość. Światła zgasły i w pokoju zapanowała ciemność. Wstrzymując oddech, Roslynn słuchała, jak Anthony zbliża się do łóżka; już czuła jego zapach. Skrzypnęły sprężyny i jak zawsze, gdy był przy niej, ogarnęła ją rozkoszna słabość. Za chwilę pochyli się ku niej w ciemności i jego gorące, natarczywe usta dotkną jej... - Dobranoc, kochanie.

Szeroko otworzyła oczy. A niech to diabli! A więc wcale nie zaplanował tej historii z George'em, żeby zwabić ją do swojego pokoju. Nadal przestrzegał tej przeklętej umowy. Leżała tu i pragnęła go jak niczego na świecie, a on... Jak mógł! - Anthony... - Tak? Jego głos brzmiał tak zimno, wręcz obco, że Roslynn w jednej chwili straciła całą odwagę. - Nic, nic - mruknęła. Leżała bez ruchu, licząc uderzenia własnego serca, i żałowana, że na wieczorku u Frances wypiła tylko dwa kieliszki szampana. Pamiętała jednak, że rano znów będą jej doku_czać mdłości, a przecież chciała pójść na ślub przyjaciółki. Wtedy nie przypuszczała, że i tak nie będzie w stanie zasnąć. A jeszcze wczoraj mogła bez żadnych zahamowań przytulić się do męża, położyć mu głowę na piersi i słuchać, jak bije jego serce. Minął jeden dzień i wszystko się zmieniło. Ale czas nie miał tu nic do rzeczy. To ona z tą swoją głupią umową była wszystkiemu winna. Nic z tego nie będzie. Musi się przemóc i spróbować... Usłyszała pełne rezygnacji westchnienie Anthony'ego i w chwilę później znalazła się w jego ramionach. Objął ją, przytulił do piersi i zaczął całować - gwałtownie, z nie skrywaną namiętnością, tak że w mgnieniu oka zapomniała o całym świecie. Czuła radosną, bliską euforii ulgę; nic, co nie należało do tej chwili, już się nie liczyło. Do licha z godnością! Kochała go. Powie mu o tym, ale troszkę później. Kiedy tylko uda jej się pozbierać myśli. Rozdział 43 Jakby cały świat sprzysiągł się przeciw Roslynn, aby nie dopuścić do tej rozmowy z Anthonym. Kiedy skończyli się kochać, zasnęła twardo i spała aż do rana, a obudziwszy się, usłyszała od męża, że George poszedł do domu, więc ona może wracać do swojego pokoju. Anthony powiedział to tak, jakby w nocy nic między nimi nie zaszło. Chciała mu przerwać, spróbować coś wyjaśnić, ale wtedy zbuntował się jej żołądek i musiała pośpiesznie opuścić mężowską sypialnię. Potem był ślub i uroczysty obiad, który przeciągnął się do wieczora. Anthony nie towarzyszył żonie u Am-herstów. Po ślubie prosto z kościoła pojechał do portu, aby ten wieczór, ostatni przed dłuższym rozstaniem, spędzić z bratem. Roslynn nie spała pół nocy, zastanawiając się, co też ci dwaj porabiają, jako że oczywiście wrócili do domu o świcie. Wstała bardzo wcześnie, bo w porze porannego odpływu cała rodzina miała się spotkać na nabrzeżu; wszyscy chcieli zobaczyć, jak ,,Maiden Annę" wychodzi w morze. I oto Roslynn stała u boku Jeremy'ego, przyglądając się, jak bracia kolejno ściskają Jamesa i życzą mu szczęśliwego rejsu. Roslynn pocałowała szwagra w policzek, nieco speszona na czujną obecnością Anthony'ego, czego James nie omieszkał złośliwie skomentować. - Na pewno będziesz tęsknił za ojcem, prawda, Je-remy? - spytała. Chłopiec uśmiechnął się beztrosko. - A co tam, przecież niedługo wróci. I wątpię, żebym miał czas tęsknić. Obiecałem, że wezmę się do nauki i przestanę się łaj... i nie będę sprawiał kłopotów tobie i stryjowi Tony'emu. Tata powiedział, że chce być ze mnie dumnym. - Jestem pewna, że sobie poradzisz. - Roslynn spróbowała się uśmiechnąć, ale od portowych zapachów zrobiło jej się niedobrze. Poczuła, że jeśli ma nie dopuścić do katastrofy, musi czym prędzej wracać do powozu. - Chyba teraz twoja kolej pożegnać się z ojcem. James, a potem Conrad serdecznie wyściskali Jere-my'ego. Przy okazji z ust pierwszego oficera ,,Maiden Annę" chłopiec wysłuchał długiej listy zakazów i nakazów. Na szczęście zaczął się odpływ i Connie musiał się zająć przygotowaniem statku do wyjścia w morze. Po nocy spędzonej na pijatyce James był nieco cierpiący i niewiele brakowało, a zapomniałby o pewnym drobiazgu. Przypomniał sobie o nim w ostatniej chwili. Zawołał Jeremy'ego i podał mu złożoną we czworo kartkę. - Oddaj to ciotce Roslynn, ale tak, żeby Tony nie zauważył. Jeremy schował kartkę do kieszeni i mruknął: - Mam nadzieję, że to nie jest list miłosny. - List miłosny? - Jamesa zatkało odrobinę. - Wynoś się, srnarkaczu, bo dalibóg... I pamiętaj... - Wiem, wiem. - Jeremy zaśmiał się, unosząc ręce w geście poddania. - Nie zrobię niczego, czego ty byś nie zrobił. I zbiegł po trapie, nie czekając, aż ojciec skarci go za zuchwalstwo. James jednak tylko się roześmiał. Odwróciwszy się od relingu, napotkał pytające spojrzenie Conrada. - W czym rzecz? James wzruszył ramionami; najwidoczniej Connie był świadkiem przekazywania kartki. - Postanowiłem jednak pomóc Tony'emu. Inaczej nigdy się nie wygrzebie z tej sytuacji. - Podobno miałeś się nie wtrącać. - W końcu jest moim bratem, nieprawda? Chociaż dlaczego tak przejmuję się jego losem, nie mam pojęcia. W nocy na przykład robił, co mógł, żebym dziś czuł się tak, jak się czuję; drań jeden. - James zaśmiał się, na chwilę zapominając o bolącej głowie. - Oczywiście nie zmienia to twoich planów? - Oczywiście. Ale obawiam się, że teraz sam będziesz się musiał wszystkim zająć. Ledwo żyję. Wpadnij do mnie, kiedy wyjdziemy z portu. Godzinę później Connie zapukał do drzwi kajuty Jamesa. Nalał sobie szklaneczkę żytniówki z obficie zaopatrzonego kapitańskiego barku i usiadł przy zarzuconym mapami stole. - Nie martwisz się o chłopca? - O tego hultaja? - James pokręcił głową i skrzywił się, czując bolesne łupanie w skroniach. Pociągnął łyk antykacowego specyfiku, który Connie przysłał mu z okrętowej kuchni. - Tony już zadba, żeby smarkacz nie wpakował się w jakieś poważne tarapaty. Jeśli ktoś tu się będzie o niego martwił, to chyba tylko ty. Odnoszę wrażenie, że dojrzałeś do ojcostwa, Connie. Nie chciałbyś mieć własnego syna? - Pewnie mam. Tyle że ja jeszcze swojego nie znalazłem. Zresztą założę się, że Jeremy nie jest jedynakiem. Prawdopodobnie masz jeszcze dzieci, których istnienia nawet nie podejrzewasz. - Nie strasz, jedno mi wystarczy. - James zrobił przerażoną minę. - Ale żarty na bok; co masz do zameldowania? Ilu ze stałej załogi mamy na pokładzie? - Osiemnastu, w tym komplet podoficerów. Zabrakło tylko bosmana. - A więc płyniemy bez bosmana... Będziesz miał huk roboty, Connie. - Miałbym, gdybym nie natrafił wczoraj na odpowiedniego człowieka. Właściwie sam się zgłosił. On i jego brat chcieli się z nami zabrać. Kiedy mu powiedziałem, że na ,,Maiden Anne" nie ma miejsca dla pasażerów, postanowił zamustrować jako bosman. Wyjątkowo uparty jegomość, nawet jak na Szkota. - Jeszcze jeden Szkot? Ostatnio miałem z nimi trochę do czynienia i prawdę mówiąc, nieco mi obrzydli. Chwała Bogu, że ty, Connie, nie masz zbyt wielu cech swoich szkockich przodków. Po tym, co przeżyłem, uganiając się za kuzynem lady Roslynn, że nie wspomnę o spotkaniu z tą małą spryciarką i jej kompanem... - Myślałem, że niej zapomniałeś. W odpowiedzi James skrzywił się niechętnie. - A skąd wiesz, że ten twój Szkot zna się na rzemiośle?

- Sprawdziłem go. Od razu widać, że zakosztował już morskiego powietrza. Twierdzi, że przesłużył kilka lat jako kwatermistrz, cieśla okrętowy i bosman. - Jeśli to prawda, będzie z niego pożytek. No dobrze, co jeszcze? - Johnny się ożenił. - Co? Mój chłopiec okrętowy? - James był wyraźnie poirytowany. - Na Boga, przecież on ma dopiero piętnaście lat! Co mu strzeliło do głowy? Connie wzruszył ramionami. - Powiada, że się zakochał i nie zniesie rozstania z żoneczką. - Żoneczki się smarkaczowi zachciało! - parsknął James. - Matki mu trzeba, huncwotowi, nie żony! - Nie gorączkuj się, bo znów cię głowa rozboli. Mam już nowego chłopca okrętowego. Brat MacDonella... James omal się nie zakrztusił kolejnym łykiem orzeźwiającej mikstury. Z rozmachem odstawił szklankę, rozlewając nieco płynu na stół. - Kto?! - Do licha, James, co się z tobą dzieje? - Powiedziałeś: MacDonell? Czy przypadkiem nie Ian MacDonnel? - Istotnie, Ian. - W oczach Conniego pojawił się błysk zrozumienia. - Dobry Boże, myślisz, że to ten Szkot z szynku? James jakby nie dosłyszał pytania. - Przyjrzałeś się dobrze jego bratu? - Prawdę mówiąc, nie bardzo. Drobny chłopak, cichy, trochę nieśmiały. Nic, tylko chowałby się za plecami brata. Wpisałem go na listę załogi, bo po prostu nie miałem wyboru. Johnny ledwie dwa dni temu dał znać, że zostaje w Anglii. Chyba nie myślisz... - A owszem, myślę. - Niespodziewanie James wybuchnął gromkim śmiechem. - To ci dopiero! Czy wiesz, Connie, że obszedłem wszystkie szynki w porcie, szukając tej paniusi? Ale ona i jej Szkot zniknęli, jakby zapadli się pod ziemię. A teraz sama do mnie przyszła. - Ano... - Connie chrząknął znacząco. - Wychodzi na to, że czeka cię przyjemny rejs. - O, na pewno.- James uśmiechnął się drapieżnie. -Ale na razie nie powinniśmy jej demaskować. Mam zamiar trochę się z nią podroczyć. - A jeśli się mylisz? Może to jednak nie dziewczyna? - Wątpię - odrzekł James. - Zresztą nietrudno się będzie przekonać. Niech tylko nasz chłopiec przystąpi do wypełniania swoich obowiązków. Niebawem zarys lądu rozpłynął się we mgle za rufą ,,Maiden Annę". Tymczasem rozpartego w kapitańskim fotelu Jamesa całkowicie pochłonęło ustalanie zakresu obowiązków nowego chłopca okrętowego. Tak, zapowiadał się nadzwyczaj przyjemny rejs. Rozdział 44 - Znowu wychodzisz? Anthony wygładził rękawiczkę na dłoni i sięgnął po cylinder. - Tak. Wrócili z portu blisko godzinę temu, ale dopiero teraz Roslynn zdobyła się na odwagę, aby nawiązać rozmowę z mężem. Nadal nie czuła się zbyt pewnie, ale skoro już zaczęła, nie pozostało jej nic innego, jak doprowadzić rzecz do końca. - Chciałabym z tobą porozmawiać. - Proszę bardzo. - Anthony odłożył cylinder i wskazał żonie drzwi do saloniku. - Nie, na górze - powiedziała, a kiedy pytająco uniósł brwi, zaczerwieniła się i dodała: - W moim pokoju. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał. - Co prawda, oprócz służby i Jeremy'ego w domu nie było nikogo, ale Roslynn za wszelką cenę chciała uniknąć intruzów podczas rozmowy. - A więc prowadź, moja droga. Anthony mówił beztroskim, najzupełniej obojętnym tonem. Wyraźnie nie zamierzał ułatwić jej zadania. A jeśli mu wcale na niej nie zależy? Jeśli zyska tylko tyle, że zrobi z siebie idiotkę? Roslynn pośpiesznie wspinała się po schodach. Anthony podążał za nią z ociąganiem. Obawiał się, że to, co miał usłyszeć, wcale mu się nie spodoba. Nie wierzył, by żona tak szybko gotowa była powiedzieć to, co chciał usłyszeć. Przypuszczał, że minie kilka tygodni, zanim zrozumie swój błąd i przyzna, że spanie w pustym łóżku nie należy do przyjemności. Wtedy będzie mógł postawić swoje warunki: zażądać, by przestrzegała umowy zawartej z nim w noc poślubną i była mu żoną pod każdym względem, zarówno w dzień, jak i w nocy. Kiedy wszedł do pokoju, Roslynn siedziała już na fotelu pod oknem. Ponieważ siadanie na jej łóżku nie wchodziło w rachubę, Anthony przycupnął na stołeczku przed toaletką. Czekając, aż żona wyłoży swoją kwestię, bezwiednie przestawiał buteleczki z perfumami. Jego uwagę zwróciła złożona we czworo kartka. Rozłożył ją odruchowo i natychmiast rozpoznał pismo Jamesa. - Anthony, mógłbyś chociaż spojrzeć na mnie? Zrobił, o co prosiła, ale wyczuła coś w jego wzroku, bo spuściła oczy. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć... Chyba tylko tak, że popełniłam błąd. - Jaki błąd? - Nie powinnam była nakładać ograniczeń na nasze małżeństwo. Chciałabym zacząć wszystko od nowa. Roslynn uniosła wzrok i zmartwiała. Wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie grymasu gniewu na twarzy męża. - Czy to miało coś wspólnego z tak nagłą odmianą twoich uczuć? - Pomachał trzymaną dwoma palcami kartką. - A co to takiego? - spytała ostrożnie. - Nie udawaj, Roslynn! Doskonale wiesz, co to za kartka — odrzekł ze złością. Natychmiast zapomniała o pokojowych intencjach i równie gwałtownie odpaliła: - Właśnie, że nie wiem! Skąd to wziąłeś? - Leżało na twojej toaletce. - Niemożliwe. Przebierałam się po przyjeździe z portu i tego - wskazała palcem - cokolwiek to jest, na pewno tu nie było. - Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Anthony był wściekły: na Jamesa za wtrącanie się w nie swoje sprawy, ale przede wszystkim na żonę. Jak mogła pastwić się nad nim przez długie tygodnie, a potem za sprawą jakiejś głupiej kartki nagle zmienić zdanie i oznajmić, że się myliła?! Nie zależało mu na jej skrusze. Chciał, by pragnęła go bez względu na wszystko. Dopiero wtedy postara się ją przekonać o swojej niewinności. Otworzył drzwi na korytarz i zawołał Jeremy'ego. Były tylko dwie możliwości: albo James sam podał Roslynn tę kartkę, albo skorzystał z pośrednictwa syna. Tak czy inaczej, kłamała i zamierzał jej to udowodnić. Drzwi w głębi korytarza uchyliły się i wyjrzał z nich Jeremy - Czy ojciec polecił ci przekazać coś mojej żonie? -groźnym tonem zapytał Anthony. Chłopak jęknął. - O kurczę, Tony, myślałem, że wyszedłeś. Dopiero co zaniosłem tę kartkę... Miałeś jej nie widzieć. - Zrobił żałosną minę. Anthony zmiął papier w dłoni i uśmiechnął się. - W porządku, młodzieńcze. Nic się nie stało. Zamykając drzwi, skrzywił się z niesmakiem na myśl o własnej głupocie. Jak mógł ją podejrzewać...? A zatem nie widziała tej kartki. To zaś znaczyło... niech to diabli, niepotrzebnie ją rozzłościł! Roslynn podniosła się z fotela i z miną wyrażającą gniewne oburzenie wyciągnęła dłoń.

- Wezmę tę kartkę, jeśli pozwolisz. - Nie pozwolę - odrzekł i jęknął w duchu, słysząc echo szkockiego akcentu w jej słowach, nieomylną oznakę rozdrażnienia. - Wybacz mi, że wyciągnąłem mylne wnioski. Ta kartka nie jest ważna. Co chciałaś... - Sama ocenię, czy jest ważna. Leżała na mojej toaletce, była więc przeznaczona dla mnie, nie dla ciebie. - Jak chcesz. Wysunął ku niej rękę, ale kiedy wzięła kulkę papieru z jego dłoni, nagle przyciągnął ją ku sobie i opasał ramionami. - Później to sobie przeczytasz - mruknął. - Najpierw mi powiedz, co miałaś na myśli, mówiąc, że popełniłaś błąd. W jednej chwili zapomniała o ukrytej w zaciśniętej dłoni kartce. - Już ci powiedziałam... chodziło o te ograniczenia. Nie powinnam była... stawiać żadnych warunków... - Fakt. Czy to wszystko? Roslynn spojrzała w roześmiane oczy męża i poczuła, że robi jej się słodko na sercu. - Nie powinnam przychodzić do ciebie tylko po to, żeby mieć dziecko, Ale... obawiam się, iż tak przywykłam do twojej obecności w łóżku, że nie wiedziałam, co zrobić... - Naprawdę? - Usta Anthony'ego musnęły policzek żony. - Co? - Naprawdę tak ci zależało na mojej obecności w łóżku? Nie zdążyła odpowiedzieć, bo zamknął jej usta gorącym, namiętnym pocałunkiem. - Przestań - wyszeptała bez tchu - bo nigdy nie doprowadzimy tej rozmowy do końca. Zaśmiał się i mocniej przytulił ją do piersi. - Kiedy ta rozmowa wcale nie była konieczna! Rzecz w tym, kochanie, że poczułaś się zbyt pewna siebie. Myślałaś, że w nieskończoność będziesz odgrywać przede mną taką niedotykalską. Nic z tego, kotku. Sądziłaś także, że będę przestrzegał jakichś tam umów, broniących mi dostępu do własnej żony. I znów się myliłaś. Przykro mi, że muszę rozwiać twoje złudzenia, najdroższa, ale nie sądzę, byś długo wytrwała przy tych swoich cudacznych pomysłach. Zamierzałem dać ci co najwyżej dwa tygodnie na odzyskanie rozsądku. - A jeślibym go nie odzyskała...? Wprowadziłbym się do tego pokoju. - Co ty powiesz! - odburknęła, z trudem zachowując powagę. - I pewnie nie spytałbyś mnie o pozwolenie? - To niewykluczone. - Uśmiechnął się. - Czy jeszcze coś chciałaś mi powiedzieć? Spróbowała wzruszyć ramionami. Bez powodzenia. Jej zmysły ogarnął płomień. Czuła na sobie dotyk jego ciała, w oczach widziała czułość i pożądanie. - Kocham cię - szepnęła po prostu i aż pisnęła, tak silnie przycisnął ją do siebie. - Mój Boże, Roslynn, bałem się, że już nigdy tego nie usłyszę! Naprawdę? Chociaż byłem takim osłem? - Tak. - Zaśmiała się, oszołomiona gwałtownością jego reakcji. - A więc przeczytaj kartkę od Jamesa. Tego się nie spodziewała. Niepewnie spojrzała na męża, gdy wypuściwszy ją z objęć, cofnął się o krok. Ciekawość jednak przeważyła. Liścik, zaadresowany do niej ręką Jamesa, okazał się krótki. "Ponieważ Tony jest zbyt uparty i głupi, by powiedzieć Ci prawdę, doszedłem do wniosku, że powinnaś wiedzieć, iż dziewczyna, z którą Twoim zdaniem Tony zabawiał są owego pamiętnego wieczora, nie jego, lecz mnie raczyła obdarzyć swymi względami. Co prawda, to on pierwszy wpadł jej w oko, jak zresztą i Tobie, ale ostatecznie nie miała powodu do narzekań. Źle oceniłaś swego męża, droga bratowo. Myślę, że on Cię kocha". W oczach Roslynn błysnęły łzy, kiedy uniósłszy głowę znad kartki, napotkała spojrzenie męża. Wyciągnął ku niej ręce i objął ją czule jak nigdy. - Czy będziesz mógł mi przebaczyć, Anthony? - A czy ty mi przebaczyłaś? - Przecież nie byłeś winny! - Ciii, najdroższa. Teraz to już nieważne, prawda? Nadal jesteś jedyną kobietą, której pragnę. Tak jak tego dnia, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy... zaglądającą przez okno do sali balowej Crandałów, z tyłeczkiem rozkosznie wystawionym w moją stronę. - Anthony! Wybuchnął radosnym, nieopanowanym śmiechem i mocniej przycisnął ją do siebie, żeby nie mogła go uderzyć. - To szczera prawda, kochanie. Zrobiłaś na mnie piorunujące wrażenie. - Byłeś hultajem i rozpustnikiem! - Nadal jestem - zapewnił solennie. - Chciałabyś, żebym stał się porządny? Nie sądzę. Kochać się tylko przy zgaszonym świetle, w nocnej koszuli, jak przystało na skromną żonę...? - Przerwał, bo z całej siły uszczypnęła go w ramię. - Już dobrze, dobrze. - Zachichotał. -Ale tak właśnie kochałabyś się z Wartonem. Oczywiście biedak dałby się zabić, żeby... tylko nie szczyp! - To bądź poważny! - Ależ jestem, maleńka, jestem poważny jak nigdy w życiu. - Patrzył jej w oczy, jednocześnie zagłębiając dłonie w złotorude pukle. Spinki posypały się na podłogę. — Jesteś moja od tej nocy w ogrodzie Crandalów, kiedy biegłaś ku mnie w świetle księżyca. Byłaś taka piękna... Czy wiesz, jak bardzo pragnąłem wziąć cię w ramiona tam, na tej ogrodowej ławce? A co ty czułaś, kochanie? - Ja... żałowałam, że nie możesz być mój. - Żałowałaś, powiadasz... — mruknął, muskając wargami jej usta. - A czy teraz mnie pragniesz? - Zawsze ciebie pragnęłam, Anthony - szepnęła, zarzucając mu ręce na szyję. - Próbowałam z tym walczyć, bo bałam się, że nigdy nie będę mogła ci zaufać. - Ale mi ufasz? - Muszę. Kocham cię... nawet jeśli ty mnie nie kochasz... Położył jej palec na ustach. - Moje ty śliczne głupiątko. Zapomniałaś, co napisał James? Cała moja rodzina wie, że kocham cię do szaleństwa. Dlaczego ty nie wiesz? - Kochasz mnie? - Czy pozwoliłbym ci się tak usidlić, gdybym cię nie kochał? - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Już zapomniałaś? Nie chciałaś zostać moją żoną, kochanie. W gruncie rzeczy zmusiłem cię do tego. Nawet kiedy przyjęłaś moje oświadczyny, robiłaś wszystko, żeby utrzymać między nami dystans. Czybyś mi uwierzyła, gdybym wtedy powiedział, że cię kocham? Jak myślisz, Roslynn, dlaczego się z tobą ożeniłem? - Ale... - Żadne więcej “ale" nie przychodziło jej do głowy. Pocałowała męża, i jeszcze raz, i jeszcze, a serce rozsadzała jej szalona radość. — Och, Anthony, tak się cieszę. Już nigdy nie będę taka głupia, obiecuję... - Bądź sobie głupia... - mówił, przeplatając słowa pocałunkami - jak długo zechcesz... bylebyś tylko... nie przestała mnie kochać.

- Nigdy. Nawet gdybym chciała. A ty? - Zawsze będę cię kochał. Rozdział 45 - Powinienem ci chyba pogratulować - zauważył Nicholas, podchodząc do Anthony'ego. Po posiłku panowie wyszli z cygarami do ogrodu. Niedzielny obiad u Edwarda zgromadził tym razem całą rodzinę, naturalnie z wyjątkiem Jamesa. - Nie sądzisz jednak, Malory, że jesteś za stary na takie rzeczy? W twoim wieku zakładać rodzinę... - Nie wybierasz się w najbliższym czasie do Knightona, Monteith? - odwarknął Anthony. Nicholas uśmiechnął się, udając, że nie zrozumiał pogróżki. - Od kiedy Roslynn ogłosiła, że spodziewa się potomka, Regina o niczym innym nie mówi. Nagle i jej zachciało się drugiego dziecka. - Z tym może być gorzej. Słyszałem od Jamesa, że sypiasz na sofie w salonie. - Och, to nigdy nie trwa długo - beztrosko oznajmił Nicholas. Jego uśmieszek doprowadzał Anthony'ego do furii. — Twoja siostrzenica, jak przystało na nieodrodną córę rodu Malorych, ma nieco trudny charakter, ale nie jest bez serca. A poza tym nie lubi sama spać. Anthony zacisnął zęby. W głębi ducha wciąż jeszcze nie pogodził się z myślą, że jego mała Reggie jest już dojrzałą kobietą, do tego żoną osławionego niegdyś rozpustnika. - Wiesz, Montieth, kiedyś może cię nawet polubię. Ale chyba jeszcze nie dziś ani nie jutro. Anthony odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę domu. Ale jeszcze w holu słyszał za sobą irytujący chichot Nicholasa. Dopiero widok Reggie poprawił mu nieco humor. - Nie widziałeś Nicholasa, Tony? - Niestety, widziałem. Jest w ogrodzie. - Czyżbyście znów się pożarli? — Reggie groźnie zmarszczyła brwi. - Nie da się ukryć - mruknął Anthony, wzruszając ramionami. — Ale zauważ, że to ja ustąpiłem z pola. Twój małżonek zrobił się ostatnio strasznie zadziorny. - Pięknie! Dlaczego wy dwaj musicie ciągle się kłócić? - Za bardzo jesteśmy do siebie podobni, kotku. I obaj dobrze o tym wiemy. Zrób mi jednak przysługę i zabierz go do domu. Chcę pospacerować z żoną i przydałoby się nam trochę spokoju. Regina odeszła szukać męża, a Anthony uśmiechnął się w duchu. Wszystko wskazywało na to, że dzisiejszą noc Montieth znów spędzi na sofie. Dobrze mu tak, draniowi. Na tę myśl Anthony zachichotał pod nosem. Biedak nie dowie się nawet, komu to zawdzięcza. Cóż, Reggie w końcu się zorientuje, że on i Nicholas uwielbiają te swoje utarczki. Pewnie dostanie mu się wtedy za wszystkie czasy, ale na razie rozkoszował się smakiem zwycięstwa; w dzisiejszym starciu to on był górą. Roslynn znalazł w salonie, ostatkiem sił odpierającą ataki Edwarda. Uszu Anthony'ego dobiegł jej nieco podniesiony głos. - Ale ja nie chcę podwajać swoich pieniędzy! Do licha, co bym z nimi robiła? - Powinienem był cię ostrzec, kochanie, że Eddie nie da ci spokoju. Nie może znieść kapitału, który nie przynosi zysków. - Bądźmy poważni, Tony - bronił się Edward. - Nikt nie ma za dużo pieniędzy. Trzeba myśleć o dzieciach... - Jestem pewien, że Roslynn pozwoli ci zarządzać swoim majątkiem. O ile kiedykolwiek uda jej się ustalić, co posiada. - Jesteś niesprawiedliwy - zaprotestowała Roslynn. — Dokładnie wiem, co posiadam. Może nie pamiętam wszystkich liczb... - Tu słowa Roslynn zagłuszył gromki śmiech męża i szwagra. Zrobiła urażoną minę. - No dobrze, poproszę swojego księgowego, żeby się z tobą skontaktował, Edwardzie. Może istotnie powinnam zacząć się interesować tymi sprawami. - Widzisz, co narobiłeś, Eddie? - Anthony zrobił przerażoną minę. - Nie chcę, żeby umysł mojej żony wypełniały liczby. - Jasne, wolałbyś, żeby to były myśli o tobie - parsknął Edward. - W rzeczy samej. — Anthony się uśmiechnął. - Chodźmy, kochanie, spróbuję ci udowodnić, że pieniądze nie są jedyną rzeczą wartą zainteresowania. Zeszli do ogrodu i niebawem znaleźli się w półmroku, rozjaśnionym jedynie światłem księżyca. Przystanęli obok krzewu róży. Anthony opasał ramieniem kibić żony, a ona oparła mu głowę na piersi. - Naprawdę chcesz się poświęcić zarządzaniu majątkiem po dziadku? - Nie — odparła z uśmiechem — ale cieszę się, że w końcu o to zapytałeś. - Pragnę tylko twego szczęścia, najdroższa. Bo twoje szczęście jest także moim szczęściem. Odwróciła się ku niemu i przytuliła policzek do jego piersi. Jej serce przepełniała miłość, ufna i czuła. Jakby w zamyśleniu jęła kreślić palcem kółko na miękkim niebieskim aksamicie mężowskiej kamizelki. - Jest jeszcze coś... — powiedziała cichutko. Dla ciebie wszystko, kochanie. Po długiej, wypełnionej nieśmiałym milczeniem chwili spytała: - Jak myślisz, czy moglibyśmy jeszcze raz zrobić to na fotelu? Radosny śmiech Anthony'ego przeniknął żywopłot i rozniósł się po Grosvenor Squarc.
Lindsey Johanna - Bunt serca.pdf

Related documents

82 Pages • 87,542 Words • PDF • 1001 KB

224 Pages • 117,244 Words • PDF • 1.3 MB

220 Pages • 96,892 Words • PDF • 1.6 MB