Catherine Coulter - Dziedzictwo 01 - Dziedzictwo Wyndhamów.pdf

212 Pages • 109,054 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 14:46

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Dla Karen Evans, osoby niezmiernie życzliwej i cudownej przyjaciółki, obdarzonej niespotykanie błyskotliwym umysłem. Jesteś bystra, zabawna i zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Poradzisz sobie bez Lena D. Z podziękowaniem za to, że zawsze byłaś przy mnie CC

przełożyła

Anna Pajek o feos Warszawa 1999

Tytuł oryginału: The Wyndham Legacy Projekt okładki: Maciej Sadowski Redakcja: Elżbieta Desperak Redakcja techniczna: Marzena Pitko Korekta: Alicja Chylińska

Prolog Copyright © 1994 Catherine Coulter Copyright © for the Polish translation 1999 Wydawnictwo „bis"

ISBN 83-87082-78-3

Wydanie I Wydawnictwo „bis" ul. Lędzka 44a 01-446 Warszawa tel./fax (0-22) 37 10 84 E-mail [email protected]

Druk i oprawa: Zakłady Graficzne ATEXT S.A. 80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3

Drugiego dnia swojej pierwszej wizyty w Chase Park, w czerwcu 1804 roku - a miała wówczas zaledwie dzie­ więć lat - podsłuchała, jak jedna z pokojówek na pię­ trze mówi o niej do Tweenie, że jest „bukartem". - Bukart? Daj spokój, Annie, żarty sobie stroisz! Mała miałaby być bukartem? Wszyscy mówią, że to kuzynka. Z Holandii, abo i z Włoch. - Kuzynka z Holandii abo i z Włoch, też mi coś! Jej mamuśka mieszka pod Dover, najbliżej jak tylko można, a jego lordowska mość odwiedza ją aż za czę­ sto. Sama słyszałam, jak pani Emory gadała o tym z kucharką. Mówię ci, to bukart jego lordowskiej mo­ ści i tyle. Wystarczy spojrzeć na te jej oczy, bardziej niebieskie niż cętki na jajku rudzika. - Że też starczyło mu śmiałości, by przywieźć brzdąca i trzymać przed samymi oczami jaśnie pani. - Tak, oni tak właśnie robią. Jego lordowska mość ma pewnie pełno bukartów, więc jeden więcej nie ro­ bi różnicy. Choć skoro przywiózł tu małą, to pewnie znaczy dla niego więcej niż inne. Jest taka słodka, ca­ ła w uśmiechach, zupełnie jakby tu było jej miejsce. A pani po prostu będzie udawać, że ona nie istnieje, zobaczysz. I tak ma tu być tylko dwa tygodnie. Annie parsknęła, przekładając świeżo opróżniony nocnik z jednego biodra na drugie. - To o wiele bar­ dziej prawdopodobne, niż żeby miała ją polubić. Wy­ obraź sobie tylko, przywieźć do Chase bukarta! 5

- Trzeba przyznać, że mała jest śliczna. - Tak, ma to po ojcu. Jego lordowska wysokość jest równie przystojny jak jego dziadek - moja babka twierdzi, że nigdy nie widziała przystojniejszego męż­ czyzny - więc nic dziwnego, że mała wygląda tak, jak wygląda. A poza tym, założę się, że jej mamusia też nie jest szarą myszką. Słyszałam, jak pani Emory mó­ wiła, że są razem już dwanaście lat, zupełnie jakby byli małżeństwem. Tylko że nie są, i dlatego to takie okropne. Pokojówka z piętra i posługaczka odeszły, nie przestając szczebiotać i plotkować. Ona zaś pozosta­ ła w mroku jednej z licznych, głębokich nisz koryta­ rza pierwszego piętra, zastanawiając się, co to takie­ go ten bukart. Na pewno nie było to nic dobrego. Tego zdążyła się już domyślić. Lord Chase miałby być jej ojcem? Na samą myśl o tym potrząsnęła gwałtownie głową. Nie, on prze­ cież jest jej wujkiem, starszym bratem jej prawdziwe­ go ojca. Odwiedzał ją i jej matkę raz na kilka miesię­ cy, by sprawdzić, czy u nich wszystko w porządku. Nie, jej prawdziwy ojciec zginął zabity przez Francu­ zów w lutym 1797 roku, kiedy francuskie wojska wy­ lądowały na angielskiej ziemi. Nigdy nie miała dosyć opowieści o tym, jak to blisko dwa tysiące Francuzów - nie żołnierzy, ale francuskich przestępców, którym obiecano wolność, jeżeli popłyną w górę Avonu i spa­ lą Bristol - najechało jej ojczyznę. Potem mieli prze­ drzeć się do Liverpoolu i także go spalić. Ale, mówi­ ła dalej matka, kiedy francuskie łotry wylądowały w Pencaern, trafiły na zdecydowany opór i w końcu poddały się kawalerii chłopskiej z Pembrokeshire. A jej ojciec stał na czele dzielnych Anglików, którzy pobili tych wstrętnych Francuzów za to, że ośmielili się postawić stopę na angielskiej ziemi. Nie, jej praw6

dziwym ojcem był kapitan Geoffrey Cochrane, boha­ ter, który zginął za Anglię. Spojrzenie matki zawsze łagodniało, a intensywnie niebieskie oczy błyszczały mocniej, kiedy mówiła: Wujek James jest szlachcicem, kochanie, człowie­ kiem możnym, obarczonym wieloma obowiązkami, lecz mimo to zawsze będzie się o nas troszczył. Ma własną rodzinę, więc nie może przyjeżdżać do nas zbyt często, ale tak to już jest i zawsze będzie. Pamię­ taj jednak, że on nas kocha i nigdy nie opuści. A kiedy miała dziewięć lat, matka wysłała ją, aby spędziła dwa tygodnie z wujkiem Jamesem w jego wspaniałej posiadłości, zwanej Chase Park, położo­ nej niedaleko Darlington w północnym Yorkshire. Błagała matkę, by pojechała z nią, lecz ona tylko po­ trząsnęła głową, wprawiając w ruch te swoje niewia­ rygodne złote loki, i powiedziała: - Nie, kochanie, żona wuja Jamesa niespecjalnie mnie lubi. Obiecaj, że będziesz trzymała się od niej z daleka. Masz Jam kuzynów i na pewno zaprzyjaźnisz się z nimi, ale nie zbliżaj się do żony wuja. Pamiętaj, kochanie, nie roz­ mawiaj z nikim o sobie. To takie nudne, prawda? Le­ piej trzymać język za zębami i być tajemniczą, nie uważasz? Unikanie lady Chase przyszło jej bez trudności, gdyż ta ostatnia, zobaczywszy dziewczynkę po raz pierwszy, obrzuciła ją tak pogardliwym spojrzeniem, że dziecku serce zamarło w piersi, po czym obróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. A że dzieci nie towa­ rzyszyły państwu w wieczornych posiłkach w wielkiej jadalni, unikanie hrabiny okazało się więc łatwiejsze, niż mogłaby przypuszczać. Wujek James, otoczony służbą w nieskazitelnych błę¬ kitnozielonych uniformach z wyczyszczonymi do poły­ sku guzikami, wydał jej się kimś innym niż mężczyzna, 7

którego spotykała dotychczas. Służba zdawała się być wszędzie - za każdymi drzwiami i każdym rogiem, za­ wsze obecna i nieodmiennie milcząca. Z wyjątkiem Annie i Tweenie. Podczas swych częstych wizyt w Różanym Domku, gdzie mieszkały, wuj zachowywał się serdecznie wobec niej i jej matki. Ale nie tutaj, nie w tym zbyt wielkim, przepastnym gmaszysku, zwanym Chase Park. Zmarsz­ czyła brwi, zastanawiając się, dlaczego ani razu jej do­ tąd nie przytulił. Ale nie zrobił tego. Wezwał ją do bi­ blioteki, pokoju niemal tak wielkiego, jak cały ich dom. Trzy z czterech ścian pomieszczenia zakrywały półki na książki. Były tam też drabiny, sięgające na niebotyczną wysokość i dające się przesuwać na specjalnych rol­ kach. Wszystko w bibliotece wydawało się ponure i ciemne, nawet cenny dywan pod jej stopami. Gdy we­ szła, w pierwszej chwili nie zobaczyła nic poza zalega­ jącym kąty głębokim cieniem, gdyż było już późne po­ południe i zasłony zostały prawie całkiem zaciągnięte. Lecz potem dostrzegła wujka i uśmiechnęła się. - Dzień dobry, wujku. Dziękuję, że mnie do siebie zaprosiłeś. - Witaj, moja kochana. Podejdź bliżej, a ja ci po­ wiem, jak masz się tutaj zachowywać. Miała nazywać wszystkie dzieci kuzynami, lecz o tym już wiedziała. Bo czyż nie była mądrą dziew­ czynką? Będzie uczestniczyła w lekcjach, które po­ bierali kuzyni, będzie ich obserwowała i naśladowała ich maniery i zachowanie. Wszystkich, poza kuzynem Marcusem, bratankiem wujka, który także przebywał z wizytą w Chase Park. Ten Marcus to prawdziwe dia¬ blątko, powiedział wuj, a kiedy się uśmiechnął, jego uśmiech wyrażał zarazem naganę i dumę. - Tak - powtórzył z wolna - mój brat począł prawdzi­ we diablątko. Marcus ma teraz czternaście lat, jest pra8

wie dorosły i dlatego bardzo niebezpieczny. Nie daj się wciągnąć w żadne chłopięce psoty - ani jemu, ani po­ zostałym kuzynom. Oczywiście, chłopcy i tak zapewne będą cię ignorować. Nie przepadają za dziewczynkami. - To ja mam jeszcze jednego wujka? - zapytała z oczami błyszczącymi podnieceniem. Zmarszczył brwi i zbył pytanie niecierpliwym machnięciem ręki. - Tak, ale wolałbym, żebyś nie rozmawiała o tym z Marcusem. Po prostu obserwuj, jak ludzie się zachowują. Jeżeli zachowują się do­ brze, przyswajaj sobie ich maniery. Jeśli jest inaczej, zamknij oczy i odejdź. Czy zrozumiałaś? Skinęła głową. Wujek wyszedł zza olbrzymiego biurka i pogłaskał ją po głowie. - Jeżeli będziesz grzeczna, pozwolę ci odwiedzać mnie raz do roku. Ni­ gdy nie opowiadaj o swojej mamie, o mnie ani o so­ bie. Nie wspominaj o żadnych osobistych sprawach. Lecz mama już ci chyba o tym mówiła, prawda? - Tak, wujku, mówiła, że muszę dochować tajemni­ cy, a im lepiej mi się to uda, tym lepsza zabawa, a wy będziecie ze mnie bardzo dumni. . Uśmiechnął się samymi kącikami warg. - Mogłem być pewny, że Bess zrobi z tego świetną zabawę. Do­ brze, malutka, zrób tak, jak ci powiedziała mama. A teraz biegnij i poznaj swoje kuzynki. - Przerwał na chwilę, a potem dodał. - Powiedziano im, by nazywa­ ły cię kuzynką. - Bo przecież nią jestem, wujku. - No cóż, tak, oczywiście. Nic z tego nie rozumiała. Ale nie była głupia i bar­ dzo kochała swoją mamę. Wiedziała, jakie to ważne, by była posłuszna, zgodna i miła. Nie będzie paplała na swój temat, zanudzając wszystkich wokoło. Pierwszego dnia chłopcy byli dla niej uprzejmi, po­ tem rzeczywiście przestali zwracać na nią uwagę, ale 9

kuzynki, bliźniaczki, jak je tu wszyscy nazywali, na­ tychmiast ją polubiły. Jak dotąd, wszystko układało się po prostu wspa­ niale. Tylko co to jest bukart? *

Nie zapytała wuja Jamesa. Poszła prosto do jedy­ nej osoby, która z pewnością jej nie lubiła - do żony wuja. Zapukała do drzwi jej saloniku i usłyszała cierpkie: - Wejdź, wejdź! Stanęła w progu i spojrzała na kobietę w bardzo zaawansowanej ciąży, siedzącą na sofie i szyjącą coś długiego, białego i wąskiego. Hrabina była nie tylko brzemienna, ale i bardzo tęga. To niewiarygodne, że w ogóle mogła szyć, tak grube zdawały się jej palce. Twarz hrabiny nie porażała urodą, lecz może w mło­ dości było inaczej. Żona wujka nie wyglądała ani tro­ chę jak jej mama - wysoka, smukła i pełna wdzięku. Nie, hrabina wyglądała na starą i zmęczoną, a teraz, na widok dziewczynki, jej twarz przybrała odpychają­ cy wyraz, którego nawet nie starała się ukryć. - Czego chcesz? Słysząc to mało zachęcające przywitanie, zwilżyła językiem nagle wyschnięte wargi. Ogarnęło ją złe przeczucie. Mimo to postąpiła krok do przodu i wy­ rzuciła z siebie: - Słyszałam, jak jedna z pokojówek mówiła do drugiej, że jestem bukartem. Nie wiem, co to takiego, ale sądząc po tym, jak o tym mówiły, to nie może być nic dobrego. Pani mnie nie lubi, więc myślę, że powie mi pani prawdę. Dama zaśmiała się. - No cóż, już się wydało, a je­ steś tu dopiero drugi dzień. Zawsze twierdzę, że jeśli 10

ktoś chce się czegoś dowiedzieć, czegokolwiek, powi­ nien zapytać służbę, oni zawsze wiedzą. No cóż, dziecko, nie mówi się bukart, tylko bękart, i rzeczywi­ ście, jesteś właśnie tym. - Bękartem - powtórzyła powoli. - Tak. Co oznacza, że twoja matka jest dziwką, opłacaną przez mojego męża, twojego tak zwanego wujka Jamesa, by była na każde jego skinienie, a ty jesteś efektem jednego z takich skinięć. Po czym odchyliła do tyłu głowę i znów wybuchnę¬ ła śmiechem, który zdawał się trwać w nieskończo¬ .ność. Wyglądała przy tym jeszcze paskudniej. - Nie rozumiem, proszę pani. Kto to jest dziwka? - To kobieta bez zasad moralnych. Wujek James jest twoim ojcem, nie żadnym przeklętym wujkiem. Lecz to ja jestem jego żoną, a twoja matka jest tylko kochanką bogatego mężczyzny, kobietą, którą on utrzymuje, aby zaspokajała jego... no cóż, i tak teraz tego nie zrozumiesz. Chociaż zważywszy na twoje rozkwitające wdzięki, można założyć, że kiedyś prze­ wyższysz pewnie swoją matkę. Nigdy nie zastanawia­ łaś się, dlaczego twój ukochany wujek nosi nazwisko Wyndham, a ty nazywasz się Cochrane? Nie, wygląda na to, że nie jesteś ani trochę mądrzejsza niż ta dziw­ ka, twoja matka. A teraz wynoś się stąd. Nie życzę so­ bie oglądać twojej twarzy, dopóki nie będę musiała. Wybiegła więc, szarpana mdłościami, z sercem tłu­ kącym się rozpaczliwie o żebra. Od tego dnia stała się niezwykle spokojna, odzy­ wając się tylko, kiedy ktoś ją zapytał, nigdy z własnej woli. Gdy była w towarzystwie, nie śmiała się już, nie chichotała. Siedziała w milczeniu, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Pod koniec pobytu w Cha­ se Park kuzyn Markus zaczął nazywać ją Duchessa księżną. 11

Kuzynka Antonia, zaledwie sześcioletnia, nadąsała się i zapytała: - Dlaczego, Marcus? Przecież ona jest tylko małą dziewczynką, jak ja i Fanny. Wszystkie je­ steśmy damami i należymy do rodziny Wyndhamów. Więc dlaczego ona miałaby być księżną, a my nie? Marcus, diabelskie nasienie, spojrzał na nią z góry i odpowiedział poważnie: - Ponieważ ona nigdy nie śmieje się ani nie uśmiecha, trzyma się na uboczu i zachowuje z większą rezerwą niż inne dzieci w jej wieku. Czasami tylko rozdziela skąpe uśmiechy i ski­ nięcia głową, jakby każde z nich warte było co naj­ mniej gwineę, a ona miała ich tylko trzy i te trzy mia­ ły jej wystarczyć na całe życie. Nie zauważyłaś, jak służba stara się spełnić każde jej życzenie? I jacy są szczęśliwi, jeśli choć skinie im uprzejmie? A poza tym - dodał powoli - kiedyś będzie diabelnie ładna. Nie odezwała się, spojrzała tylko na niego, roz­ paczliwie starając się nie rozpłakać. A gdy to się jej udało, uniosła dumnie brodę i popatrzyła przed sie­ bie, jakby nikogo poza nią w pokoju nie było. - Tak, to prawdziwa księżniczka - powiedział, za­ śmiał się krótko i pobiegł pojeździć konno ze swymi kuzynami. *

Pogodziła się z nadanym jej przezwiskiem i nosiła je z honorem. Cóż, nie miała wyboru. Kiedy pewne­ go razu usłyszała, jak ktoś określa ją jako nazbyt dumną, a inny twierdzi coś wręcz przeciwnego, jesz­ cze bardziej zamknęła się w sobie, nie zezwalając zbliżyć się do siebie nikomu i pozostając obiektem żartów swego towarzystwa. Kiedy przybyła do Chase Park w czerwcu 1808 roku - miała wówczas trzynaście lat - Marcus już tam był. 12

Przyjechał z Oksfordu, aby odwiedzić kuzynów. Gdy ją zobaczył, roześmiał się, potrząsnął głową i po­ wiedział: - Witaj, Duchesso. Słyszałem, że teraz wszyscy tak cię nazywają. Czy ktoś ci już mówił, jak bardzo pasuje do ciebie ten przydomek? Uśmiechał się do niej, lecz ona widziała w tym uśmiechu tylko znudzenie i brak zainteresowania. Czuła, że uśmiecha się do niej i rozmawia z nią tylko dlatego, że brak mu ciekawszego zajęcia. Spojrzała na niego chłodno, zadarła lekceważąco brodę i nie odezwała się ani słowem. Uniósł ciemne brwi, czekając na to, co powie, lecz ona milczała, nienawidząc jego kpiącego uśmiechu i obraźliwego braku zainteresowania w głosie. Więc w końcu to on się odezwał: - Jakże zrobiłaś się nie­ przystępna, Duchesso, jakże wyniosła. Czy to z powo­ du tego, co przepowiedziałem ci, kiedy byłaś małą dziewczynką? Chyba nie. Lecz jeśli już o tym mówimy, to rzeczywiście jesteś na najlepszej drodze, by stać się tak piękną, jak przypuszczałem. Słyszałem, że masz trzynaście lat. Wyobrażam sobie, jak będziesz wyglą­ dała, gdy będziesz miała szesnaście. - Umilkł, a potem dodał cicho: - Chociaż nie sądzę, bym chciał cię oglą­ dać, kiedy dorośniesz. - Po czym znów się roześmiał, poklepał ją po ramieniu i wymaszerował z holu, aby dołączyć do kuzynów. Została więc sama ze swymi dwoma kuframi, lecz oto śpieszyła już ku niej pani Sampson, uśmiechając się szeroko jak zwykle na jej widok. Tuż za nią sunę­ ła pani Emory, równie uśmiechnięta, wołając z dale­ ka: - Witamy, panienko, witamy! Teraz już wszyscy nazywali ją Duchessa, nawet jej ojciec, wujek James, nawet Tweenie, która cztery lata temu mimo woli poinformowała ją o jej nieprawym pochodzeniu. Wszyscy wiedzieli, że jest bękartem. 13

Dlaczego więc byli dla niej tacy mili? Nie mogła tego zrozumieć. Była bękartem Jamesa Wyndhama i nic nie można na to poradzić. Gdyby ktokolwiek ją o to zapytał, bez wahania od­ powiedziałaby, że straciła niewinność, gdy miała dziewięć lat. Gdy wujek James znowu przyjechał do Różanego Domku, uświadomiła sobie, że sypia w po­ koju matki. Widziała teraz, jak dotykają się wzajem­ nie, śmieją z głowami tuż przy sobie, niczym anioł i diabeł, jego ciemna głowa przy złotej głowie matki, tak różne, a jednak połączone. Oboje piękni, fascy­ nujący i weseli. Pewnego razu zobaczyła, jak całowa­ li się w wąskim korytarzu drugiego piętra - matka przyciśnięta plecami do ściany, wuj James z rękami zanurzonymi w jej wspaniałych włosach i ustami przyciśniętymi mocno do jej ust. Na trzy miesiące przed tegoroczną wizytą w Chase Park wuj powiedział jej, że jest jego córką. Nie ode­ zwała się, patrzyła tylko na niego w milczeniu. Sie­ działa na małej bladobłękitnej sofie w przytulnym sa­ loniku domu matki, a on oznajmił bez żadnych wstępów: - Jesteś moją córką i nie będziemy dłużej udawać, że jest inaczej, a przynajmniej nie tutaj. Je­ steś wystarczająco dorosła, żeby zrozumieć, prawda, Duchesso? Zresztą widzę, że to dla ciebie nic nowe­ go. No cóż, nie mogę powiedzieć, żebym był zdziwio­ ny. Mówiłem twojej matce, że się domyślisz. Nie je­ steś ślepa ani niemądra. Wzruszył ramionami, a potem powiedział: - Nie­ stety, w Chase Park udawanie musi trwać dalej. Mo­ ja żona zażyczyła sobie tego, a ja się zgodziłem. Mówił także inne rzeczy, rzeczy, których już nie pa­ miętała, gdyż były to słowa bez znaczenia, wypowia­ dane do dziecka przez mężczyznę, który czuł się win­ ny. Czy zależało mu na niej? Nie wiedziała. Wątpiła, 14

czy kiedykolwiek się dowie. Miała przecież matkę. I tak go nie potrzebowała. Wówczas skinęła tylko głową i powiedziała: - Tak, wujku Jamesie. Jestem bękartem. Wiedziałam o tym od wielu lat. Nie martw się, proszę, ja już się przyzwy­ czaiłam. Te spokojne i obojętne słowa zaskoczyły go, lecz nie powiedział nic więcej. Ulżyło mu. A poza tym, co mógł jej powiedzieć? Spojrzał w te ciemnoniebieskie oczy, tak podobne do jego oczu, przyjrzał się splecio­ nym w grube warkocze włosom, błyszczącym i czar­ nym jak atrament. To także odziedziczyła po nim. Jednak było w niej też coś z matki. Niesforne loczki wymykały się z ciasnego splotu i wiły wokół jej ma­ łych uszu, a on uwielbiał owijać sobie wokół palca lo­ ki matki, tak miękkie i słodko pachnące. I miała też usta Bess, pełne i wyraziste, a także jej klasyczny, smukły i prosty nos. Potrząsnął głową i spojrzał na siedzącą tuż przy nim córkę. Pomyślał, że jest spokoj­ na i opanowana niczym posąg. Jej spokój wprawiał go w zakłopotanie - tak bardzo różniła się od psot­ nych i wiecznie roześmianych bliźniaczek. Z bólem przypomniał sobie, że kiedyś jej nie chciał, że kazał Bess pozbyć się ciąży. Lecz Bess odparła, że i tak urodzi dziecko, a on niech robi, co mu się podo­ ba. A jemu podobało się zatrzymać je obie, ponieważ pragnął Bess bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety. A teraz ta niegdyś niechciana córka stała przed nim, wpatrując się w niego bez zmrużenia powiek jego oczami, spokojna i opanowana niczym księżniczka.

Duchessa zapamiętała te dwa tygodnie 1808 roku bardzo dokładnie. Kuzyn Marcus dokuczał jej dalej, 15

kpiąc z niej słowami, które miały być tylko żartem, lecz ból, jaki odczuwała słuchając ich, przyprawiał ją o dreszcze. A potem, drugiej środy jej pobytu w Cha­ se, obaj bracia, Charlie i Mark, utonęli podczas wyści­ gów łodzi na rzece Derwent, na oczach ponad dwustu przerażonych widzów, przyglądających się temu z brzegu i co najmniej tuzina innych chłopców, którzy natychmiast skoczyli do rzeki, by pomóc tonącym. Mimo że tylu próbowało, nikomu nie udało się do­ płynąć do chłopców na czas. Charlie zginął na miej­ scu, uderzony w głowę: bomem, który wymknął się spod kontroli. Gdy wpadł do wody, jego brat rzucił się na pomoc i zaczął go szukać pod szczątkami innej rozbitej łodzi. Utonął, zaplątany w linę pod dziobem. Obaj chłopcy zostali pochowani na rodzinnym cmentarzu Wyndhamów. Chase Park okryło się żało­ bą. Ojciec Duchessy zamknął się w bibliotece, a hra­ bina nieprzerwanie płakała przez całe noce. Marcus, blady i wymizerowany, nie odzywał się do nikogo, czując się winnym, że przeżył. Nawet nie było go wte­ dy na łodzi. Kupował huntera w stadninie Rotherme­ re. Duchessa wróciła do Winchelsea do matki. *

W ciągu następnych pięciu lat hrabina co roku za­ chodziła w ciążę, starając się za wszelką cenę zapew­ nić mężowi męskiego dziedzica, lecz ani jedno z jej dzieci nie przeżyło roku. A wszystkie były chłopcami. Lord Chase popadał w coraz większe przygnębienie, bez końca starając się spłodzić potomka. Starania te nie przynosiły przyjemności ani jemu, ani jego żonie, stając się z upływem czasu ponurym obowiązkiem, coraz trudniejszym do zniesienia. Pozbawiony dzie­ dzica, lord James zaczął też inaczej spoglądać na 16

swego bratanka, niby krew z jego krwi, lecz jednak nie syna. Wszak pragnął przedłużyć swój ród bezpo­ średnio, nie za pośrednictwem brata. Przyjeżdżał coraz częściej do Różanego Domku, lecz teraz śmiał się równie rzadko jak jego córka. Wydawało się, iż przylgnął do jej matki, ona zaś po­ cieszała go, jak zawsze czuła i niewymagająca. Lecz kiedy wracał w końcu do Chase Park, mógł tylko obserwować, jak jego żona wydaje na świat jed­ no dziecko po drugim i jak te dzieci umierają. Wszystko wskazywało na to, że Marcus Wyndham zostanie dziedzicem Chase.

ROZDZIAŁ

1

Różany domek, Winchelsea Styczeń 1813 - Przykro mi to mówić, panno Cochrane, ale jest jeszcze coś i to niezbyt dobra wiadomość. Wbrew temu, co mówił, pan Jollis, doradca prawny jej matki, nie wydawał się wcale zmartwiony. Przeciw­ nie, jego głos brzmiał niemal radośnie. Było w tym coś dziwnego, lecz ona milczała - nie tylko z powodu smutku po śmierci matki, lecz także dlatego, że była przyzwyczajona do milczenia. Wyrobiła w sobie ten nawyk w ciągu wielu ostatnich lat. Przez ten czas na­ była sporo wiedzy o ludziach, po prostu ich obserwu­ jąc i przysłuchując się temu, co mówią. Znaczące mil­ czenie pana Jollisa powiedziało jej, że ojciec jeszcze nie wie o śmierci matki. Zapomniała o nim w nawale wypadków, w otępieniu wywołanym bólem niespo­ dziewanej straty. A poza nią nie miał kto mu o tym 17

powiedzieć. Będzie musiała do niego napisać. Oczami wyobraźni widziała go już, jak czyta jej słowa, widzia­ ła jego niedowierzanie i ból, gdy w końcu uświadomi sobie, że to prawda. Zamknęła na moment oczy, po­ rażona bólem, który, jak o tym doskonale wiedziała, wkrótce stanie się jego udziałem i który będzie trwał i trwał, gdyż ojciec kochał jej matkę bardziej niż jaką­ kolwiek inną istotę na ziemi. A matka, żywa i roze­ śmiana w jednej chwili, w następnej była już martwa. Jej śmierć była tak bezsensowna, tak niepotrzebna: wypadek z powozem, kiedy to nie wiadomo z jakiej przyczyny nagle urwał się dyszel, a powóz wypadł z krętej drogi, biegnącej aż nazbyt blisko stromych kredowych klifów South Downs. Klify wznoszą się tu­ taj na wysokość blisko trzystu metrów, by potem spaść pionowo do morza. Jej matka zginęła natychmiast, ale jej ciało uniósł odpływ i nie udało się go odnaleźć. A przynajmniej nie udało się do tej pory, a od wypad­ ku minęło już półtora dnia. Podniosła wzrok, słysząc jak pan Jollis chrząka, najwyraźniej sposobiąc się do wygłoszenia swej kwestii. - Jak już przed chwilą wspomniałem - kontynu­ ował z nieukrywanym zadowoleniem w głosie - przy­ kro mi to mówić, ale Różany Domek jest tylko wyna­ jęty, a wynajmującym jest pani, hmm... ojciec, lord Chase. - Nie wiedziałam. Rzeczywiście, zawsze sądziła, że domek jest wła­ snością matki. Ale, być może, tak to się właśnie zała­ twia, kiedy mężczyzna utrzymuje kobietę. Jego wła­ snością pozostaje wszystko, co pozwala mu zachować władzę i przywileje. Jeszcze jeden niespodziewany cios, któremu będzie musiała stawić czoło. Siedziała w milczeniu, nieruchoma niczym posąg, czekając na dalsze słowa prawnika. Tymczasem wyraz twarzy 18

mężczyzny zmienił się. Nie patrzył już teraz na nią jak na sierotę, której należałoby okazać współczucie, ale taksował ją wzrokiem jak kobietę, którą mógłby wykorzystać do własnych celów. Widziała już przedtem ten wyraz, pojawiający się na męskiej twarzy, lecz niezbyt często. Dotychczas była chroniona, lecz teraz - uświadomiła sobie - bę­ dzie musiała nauczyć się sama dbać o siebie. Jej oj­ ciec był daleko, w Yorkshire, a ona była tutaj, sama, jeśli nie liczyć wiernego Badgera. - Napiszę do ojca - powiedziała głosem chłodniej­ szym niż zazwyczaj. Pragnęła, by sobie poszedł. - Jak sądzę, dzierżawa wkrótce wygaśnie i będę musiała pojechać do Chase Park. - Być może znalazłoby się inne wyjście - powie­ dział pan Jollis, pochylając się ku niej niczym pies gończy, który zwęszył trop. Spojrzała na niego bar­ dziej wrogo, niż spoglądała dotąd na kogokolwiek w całym życiu. - Nie, to jedyne wyjście - powiedziała głosem zim­ nym jak sople lodu, zwieszające się z dachu chatki. , - Przypuśćmy - oznajmił, nadal pochylony, wciąga­ jąc w jej stronę prawą dłoń - tylko przypuśćmy, że je­ go lordowska wysokość nie będzie chciał, by zamiesz­ kała pani w Chase. - Jego żona zmarła siedem miesięcy temu, tuż przed moją coroczną wizytą. Nie wiem, dlaczego miałby mnie tam nie chcieć. Ona była jedyną osobą, która nie mogła znieść mojego widoku i trudno jej się dziwić. Była jego żoną, a on nie zwracał na nią uwa­ gi. Już dawno temu zrozumiałam, dlaczego stała się taka zgorzkniała. Zresztą teraz i tak nie żyje. - Lecz jego lordowska wysokość musi być bardzo ostrożny, rozumie pani, panno Cochrane. Jest w żało­ bie, w głębokiej żałobie. Sąsiedzi będą śledzili każdy 19

jego krok, i nie tylko oni, lecz wszyscy ci, których opi­ nia jest dla niego ważna. Będą obserwowali go bar­ dzo uważnie. - Dlaczego? Z pewnością nie ożeni się drugi raz, a przynajmniej nie tak prędko. Ja zaś jestem tylko nieślubną córką. Kogo będzie obchodzić, czy miesz­ kam w Chase Park, czy nie? - Ludzi z pewnością będzie to obchodzić i prędko się o tym dowiedzą. A to, że ojciec sprowadził panią do Chase Park, potraktują jako przejaw braku sza­ cunku dla zmarłej żony. Musi mi pani uwierzyć, po­ nieważ, w przeciwieństwie do pani, wiem, jak reagu­ ją tacy ludzie. Nie wierzyła mu, ale nie miała ochoty dłużej się sprzeczać. - Sądzę, że mężczyźni nie są tak bacznie obserwo­ wani. Dotyczy to raczej kobiet - powiedziała spokoj­ nie. - Nie wierzę też, iż mężczyźni są w ogóle zdolni rozpaczać głęboko po stracie kogoś bliskiego. - Ze­ sztywniała jeszcze bardziej, mimo woli odsuwając się poza zasięg jego wyciągniętej ręki. Pamiętała, jak to było po śmierci żony ojca. Jego reakcją na śmierć małżonki w kolejnym połogu była nieskrywana ulga. I jeśli uronił jakieś łzy, to tylko nad małym chłopcem, zmarłym w dwie godziny po uro­ dzeniu, nie nad żoną. - To możliwe - powiedział prawnik. - Lecz teraz nie ma nikogo, kto by się o panią troszczył, panno Cochrane. Być może powinna się pani rozejrzeć za kimś dobrze sytuowanym, kto mógłby zaopiekować się panią i umożliwić pani pozostanie w tym ślicznym domku. Uśmiechnęła się do niego. Pan Jollis, jak każdy, kto znał ją dłużej, przeżył wstrząs. Jej uśmiech był ta­ ki piękny! Prawnik poczuł, jak oblewa go żar, sięga20

jacy odcisków na palcach stóp. Kiedy się uśmiechała, na policzkach pojawiały się dwa dołeczki, a wargi od­ słaniały zęby - małe, białe i równie doskonałe jak jej uśmiech. Nie przypominał sobie, by widział ten uśmiech kiedykolwiek przedtem. - Gdybym zdecydo­ wała się tu pozostać, powiedziałby mi pan, do kogo należy domek? - Do wielmożnego Archibalda, ale na pewno nie ma pani dosyć pieniędzy, by chociaż rozważać wyna­ jęcie. Nie, to zupełny absurd, to... Wstała. - Chciałabym, by pan już sobie poszedł, panie Jollis - powiedziała stanowczo. - Jeżeli jeszcze o czymś powinnam wiedzieć, proszę do mnie napisać. On także wstał, gdyż nie miał wyboru i patrzył te­ raz na nią z góry. Nie uśmiechała się już. - Uważa się pani za kogoś lepszego niż jest, panno Cochrane. A jest pani tylko bękartem, niczym więcej, i zawsze tak będzie. Nie może pani tu pozostać. Umowa na wynajem domu wygasa piętnastego następnego mie­ siąca i nie będzie pani miała dość pieniędzy, by ją od­ nowić. Wielmożny Archibald ma siedemdziesiąt lat i z pewnością nie zainteresują go pani wdzięki. Bę­ dzie wolał pieniądze, niż panią ogrzewającą mu an­ tyczne łoże. A zatem wyjedzie pani. Jeśli pani sza­ nowny ojciec będzie chciał panią zatrzymać, zapewni pani dach nad głową, lecz na jak długo? Proszę nie zapominać, że pani piękna matka nie żyje. Czy na­ prawdę uważa pani, że on kiedykolwiek pani chciał? Nie, pragnął pani matki, nikogo innego, a już na pewno nie pani. Być może mógłbym zostać pani pro­ tektorem, panno Cochrane... Jej blada twarz skrywała furię, lecz on dopatrzył się w niej tylko obojętności, ponieważ wpatrywała się w niego w milczeniu, a potem odwróciła na pięcie i opuściła salonik bez słowa. 21

Pan Jollis nie wiedział, co robić. Czy ona ma za­ miar zastanowić się nad jego jednoznacznie sformu­ łowaną propozycją? Uważał ją za zarozumiałą i arogancką, lecz to się zmieni. Ciekawe, czy jest dziewicą, pomyślał. Nie zdążył pomyśleć o niczym więcej, ponieważ w drzwiach pojawił się Badger, służący i opiekun obu pań Cochrane. Był to ogromny mężczyzna, musku­ larny i brzydki jak noc, któremu gęsta siwa czupryna nadawała wygląd starożytnego proroka. A teraz jego oczy błyszczały żądzą krwi. Pan Jollis cofnął się o krok. - Proszę pana - powiedział Badger spokojnie, zbyt spokojnie. - Chyba już pora, by zabrał pan stąd swo­ ją doczesną powłokę, bo jeśli nie zrobi pan tego na­ tychmiast, postaram się, by jego lordowska wysokość dowiedział się o pańskim nagannym zachowaniu. I ręczę panu, że nie spodoba mu się to, co usłyszy. - Ha! - odezwał się pan Jollis, przypuszczając, iż ten człowiek nie wie, czego dotyczyła rozmowa. - Je­ go lordowska mość z przyjemnością pozbędzie się bękarta, nie ma co do tego wątpliwości. Wkrótce ty, Badger, także będziesz bez grosza, bo ona nie ma pieniędzy, by ci zapłacić. A wtedy, ośmielam się twierdzić, nie będziesz przemawiać w ten sposób do lepszych od siebie. Nieważne, że masz więcej rozumu niż ci potrzeba i że tak pięknie się wysławiasz - swo­ ją drogą, ciekawe, gdzie nauczyłeś się mówić jak dżentelmen - i tak nie jesteś niczym więcej jak tylko służącym, stworzeniem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia. Badger tylko uśmiechnął się złowieszczo, potrzą­ snął głową, i błyskawicznie znalazł się tuż obok prawnika, uniósł go niczym szmacianą lalkę i wsa­ dził sobie pod pachę. Po czym wyniósł nieszczęsne22

go pana Jollisa przed frontowe drzwi i rzucił na zmarzniętą ziemię, która za pięć miesięcy miała po­ kryć się czerwonymi, białymi i żółtymi różami, ulu­ bionymi kwiatami Duchessy. Wrócił do domku i uśmiechnął się do swej podopiecznej, prezentując szeroką szparę pomiędzy przednimi zębami. - Tro­ chę odpocznie sobie na śniegu, lecz nic mu nie bę­ dzie, proszę się nie martwić. - Ujął jej dłoń i zaci­ snął w pięść. - No co, Duchesso, pokazywałem ci przecież, jak zacisnąć dłoń i uderzyć, pamiętając o tym, by kciuk znajdował się w środku. Dlaczego nie posłałaś go między rabatki? Próbowała się uśmiechnąć, naprawdę próbowała, ale jej twarz zdawała się równie zmarznięta i zesztyw­ niała jak ziemia na zewnątrz. - Po prostu nie chcę go więcej widzieć, Badger. - I trudno się dziwić - powiedział, puszczając jej dłoń. - Ale na przyszłość postaraj się pamiętać: jeże­ li jakiś facet zbyt się zagalopuje, wepchnij mu zęby do gardła lub unieś kolano i uderz najmocniej, jak po­ trafisz. - Tak zrobię, przyrzekam. Dziękuję ci, Badger. Chrząknął i wrócił do kuchni, by przygotować sos curry do kurczęcia, które już piekło się nad odkrytym paleniskiem. Kucharka, a zarazem pokojówka - Pan­ na Nieskazitelna, jak ją nazywał - dwa lata temu wy­ jechała doglądać starzejącej się ciotki i Badger prze­ jął jej obowiązki. Był znakomitym kucharzem. Żałował tylko, że Duchessa nie jest w stanie zjeść wszystkich wyśmienitych potraw, które dla niej przy­ rządzał. Wiele lat temu pani Cochrane powiedziała mu, że kiedy Duchessa odwiedzała Chase Park, wszyscy udawali - przynajmniej w jej obecności - że jest dale­ ką kuzynką z Holandii czy Włoch, choć nie mówiła 23

stowa po niderlandzku, a po włosku bardzo słabo. Nikt jednak nie zająknął się słowem na ten temat, ponieważ była Duchessa, a poza tym była tak piękna, dumna i wyniosła, że wszyscy wpatrywali się w nią z podziwem, starając się sprawić jej przyjemność i za­ służyć na jeden z jej rzadkich uśmiechów. Pani Co­ chrane sama błysnęła zębami w pięknym uśmiechu, opowiadając, jak bardzo bała się wysłać córkę do Chase Park, a tymczasem, spójrzcie tylko, co z tego wynikło. Jej mała córeczka stała się Duchessa i nią pozostanie. Badger usłyszał, zamykające się drzwi saloniku i oczami wyobraźni ujrzał swą podopieczną, jak pod­ chodzi do niewielkiego biurka i siada przy nim z wła­ ściwym sobie wdziękiem, by donieść jego lordowskiej mości o stracie, jaką oboje ponieśli.

Lord Chase dowiedział się o śmierci jej matki jesz­ cze zanim dostał list i natychmiast poinformował córkę za pośrednictwem swego sekretarza, pana Crittakera, by spakowała rzeczy i była gotowa do wyjazdu do Cha­ se Park, gdy tylko przyjedzie po nią powóz. Badgera miała zabrać ze sobą jako opiekuna na czas podróży. Na przygotowania pozostawiono jej dwa tygodnie. Tymczasem dwa tygodnie minęły i nic się nie wyda­ rzyło. Nikt po nią nie przyjechał. Nie wiedziała, co robić. Całymi godzinami wystawała przy oknie salo­ niku w oczekiwaniu. Zastanawiała się, czyby nie na­ pisać do ojca i nie przypomnieć mu o jego instruk­ cjach, ale nie mogła się na to zdobyć. Byłoby to zbyt poniżające. Minęły następne cztery dni. W końcu po­ myślała: Rozpacza po stracie mojej matki. Zapo­ mniał o mnie. Jestem teraz sama. I co ja zrobię? 24

A potem przypomniała sobie, że zawsze lękała się tych corocznych wizyt w Chase Park. Wystarczyło, że przekroczyła próg monstrualnie wielkiego holu wej­ ściowego, urządzonego we włoskim stylu, wyłożone­ go pięćsetletnią boazerią, obwieszonego równie sta­ rymi obrazami w zbyt bogato złoconych ramach, z wielką, dominującą nad całym wnętrzem centralną klatką schodową, ozdobioną portretami przodków, a już żołądek kurczył się jej ze strachu. Co roku mi­ jała wielkie dębowe drzwi i natychmiast zaczynała odliczać, jak długo jeszcze będzie musiała udawać, iż wierzy, że ci szlachetnie urodzeni ludzie, ich szla­ chetnie urodzone dzieci i cała ta służba rzeczywiście cieszą się widząc ją, podczas gdy tak naprawdę wole­ liby, by nigdy nie została poczęta. W tym roku przynajmniej nie było tu hrabiny, któ­ rej lodowate spojrzenia, zgryźliwe uwagi i niechęć sprawiały, że cała kurczyła się w sobie. Hrabina zmarła na tydzień przed jej przyjazdem, więc cała posiadłość tonęła w zwojach czarnej krepy, wszystkie kobiety przywdziały czarne suknie, a wszy­ scy mężczyźni czarne opaski. Słyszała, jak służba szepcze pomiędzy sobą, że hrabina była zbyt stara, aby bez przerwy zachodzić w ciążę - i patrzcie tylko, do czego to doprowadziło. Biedactwo zmarło, prze­ klinając swego męża, że zmusił ją jeszcze ten jeden raz, że sam siebie zmuszał, by żyć z nią, dopóki nie poczęła - przynajmniej tak uważała służba. A prze­ cież dała lordowi dwóch zdrowych synów i dwie córki. To nie jej wina, że obaj utonęli i zostały tylko bliź­ niaczki. Wszyscy oczekiwali, że lord ożeni się ponow­ nie, że weźmie sobie bardzo młodą żonę, która będzie obdarzała go synami dotąd, aż jej mąż poczuje się usatysfakcjonowany i uwierzy, że bez względu na ilość wypadków, jakie mogą się wydarzyć, nadal zostanie 25

przy życiu przynajmniej jeden chłopiec, zdolny objąć tytuł i dziedzictwo. Mężczyzna może ożenić się po­ nownie już po sześciu miesiącach od śmierci żony, a ten okres minął. To właśnie usłyszała i powtórzyła panu Jollisowi, tej nędznej kreaturze. Zmarszczyła brwi. Być może dlatego ojciec nie chce, by przyjechała do Chase Park. Znalazł sobie następną hrabinę i nie chce, by obecność nieślubnej córki zakłócała małżeńskie szczęście. Tak, z pewno­ ścią tak to wygląda. To oczywiste, że pragnie zadowo­ lić swą nową żonę, a sprowadzenie do domu bękarta, by defilował tuż przed jej nosem, z pewnością nie sprawiłoby jej przyjemności ani nie zapewniło mał­ żeńskiej harmonii. Ale dlaczego po prostu nie napi­ sał i nie zawiadomił o tym? Nie idealizowała swego ojca, lecz nigdy nie uważała go za tchórza. To wszyst­ ko nie miało sensu. Zaczynało padać. Na razie była to tylko mżawka, lecz Duchessa wiedziała, że wkrótce lekki deszczyk zamieni się w potoki wody, gnane silnym wiatrem znad Kanału i uderzające w okna z siłą huraganu. Pomimo tego, że ją opuścił, nie mogła nie przy­ znać, że ojciec opiekował się nimi obiema przez osiemnaście lat, a jej matką jeszcze dwa lata wcze­ śniej, zanim ona się urodziła. Matka była dla niego jak żona. Tylko że, niestety, była zaledwie kochanką, bez żadnych praw, żadnego zabezpieczenia, niczego. A teraz, gdy matka nie żyje, dla niego i ona mogłaby umrzeć. Już go nie obchodziła, nie czuł się za nią od­ powiedzialny. Nie musiał udawać, że ją lubi. Uznał zapewne, że skoro skończyła osiemnaście lat, może sama się o siebie zatroszczyć. Ale dlaczego zadał so­ bie trud, by kłamać? Dlaczego zażądał, by przyjecha­ ła do Chase Park? To musiało być kłamstwo, chociaż zupełnie bezcelowe. Wiedziała jedno - teraz została 26

zupełnie sama. Mama nie miała nikogo, żadnej ro­ dziny. Nigdy nie przychodziły do nich żadne listy ani prezenty na Boże Narodzenie. Przypuszczała, że muszą gdzieś być jacyś Cochra­ ne'owie, gdyż nazwisko matki było prawdziwe, nie wymyślone dla doraźnej potrzeby. Dotąd jednak nie natknęła się choćby na wzmiankę o jakichś braciach, siostrach czy ciotkach. Zawsze były tylko one dwie i od czasu do czasu - lord. Szyba spływała strugami deszczu. I co też ona teraz pocznie, zastanawiała się. Doradca prawny matki oznajmił jej tym swoim niestosownie radosnym to­ nem, iż dobrze wie, że matka nie była wdową, ale ko­ chanką bogatego mężczyzny, trzymaną w miłosnym gniazdku, w dodatku wynajętym, i że to miłosne gniazdko wkrótce trzeba będzie opuścić lub za nie zapłacić. Sposób, w jaki się do niej odnosił, sprawiał, że czuła się brudna. I wściekła. Ośmielił się dać jej do zrozumienia, że nie jest lepsza niż matka. Ale na Bo­ ga, cóż było złego w jej kochającej, pięknej matce? Prawdę mówiąc, znała odpowiedź na to pytanie, lecz nie chciała jej przyjąć do wiadomości. Przynajmniej nie pozwoliła mu wyartykułować tej obraźliwej pro­ pozycji, którą miał na końcu języka. Wstała powoli, drżąc w wilgotnym chłodzie późne­ go popołudnia. Ogień w kominku przygasał i z każdą minutą robiło się zimniej. Wstała, ułożyła starannie kilka drew na palenisku i zaczęła niecierpliwie prze­ mierzać pokój, uderzając się lekko po bokach, by się rozgrzać. Wiedziała, że będzie musiała coś zrobić, lecz co? Nie miała żadnych praktycznych umiejęt­ ności - nie mogłaby więc zostać guwernantką, oso­ bą do towarzystwa jakiejś starszej pani czy choćby modystką. Została wychowana na damę i nauczona jedynie, jak zainteresować sobą mężczyznę na tyle, 27

by zechciał ją poślubić, nie zważając na jej naganne pochodzenie. Chodziła tak i chodziła, coraz bardziej zmartwio­ na. Miała ochotę zapłakać z tęsknoty za swoją pięk­ ną matką, która kochała lorda bardziej niż córkę i dlatego godziła się na życie, jakie jej zgotował. Pan Jollis chełpił się, że zna wyższe sfery lepiej niż ona. Zmrużyła oczy na wspomnienie tej impertynen­ cji. Pochłaniała „London Times" i „Gazette" od kie­ dy skończyła dziesięć lat, pożerając wręcz wiadomo­ ści o tym, co działo się pośród szlachetnie urodzonych, wyśmiewając ich słabostki i głupie po­ stępki, a także cechujący ich brak jakichkolwiek ha­ mulców. O tak, znała życie tak zwanego towarzystwa. Wiedziała, jak zachowują się i reagują ludzie z tej sfery. Kiedy tak o tym myślała, nagle uświadomiła so­ bie, że posiada pewną umiejętność, której do tej po­ ry nie traktowała - bo nie musiała - jako umiejętno­ ści, którą mogłaby wykorzystać, by zapewnić sobie utrzymanie. Zatrzymała się, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w zalane deszczem okna. Tak, posiada pewną umie­ jętność, dosyć niezwykłą, w dodatku taką, której ni­ gdy nie przypisano by kobiecie. Czy mogła brać ją pod uwagę? Będzie musiała omówić to z Badgerem. Jeżeli był jakiś sposób, aby zamienić jej mały talencik na gotówkę, Badger z pewnością pomoże jej to przeprowadzić. I kiedy wspinała się po uroczych, choć wąskich schodach do swej sypialni, uśmiechnęła się po raz pierwszy, od kiedy umarła jej matka.

28

ROZDZIAŁ

2

Chase Park w pobliżu Darlington, Yorkshire Marzec 1813 Panu Crittakerowi nie podobało się to, co musiał zrobić, lecz nie miał wyjścia, absolutnie żadnego. Twarz mu pobladła, oddychał płytko i nierówno. Podniósł rękę i zastygł na chwilę w bezruchu, wy­ obrażając sobie wszelkie możliwe i niewątpliwie straszliwe konsekwencje, po czym zebrał się w sobie i w końcu zapukał do drzwi biblioteki. Było już póź­ no, bardzo późno i Crittaker wiedział, że to niewyba­ czalne zakłócać spokój jego lordowskiej mości o tej porze, lecz musiał powiedzieć mu, co zrobił, a właści­ wie, czego zapomniał zrobić. Odpowiedzi nie było. Crittaker zapukał ponownie, tym razem nieco głośniej. W końcu zza drzwi dobiegł go poirytowany głos. No dobrze, wejdź, zanim poranisz sobie te cholerne knykcie. Lord Chase stał przed kominkiem z różowo żyłko­ wanego kararyjskiego marmuru. Kominek stanowił chlubę biblioteki Wyndhamów, podobnie jak trzy ściany półek, wznoszące się na wysokość sześciu me­ trów i mieszczące ponad dziesięć tysięcy tomów. Był to piękny pokój, nie tak ogromny, by głos odbijał się w nim echem, lecz bardzo majestatyczny w swoim mrocznym przepychu. Pan Crittaker spojrzał w kie­ runku ogromnego biurka, ustawionego pod jedną ze ścian. Na biurku stała zapalona świeca, lecz fotel za nim był pusty. Lord Chase stał przy kominku. Naj­ wyraźniej nie robił nic szczególnego, ot, po prostu 29

stal, grzejąc sobie plecy. W końcu dochodziła już północ. - O co chodzi, Crittaker? Czy nie dosyć się dziś na­ pracowałem? Podpisałem tyle papierzysk, że aż mu­ siałem zeskrobywać z palców ten cholerny atrament. No mów, człowieku. Cóż to za nowy kłopot? - Milordzie - zaczął pan Crittaker, nie bardzo wie­ dząc, jak wyznać swą winę i mimo woli zastanawiając się, czy lord tylko zmiesza go z błotem słowami czy od razu wyrzuci, by zamarzł podczas marcowej za­ dymki. Odchrząknął i zaczął jeszcze raz. Tym razem po prostu wyrzucił to z siebie. - Milordzie, na wszystko co święte, zapomniałem o pannie Cochrane! Lord tylko wpatrywał się w niego, najwidoczniej niczego nie rozumiejąc. - O pannie Cochrane? - za­ pytał w końcu. - Tak, milordzie. O pannie Cochrane. - A kimże jest panna Cochrane? - To Duchessa, milordzie. Zapomniałem o niej. Jej matka umarła, a potem, no cóż, umarł pański wuj... i te przygotowania do pańskiego przyjazdu... Krótko mówiąc, zapomniałem o niej. Ósmy lord Chase wpatrywał się w swego sekreta­ rza, który jeszcze do niedawna był sekretarzem jego zmarłego wuja. - Zapomniałeś o Duchessie? Jej mat­ ka umarła? Kiedy, człowieku? Mój Boże, ile czasu minęło? - Skinął ręką w kierunku krzesła. - Siadaj tam i wszystko mi opowiedz. Tylko dokładnie. Pan Crittaker, który z ulgą uświadomił sobie, iż być może nie wyląduje dzisiaj na śniegu, podszedł bliżej i zaczął: - Taa... eee... - Kochanka i utrzymanka - podpowiedział lord ostro. - Jego kochanka od dwudziestu jeden lat. Co z nią? 30

- Tak, jego kochanka, pani Cochrane, zginęła w wypadku, kiedy przewrócił się powóz. Pański wuj polecił mi natychmiast napisać do panny Cochrane, by spakowała się i była gotowa do przyjazdu do Cha­ se Park. Napisałem, że ktoś zjawi się po nią za dwa tygodnie. - Rozumiem - powiedział lord. - Ile tygodni minę­ ło od tego czasu? - Osiem, milordzie. Lord spojrzał z niedowierzaniem na swego sekre­ tarza. - To znaczy, że osiemnastoletnią dziewczynę pozostawiono bez opieki na dwa miesiące? Pan Crittaker przytaknął, tak zrozpaczony, że chętnie wtopiłby się w elegancki dywan Aubusson pod swymi stopami. - Musiała tam być jakaś służba, milordzie, na pewno był ktoś. Lecz lord machnął tylko dłonią i powiedział z wi­ docznym zastanowieniem: - Ciekawe, dlaczego nie napisała do wuja i nie spytała, czemu nie przysłał po nią powozu? Pan Crittaker nie zastanawiał się tym razem ani chwili, po prostu powiedział to, co myślał, wyglądając przy tym jeszcze bardziej żałośnie niż przed chwilą: Pewnie sądziła, że lord nie chce jej teraz, kiedy umar­ ła jej matka. Nigdy nie okazywał jej cienia uczucia, gdy była tutaj. Nie wiem, jak traktował ją tam, u mat­ ki. Nie, na pewno nie odezwałaby się do pańskiego wuja, milordzie. Ona jest bardzo dumna, ta nasza Duchessa. - A może jej list po prostu nie dotarł. Albo dotarł, lecz pan go gdzieś zgubił, Crittaker. Pan Crittaker słyszał wycie wichru za oknem. Wy­ obraził sobie, jak by to było, stać tak w zadymce bez żadnej osłony poza opończą na grzbiecie. Musiał jednak przyznać: - To możliwe, milordzie, lecz nie 31

wydaje mi się, by coś takiego mogło się zdarzyć. Mo­ dlę się, by tak nie było. Lord klął przez chwilę serdecznie, długo i z wpra­ wą. Pan Crittaker był pod wrażeniem, lecz uznał, że nie jest to dobry moment, by prawić jego lordowskiej mości komplementy. Zwłaszcza że był on jeszcze do niedawna majorem w armii, skąd odszedł zaledwie przed sześcioma tygodniami, by zająć swoje miejsce jako ósmy lord Chase. Wreszcie zapas przekleństw lorda wyczerpał się. I jak to się stało, że w końcu przypomnieliście sobie o Duchessie? - zapytał. Pan Crittaker pociągnął za krawat, niezdarny twór, który natychmiast się rozwiązał. - Przypomniał mi o niej pan Spears. - Spears - powtórzył lord z uśmiechem. - Lokaj mo­ jego wuja, a teraz mój, przypomniał ci o Duchessie? - Pan Spears powziął do niej sympatię, gdy jesz­ cze była małą pchełką, jak ją nazywał - powiedział pan Crittaker. - Więc teraz uświadomił sobie, iż być może w całym tym zamieszaniu coś umknęło naszej uwagi. Z początku przypuszczał, że panna Cochra­ ne przebywa w Londynie na polecenie lorda. Nie była to prawda, ale pan Spears nie mógł tego wie­ dzieć. - Rozumiem - powiedział młody lord i zamyślił się głęboko. Pan Crittaker siedział nieruchomo i chociaż odczuwał wielką pokusę, aby pociągnąć się za ucho - tego nawyku nabawił się, będąc jeszcze chłopcem - zmobilizował całą siłę woli, aby trzymać ręce przy sobie. - Wygląda na to, że będę musiał odbyć krótką wy­ cieczkę do Sussex - powiedział w końcu lord. - Wy­ jadę wcześnie rano i przywiozę pannę Cochrane. - Doskonale, milordzie. 32

- Pański, krawat, Crittaker. Niech pan coś z nim zrobi. A poza tym - dodał znacząco - jeżeli coś przy­ darzyło się pannie Cochrane, może pan sobie poszu­ kać nowej pracy. Co powiedziawszy, odwrócił się i jął wpatrywać w płonące szczapy, od czasu do czasu kopiąc którąś z nich czubkiem buta. Zapomniał. Dobry Boże, pan Crittaker po prostu o niej zapomniał. Myśl o tym, że dziewczynę pozosta­ wiono bez opieki na dwa długie miesiące, mroziła mu krew w żyłach. A on też o niej nie pomyślał. Ani nikt inny, z wyjątkiem Spearsa. Marcus nie widział jej od pięciu lat, od tego pamiętnego lata, gdy obaj jego ku­ zyni utonęli podczas wyścigów łodzi. Ciekawe, czy rzeczywiście wyrosła na taką piękność, na jaką się za­ powiadała. Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Była jego ku­ zynką z nieprawego loża. A jednak powinien zatrosz­ czyć się o nią, był to winien wujowi. Lecz co on z nią zrobi? To już zupełnie inna kwestia.

Następnego popołudnia głównym tematem roz­ mów w bardzo przytulnym zielonym saloniku w Cha­ se Park była właśnie Duchessa. - To chyba najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedy­ kolwiek widziałam - powiedziała do bliźniaczek ciot­ ka Gweneth, jak zwykle bardzo poprawnie wymawia­ jąc głoski. - Ale ty nie widziałaś zbyt wielu dziewcząt, ciociu, wszystko jedno, ładnych czy nie - powiedziała Anto­ nia, zerkając na ciotkę znad powieści pani Radcliffe. - Nigdy nie zapuściłaś się dalej niż do Yorku. Mam nadzieję, że nic się jej nie stało. Jakie to okropne, 33

zostać tak zupełnie zapomnianym. Na pewno czuje się bardzo dotknięta. - Marcus zajmie się nią - powiedziała Fanny. - On może wszystko. Na pewno zadba o to, by zapomnia­ ła, że o niej nie pamiętaliśmy. Chyba powinnam była z nim jechać. Podtrzymałabym go na duchu. - Życzyłabym sobie, byś przezwyciężyła wreszcie to niedorzeczne zadurzenie. To twój kuzyn - oznaj­ miła ciotka, spoglądając na Fanny. Miała na myśli nowego lorda Chase, jedynego syna Reeda Wyndha­ ma. I pomyśleć, że walczył na Półwyspie! Mógł zgi­ nąć, zaszlachtowany przez tych przeklętych Francu­ zów lub partyzantów hiszpańskich, o których wspominał w listach do wuja. Lecz, dzięki Bogu, przeżył, chociaż wątpiła, by James dziękował za to niebiosom. Zginęło tylu młodych mężczyzn i chłop­ ców! Gdyby ktoś zadał sobie trud, by ją zapytać, przy­ sięgłaby, że jej brat ożeni się, gdy tylko za hrabiną za­ mkną się drzwi rodzinnej krypty, a dziewczyna, którą wybierze, będzie zdrowa i zdolna urodzić wielu sy­ nów. Jednak, ku jej wielkiemu zdumieniu, lord nie skorzystał z okazji i nie ożenił się ponownie. A teraz on też jest już martwy. Musiała przyznać Marcusowi, że doskonale potrafi zadbać o nią i o bliźniaczki, wykazując przy tym takt, którego, zdaniem ciotki Gweneth, brakowało większo­ ści dżentelmenów. Poza tym to taki przystojny mężczy­ zna! Z bujnymi ciemnobrązowymi włosami i błękitnymi oczami w oprawie gęstych rzęs wydawał się młodszym wcieleniem swego zmarłego wuja. I ta jego szczęka, znamionująca upór! To także łączyło go z wujem. Pa­ miętała, jak James wyrażał się o Marcusie, określając go jako diabelskie nasienie, i uśmiechnęła się lekko. Westchnęła. Wszyscy zdążyli już poznać zarówno jasne, jak ciemne strony charakteru nowego lorda. 34

Był wyższy niż jego wuj, górował wzrostem nawet nad Spearsem, lokajem wuja, który zgodził się łaska­ wie dbać o potrzeby nowego lorda i jego powierz­ chowność. Spears - Gweneth słyszała jak mówił o tym Sampson - otóż tenże Spears twierdził, iż no­ wy lord ma możliwości i charakter, ten zaś niewątpli­ wie wkrótce będzie mu bardzo potrzebny. Młody lord pojawił się w Chase Park zaledwie przed miesiącem, pozostawiwszy owdowiałą matkę w Lower Slaughter. Nie chciała opuścić posiadłości w Cranford, gdzie dotąd mieszkała. On zaś był teraz głową rodziny Wyndhamów, nowym lordem, który musiał dopiero nauczyć się reagować, gdy ktoś zwra­ cał się do niego „lordzie Chase", zamiast po prostu „Wyndham". Odziedziczył tytuł, pomimo że był tylko synem drugiego syna, bez perspektyw na karierę inną niż w armii. Życie pełne jest niespodzianek, pomyśla­ ła Gweneth, i często podaje zupełnie nieoczekiwane dania na swoich talerzach. - Nie jestem w nim zadurzona - oznajmiła Fanny, wbijając igłę w bardzo niedbale wykonany haft, na któ­ rym z największym trudem dałoby się rozpoznać temat „Domu i Niebios". - Tylko że on jest taki cudowny. Był dla nas bardzo miły, musisz przyznać, ciotko, mimo że tatuś zawsze rozwodził się nad tym, że Marcus nie ma w sobie czystej krwi. - Marcus ma czystą krew - ucięła ostro ciotka. Tyle że nie jest to krew waszego ojca. Na tym polega problem. - Mam nadzieję, że Duchessie nie przytrafiło się nic złego - powiedziała Antonia, obojętna na wszyst­ ko z wyjątkiem powieści, skutecznie ukrytej za tomem kazań doktora Edwardsa. - Dwa miesiące zda­ na tylko na siebie. A może wróciła do Holandii, jak sądzisz, ciociu? 35

Jej bliźniacza siostra, identyczna aż po złamany pa­ znokieć palca wskazującego prawej dłoni, odłożyła ro­ bótkę i powiedziała: - Gdyby żył tatuś, zapewniłby jej sezon w Londynie, by mogła znaleźć sobie męża. I dał­ by jej posag. Nie sądzisz, że mogła wrócić do Włoch, ciociu? Ona nie pochodzi z Holandii, Antonio. Ciotka Gweneth potrząsnęła głową, a kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było ból i gniew. Wasz tatuś niezbyt szczęśliwie dobierał sobie wierz­ chowce. To bydlę go zabiło. - To bydlę było jego jedynym wierzchowcem od ośmiu lat, ciociu - stwierdziła Fanny. I dodała drżą­ cym głosem: - Tata uwielbiał tego konia. Pamiętam, kiedyś złapał nas deszcz i tatuś najpierw zajął się ko­ niem, a dopiero potem mną i Antonią. Gweneth nie wątpiła ani przez chwilę, że jej brat właśnie tak postąpił. Z upodobaniem jeździł konno, podejmując ryzyko, które nawet u Spersa wywoływa­ ło pełne dezaprobaty uniesienie brwi, lecz nigdy nic mu się nie stało. Ani razu nawet nie spadł z konia. Dopiero sześć tygodni temu, odwróciwszy się w siodle, aby podroczyć się z jadącym za nim przyja­ cielem, uderzył głową o zwisającą nad drogą gałąź (potem ścięto ją w odwecie), spadł z konia i zginął na miejscu. Po trzech tygodniach od tego fatalnego zdarzenia Marcus, dwudziesto trzyletni syn młodszego brata, przebywający właśnie w Hiszpanii ze swoim batalio­ nem, został powiadomiony, że odziedziczył tytuł lor­ da Chase. Ósmego lorda Chase. Ciekawe, pomyślała Gweneth, czy Marcus nadal czuje się, jakby wszedł w buty swego wuja, zwłaszcza gdy schodzi wielkimi schodami do wejściowego holu albo przemierza mile podłóg, pokrytych bogatymi tureckimi dywanami jednym słowem, czy nadal czuje się intruzem. 36

- Zastanawiam się, czy Marcus zapewni Duchessie sezon w Londynie i posag - powiedziała Fanny, wsta­ jąc. Wstrząsnęła spódnice i podeszła, by wziąć kolej­ ną słodką bułeczkę z pięknie rzeźbionej srebrnej tacy. - Ona nie potrzebuje posagu - prychnęła Antonia - tylko szansy, by móc się zaprezentować w odpo­ wiednim towarzystwie, a wtedy dżentelmeni od razu rzucą się jej do stóp i będą błagali, by za nich wyszła. Bohaterka powieści, którą właśnie czytam, jest także piękna, miła, słodka i dobra, lecz biedna jak mysz ko­ ścielna. A tymczasem już trzech dżentelmenów na jej widok przykłada dłonie do serca. Co za bzdury, pomyślała Gweneth. Jeżeli już jakiś dżentelmen przykłada dłoń do serca, to czyni tak wy­ łącznie z powodu niestrawności, wywołanej nadmia­ rem brandy. - Fanny, to twoja ostatnia bułeczka, zjedz ją, ale nie rozmawiaj z nami, gdy będziesz mia­ ła pełne usta. Maggie wspomniała, że twoje sukienki zaczynają być trochę ciasne w talii, a jesteście z An­ tonią w wieku, kiedy dziewczęta powinny zacząć tra­ cić swój dziecięcy tłuszczyk, a nie nabywać go. A co do ciebie, Antonio, to poważnie wątpię, czy kazania doktora Edwardsa dotyczą dżentelmenów, przyglą­ dających się młodym damom. Powieści pani Radclif­ fe, też coś. Twojej mamie na pewno by się to nie spodobało. Lecz widząc, że dolna warga Antonii zaczyna nie­ bezpiecznie drżeć, dodała z westchnieniem: - Może przeczytałabyś nam głośno jakiś fragment? Pipwell Cottage, Smarden, Kent Czerwiec 1813 Marcus ściągnął wodze swego kościstego, gniade¬ go ogiera Stanleya i zatrzymał się przed Pipwell 37

Cottage, jak nazywano w okolicy ten niewielki dom. Zsiadł z konia i przywiązał wodze do żelaznego słup­ ka. Był śmiertelnie zmęczony i wściekły z powodu opóźnienia, a jednak odczuwał też ulgę, że jego po­ szukiwania wreszcie zakończyły się sukcesem. Miał ochotę rzucić się na ziemię i ucałować ją na znak wdzięczności, że wreszcie odnalazł Duchessę, a po­ tem udusić dziewczynę za to, że przysporzyła wszyst­ kim tyle zmartwienia. A zwłaszcza jemu. Bowiem kiedy przed trzema miesiącami pojawił się w Różanym Domku, by zabrać ją do Chase Park, nie zastał tam Duchessy. Wyjechała jakiś czas temu i nikt nie wiedział, dokąd się udała. Miała przy sobie służącego, mężczyznę, lecz przecież nie było normal­ ne, by osiemnastoletnia dziewczyna podróżowała sa­ ma z mężczyzną, wszystko jedno, starym czy młodym, służącym czy nie. Odnalezienie jej potrwało dalsze trzy miesiące. Mo­ głoby potrwać i trzy lata, gdyby Spears w końcu nie zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce. Najpierw udał się na dwa dni do Winchelsea, gdzie Marcus już przedtem starannie rozpytał wszystkich, posługując się w równym stopniu groźbą i przekupstwem. Z Win­ chelsea pojechał do Londynu, gdzie pozostał zaledwie dwa dni, po czym wrócił do Chase Park, skinął sztyw­ no Marcusowi głową i wręczył mu świstek papieru, na którym było napisane: „Pipwell Cottage, Smarden, Kent". A zatem - jeżeli nie liczyć towarzystwa służącego Duchessa była sama już od sześciu miesięcy. Ochłonął. W końcu ją znalazł. I Pipwell Cottage prezentował się całkiem nieźle. Z pewnością nie była to rudera. Domek wyglądał uroczo w otoczeniu tuzi­ na dębów, klonów o bujnym listowiu i lip. Małe cisy, posadzone wzdłuż ścieżki prowadzącej do fronto38

wych drzwi, zostały starannie przycięte, a granitowe płyty, którymi wyłożono alejki były gładkie i mocno trzymały się podłoża. Za rzędem cisów dostrzegł nie­ przebrane bogactwo kwiecia, kipiącego wprost z sy­ metrycznie rozmieszczonych klombów. Rozpoznał róże i dalie, lecz było tam jeszcze mnóstwo innych ro­ ślin, kwitnących bujnie i tworzących jaskrawe plamy koloru. Ściany domku pomalowano na biało, podob­ nie framugi. Te jednak obramowano czerwoną farbą. Bardzo przyjemna mała posiadłość, pomyślał. Zbyt przyjemna i komfortowa. Jakim cudem stacją było na zamieszkanie w takim miejscu? Odepchnął od siebie myśl, że mogła, po­ dobnie jak jej matka, poszukać sobie opiekuna. Nie, pomyślał, nie ona. Nie Duchessa. Zbyt wiele w niej dumy. Zdecydowanie zbyt wiele. I kiedy kroczył ku frontowym drzwiom, obramo­ wanym skrzynkami, z których zwieszały się róże, hor­ tensje i pierwiosnki tak fioletowe jak oko Jimmy'ego Watsona, gdy mu je podbił przed osiemnastoma laty, uświadomił sobie, że wszystko, czego pragnie, to za­ stać ją zdrową i w jako takim dostatku. Zapukał, powtarzając w duchu słowa modlitwy. Badger otworzył drzwi i wpatrzył się w młodego dżentelmena, który nie spuszczał z niego wzroku. Wreszcie Marcus zamrugał zmieszany i powiedział powoli: - Pan tutaj mieszka? To pański dom? Czy Duch... czy panna Cochrane już się wyprowadziła? - Tak, mieszkam tutaj - potwierdził Badger, nawet nie drgnąwszy. Marcus zaklął i Badger spojrzał na niego z zainte­ resowaniem. - Więc był pan na Półwyspie, sir? - zapytał. - Tak, ale teraz zostałem cholernym lordem i mu­ siałem odejść z armii. 39

- Czy wolno mi zapytać, jakim to cholernym lor­ dem pan został? - Chase. Lordem Chase. - Obawiam się - powiedział Badger spokojnie, szy­ kując się do walki - że to zupełnie niemożliwe. Le­ piej będzie, jeżeli od razu pan sobie pójdzie. Nie bę­ dę powtarzał dwa razy, jeżeli wie pan, o czym mówię. - Co powiedziawszy, jeszcze dokładniej zasłonił sobą drzwi i Marcus zobaczył, jak jego olbrzymie dłonie zaciskają się w pięści. Lord, który nie był głupcem, zdał sobie sprawę, że fa­ cet zaraz rzuci mu się do gardła, nie wiedział tylko, czym sobie na to zasłużył. - To prawda, jestem nowym lordem Chase. To znaczy, ósmym, nie siódmym. Miałem nadzie­ ję, że panna Cochrane nadal tu mieszka. Przyjechałem po nią, rozumie pan. Po śmierci ojca zapomniano o niej, a kiedy pan Crittaker wreszcie sobie przypomniał, poje­ chałem natychmiast do Winchelsea, lecz jej już tam nie było. Odszukanie panny Cochrane zajęło mi dalsze trzy miesiące, a teraz i tu jej nie ma. Badger przez chwilę przyglądał mu się uważnie. Pan jesteś Marcus Wyndham? - Tak jest. - Ten, którego stary lord nazywał diabelskim nasie­ niem? Marcus uśmiechnął się. - Mój wuj nigdy niczego nie owijał w bawełnę. To ja we własnej osobie. - I twierdzi pan, że jej ojciec nie żyje? - Tak, umarł prawie pół roku temu. Spadł z konia i zginął na miejscu. Więc ona jest tutaj? A tyś jest jej służącym? - To dlatego nikt po nią nie przyjechał. Dziwne, że nie wzięliśmy pod uwagę takiej możliwości. Domy­ ślam się, że to był wypadek? - A kiedy młody czło­ wiek skinął głową, Badger powiedział; - Duchessa 40

często o panu opowiadała, kiedy wracała z Chase Park. Prawdę mówiąc, twierdziła, że to pan nazwał ją Duchessa i że z pana diabelskie nasienie. Chyba za bardzo pana nie lubiła. Marcus roześmiał się. - Nie wzrusza mnie, jeśli na­ wet przeklina ziemię, po której stąpam. Chciałbym się tylko dowiedzieć, czy u niej wszystko w porządku. -Tak, nic jej nie jest. - Nie głoduje? - Ma dosyć jedzenia. - Ale jak może sobie pozwolić na utrzymanie tego domu? - O to, drogi panie - stwierdził Badger surowo musi pan zapytać ją samą. A tak w ogóle, po co pan tu przyjechał? - Może jednak wpuściłbyś mnie do środka? Muszę z nią porozmawiać, jak powiedziałeś. A przy okazji, coś ty za jeden? - Jestem Badger. Opiekuję się Duchessa, tak jak przedtem opiekowałem się jej matką. A poza tym je­ stem kucharzem. - Ach - powiedział Marcus. - Gotujesz? Wielki, brzydki mężczyzna skinął głową i w końcu odsunął się nieco na bok, umożliwiając Marcusowi wejście. Gdy ten znalazł się w małym holu, tuż obok prowadzących na piętro schodów, dobiegł go zapach pieczeni, bogaty i smakowity. Poczuł, jak kurczy mu się żołądek i ślina napływa do ust. Przez chwilę zda­ wało mu się, że słyszy kobietę nucącą jakąś melodię. - Proszę tu zaczekać - powiedział Badger. Nie oglądając się za siebie, otworzył drzwi i zniknął. Nu­ cenie urwało się nagle. Marcus stał, uderzając szpicrutą w udo. Był głod­ ny, zmęczony i nie mógł wprost uwierzyć, że tkwi w wąskim holu, pozostawiony tu przez mężczyznę, 41

który był zarazem kucharzem i pokojówką, a wysła­ wiał się przy tym jak absolwent Eton. Przynajmniej jest zdrowa. I ma opiekę. Ale kto płaci za ten domek? I kto pokrywa wydatki na jedze­ nie? I kucharza? Drzwi otworzyły się znowu i Badger powiedział: Może pan wejść. Panna Cochrane zobaczy się z pa­ nem. Zupełnie jakby była jakąś cholerną królową, po­ myślał poirytowany. Pokój był mały, lecz bardzo przyjemny. Widać było, że ktoś spędza w nim wiele czasu, może dlatego był taki przytulny. Na podłodze, tuż obok niebieskiej kozetki, obitej brokatem, pię­ trzyły się sterty londyńskich czasopism. To dziwne, że najpierw zobaczył właśnie te gazety, całe ich stosy. Od ich ostatniego spotkania minęło pięć lat. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Jej uroda rozkwitła nawet bardziej, niż mógł się spodziewać. I nie była to kwestia stroju, bowiem ubrana była dość skromnie, w prostą ciemnoszarą suknię z muślinu, zapiętą niemal pod brodę, z długi­ mi, zwężającymi się ku nadgarstkom rękawami i mankietami zapinanymi na guziczki. Czarne włosy zaplotła w warkocze i spięła wysoko na głowie. Nie nosiła biżuterii, a na policzku miała smugę od atra­ mentu. Siedziała nieruchomo, po prostu mu się przy­ glądała. Nie poruszyła nawet jednym palcem. Pamię­ tał ten jej spokój, ten nieobecny wyraz twarzy, tak dziwny u dziewczyny w jej wieku. Była nieprzyzwoicie piękna. - Po co ci te wszystkie gazety? - zapytał. - Witaj, Marcusie. - Witaj, Duchesso. Minęło już trochę czasu. Skinęła lekko głową. - Badger powiedział mi, że mój ojciec nie żyje i dlatego nikt po mnie nie przyje42

chał. To dziwne, czyż nie? Żyje czy nie, ja zawsze po­ zostaję zapomniana. - Tak, Crittaker niemal się udławił, kiedy mi o tym mówił. Przykro mi, że tak się stało. Przyjechałem, by zabrać cię do Chase Park. Zmarszczyła brwi, lecz nawet nie drgnęła. I nie po­ dała mu dłoni, nie podsunęła policzka do ucałowa­ nia. Była jego bliską kuzynką, a stała dwa metry od niego i grymas niezadowolenia na jej twarzy z każdą chwilą stawał się bardziej widoczny. Być może zbytnio ją zaskoczyłem, pomyślał. Naj­ pierw jej matka, a teraz ojciec- straciła oboje rodzi­ ców. I zmarli w odstępie zaledwie kilku tygodni. - Przykro mi z powodu twojego ojca. Był moim wujem i bardzo go lubiłem. Zginął na miejscu, nie cierpiał ani przez chwilę. - Dziękuję, że mi to powiedziałeś. Sądziłam, że o mnie zapomniał, że kiedy zabrakło matki, nie chciał mnie więcej widzieć. - Teraz już wiesz, że pragnął, byś zamieszkała w Chase Park. Nie miał pojęcia, co mu się przydarzy. Badger pojawił się w otwartych drzwiach. - Kaczka gotowa, Duchesso. Spoczywa na półmisku w otocze­ niu gotowanych ziemniaczków i świeżego zielonego groszku. Przybrałem ziemniaki natką pietruszki. Upie­ kłem także szarlotkę, twoją ulubioną. Zjesz teraz obiad? I czy chciałabyś, by lord przyłączył się do nas? Skinęła z roztargnieniem głową. - Jest pan głodny? - Tak, jechałem bez przerwy przez cały dzień. Czy ktoś mógłby zająć się moim wierzchowcem? - Będziesz musiał zrobić to sam - powiedziała. Badger nie ma czasu. - Rozumiem. - Odwrócił się na pięcie i wymasze¬ rował z pokoju. 43

- Z tyłu za domem jest szopa! - zawołał za nim Badger. - Może pan tam zostawić konia. Marcus nie odezwał się. Potrafił zatroszczyć się o konia, lecz nie mógł znieść myśli, że Duchessa mieszka tu sama z mężczyzną, który mówi jak dżen­ telmen, jest jej kucharzem i podaje pieczoną kaczkę z ziemniakami i natką pietruszki. I chociaż Badger był brzydki niczym stary sękaty pień dębu i dosyć sta­ ry, by być jej ojcem, i tak wydawało mu się to niewła­ ściwe. Co tu się dzieje? Zdecydowanie nie przymierała tutaj głodem. Nu­ ciła, kiedy przyjechał i miała na policzku smugę atra­ mentu. Wyglądała przy tym tak pięknie, że pragnął tylko siedzieć i wpatrywać się w nią - przynajmniej dopóki nie wszedł Badger i nie oznajmił, że obiad podany. Z tego, co wiedział, wuj jej nie zabezpieczył, nie zapisał niczego. I, według jego wiedzy, nie miała żadnych innych dochodów. A zatem, co tu naprawdę się dzieje?

ROZDZIAŁ

3

Marcus odsunął talerz, westchnął z zadowoleniem i splótł dłonie na płaskim brzuchu. Duchessa skoń­ czyła jeść chwilę przedtem i po prostu siedziała spo­ kojnie, chłodna i opanowana, ani trochę nie poruszo­ na jego obecnością, jakby goszczenie mężczyzny na obiedzie było czymś zwyczajnym, jakby robiła to co dzień. Po prostu czekała: aż skończy posiłek i zacznie mówić. Czekała cicha i spokojna, jak zawsze od kie­ dy ją pamiętał. Obracała z wolna kieliszek pomiędzy palcami, wytworny kieliszek, jak zauważył. Taki kieli­ szek, z ładnego kryształu, musiał kosztować parę gwi44

nei. Z pewnością był częścią większego kompletu. Kto za nie zapłacił? Mężczyzna, który z nią jadał? - Badger jest bardzo zdolnym kucharzem - powie­ dział z aprobatą w głosie. - Pietruszka to był dobry pomysł. Jej zieleń uwydatniła biel ziemniaków i brąz kaczej skórki. - Tak, to wyraz jego artyzmu. Badger jest wielce utalentowanym człowiekiem. - A jakież to inne talenty posiada? Wzruszyła ramionami, nieporuszona jak zwykle, odsuwając od siebie to niegrzecznie sformułowane pytanie i traktując je jako impertynencję, którą istot­ nie było. - Dobrze wyglądasz - powiedział. - Wszyscy mar­ twili się o ciebie. Kiedy już sobie przypomnieli, że istnieję, pomyśla­ ła, lecz powiedziała tylko: - Dziękuję ci. Ty także pięknie wyrosłeś. Czy wiodłeś żywot dżentelmena, zanim mój oj... zanim umarł lord? - O nie, byłem majorem w armii. Po śmierci wuja musiałem zrezygnować z patentu. Nie chciałem tego przeklętego tytułu, chociaż on nigdy w to nie wierzył. Mówię szczerze, nigdy mnie nie obchodziło, czy zo­ stanę jego dziedzicem. Jak wszyscy inni, sądziłem, że szybko się ożeni i dalej będzie próbował spłodzić mę­ skiego potomka. I gdyby nie ta nagła śmierć, z pew­ nością by mu się to udało. - To dziwne, że nie ożenił się drugi raz. - Zginął siedem miesięcy po śmierci ciotki. Gdyby się ożenił przed upływem roku... no, powiedzmy, ośmiu czy dziewięciu miesięcy, na pewno wzięto by mu to za złe. A wuj liczył się z opinią innych. - Po śmierci żony często odwiedzał moją matkę. Prawdę mówiąc, spędzał z nią prawie cały wolny czas. Bardzo się zmienił po śmierci Marka i Charliego... 45

Przynajmniej w ciągu tych ostatnich miesięcy czuł się szczęśliwy. Marcus, słysząc to, nie był szczególnie zdziwiony. W końcu wuj zawsze odznaczał się dużym tempera­ mentem i utrzymywał kochankę, by ją mieć stale do dyspozycji. Postanowił jednak nie wypowiadać tego spostrzeżenia głośno, przynajmniej nie w obecności nieślubnej córki wuja. Skinął więc tylko głową, a po­ tem nagle zapytał: - Czy jesteś podobna do matki? - Tak, ale, jak pewnie zauważyłeś, mam oczy ojca i jego czarne włosy. Moja matka miała przepiękne włosy, jasne, złociste. - Umilkła na chwilę, a potem dodała spokojnie: - Wiem, o czym myślisz. Nie mie­ ści ci się w głowie, by mężczyzna pozostał wierny jed­ nej kochance przez dwadzieścia lat. Moja matka by­ ła piękna, czarująca i oddana. Nie było w niej cienia złośliwości. Niczego od niego nie chciała. Widzisz, kochała go. - Rozumiem - powiedział spokojnie. - Przykro mi, Duchesso. - A oto szarlotka - oznajmił Badger, wkraczając do saloniku. Ciekawe, czy podsłuchiwał i specjalnie wybrał tę chwilę na wejście, pomyślał Marcus. Jeżeli nawet tak było, zachował się bardzo zręcznie. - Kto raz spróbuje szarlotki Badgera, oddałby za nią wszystkie pieniądze - powiedziała Duchessa. Marcus uśmiechnął się i skosztował. Zamknął oczy. - Nie mógłbym jej niczego zarzucić, nawet gdy­ bym chciał - powiedział. Duchessa skinęła głową. - Trudno uwierzyć, że na­ prawdę nie zależało ci na tytule i całym związanym z tym bogactwie. Wzruszył ramionami. - Nie zależało mi, naprawdę. Byłem zadowolony z życia, jakie prowadziłem. Nie chciałem odchodzić z wojska. Byłem tylko synem 46

drugiego syna, lecz czułem się potrzebny. Przyjemnie było pomyśleć, że być może ocaliłem czyjeś życie, a nie zmarnowałem głupio żadnego. - Przez wszystkie te lata służyłeś na Półwyspie? Skinął głową. - Wyjechałem tam w sierpniu 1808 roku, tuż po śmierci chłopców. Hiszpanie nie pozwo­ lili nam sobie pomóc, pojechaliśmy więc prosto do Portugalii, a konkretnie do Figueria de Foz w pobliżu Coimbry. Służyłem pod Wellingtonem... - przerwał zawstydzony. - Przepraszam, że cię tym zanudzam. - Proszę, mów dalej - powiedziała tylko. Spojrzał na nią zdumiony, ponieważ jak dotąd żad­ na kobieta, nawet jego matka, nie chciała słuchać o jego wojennych przeżyciach. Pochylił się i zaczął powoli: - Napoleon podbił Hiszpanię i ruszył na Liz­ bonę, mijając Talaverę i Elvas. - Czy to nie on powiedział: „Muszę wykurzyć An­ glików z Półwyspu. Nic nie zdoła powstrzymać moich zamiarów"? - Tak, chyba właśnie tak się wyraził - przytaknął Marcus, marszcząc brwi. - Opowiadaj dalej. Skrzywił się na samo wspomnienie dalszych wypad­ ków, lecz mówił dalej: - Potem było to okropne zimo­ we przejście przez góry Galicji, pod dowództwem sir Johna Moore'a. Jakoś udało nam się wyprzedzić Francuzów. Brakowało żywności. Zwierzęta... - Po­ trząsnął głową i spojrzał na nią, nienawidząc swych wspomnień, widząc przed oczyma twarze żołnierzy, oficerów, których nazywał przyjaciółmi, a którzy w większości byli już martwi. A on nie zdołał im po­ móc. - Nie - powiedział. - Wystarczy na dziś. - A co sądzisz o zawieszeniu broni, zawartym przez Napoleona po jego zwycięstwie nad Prusakami pod Liitzen i Budziszynem? 47

Marcus wzruszył ramionami. - Zobaczymy, czy bę­ dzie trwale. Nikt spośród moich znajomych nie przy­ puszcza, by utrzymało się dłużej niż do lata. - Czy to prawda, że Wellington woli, by jego ge­ nerałowie nie walczyli bezpośrednio ż samym Napo­ leonem, że zawsze próbuje doprowadzić do bitwy dowodzonej przez francuskich marszałków? Zaskoczyła go. Tylko nieliczni mieli taką wiedzę. Skąd o tym wiesz? - Przeczytałam - powiedziała obojętnie. Zdał so­ bie sprawę, że obraził ją, traktując jak damę, czyli puch marny, mający ledwie śladowy móżdżek pomię­ dzy swoimi kształtnymi uszkami. - Tak, masz rację. Wellington powiedział, że obec­ ność Napoleona na polu walki warta jest czterdziestu tysięcy ludzi. Nie zwykłych ludzi - żołnierzy. Siedziała wyprostowana, oparłszy łokcie na stole. Pokój, oświetlony miękkim światłem świec, wydawał się szczególnie przytulny. Szarlotka stała zapomnia­ na na talerzykach. - To wspaniałe. Nigdy o tym nie słyszałam. A czy to prawda, że to nie rosyjska zima pokonała Napoleona, lecz sami Rosjanie? - Tak, lecz nie ma co do tego zgody. Nie muszę ci mówić, że wszyscy, którzy uważają Napoleona za naj­ większego wodza wszech czasów, winią tę okropną rosyjską zimę. Ja zaś słyszałem, że Rosjanie pilnie przestudiowali wszystkie kampanie Napoleona i wie­ le się od niego nauczyli. Dlatego mogli go pobić jego własną bronią. - Nie zapominaj, że zawiodło zaopatrzenie. Wy­ obraź sobie tylko te odległości pomiędzy Moskwą a Zachodem! Wprost nie mieści się w głowie, ile po­ trzeba było żywności, ubrań i wyposażenia. - Tak - powiedział Marcus. - Wyobrażam sobie. Nie mógł się powstrzymać, by się w nią nie wpatry48

wać. Czy ma opiekuna, który służy w armii lub mary­ narce? I dlatego tak wiele wie? - Ile czasu zajmą ci przygotowania do wyjazdu? - zapytał nagle. - Wyjazdu? O czym ty mówisz? - Oczywiście wrócisz ze mną do Chase Park. - Nie widzę w tym nic oczywistego - powiedziała. Ze zdziwieniem zauważył, jak jej dłoń zaciska się w pięść. Duchessa, zaciskająca dłoń w pięść? Nie, z pewnością tylko to sobie wyobraził, nie mogłaby zrobić niczego tak gwałtownego. I co takiego powie­ dział, że tak się nastroszyła? Nie potrafił sobie wy­ obrazić tej delikatnej białej dłoni zaciśniętej w pięść. - Powinnaś była zamieszkać w Chase Park pół ro­ ku temu. Przeprosiłem cię za to, co się zdarzyło. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Przez ostatnie trzy mie­ siące nie robiłem nic innego, tylko próbowałem cię odnaleźć. A teraz jestem tutaj i oferuję ci dom, odpo­ wiednie towarzystwo, a jeśli będziesz chciała poje­ chać na sezon do Londynu, oczywiście, pojedziesz. I dopilnuję, byś miała odpowiedni posag. Z twoim wyglądem i znajomością spraw wojskowych z pewno­ ścią nie będziesz musiała długo czekać. Niejeden urlopowany oficer będzie chciał cię poślubić. Spojrzała na niego, znowu spokojna i nieruchoma, z rękami ułożonymi płasko na gładkim obrusie. Na jej palcach zauważył ślady po atramencie. - Oczywi­ ście, jeżeli małżeństwo jest tym, czego pragniesz. Lecz czego innego mogłaby pragnąć kobieta? Dama? - Nie - powiedziała spokojnie. - Nie pragnę mał­ żeństwa. Teraz mój dom jest tutaj. To bardzo miłe z twojej strony, że zadałeś sobie tyle trudu, by mnie odszukać, ale minęło już sporo czasu i przekonałam się, że potrafię być samodzielna. Nie potrzebuję se­ zonu ani posagu. Ani męża. Są inne drogi, Marcusie, poza małżeństwem. Nawet dla damy. 49

- A jakim to sposobem stałaś się taka niezależna? Poznałaś jakiegoś żołnierza po śmierci matki? Czy to on powiedział ci... - Wzruszył ramionami i zamilkł, lecz jego intencje były jasne, aż nazbyt jasne. Uśmiechnęła się lekko, lecz był to zimny uśmiech, ta­ jemniczy i gniewny. Kiedy się jednak odezwała, w jej głosie - jak zwykle - nie było gniewu. - A to już nie twój interes, mój panie. Lecz swoją drogą, co za ciekawy sposób rozumowania. Zainteresowanie sprawami mili­ tarnymi czy przyczynami klęski Napoleona w Rosji nie mogło się oczywiście narodzić w mojej głowie. Cokol­ wiek w niej jest, musiało zostać przez kogoś wtłoczone, dokładniej mówiąc, przez jakiegoś wojskowego, który bez wątpienia opłaca ten czarujący domek i utrzymuje mnie, tak jak mój wuj utrzymywał moją matkę. Pochylił się gwałtownie do przodu i uderzył pięścią w stół. - Do licha, Duchesso, nie miałem tego na my­ śli. Zapomniałaś, że jestem twoim kuzynem? I cho­ lerną głową rodziny Wyndhamów? Co oznacza, że te­ raz ja jestem za ciebie odpowiedzialny. - Wprawdzie jesteś moim kuzynem, ale ja jestem tylko bękartem. Nie jesteś mi nic winien, Marcusie. A już na pewno nie jesteś za mnie odpowiedzialny. Mój ojciec był, ale jak wszyscy mężczyźni uważał się za nieśmiertelnego i dlatego mnie nie zabezpieczył. Tak czy inaczej, przekonałam się, że przyjemnie jest być niezależną. - Masz osiemnaście lat i jesteś damą. Nie możesz sama stanowić o sobie. - Mam prawie dziewiętnaście lat i faktem jest, że stanowię o sobie. Faktem jest również to, że jestem bękartem. Nie staraj się kłaść lukru na tym ciastku, bo on tu nie pasuje. Poczuł, jak ogarnia go gniew i frustracja. Oto był tu, rycerz w lśniącej zbroi, tylko że dama nie chcia50

ła, by ją ktoś ratował. I najwyraźniej niczego się nie bała. Nagle roześmiała się. - Wiem, co myślisz. Zadałeś sobie tyle trudu, żeby ocalić kuzynkę z nieprawego ło­ ża, a ona odrzuca twoją pomoc. I to nakarmiwszy cię obiadem, jakiego od dawna nie miałeś okazji skoszto­ wać. Przykro mi, Marcusie, ale tak to wygląda. - Zapakujesz swoje rzeczy i wrócisz ze mną do Chase Park. Jestem to winien twojemu ojcu, a mojemu wujowi. Chciałbym wyjechać jutro. Czy Badger może się zająć przygotowaniami? Zdawało się, że w ogóle nie zwróciła uwagi na je­ go słowa. Patrzyła przed siebie, zamyślona. Nagle za­ częła nucić melodię, której nie słyszał nigdy przed­ tem. - Wybacz mi - powiedziała szybko i wstała z krzesła. - Nie odchodź, Marcusie, powinnam zaraz wrócić. Wybiegła z jadalni, pozostawiając lorda Chase z niedojedzoną szarlotką na talerzyku i wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy. - Napije się pan brandy? A może porto lub klare­ tu? - Poproszę o porto - powiedział, a potem siedział samotnie przez dobry kwadrans, czekając na nią i są­ cząc wino. - Co ona tam robi? - zapytał Badgera, który wszedł, aby pozbierać naczynia. - Nie mam pojęcia. - Oczywiście, że masz, ale nie powiesz, prawda? Do licha, Badger, jak ona może pozwolić sobie na ta­ ki dom? I na ciebie? Jest jakiś mężczyzna, prawda? Ktoś związany z wojskiem, kto opłaca rachunki. - Musi pan porozmawiać o tym z panną Cochrane, milordzie. - Chciałbym, żebyśmy wyjechali jutro. Zdążysz ze wszystkim, Badger? 51

Badger wyprostował się na całą, godną pozaz­ droszczenia, wysokość. - O tym też będzie pan mu­ siał porozmawiać z panną Cochrane. - A potem do­ dał już spokojniejszym głosem: - Powinien pan wiedzieć, co to takiego lojalność. Był pan w wojsku. Nie ma wielu cenniejszych rzeczy niż absolutna lo­ jalność. Marcus westchnął i odstawił kieliszek. - Oczywi­ ście, masz rację. Czy Duchessa miałaby mi za złe, gdybym jej poszukał? - Chyba już wraca. Proszę pana, to dla niej bardzo przykre dowiedzieć się, że jej ojciec nie żyje od sze­ ściu miesięcy, że chciał, aby z nim zamieszkała i nie zapomniał o niej jak wszyscy. Zbyt wiele było wokół niej śmierci. - Jeżeli nawet tak jest, to dobrze ukrywa swoje uczucia - powiedział Marcus. - Żadnych łez, szlo­ chów, niczego. Żadnych próśb, wyjaśnień czy choćby cienia radości na mój widok. - To oczywiste, a czego pan oczekiwał? - Sam już nie wiem - powiedział Marcus powoli, unosząc wytworny kieliszek, kołysząc nim i obserwu­ jąc rozlewającą się po ściankach czerwień. Do licha, miał ochotę ją udusić. - Proszę zachowywać się delikatnie. - Badger pod­ szedł do drzwi i otworzył je przed powracającą Du­ chessa. - Przepraszam, że to tak długo trwało - powie­ działa. - Wolałbyś tu pozostać czy przejdziemy do saloniku? - Tutaj jest dobrze. Co robiłaś? - To i owo. Nic, co byłoby warte twojej uwagi. Poczuł, jak znowu ogarnia go gniew. - Pojedziesz jutro ze mną do domu i tyle - powiedział tonem władcy absolutnego. 52

- Nie pojadę, ale dziękuję ci za to poczucie winy czy odpowiedzialności, czy też cokolwiek innego, co tobą kieruje. Posłuchaj mnie, Marcusie, czuj się roz­ grzeszony, naprawdę. Od ciebie dowiedziałam się, że ojciec mnie nie porzucił, a to dla mnie ważne. Dzię­ kuję ci. A teraz przykro mi, lecz nie ma tu dosyć miej­ sca, abyś mógł przenocować. W Biddenden, blisko drogowskazu „Dziewice z Biddenden"... - A co to, u licha, za dziewice z Biddenden? - Nie przejeżdżałeś przez wioskę? Mniejsza z tym. Dziewice z Biddenden to Elizabeth i Mary Chalk¬ hurst. Żyły w dwunastym wieku i były siostrami sy­ jamskimi. Tak czy inaczej, gospoda Pod Szachownicą jest nie najgorsza, choć trochę ciasna. Lecz może nie będzie zbyt ciasna dla nowego lorda Chase. - Wstała i uśmiechnęła się do niego leciutko. Był to zaledwie cień uśmiechu, lecz lepsze to niż nic. Wstał, podszedł do niej i spojrzał na nią z góry. Zdawał sobie sprawę, iż pewnie wygląda to tak, jak­ by chciał ją zastraszyć, lecz nie dbał o to. - Wrócę tu jutro rano - oznajmił i wyszedł. Badger już czekał w małym holu. Otworzył drzwi i cicho wyprowadził go na zewnątrz. - W gospodzie zajmą się pańskim koniem, milor­ dzie - powiedział. - To już coś - odparł Marcus, potrząsając głową. Siostry syjamskie... Nie do wiary! *

Kiedy powrócił nazajutrz, Duchessa, ubrana w nie­ modną, szarą bawełnianą sukienkę, zapiętą tuż pod brodą, klęczała w ogrodzie, pieląc rabatki. Zsiadł z konia, przywiązał go do palika i poszedł do niej. - Nie wiedziałem, że jesteś ogrodniczką. 53

Podniosła na niego wzrok. Słoneczne promienie utworzyły aureolę nad jej głową. Dostrzegł krople po­ tu na czole i dwie ciemne smugi na policzku. Do dia­ bła, wyglądała ślicznie, bardziej niż ślicznie. - Tak, bardzo lubię pracować w ogrodzie, odziedziczyłam to zamiłowanie po matce. Tylko że ja mam lepszą rękę do roślin. A skoro czasu mi nie brakuje, dlaczego nie? - Jak to się stało, że nagle masz tyle czasu? A mo­ że jak ptaszek wzniesiesz się nad różami i odlecisz ze śpiewem? - Wszystko jest możliwe. - Chciałbym usłyszeć uczciwą odpowiedź, Duchesso. - Jeżeli tak mi się będzie podobało. Miał ochotę dać jej po uszach. Przykucnął obok. Skąd bierzesz pieniądze na życie? - Czyżbyś już nie wierzył, że utrzymuje mnie jakiś mężczyzna? - Nigdy w to nie wierzyłem. Nie zrobiłabyś czegoś takiego. Ale to nie ma sensu. Jesteś tylko młodą dziewczyną i... - Marcusie, nie widziałeś mnie od pięciu lat. Nie masz pojęcia, jaka teraz jestem i co potrafię. Krótko mówiąc, nic o mnie nie wiesz. - Bliźniaczki tęsknią za tobą i ciotka Gweneth też. Chciałyby, żebyś wróciła ze mną do domu. Spojrzała w dół na swoje brudne rękawiczki, na ży­ zną glebę, która karmiła jej cenne róże, i uśmiechnę­ ła się. - Wyrosłeś na bardzo przystojnego mężczyznę, Marcusie. Stanowisz doskonałą partię. A teraz, kiedy zostałeś lordem Chase, każda kobieta w tym pięknym kraju będzie pragnęła mieć cię za męża. Wkrótce ożenisz się i będziesz chciał począć dziedzica. Nie mogę sobie wyobrazić, by twoja żona zgodziła się mieć mnie blisko siebie. Jestem bękartem. Powinie­ neś o tym pamiętać. 54

- Nie mam jeszcze nawet dwudziestu pięciu lat! Na miłość boską, daj mi choć trochę czasu, nim będę musiał nałożyć sobie pęta! - Wybacz mi. Rozumiem cię. Mnie też się do tego nie spieszy. Musisz przyznać, że moje niecodzienne wycho­ wanie musiało zaowocować tym, że wyrosłam na osobę o nieco cynicznych poglądach na stosunki pomiędzy ko­ bietami i mężczyznami, a zwłaszcza pomiędzy żonatymi mężczyznami a niezamężnymi kobietami. - Do licha, to bez znaczenia. Posłuchaj, Duchesso, nie możesz mieszkać tu sama z mężczyzną, choćby był tylko służącym. Zniszczysz sobie reputację. Zo­ stałaś wychowana na damę. Powinnaś wyjść za mąż za jakiegoś dżentelmena i rodzić mu dzieci. Chciał­ bym zapewnić ci przyszłość. Tak jak zrobiłby to twój ojciec. Proszę, nie możesz tu zostać. Nie odezwała się. Klęczała w milczeniu, z rękami spoczywającymi spokojnie na czarnej, żyznej ziemi. Podniósł się, tak wściekły na nią za to milczenie, za jej upór, aż zabrakło mu słów. A potem krzyknął na cały głos: - Co robisz, żeby utrzymać ten cholerny dom? Ona także wstała, zsunęła powoli z rąk rękawiczki i upuściła je na ziemię. - Miałbyś ochotę na śniada­ nie, Marcusie? Nadal jest bardzo wcześnie. - Uduszę cię - powiedział, spoglądając na jej szy­ ję, ukrytą dokładnie pod ohydną, spłowiała sukienką. - Tak, uduszę cię, ale dopiero po śniadaniu. Więc co tam ten Badger przygotował?

ROZDZIAŁ

4

Chase Park Sierpień 1813 Dwa cholerne miesiące, pomyślał, zwijając arkusz papieru, zawierający zaledwie dwa akapity, jakie ra­ czyła napisać do niego ta przeklęta dziewczyna, którą sam wiele lat temu nazwał Duchessa. Jak śmiała? Przeczytał list jeszcze raz, czując, jak twarz czer­ wienieje mu z gniewu: Milordzie, To bardzo miło z Twojej strony, że przystałeś mi winogrona z Twojego ogrodu. Badger z przyjemno­ ścią sporządził z nich kilka wyśmienitych dań. Proszę pozdrowić ode mnie ciotkę Gweneth i bliźniaczki. I podpis: „Twoja sługa" - nie Duchessa, nie, nie mogłaby zdobyć się na coś równie osobistego. Nawet nie uniżona sługa, którą oczywiście nie była, do licha! Podniósł wzrok i zobaczył stojącego w drzwiach Crittakera, który najwidoczniej obawiał się odezwać, dopóki Marcus go do tego nie zachęci. - Jak ma na imię panna Cochrane? - Duchessa, milordzie. - Nie, nie, chodzi mi o jej prawdziwe imię. To ja nazwałem ją Duchessa, gdy miała dziewięć lat, lecz nie pamiętam, jak brzmiało jej prawdziwe imię. Crittaker wydawał się zakłopotany. - Nie wiem. Czy mam zapytać lady Gweneth? 56

- Nie trudź się. To nie takie ważne. Właśnie dosta­ łem od niej list. Dziękuje za winogrona. Badger się nimi zajął. Jak przypuszczam, Duchessa miewa się dobrze. Nic więcej nie pisze. Chyba powinienem jej odpisać, lecz najpierw musiałbym ją zabić, okaleczyć lub udusić, aby przyciągnąć jej uwagę. Crittaker przezornie wycofał się z pokoju. - Resz­ tę korespondencji możemy przejrzeć jutro, milor­ dzie. Marcus chrząknął, wziął do ręki arkusz papieru, za­ nurzył pióro w onyksowym kałamarzu i zaczął pisać: Droga Duchesso, Wręcz trudno mi wyrazić, jaką przyjemność sprawiła mi wiadomość, że Badger ucieszył się z tych przeklętych winogron. Ufam, że miewasz się dobrze, choć nic o tym nie piszesz. Ja mam się dobrze, ciotka Gweneth i bliź­ niaczki także, chociaż Antonia wciąż zamawia u Hookhama w Londynie powieści i wmawia mi, że tak bardzo zainteresowały ją zbiory kazań i że to je właśnie sprowadza. Fanny przybiera na wadze i ciotka powiedziała jej, że żaden dżentelmen nie zechce z nią rozmawiać, jeśli będzie miała więcej niż jeden podbródek. Nie przypuszczam, byś chciała mi powiedzieć, jak zarabiasz na utrzyma­ nie domu, jedzenie i opłacenie Badgera... Twój sługa, Marcus Wyndham Napisałem za dużo, pomyślał. Ona nie zasługuje na wszystkie te słowa. Mimo to bardzo starannie zło­ żył list, umieścił go w kopercie i zaadresował, po czym rozgrzał wosk i zapieczętował kopertę sygne­ tem. 57

Wrócił do lektury „London Gazette" i przeczytał ostatnie wieści z frontu. Schwarzenberg przekroczył Sudety i próbował zdobyć Drezno, jednak Francuzi zamienili je w prawdziwą twierdzę i z łatwością od­ parli źle skoordynowany atak sprzymierzonych. Oczy­ wiście, wkrótce nadciągnął z odsieczą Napoleon. Schwarzenberg stracił w bitwie trzydzieści osiem ty­ sięcy ludzi i musiał wycofać się z powrotem do Czech. Trzydzieści osiem tysięcy zabitych! Marcus nie mógł się z tym pogodzić. Dobry Boże, tylu żołnierzy za­ rżniętych z powodu czyjejś niekompetencji! Tęsknił za armią, lecz wiedział, że dopóki się nie ożeni i nie spło­ dzi dziedzica, nie wolno mu ryzykować. Był to winien pokoleniom Wyndhamów, z których się wywodził. Do diabła z tym! Odwrócił się na krześle i nacisnął dzwonek. Critta­ ker pojawił się po niespełna dwóch minutach. Marcus westchnął i na następne trzy godziny pogrążył się w sprawach związanych z zarządzaniem majątkiem. W końcu musiał wiedzieć o interesach wuja przynaj­ mniej tyle, aby nie zrobić z siebie kompletnego idioty. Pipwell Cottage Listopad 1813 Duchessa w milczeniu wpatrywała się w list. Nie mogła tego pojąć. Przeczytała go jeszcze raz, i jesz­ cze. A potem zawołała, nie zdając sobie sprawy, że krzyczy: - Badger, przyjdź tu proszę, tylko szybko! Słyszała, jak wypadł pośpiesznie z kuchni i biegnie do niej przez hol i salonik. Oddycha! ciężko, musiała go przestraszyć. - Przepraszam, ale chciałabym, abyś i ty to prze­ czytał. Nie mogę uwierzyć. To jakiś absurd, żart. Tb... - Umilkła raptownie i podała list Badgerowi. 58

Przeniósł wzrok z jej białej twarzy na papier. Prze­ czytał list, cicho zagwizdał i przeczytał jeszcze raz. A potem jeszcze raz. Usiadł na kozetce tuż obok niej i ujął jej dłonie. No cóż, to dopiero niespodzianka - powiedział spo­ kojnie. - Wygląda na to, że wszyscy cię szukali. Od­ nalezienie cię zajęło lordowi dwa miesiące, temu dżentelmenowi potrzeba było znacznie więcej czasu. Pisze, że szukał cię od maja. No cóż, więc wreszcie cię odnalazł. - Marcus nic o tym nie wie. - Nie, i tak jest lepiej. Ten prawnik to realista. Wie, że twoja pozycja jest niepewna i że wszystko zależy od tego, aby on spotkał się z tobą, zanim zrobi to reszta rodziny. To mądry człowiek. - Pisze, że chciałby przyjechać w poniedziałek. - Tak, racja. - Poklepał ją po ręce, a potem wstał i zaczął węszyć niczym ogar na tropie. - Moja galan¬ tyna z szynki zbyt mocno pachnie. Zapewne ten mie­ lony czarny pieprz nie był aż tak dobrej jakości, jak mnie zapewniał ten stary oszust, Freeman. No cóż, spróbuję dodać więcej bazylii i być może jeszcze szczyptę rozmarynu. Powinno pomóc. Cieszę się, Du­ chesso, że twój ojciec nie zapomniał o tobie. Słusznie postąpił. Będę go lepiej wspominał. - Zastanawiam się, czy nie ma w tym czegoś więcej - powiedziała. - Zobaczymy, kiedy przyjedzie ten Wicks - odparł Badger i wrócił do swojej szynki. *

Pan Wicks był bardzo stary i bardzo chudy. Jego kaprawe oczka błyszczały nieskrywaną życzliwo­ ścią. Uśmiechał się uprzejmie, odsłaniając mocno 59

przerzedzone uzębienie. Duchessa odprężyła się nieco, - Jak też się pani miewa? - zapytał i szarmancko pochylił się nad jej dłonią. - Bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się panią odnaleźć. Muszę przy­ znać, że bardzo tu ładnie. Chętnie wypiłbym filiżan­ kę herbaty, a pani, młoda damo, z pewnością chcia­ łaby usłyszeć wszystko o tej niezwykłej, lecz jakże pomyślnej, odmianie losu. Duchessa wprowadziła go do saloniku, poczęsto­ wała herbatą i usiadła prosto na krześle, z rękami złożonymi spokojnie na kolanach. - Jak już pisałem w liście, pani nazwisko brzmi te­ raz Wyndham, gdyż ojciec pani poślubił pani matkę w listopadzie, na dwa miesiące przed swoją śmiercią i natychmiast zlecił mi, bym przeprowadził postępo­ wanie, w którego wyniku zostałaby pani jego prawo­ witą córką. Postępowanie zostało zakończone w ma­ ju. Nie chciałem kontaktować się z panią wcześniej, istniała bowiem obawa, że ktoś z rodziny Wyndha­ mów może chcieć storpedować moje usiłowania, choćby po to, aby nie mogła pani dziedziczyć po swo­ im ojcu. Lecz wszystko poszło dobrze i teraz jest pa­ ni pełnoprawnym członkiem rodziny Wyndhamów. Szukałem pani, ale nie mogłem odnaleźć i dopiero wynajętemu detektywowi udało się wpaść na pani ślad. Wyglądała na wstrząśniętą, i nic dziwnego. - Moja matka nic mi nie powiedziała, ojciec też nie. Pomy­ ślałam, że napisał pan do mnie jako do panny Wynd­ ham wyłącznie przez grzeczność lub może zaszło ja­ kieś nieporozumienie. - No cóż, jest pani teraz damą, lecz, jak sądzę, gdy­ by wydało się to przedwcześnie, przyniosłoby więcej szkody niż pożytku. Jest pani córką lorda i damą 60

z urodzenia, podobnie jak lady Fanny i lady Antonia. Ojciec pani zwierzył mi się, iż postanowił o niczym pani nie mówić, dopóki postępowanie nie zostanie ukończone. Bardzo mi przykro, że oboje rodzice zmarli tak nagle, pozostawiając panią nie zabezpie­ czoną i nieświadomą tego, co dla niej uczynili. Obo­ je bardzo panią kochali. - Tak - powiedziała powoli, wpatrując się gdzieś w przestrzeń za jego lewym ramieniem. - Rzeczywi­ ście. Czy ojciec naprawdę ją kochał? Tak, teraz była te­ go pewna. Kochał ją. Opuściła głowę i zapłakała. Po raz pierwszy, od kiedy Marcus powiedział jej o śmier­ ci ojca, łzy potoczyły się po jej policzkach, spadając na zaciśnięte dłonie. Płakała bezgłośnie, dopóki Badger nie podszedł i nie podał jej chusteczki, zwra­ cając się przy tym do pana Wicksa: - Ona nigdy nie nosi przy sobie chusteczki. Tyle razy jej mówiłem, aby włożyła ją do kieszeni, lecz zawsze zapomina. W po­ rządku, Duchesso, płacz, jeśli masz na to ochotę. Ta chusteczka od lat czekała na taką okazję. - Dziękuję ci, Badger - powiedziała. Z pobladłą twarzą, zaczerwienionym nosem i spuchniętymi ocza­ mi i tak wydała się panu Wicksowi najpiękniejszą da­ mą, jaką widział od lat. - Ma pani oczy ojca i jego włosy. Matkę pani widziałem tylko raz. Wydała mi się nadzwyczaj piękną kobietą, taką promienną, że wpa­ trywałem się w nią bez końca, a ojciec pani tylko się śmiał i mówił, że to dla niego nic nowego, że żaden mężczyzna, który raz ją zobaczy, nie może oderwać od niej spojrzenia. A pani co najmniej dorównuje jej urodą. Teraz zajmie pani należne jej miejsce, lady Duchesso. Wiem, że to brzmi dość dziwnie, lecz oj­ ciec pani nalegał, aby zachować to imię. O ile pamię­ tam, powiedział wówczas: „Tak, Wicks, ona jest lady 61

Duchessa i nikim innym. To młoda kobieta wspania­ łej urody i charakteru, która potrafi wpływać na swo­ je otoczenie, jeśli tylko da jej się szansę, a ja pragnął­ bym jej tę szansę zapewnić". I dlatego, młoda damo, nie jest już pani bękartem i nie musi żyć tutaj w od­ osobnieniu. Krótko mówiąc, może pani robić, co się pani podoba. - Co powiedziawszy, pan Wicks uśmiechnął się do niej promiennie i usiadł. - Lecz mnie jest dobrze tu, gdzie jestem - powie­ działa. - Cieszę się, że moi rodzice się pobrali, na­ prawdę się cieszę, ale nie rozumiem, jak to mogłoby wpłynąć na moją sytuację, która, tak czy inaczej, nie wymaga zmiany. Muszę panu powiedzieć, że obecny lord, Marcus Wyndham, także odnalazł mnie i zapro­ sił, bym zamieszkała w Chase Park. Zaoferował mi sezon w Londynie i posag, lecz odmówiłam. Doce­ niam, że starał się pan zachować ostrożność, lecz Marcus Wyndham byłby zadowolony, dowiadując się, jak postąpił mój ojciec i z pewnością nie starałby się niczemu przeszkodzić. Powinien był pan mu powie­ dzieć. - Być może - powiedział pan Wicks, upijając łyk herbaty. - Jednak nauczyłem się, że tam, gdzie cho­ dzi o mężczyzn, lepiej dmuchać na zimne. A poza tym, to jeszcze nie wszystko. Z tego, co o nim słysza­ łem, obecny lord to człowiek honoru, a także wierny przyjaciel i dzielny żołnierz, inteligentny i lojalny. Lecz teraz nie jest już w armii. Ma nowe obowiązki, musi sprostać nowym oczekiwaniom i postępować, jak przystało na dżentelmena z jego klasy. Być może nadal jest tym godnym podziwu człowiekiem, które­ mu można zaufać. Teraz jednak i tak nie ma to szcze­ gólnego znaczenia, ponieważ nic już nie da się zro­ bić. Jak powiedziałem, jest jeszcze coś... - Zakaszlał cicho, zakrywając usta dłonią, a potem podniósł gło62

wę i uśmiechnął się do niej szeroko. - Moje gratula­ cje, proszę pani. Została pani dziedziczką. Chase Park Grudzień 1813 Marcus zatrzymał Stanleya, szybko zeskoczył z sio­ dła i rzucił wodze Lambkinowi, swemu ulubionemu stajennemu, czczącemu wręcz ziemię, której dotknę­ ły kopyta Stanleya. - Dobrze go wytrzyj, Lambkin. Poddałem go dziś niezłej próbie. - Tak jest, milordzie - powiedział Lambkin, pokle­ pując ogiera po nozdrzach i zagadując do niego pieszczotliwie. - Tak, tak, ty bestio, zapewniłeś dziś jego lordowskiej mości niezłą przejażdżkę, co? Marcus uśmiechnął się i wyszedł ze stajni. Choć by­ ła połowa grudnia, słońce przygrzewało mocno i dzień był dość ciepły. Miał wiele do zrobienia, lecz kiedy rano obudził go jaskrawy blask słońca, uznał, że praca z pewnością zaczeka, czego nie da się powie­ dzieć o angielskiej pogodzie. A kiedy podzielił się tym spostrzeżeniem ze Spearsem, ten przytaknął i z dumą oznajmił: - Przygotowałem strój do konnej jazdy, mi­ lordzie. Ciemne bryczesy będą chyba odpowiednie na dzisiejszy dzień. I ten błękitny surdut. A w butach mógłby pan przejrzeć się lepiej niż w lustrze. - Skąd wiedziałeś, że będę chciał jeździć? - zapytał Marcus, otulając się szlafrokiem, pamiętającym jeszcze czasy kampanii portugalskiej i tak wytartym na łok­ ciach, że lada chwila mogły się na nich pojawić dziury. Spears uśmiechnął się tylko i powiedział: - Kaza­ łem też przygotować kąpiel. Czy mam pana ogolić? - Codziennie pytasz mnie o to i jak zawsze moja odpowiedź brzmi „nie". Nie jestem aż tak leniwy, by nie móc utrzymać w ręce własnej brzytwy. 63

- Doskonale, proszę pana. Naostrzyłem ją, jak zwykle. Pozwolę sobie powiedzieć, że pański zmarły wuj wprawdzie także nie pozwalał mi się golić, ale nieraz był bardzo wdzięczny, że ma mu kto przytrzy­ mać brzytwę, gdy musiał opatrzyć skaleczenia, bo za­ brał się do dzieła ze zbyt wielkim wigorem. - Dziękuję, że mi powiedziałeś. Ja także nie będę sobie pobłażał, dopóki nie zajdzie taka konieczność. Słuchaj, Spears, słyszałem niedawno, jak nuciłeś taką piosenkę - właściwie, to najpierw pomyślałem sobie, że mi się to śni, wiesz, właśnie miałem się obudzić. Chyba nie słyszałem jej nigdy przedtem. - To bardzo zgrabna przyśpiewka, milordzie. Spears uśmiechnął się i zaintonował głębokim bary­ tonem: Napoleon dni dal nam trzydzieści By nie został po nas ślad w tym mieście. Lecz ocenił źle nasz zapal I w pułapkę sam się złapał. Marcus chrząknął. - Twój głos jest lepszy niż ta piosenka. Przynajmniej jeśli chodzi o rymy. Napole­ on dał nam trzydzieści dni? Kiedyż to? - Abyśmy opuścili Berlin, milordzie. Schwarzen¬ berg rozkazał Bernadottemu, by bronił Berlina, lecz jak pan wie, Bernadotte wydał rozkaz opuszczenia miasta i byłby je opuścił, gdyby jego podkomendny Bulow nie wyperswadował mu tego. - Ale to nie było dokładnie tak, Spears. Nic nie wiem o żadnych trzydziestu dniach. Słyszałem krążą­ ce na ten temat żarciki, ale to wszystko. -To licentia poetica, milordzie, prawo autora. Mu­ si być bardzo popularny w armii. Żołnierze śpiewają jego piosenki podczas marszu. 64

Gdy Sampson otworzył przed nim wielkie drzwi głównego wejścia do Chase Park, Marcus nadal się uśmiechał, podśpiewując mimo woli. Przyzwyczajony był do niekończących się drobnych usług i względów, okazywanych mu przez służbę. Podziękował Sampso­ nowi, jak miał w zwyczaju i powiedział: - Przypusz­ czam, że Crittaker czeka już na mnie w gabinecie ze swoim smętnym obliczem szubienicznika i plikiem papierów do przejrzenia. - Tak, milordzie, dokładnie tak. Jakieś dwadzieścia minut temu słyszałem, jak pokrzykuje nad pocztą, którą mu zaniosłem. Natychmiast wpadłem do gabi­ netu, gnany nieprzyjemną myślą, że nie zdołał się po­ wstrzymać i uległ atakowi apolaustycznemu, co było­ by ze wszech miar niestosowne, lecz nic takiego się nie stało. Jednak to, co sprawiło, że dał wyraz swemu zaskoczeniu, musiało być sprawą najwyższej wagi. - A co to, u licha, jest atak apolaustyczny? - To ma coś wspólnego z niekontrolowanym da­ niem upustu uczuciom radości lub przyjemności. To akt pobłażania sobie, czyli coś, czego należy unikać, chyba że jest się szczęśliwcem, który może pozwolić sobie na to, aby ulegać swoim zachciankom. - Masz rację, Sampson, musiałbym natrzeć mu uszu, gdyby zdarzyło się to w mojej obecności. -I słusznie, milordzie. Marcus, teraz już nie na żarty zaintrygowany, nie przebrał się nawet, ale od razu pomaszerował do ga­ binetu. Otworzył szeroko drzwi i zapytał: - Powiedz mi, Crittaker, tylko spokojnie, jakaż to wiadomość sprawiła, że dałeś upust swoim uczuciom. Pan Crittaker nie odezwał się, tylko wręczył Mar­ cusowi pojedynczy arkusz papieru. Marcus przeczytał go raz i drugi, a potem wciągnął powietrze przez zęby i oznajmił: - Dobry Boże! Tego 65

nie przewidziałem. Możesz pozwolić sobie na jeszcze jeden atak apolaustyczny, Crittaker. - Apolaustyczny, milordzie? - Słyszałeś, człowieku. Na pewno znasz to określe­ nie. W końcu jesteś moim sekretarzem i powinieneś znać znaczenie wszystkich wyrazów, jakich mógłbym chcieć użyć. Crittaker milczał niczym zegar na kominku, zepsu­ ty od z górą siedemdziesięciu pięciu lat. Wyglądał przy tym, jakby cierpiał katusze. - No cóż, niedługo odwiedzi nas Duchessa - po­ wiedział Marcus, spoglądając przez wąskie okno na nagi zimowy trawnik. - Tak, przyjeżdża do nas wkrótce. Nie pisze, czy zostanie. Lecz oczywiście, zostanie, jeśli ma choć trochę rozumu. Przypusz­ czam, że powinienem dopilnować, by tak się stało. Jest kobietą, a ja mężczyzną. Posłucha mnie, ponie­ waż jestem lordem i jej kuzynem, a ona ma obowią­ zek robić to, co jej każę. - Pan Spears uważa, że to nie będzie takie proste. Marcus przewrócił oczami. Wyglądało na to, że je­ go osobisty lokaj, zarządca oraz sekretarz utworzyli koalicję. - Duchessa jest dumna, zgoda, lecz nie głu­ pia, przynajmniej taką mam nadzieję. - Spears twierdzi, że duma może czasem prowa­ dzić do bardziej niemądrych zachowań niż czysta głu­ pota. Marcus ostrożnie złożył list, schował go do kiesze­ ni i ruszył na górę, aby się przebrać. No cóż, Duches­ so, pomyślał, w końcu musiałaś do mnie przyjść. Do­ piero dużo później, gdy czytał list kolejny raz, zwrócił uwagę na ostatnie zdanie: Pan Wicks chciałby zobaczyć się z tobą w na­ stępny czwartek po moim przyjeździe. Ale z pewnością już o tym wiesz. 66

Czego, u licha, może chcieć od niego prawnik wu­ ja? Czyżby zanosiło się na coś, o czym nie miał poję­ cia? Lecz co by to być mogło? Duchessa przybyła do Chase Park na tydzień przed Bożym Narodzeniem. Ostateczny termin upływał pierwszego stycznia, lecz chciała już mieć to za sobą. Badger stał przy niej na schodach wejściowych, trzy­ mając w dłoni niewielką walizkę, stanowiącą cały jej bagaż. Już miała uderzyć w drzwi kołatką w kształcie lwiej głowy, która wzbudzała w niej w dzieciństwie ta­ ki lęk, gdy nagle drzwi otwarły się i oto stała już oko w oko z rozpromienionym Spearsem. - Panna Duchessa! Och, lady Duchessa! Jak cu­ downie, że pani przyjechała, proszę wejść, bardzo proszę. A to kto taki? - To Badger. Mój... hmm... lokaj. - A, tak. Nieważne, z pewnością jego lordowska mość urządzi wszystko jak najdogodniej dla pani. Czeka w bibliotece. Proszę za mną, lady Duchesso. Co do pani... hmm, lokaja... - Nazywam się Erasmus Badger, proszę pana. - Ach, tak, pan Badger... Zaprowadzę pana oso­ biście na górę, by mógł pan się przedstawić panu Spearsowi, lokajowi jego lordowskiej mości. Być mo­ że spotkamy się później we trójkę, aby omówić... hmm, pewne sprawy. Badger spojrzał na Duchessę, lecz ona tylko uśmiechnęła się tym swoim chłodnym, nieobecnym uśmiechem. - Idź z Sampsonem. Jego lordowska mość z pew­ nością nie poderżnie mi gardła we własnej bibliotece. Po czym spokojnie przekroczyła próg olbrzymiego, onieśmielającego pomieszczenia. Marcus stał za biurkiem. Nie poruszył się, kiedy zobaczył ją w drzwiach. - Więc przyjechałaś- powiedział tylko. 67

Skinęła głową. - Musiałam. Pisałam ci o tym. - Tak, aby zostać pełnoprawnym członkiem rodzi­ ny, musisz pokazać się tutaj przed pierwszym stycznia 1814 roku. Ale to nie ma sensu. Albo jesteś prawowi­ tym członkiem rodziny, albo nie. Nie podejrzewam cię o brak rozsądku, Duchesso, więc musi być w tym coś jeszcze. Nie mogła powiedzieć mu od razu wszystkiego, wy­ znać, po co tu przyjechała. Szok byłby zbyt duży. Zo­ stawi to panu Wicksowi. Uniosła więc tylko do góry brodę i nie odezwała się. Marcus chrząknął, rzucił na blat papiery, które trzymał dotąd w prawej dłoni i wyszedł zza masywne­ go biurka. - Moje gratulacje z okazji ślubu twoich ro­ dziców. . - Dziękuję; Żałuję tylko, że nic o tym nie wiedzia­ łam," że nie domyśliłam się czegoś, zanim... - No cóż, teraz już wiesz i jesteś nareszcie w domu, gdzie twoje miejsce. Niedługo Boże Narodzenie. Chciałbym zabrać ciebie, bliźniaczki i Spearsa na po­ szukiwanie drzewa, które zostanie spalone w komin­ ku w Wigilię. Wybierzesz się z nami? Przez krótką, króciutką chwilę wydawało mu się, że w jej błękitnych oczach dostrzega po raz pierwszy błysk podekscytowania, lecz to wrażenie zaraz minę­ ło, i kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było zwy­ kły chłód. - Dziękuję, Marcusie, to bardzo miło z twojej strony. Przepraszam, że zjawiłam się tutaj, nim moje sprawy zostały ostatecznie załatwione. I przykro mi, jeżeli zaniepokoiło cię to, że wkrótce zostanę uznana za prawowitego członka rodziny. - Nie pleć bzdur - powiedział szorstko. - Chase Park to teraz twój dom, tak samo jak mój. Gdybyś nie była takim uparciuchem, mieszkałabyś tu już od sze­ ściu miesięcy, zamiast... - Przerwał, potrząsnął gło68

wą, a potem, nie mogąc się powstrzymać, zapytał: Jak zarabiałaś, aby utrzymać ten przeklęty mały do­ mek? I za co kupiłaś te piękne kryształy? - Kiedy chciałbyś ściąć to drzewo? - Za godzinę - odparł, spoglądając na jej białą szy­ ję i mimo woli zaciskając palce. Jej suknia, o wiele bardziej stylowa od tych, w których widywał ją do tej pory, uszyta była z kremowego muślinu i nieco bar­ dziej wydekoltowana. Niewielki fragment dekoltu, który odsłaniała, wydał się Marcusowi całkiem po­ nętny. - Ubierz się ciepło i włóż mocne buty. Masz ciepłe ubrania i mocne buty? - Nie, chyba będę musiała włożyć halkę i nocne pantofelki. Nie martw się, Marcusie, mam dosyć ubrań. Nie jesteś moim opiekunem. I nie zapominaj, proszę, że jesteś starszy ode mnie tylko o pięć lat. Krótko mówiąc, Marcusie, jesteśmy oboje zbyt mło­ dzi, by roztkliwiać się nad sobą nawzajem. - A to co znowu? Nadal masz osiemnaście lat, a ja mimo mego młodego wieku z łatwością mógłbym zo­ stać wyznaczony na twojego opiekuna prawnego. Ra­ dzę ci zatem nie nadużywać mojej cierpliwości w tym względzie. - Twoja cierpliwość, Marcusie, zupełnie mnie nie obchodzi. Przyjechałam, ponieważ musiałam. A poza tym, mam dziewiętnaście lat. - A czy zamierzasz uczynić nam ten zaszczyt i zo­ stać? Uśmiechnęła się do niego leciutko, doprowadzając go niemal do furii, po czym odwróciła się na pię­ cie i wyszła, nie zamykając za sobą drzwi. Usłyszał, jak pani Emory wita się z nią aż nazbyt wylewnie: Witaj, Duchesso... o przepraszam, lady Duchesso. Proszę pozwolić, że odprowadzę panią do jej poko­ ju. Lord przeznaczył dla pani sypialnię księżniczki 69

Mary, a pewnie pamięta pani, że to jedna z najlep­ szych. - Oczywiście - odparła Duchessa. - To bardzo mi­ ło ze strony jego lordowskiej mości, że ulokował mnie w tak wspaniałym miejscu.

ROZDZIAŁ

5

Wypadałoby coś powiedzieć z okazji świąt, pomy­ ślał Marcus, sącząc cierpkie grzane wino, zaprawione gałką muszkatołową, i czując na twarzy ciepło, bijące od płonącego w kominku ognia. Odwrócił się i popa­ trzył na rodzinę zebraną w salonie. Poprzednie świę­ ta spędził przy obozowym ognisku, w otoczeniu swo­ ich żołnierzy, drżąc z chłodu na wzgórzach Galicji i zastanawiając się, jaką bitwę przyniesie następny rok i czy nie doścignie go śmierć. Uświadomił sobie, że nie ma dla Duchessy żadne­ go prezentu, choć Bogiem a prawdą, i tak na niego nie zasługiwała. No cóż, jest jeszcze czas, do Bożego Narodzenia zostało całe pięć dni. Jutro przyjeżdża z Londynu prawnik wuja. Zmarszczył brwi, zastana­ wiając się, co jeszcze mógł wymyślić jego wuj. Uzna­ nie Duchessy było słusznym postępkiem i nie miał nic przeciwko temu, choć spostrzegł, że ciotka Gwe­ neth od razu zaczęła spoglądać na dziewczynę ina­ czej. Nie potrafił sobie jednak wyobrazić, dlaczego miałaby nie aprobować Duchessy jako damy, skoro aprobowała ją jako bękarta. Dziwne, doprawdy. - Duchesso, Marcus mówił nam, że mieszkałaś w Smarden, w Pipwell Cottage - mówiła tymczasem ciotka - z mężczyzną. Doprawdy, moja droga, bar­ dzo to osobliwe i stawia pod znakiem zapytania two70

ją reputację, zważywszy tę twoją nieszczęsną prze­ szłość. Duchessa uśmiechnęła się leciutko. Jej wąskie dło­ nie, spoczywające spokojnie na kolanach, nawet nie drgnęły. - Nigdy nie uważałam mojej przeszłości za nieszczęsną, najwyżej tylko nieco kłopotliwą w tym przewrażliwionym na tle form świecie. - Niemniej mieszkałaś tam sama z mężczyzną. - Tak, nazywa się Badger. Był moim lokajem i ku­ charzem. To człowiek niezwykły i dalej mi służy. - Jednak nie tego oczekuje się od damy - drążyła dalej ciotka. Marcus, przerażony tym, jak pruderyjnie i świę¬ toszkowato brzmiały jej wywody, a w dodatku zdając sobie sprawę, że jego słowa muszą zabrzmieć podob­ nie, przerwał ciotce stanowczo: - To już i tak nie ma znaczenia. Duchessa jest teraz z nami i nie ma po­ trzeby więcej o tym mówić. - Ale ten człowiek przyjechał tu z nią. - Tak - potwierdziła Duchessa spokojnie, sącząc powoli wino. - Być może kucharka powinna poroz­ mawiać z Badgerem, gdyż grzane wino, które on przyrządza, nie ma sobie równych. Dodaje do niego jakichś tajemniczych składników, nikt nie wie jakich. Pamiętam, jak moja matka przekomarzała się z nim, żartując, że gdyby tylko udało jej się sprzedać prze­ pis, stalibyśmy się bogaci. - Mogę zaświadczyć o kulinarnych umiejętno¬ ścisach Badgera, ciotko. - Drogi Marcusie, ten mężczyzna mieszkał z mat­ ką, a potem z córką. Mówi najbardziej poprawną angielszczyzną, jaką można sobie wyobrazić. Z pew­ nością nie powinieneś pozwalać, by człowiek o ta­ kich aspiracjach wywierał wpływ na gospodarstwo domowe. Po co udaje lepszego od siebie? I na tym 71

nie koniec, mój drogi. Ona twierdzi, że nadal jest jej lokajem. Lokajem, Marcusie? To ze wszech miar nie­ stosowne i niesłychane, a ty, jako głowa rodziny, mu­ sisz zrobić z tym porządek. Nie chciałabym doczekać dnia, kiedy nazwisko Wyndhamów zostanie okryte jeszcze większą niesławą. Bardzo ciemne brwi powędrowały ku górze o do­ bry centymetr. - Nasze nazwisko okryte niesławą? A dlaczegóż to? Czyżbyś uważała, miła pani, że to ja jestem przyczyną tej tak zwanej niesławy, ponieważ objąłem dziedzicwo, choć jestem tylko synem drugie­ go syna? - Nie bądź niemądry, chłopcze, nie o ciebie tu cho­ dzi. Ta niesława, której doświadczamy, spowodowana została uznaniem Duchessy. Dodaj do tego mężczy­ znę jako lokaja samotnej dziewczyny, a rezultat oka­ że się łatwy do przewidzenia. - No cóż, ciotko - powiedział Marcus. - Wolał­ bym, żebyś uznała, iż mój wuj, a ojciec Duchessy, zo­ rientował się w końcu, jak należy postąpić i tak wła­ śnie postąpił. A co do tej sprawy z lokajem... Duchessa przerwała mu niezwykle spokojnym głosem. - To już się stało, proszę pani, i obawiam się, że nie ma odwrotu. Ufam, że plotki w końcu ucichną. Ale jest jedna rzecz, która naprawdę mnie niepokoi. Czy rzeczywiście uważa pani, że doskona­ ła angielszczyzna Badgera może komukolwiek wy­ rządzić szkodę? - Nie, ona tak nie uważa - powiedział Marcus, spoglądając na ciotkę w sposób, który natychmiast zamknął jej usta. - Zwłaszcza że Spears co najmniej dorównuje mu elokwencją i doborem słownictwa. - Marcusie, wszystko to bardzo ładnie, ale nie mo­ żesz pozwolić, aby ten człowiek pozostał tu jako jej lokaj. 72

- Lokaj - powiedziała Antonia, podnosząc głowę znad powieści, koszmarnie źle napisanej historii, opowiadającej o pogrążonej we łzach średniowiecz­ nej heroinie i bohaterze, który przecinał na pół swo­ im magicznym mieczem każdego, kto miał nieszczę­ ście stanąć mu na drodze. - Jest twoim lokajem, Duchesso? To bardzo inte­ resujące. Czesze twoje włosy? Przygotowuje ci ką­ piel? Przedstawisz mi go jutro? - Jeżeli chcesz. - Badger zostaje - powiedział Marcus stanowczo przynajmniej dopóki ja mam tu coś do powiedzenia. - Uważam - powiedziała Duchessa spokojnie - że to ja przede wszystkim powinnam mieć w tej kwestii coś do powiedzenia. - Nie sądzę - stwierdził Marcus. - Możesz miesz­ kać w Chase Park, lecz nie ty jesteś tu panią. Kiero­ wanie całym sztabem służby to coś zupełnie innego niż wydawanie poleceń służącemu w małym domku. Jednak jestem gotów omówić to z tobą, z Badgerem także. Poza tym cieszę się, że wrócił ci rozsądek, Du­ chesso i uznałaś Chase Park za swój dom. Czy była­ byś tak miła i powiedziała mi, co cię doprowadziło do zmiany zdania? Jednak Duchessa najwidoczniej nie miała zamiaru niczego mu powiedzieć. Wyraz jej twarzy nie zmienił się w najmniejszym stopniu. Białe dłonie pozostały nieruchome. Po chwili uniosła prawą, aby odstawić wino na niski stolik. Ma w sobie tyle wdzięku, pomy¬ ślał, obserwując ją. Każdy jej ruch był spokojny i ele­ gancki. Nagle przypomniał sobie, jak klęczała w ogrodzie, z twarzą ubrudzoną ziemią i wilgotnym od potu czołem. Nawet wtedy wyglądała czarująco. Ciekawe, czy potrafi głęboko odczuwać, czy kiedy­ kolwiek płakała albo skarżyła się, pomyślał. A może 73

nie ma w niej nic poza tą wystudiowaną obojętnością, tym chłodnym spokojem, zastanawiał się. Fanny spojrzała tęsknie na tacę z cytrynowymi cia­ steczkami, jednak napotkała karcące spojrzenie ciot­ ki i odwróciła wzrok. - Może masz ochotę na jabłko? - spytała Duches­ sa. - Są znakomite. Fanny wzruszyła ramionami, a potem chwyciła jabłko, które rzucił jej Marcus. Wytarła je o rękaw, ignorując kolejne pełne dezaprobaty spojrzenie ciot­ ki. Marcus uśmiechnął się do Duchessy, lecz ona zda­ wała się tego nie widzieć. - Zrobiło się późno - zauważyła ciotka w chwilę później. - Myślę, że pora już, aby panienki udały się do swoich sypialni. - Zgoda - powiedziała Antonia, zamknęła książkę i szeroko ziewnęła. - Jesteś naszą przyrodnią siostrą. Marcus powiedział nam o tym. Nie jesteś już kuzyn­ ką z Holandii. - To prawda. Po śmierci waszej matki nasz ojciec poślubił moją matkę. I uznał mnie za swoją córkę. - Byłaś bękartem - stwierdziła Fanny bez śladu za­ żenowania. - Jakie to dziwne. Pamiętam, jak sprze­ czałyśmy się z Antonią, czy mieszkasz na stałe w Ho­ landii czy we Włoszech. Trudno było to stwierdzić, ponieważ nigdy nie słyszałyśmy, abyś mówiła w ja­ kimś innym języku poza angielskim. - Tak, byłam bękartem aż do maja. - Doprawdy, moja droga, nie musisz mówić o tym tak głośno - wtrąciła ciotka - bo ludzie gotowi pomyśleć, że nie wstydzisz się swego nieszczęsnego pochodzenia. - Nie miałam na nie wpływu, więc czemu miała­ bym się wstydzić? - Mimo to... - zaczęła ciotka, ale Antonia prze­ rwała jej. 74

- Teraz będziesz mogła poszukać sobie męża. Nie będziesz musiała udawać, że nie jesteś damą. - Pomyśleć tylko - dodała Fanny, gryząc jabłko że byłaś dzieckiem miłości. Jakie to romantyczne. - Nonsens - przerwała jej Antonia. - Nie bądź głu­ pia, Fanny. Teraz, Duchesso, nie musisz już tu sie­ dzieć i słuchać rozkazów Marcusa. - Jakich rozkazów, Antonio? Czy gdybym był ta­ kim tyranem, pozwoliłbym ci czytać te przyprawiają­ ce o mdłości powieścidła, z którymi się nie rozsta­ jesz? - No cóż, chyba nie - odparła Antonia, uśmiecha­ jąc się do kuzyna. - Ale i tak wydaje mi się, że z każ­ dym dniem wprowadzasz tu więcej i więcej swoich praw. A teraz, kiedy już wyślesz nas do łóżek, pewnie zasiądziesz z ciotką, aby wymyślić kilka nowych. Lecz my się nie poddamy, Fanny i ja, choć rozumiemy, iż jesteś lordem od tak niedawna, że potrzebujesz cza­ su, aby dorosnąć do swego tytułu. Powiedz, Duches­ so, wybierasz się do Londynu? - Możliwe. Prawdopodobnie pojadę tam po świę­ tach. Dlaczego nie? - A Marcus da ci pieniądze? - spytała Fanny, nie odrywając wzroku od ciasteczek. - Życie tam jest bardzo kosztowne, rozumiesz. - Zobaczymy - powiedział Marcus zirytowany. A teraz zmykajcie do łóżek, i to już. Nie, nie zasią­ dziemy z ciotką, aby wymyślić dla was nowe zakazy. Ciotko, ty także możesz już odejść. Duchesso, proszę, zostań jeszcze trochę, jeśli chcesz. W chwilę później spoglądała na niego z bezpiecz­ nej odległości, po prostu stojąc sobie za jednym z fo­ teli i przesuwając z wdziękiem dłonią po brokato­ wym obiciu niczym po lśniącym grzbiecie Esmee. To dziwne, lecz nawet Esmee, ta najbardziej niezależna 75

z kotek, spoczywała spokojnie na jej kolanach, gdy tylko Duchessa miała ochotę ją pogłaskać. Ciepło kominka wywołało na policzkach dziewczy­ ny lekki rumieniec. - Tak, Marcusie? Chciałeś ze mną o czymś porozmawiać? - Dlaczego powiedziałaś, że chcesz pojechać do Londynu? - Powiedziałam, że być może będę chciała. Po Bo­ żym Narodzeniu. - Potrzebujesz pieniędzy? - Nie. Ośmielę się powiedzieć, że nie potrzebuję ani grosza. - A ja przypuszczałem, że przyjechałaś do nas, po­ nieważ skończyły ci się fundusze. Lecz nic z tych rze­ czy, prawda? Nie, jeśli jesteś w stanie utrzymać się w Londynie. I jeśli rzeczywiście samodzielne utrzy­ mywanie się będzie tym, co zamierzasz robić. - Oczywiście, zabiorę ze sobą Badgera. - Nie pojedziesz. Zabraniam ci. Zaczekasz z wy­ jazdem do Londynu, aż sam będę mógł się tam wy­ brać, co nastąpi mniej więcej w końcu marca. Zabie­ rzemy ciotkę Gweneth, która wystąpi jako twoja przyzwoitka. Będziesz miała swój cholerny sezon. Je­ żeli poznasz dżentelmena, którego uznam za odpo­ wiedniego lub jeśli ja znajdę takiego, dam ci posag i będziesz mogła za niego wyjść. - Daj spokój tym bzdurom, Marcusie. Tyrania do ciebie nie pasuje. - To żadne bzdury, a ja z pewnością nie jestem ty­ ranem, bez względu na to, co o tym sądzą bliźniacz­ ki. Londyn roi się wprost od tak zwanych dżentelme­ nów, którzy tylko czekają, aby zrujnować reputację damie i śmiało sobie z nią poczynać. Nie masz poję­ cia, jak tego uniknąć. Jesteś młoda i niedoświadczo­ na. Tylko się ośmieszysz, i to bardzo szybko. Mimo 76

wszystko jesteś teraz Wyndhamówną. Pojedziesz do Londynu ze mną, a ja nauczę cię, jak rozpoznać łaj­ daka. - Jeżeli nie będziesz uważał - powiedziała łagod­ nie - to w końcu któraś kobieta z twojego otoczenia zawiezie cię związanego i zakneblowanego do kwa¬ krów w Bristolu. Mówi się o nich, że są najbardziej ortodoksyjni. Podobno nigdy nie oglądają swojego ciała bez ubrania, nawet podczas mycia czy rozbiera­ nia. Nie bardzo mogę to sobie wyobrazić. Taka skromność wymaga niezłej praktyki i sprytu. Do­ prawdy, Marcusie, twoje zamiary są z pewnością szla­ chetne, lecz nie zawracaj sobie mną głowy. - Rozpocząłem już starania o wyznaczenie mnie na twojego opiekuna. Ich sfinalizowanie nie powinno zająć zbyt wiele czasu. - Nie sądzę - powiedziała, uśmiechając się lekko i jak zwykle doprowadzając go tym do furii. - Do licha, nie masz tu nic do powiedzenia! - Och, ośmielam się zauważyć, że mam więcej do powiedzenia, niż możesz sobie wyobrazić. - Jak to możliwe? Nie odezwała się. - Jak udało ci się utrzymać? Był jakiś mężczyzna, prawda? Mężczyzna, który teraz czeka na ciebie w Londynie? Po co tu wróciłaś, jeżeli od początku planowałaś wyjazd? Czy twój ojciec postawił taki wa­ runek, byś mogła zostać uznana? - Za dużo pytań, Marcusie. Odpowiem na pierw­ sze. Najwidoczniej uważasz, że damy są zupełnie do niczego i nic nie umieją. Nie możesz sobie wyobrazić, że można się utrzymać w sposób uczciwy? - Nie ty. Jesteś damą. Zostałaś wychowana, by zo­ stać żoną, niczym więcej. To nie znaczy, że jesteś do niczego, z pewnością nie, po prostu wychowano cię 77

tak, byś nie robiła nic poza... - Umilkł, zdając sobie sprawę z istnienia pułapki, którą sam na siebie za­ stawił. - Ozdabianiem męskiego ramienia? - dokończyła za niego tym swoim chłodnym, przesadnie uprzej­ mym tonem. - Tak. A także rodzeniem mu dzieci i dogląda­ niem, czy dom jest prowadzony jak należy. Trochę za­ bawy w ogrodniczkę też nie zaszkodzi, jeśli ktoś lubi. - A zajęcia, które wymieniłeś, nie wymagają żad­ nych umiejętności, żadnych zdolności? - Nie takich, które przynosiłyby jakiś dochód. Zresztą wygląda na to... - Umilkł znowu. Uświado­ mił sobie, że jego słowa brzmią pompatycznie i nader protekcjonalnie, lecz nie chciał ich cofnąć. Być może uda mu się wytrącić ją z równowagi i nawet skłonić, aby choć trochę podniosła głos. Ta myśl sprawiła, że oczy mu zabłysły. Lecz próżne nadzieje. - A jak ty zarabiasz na życie, Marcusie? Spojrzał na nią, a potem odpowiedział bardziej spokojnie, niż wydawało mu się możliwe. - Byłem majorem w wojsku, zarabiałem pieniądze. - Lecz teraz nie jesteś w wojsku, prawda? Zacisnął zęby. Wiedział, co teraz powie, ale nie wi­ dział sposobu, by ją powstrzymać. - Czy to oznacza, że utrzymuje cię jakaś bogata ko­ bieta? Oczywiście, człowiek wysoko urodzony nie może zarabiać pieniędzy, gdyż inaczej jego krew szybko z błękitnej zamieniłaby się w czarną. - Mam teraz wiele obowiązków, i dobrze o tym wiesz. Muszę doglądać majątku, zarządzać większą liczbą domów, niż możesz sobie wyobrazić. Jestem odpowiedzialny za każdego mężczyznę, kobietę i dziecko, pracujących na ziemiach Wyndhamów, a także... 78

- Krótko mówiąc, odziedziczyłeś wszystko. - Doskonale wiesz, jak mało znaczy dla mnie ten tytuł, lecz spełnię swój obowiązek, skoro muszę. - Ile masz lat, Marcusie? - Dobrze wiesz. Dwadzieścia cztery. - Jesteś więc bardzo młody - powiedziała, wzru­ szając ramionami. - I co masz mi za złe? Że troszczę się o twoje do­ bro? Czy że jestem odpowiedzialny za całą tę prze­ klętą rodzinę? Nie próbuj odwracać kota ogonem, Duchesso. Jak już powiedziałem, twoje... hmm... ta­ lenty nie przynoszą dochodu. I nie odziedziczyłaś majątku, co mogłoby uczynić cię niezależną. Mimo to miałaś dosyć pieniędzy, żeby wynająć ten przeklę­ ty... - Umilkł, tym razem celowo. Jego oczy rozbły­ sły. Być może znów uda mu się zobaczyć, jak ta wy­ tworna dłoń zaciska się w pięść. To by już było coś. Miała czelność ponownie wzruszyć ramionami. Nie odezwała się, a on czekał, aby zobaczyć błysk gniewu w tych lodowato błękitnych oczach. Nic z tego. W końcu dał spokój i odezwał się pierwszy: - Twój pan Wicks będzie tu jutro. I co ty na to? - Pan Wicks będzie chciał porozmawiać z nami obojgiem. Mam nadzieję, że będziesz w domu? Z rozkoszą powiedziałby jej, że jedzie do Edynbur­ ga, lecz nie mógł tego uczynić. - Będę. A teraz mam zamiar iść do łóżka. Zobaczymy się przy śniadaniu. - Dobranoc, Marcusie. Śpij dobrze. Mruknął coś pod nosem. Stała spokojnie, przyglą­ dając się, jak zmierza ku drzwiom tego wspaniałego salonu, stąpając po trzech starych tureckich dywa­ nach, mijając meble, pamiętające czasy Henryka VIII. Nim sama opuściła pokój, zatrzymała się na chwilę i spojrzała w górę. Wszystkie belki sufitu były bogato rzeźbione, ukazując herby rodzinne, umieszczone 79

w każdym możliwym miejscu, a także serię interesują­ cych wzorów geometrycznych, pełniących funkcję czy­ sto ozdobną. Pomiędzy belkami namalowano różne scenki, poczynając od średniowiecznych, po odnoszą­ ce się do szesnastego stulecia. Postaci mężczyzn i ko­ biet ciągle zadziwiały żywą kolorystyką i wyrazistymi twarzami. U szczytu ściany, tam, gdzie zbiegały się belki, umieszczono aż nazbyt dużo uśmiechniętych cherubinów, całych w bieli i różu, spoglądających sko­ śnymi oczami na rycerzy, uzbrojonych w tarcze i mie­ cze i tworzących u szczytu ścian szeroki na stopę fresk. Fresk ten został domalowany w zeszłym stule­ ciu przez ówczesnego lorda Chase i był świadectwem raczej dobrych chęci niż umiejętności autora. Scenki średniowieczne zostały oddane o wiele lepiej i w spo­ sób bardziej realistyczny. Nawet dziś widać było stru­ ny lutni, na której średniowieczny młodzieniec przy­ grywał siedzącej obok niego damie. Duchessa przeniosła spojrzenie na ogień w komin­ ku. Co powie Marcus po wizycie pana Wicksa? Pa­ miętała go jako nieposkromionego młodego człowie­ ka, nieustannie nakłaniającego swoich kuzynów do popełniania najdzikszych psot. A potem wykupił pa­ tent oficerski i zniknął z jej życia na całe pięć lat. Cie­ kawe, czy dalej potrafi być nieokiełznany niczym zi­ mowa burza, czy też naprawdę zamienił się w tego nudnego moralistę, rozkazującego wszystkim, jakby nadal był w armii. A było z niego prawdziwe diabel­ skie nasienie, jak nie bez pewnego upodobania, a na­ wet szacunku, nazywał go wuj. To upodobanie skoń­ czyło się, kiedy zginęli Mark i Charlie. Ciekawe, jak ojciec nazwałby go teraz, pomyślała. Dlaczego pozwolił, by przytłoczyło go poczucie obowiązku, dlaczego nie potrafi cieszyć się z tej, po­ myślnej przecież, odmiany losu, śmiać się i bawić, 80

zamiast traktować ją jako ponurą i niechętnie speł­ nianą powinność? Zastanawiała się, co teraz robi pewnie stara się głęboko oddychać - ponieważ wi­ działa, że wypadł z pokoju niema] nieprzytomny z wściekłości. Tak naprawdę Marcus był o krok od głębokiego przygnębienia. Pozwolił Spearsowi, by pomógł mu zdjąć płaszcz, na co normalnie z pewnością by się nie zgodził. Do licha, nie był przecież niedołężny! Pomy­ ślał o swoim ordynansie, Connallym, który pluł na podłogę namiotu i spoglądał na płaszcz, który musiał podać swemu zwierzchnikowi, niczym na jadowitą kobrę. Biedny Connally, zginął, przygnieciony przez padającego konia. - Niech licho porwie tę dziewczy­ nę - powiedział, zaciskając zęby. - Jeżeli nie przesta­ nie tak się zachowywać, skończy uduszona albo wy­ dana na pastwę łajdaków. - Mogę zapytać, o jakie przejawy jej zachowania chodzi, milordzie? - Masz zbyt dobry słuch, Spears. No cóż, Duchessa ma sekrety i zachowuje je dla siebie. Nie powie mi, jak zarabiała na utrzymanie tego przeklętego domku, z czego płaciła Badgerowi, za co kupowała jedzenie... - Rozumiem, milordzie. - Po prostu stoi sobie, taka spokojna i nieporuszo¬ na, uśmiechając się kąśliwie. I milczy. Nie ma sposo­ bu, aby wytrącić ją z równowagi, choć Bóg mi świad­ kiem, że próbowałem. Do licha, starałem się, jak tylko mogłem. Dlaczego ona nie chce mi nic powie­ dzieć? Wyrwał się zręcznym dłoniom Spearsa, poluzował krawat i rzucił się na szerokie łóżko. - I miała czel­ ność poinformować mnie, że wybiera się do Londynu po świętach. Lecz pokazałem jej, kto tu rządzi, mo­ żesz mi wierzyć. 81

- Czy mogę zapytać, jak wasza lordowska mość te­ go dokonał? - Powiedziałem jej, że wkrótce zostanę wyznaczo­ ny na jej opiekuna. Będzie musiała robić, co jej każę, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat. A jeśli mi się uda, postaram się, by pozostała pod moją opieką jeszcze przez następne cztery lata. - Umilkł i zmarsz­ czył brwi, spoglądając na swój lewy but, który też naj­ widoczniej postanowił stawić mu opór. - Niech pan usiądzie, milordzie, i pozwoli mi się tym zająć. Marcus usiadł. - Nawet gdyby udało mi się to prze­ prowadzić - stwierdził ponuro - pewnie i tak poślu­ biłaby pierwszego mężczyznę, który by jej się oświad­ czył, żeby mi po prostu zrobić na złość. Lecz cokolwiek bym zrobił, ona i tak nie podniesie głosu, o nie, nie zniży się do tego. Najwidoczniej okazywa­ nie emocji nie mieści się w jej repertuarze. Nie, spoj­ rzy tylko na mnie, jakbym był nasieniem w jej ogro­ dzie, niepożądanym nasionkiem, z którego wkrótce rozwinie się chwast. - Z pewnością nie jest tak źle, milordzie. Jest pan przecież lordem Chase. Z pewnością trzeba by pana uznać co najmniej za cebulkę. - Albo robaka. - Wszystko możliwe, milordzie. - Co za przeklęty głuptas z niej. Kpisz sobie- ze mnie, Spears? - Skąd znowu, milordzie. Jak pan mógł tak pomy­ śleć... Poproszę o drugi but. Marcus wyciągnął drugą stopę, nie zaprzestając głośnych rozważań i okraszając je od czasu do czasu przekleństwami. - A ten przeklęty Wicks, który przy­ jeżdża jutro rano, czego on może chcieć? Co tu się dzieje? 82

- Ośmielę się zauważyć, że wkrótce się tego dowie­ my, milordzie. Zalecałbym też zatrzymanie Badgera w Chase Park. To człowiek wielce uzdolniony i o nad­ zwyczaj bystrym umyśle. - Był jej przeklętym kucharzem. - Tak, porozmawiam o tym z panią Gooseberry. Mo­ że okaże się dla niej dogodne, jeśli będzie mogła prze­ kazać od czasu do czasu swoje obowiązki Badgerowi. - Nie o to chodzi, Spears. Mieszkała z tym Badge­ rem. Sama. To nie uchodzi. Ona dopiero co skończy­ ła dziewiętnaście lat. - Wasza lordowska mość z pewnością zdaje sobie sprawę, że Badger mógłby być jej ojcem. I kocha ją głęboko, tak jak ojciec powinien kochać swego potom­ ka. Nigdy by jej nie skrzywdził. Oddałby za nią życie. Ja także, pomyślał Marcus, i zaklął. Stał teraz nagi przed kominkiem, wyciągając dłonie do ognia. - Czy życzy pan sobie włożyć nocną koszulę, milor­ dzie? Wiem od Biddle'a, drugiego lokaja, który mieszka tu przez całe życie, a jego rodzina zamieszku­ je w posiadłości od sześciu pokoleń, że zapowiada się zimna noc. - Nie chcę żadnej koszuli - powiedział Marcus, drapiąc się po torsie. - Koszula nocna to wynalazek dla kobiet, nie dla mężczyzn. Jak myślisz, Spears, czego może chcieć ten Wicks? - Nie mam pojęcia, milordzie. Jednak jeśli raczy się pan położyć, będzie pan mógł zastanowić się nad tym spokojnie. I w cieple. Marcus nie odezwał się, lecz wdrapał posłusznie na wysokie łoże i zapadł w ciepłą pościel. Spears nie zaniedbał włożyć mu do łóżka butelki z gorącą wodą i Marcus aż westchnął z rozkoszy. To było zupełnie coś innego niż dwa cienkie koce pod namiotem w Portugalii. 83

- Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze? - Hmm? Nie, dziękuję, Spears. Aaa, widziałeś mo­ że Esmee? - Kiedy ostatni raz ją widziałem, leżała wycią­ gnięta na brzuchu przed kominkiem i spała jak za­ bita. - Ooo, tutaj jest. Kiedy ogrzałeś pościel, musiała dojść do wniosku, że w łóżku będzie jej wygodniej niż na tej przeklętej podłodze. To żenujące, kiedy tak zwija mi się na brzuchu. - To bardzo uczuciowa kotka, milordzie. Marcus chrząknął tylko i Spears w pełni docenił, że jego lordowska mość powstrzymał się od wyraże­ nia swojej opinii słowami. - Dobranoc, milordzie. Już niedługo spotkamy się z tym Wicksem. *

Pan Wicks przybył o jedenastej rano. Marcus przy­ glądał się, jak stary dżentelmen wysiada ostrożnie z powozu. Nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy, gdyż gość bardzo dokładnie owinął się futrzanym kołnierzem, zza którego wystawały jeszcze co naj­ mniej trzy szaliki. Gruby wełniany płaszcz był tak długi, że niemal wlókł się po ziemi. Marcus pośpieszył z powrotem do biblioteki, zga­ dując, że wyplątanie się ze zwojów odzieży zajmie pa­ nu Wicksowi co najmniej pół godziny. Gdy Sampson zapukał do drzwi, odwrócił się i uniósł pytająco brwi. - Pan Wicks nalega, aby Duchessa była obecna, sir. Prawdę mówiąc... hmm... zażądał tego. - Doprawdy? Zażądał? No cóż, żadna to dla mnie niespodzianka. Idź po nią, Sampson. 84

- Ona już tu jest, milordzie. Rozmawia z panem Wicksem. Pomaga mu uwolnić się z wierzchnich odzień. - Jakże to miło z jej strony - zauważył z sarka­ zmem, wywołanym niepewnością i niemiłym uczu­ ciem, że dzieje się coś, o czym nie ma pojęcia. A mo­ że ma? Oczywiście, ten Wicks przyjechał, aby poinformować go o pieniądzach, które jego wuj zo­ stawił Duchessie. Kto by się tym przejmował? Sam i tak by to zrobił, wyznaczając jej posag. - Kiedy Du­ chessa skończy uwalniać go z wierzchnich odzień, możesz ich wprowadzić. Prawdę mówiąc, zanim pan Wicks, kościsty staru­ szek o kaprawych oczkach, wszedł wreszcie do biblio­ teki, minęło jeszcze dziesięć minut. Wiekowy dżen­ telmen rozejrzał się wokół z najwyższym zainteresowaniem. Ta biblioteka to istny skarbiec hi­ storii, pomyślał z dumą Marcus. Spojrzał na Duchessę. Jej twarz nie wyrażała ni­ czego. Stała jak zwykle spokojna i nieobecna, jakby była cholerną panią tego domu, a pan Wicks pasto­ rem, przybyłym, aby omówić szczegóły wycieczki sie­ rot do wapiennika w pobliżu Bell Busk. Ale pan Wicks był prawnikiem z Londynu, cieszą­ cym się pewną renomą. I człowiekiem, którego wuj Marcusa wynajął, aby przeprowadził proces uznania Duchessy za prawowitą córkę. Co jeszcze mogło się za tym kryć, poza pieniężnym depozytem? A swoją drogą, to dziwne, że wuj zlecił tę sprawę komuś ob­ cemu, zamiast powierzyć ją firmie prawniczej panów Bradshaw, która zajmowała się obsługą prawną ro­ dziny już od osiemdziesięciu lat. Co tu się, u licha, dzieje?

ROZDZIAŁ

6

- To właśnie jest Marcus Wyndham, lord Chase, panie Wicks, mój kuzyn. - Milordzie - przemówił pan Wicks głosem zadzi­ wiająco raźnym jak na swój zaawansowany wiek. Je­ go oczy błyszczały inteligencją. Stary czy nie, z pew­ nością twardy z niego przeciwnik, pomyślał Marcus. - Miło mi pana poznać. Pewnie zdziwiło pana, że chciałem zobaczyć się jednocześnie z panem i panną Wyndham. Prawdę mówiąc, ona teraz jest damą i przysługuje jej tytuł łady, choć lady Duchessa Wynd­ ham brzmi może nieco przesadnie. - Zgadzam się z panem - powiedziała. - Pozostań­ my zatem przy pannie Wyndham lub nawet pannie Cochrane. - Nie - sprzeciwił się Marcus. - Nie pozwolę na to. Jesteś teraz Wyndhamówną i tak będziesz nazywana. Podoba mi się lady Duchessa. Uśmiechnęła się do niego leciutko i popatrzyła w dół na swoje białe dłonie, spoczywające w bezru­ chu na kolanach. Marcus oderwał od niej wzrok i spojrzał na praw­ nika. - Być może wolałby pan usiąść bliżej ognia, pa­ nie Wicks. I tak usłyszymy, co ma nam pan do powie­ dzenia. - Dziękuję, milordzie. Powietrze jest dzisiaj dosyć orzeźwiające, a przekonałem się, że im jestem starszy, tym cieńsze stają się moje kości. Zaczynajmy zatem. Marcus usadowił się obok Duchessy na wspaniałej kanapce z epoki królowej Anny, pięknie rzeźbionej i pokrytej jasnokremowym i ciemnoniebieskim bro­ katem. 86

- Jak pan zapewne już wie, pański wuj, poprzedni lord Chase, poślubił panią Cochrane i uznał dziecko pochodzące z tego związku. - Tak, i pochwalam to, co zrobił. Dlaczego jednak nie powiadomiono mnie o tym od razu? Pan Wicks nie zawahał się, ale powiedział od razu: - Taka była umowa pomiędzy mną a pańskim wujem. Wszystko miało zostać załatwione, zanim ktokolwiek z rodziny zostanie poinformowany, włącznie z żoną najmłodszego brata i jej rodziną, przebywającymi obecnie w koloniach w miejscu zwanym Baltimore i, oczywiście, pańską matką. Takie postępowanie miało na celu ochronę interesów panny Wyndham... hmm... lady Duchessy i wydaje się dosyć zrozumiałe. - Tak, z pewnością - powiedział Marcus, zrywając się z kanapki i wielkimi krokami zmierzając w kie­ runku kominka. - Bo gdybym dowiedział się o tym wcześniej, mógłbym pojechać do Smarden, udusić ją w łóżku, a ciało zrzucić ze skał do morza. Tak, rzeczy­ wiście, ma to wielki sens dla takiego bandyty jak ja. Duchessa chrząknęła. - On tylko tak sobie żartuje. Niestety, po śmierci synów mój ojciec zapałał do je­ go lordowskiej mości niechęcią, ponieważ on żył, a oni nie. A potem zmarły wszystkie następne dzieci, które urodziła jego żona. To musiał być powód jego zachowania. Nie postąpił tak dlatego, że nie uważał Marcusa za człowieka honoru, ale po prostu, by utrzeć mu nieco nosa. Tak było, Marcusie, naprawdę. Mam nadzieję, że nie będziesz więcej o tym myślał. - Sama w to nie wierzysz, Duchesso. Obwiniał mnie za to, że nie było mnie tam, aby ich uratować lub umrzeć razem z nimi. Byłem blisko, w stadninie Rothermere, lecz nie dość blisko. On dostrzegł w tym przejaw mojej perfidii i braku honoru. Chyba mnie znienawidził. 87

- Na pewno przesadzasz - wtrąciła. - Czy ja przesadzam, panie Wicks? Czy wuj mówił panu, jak za mną przepada? I jaki jest szczęśliwy, że odziedziczę po nim tytuł? - Być może lepiej będzie, jeżeli odniosę się do te­ go później. A teraz, milordzie, zapewne dziwi pana, dlaczego zażądałem, aby był pan obecny. Marcus tylko skinął głową i ten gest sprawił, że wy­ dał się nagle starszy i, co dziwniejsze, smutniejszy. - Niełatwo mi o tym mówić, sir. - Więc niech pan to z siebie wyrzuci. - Zmarły lord pozostawił wszystkie pieniądze, po­ siadłości, domy i inne dobra nie przypisane do tytułu swojej córce, Josephinie Wyndham. Nastąpiła pełna napięcia cisza. Marcus przyglądał się Duchessie przez dłuższą chwilę, a potem powie­ dział aż nazbyt chłodnym tonem: - Josephinie? To chyba najbrzydsze imię, jakie kiedykolwiek słysza­ łem. Musiałaś dziękować co dzień Bogu, że nazwa­ łem cię Duchessa, Pan Wicks spojrzał na morze, a potem zaczął nie­ spokojnie przekładać swoje papiery. - Czy pan zro­ zumiał, co powiedziałem, milordzie? - O tak, zrozumiałem. Powiedział mi pan, że je­ stem biedakiem. Biedakiem żyjącym w wielkiej po­ siadłości, niemniej biedakiem. Zostałem pozbawiony wszystkiego. Nie mógłby skuteczniej doprowadzić swojej rodziny do nędzy, choćby chciał. Widzisz, Du­ chesso, że nie myliłem się w ocenie jego uczuć wobec mnie. Czy raczył sobie zadać trud, by zabezpieczyć przynajmniej swoje córki, Antonię i Fanny? - Tak, milordzie. Zostawił każdej z nich po dzie­ sięć tysięcy funtów. Ale tak było i w poprzednim te­ stamencie. Legaty dla służby, domowników i pozo­ stałych krewnych także pozostają w mocy. 88

- Więc tylko ja stałem się obiektem jego zemsty. Ja, jego dziedzic. - Niezupełnie, milordzie. Otóż w obecnej sytuacji lady Josephina jest, no cóż... - Proszę nie zwracać się do niej tym odrażającym imieniem. A zatem ona dostaje wszystko poza Chase Park. Czy do tytułu przypisane są jeszcze jakieś po­ siadłości? - Tak, milordzie. Posiadłość w Londynie przy Put¬ nam Place należy do pana, a raczej może pan z niej korzystać do końca życia. - Rozumiem. Co jeszcze? - Domek myśliwski w Kornwalii, w pobliżu St. Ives, i jakieś dwa tysiące akrów żyznej ziemi. I to już wszystko, milordzie, przykro mi. - Ani grosza na utrzymanie tego monstrualnego domu? - Pański wuj, poprzedni lord - mówił powoli pan Wicks - obawiał się, że pośle go pan do diabła, jeże­ li nie zostawi panu pieniędzy na utrzymanie posia­ dłości przypisanych do tytułu. Ustanowił w tym celu specjalny fundusz. Co do mnie, to jestem także opie­ kunem prawnym lady Duchessy i zarządcą jej mająt­ ku, dopóki nie ukończy dwudziestu jeden lat. Wów­ czas będzie mogła przystąpić do zarządzania wraz ze mną pozostawionym funduszem. Dochody z dzierża­ wy i z majątków są pokaźne i z każdym rokiem będą rosły. Dobra Wyndhamów znajdują się także w hrab­ stwach Devon, Sussex i Oksford. Pieniędzy nie po­ winno zabraknąć, lecz pan, milordzie, nie będzie miał do nich bezpośredniego dostępu. Marcus nie odezwał się. Prawdę mówiąc, wyglądał na dość znudzonego, jakby nie przejmował się ani ni­ mi, ani śmiertelnym ciosem, zadanym mu przez zmar­ łego wuja, który i tak nie mógł cieszyć się swoją zemstą. 89

Skrzyżował ramiona na piersi i oparł plecy niedba­ le o kominek. A potem wydobył się z niego cichy, gorzki śmiech. - Myliłaś się, Duchesso. Czy teraz przyznasz, że mnie nienawidził? To ma być zwykłe utarcie nosa? Przeklęty drań nie mógł znieść myśli, że odziedziczę po nim tytuł, więc uczynił mnie ubo­ gim krewnym, zależnym od pana Wicksa, którego bę­ dę musiał prosić o pieniądze na jedzenie, prace re­ montowe czy pensje dla służby. I niewątpliwie zależnym od ciebie, jego bękarta, i okruchów, które raczysz mi rzucić. Nienawiść doprowadziła go do te­ go, że zniszczył nadzieje własnego potomstwa i przy­ szłych pokoleń Wyndhamów. Pan Wicks wyglądał na bardzo zasmuconego. Muszę panu powiedzieć, milordzie, że ze wszystkich sił starałem się wyperswadować lordowi jego zamy­ sły, lecz nie udało mi się to. On chyba rzeczywiście bardzo pana nie lubił. Zgodził się jednak przyznać panu... hmm... kwartalną pensję. Marcus wyglądał, jakby zaraz miał kogoś uderzyć. Nic dziwnego, że wyśmiałaś mnie wczoraj wieczorem, Duchesso, kiedy gadałem i gadałem o tym, jak to zo­ stanę twoim opiekunem, wyznaczę ci posag i będę cię chronił, gdyż jesteś członkiem naszej rodziny. Teraz masz wszystko. Nie potrzebujesz nikogo, aby cię chro­ nił. Tak, to musiało wydać ci się bardzo zabawne. - Nieprawda. Pozwól, że ci wyjaśnię. Ku jej zdumieniu udało mu się zachować spokój. Nie sądzę, byś potrafiła, Duchesso. No cóż, chyba powinienem się nad tym zastanowić. Do widzenia pa­ nu, panie Wicks. - Ale, milordzie, to jeszcze nie wszystko. Pan musi mnie wysłuchać. - Jest jeszcze coś? Nie sądzę, abym był w stanie te­ raz tego wysłuchać. Na razie mam dość pańskich re90

welacji. - Skinął głową Duchessie i wymaszerował z pokoju, nie oglądając się za siebie. Pan Wicks potrząsnął głową. - To nie było w po­ rządku ze strony pani ojca, moja droga. Z pewnością słusznie uczynił, uznając panią. I postąpiłby właści­ wie, gdyby zostawił pani pokaźny posag. Jednak po­ zostawienie pani wszystkiego, a lordowi tylko pensji i uzależnienie go od nas pod każdym względem - to było wstrętne. Wpatrywała się niewidzącym spojrzeniem w czub­ ki swych ciemnoniebieskich pantofelków, wystają­ cych spod sukni. - Nie powiedział mi pan wszystkie­ go, panie Wicks. Nawet nie napomknął pan o tym, co zrobił mój ojciec. Po prostu powiedział pan, że uczynił mnie bogatą damą, to wszystko. Jego postę­ pek zasługuje na potępienie. Nie dopuszczę, by tak się stało. Nie będę w tym uczestniczyła. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Proszę mnie posłuchać. Chcia­ łabym naprawić to, co uczynił mój ojciec. Marcus nie zasługuje, by go tak potraktować. Nie chcę, by został żebrakiem. Jak ojciec śmiał obwiniać Marcusa tylko dlatego, że go tam nie było, że nie utonął razem z kuzynami! A pan i ja mielibyśmy kontrolować jego wydatki? Wypłacać pensję lordowi Chase? Nie, to obrzydliwe. Dopilnuję, by krzywda została napra­ wiona. Wstała i zaczęła niespokojnie przemierzać pokój. Nigdy dotąd nie widział jej tak przejętej. Nagle od­ wróciła się i powiedziała stanowczo: - Proszę, by do­ pilnował pan tego, panie Wicks. Może mi pan coś zo­ stawić, lecz wszystkie pozostałe pieniądze, wszystkie domy, posiadłości i dobra muszą zostać zwrócone Marcusowi. - Przykro mi, moja droga, ale nie mogę tego zrobić - powiedział cicho pan Wicks. 91

- Co to znaczy, nie może pan? - Ojciec pani przewidział, że prawdopodobnie tak pani zareaguje. Wiedział, że jest pani życzliwa lub ra­ czej lojalna wobec kuzyna. Powiedział, że jeśli odmó­ wi pani przyjęcia spadku i wzięcia na siebie wiążącej się z tym odpowiedzialności, cały majątek ma zostać przekazany żonie jego młodszego brata, zmarłego pięć lat temu. Jego żona i dzieci nadal mieszkają w koloniach. Rozłożył przed sobą arkusz papieru i przeczytał: „Pani Wilhelmina Wyndham, ulica Fourteen Spring, Baltimore, Maryland". To całkiem duża rodzina, z trojgiem dzieci, zrodzonych z tego związku. - Ale ja nigdy nawet nie słyszałam o tej Wilhelmi­ nie, która musi być moją ciotką. Pan Wicks odchrząknął. - No cóż, wygląda na to, że najmłodszy brat zmarłego lorda był hazardzistą, czarną owcą w rodzinie. Stracił wszystko, włącznie ze spadkiem po dalekiej ciotce i ojciec nakazał mu, aby opuścił kraj. Pojechał do Ameryki, gdzie poznał Wil­ helminę Butts i ożenił się z nią. Szczerze mówiąc, Grant Wyndham był ulubionym bratem pani ojca, mimo że został wygnany. Ojciec pani zapewne uznał za znakomity żart sprowadzenie rodziny swego bra¬ ta-hulaki z powrotem do Chase Park i oddanie im wszystkich pieniędzy - i tak właśnie się stanie, sza­ nowna pani, jeśli odmówi pani wzięcia na siebie od­ powiedzialności. Jak pani widzi, oboje mamy związa­ ne ręce. Nigdy nie potraktowałbym młodego lorda jak ubogiego krewnego, któremu wypłaca się pensję. Nie mam zamiaru skąpić mu pieniędzy, potrzebnych na utrzymanie posiadłości. Krótko mówiąc, zamie­ rzam oszczędzać jego dumę, na ile to możliwe. - Nie zna pan Marcusa, panie Wicks. Bez względu na pańskie zapewnienia, uprzejmość i zrozumienie, 92

on się z tym nie pogodzi. To bardzo dumny człowiek, kierujący się twardymi zasadami i starający się spro­ stać wysokim standardom, jakie sobie wyznaczył. Jest po prostu wspaniały. Pan Wicks przez chwilę przyglądał jej się z nieod¬ gadnionym wyrazem twarzy, po czym powiedział: Przypuśćmy, że się z tym nie pogodzi. Choć poczu­ cie obowiązku to silny bodziec. Czy przyglądałby się, jak majątek niszczeje? Nie sądzę. Obawiam się jednak, i powiedziałem o tym ojcu pani, że kiedy Bóg powoła mnie do siebie, mój następca może chcieć w pełni skorzystać z przysługującej mu wła­ dzy i zacząć traktować lorda jak ubogiego krewnego na garnuszku rodziny. Obawiam się tego. O ile so­ bie przypominam, ojciec pani tylko zatarł dłonie i roześmiał się. - Poświęcił pan wiele uwagi tej sprawie, panie Wicks. Nie znalazł pan jakiegoś sposobu, by wyplątać Marcusa z tej sytuacji? Twarz pana Wicksa pojaśniała. - Jest jedno wyj­ ście. Ojciec pani, kiedy już przestał się śmiać, powie­ dział mi, co sobie zaplanował, ale obawiam się, że ani pani, ani lord nie zechcecie dostosować się do tego planu. - Na miłość Boską, niechże pan mówi! - Kuzyn pani musi poślubić panią przed upływem osiemnastu miesięcy od śmierci pani ojca, a wtedy wszystko, co powiedziałem przed chwilą jego lordow­ skiej mości, zostanie unieważnione. Zmarły lord pra­ gnął, by krew pani płynęła w żyłach przyszłych lor­ dów Chase. Powiedział, że to pomoże rozcieńczyć nieczystą krew Marcusa. - Nieczystą krew Marcusa? Cóż to znowu za non­ sens. Czyżby zapomniał pan już, że to ja jestem bę­ kartem? 93

- To nieistotne, ojciec pani pragnął właśnie tego. Chciał, aby pani syn dziedziczył po Marcusie. - Pan Wicks wzruszył ramionami. - A jeśli pani odmówi, niech się dzieje co chce. Nie obchodziło go to. Tak właśnie powiedział. Że go to nic nie obchodzi. To wszystko stało się po śmierci pani matki. Bardzo się wówczas zmienił. Na niczym mu już nie zależało. Pa­ miętam, jak powiedział do mnie, gdy sprawa została ostatecznie załatwiona: „Wicks, Bess odeszła, moja żona, jedyna kobieta, jakiej pragnąłem, odeszła. Ni­ gdy nie przyjedzie do Chase Park, gdzie zawsze było jej miejsce i gdzie powinna się znaleźć, gdyby na świecie była jakaś sprawiedliwość. Niech mój brata­ nek utopi się we własnej żółci, nie obchodzi mnie to. Pozwólmy mu spróbować choć trochę tej niesprawie­ dliwości, która stała się moim udziałem. " Przez chwilę siedziała w bezruchu, doskonale spo­ kojna. Nawet gdy przemawiała z pasją, widać było, że doskonale nad sobą panuje. Jest o wiele za młoda na to, żeby być tak opanowaną, pomyślał. Gdy w końcu się odezwała, jej głos brzmiał niczym pieśń gołębicy pod letnim niebem. - Mój ojciec zmarł w styczniu zeszłego roku. Co oznacza, że musi­ my się pobrać przed czerwcem. - Tak to właśnie wygląda. Przed szesnastym czerw­ ca, dokładnie mówiąc. - Dlaczego nie powiedział pan Marcusowi o tym... tym wyjściu z sytuacji? - Próbowałem, lecz on po prostu wyszedł. Jest wstrząśnięty i pewnie nie może uwierzyć, że wuj mógł zrobić mu coś takiego. Powiem mu dziś wieczorem. Jednak bardziej martwię się o panią, moja droga. Je­ żeli nie chce pani wyjść za swego kuzyna, musi pani powiedzieć mi o tym teraz. Wtedy będzie to czysto akademicka dyskusja. Musi pani sama zdecydować. 94

Wstała powoli, wdzięczna i pełna gracji w każdym ruchu. Wygładziła spódnicę i powoli przesunęła bransoletkę na swoim prawym nadgarstku. - Stracę wszystko, jeżeli nie poślubię Marcusa? - Raczej jeżeli nie wypełni pani warunków testa­ mentu. Jednak tak czy inaczej otrzyma pani pięćdzie­ siąt tysięcy funtów. Jak już mówiłem, moja droga, jest pani bardzo bogatą młodą damą. Ale to nie roz­ wiąże problemów lorda. Poza tym, co dostanie się pa­ ni i pozostałym spadkobiercom, cała reszta przypad­ nie Wyndhamom z kolonii. Jeżeli zechcą, będą mogli zamieszkać w Anglii i wieść beztroski żywot, a Mar­ cusowi pozostanie tylko pensja. - A zatem, jeżeli nie pobierzemy się przed szesna­ stym czerwca, Marcus zostanie niemal bez grosza. - Tak, moja droga. - Jestem tak samo wytrącona z równowagi jak on. Polecę, aby zaprowadzono pana do pańskiej sypialni. Przestrzegamy tutaj wiejskiego rozkładu dnia, więc kolacja będzie o wpół do siódmej. Byłabym wdzięcz­ na, gdyby zechciał pan pofatygować się do salonu o szóstej. Uśmiechnęła się do niego leciutko i chociaż był to zaledwie cień uśmiechu, i tak wywarł na panu Wicksie wielkie wrażenie. - Do zobaczenia, panie Wicks. Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę wezwać Sampsona. - Dziękuję - odparł, obserwując, jak z wdziękiem opuszcza bibliotekę. Zachwyciło go i zastanowiło, jak taka młoda dziewczyna potrafi zachować spokój wo­ bec wydarzeń, które z pewnością mogłyby wstrząsnąć każdym. Ciekawe, czy naprawdę lubi swego kuzyna. Oczywiście, broniła go i zażądała, by zmienić nie­ sprawiedliwe zalecenia ojca, co oznacza, że musi ży­ wić do niego jakieś cieplejsze uczucia. A czy obecny 95

lord lubi Duchessę dostatecznie, by się z nią ożenić, czy też znienawidził ją na tyle, aby odesłać dziewczy­ nę w diabły razem z jej majątkiem? A może tak bar­ dzo cierpiał z powodu sytuacji, w jakiej się znalazł, czuł się tak poniżony tym, że cały jego świat legł w gruzach, że pośle ją do diabła, nie bacząc na swoje uczucia względem niej? Młody lord wydawał się bardzo dumny. Z opisu, przekazanego mu przez poprzedniego lorda, pan Wicks wyrobił sobie obraz Marcusa jako rozwiązłego i niegodziwego młodego hultaja, do tego wrogo na­ stawionego. Krótko mówiąc, człowieka niewiele war­ tego. Teraz zdał sobie sprawę, że taki opis był wyni­ kiem urazy, jaką powziął lord wobec swego następcy, a może nawet jego choroby umysłowej, spowodowa­ nej śmiercią matki Duchessy. Powtarzał wciąż od nowa, jak powiadomi lorda, że poślubienie Duchessy to jedyny sposób, by uratować skórę. Duchessy, która z pewnością nie była obrazą dla oczu, ale też urodziła się bękartem. Dla wielu lu­ dzi było to coś, czego nic nie może zmienić. Czas pokaże.

Lord pojawił się dokładnie o szóstej, odziany w wy­ tworną czerń, z elegancko zawiązanym krawatem i w nieskazitelnie białej koszuli. Jest bardzo przystoj­ ny, pomyślał pan Wicks, spoglądając na niego bez emocji. Wydawało się też, że przejął od Duchessy nieco jej opanowania. Z jego zachowania nie dałoby się wyczytać, że właśnie wszystkie jego nadzieje roz­ wiały się niczym dym. Był grzeczny, nic więcej, lecz w końcu od lorda Chase, szlachcica i arystokraty, oczekiwało się właśnie takiego zachowania. 96

Crittaker także był obecny. Już po pięciu minutach pan Wicks zdał sobie sprawę, że sekretarz lorda jest zadurzony w Duchessie. I choć starał się to ukryć, to w jego brązowych oczach kryło się tyle uczucia, że pan Wicks miał ochotę kopnąć go, albo przynajmniej nim potrząsnąć. A najlepiej jedno i drugie. Ciekawe, czy lord zdaje sobie sprawę z uczuć swego sekretarza, pomyślał. Obiad minął w spokojnej atmosferze. Lady Gwe­ neth Wyndham, starsza siostra zmarłego lorda, pełni­ ła rolę pani domu, odnosząc się z niezwykłą uprzejmo­ ścią nawet do zwykłego prawnika. Gdy jednak podano pieczone gołąbki, zbyt mocno przyprawione gałką muszkatołową i pieczone jagnię z białą fasolką, nad­ miernie pachnącą czosnkiem, powiedziała: - Dopraw­ dy, Marcusie, musisz zrobić coś z tą okropną Esmee. Marcus podniósł wzrok i spytał, unosząc ciemne brwi: - Przepraszam? - Chodzi o twoją kotkę, Marcusie. Pani Gooseber¬ ry poskarżyła mi się, że ukradła wielki kawał gotowa­ nej jagnięciny. To dlatego w potrawie jest więcej fa­ solki niż potrzeba. - Esmee zawsze była bardzo zręczna. Jak przy­ puszczam, udało jej się uciec ze zdobyczą? - O tak, uciekła, pozostawiając panią Gooseberry złorzeczącą i wykrzykującą nad głową biednego Sampsona, a wiesz, jak on nie lubi słuchać wyrzekań. - To prawda. Być może nadszedł czas, aby dopu­ ścić do kuchni Badgera. Jest doskonałym kucharzem. - Przyrządza wspaniałą pieczoną szynkę wołową powiedziała Duchessa, spoglądając na rozgotowaną fasolkę. - A pasztet, którym ją owija, po prostu roz­ pływa się w ustach. A poza tym, Badger to urodzony dyplomata. Chciałbyś, by przygotował dla ciebie po­ siłek, Marcusie? 97

Nie spojrzał na nią, lecz odpowiedział, wpatrując się w swój kielich: - Powiem Sampsonowi, że pani Gooseberry potrzebuje odpoczynku od kota i jego wybryków. A Badger może przygotować swoją woło­ winę na jutrzejszą kolację. Powiedzcie pani Goose­ berry, że może odwiedzić siostrę w Scarborough. - Ona nie ma siostry w Scarborough - powiedziała ciotka Gweneth. - Więc niech skorzysta z okazji i zażyje nieco świe­ żego powietrza - powiedział Marcus, wzruszając ra­ mionami. Dla niego sprawa była skończona. To on był tu panem, choć teraz czuł się zdetronizowany i ograbiony. Pan Wicks nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie z nim porozmawia. Nienawidził pozostawia­ nia spraw, choćby na krótko, w takim nieładzie. Lord nie marudził przy porto, lecz szybko dołączył do rodziny w salonie, nadal uprzejmy i opanowany. Nawet jeżeli był dziś spokojniejszy i bardziej za­ mknięty w sobie, pan Wicks nie mógł tego ocenić, po­ nieważ dopiero poznał tego młodego człowieka. Wreszcie, o dziewiątej wieczorem, prawnik nie wy­ trzymał. - Milordzie, czy mógłby pan spotkać się ze mną w bibliotece na kilka minut? - powiedział. - To bardzo ważne, by w pełni zrozumiał pan sytuację. Marcus uniósł jedną brew i powiedział tak cicho, że usłyszał go tylko pan Wicks: - Ach, chodzi panu o to, że nie mam prawa wysyłać pani Gooseberry do Scarborough? Czy powinienem był zapytać pana o zgodę? - Nie. Proszę, milordzie, to naprawdę konieczne. Marcus wzruszył ramionami, pożegnał się z rodzi­ ną i poprowadził pana Wicksa do salonu. Nie zdawał sobie sprawy, że Duchessa idzie za nimi i zauważył ją dopiero, kiedy odwrócił się, by stanąć z panem Wick­ sem twarzą w twarz. - A co ty tu, u diabła, robisz, Du98

chesso? - zapytał głosem zduszonym z wściekłości. Wynoś się stąd. Idź liczyć swoje cholerne dochody. Lub napisz do tego faceta, który cię utrzymywał, i po­ wiedz mu, aby dołączył do pani Gooseberry w Scar­ borough. Aaa, rozumiem. Nie wolno mi już podnosić głosu, aby powiedzieć ci, co masz robić, prawda? Je­ żeli cię obrażę, skończę w rynsztoku. - Wykaż jeszcze trochę cierpliwości, Marcusie. Ist­ nieje rozwiązanie. Wysłuchaj pana Wicksa. - Do diabła z tobą! Czy zawsze musisz... - Przerwał, wzdrygnął się i usiadł za biurkiem, przybrawszy butną pozę. - No dobrze, panie Wicks, jakież to cudowne no­ winy przygotował pan dla mnie? Czy mam się wynieść do siodłami, a może zamieszkać w szwalni?

ROZDZIAŁ

7

- Nie, milordzie - odparł pan Wicks spoglądając uważnie na młodego lorda. - Błagam pana, aby odsu­ nął pan na bok uprzedzenia i wysłuchał mnie. A tak­ że zapomniał o gniewie i poczuciu zdrady, przynaj­ mniej na chwilę. Widzi pan, istnieje rozwiązanie, i to takie, które nie powinno się wydać panu szczególnie uciążliwe ani odpychające. - Rozwiązanie tego cholernego bałaganu? Ma pan na myśli, że wuj najpierw stawia mnie pod ścianą a potem daje broń, abym mógł się uwolnić? - Niezupełnie, milordzie. Chodzi o małżeństwo. - Miałbym poślubić przysłowiową dziedziczkę, tak? Cóż za interesujący klucz do drzwi mojej klatki. No cóż, przynajmniej nie zabronił mi poślubić dziedzicz­ ki. I to by załatwiło sprawę? Mam pojechać do Lon­ dynu, rozejrzeć się pośród aktualnie wystawionych na 99

cił ją spojrzeniem z góry na dół, zatrzymując wzrok najpierw na jej brzuchu, a potem na biodrach i udach. - Poślubić kogoś o tak paskudnym imieniu? Nie mogę sobie wyobrazić, jak miałbym szeptać jej czułe słówka, szeptać: „Josephina... Josephina". Chy­ ba skurczyłbym się jak zeszłoroczny ziemniak, albo wybuchnął śmiechem. To chyba jakiś dowcip, panie Wicks. Jakaś kolejna pułapka, zastawiona przez wu­ ja. No dalej, niech pan to z siebie wyrzuci. - Nie, to nie żart, milordzie. I nic więcej się za tym nie kryje. Nie mógłby pan po prostu zwracać się do niej dalej: „Duchesso"? To imię z pewnością nie wy­ daje się panu brzydkie, skoro to pan ją nim obdarzył. Proszę posłuchać, powinien pan poważnie się nad tym zastanowić. Ma pan tyle do stracenia, musi pan... - Nie chodzi tylko o jej paskudne imię, panie Wicks. Ta dziewczyna ma w żyłach lód zamiast krwi. Niech pan tylko na nią spojrzy, jak siedzi, nieporu­ szona niczym skała. Jej tu po prostu nie ma. Rozmy­ śla pewnie o swoich cholernych kwiatkach, o ile w ogóle o czymś myśli. My, zwykli śmiertelnicy, w ogóle jej nie interesujemy. Ktoś mógłby podejść i powiesić jej afisz na szyi, a ona i tak by nie drgnęła. Ptaki mogłyby założyć na jej głowie gniazdo, a ona nie zorientowałaby się, że coś się zmieniło. Mój Bo­ że, ta dziewczyna większym uczuciem obdarza róże w swoim ogrodzie niż jakąkolwiek istotę ludzką. Nie, panie Wicks. Nigdy w życiu. - Umilkł, zmienił pozy­ cję, a potem odezwał się znowu: - Choć, prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby choć róże obdarzała uczu­ ciem. Na pewno pociąga ją ich zimne piękno, tak miłe dla oka. Człowiek dotyka róży, zachwycony jej urodą i trafia na kolce. Tak, rozumiem, że róże mo­ gą obudzić jej zainteresowanie, ale mężczyzna? Czy może pan sobie wyobrazić, jak odrażający musi jej

sprzedaż panien i wybrać którąś? I wtedy będę miał ją, jej cenny posag i moją kwartalną pensję. Co za. czarujący pomysł, panie Wicks, tak czarujący, że chy­ ba zaraz zwymiotuję. - Posłuchaj go, proszę. - Duchesso, jestem o krok od zrzucenia tej zadzi­ wiająco brzydkiej chińskiej wazy i rozbicia jej o ten cholerny pretensjonalny postument, na którym stoi. Z tego, co wiem, mój wuj bardzo ją lubił. Tak, jesz­ cze chwila i nie wytrzymam. Proponuję, żebyś zabra­ ła się stąd jak najprędzej. Nie chciałbym posiniaczyć twojej... - Uspokój się, Marcusie. Nie mogę wyjść, ponie­ waż sprawa dotyczy tak samo mnie, jak ciebie. W końcu udało jej się przyciągnąć jego uwagę. A co to, u licha, znaczy? - Znaczy to, milordzie, że pański wuj pozostawił panu możliwość wyplątania się z sytuacji. Owszem, miałby pan poślubić dziedziczkę, a on już wybrał ją dla pana. Aby wydobyć się z kłopotów, może pan po prostu poślubić Duchessę. Marcus przez chwilę wpatrywał się w niego, osłu­ piały. Pan Wicks zwilżył wargi, by dalej argumento­ wać, lecz jeden rzut oka na twarz młodego lorda po­ wstrzymał go. Marcus miał mord w oczach. Mimo to milczał. Podobnie jak Duchessa, co było jej zwycza­ jem. Siedziała nieporuszona, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Wydało się panu Wicksowi, że w tym momencie jej niezwykły spokój, to niespotykane wręcz opanowanie, raczej nie poprawiają sytuacji, a doprowadzają lorda do jeszcze większego gniewu. W końcu, po upływie chwili dłuższej, niż pan Wicks chciałby przeżyć jeszcze kiedykolwiek w życiu, Marcus odezwał się z pogardliwym niedowierzaniem w głosie: - Poślubić ją? Poślubić Josephinę? - Obrzu-

101

100

A

się wydawać mężczyzna? Nie jesteśmy najpiękniej­ szymi tworami natury. To owłosienie, te rozmiary, no i to tam, na dole... - Milordzie! Proszę zważać na swoje słowa. Rozu­ miem, że to dla pana szok, lecz musi pan zdać sobie sprawę, że to jest jakieś rozwiązanie... Przycisnęła plecy do oparcia kanapki, zaszokowa­ na do głębi, lecz nadal nieporuszona. Nie mogła po­ zwolić sobie na najmniejszy ruch i ledwo udawało jej się oddychać. Czuła, jak gniewne słowa spływają po niej i w niej, i pomyślała, że dłużej tego nie zniesie. No i ten bied­ ny pan Wicks, próbujący pohamować Marcusa rzecz nie do zrobienia, wiedziała o tym. Marcus był taki porywczy, zarówno w radości, jak gniewie. Mimo to nadal nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógł po­ wiedzieć coś takiego. Lecz będzie musiała. Był sil­ nym i dumnym mężczyzną, doprowadzonym do osta­ teczności. Po prostu patrzyła na niego, dostrzegając brzydki grymas, który zniekształcał jego ładnie zary­ sowane wargi, i gniew. A Marcus mówił dalej, nie bacząc na osłupiałych słuchaczy, niepomny krzywdy, jaką wyrządza. - Mo­ że pan wyobrazić ją sobie w łóżku, panie Wicks? Niech pan się cofnie w czasie. Może o dwadzieścia czy trzydzieści lat. Na pewno miewał pan wówczas pożądliwe myśli. A ona jest taka piękna, niepraw­ daż? Wspaniałe stworzenie, i nie mam na myśli tylko jej twarzy, lecz również ciało, takie wysokie i smukłe, ale o pełnych biodrach i piersiach, które mogą za­ władnąć umysłem mężczyzny, niedostatecznie prze­ zornego, by patrzeć na nią inaczej, jak tylko na, po­ wiedzmy, malowidło - nieruchome i bez życia. Wyobraża pan sobie, jak zachowywałaby się, gdyby był pan jej mężem? Spoglądałaby na pana w ten swój 102

zimny, nieobecny sposób, aż w końcu zacząłby pan się zastanawiać, czy ona w ogóle istnieje. Patrzyłaby na pana niczym na szczura, niegodnego przebywać w tym samym pomieszczeniu co ona. Oczywiście, mogłaby też starać się nie pokazać po sobie odrazy i może nawet posłałaby panu jeden z tych swoich ką­ śliwych uśmieszków - tej nędznej imitacji uśmiechu żeby pokazać, iż w pełni świadoma jest ofiary, złożo­ nej na ołtarzu obowiązku. A potem podeszłaby do łóżka i położyła się na plecach, nieruchoma i zapew­ ne tak samo zimna na zewnątrz, jak w środku. Boże, co za odrażający pomysł, panie Wicks. Pan Wicks próbował, musiała mu to przyznać. Od­ chrząknął i odezwał się drżącym głosem: - Proszę po­ słuchać, milordzie. Rozumiem, że to dla pana szok... - Wolałbym mieć w łóżku kobietę, która krzyczała­ by z rozkoszy niż leżała w milczeniu, z godnością zno­ sząc moje odrażające męskie praktyki, być może po­ płakując cicho. Pan Wicks odchrząknął jeszcze głośniej i podjął wypowiedź, jakby Marcus w ogóle się nie odezwał: - ... i zachowuje się pan w ten sposób, ponieważ czu­ je się pan dotknięty i rozgoryczony... - Rozgoryczony, panie Wicks? To słowo nawet w części nie oddaje tego, co czuję. Dotknięty? Nie ma słowa, które by mniej do mnie pasowało niż to. - Milordzie, pański wuj pragnął, by w żyłach jego wnuków płynęła także jego krew. Z pewnością może pan to zrozumieć. - Jeszcze jedno niedopowiedzenie, panie Wicks. Mój wuj bez wątpienia uważał, że jej krew, niewątpli­ wie wywodząca się z jego cennego ciała, będzie sta­ nowiła przeciwwagę dla mojej zepsutej krwi, a przy­ najmniej znacznie ją rozcieńczy. Tak, poznaję po wyrazie pańskiej twarzy, że tak to sobie obmyślił. 103

- Marcus. To byt jej głos, łagodny i spokojny, jak gdyby była. nianią, przywołującą do porządku niesforne maleń­ stwo. - Marcusie - powtórzyła, gdy nie zareagował spróbuj zrozumieć. - Ach! - przerwał jej, niecierpliwie machając dło­ nią. - Przypuszczam, że chciałabyś mnie poślubić, Duchesso. Złożyłabyś z siebie ofiarę na ołtarzu ze­ msty tatusia? Wybacz, ale nie mogę w to uwierzyć, choć widzę, że jesteś gotowa skinąć głową. Nie ode­ zwać się i powiedzieć: „tak", ale skinąć głową, być może wzdychając przy tym z rezygnacją - to i tak du­ żo jak na ciebie - lecz ja nie jestem idiotą. Ale pocze­ kaj, może znów cię nie doceniłem? Czy to mój drogi wuj kieruje twoimi krokami, popycha cię tego? Być może otrzymanie spadku jest jakoś powiązane z ko­ niecznością małżeństwa ze mną? Czy stracisz mają­ tek, jeśli za mnie nie wyjdziesz? - Nie - odparła. Czekał, by powiedziała coś więcej, by powiedziała coś, co złagodziłoby poniżającą wymowę tej sytuacji, aby wyznała mu, że chce go poślubić i że nie ma to nic wspólnego z tym, co zrobił jej ojciec... no, może ma, lecz nie jest to dla niej ważne. Czekał, aby zaczę­ ła krzyczeć, że ją obraża, by wykrzyczała słowa, które przystoją tylko ulicznym dziewkom, lecz ona siedzia­ ła, spoglądając na swoje dłonie, nieruchoma niczym przeklęty posąg. - Duchessa dostanie swoje pięćdziesiąt tysięcy fun­ tów bez względu na pańską decyzję, milordzie. Jed­ nak jeżeli nie pobierzecie się przed 16 czerwca 1814 roku, wszystko, co nie jest przynależne do tytułu, odziedziczy rodzina wuja z Bostonu. - Rozumiem. A więc Duchessa ma coś do strace­ nia, i to całkiem sporo. Cóż znaczy marne pięćdzie104

siat tysięcy funtów w porównaniu z zaszczytem zosta­ nia panią wielkiej i starej posiadłości? Tak, małżeń­ stwo ze mną warte jest rozważenia. A zatem, kiedy rodzinka z Bostonu odziedziczy wszystko, będę mu­ siał prosić o pieniądze moją cioteczkę, gdy będę po­ trzebował funduszy na remont czy inne potrzeby, związane z Chase Park? - Nie, milordzie. Proszę wybaczyć, jeżeli nie wyra­ ziłem się dostatecznie jasno. Będzie pan musiał zwrócić się do mnie. - Czy mogę wiedzieć, ile będzie wynosiła moja kwartalna pensja? - Myślę, że około dwustu funtów. - Dwieście funtów! - Marcus odchylił głowę i wy­ dobył z siebie głęboki, pełny goryczy śmiech, który spowodował, że serce Duchessy wypełniło się współ­ czuciem tak wielkim, iż miała ochotę krzyczeć i bła­ gać go, by jej zaufał, aby uwierzył, że zrobi wszystko, co będzie dla niego najlepsze. Jednak oczywiście nie powiedziała niczego, nie wiedziała, co mogłaby po­ wiedzieć. Nie miała wprawy w uzewnętrznianiu swych uczuć. - Słyszałaś, Duchesso? Dwieście funtów! To nie­ wiele więcej, niż zarabiałem w wojsku. Do licha, ależ będę bogaty. Prawdziwy ze mnie nabab z tytułem. Śmiał się i śmiał, aż oczy zaszły mu łzami. -I wszyst­ ko, co muszę zrobić, to wyciągnąć rękę do tego tutaj pana Wicksa. I trzymać głowę wysoko uniesioną, kie­ dy spotykam się z równymi sobie, a co ważniejsze, gdy patrzę na siebie w lustrze. Być może będę musiał stanąć przed jego biurem, dołączając do kolejki że­ braków, i starać się wyglądać pokornie, gdy będę wy­ ciągał do niego rękę. Będę stał skromnie, ze spusz­ czonymi oczami, wtedy być może nie okaże się skąpy i nie uraczy mnie wykładem na temat marnowania 105

pieniędzy. Założę te wełniane mitenki z obciętymi palcami, żebym mógł lepiej przytrzymać miedziaki, które mi rzuci. Z pewnością nie będę chciał ryzyko­ wać zgubienia choć części mego pokaźnego dochodu, prawda? - Prawdę mówiąc, milordzie, pańska pensja będzie panu przekazywana prosto do rąk, bez mojego po­ średnictwa. - Aaa, zatem Crittaker będzie mógł dokładnie przyjrzeć się moim dochodom i temu, na co je prze­ znaczam. Dobry Boże, zapomniałem o Crittakerze. Czy nadal będzie moim sekretarzem? Z pewnością ktoś tak ubogi jak ja nie będzie potrzebował sekreta­ rza. Więc jak to będzie, panie Wicks? - Pański wuj bardzo lubił pana Crittakera. Będzie więc mógł pozostać w Chase Park tak długo, jak ze­ chce. Zadbano o jego dochody. - Zadbano o jego dochody - powtórzył Marcus powoli. - Jak to ciekawie brzmi. Tak jak zadbano o twoją matkę, Duchesso. I tak jak zapewne zadba­ no o ciebie w tym małym, przytulnym domku w Smarden. Widzę teraz, że jeśli nie zdecyduję się czegoś zrobić, będę musiał zająć moje miejsce w sze­ regu żebraków. Czekała z rękami zaciśniętymi na kolanach. Pa­ trzyła na nie, na białe palce i całą siłą woli zmuszała się, by je rozewrzeć, lecz bezskutecznie. Czuła, że je­ śli natychmiast się nie uspokoi, wnętrzności zwiną jej się w ciasny węzeł i zwymiotuje. A potem Marcus przemówił głosem, w którym gniew mieszał się z rozbawieniem: - I co, Duchesso, jesteś gotowa rozwiązać tę szaradę razem ze mną? Poślubisz mnie i zostaniesz moją damą? Jesteś goto­ wa wybawić mnie od nieskończonej hańby? Znosić mnie w swoim łożu i rodzić mi w nieskończoność ma106

łych chłopców, którzy mogą okazać się bardziej po­ dobni do mnie niż do ciebie? Czy mój wuj wyznaczył za to jakąś nagrodę, panie Wicks? Czy każdy chło­ piec, który będzie podobny do mnie, zostanie wydzie­ dziczony? Co za niesmaczny pomysł, nie uważa pan? A co, jeśli odziedziczą po mnie charakter, moje na­ pady gniewu, moje owłosione ciało? Jeśli będą przy­ pominały raczej mnie niż ciebie, Duchesso, najbar­ dziej bezduszne stworzenie, jakie kiedykolwiek spotkałem? Otwarła usta. Tak, teraz mu odpowie! Lecz nie do­ puścił jej do głosu. - Nie! Nie chcę słuchać twoich mdłych protestów, wypowiedzianych beznamiętnym tonem, jestem tego pewien! Prawdę mówiąc, Duchesso, nie poślubiłbym cię, nawet gdybyś trzymała w dłoniach ostatni boche­ nek chleba w całej Anglii, a ja bym głodował. Jaki mężczyzna chciałby znaleźć się w łóżku z tak zimno­ krwistą suką, pomimo jej świeżo uzyskanego wysokie­ go urodzenia, pomimo jej fortuny? Nie ja, droga pani, nie ja. Nie jestem intrygantem jak twój ojciec. Prawdę mówiąc, panie Wicks, postanowiłem, że po mojej śmierci tytuł po prostu wygaśnie. Ciekawe, czy mój przeklęty wuj wziął pod uwagę taką ewentualność? - Pańska ciotka ma dwóch synów, milordzie. Jeże­ li umrze pan bezpotomnie, tytuł przejdzie na jej star­ szego syna, Trevora Wyndhama. - Trevora? To imię jest równie absurdalne jak jej. Trevor. Czy on jest zniszczonym przez nadmiar uciech rozpustnikiem, panie Wicks? Czy drepcze, po­ trząsa dłońmi i nosi muszki na policzkach? Chicho­ cze i paple? A może wypycha sobie łydki, aby wypeł­ nić spodnie? I każe wszywać poduszki do swoich surdutów, aby wyglądać bardziej po męsku? Trevor, mój Boże! 107

- Naprawdę nie mam pojęcia, jakim człowiekiem jest potomek pańskiej ciotki. Lord zaklął bez przekonania. A potem uśmiechnął się leniwie. - To nie ma znaczenia. Niech laluś zosta­ nie następnym lordem. I zasiądzie w Izbie Lordów. Być może jest nawet pederastą. Jeśli tak, powieszę je­ go portret tuż przy portrecie wuja, niech patrzą na siebie przez wieczność. A ja, no cóż, dalej będę miał swoją pensję. Całe dwieście funtów na kwartał. Ależ będę bogaty! Przez ostanie dziesięć miesięcy odgry­ wałem rolę, która do mnie nie pasuje i teraz posta­ ram się o niej jak najszybciej zapomnieć. Może pan na to liczyć, panie Wicks. Ten cenny tytuł jest już tyl­ ko słabym echem w mojej pamięci. Wymaszerował z biblioteki, nadal zanosząc się gorzkim śmiechem. Pan Wicks spojrzał na Duchessę i pokręcił głową. - Nie spodziewałem się takiego wybuchu wściekłości, takiego braku opanowania i wszelkiej miary. - Marcus jako chłopiec zawsze mówił to, co myśli - powiedziała. - Po prostu nigdy dotąd nie słyszałam, by mówił tak jako dorosły. Jest teraz bieglejszy w znieważaniu i bardziej nieustępliwy w gniewie. Za­ wsze to w nim podziwiałam. Oczywiście, Marcus za­ wsze tu przynależał, był prawdziwym Wyndhamem, choć teraz wypiera się tego. Mógł sobie pozwolić na wściekłość, obraźliwe zachowanie czy humory. Tak, Marcus zawsze przynależał do Chase Park, dopóki nie wtrącił się w to jej ojciec. Pan Wicks, nadal zaszokowany, pokiwał głową i wy­ mruczał pod nosem: - Dalej nie mogę uwierzyć, że za­ chował się wobec pani tak obraźliwie. A przecież nie wyrządziła mu pani żadnej krzywdy, przeciwnie, była pani gotowa wszystko naprawić. A on nawet nie dał pa­ ni szansy, by się odezwać. Przyjęłaby go pani, prawda? 108

- Tak, przyjęłabym go, ale on był naprawdę bardzo zły, panie Wicks. Nie byłby w stanie wysłuchać mojej zgody, nawet gdybym wykrzyczała mu ją prosto w twarz. - Nie lubię gniewu. Prowadzi do wyciągania myl­ nych wniosków, zwykle fatalnych w skutkach dla obu stron. - Znowu potrząsnął głową. - Żeby tak panią obrażać, jakby nie była pani damą, lecz... - W dalszym ciągu bękartem? - Proszę nie udawać, że pani nie rozumie - powie­ dział pan Wicks ostro, a ona zrozumiała, że napraw­ dę jest oburzony. Próbowała się uśmiechnąć, lecz był to wysiłek z góry skazany na niepowodzenie. - To, co powiedział do pani, to były słowa, które ni­ gdy nie przeszłyby przez usta dżentelmenowi, słowa paskudne i niesprawiedliwe... Potrząsnęła w milczeniu głową. Nie odezwała się, tylko potrząsała powoli głową. - To nie ma znaczenia powiedziała w końcu. - To bardzo miło z pańskiej stro­ ny, że martwi się pan o mnie, ale to nie ma znaczenia. - Ależ to taka poważna sprawa, tyle od tego zale­ ży. Z pewnością jutro młody lord spojrzy na sprawy inaczej. Ale nie zrobił tego. Rankiem następnego dnia ósmego lorda nie było już w Chase Park. Wraz z nim zniknął też jego lokaj, Spears. Miejska Rezydencja Wyndhamów, Plac Berkeley, Londyn Maj 1814 Z uśmiechem na twarzy otworzyła szerzej okno i wychyliła się, by lepiej słyszeć. Zobaczyła trzech żoł­ nierzy, lekko zawianych, śpiewających na cały głos i obejmujących się ramionami, prawdopodobnie po 109

to, aby nie upaść. Przyśpiewka dotyczyła Napoleona, a właściwie okoliczności jego abdykacji. Pożegnał się czułe ze starą swą gwardią Płakali, jęczeli - wspominać nie warto. Lecz w końcu na Elbę zawlekli hukają By gnił tam jak siano od grudnia do maja. To bardzo chwytliwa melodia, pomyślała, nie prze­ stając się uśmiechać, nawet jeśli śpiewana niezbyt wprawnymi głosami. Rymy nie były może doskonałe, lecz pasowały do melodii. Żołnierze zaśpiewali zno­ wu chóralnie, tym razem jeszcze głośniej niż przed chwilą i zdecydowanie weselej: Hej ho, hej ho, na Elbę wysłali go Kotwica mocna, próżny trud Zostanie tam aż po sam grób U czcij my to! Ku szczerej radości Duchessy, ledwie skończyli przyśpiewkę, natychmiast rozpoczęli następną. Z głę­ bokim zadowoleniem i uśmiechem na twarzy, Du­ chessa przysłuchiwała się rytmicznie wyśpiewywanej melodii. Widać było, że śpiew sprawia żołnierzom prawdziwą przyjemność. Odeszła od okna dopiero, kiedy żołnierze zniknęli za zakrętem ulicy, a ich gło­ sy stały się tylko odległym echem. Słowa tej przyśpiewki również nie były doskonałe, ale śpiewanie o tym, co prawdopodobnie powiedział Wellington, dodawało otuchy, przynajmniej jej. Była jeszcze jedna piosenka. Słyszała ją parę razy, kiedy spacerowała z Badgerem po parku St. James, a po­ tem widziała na wystawie u Hookhama. Zarówno słowa, jak i nuty nie zostały wydrukowane zbyt wy110

raźnie i trudno było je odczytać, lecz kupującym naj­ widoczniej wcale to nie przeszkadzało. Piosenka opowiadała o francuskim Senacie, manipulowanym przez przebiegłego i podstępnego Talleyranda. Bez wątpienia to on namówił cara, aby poparł umieszcze­ nie na tronie poczciwego Ludwika i teraz ten tłusty stary idiota, brat zmarłego króla, miał zostać Ludwi­ kiem XVIII. A Marcus był wreszcie bezpieczny, gdziekolwiek się znajdował. Był bezpieczny od szóstego kwietnia, kiedy to abdykował Napoleon. Choć nie, była prze­ cież jeszcze ta wielka bitwa pod Tuluzą i setki drob­ nych potyczek. O Boże, jak gorąco się modliła, by nie uczestniczył w tej niepotrzebnej bitwie, która pochło­ nęła tyle istnień ludzkich! Na pewno go tam nie było, na pewno. Spears dałby jej jakoś znać. Wkrótce będzie wiedziała dokładnie, gdzie jest. I wtedy dopadnie tego przeklętego głupca. A czasu nie pozostało zbyt wiele. Podeszła do biureczka, wysunęła dolną szufladę i wyjęła z niej ostatni list od Spearsa. Niestety, dato­ wany był na koniec marca. Spears pisał, że jego pan wkrótce otrzyma nowy przydział, ale nie wiedzą jesz­ cze, dokąd zostaną wysłani. Poinformowałby ją, po­ myślała, gdyby miał taką możliwość. List kończył się zapewnieniami, że jego lordowska mość nadal prze­ jawia ten niemądry upór i że pewnie wkrótce wyrwie się na wolność. Co to mogło znaczyć? Wzdrygnęła się. A jeśli zo­ stał ranny lub zginął po abdykacji Napoleona? Roz­ łożyła gazetę i zaczęła przeglądać wiadomości wojen­ ne i listy poległych. Na żadnej z nich nie było Marcusa. Musi uwierzyć, że nic mu się nie stało, gdyż w przeciwnym wypadku Spears już by do niej dotarł. Musi w to wierzyć, bo inaczej oszaleje. Nie, z pewno111

ścią nic mu nie jest. Złożyła list i wsunęła go z powro­ tem do szuflady. Tego wiosennego wieczoru, o ulubionej porze ko­ chanków, kiedy siedziała samotnie w salonie miej­ skiej posiadłości Wyndhamów przy placu Berkeley, uświadomiła sobie, że musi obmyślić plan, a właści­ wie całą kampanię, tak jak zawsze robił to Welling­ ton. Tylko że jego kampanie z reguły kończyły się sukcesem. W końcu odnajdzie Marcusa, lecz jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić, że zdoła go przekonać, pomimo iż w ciągu ostatnich tygodni nieraz odgrywa­ ła w ciszy swego pokoju tę decydującą rozmowę, wcielając się raz w rolę Marcusa, raz w swoją. Nie, żeby go przekonać potrzeba będzie czegoś więcej niż logiczne argumenty i zdrowy rozsądek. Trzeba będzie przypuścić szturm, posłużyć się prze­ biegłością i podstępem. Nie będzie to atak frontalny, lecz taki, który uniemożliwi wszelkie nieprzewidzia­ ne działania ze strony równie sprytnego i przebiegłe­ go lorda. Wstała, pociągnęła za sznurek dzwonka i poczekała, aż pojawi się Badger. Nuciła przy tym przyśpiewkę, którą wcześniej słyszała, rozkoszując się jej melodią i słowami. Gdy Badger pojawił się w drzwiach salonu, uśmiechnęła się do niego - a nie był to bynajmniej kąśliwy uśmieszek - i oznajmiła wesoło: - Nareszcie go mam, Badger. Mam plan. Czy będziesz gotowy do wyjazdu, gdy tylko dostaniemy wiadomość? - Jestem gotowy od trzech tygodni, Duchesso - od­ parł Badger, odwzajemniając uśmiech. - Jego prze­ klęta lordowska wysokość nie ma cienia szansy, sko­ ro to ty wymyśliłaś plan. - Nie, nie ma, biedny głuptas.

ROZDZIAŁ

8

Paryż Maj 1814 Zachował się jak kompletny osioł. I wstrętny gbur. Żałował, że nie potrafi o tym zapomnieć, lecz jakoś nie potrafił, chociaż minęło już sporo czasu. Pamięć o wydarzeniach, poprzedzających jego wyjazd z Cha­ se Park, zawsze czaiła się gdzieś w zakamarkach jego umysłu, gotowa wyskoczyć i krzyknąć mu w twarz, jak teraz. Do diabła, był wobec niej tak cholernie nie­ sprawiedliwy. Nie żeby ona przejawiła jakikolwiek ślad wzburzenia, kiedy stał tam, wykrzykując te wszystkie obelgi pod jej adresem - nazywając ją zim­ nokrwistą, oziębłą i jeszcze gorzej. Na miłość boską, gdyby to jego ktoś tak obraził, zabiłby drania. Lecz ona tylko siedziała w milczeniu, spoglądając na niego tymi pięknymi oczami - niech będą przeklęte, po­ dobnie jak jej opanowanie. Opanowanie, czyli coś ta­ kiego, czym on z pewnością się nie wykazał. Nie sprawiała mu przyjemności świadomość, że zrobił z siebie głupca, a poza tym dręczyło go poczu­ cie winy. Mimo to nie zrobił nic, aby poprawić sytu­ ację. Nie napisał do niej, nie przeprosił, choć to, jak postąpił jej ojciec, z pewnością nie było jej winą. Bo­ że, jak bardzo żałował, że jej tu nie ma. Mógłby... Lecz co właściwie mógłby zrobić? Doprawdy, nie wiedział. Być może przeprosiłby, że wyładował na niej swoje rozgoryczenie i gniew. Potrząsnął głową. Jego przyjaciel, North Nightin­ gale, major lord Chilton, właśnie wszedł do pokoju. 113

Zaczekał, aż North podejdzie bliżej, a potem powie­ dział: - Ach, oto nadchodzi lord Brooks ze swymi dwoma lizusowskimi fagasami, opojami bez charak­ teru. Prawie depczą mu po piętach. - Czyli są tam, gdzie jest ich miejsce - powiedział North z mrocznym, z lekka ponurym uśmiechem, rozglądając po olbrzymim, wysokim na osiem me­ trów pomieszczeniu, wyposażonym w bogato zdo­ bione złoto-białe meble. Marcus przyzwyczajony był do luksusu, w przeciwieństwie do Northa, którego przytłaczał przepych tego pomieszczenia. Pokój na­ leżał do byłej posiadłości diuka de Noaille, obecnie zaś został udostępniony Wellingtonowi i jego lu­ dziom. Car Aleksander został umieszczony w dole ulicy, w jeszcze wspanialszej i bardziej dekadenckiej posia­ dłości Talleyranda. Przebywał tam jako gość tego ostatniego i nie należało się temu dziwić - oznajmił Wellington Marcusowi i Northowi - ponieważ Talley­ rand zamierzał manipulować carem, a goszczenie go pod własnym dachem, w pobliżu wspaniałych piwnic pełnych wina, mogło mu tylko w tym pomóc. - Lecz ci fagasi nie są tacy źli. Słyszałem, jak śpie­ wają nową piosenkę o Talleyrandzie i o tym, jak ten cwany i bezwzględny stary lis manipulował nie tylko carem, lecz także francuskim Senatem, aby wprowa­ dzić na tron poczciwego Ludwika. Śpiewali całkiem nieźle, o ile pamiętam. - Nieszczęsny Ludwik nie ma więcej rozumu niż kozioł, ale przynajmniej jest prawowitym władcą. - Wygląda przy tym jak napuszony gronostaj. Tak czy inaczej, Talleyrandowi udało się i Ludwik siedzi teraz na tronie. Boże, nie chciałbym mieć do czynie­ nia z tym facetem. Plotka głosi, że ma cały legion ko­ chanek. 114

Marcus wydawał się znudzony. - Czasami żałuję powiedział po chwili, nie spuszczając oczu z lorda Brooksa i dwóch jego podsłuchujących pomocników - że Talleyrand nie jest Anglikiem. Castlereagh to wspaniały dyplomata, ludzie mu ufają, ale wydaje mi się, że postępuje zbyt honorowo, nie jest wystarczają­ co podstępny. I sam widziałem, że łganie komuś pro­ sto w twarz sprawia mu niemałe trudności. - U dyplomaty to rzeczywiście wada - stwierdził North, trącając Marcusa znacząco łokciem pod że­ bro, jako że zbliżał się do nich lord Brooks. - Moi panowie - powiedział jak zwykle przyjaźnie Brooks, zbliżywszy się do Marcusa i Northa. Był to starszy mężczyzna z szopą białych włosów, wielkim nosem i umysłem ustępującym wielkością tylko jego wzrostowi, wynoszącemu całe metr siedemdziesiąt. A zatem na tronie Francji zasiada teraz Ludwik XVIII. Uważam, że to wspaniałe, iż Napoleon zacho­ wał swój tytuł imperatora, a wy? Marcus uważał to za szczyt głupoty, lecz nie powie­ dział nic i zajął się przerzucaniem poczty. North zaś rzucił od niechcenia, wzruszając ramio­ nami: - Imperatora czego, oto pytanie? A tak, jest te­ raz niezależnym władcą Elby, cesarzem plaż, kamie­ ni i paru karłowatych drzew. - Nie zapominaj o paru francuskich i polskich ofi­ cerach straży przybocznej. Nasz drogi cesarz ma na­ wet marynarkę, lordzie Brooks, ma żaglowiec. - Chyba podchodzicie panowie zbyt lekko do oko­ liczności, które wymagają głębszego przemyślenia odparł lord Brooks, spoglądając na obu mężczyzn, jakby miał ochotę rzucić im w twarz rękawiczkę, po czym odmaszerował do swoich adiutantów. - A to co miało znaczyć? - zapytał North. - Bóg jeden wie. 115

-I tylko Boga to obchodzi. Musimy być ostrożniej¬ si w przyszłości, Marcusie. Nie warto zrażać do siebie tego człowieka. Jest dumny jak diabli i nie znosi, gdy udowadnia mu się jego głupotę, a to zabójcze cechy. Roześmiali się, lecz niezbyt głośno. Nie było powo­ du rozdrażniać lorda Brooksa jeszcze bardziej. - Jestem znudzony - powiedział Marcus. - Śmier­ telnie znudzony. Nie wiem, co chciałbym robić, ale z pewnością nie to. - Wiem. Te ciągłe przepychanki dyplomatów, tań­ czących wokół siebie, te obietnice, składane wieczo­ rem i łamane przed świtem. Boże, nienawidzę dyplo­ matów i tych ich niekończących się gierek. Ach, Marcusie, uśmiechnij się do lorda Brooksa, tego sta­ rego drania. - Nie mogę się pozbyć wrażenia - powiedział Mar­ cus - że podszedł do nas tylko po to, aby przekonać się, czy nie wiemy przypadkiem więcej niż on. Bez przerwy nachodzą mnie różne sługusy Talleyranda, Metternicha i cara Aleksandra, w nadziei, że uda im się wyciągnąć ze mnie, co sądzi o tym lub owym Wel­ lington, poznać jego opinię, jak nazywają to ci prze­ klęci dyplomaci. Do diabła z nimi wszystkimi. - Amen - podsumował North Nightingale. - Two­ je ramię wydaje się dzisiaj sztywniejsze, Marcusie. Ledwo możesz nim ruszać. - Wiem. Spears nigdy nie zostawia mnie samego. Każdego ranka pilnuje, żebym podnosił ciężką szpa­ dę, bardzo powoli, w górę i w dół, w górę i w dół, i tak pięćdziesiąt razy. A wszystko po to, abym odzyskał dawną siłę i sprawność. A potem masuje mi ramię. Dziś rano chyba trochę przesadził i teraz boli mnie jak wszyscy diabli. - Chyba ci to jednak pomaga, pomimo jego nad­ gorliwości. Minęło dopiero kilka tygodni, od kiedy 116

zarobiłeś tę kulę pod Tuluzą. Zaufaj Spearsowi, to porządny facet. - Chryste, North, ja przynajmniej żyję, chociaż ze sztywnym ramieniem. Straciliśmy cztery i pół tysiąca ludzi, naprawdę ponieśliśmy straty, jak enigmatycz­ nie określa to ministerstwo wojny. A wszystko tylko dlatego, że posłaniec nie może poruszać się dostecz¬ nie szybko i nie zdążył przybyć na czas, aby poinfor­ mować Wellingtona, że Napoleon abdykował cztery dni wcześniej. Co za diabelna strata. Tylu ludzi zabi­ tych bez potrzeby. - Znów mimowolnie potarł ramię. North przyglądał się, jak Marcus zamyka na klucz szufladę, a potem spogląda na mały złoty kluczyk, delikatny niczym wyrób sztuki jubilerskiej. Marcus nigdy się z nim nie rozstawał. W ciągu ostatnich dwóch tygodni dwa razy próbowano ich obrabować. Lecz nawet gdyby złodziejowi udało się otworzyć szu­ fladę, znalazłby w niej tylko stare dokumenty, gdyż tajny schowek był dobrze ukryty. Obaj mężczyźni opuścili posiadłość i następne trzydzieści minut spędzili, spacerując brzegiem Se­ kwany i rozkoszując się czystym wieczornym powie­ trzem. W końcu dotarli do zachodniego końca Ile de la Cite przy Pont Neuf - Nowym Moście, który nie był już nowy, a prawdę mówiąc, był najstarszym mo­ stem w Paryżu. Minęli bulwar Saint Michel i skiero­ wali się ku bulwarowi Saint Germain, gdzie w wiel­ kiej kamienicy z początków osiemnastego wieku, hotelu Matignon, pod numerem 57 przy ulicy de Grenelle znajdowały się ich kwatery. Marcus pomachał zaprzyjaźnionemu oficerowi, przechodzącemu właśnie przez ulicę. - Cały nasz ba­ talion kwateruje tutaj, w Faubourg Saint Germain. - Nie zapominaj, że jest tu też mnóstwo Rosjan. Wczoraj w nocy niebacznie zostawiłem otwarte okno 117

i potem musiałem wysłuchiwać, jak wyśpiewują w tym swoim barbarzyńskim języku, pijani jak bele. Jak u licha udaje im się wstać potem rano i wykony­ wać swoje obowiązki? Marcus potrząsnął głową. - Widywałem, jak wta­ czali się do swoich kwater o świcie, kompletnie pija­ ni, a potem wstawali o siódmej. A liczba prostytutek w tym mieście przerosła wszelkie wyobrażenie. - No cóż, żadna z nich nie zarabia na tobie, Mar­ cusie. Jak tam czarująca Lisette? - Czarująca jak zwykle. Wynająłem dla niej urocze mieszkanko przy ulicy de Varenne. Jej wdzięczność naprawdę mnie poruszyła. - Założę się, że tak właśnie było - roześmiał się North. Rzeczywiście, jest bardzo utalentowana, pomyślał Marcus. A głośno powiedział: - Wiesz, co najbardziej podoba mi się w Lisette, pomijając jej wdzięki? To, że jest zawsze taka ożywiona, bez przerwy coś opowia­ da, szczebiocze, krąży po pokoju, zawsze w ruchu, rozwesela mnie anegdotami i śmieje się, niemal bez przerwy się śmieje. Nigdy nie milczy, jak... - Jak co? Albo raczej jak kto? - Jak ta przeklęta Duchessa, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć. North Nightingale popatrzył na bystro płynącą w oddali Sekwanę. - Głupiec z ciebie, Marcusie. - Daj spokój, North. Mam wiele szczęścia. Czy wiesz, że w mojej kieszeni spoczywa właśnie nienaru­ szony banknot dwustufuntowy? Moja kwartalna za­ płata za to, że jestem lordem Chase, nader punktual­ nie przekazana mi przez pana Wicksa. Zastanawiam się, jak udało mu się mnie odnaleźć. - Ja także. Zwłaszcza że nie udało się to nikomu innemu. Nie odrzucisz chyba tej pensji, Marcusie? 118

- Do licha, nie. Spora jej część pójdzie na utrzyma­ nie Lisette. Uśmiechnął się na myśl o tym, co powie­ działby pan Wicks, gdyby wiedział, że pieniądze stare­ go lorda idą na utrzymanie kochanki znienawidzonego bratanka. No cóż, stary łajdak też miał kochankę, mat­ kę Duchessy. Zabawne, jak tamta sytuacja inaczej wy­ glądała niż obecna tylko dlatego, że owocem tamtego związku była Duchessa. Ciekawe, gdzie przebywała teraz. Może wróciła do tego przeklętego domku? Albo cieszyła się swoimi pięćdziesięcioma tysiącami funtów pośród londyń­ skiej socjety, zabawiając dżentelmenów, którzy bez wątpienia jak jeden mąż ślinili się na jej widok, niech będą przeklęte jej piękne niebieskie oczy! Myślał o niej bardzo często, zastanawiając się, co też jej cho­ dzi po głowie, zastanawiając się, ciągle się zastana­ wiając, czy był jakiś mężczyzna, który opiekował się nią, płacił za wynajem Pipwell Cottage, płacił Badge­ rowi, płacił... Boże, teraz nie miało to już znaczenia, ani to, ani jej motywy, ani też ona sama. Gniew nadal w nim płonął - czysty, głęboki i silny. Nigdy póki ży­ cia nie zobaczy już Chase Park, Duchessy ani pozo­ stałych Wyndhamów. A swoją drogą, ciekawe, czy amerykańscy Wyndha­ mowie zjechali już, by przejąć wszystkie dobra nie przypisane do tytułu. Przypomniał sobie jednak, że nie było to możliwe przed szesnastym czerwca. A potem już wszystko będzie należało do Amery­ kanów. Przejdzie na ich własność po tym, jak on osta­ tecznie zrezygnuje z majątku. Trevor! Ten przeklęty dandys o fircykowatym imieniu! Na samą myśl o tym imieniu i o mężczyźnie, który je nosił, Marcusowi ro­ biło się niedobrze. Uświadomił sobie, że przysiągł, iż doprowadzi do tego, że ten przeklęty Trevor odzie­ dziczy po nim tytuł. Tak, Trevor Wyndham, lord 119

Chase. Brzmiało to dosyć upiornie, lecz przecież zgo­ dził się na to, a nawet tego pragnął. - Gdzie byłeś, Marcusie? Milczysz niczym ta Du­ chessa, o której mi tyle opowiadałeś. - Nie mówiłem ci o niej wiele, przeciwnie. - W zeszłym tygodniu, gdy byłeś nieco zawiany, opowiedziałeś mi o niej całkiem sporo. Prawdę mó­ wiąc, o niczym więcej nie mówiłeś. - Postaraj się o tym zapomnieć. Ja zapomniałem. Mam nadzieję, że znalazła sobie opiekuna, jest w końcu córką swojej matki, prawda? Prawdę mó­ wiąc, myślałem właśnie ó moim kuzynie Trevorze. Je­ zu, Trevor! Chyba przestanę, bo na samą myśl o nim robi mi się niedobrze. Na pewno jest smukły niczym panienka, ma delikatną skórę i włosy - te ostatnie, oczywiście, na głowie, broń Boże nie na ciele. I pew­ nie sepleni, a rogi kołnierzyka sięgają mu do uszu. A muskułów ma tyle, co Lisette. North roześmiał się i trącił Marcusa w zdrowe ra­ mię. -I tak doszliśmy do czarującego mieszkanka Li­ sette. Idź, ulżyj sobie i baw się dobrze. Pozwól, aby Lisette wprawiła cię w lepszy nastrój. W końcu to ja jestem tym ponurym młodzieńcem o melancholijnym usposobieniu, nie ty. Dopilnuj, aby dobrze się tobą zajęła, a ja zjem skromny obiadek i zobaczę, co wie­ czór ma mi do zaoferowania. Mężczyźni rozdzielili się i Marcus zapukał do fron­ towych drzwi domu Lisette. Po chwili usłyszał jej lek­ kie kroki. Biegła, by mu otworzyć. Lisette nigdy nie szła ani nie płynęła dostojnie i nigdy nie była cicho, gdy się z nią kochał. Ach, jakże uwielbiał jej jęki, gdy doprowadzał ją do rozkoszy! Nie była jak ta przeklę­ ta Duchessa. Ona na pewno milczałaby jak grób. Lisette DuPlesis wyglądała na zadowoloną, że wi­ dzi swego Majora Lorda, jak nazywała go w swej za120

bawnej angielszczyźnie - ten przeklęty fircykowaty Trevor też pewnie w ten sposób wymawiał słowa tylko że brakowało mu jej wspaniałych piersi, które przyciągały do siebie jego usta i dłonie w sposób tak cudowny i nieodparty. Wzięła jego pelerynę, laseczkę i odpięła szpadę, dotykając jej z miłością. Przebiegła palcami po bia¬ ło-szkarłatnym mundurze, ciesząc się dotykiem ma­ teriału i ciała Marcusa, przez cały czas nie przesta­ jąc mówić, opowiadając mu o tym, co robiła, od kiedy ostatni raz się widzieli - to znaczy zaledwie poprzedniego wieczoru. Mówiła do niego po fran­ cusku, ze względu na jego tytuł, a ponieważ Marcus znał francuski tylko niewiele gorzej niż portugalski, rozmowa w tym języku nie sprawiała mu trudności. Ach, lecz ona nauczyła go w ciągu ostatnich kilku tygodni słów miłości, które sprawiały, że palce u stóp kurczyły mu się z pożądania, a członek twardniał niczym skała. Pocałował ją i zorientował się, że nie ma ochoty przestać. Jej oddech pachniał słodko winem Bordeaux, które piła do obiadu. Marcus pomyślał przelotnie, że jego kochanka chyba trochę przesadza z alkoholem, ale akurat teraz nie zamierzał się tym przejmować. Wszystko, czego pragnął, to znaleźć się w jej ciele. Zaczęła szybciej oddychać, a jej dłonie, które nigdy nie spoczywały nieruchomo ani się nie ociągały, spra­ wiły, że ogarnęło go szaleństwo. Chciał, aby wszystko przebiegło powoli, ale Lisette znała mężczyzn, mimo że miała dopiero dziewiętna­ ście lat. Wiedziała, że Marcus jej pragnie, że szaleje z pożądania - młodzi mężczyźni już tacy byli - i dla­ tego z całą świadomością dostosowała się do niego, błyskawicznie zdzierając z niego ubranie i prowadząc go do sypialni, gdzie padli na łóżko, a ona przykryła 121

go swoim ciałem, błagając, by skończył wewnątrz niej. Co też i zrobił, zresztą o wiele za szybko. Gdy jego oddech uspokoił się nieco, a serce prze­ stało szaleńczo bić, powiedział: - Przepraszam, Liset­ te, świnia ze mnie. Jej dłonie przesuwały się delikatnie po jego plecach, głaszcząc i zapędzając się od czasu do czasu pomiędzy pośladki. Zachichotała i ugryzła go lekko w szczękę. To prawda, milordzie, lecz będę wyrozumiała. Czy obiecuje pan sprawić się lepiej następnym razem? Uśmiechnął się do niej, czując, jak ulatnia się jego przygnębienie. - Tak - odparł, staczając się z niej, by stanąć przy łóżku. - Tak, tym razem z pewnością sprawię się lepiej. - Tak prędko, milordzie? - spytała, spoglądając na niego z entuzjazmem. Paryż, Hotel Beauvau, Rue Royal Badger starał się nie patrzeć jej w oczy. Spojrzała na niego z rosnącym zniecierpliwieniem - No, dalej, Badger, znalazłeś go? Wiesz, gdzie miesz­ ka? - Tak - stwierdził Badger i na tym poprzestał. Czekała. Najwidoczniej coś go martwiło., I nie chciał powiedzieć jej, co to takiego. Podeszła do wy­ ściełanej niebieskim brokatem sofy i usiadła. Nie po­ wiedziała nic więcej, po prostu czekała, śpiewając so­ bie w myśli: Lord Castlereagh zbyt jest uczciwy, by przetrwać w fachu tak niegodziwym. Czy lekcji obłudy udzieli mu ktoś? Tak, Talleyrand, wszystkim na złość! To był początek. Prawdę mówiąc, Canning miał więcej sprytu niż obaj ministrowie razem wzięci. Za­ częła nucić, uświadomiła sobie, że melodia zbyt przy122

pominą inną i umilkła, próbując znaleźć frazy, które brzmiałyby inaczej. Nagle, zupełnie niespodziewanie, Badger wyrzucił z siebie gwałtownie: - On ma kochankę. Niech bę­ dzie przeklęty za to, że jest miody i pożądliwy, jak każdy inny młodzieniec w jego wieku! - Talleyrand? - spytała zdezorientowana. - Can­ ning? - Nie, nie, jego lordowska wysokość. Śledziłem je­ go i lorda Chiltona - człowieka, którego powinniśmy się wystrzegać za wszelką cenę, możesz mi wierzyć, Duchesso, jest naprawdę niebezpieczny - i kiedy się rozstali, jego lordowska wysokość wszedł do domu, gdzie powitała go młoda dziewczyna. To musiała być jego kochanka, ponieważ objęła go, pocałowała i wciągnęła do wewnątrz tej wąskiej kamieniczki przy Rue de Varenne. Nie odrywała od niego rąk, Du­ chesso. Sądzę, że lord musi z nią mieszkać albo przy­ najmniej odwiedzają bardzo często. - No cóż - powiedziała rozsądnie, odsuwając na bok mordercze uczucia, które zaczęły się w niej bu­ dzić. - Nie ma aż tyle pieniędzy. Chyba musi się nie­ co ograniczać. Dwa domy to znaczne obciążenie dla budżetu. Mimo to założę się z tobą, Badger, że Mar­ cus ma własne mieszkanie. On nie mieszkałby z ko­ chanką. Nie wiem dlaczego, lecz jestem pewna. - Nie powinnaś być tak diabelnie wyrozumiała. - Jest wolny i może robić, co chce i z kim chce. Przy­ najmniej na razie. Czy Spears też mieszka w tym domu? - Nie wiem. - A zatem widzisz, że miałam rację. Marcus ma własne mieszkanie. - I znowu nie wiem. Włóczyłem się po okolicy przez ponad dwie godziny, a potem on wyszedł z dziewczyną uczepioną jego ramienia i poszli do 123 \

jednej z tych francuskich restauracji, które szczycą się tym, że podają w nich obrzydliwe flaczki, polane jesz­ cze gorszym sosem. Jelita zwierzęce! Boże, wzdrygam się na samą myśl. Nie, nie widziałem pana Spearsa. - Musimy go odnaleźć, zanim zaczniemy wprowadzać w życie nasz plan. Spears musi go zaaprobować. Bardzo się cieszę, że pan Wicks powiedział nam w końcu, iż Marcus stacjonuje ze sztabem Wellingtona w Paryżu. Lecz nawet taka niedyskrecja bardzo go zdenerwowała. - Wiem. Jutro rano zaczaję się pod tym domem i zobaczę, dokąd jego lordowska mość się uda. - To musi być bardzo wcześnie rano, Badger. Mó­ wię ci, że on ma własne mieszkanie. -I sztywne ramię. - O czym ty mówisz? - Wyprostowała się, czujna i bardzo zaniepokojona. - Co miałeś na myśli? - spy­ tała znowu. - Rozpytałem się trochę tu i tam, bardzo dyskret­ nie. Został ranny w ostatniej bitwie, pod Tuluzą. - O Boże! Czy wyglądał, jakby go bolało, Badger? Myślisz, że cierpi? O Boże! Badger przyjrzał się jej uważnie. To dziwne, pomy­ ślał, lecz budzi pewne nadzieje. - Nie wiem. Nie martw się, Duchesso. Jutro odnajdę pana Spearsa, żeby nie wiem co. Czy mam go tu przyprowadzić? - O tak - powiedziała, lecz wydawała się roztar­ gniona i nieobecna myślami. Boże, myśli o tym, że je­ go lordowska wysokość został ranny. To ją martwi. Jest lepiej, niż mógł sobie wymarzyć. Szkoda tylko, że pan Spears nie powiadomił ich, nim opuścili Londyn.

dzie, że kiedy poczciwemu królowi Jerzemu - przy­ trzymywanemu mocno przez dwóch krzepkich straż­ ników - doniesiono, że przed dwoma miesiącami sprzymierzeni weszli do Francji, zapytał, kto dowo­ dził armią brytyjską. Powiedziano mu, że Wellington. A nasz poczciwy król na to: „To podłe kłamstwo! Wellington zginął, zastrzelony, dwa lata temu!" Marcus uśmiechnął się. - Biedny stary wariat, ten nasz król. Jeżeli kiedykolwiek ocknie się z obłędu i odkryje, że jego syn jest najbardziej pogardzanym następcą tronu w historii, od razu przeniesie się do wieczności. Dopóki zupełnie nie zwariował, był z nie­ go całkiem niezły władca. - Myślę, że on o tym wie, milordzie - powiedział Spears. - Tak, wielu ludzi przypuszcza, że to właśnie głupota i niezmierzona chciwość syna doprowadziła króla do szaleństwa. A teraz, milordzie, pora na ką­ piel i ubieranie. Jak sądzę, polecono panu, by był pan obecny podczas uroczystości w Hotel de Sully. Marcus zaklął pod nosem, lecz to niewiele pomo­ gło i wkrótce, wbity w nieskalanej świeżości wieczoro­ wy stój, śpieszył powozem do Hotel de Sully przy uli­ cy Saint Antoine, by uczestniczyć w balu dyplomatów. Nie przypominał sobie co prawda, by wspomniał o tym balu Spearsowi, lecz on i tak wiedział. Ten przeklęty typ wiedział o wszystkim. Marcus potrzą­ snął głową i oparł się o zadziwiająco czyste poduszki wynajętego powozu. I nic dziwnego, że były czyste, skoro to Spears doglądał jego wynajęcia, podobnie, jak doglądał wszystkiego innego. Do licha z nim.

*

Tymczasem Spears mówił właśnie tym swoim prze­ sadnie uprzejmym tonem: - Czy słyszał pan, milor124

Spears odczekał, aż jego lordowska wysokość od­ dali się, wygodnie ulokowany w powozie. A potem 125

przywdział pelerynę, kapelusz i udał się na Rue Royale. Ku jego zdziwieniu i niezadowoleniu otworzyła mu sama Duchessa. - Duchesso - zapytał formalnie. Dlaczego nie siedzi pani w salonie? Dlaczego otwie­ ra pani drzwi? To nie uchodzi. Pan Badger nigdy by na to nie pozwolił. Porozmawiam z nim o tym. - Proszę, niech pan da spokój, Spears. Badger przygotowuje dla nas kolację, a Maggie pewnie znów wdzięczy się przed lustrem. Jak sądzę, ma dzisiaj randkę z rosyjskim żołnierzem, i to nie z jakimś faga­ sem, ale z człowiekiem na stanowisku i bez wątpienia nader przystojnym. Maggie twierdzi, że bardzo inte­ resuje ją historia Rosji, a ten młody kozak pomaga jej ją zgłębić. Ojej, pozwoli pan, że wezmę pańską pele­ rynę i kapelusz. I proszę nie patrzeć na mnie z takim potępieniem, Spears. Nie stałam się zupełnie bezrad­ na, tylko dlatego, że przestałam być bękartem. - Ale to nie uchodzi - powiedział, odsuwając się do niej. - Widzę jednak, że ma pani ochotę dalej oponować. A ta kobieta, ta Maggie, czy to ta sama, która ocaliła Badgerowi życie w Portsmouth, zanim odpłynęliście do Francji? Uratowała go przed przeje­ chaniem przez dyliżans pocztowy? - To prawda, Maggie go uratowała. Krzyknęła i ze­ pchnęła go z drogi pojazdu. Mówi, że nie wie, dlacze­ go to zrobiła, po prostu stało się, i już. Jest aktorką jak mówi, całkiem dobrą. Jednak akurat nie była ni­ gdzie zatrudniona i dlatego zaoferowałam jej posadę pokojówki. Nigdy dotąd tego nie robiła, ale twierdzi, że jest bystra i szybko się uczy, a Paryż to takie ekscytują­ ce miasto. Więc zgodziła się zostać ze mną na próbę. - To najdziwniejsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. Nie wydaje się odpowiednią osobą na tę posadę. 126

- Sądzę, że szybko przekona pana do siebie. Lubię ją. Jest inna, taka zdrowa i nie zepsuta, jeśli pominąć jej raczej barwną przeszłość. Jest w niej uprzejmość i najsłodsza z możliwych brawura. Spears zdjął z siebie wierzchnie warstwy odzieży. Nadal był oburzony. To nie ona powinna się nim zaj­ mować. A jeśli nawet Duchessa nie zwraca specjalnej uwagi na to, co właściwe, on z pewnością nie będzie jej utwierdzał w tym upodobaniu. Porozmawia z panem Badgerem i Maggie, tą słod­ ką diablicą. - Przejdźmy do salonu. Chciałabym, by mi pan wszystko opowiedział. Po pierwsze, dlaczego pan nie napisał? Musiałam wydobyć od pana Wicksa infor­ mację, że Marcus kwateruje w Paryżu. A znalezienie go tutaj zajęło Badgerowi dalsze trzy dni. - Wiem - powiedział delikatnie Spears. - Wszyst­ ko pani opowiem. - A jego ramię, Spears? Wszystko z nim w porząd­ ku? Dlaczego nie zawiadomił mnie pan, że został ranny? Mógł pan napisać lub wysłać posłańca. Spears najpierw milczał przez dłuższą chwilę, a po­ tem pokręcił powoli głową. - Nie chciałem pani mar­ twić. Westchnął głęboko. - Obawiam się, że rana da­ lej sprawia mu ból. Odłamki kuli nadal tkwią w jego ramieniu. Zdarza się, że ból nie daje mu zasnąć. A on nie pozwala mi zatroszczyć się o siebie. Odmawia na­ wet wypicia roztworu laudanum w filiżance herbaty. Oczywiście, wiele razy zdarzało mi się nie przestrze­ gać tego zakazu. Postępowałem tak, jak uważałem, że będzie dla niego najlepiej. Twarz Duchessy mocno pobladła, więc Spears przemówił szybko, głosem łagodnym i przekonywają­ cym niczym głos księdza: - Ale ogólnie jest coraz le­ piej. Lekarze nie mają już nic do roboty. Odłamki są 127

maleńkie i w końcu same wyjdą z rany, co oczywiście brzmi dosyć okropnie, lecz tak to właśnie wygląda, i dobrze. To tylko kwestia czasu, zanim znów w pełni odzyska siły. - Nie mamy go zbyt wiele. - Właśnie - powiedział Badger, pojawiając się w drzwiach salonu z olbrzymią drewnianą chochlą w dłoni. - Termin upływa dokładnie za dwa i pół ty­ godnia. Co do mnie zaś, to nienawidzę zostawiać spraw na ostatnią chwilę. Przedsięwzięcia podejmowa­ ne w ostatniej chwili nigdy nie kończą się sukcesem. - Pan Badger powiedział mi o pani planie, Du­ chesso. Myślę, że uda się go zrealizować. Znajdziemy sposób. Wierzyła mu. Byłby wspaniałym ministrem spraw zagranicznych, pomyślała i ujęła go pod ramię, by za­ prowadzić do jadalni. Nie było nikogo, kto mógłby poczynić krytyczne uwagi na widok bardzo bogatej młodej damy jedzącej kolację we wspaniale udekoro­ wanej jadalni ze swoim kucharzem i lokajem lorda, podczas kiedy jej pokojówka upina swoje wspaniałe rude włosy, by doprowadzić młodego kozaka do sza­ leństwa.

Oczekiwana wiadomość od Spearsa nadeszła do­ piero następnego wieczoru. - Jego lordowska wysokość - powiedział Spears z podziwu godnym opanowaniem - wdał się wczoraj w bójkę na pięści. Leży w łóżku z dwoma złamanymi żebrami, podbitym okiem i otartymi knykciami. Dzię­ ki Bogu, wszystkie zęby pozostały na miejscu, białe i równe jak zawsze. A poza tym uśmiecha się, jakby miał coś na sumieniu. 128

- Jak mógł się bić, skoro ramię nadal go boli? Badger roześmiał się. - Panie Spears, czy lord po­ wiedział panu, w jakim stanie jest jego przeciwnik? - Tak. Poszło o to, że pewien angielski oficer na­ zwał go wywłaszczonym lordem i jego lordowska wy­ sokość stłukł go... . n o cóż, odpłacił mu z nawiązką. A oberwał wyłącznie dlatego, że ten oficer był z przy­ jaciółmi. To nie była równa walka. Jego ramię nie ucierpiało, Duchesso. Szkoda, że lord Chilton był za­ jęty gdzie indziej, gdyż pewnie żebra również by oca­ lały. - Rozumiem - powiedziała Duchessa słabym gło­ sem. - Lecz w jaki sposób ktokolwiek mógł dowie­ dzieć się o warunkach testamentu ojca? - Takie wieści zwykle się roznoszą - powiedział Badger. - Szybko, niczym zaraza. - Doskonałe porównanie, panie Badger. Bardzo adekwatne. Ta... kochanka jego lordowskiej mości jest teraz przy nim. Bardzo grzecznie poprosiła mnie, bym zaopatrzył ją w niezbędne medykamenty. Gdy wychodziłem, właśnie przecierała delikatnie czoło je­ go lordowskiej mości szmatką zwilżoną wodą różaną, nucąc mu jedną z tych nowych angielskich przyśpie­ wek. - Jego kochanka jest przy nim? - spytała głosem nienaturalnie wysokim i piskliwym. - Ociera mu roz­ gorączkowane czoło? - Nie sądzę, żeby jego lordowska mość miał gorącz­ kę. Pomimo obrażeń spoglądał na nią z wyraźnym upodobaniem. Najwidoczniej już czuje się lepiej. Jed­ nakże, nie zważając na życzenia jego lordowskiej mo­ ści, postaram się odesłać ją dzisiaj wieczorem do do­ mu. - Delikatnie strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa ciemnoniebieskiego żakietu. - Z pewnością odetchnie pani z ulgą, gdy powiem, że ona nie jest 129

żadną chciwą harpią i nigdy nie domaga się kosztow­ nych drobiazgów czy świecidełek. Prawdę mówiąc, uważam, iż zależy jej na jego lordowskiej mości, oczy­ wiście, o ile to możliwe u osoby jej pokroju. Pokroju mojej matki, pomyślała, lecz powiedziała głośno: - Miło mi to słyszeć. A jednak to nie ulgę teraz odczuwam, panie Spears. Być może powinnam zapro­ sić ją na herbatę i podziękować za wstrzemięźliwość. Spears odwrócił głowę, by ukryć uśmiech, i powie­ dział przez ramię: - To chyba nie jest najlepszy po­ mysł. Mogłaby zemdleć z wrażenia. - To byłby dobry początek - powiedziała Duchessa. Jest urażona, pomyślał Spears. Urażona jak diabli. - Nazywa się Lisette DuPlessis - powiedział. Duchessa nie odezwała się. - Jego lordowska wysokość lubi to imię. Uważa, że jest słodkie. - Nie ufam Marcusowi - powiedziała w końcu Du­ chessa, spoglądając na Spearsa. - I nie chcę zosta­ wiać wszystkiego na ostatnią chwilę. Zgadzam się z Badgerem. Trzeba to załatwić dziś w nocy. - Jeżeli tylko jego lordowska mość pozwoli mi usu­ nąć kochankę ze swojej sypialni. - Powiedział pan, że sobie poradzi. - Racja - wtrącił się Badger. - Już pan Spears te­ go dopilnuje, nie martw się, Duchesso. A to, że jego lordowska wysokość nie jest w pełni sił, tylko ułatwi sprawę. Poza tym lord Chilton przebywa teraz w Fon­ tainebleau i nie zdoła nam przeszkodzić. - Jego lordowska wysokość z pewnością niczego nam nie ułatwi - powiedziała, zwracając się do cięż­ kich brokatowych zasłon, tak typowo złotych i tak ty­ powo francuskich w swoim przepychu. - Nie leży to w jego naturze. A jeśli uważacie inaczej, to znaczy, że go nie znacie. 130

ROZDZIAŁ

9

Było ciemno. Na niebie nie widać było ani księży­ ca, ani gwiazd. Deszczowe chmury zawisły nad mia­ stem, grube i ciężkie. Kiedy rozmawiali, zaczął padać drobny deszczyk. Ulica de Grenelle wyglądała na pu­ stą i wyludnioną. Tylko w niektórych rezydencjach paliły się jeszcze świece, ale nie było ich wiele. Salony literackie, pomyślała Duchessa. Mężczyźni cieszący się wdziękami swoich żon i ko­ chanek, pomyślał Spears. Afektowani francuscy kucharze, przygotowujący menu, pomyślał Badger. Duchessa zapięła płaszczyk ciaśniej pod szyją. - Nie, nawet nie próbuj - powiedziała do Badgera. - Nie zo­ stanę tutaj i nie będę czekała, aż na mnie zagwiżdżesz. Idę z tobą i koniec. Nie sprzeczaj się ze mną. Przeszli kilka ostatnich stopni, prowadzących do kwatery lorda. - Śpi - powiedział Spears, wskazując na zupełnie ciemne okno na trzecim piętrze. - Nie dałem mu zbyt wiele laudanum, ale wystarczająco, żeby nie wiedział, co się dzieje. - A co będzie, jeśli on nie zdoła nic powiedzieć? - Nie martw się, Duchesso - uspokoił ją Badger. Będziemy pryskać mu w twarz wodą różaną jego przyjaciółki tak długo, aż ocknie się na tyle, żeby po­ wiedzieć, co trzeba. Zerknęła na Badgera, ale nie odezwała się. Niech diabli wezmą Marcusa! To przez jego upór te wszyst­ kie intrygi. Mimo to zdała sobie sprawę, że doskona­ le się bawi. 131

- Dochodzi trzecia - powiedziała. - Sprawdziłam wszystko dwa razy. Urzędnik, którego przekupiliście, powinien być tu za dziesięć minut. Jak on się nazywa, Badger? - Monsieur Junot. Pazerny mały człowieczek z żo­ ną i czwórką dzieci. Wydaje się, że twoja propozycja, Duchesso, sprawiła mu prawdziwą przyjemność. To dziwne, lecz ufam mu, choć jest Francuzem. - Dopilnuje, by wszystko zostało zarejestrowane w urzędzie stanu cywilnego? - Na pewno. Będziesz miała papiery, podpisane i zarejestrowane zgodnie z prawem. Skinęła głową i odsunęła się, by umożliwić Spear­ sowi otwarcie drzwi, które zaskrzypiały rozpaczliwie. Lecz Spears wydawał się tym nie przejmować. Wszedł do ciemnego holu, zatrzymał się i przez chwi­ lę nasłuchiwał. A potem poszedł prosto ku schodom po lewej stronie. Duchessa w towarzystwie Badgera podążyła za nim. Potknęła się i uderzyła w słupek podtrzymujący poręcz. Jeszcze jeden niepotrzeby ha­ łas, którym Spears również się nie przejął. Byli już w połowie wąskich schodów, poruszając się cicho niczym ksiądz w burdelu, gdy nagle ktoś zapalił im świecę prosto w twarz i czyjś kpiący głos zapytał, przeciągając słowa: - I kogóż my tu mamy? Bandę złodziei? Nie, nie przypuszczam, żebyś to ty, Spears, zamierzał obrabo­ wać mnie w środku nocy. - Proszę, niech pan odłoży pistolet, milordzie - po­ wiedział Spears, jak zwykle bardzo uprzejmie. - Pań­ skie palce nie są w tej chwili zbyt pewne. - Ależ są, z całą pewnością. Wy dwaj narobiliście takiego hałasu, że moglibyście obudzić zmarłego. A ja i tak nie spałem. Czy to ty, Badger? Dlaczego, u licha — nie, jest was tam trzech... Wielki Boże! 132

Zdumienie odebrało Marcusowi mowę. - Ty! - po­ wiedział w końcu. - Czy mogę zapytać, czemu za­ wdzięczam twoją wizytę, i to o trzeciej nad ranem? - Tak - odparła. - Więc czemu, u licha? - Możesz zapytać, jeśli chcesz. - Ty, Badger i Spears. Czyżby jakiś spisek? Z pew­ nością nie. Co za spisek mógłby połączyć waszą trój­ kę? A ty Spears, czyżbyś obawiał się, że nie zdołam zapłacić ci pensji? Przecież widziałeś weksel od pana Wicksa. - Nie, milordzie. Nie obawiałem się tego, a nasza obecność tutaj nie ma na celu obrabowania pana. A teraz, czy mogę zasugerować, by udał się pan z po­ wrotem do łóżka? Z pewnością dokuczają panu że­ bra. I czy otarte knykcie nie przeszkadzają w trzyma­ niu pistoletu? - Chcę się dowiedzieć, co się tu dzieje - powie­ dział Marcus powoli, akcentując każde słowo. I chcę to wiedzieć zaraz. Nie za chwilę, ale natych­ miast. Choć nie, sam wybiorę odpowiedni moment. A teraz przejdźmy do salonu na parterze. Spears, idź przodem i zapal kilka świec. Duchesso, ledwie otwarłaś usta, co zresztą było do przewidzenia. Jak to masz w zwyczaju, zaszczyciłaś mnie zaledwie pa­ roma słowami. Badger, weź ją pod rękę. Nie chcę, by spadła i skręciła sobie kark. Jeżeli trzeba będzie skręcić komuś kark, zrobię to osobiście. A teraz na dół, wszyscy. Poczuła, jak Badger ujmuje jej dłoń i delikatnie ściska. Serce tłukło jej się w piersi jak szalone. Usłyszał ich, ponieważ wpadła na poręcz. To była jej wina, ni­ czyja inna. Z Marcusem nic nie szło łatwo. Nic. Dla­ czego nie spał? Widocznie dostał za mało laudanum. 133

Szedł za nimi, ubrany tylko w szlafrok, z gołymi stopami i potarganymi ciemnymi włosami. Jak, u li­ cha, zdołała to zauważyć, zastanawiała się. Spears zapalił świece. Podniósł świecznik wysoko i odsunął się, aby przepuścić Badgera i Duchessę. Weszli do małego salonu. Gdy znalazł się tam rów­ nież Marcus, Spears powoli postawił świecznik na stole. Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz i spostrze­ gła, że nadal mierzy do nich z pistoletu. Trzymał w ręku to paskudztwo z długą lufą i obsceniczną dziurą na końcu. - Siadajcie - powiedział, wskazując pistoletem sofę. Duchessa usiadła, mając po obu stronach męż­ czyzn. Gdy do nich podchodził, zorientowała się, że stoi zgięty z bólu. To przez te żebra, pomyślała. A głośno powiedziała: - Powinieneś być w łóżku, Marcusie. Te nocne wyprawy z pewnością nie przysłużą się twoim żebrom. Roześmiał się, lecz zaraz umilkł i wciągnął gwał­ townie powietrze. Znów chwycił go spazm bólu. - Czyżbyś była moją matką, Duchesso? - zapytał. To dlatego się tu znalazłaś? By opatrywać moje rany? Użalać się nade mną? Spojrzała na niego zuchwale. - Jak Lisette? Uśmiechnął się. - Więc Spears powiedział ci o mo­ im aniele stróżu? Ach, ona dopiero co stąd wyszła, Spears. -Lecz ja... - Wiem. Bez wątpienia dosypałeś mi czegoś do herbaty. Lecz widzisz, nie chciało mi się pić. Znowu pragnąłem Lisette. - Proszę, milordzie. 134

Marcus machnął pistoletem, każąc Spearsowi za­ milknąć. - Nie mogę sobie wyobrazić ciebie, użalają­ cej się nad kimkolwiek, nawet nad twymi różami. Czyżbyś uznała za swój obowiązek odwiedzić mnie w środku nocy i zająć się mną? Obawiałaś się, że nie będę zadowolony z twojego widoku, gdybyś przyszła w dzień? I dlatego zdecydowałaś się na odwiedziny, kiedy przypuszczałaś, że będę leżał uśpiony przez mego nadzwyczaj lojalnego lokaja? - Przyszłam z innego powodu. I powiem ci z jakie­ go, jeśli tylko zdołasz usiąść, zanim się przewrócisz. Proszę, Marcusie. - Nie chcę siedzieć. Wstała i podeszła do niego, nie odrywając wzroku od jego twarzy, ledwie widocznej w słabym świetle świec. Spostrzegła ściągnięte rysy, podbite oko i spuch­ niętą szczękę. - Nie jest z tobą najlepiej, Marcusie. Stał spokojnie, czekając, aż się do niego zbliży. Nie podchodź bliżej, Duchesso. - Wyciągnął rękę i delikatnie zacisnął palce na jej szyi. - Powiedz mi, czy odziedziczyłbym twoje pięćdziesiąt tysięcy, gdy­ byś została uduszona? - Chyba tak, choć nie sądzę, aby mój ojciec brał to pod uwagę. Być może pieniądze dostałyby się Ame­ rykanom. Nie wiem. Mogę napisać do pana Wicksa i zapytać go. - Chyba zaryzykuję i jednak cię uduszę. - Nie sądzę, by Badger i pan Spears pozwolili na to, Marcusie. - Nie znają cię tak dobrze jak ja. Gdyby cię znali, jeszcze by mi pomogli. - Prawdę mówiąc, ty też ani trochę mnie nie znasz. Wzruszył ramionami i skrzywił się. Każdy ruch wy­ woływał ostry ból żeber. - Prawdę mówiąc, nie dbam o to. A teraz, może powiecie mi, dlaczego wkradliście 135

się do mojego domu? Nadeszła chwila na wyjaśnie­ nia. Jestem już wami zmęczony. Słucham więc. I właśnie wówczas rozległo się ciche pukanie do drzwi wejściowych. Pukanie nieśmiałe i ukradkowe. Marcus, zaskoczony, odwrócił się w stronę źródła dźwięku. Badger i Spears natychmiast rzucili się na nie­ go. Walczył, lecz był zbyt słaby, by przeciwstawić się dwóm zdrowym, silnym mężczyznom, którzy szybko da­ li sobie z nim radę. Po chwili leżał już na dywanie, klnąc bezsilnie. Spears delikatnie wyjął mu broń z dłoni. - Milordzie - powiedział uprzejmie - chyba napije się pan teraz herbaty, prawda? - Jesteś zwolniony, Spears. - To monsieur Junot, Duchesso. Wpuść go - po­ wiedział Badger spokojnie. Następne dziesięć minut wypełnione było ciszą tak gęstą, iż można się było nią nieomal udławić. Spears i Badger otworzyli siłą usta Marcusa. Walczył zawzię­ cie, chociaż widziała, że robi sobie w ten sposób krzywdę. W końcu obu mężczyznom udało się wlać mu do gardła sporą porcję herbaty, obficie zaprawio­ nej laudanum. Monsieur Junot stał nad nimi, trzyma­ jąc świecę. Jak dotąd, nie odezwał się ani słowem. Wyglądało na to, że dobrze się bawi. Marcus opadł na plecy. Widziała, jak stara się przemóc działanie narkotyku, lecz bezskutecznie. Nie podobało jej się to, co robili, ale zdawała sobie sprawę, że nie pora teraz na skrupuły. Nic się nie zmieniło. Marcus tylko skomplikował wszystko, zde­ nerwował ich i sprawił, że czuli się bardziej winni. Nie było jednak innej drogi, by uratować tego upar­ tego głupca. Dotknęła delikatnie czubkiem palca jego spuch­ niętej szczęki. - Wszystko będzie dobrze, Marcusie, obiecuję ci. Nie martw się, po prostu leż spokojnie. 136

- Zabiję cię, Duchesso - powiedział bełkotliwie. - Na pewno będziesz chciał, ale nie zrobisz tego. - Nie wiem, co tu się dzieje, ale i tak cię zabiję. Monsieur Junot podszedł bliżej. - Czy jest gotowy do ceremonii? Spears spojrzał w zamglone oczy lorda i spostrze­ głszy, że są bardziej nieprzytomne niż przed chwilą, powiedział: - Za dwie minuty. A po czterech minutach monsieur Junot oznajmił jowialnie: - Załatwione, milady. Jest pani teraz hra­ biną Chase. To zadziwiające, jak potulnie powiedział „tak", kiedy pan Spears lekko trącił go łokciem. A te­ raz będzie musiał podpisać się na akcie ślubu. Spears poprowadził rękę Marcusa, ale to on sam podpisał dokument, pewnie i wyraźnie. Duchessa złożyła swój podpis obok. A potem wstała i otrzepa­ ła płaszcz. Wyjęła z kieszeni wąską złotą obrączkę i wsunęła ją sobie na palec. - Doskonale - powiedzia­ ła, uśmiechając się do wszystkich po kolei. - Zała­ twione. - Tak - powiedział Badger, zacierając dłonie. - Nie ma już wywłaszczonego lorda. - Zastanawiam się - powiedział Spears - czy kiedy jego lordowska mość się obudzi, będzie pamiętał, że mnie wyrzucił? Monsieur Junot roześmiał się. - To najciekawsza noc, jaką spędziłem od czasu, gdy dwa miesiące temu rosyjskie działo omal nie trafiło w mój dom.

Marcus otworzył jedno oko. Zobaczył nad sobą biały baldachim. Coś tu się nie zgadza, pomyślał. Na­ wet, jeżeli był u Lisette, nad jej łóżkiem nie wisiał ża­ den baldachim. Tam wisiało wielkie lustro. 137

Powoli otworzył drugie oko. Przez szeroko otwar­ te okno do pokoju wpadały potoki słonecznego świa­ tła. Było to światło poranka. Późnego poranka, o ile się nie mylił. Miał na sobie szlafrok, co także było dziwne, ponieważ zazwyczaj spał nago. Usiadł i potrząsnął głową, próbując pozbyć się mgły, zaciemniającej mu umysł. Znajdował się w damskiej sypialni. Delikatne, bladozielone, pozła­ cane mebelki były zbyt kruche, by mogły służyć męż­ czyźnie. Z pewnością nie był to męski pokój. Zamarł, słysząc zbliżające się kroki i wlepił wzrok w drzwi. Obserwował, jak powoli się otwierają. Duchessa weszła do pokoju, trzymając w dłoniach tacę. Odwróciła się i ostrożnie zamknęła stopą drzwi. - Ty! - powiedział. - A zatem to nie był sen. Przy­ szłaś do mojego domu wczoraj w nocy w niecnych za­ miarach. O co w tym wszystkim chodziło? - Dzień dobry, Marcusie. Przyniosłam ci śniadanie. - Spears i Badger też byli z tobą. Pamiętam, ktoś zapukał do drzwi, a ci dwaj dranie powalili mnie i odebrali mi broń. Potem... - Przerwał i zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć, - Uśpiliście mnie. - Tak, to było konieczne. Jesteś strasznie uparty, Marcusie. Poruszył się niespokojnie, a ona powiedziała uprzejmie, tonem, jakim przemawia niania do swego dwuletniego podopiecznego: - Czy mogę ci pomóc? - Jeżeli natychmiast nie wyjdziesz, ulżę sobie w twojej obecności. Mężczyźni nie są szczególnie wrażliwi. Ani skromni. Nie poruszyła się, patrzyła tylko na niego w milcze­ niu, więc odrzucił przykrycie i spuścił nogi z łóżka. Bez słowa odwróciła się i wyszła z pokoju. Kiedy wróciła, siedział już przy stoliku i jadł śnia­ danie. Bułeczki smakowały wspaniale, a kawa była 138

mocna i gorąca. Zauważyła, że szlafrok miał staran­ nie zawiązany wokół talii. - Jak tam twoje żebra? Burknął coś i wypił jeszcze trochę kawy. Podbite oko, mocny zarost, zmierzwione włosy i posiniaczona szczęka sprawiały, że wyglądał niczym bandyta. Jadł i pił, nie zwracając na nią uwagi. Usiadła obok niego i nalała sobie filiżankę kawy ze ślicznego dzbanka z miśnieńskiej porcelany. - Zabiję cię, Duchesso. Po śniadaniu - powiedział głosem, w którym rozpoznała nadciągającą burzę. - Nie wiesz jeszcze dlaczego i czy w ogóle będziesz chciał mnie zabić. - Będę chciał, nieważne dlaczego. - Jestem twoją żoną. Przyglądała się, jak ręka, w której trzymał nóż do smarowania masła, zatrzymuje się w pól ruchu. Po­ trząsnął głową i skrzywił się, gdy obolałe żebra przy­ pomniały mu o sobie. Spojrzał na nią, a potem po­ trząsnął głową jeszcze raz. - Przepraszam bardzo? - zapytał nader uprzejmie. - Jestem twoją żoną. Pobraliśmy się. Nadal nie docierało to do niego, słowa zdawały się nie mieć sensu. Wyciągnęła przed siebie dłoń. Zoba­ czył na jej placu obrączkę. - Powiedziałaś, że jesteś moją żoną? - zapytał, da­ lej wpatrując się w obrączkę. - Tak, Marcusie. Wyjaśnię ci wszystko, jeśli mi po­ zwolisz. - O tak, pozwolę ci. A potem cię zabiję. - Podaliśmy ci narkotyk. Nalegałam na to, ponie­ waż wiedziałam, że nigdy byś się nie zgodził. Jesteś o wiele za dumny, zbyt uparty. Nigdy nie posłuchał­ byś głosu rozsądku. 139

- Spears ci pomagał. - Tak, i Badger także. Mam nadzieję, że nie bę­ dziesz winił żadnego z nich. Wierzyli głęboko, że po­ stępują słusznie. Nie chcieli patrzeć bezczynnie, jak tracisz swoje dziedzictwo, ponieważ... - Tak, Duchesso? Ponieważ? - Ponieważ jesteś takim upartym głupcem, Marcu­ sie. A także dlatego, że wyobraziłeś sobie, iż ukarzesz w ten sposób mojego ojca, który nie żyje i jest mu wszystko jedno. A także dlatego, że tak bardzo mnie nie lubisz. - Rozumiem. Najpierw Spears usiłował mnie uśpić, ale nie wiedział, że przedłożę kochanie się z Lisette nad jego letnią herbatkę i nie wypiję jej. To dlatego usłyszałem intruzów, wdzierających się do mojej kwatery. Powinienem był was powystrzelać. - Termin upływa szesnastego, Marcusie. A potem amerykańscy Wyndhamowie odziedziczyliby wszyst­ ko. Nie mogłam do tego dopuścić. Na pewno to ro­ zumiesz. - Czy mogę zapytać, od jak dawna to planowali­ ście? - Od kiedy uciekłeś z Chase Park. - Nie uciekłem. Wyjechałem, ponieważ sytuacja stała się nie do zniesienia. - Przerwał i oparł się wy­ godnie. Spojrzał na swoje palce, uderzające rytmicz­ nie o blat stołu. - Nie chcę już nigdy widzieć Chase Park, wiesz o tym. - Nie musisz. Wystarczy, że będziesz jego właści­ cielem. Twoje kłopoty skończone. Nie będziesz już musiał prosić o nic pana Wicksa. Teraz to ty zarzą­ dzasz wszystkim, Marcusie. Wszystkim. - A ceną tego jest posiadanie ciebie za żonę. Powiedział to spokojnie, nawet łagodnie, lecz ona i tak czuła, że wszystko w niej zamiera. Na tym z pew140

nością się nie skończy. Niemal czuła, jak słowa for­ mują się na jego języku. Nie musiała czekać zbyt dłu­ go po tym, jak powiedziała: - Mam nadzieję, że nie jest to aż tak okropna perspektywa. Zupełnie jakby celowo prosiła się, by ją obrażono, pomyślała, zastanawiając się, co powie. - To perspektywa, której nadal nie potrafię stawić czoła - powiedział. - Wczoraj byłem samotnym męż­ czyzną z czarującą kochanką, zadowolonym ze swojej kwartalnej pensji. Dziś rano obudziłem się i zobaczy­ łem, że znowu ubrano mnie w buty lorda. Odrzuci­ łem te buty, Duchesso, i nie chcę ich z powrotem. - To dlaczego walczyłeś z mężczyzną, który nazwał cię wywłaszczonym lordem? Zerwał się na równe nogi, omal nie przewracając przy tym stołu. Jedna filiżanka przewróciła się na bok. Duchessa przyglądała się, jak cienka strużka ka­ wy toruje sobie drogę przez stół i ścieka na podłogę. - A skąd, do diabła, ty o tym wiesz? Ach, znowu ten przeklęty Spears! Zabiję go, gdy tylko rozprawię się z tobą. Dobry Boże, czy wy to wszystko zaplano­ waliście? Jego twarz pobladła straszliwie, a dłonie same za­ cisnęły się w pięści. Nawet jeśli bolały go połamane żebra, wątpiła, by to odczuwał. Był nieskończenie wściekły. Doprowadzony do ostateczności. Wstała powoli, by stawić mu czoło. Rozpostarła dło¬ nie na stole. - Marcusie, nie m ną. Prawdę mówiąc, miałam zamiar wrócić do Londy­ nu w końcu tygodnia, aby oszczędzić ci mojego widoku. To, czego pragnęłam, już się stało. Wszystko jest tak, jak powinno. Na pewno potrafisz mi wybaczyć, a przy­ najmniej nie wspominać mnie ze zbytnim gniewem. - Ty przeklęty damski koźle ofiarny! To ci się nie uda, Duchesso. Oszukałaś mnie, wciągnęłaś w to mo141

jego lokaja, oszołomiłaś mnie narkotykiem, a wszyst­ ko po to, by zwrócić mi coś, czego wcale nie pragną-. łem z powrotem. Pamiętasz, co powiedziałem panu Wicksowi? Nie chcę tego, ani trochę. Ten przeklęty pederasta, Trevor, zostanie następnym lordem. Przerwał i przesunął dłonią po szczęce. - No cóż, to nadal może się zdarzyć, prawda? Nie myślę dzisiaj zbyt jasno, bez wątpienia z powodu tej dawki lauda­ num, którą wlaliście mi przemocą do gardła, lecz jed­ nak myślę. Tak, Trevor może zostać następnym lor­ dem. W końcu musiałbym się przemóc, by pójść z tobą do łóżka, i to prawdopodobnie wiele razy, za­ nim poczęłabyś dziecko. A gdyby urodziła się dziew­ czynka? Znowu musiałbym się zmuszać. - Przerwał, ponieważ zobaczył, jak strasznie zbladła. Lecz to nie miało znaczenia. Nie dbał o to. - Nie sądzę, bym zdo­ łał zmusić się do odwiedzania twego łoża, Duchesso. To, co powiedziałem panu Wicksowi, to była prawda. Szeptanie miłosnych zaklęć obojętnej, leżącej bez­ władnie kobiecie z pewnością uczyniłoby mnie nie­ zdolnym do miłości. Czy twoje ciało jest równie zim­ ne jak ty, Duchesso? I czy łkałabyś cichutko, gdybym robił z tobą te obrzydliwe rzeczy? Nie odpowiadasz. Niczego innego nie oczekiwałem. Ciekawe, jak zmu­ siłaś się, aby wypowiedzieć słowa przysięgi podczas tej niezapomnianej ceremonii małżeńskiej? Spójrz tylko na siebie, jaka jesteś sztywna, spięta i zimna. Musiałbym położyć obok ciebie Lisette, kiedy będę cię brał, i słuchać jak śmieje się, jęczy i krzyczy z roz­ koszy, żeby w ogóle móc cię dotknąć. Znowu to robię, pomyślał niejasno, znowu obrzu­ cam ją obelgami, obelgami, które ranią do żywego. Ale tym razem to ona posunęła się za daleko - na­ poiła go narkotykiem, na miłość boską! Nie miał ochoty poddać się ani przepraszać. Zresztą niewy142

kluczone, że wszystko, co mówi, okazałoby się szcze­ rą prawdą. Zdawała sobie sprawę, iż to ból dyktuje mu te sło­ wa, dlatego nie czuła gniewu. Powiedziała więc tylko: - Nie wiesz tego, Marcusie. - Czego nie wiem, do licha? - Czy będziesz potrzebował kochanki, by się pod­ niecić. Potrząsnął głową, gładząc lekko prawą ręką obola­ ły bok. Lecz ból połamanych żeber zmalał niemal do zera, gdy tylko spojrzał znów na jej zdradziecką twarz. - Nie wierzę w to, ani trochę. Mam cały dzień, żeby się zastanowić, czy chcę cię udusić. A teraz przy­ ślij mi Spearsa. Mam spotkanie z Wellingtonem i nie chcę się spóźnić.

ROZDZIAŁ

10

Hotel Beavau, ulica Royal Badger przyglądał się jej uważnie, czekając, aż przemówi, co oczywiście nie nastąpiło. Była najbar­ dziej opanowaną istotą, jaką spotkał w życiu. Zawsze uważał ją za osobę, której nie sposób zranić - podob­ nie uważała jej matka - lecz teraz nie był już tego pe­ wien. Głęboko go martwiła myśl o niej i o Marcusie Wyndhamie jako jej mężu, o tym mężczyźnie, mówią­ cym skandaliczne rzeczy, nie licujące z jego pozycją, który dawał ujście gniewowi i wściekłości z szybko­ ścią i precyzją wojskowego chirurga. No cóż, teraz młody lord najgorsze ma już za sobą; słowa, które wypowiedział, i obelgi, którymi obrzucił Duchessę, z pewnością stanowiły ujście dla jego gniewu i nie 143

w pełni był świadomy ich znaczenia. Po dobrej chwi­ li Badger potrząsnął głową i powiedział: - Słyszałem, jak krzyczał. - O tak, te jego krzyki. Jest w tym dobry, a jednak na ogół zachowywał się spokojnie. Zobaczył się jesz­ cze ze mną przed wyjściem. - Wciągnęła głęboko po­ wietrze. Początkowo, po porannym spotkaniu, miała zamiar trzymać się od niego z daleka, ale martwiła się o jego rany i dlatego wróciła do sypialni. Już chciała zapukać do drzwi, kiedy te otworzyły się i sta­ nął w nich Marcus. Z podbitym okiem i spuchniętą szczęką wygląda jak powalony demon, pomyślała. - Spóźniłaś się nieco, Duchesso - powiedział tym drwiącym tonem, który sprawiał, że zaczynała się za­ stanawiać, kim jest ten mężczyzna, gdyż Marcus, któ­ rego znała, z pewnością tak by się nie zachowywał. Nie jestem już nagi. Prawdę mówiąc, opuszczam ten dom. Jak się domyślam, jest twój? - Tak, wynajęłam go zanim tu przyjechałam. Mo­ żesz w nim zostać, jeśli chcesz, Marcusie. - Po co? Zdążyłaś już powiedzieć mojemu gospo­ darzowi, że postrzelono mnie i wyjechałem z Paryża? I czy ten drań Spears przeniósł tu moje rzeczy? - Nie wiem. - Nie wiem - powtórzył głosem wręcz ociekającym sarkazmem. - Czyżbyś nie zaplanowała i tego? Co to znaczy „nie wiem"? - Jeżeli Spears rzeczywiście przeniósł tu wszystkie twoje rzeczy, to może jednak byś został? Nie ze­ chciałbyś zjeść ze mną kolacji? Spojrzał na nią z wyżyn swego wzrostu. Był teraz o wiele wyższy niż pięć lat temu. Z pewnym zdumie­ niem uświadomiła sobie, że sięga mu zaledwie do brody. - Zjeść kolację z własną żoną? Cóż za nowa­ torski pomysł! Żona to artykuł, którego nabycia ni144

gdy nawet nie brałem pod uwagę. No, może przez kilka sekund, kiedy drogi pan Wicks postawił mi swo­ je ultimatum. Odrzuciłem wówczas jego ofertę i da­ lej na samą myśl o tym chce mi się rzygać. Nie, chyba spędzę ten wieczór z kochanką. - Wolałabym, żebyś tego nie robił. Proszę cię, wróć na kolację. Musimy porozmawiać o przyszłości. - O przyszłości? Myślisz, że udało ci się wszystko zmienić, Duchesso? Uważasz się za świętą, bo zwró­ ciłaś biednemu kretynowi to, co mu się należało. No cóż, nie wiem jeszcze, co zrobię, ale cokolwiek to bę­ dzie, nie dotyczy ciebie. Życzę miłego dnia, moja pa­ ni. Wypadł na korytarz, zatrzymał się, odwrócił na pięcie i krzyknął: - Nie czekaj na mnie! Bóg mi świadkiem, Lisette bywa nienasycona i właśnie w jej łóżku zamierzam zapomnieć o tobie i o tym, co mi zrobiłaś. Bolesne słowa, pomyślała. Marcus nigdy nie na­ uczył się panować nad językiem. - Rzeczywiście, nie oszczędzał płuc - powiedziała teraz do Badgera. - A kiedy już krzyczy, to tak, by wszyscy wokół mogli w pełni cieszyć się przedstawie­ niem. - Usiadła na ławce pod oknem z rękami zało­ żonymi spokojnie na kolanach. - Pewnie wszyscy w domu słyszeli, jak zatrzasnął za sobą frontowe drzwi? - Owszem. Czy zgodził się na... hmm, na cokol­ wiek? Uśmiechnęła się do niego leciutko. - Nie sądzisz chyba, że jest zadowolony, iż ma mnie za żonę? - Ja nie posunąłbym się tak daleko w opinii na te­ mat kogoś takiego jak on. - Nie, ty byś tego nie zrobił. Poinformował mnie, że spędzi wieczór i noc ze swoją kochanką. Wiesz, 145

z tą, która ma takie ładne imię i, jak twierdzi Spears, nie jest harpią. - Nie zrobi tego! To po prostu... to... - Jest na mnie wściekły. A co ciebie i Spearsa, to sądzę, że wszystko rozejdzie się po kościach. Zaczy­ nam sobie uświadamiać, że jego lordowska mość jest niczym tajfun - szybki w radości i w gniewie. Badger nie był tego pewny, lecz tylko wzruszył ra­ mionami. - Jak sądzisz, wróci tu na noc? - zapytał. - Wątpię. Powiedziałam mu, że w piątek wracamy do Londynu. - Ma zamiar przyjąć twój dar? Nie odezwała się, uniosła tylko ciężką brokatową zasłonę i wyjrzała na ulicę. - Nie ma wyjścia. Przynaj­ mniej tyle dla niego zrobiłam. Ale on chyba nie widzi tego w ten sposób. Przez cały czas powtarza, że nie chce tego przeklętego tytułu. - To może spowodować nowy kłopot. - Jak to, o czym ty mówisz? - O unieważnieniu. Przez chwilę wyglądała na zakłopotaną, a potem jej twarz rozjaśniła się. - Rozumiem, przepraszam, że nie pojęłam od razu. Czytałam o tym w „London Ga­ zette". Jakiś lord Havering unieważnił małżeństwo swojej córki z majorem Bradleyem. - Wiesz, co to oznacza, Duchesso? - Oznacza, że Marcus może unieważnić nasze mał­ żeństwo? Tak jakby w ogóle nie zostało zawarte? - Tak, ale nie będzie mógł tego zrobić, jeśli wasz związek zostanie... hmm, skonsumowany. Zdradziecki róż nie wystąpi! na jej policzki. Nadal była opanowana. - No cóż, to może przedstawiać pe­ wien problem, nie sądzisz? - zauważyła tylko. - Owszem. A jeśli jego lordowska mość o tym po­ myśli, może przystąpić do działania, zanim w ogóle 146

zda sobie sprawę, co robi. Mężczyźni, którzy czują się zdradzeni, często popełniają głupstwa. A co do jego lordowskiej mości, to sądzę, że jego wysokość nie po­ trafi znieść sytuacji, w której nie on sprawuje nad wszystkim kontrolę. Dla takiego człowieka to, co zro­ biliśmy, to coś gorszego od zdrady. - O Boże! - westchnęła. - Z pewnością masz rację, Badger. O Boże! - Wstała i wygładziła spódnicę z ja¬ snożółtego muślinu. - Więc trzeba wymyślić jeszcze jeden plan. Lecz wszystko w swoim czasie. Czy wiesz, gdzie mieszka Lisette? - Tak - powiedział Badger, przyglądając się jej bacznie. - Jej pełne nazwisko brzmi Lisette DuPlesis. - Dobrze - powiedziała Duchessa i wyszła z salo­ nu.' *

Ten wąski budynek, położony wśród rezydencji przy Rue Varenne, wygląda nader zachęcająco, po­ myślała Duchessa. A przynajmniej taki musiał wyda­ wać się Marcusowi, a także Lisette, jeśli zgodziła się, by Marcus tu właśnie ją umieścił. Ponieważ był dopiero początek lata, bujne liście gęsto rosnących drzew ocieniały ulicę. Skinęła głową Badgerowi i widząc, że ma zamiar znowu się z nią sprzeczać, powiedziała czym prędzej: - Nie, ty zosta­ niesz tutaj. Stań pod tym dębem i spróbuj wyglądać na Francuza. Zamrugał, dostrzegł na jej twarzy ten dobrze mu znany nieuchwytny uśmieszek i cofnął się. Na jej pukanie odpowiedziała bardzo swojsko wy­ glądająca pokojówka. Chyba spodziewała się raczej mężczyzny, pewnie Marcusa, pomyślała Duchessa, wręczając dziewczynie swój bilecik wizytowy. 147

- Chciałabym zobaczyć się z twoją panią - powie­ działa. Młoda kobieta zmarszczyła mocno brwi, przyjrzała się Duchessie dokładnie, a potem uniosła wysoko gło­ wę, przyozdobioną wspaniałymi jasnymi włosami i wy­ cofała się w głąb domu. Duchessa została na progu. Weszła do małego holu i zamknęła za sobą drzwi. Pokojówka nie obejrzała się. Z holu wąskie schody prowadziły na pierwsze piętro, a może i na drugie. Usłyszała kobiece głosy, rozmawiające szybko po francusku. Usiadła na jedynym znajdującym się w holu krześle, ułożyła dłonie na kolanach i przygo­ towała się na czekanie - coś, w czym była naprawdę dobra. Minęło pięć minut. Znów usłyszała rozmowę, tym razem chodziło chyba o zmianę sukni. Ciekawe, czy Lisette ma teraz na sobie jakieś kuszące łaszki, po­ myślała. Miała nadzieję, że Marcus nie pojawi się na progu, gdy ona tu będzie. Lisette wyglądała mniej więcej tak, jak tego ocze­ kiwała. Była młoda, ładnie zbudowana, o talii, którą mężczyzna mógł objąć dłońmi, i niezbyt wysoka. Sprawiała wrażenie zarazem niewinnej i doświadczo­ nej - kombinacja nie do odparcia. Jej ciemne oczy pozostawały czujne. - Qui? - zapytała, schodząc powoli ze schodów. Suknia z ciemnoniebieskiego muślinu, przewiązana pod biustem jasnoniebieską wstążką, nie zdradzała jej profesji, przynajmniej w oczach Duchessy. Duchessa wstała, uśmiechnęła się i powiedziała dość płynną francuszczyzną: - Jestem Josephina Wynd­ ham, lady Chase. Czy mogę z panią przez chwilę po­ rozmawiać? Lisette zaczęła coś mówić, a potem potrząsnęła głową. - Przejdźmy do salonu - zaproponowała. 148

Duchessa nie wahała się ani chwili. Tylko prawda może załatwić sprawę, zaczęła więc mówić tak szybko, jak pozwalała jej na to znajomość języka. - Rozumie więc pani - zakończyła wreszcie - że muszę skonsumo­ wać małżeństwo z lordem, żeby nie mógł go unieważ­ nić, bo wtedy wszystko byłoby stracone, przynajmniej dla niego. Powiedziano mi, że jest pani uczciwą kobie­ tą, mademoiselle DuPlessis, że nie jest pani z nim tyl­ ko dla pieniędzy. Pomoże mi pani go uratować? Lisette mogła tylko wpatrywać się w tę piękną mło­ dą kobietę, siedzącą tak spokojnie naprzeciw niej. Naprawdę jest pani jego żoną? I uśpiła go pani? To wszystko prawda? Duchessa skinęła głową. - Tak, to wszystko prawda. - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Marcus potrafił się z tym pogodzić. Mon Dieu! Żeby kobieta okazała się sprytniejsza od niego. Co za nieprzyjemna myśl. Na pewno zraniła pani jego męską dumę na wieki. A to dobre! Zachowała się pani wspaniale. Uśmiechnęła się figlarnie i opuściła oczy. - Ależ mu­ siał być wściekły, ten mój Marcus. Na pewno wyszedł z siebie. Żeby go dziewczyna przechytrzyła, coś takie­ go. To człowiek, który musi wszystkim rządzić. Czy teraz rozrywa Paryż na strzępy gołymi dłońmi? Duchessa uśmiechnęła się, nie mogła się po­ wstrzymać. - Niestety, zbyt dokuczają mu żebra. Być może to zrobi, gdy wydobrzeje. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że do przyszłego tygodnia zmądrzeje, uświadomi sobie, co ma i nie będzie chciał z tego zrezygnować. - Czego pani ode mnie oczekuje? - Dam pani dziesięć tysięcy franków, jeżeli prze­ prowadzi się pani i nigdy więcej nie zobaczy z Marcu­ sem. Nie chciałabym, aby straciła pani finansowo, pomagając mi, dlatego chętnie dam pani pieniądze, 149

by mogła pani znaleźć sobie nowe mieszkanie i męż­ czyznę, który się pani spodoba. - Rozumiem - powiedziała Lisette, zastanawiając się gorączkowo. Dziesięć tysięcy franków! To wielka suma pieniędzy, wystarczająca, by pokryć jej wydatki do chwili, aż znajdzie sobie nowego opiekuna, i to ta­ kiego, który będzie jej się podobał. Ciekawe, czy trafi się jej ktoś taki jak Marcus, doskonały kochanek, któ­ remu przyjemność kobiety sprawia satysfakcję i który umie zaspokajać ją na tyle sposobów, że niektóre z nich pozostawały do tej pory obce nawet jej, Lisette. Spojrzała na żonę Marcusa, młodą damę, naprawdę śliczną i miłą, która jednak wydawała się tak niewinna, prostoduszna i szczera. Marcus pożre ją na śniadanie, pomyślała. Napoiła go narkotykiem i poślubiła? I wszystko po to, by go ratować? To bardzo dziwne. W końcu wyprostowała się i pomyślała o tej zaskaku­ jącej wizycie. I nagle zaczęła się śmiać. - Przepraszam - powiedziała po chwili - lecz nigdy dotąd nie zdarzy­ ło mi się, by żona przyszła zobaczyć się z kochanką męża. - Otarła oczy i uśmiechnęła się do Duchessy. I nie jest pani zazdrosna. A jeśli nawet, to doskonale to pani ukrywa. Czy on pani w ogóle nie obchodzi? - Owszem, obchodzi - powiedziała Duchessa lecz nie w tym rzecz, prawda? - Tak, chyba rozumiem - odparła Lisette powoli i wstała. - Jego lordowska mość będzie tu za trzy go­ dziny. To jego zwykła pora. Muszę się pośpieszyć, je­ śli mam zdążyć się spakować. Duchessa także wstała. Wyjęła z torebki mały świ­ stek papieru. - Proszę, oto adres pewnego mieszka­ nia przy Faubourg Saint Honore. W pobliżu jest wie­ le ambasad, w których bywają bogaci i wpływowi dżentelmeni. Mieszkanie położone jest bardzo blisko Pałacu Elizejskiego, siedziby władzy. 150

Lisette podeszła, by stanąć twarzą w twarz z Du­ chessa. - Nigdy dotąd nie spotkałam takiej damy powiedziała. - Jest pani zbyt młoda, by być tak wyro­ zumiałą i zaakceptować fakt, że sypiałam z mężczy­ zną, którego pani poślubiła. Uwielbiam Marcusa, ale on jest jak wulkan. Pani zaś przypomina raczej jezio­ ro Como, spokojne i czyste, pozbawione fal. Duchessa uśmiechnęła się. - Być może. Najważniej­ sze, by Marcus nie unieważnił naszego małżeństwa. Dziękuję pani za pomoc, mademoiselle DuPlessis. - Tuż obok Pałacu Elizejskiego, mówi pani? upewniła się Lisette. - Wspaniale, po prostu wspa­ niale. - Umilkła, a potem delikatnie położyła dłoń na rękawie Duchessy. - Marcus to dobry człowiek. Niech pani nie pozwoli, by panią zranił. - Ponieważ jest, jaki jest, nie da się tego uniknąć. Co powiedziawszy, Duchessa opuściła kochankę swego męża. A raczej byłą kochankę. *

Zostawiła drzwi do salonu otwarte. Słyszała, jak zatrzaskuje za sobą frontowe drzwi i głośno woła Spearsa, a potem Badgera. Jednak żaden z tych by­ strych dżentelmenów wolał nie pokazywać mu się na oczy, więc w końcu wmaszerował do salonu. Wygląda bardzo pociągająco w tym biało-szkarłatnym mun­ durze, ze szpadą u pasa, stwierdziła. Mundury po­ winny zostać zakazane. Sprawiają, że mężczyźni wy­ glądają w nich nazbyt wspaniale. Na przykład Marcus - wspaniały i niebezpieczny, dosyć nieprawdopodob­ na kombinacja, ale tak właśnie wyglądał. Kiedy zobaczył ją siedzącą przy kominku z książką w ręce, zatrzymał się w progu. Nawet on musiał przy­ znać, że w cieniutkiej niczym pajęczyna sukni z żółtego 151

muślinu, z pięknymi czarnymi włosami zebranymi w luźny warkocz i przeplecionymi żółtą wstążką wy­ gląda doprawdy czarująco. Nie miała na sobie biżute­ rii. Poza cienką złotą obrączką, przeklętą ślubną ob­ rączką, którą sama wsunęła sobie na palec. Bo on z pewnością tego nie zrobił. Uśmiechnęła się do niego. - Zjesz teraz kolację, Marcusie? Jest bardzo późno, lecz Badger przygoto­ wał dania, które mogą być podane nawet teraz. A może wolałbyś najpierw przebrać się i wykąpać? Marcus zatrzymał się. Z najwyższym trudem zmusił się do milczenia, nie dopuszczając, by gniewne słowa dobyły się z jego ust, przynajmniej jeszcze nie teraz. Wszedł do pokoju. Zdjął płaszcz i rzucił go na opar­ cie krzesła. Podszedł do kominka i wyciągnął ręce do ognia. Jak na początek czerwca wieczór był bardzo zimny. Wkrótce pewnie spadnie deszcz, powietrze by­ ło już ciężkie od wilgoci. - Jak tam twoje żebra? - Jeszcze jakieś pytania, Duchesso? Nie odezwała się więcej. - Tak, z moimi żebrami już lepiej. Nadal trochę bo­ lą, lecz staram się nie zwracać na to uwagi. Jak wiesz, zamierzałem odwiedzić dziś moją kochankę, ale zda­ rzyło się coś bardzo dziwnego. Milczała. - Nie mogłabyś choć mrugnąć okiem? powiedział głosem, w którym dźwięczała furia. - Lub chociaż trochę się zaczerwienić? Duchessa nadał milczała. - Wygląda na to, że Lisette odeszła i nikt nie po­ trafił mi powiedzieć dokąd. Wyjechała wczesnym po­ południem bardzo eleganckim powozem, z bagażami na dachu. Czy nie uważasz, że to dziwne? - A czy powinnam tak uważać, Marcusie? - Dokąd ją wysłałaś? 152

- Nigdzie jej nie wysyłałam - odparła bez wahania. - Rozumiem - powiedział. Spojrzał na swoje dło­ nie. Powoli odpiął szpadę i delikatnie zwinął skórza­ ny pas. Ostrożnie umieścił szpadę na krześle, a po­ tem wyprostował się i oparł plecami o kominek. Skrzyżował nogi w wysokich butach, wyglansowanych tak starannie, że nawet po całym dniu nadal mógł się w nich przejrzeć. Spostrzegła, że marszczy brwi, go­ towy wybuchnąć. Powstrzymał się jednak i przywołu­ jąc całą siłę woli, zmusił się do przybrania obojętne­ go wyrazu twarzy. - Wygląda też na to, że moje rzeczy osobiste zostały zabrane z mojej kwatery. Mógłbym spędzić noc u przyjaciela, ale doszedłem do wniosku, że miałaś rację. Musimy porozmawiać o przyszłości. Westchnęła z ulgą i szybko wstała. - Czy mogliby­ śmy zjeść najpierw kolację, Marcusie? Jestem bardzo głodna. - Oczywiście - powiedział uprzejmie i podał jej ra­ mię. Obrzuciła go czujnym spojrzeniem. To, że miała się na baczności, sprawiło mu wielką przyjemność. Po raz pierwszy od ponad roku, kiedy pojawił się w ma­ łym domku w Smarden, poczuł, że to on nad wszyst­ kim panuje. A to dlatego, że powstrzymał się przed ujawnieniem swego gniewu. I teraz ona nie wiedzia­ ła, czego się po nim spodziewać. Uśmiechnął się do niej, lecz nic nie powiedział. Niech się zastanawia. Tym razem nie będzie na nią krzyczał. Usłyszał, jak gwałtownie przełyka ślinę. Posadził ją przy jednym końcu stołu, a sam zajął miejsce naprze­ ciw. Jedzenie już na nich czekało, przykryte srebrny­ mi nakryciami, by pozostało gorące. - Badger przeszedł samego siebie - powiedział, przymykając oczy i rozkoszując się aromatycznym 153

kurczęciem z pomarańczami i estragonem. - Cebula jest słodka, ser Stilton wprost doskonały - blady na brzegu, a jasnożółty i o kremowej konsystencji w środku. - Właśnie myślałam o tym samym - powiedziała, wpatrując się w ser, którego nie tknęła. Co on za­ mierza? - Gdzie Badgerowi udało się znaleźć tak wyborne pomarańcze? - W Halach. Każdego ranka spędza tam kilka go­ dzin. - Ach, tak - le ventre de Paris - brzuch Paryża w ciągu ostatnich sześciuset lat. - Włożył do ust na­ stępny kęs kurczaka, pomrukując z zachwytu, i zno­ wu się do niej uśmiechnął. - Widzę, że niezbyt sma­ kuje ci kolacja, Duchesso. - Zjadłam sporo na obiad. - Co dzisiaj porabiałaś? Byłaś na zakupach? Od­ wiedzałaś przyjaciół? Czyjeś kochanki? A może po­ przednie mieszkanie swego męża, aby usunąć tam po nim wszelki ślad? - Nie byłam aż tak pracowita, Marcusie. - Ach, znowu zadałem ci kilka pytań, na które nie zdecydowałaś się odpowiedzieć. Jedz kurczaka, Du­ chesso. - Czekam na słodkie bułeczki Badgera. Są znako­ mite. Badger twierdzi, że to jakość tłuszczu tak wpły­ wa na smak i że... - Ja będę musiał zaczekać - przerwał jej, opierając się wygodnie i przesuwając palcami po brzuchu. Strasznie się najadłem. - Byłeś ranny. Potrzebujesz jedzenia, aby odzyskać siły. - Chcesz, aby tłuszcz pokrył moje męskie wdzięki, Duchesso? Nic nie mówisz, więc nie zależy ci na tym. 154

Cóż, ta jadalnia jest czarująca, podobnie jak reszta domu. Ponieważ jesteś teraz bardzo bogatą młodą damą, pewnie nie mrugnęłaś nawet okiem, kiedy po­ wiedziano ci, ile wynosi czynsz. - Rzeczywiście, jest raczej wysoki, lecz jak ci już powiedziałam - jeżeli uważasz, że tak będzie lepiej, moge wyjechać do Londynu. Ty zaś możesz tu zostać, jeśli chcesz. Stać cię na to, ponieważ ty także jesteś teraz bardzo bogaty, Marcusie. - Tak, jestem bogaty. Czy to nie interesujące, że podczas tych dziesięciu miesięcy, kiedy to uważałem się za prawdziwego lorda, nigdy nie zapomniałem o wartości pieniądza i o tym, jak to jest, kiedy trzeba ograniczać wydatki? Chyba już się nie zmienię. My­ ślałem o tych biednych amerykańskich Wyndha¬ mach... Znowu nie mają niczego. - Nie zasługują na cokolwiek - powiedziała. Wszystko należy do ciebie. Od początku tak właśnie miało być. - O nie! Wszystko miało dostać się Charliemu, a jeśli nie Charliemu, to Markowi. - Oni umarli, Marcusie. Od tamtej pory minęło pięć lat. I to nie była niczyja wina, a już na pewno nie twoja. - To bardzo ciekawe. Obwiniasz swego ojca. -Tak. Nagle zdał sobie sprawę, że nie wytrzyma ani chwi­ li dłużej. Nie zniesie widoku Duchessy, spoglądającej na niego z drugiej strony stołu, jej twarzy ukrytej w cieniu i słodkiego głosu pogodnej Madonny. Wstał i rzucił serwetkę na talerz. - Wychodzę - powiedział i pomaszerował w kierunku drzwi jadalni. - Marcusie. Zatrzymał się, a potem powiedział przez ramię, nie patrząc na nią: - Tak? Czyżby nie wolno mi opuścić 155

tego domu, skoro już raz się w nim znalazłem? Czy natknę się na progu na dwóch tchórzliwych łobuzów, którzy pojmają mnie i wciągną do środka? - Marcusie, jeszcze nie porozmawialiśmy. Teraz już mógł się odwrócić. Głosem, w którym nie było ani gniewu, ani pasji, nic, po czym mogłaby po­ znać, w jakim stanie ducha się znajduje, powiedział: - Obawiam się, że nie jestem jeszcze do tego gotowy, Duchesso. Są sprawy, które muszę przemyśleć, spra­ wy, dotyczące tylko mnie i mojej przyszłości. Chyba to rozumiesz? Niestety, rzeczywiście rozumiała. Słowa dławiły ją w gardle, ale nie potrafiła się zmusić, by je wypowie­ dzieć, by zapytać go, czy zastanawia się nad unieważ­ nieniem. Milczała więc, spoglądając tylko na niego w ciszy, dopóki nie odwrócił się znowu i nie wyma¬ szerował z pokoju, by znaleźć się jak najdalej od niej.

ROZDZIAŁ

11

Badger pociągnął się za prawe ucho. Otworzył usta, a potem zamknął je znowu. Pociągnął płatek ucha jeszcze raz i w końcu powiedział: - Panie Spe­ ars, to wszystko bardzo mnie martwi. Rozmawialiśmy już o tym i doszliśmy do porozumienia. Rozumiem, że trzeba to zrobić, lecz ona jest taka niewinna. To z powodu tego, kim była jej matka, gdyż będąc tym, kim była, a w dodatku mając świadomość, że jej cór­ ka jest bękartem, starała się ją uchronić. A według niej oznaczało to utrzymanie dziewczyny w zupełnej nieświadomości. - Panie Badger, rozumiem, że nie jest to sytuacja, której życzyłby sobie którykolwiek z nas, lecz niech 156

pan zostawi w spokoju to ucho, bo w końcu je pan so­ bie uszkodzi. Napięcie, jakie wywołuje tych dwoje, wystarczy, by doprowadzić normalnego człowieka do alkoholizmu lub nerwowego szarpania się za ucho. Może napiłby się pan koniaku? Nie? No cóż, trzeba to zrobić, i doskonale zdaje pan sobie z tego sprawę. Jego lordowska mość być może właśnie stara się o unieważnienie. A jeśli mu się uda, Duchessa będzie bardzo nieszczęśliwa. Ona chce to zrobić. I, prawdę mówiąc, nie ma innego wyjścia. Upewnię się co do na, stroju lorda, nim pozwolimy jej zabrać się do rzeczy. - A jeśli będzie wściekły? - Wtedy, panie Badger, nie pozostanie nam nic in­ nego, jak zaczekać na lepszą okazję. Gdyby rzeczywi­ ście był wściekły, lepiej, by się do niego nie zbliżała. - Przeklęty młody głupiec! Miałbym ochotę do­ paść go w ciemnej uliczce i wybić z niego tę zawzię­ tość i dumę! - Jest młody - westchnął Spears. - Młody, silny i dumny, ją zaś postrzega jako źródło wszystkich swo­ ich kłopotów. - Przecież go uratowała! - Tak, lecz to nie zmienia niczego. Jego zdaniem, mężczyzna powinien sam się ratować, a jeśli nie jest w stanie, nie powinien tego robić nikt inny, a już na pewno nie kobieta. - Biedactwo - powiedział Badger. - A na dodatek miała czelność odziedziczyć te pięć­ dziesiąt tysięcy funtów, podczas gdy on znalazł się w tak poniżającej sytuacji. Pensja, panie Badger, pen­ sja! Dla lorda Chase! Czy może pan wyobrazić sobie coś, co poniżyłoby go bardziej we własnych oczach? -Ale to nie jej wina! - Z pewnością nie. Jednak ta cała sytuacja dotyczy także jej, nie rozumie pan tego? Z nieszkodliwego 157

bękarta stała się pełnoprawną dziedziczką, która za­ brała wszystko, co należało do niego, i to z mocy pra­ wa. Jednak nieważne, co on teraz myśli. Duchessa zrobi to, co musi. Jak zawsze dotąd. - Ona się boi, choć nie wie dokładnie czego - po­ wiedział Badger, podnosząc się z bardzo wygodnego bujanego fotela, ustawionego przy kominku w poko­ ju pana Spearsa. - Tak, boi się, lecz zrobi, co trzeba. - Pozwolę sobie zauważyć, że kurczę z pomarań­ czami i estragonem było znakomite. Badger skinął głową, lecz widać było, że myśli o czymś innym. - Ale co będzie, jeśli on ją skrzywdzi? - Przeżyje to. I wreszcie będzie po wszystkim. *

Duchessa zastanawiała się właśnie, czy nie postra­ dała zmysłów i nie znalazła się na granicy szaleństwa. Zatrzymała się przy zamkniętych drzwiach i przez chwilę nasłuchiwała. Nie usłyszała jednak niczego. Czyżby już spał? Było dopiero po północy. Gdyby to była normalna noc, ona też pewnie by spała. Gdyby spał, sprawa by się odwlekła. Potrząsnęła głową. Nie chciała, by spał. Pragnęła, aby był przytomny i chętny. Nie chciała dalszej zwło­ ki. Marcus był nieprzewidywalny, przebiegły, nie miała pojęcia, co może zrobić i kiedy. Cichutko naci­ snęła klamkę. Dobrze naoliwione drzwi otworzyły się bez zdradzieckiego skrzypnięcia. Na kominku nadal płonął słaby ogień, pogrążając pokój w cienistym mroku. Wsunęła się do jego sypialni i cicho zamknę­ ła za sobą drzwi. W pokoju było ciepło. To dobrze, pomyślała. Puszysty, miękki dywan uginał się pod jej stopami, gdy szła wzdłuż linii, jaką wyznaczało jego porozrzu158

cane beztrosko ubranie. Zauważyła, że szpada nadal spoczywa w pochwie, przymocowanej do skórzanego pasa. Sam pas zaś został starannie zwinięty i ułożony na stole. O mało się nie potknęła o jeden z jego wyso­ kich butów, stojący pod dziwnym kątem przy łóżku. Płaszcz Marcusa leżał rozpostarty na podłodze, spoglądając na świat niczym wielki czarny nietoperz w locie. Stanęła obok szerokiego łoża i spojrzała na niego. Spał, leżąc na wznak, z jedną ręką ułożoną w poprzek czoła, a drugą wyciągniętą wzdłuż boku, przykryty tylko prześcieradłem, które i tak sięgało mu zaledwie do pasa. Był silnym, mocno umięśnionym mężczyzną o klat­ ce piersiowej pokrytej czarnymi włosami. Uświado­ miła sobie, że bez munduru wygląda równie pociąga­ jąco jak w nim. Uśmiechnęła się, gdy zdała sobie Sprawę, że jeszcze nawet nie zaczęła zastanawiać się nad różnicami płci. Przyglądała się jego długiemu, umięśnionemu ciału, wyciągniętemu pod cienkim prześcieradłem. Rozmiary tego ciała dawały do my­ ślenia. Spostrzegła, iż żebra ma nadal posiniaczone. Cie­ kawe, czy jeszcze go boli, pomyślała. Nie bardzo wiedziała, co dalej robić. Pomyślała o książce, którą Badger wręczył jej tego popołudnia, unikając jej spojrzenia. - To może ci się przydać, Du­ chesso - wymruczał tylko pod nosem. - Są tam... eee... rysunki. - Rysunki, Badger? - Tak, rysunki. Czy matka nie mówiła ci o tym, co dzieje się pomiędzy kobietą a mężczyzną? Powoli potrząsnęła głową. - Przejrzyj tę książkę, Duchesso. Jeżeli będziesz chciała o coś zapytać, przy­ ślę do ciebie pana Spearsa. 159

Prawdę mówiąc, myślała teraz, Marcus wygląda znacznie lepiej niż którykolwiek mężczyzna na nie­ poradnych rysunkach, wypełniających tę dziwną, lecz bardzo pouczającą książkę. Przeciągnęła leciutko dłonią po jego szczęce, nadal posiniaczonej i pokry­ tej czarnym zarostem. Potem położyła dłoń na piersi mężczyzny, czując pod palcami spokojne bicie jego serca. Marcus poruszył się, obrócił nieco, lecz nie obudził się. Co powinna teraz zrobić? Nie była przestraszona, lecz nieco zbita z tropu, ponieważ żaden z mężczyzn w książce nie spał. Tym­ czasem twarz Marcusa nie wyrażała pożądania, a ust nie wykrzywiał obleśny uśmieszek. Z pewnością nie był gotowy na nią wskoczyć, jak ci mężczyźni na ry­ sunkach. Nagle otworzył oczy i spojrzał na nią. Wzrok miał co prawda nieco zamglony, lecz głos przytomny: A to ci dopiero niespodzianka. Ty, w mojej sypialni. Czego chcesz, Duchesso? - Ciebie - powiedziała. - Chcę ciebie, Marcusie. Nie powiedział nic więcej, tylko uśmiechnął się do niej i zamknął oczy. Jego oddech znów stał się równy i głęboki. Uświadomiła sobie, iż w rzeczywistości wcale się nie obudził, choć jego głos brzmiał tak trzeźwo. A zatem musiała poradzić sobie sama. Wytarła o szlafrok wilgotne dłonie. Powoli, wie­ dząc, że nie ma ucieczki, rozwiązała pasek i zsunęła szlafrok z ramion. Spadł na podłogę u jej stóp. Ko­ szula, pomyślała. Muszę ją zdjąć. Zrobiła to i przez chwilę stała naga obok łóżka, czując na plecach cie­ pło płynące od kominka. Pochyliła się nad nim i przysunęła usta do jego warg. - Marcusie - szepnęła. - Proszę, obudź się. Nie bardzo wiem, co robić. To znaczy, wiem, co powinno 160

się wydarzyć, lecz nie wiem, jak do tego doprowadzić. Proszę cię, obudź się. Uśmiechnął się, słysząc to i powiedział miękko: Och, Lisette, nie dasz mi pospać, co? Jesteś bardziej nienasycona niż niejeden mężczyzna. - Podniósł ręce i objął dłońmi jej piersi. Wciągnęła gwałtownie po­ wietrze, lecz zmusiła się, by stać spokojnie. On zaś ugniatał jej piersi, unosił je, masował, ciesząc się ich dotykiem, ale nie otwierając oczu. Spostrzegła, że kształt jego ciała pod prześcieradłem zmienił się. Wiedziała, co to oznacza. A znaczyło to, iż pewna część jego ciała, najważniejsza z uwagi na to, co mia­ ło nastąpić, właśnie się budzi. Lecz on brał ją za swoją kochankę. Nagle jego dłonie przesunęły się z piersi na talię Duchessy. Podniósł ją i ułożył na sobie tak, iż rękami opierała się o jego pierś, a rozłożonymi nogami obej­ mowała uda. Jej długie czarne włosy ześliznęły się z ramion i opadły na jego szyję i twarz. Dłonie Marcu­ sa znowu spoczęły na jej piersiach. Usłyszała cichy jęk. Była zbyt przerażona, by się poruszyć. - A to co znowu? - szepnął, a potem roześmiał się. Wsunął dłoń pod jej pośladki i odsunął prześcieradło. Poczuła pod sobą jego twardy, gorący członek. Nigdy nie wyobrażała sobie, że coś takiego w ogóle istnieje. Wsłuchując się w jego przyśpieszony oddech, po­ czuła, jak unosi ją, a jego członek napiera na jej cia­ ło. Nie wiedziała, co robić. - A to co znowu, Lisette? Nie jesteś gotowa, a mi­ mo to budzisz mnie i chcesz, bym znów cię zadowo­ lił? Leż spokojnie, tak, leż spokojnie i pozwól mi dać ci rozkosz. - Podciągnął ją wyżej i poszukał jej ust. Poczuła ciepło jego warg, żar jego namiętności, któ­ ry sprawił, że natychmiast rozchyliła usta, by posmako­ wać jego ust. Podskoczyła lekko, gdy jego język dotknął 161

jej języka. Marcus roześmiał się cicho. Skupiła się na tym języku, na ruchach warg, aż w pewnej chwili po­ czuła dotyk jego palców naciskających lekko pomię­ dzy jej udami, a potem wślizgujących się w nią. Krzyknęła, nie mogła się powstrzymać, ale uciszył ją, głaszcząc jej biodra. Jakbym była zwierzęciem, po­ myślała, a on próbował mnie uspokoić. Jego palce sprawiały jej ból, lecz on nie przestawał, wciąż wkładał je w nią i wyjmował, rozciągając ją tak, że musiała zagryźć wargi, by móc pozostać nierucho­ mą. Wiedziała, co chce osiągnąć. Nie była głupia, ale po prostu nie mogła już tego znieść. Ból narastał, a ona zdążyła poczuć go wcześniej, nim wciągnął ją bardziej na siebie i wiedziała, że jest tam dużo grub­ szy i większy niż te dwa palce. Poczuła, że robi się wil­ gotna, co było krępujące, lecz zanim miała czas za­ stanowić się nad tym, on znowu posadził ją na sobie. Poczuła jeszcze, jak na nią napiera, a potem nagle był już w środku, jęcząc z rozkoszy. Nie miała zamiaru krzyczeć, o nie. Oparła dłonie płasko na jego piersi i zacisnęła usta i oczy, gdy wchodził w nią głębiej i głębiej, napierając na jej dziewictwo. Czuła go tam, dosłownie go czuła, napie­ rał wciąż mocniej i mocniej, a potem, bez ostrzeże­ nia, odrzucił w tył głowę, zacisnął zęby, złapał ją mocniej za biodra, uniósł i mocno posadził na sobie. Tym razem nie zdołała powstrzymać się od krzyku. Ból, płonący gdzieś w głębi jej ciała, był zbyt silny. Sądziła, że on nie zdoła wedrzeć się głębiej w jej cia­ ło, jednak myliła się. Nie wytrzymam tego ani chwili dłużej, pomyślała. Tymczasem on unosił ją i opuszczał rytmicznie, wbijając palce w miękkie ciało jej bioder, oddychając ciężko i podrzucając biodrami. Otwarła oczy i spoj­ rzała na jego twarz. Ciemny rumieniec pokrywał mu 162

policzki, miał zamknięte oczy i rozchylone usta. Wy­ glądał, jakby też cierpiał. No, to jest nas dwoje, pomy­ ślała. A potem wszelkie racjonalne myśli opuściły ją, kiedy przyśpieszył, rzucając się pod nią niczym w go­ rączce, unosząc do góry pierś i nogi, aż nagle oddech uwiązł mu w gardle i jęknął głośno, odrzucając głowę na poduszkę. Ona zaś płakała bez skrępowania, czu­ jąc na wargach smak swoich łez, czując ból w miejscu, gdzie jego palce zacisnęły się na jej biodrach i nie­ ustający ból tam, gdzie wdarła się jego męskość. A potem było po wszystkim. Przez chwilę leżał pod nią bardzo spokojnie, po czym westchnął głęboko i odwrócił głowę. Zdjął dłonie z jej bioder. Poczuła, jak prostuje nogi. Nadal był głęboko w niej, lecz te­ raz, gdy wypełniało ją jego nasienie, ból nie był już taki dokuczliwy. Poczuła, jak rusza się pod nią. Uniósł się nieco i otworzył oczy. Zmarszczył brwi. - Duchessa? - po­ wiedział pytająco. - Na miłość boską, to naprawdę ty! Tym razem udajesz Lisette. Dlaczego tu jesteś? I czemu ja jestem w tobie? To niemożliwe. To mi się tylko śni. Tak, to z pewnością sen. Zamknął usta, wzdrygnął się, a potem znów znie­ ruchomiał. Poczuła, jak wysuwa się z niej. Bardzo po­ woli ona także zsunęła się z niego i stanęła obok łóż­ ka. Bolały ją nogi, a mięśnie ud drżały. Prześcieradło leżało zmięte w dole łóżka. Spojrza­ ła na niego, na jego płaski brzuch, na kępę ciemnych włosów w kroczu, na członek, miękki teraz, ale wil­ gotny, zwilżony nasieniem i jej krwią. Wzdrygnęła się i szybko podciągnęła wyżej prześcieradło. Wsunęła przez głowę nocną koszulę i założyła szlafrok. Dopiero w swojej sypialni, zakopana pod stosem kołder, pozwoliła sobie na płacz. Wydawało jej się, że nigdy nie zdoła się rozgrzać. 163

Zasnęła w końcu, prześladowana przez zjawy bez twarzy, które zadawały jej ból. Wiedziała, że to ból, ale nie mogła się ruszyć, a one śmiały się i śmiały. A potem nagle obudziła się, czując, że jest jej bar­ dziej ciepło niż powinno. Wtuliła się w to ciepło, w ciało, które tak dobrze było czuć przyciśnięte do swego ciała. To już nie była zjawa, a jeśli nawet była, to nie mogła pochodzić z jej snu, ponieważ nie od­ czuwała teraz ani bólu, ani strachu. Wielkie dłonie głaskały ją po plecach, przyciągając bliżej. Czuła na piersiach gęste włosy, porastające jego klatkę pier­ siową, i jego napierające ciało, kiedy trzymając ją za biodra, to przyciągał ją mocno do siebie, to znów od­ suwał. Obudziła się, przestraszona. Z pewnością nie była to zjawa z jej snu, lecz Mar­ cus. Był w jej łóżku, nagi i ona także była naga. Co stało się z jej koszulą? Jego dłonie przesuwały się po jej włosach, kiedy całował jej szyję, pieścił uszy, dmu­ chając lekko na loki, gdy łaskotały go po twarzy. Uca­ łował jej policzek, potem usta, ona zaś nie wiedziała, czym jest owo uczucie ciepła i nagłej, palącej potrze­ by, budzące się gdzieś w głębi ciała. - Marcus - szepnęła, przyciągając do siebie jego głowę i całując go. - Marcusie - szepnęła z ustami tuż przy jego ustach. - Nie jestem Lisette. Nie jestem twoją kochanką. - Tak - powiedział. - Tak, wiem. - Całował ją teraz namiętnie, pieszcząc dłońmi jej piersi, okryte niczym welonem długimi włosami. Jej ciało pamiętało, jak przyjemny może być dotyk jego palców na skórze, pa­ miętało bardzo dobrze. Nagle zsunął się niżej i do­ tknął jej, poczuł, jak jest wilgotna i uśmiechnął się, pomimo ciemności niemal widziała ten uśmiech na jego wargach. A potem błyskawicznie wtoczył się na nią. Poczuła, jak jego ciężar przygniata ją do łóżka, 164

a dłonie chwytają za pośladki i unoszą ją wyżej na łóż­ ku. Powoli wsunął się w nią. Usłyszała, jak mocno wciąga powietrze i wdziera się w nią. Ból nie był już tak intensywny, być może z powodu całej tej wilgoci. Mimo to spróbowała od­ sunąć się od niego, lecz trzymał ją mocno i wkrótce poczuła, jak dotyka jej łona. - Nie, tylko nie to - powiedziała czując, jak zaczy­ na się ruszać. Znowu poczuła ból, lecz on nie zwolnił. - Nie chcę - powiedziała z twarzą wtuloną w jego szy­ ję, przysłuchując się jego przyśpieszonemu oddecho­ wi. - Proszę, Marcus, to boli. - Poczuła, że znowu ogarnia go szaleństwo i to zanim jeszcze jego ruchy stały się dzikie, zanim szarpnął się gwałtownie i wzdrygnął wstrząsany spazmem, którego nawet nie próbowała zrozumieć. - Nie, Marcusie, już nie! krzyknęła. - Nie ma potrzeby, proszę, nie! - Owszem, jest taka potrzeba - wysapał - ponie­ waż ... - Oddychał teraz zbyt gwałtownie, by móc mó­ wić. W końcu osiągnął spełnienie. Przez chwilę leżał nieruchomo, po czym wysunął się z niej. Podniósł się, stanął obok łóżka i spojrzał na nią. Zapalił świecę, więc otworzyła oczy i także spojrzała na niego. Leża­ ła na plecach z rozłożonymi nogami. - Dlaczego to zrobiłeś? - A dlaczego nie? - powiedział i wzruszył ramiona­ mi. W jego oczach nie dostrzegła gniewu, a twarz miała obojętny wyraz. Mówił dalej głosem twardym jak jego ciało. - Ponieważ ty wzięłaś mnie przedtem, dlaczego nie miałbym odwdzięczyć ci się tym samym? Jestem przecież dżentelmenem, prawda, Duchesso? Chwyciła brzeg kołdry, aby zasłonić nią ciało. - Daj sobie spokój. Dotykałem twojego ciała i pa­ trzyłem na nie. Nie sądzisz chyba, że nie widziałem dotąd nagiej kobiety? A może uważasz, że jesteś taka 165

wyjątkowa? Jesteś tylko kobietą, Duchesso, niczym więcej. Oczywiście, dopiero teraz mogę przyjrzeć ci się dokładniej, ponieważ za pierwszym razem było zbyt ciemno, a ja byłem tylko na tyle świadomy, by... no, cóż, nie chcę być wulgarny... A tym razem przez cały czas byliśmy przykryci. Choć kołdra okrywała ją tylko do pasa, pozostawi­ ła ją tam. Nie odzywała się. Czuła, jak serce bije jej dziko, lecz zachowała spokój, który miał stanowić pancerz przeciwko jego szyderstwu, choć dobrze wie­ działa, że jej milczenie nie powstrzyma go przed po­ wiedzeniem tego, co chciał powiedzieć. Już taki był. Zobaczyła, że zbiera się do wyjścia. Nie mógł tak odejść, przynajmniej dopóki ona nie upewni się, że zrozumiał. - Musiałam to zrobić, Marcusie - powie­ działa szybko. - Z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę. A ty nie wydawałeś się temu niechętny. - Myślałem, że jesteś Lisette. Gdybym od razu zdał sobie sprawę, że to ty - wzruszył ramionami. Powę­ drowała spojrzeniem w dół jego ciała. Wiedział, że na niego patrzy i tylko ponownie wzruszył ramiona­ mi. - Musiałaś to zrobić. Co za dziwaczne stwierdze­ nie, w tych okolicznościach. Z pewnością właśnie ty ze wszystkich kobiet, ze wszystkich przeklętych dzie­ wic, dobrowolnie nie wzięłabyś sobie mężczyzny. Je­ steś tak zimna, że wątpię, byś kiedykolwiek zgodziła się, bym w ciebie wszedł, gdyby nie... - Umilkł i tyl­ ko wpatrywał się w nią. - Ten jeden raz był konieczny. Jesteś teraz bez­ pieczny, Marcusie, bezpieczny przed samym sobą i swoim bezmyślnym gniewem... teraz nie możesz już unieważnić naszego małżeństwa. - A więc to tak - powiedział. - Przyznaję, że coś ta­ kiego przeszło mi przez myśl, lecz odrzuciłem ten do­ mysł jako zbyt perwersyjny. Wielki Boże, Josephino, 166

pozwoliłaś, abym dosłownie wbił cię na siebie. A ja ci pomogłem, bo myślałem, że to Lisette. Tak, co za ko­ rzystny zbieg okoliczności, prawda, Duchesso? Gdy­ bym nie obudził się w nocy i nie zapragnął jeszcze raz nacieszyć się wdziękami Lisette, mógłbym do rana nie zorientować się, co zaszło. Lecz zobaczyłem na sobie twoją krew, twoją cenną dziewiczą krew, towar, którego Lisette już od bardzo dawna nie może zaofe­ rować mężczyźnie. Masz rację, nie ma już mowy o unieważnieniu. - Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej, a jego twarz miała wyraz odpychający i nie­ ugięty. - Marcusie - powiedziała, wyciągając do niego dłoń. Jednak on tylko potrząsnął głową. - Wątpię, czy starałbym się unieważnić to małżeństwo, Duchesso, pomimo tego, co zrobiłaś. Nie jestem aż tak głupi. Nawet ja nie odrzuciłbym majątku z powodu dumy. - Lecz pozwoliłeś mi sądzić, że tak właśnie postą­ pisz, że... Uśmiechnął się, lecz nie był to miły uśmiech. - By­ łem wściekły - powiedział, jakby to wyjaśniało wszystko i wszystko usprawiedliwiało. - A teraz już za późno. Nie będzie unieważnienia. Lecz żebyś mnie źle nie zrozumiała, Duchesso. Nadal uważam, że ten przeklęty pederasta Trevor może zostać moim następcą, a po nim następni mali pederaści, jeśli tyl­ ko zdoła ich spłodzić. Nie spodziewaj się, że twoja cenna krew popłynie w żyłach następnego lorda. Ni­ gdy nie dam twojemu ojcu tej satysfakcji. Jeżeli po­ cznę dziecko, będzie bękartem jak ty - jak ty byłaś, Tylko że w przeciwieństwie do ciebie, takim pozosta­ nie. Nie, nie będzie unieważnienia. Możesz się uspo­ koić. Poniosłaś tę najwyższą ofiarę. A potem zacho­ wałem się jak brutal i zmusiłem cię, byś zrobiła to 167

jeszcze raz. No cóż, oto mężczyzna dla ciebie. I twój mąż. - Lecz czy naprawdę chcesz być moim mężem? Usłyszała błaganie w swoim głosie i znienawidziła się za to, ponieważ wiedziała, że Marcus nie omieszka zmieść jej na proch. I zrobił to. - Zastanawiam się, co to oznacza? - powiedział drwiąco, gładząc się po szczęce. - Ze muszę być dla ciebie uprzejmy przy stole? I zmuszać się, aby od cza­ su do czasu cię wziąć? Jak dzisiaj? Muszę ci powie­ dzieć, że pierwszy raz, kiedy myślałem, że jesteś Li­ sette, niemal oszalałem z rozkoszy i pożądania. Za drugim razem, kiedy wiedziałem, że to ty, był to... no cóż, rodzaj eksperymentu. Chciałem przekonać się, czy jesteś taka zimna, jak myślałem. - Nie jestem zimna. - Ależ, moja droga - wycedził - nie znosisz, gdy cię dotykam. Nie zaprzeczaj. Dość trudno mi było do­ prowadzić się do orgazmu, kiedy tak zawodziłaś „przestań, Marcusie, proszę, przestań". Bardzo trud­ no. Musiałem myśleć o Lisette i o tym, jak wierci się, jęczy i pieści mnie dłońmi i ustami. Zamknęła oczy, by go nie widzieć i powiedziała: To nieprawda, że nie znoszę twojego dotyku. Obudzi­ łeś mnie i sprawiłeś mi ból. To jeszcze nie znaczy, że jestem zimna. Nie wiem, jak cię dotykać i pieścić. I nie krzyczałam, byś przestał. Po prostu nie wiedzia­ łam, co się dzieje i byłam przerażona. - Pozwól, że coś ci wyjaśnię, Duchesso. Przemocą wdarłaś się w moje życie. Nie mogę cię z niego usu­ nąć, ale nie muszę się z tym godzić. Wracaj do Anglii. Nie potrzebujesz, by ktokolwiek się o ciebie trosz­ czył, a już z pewnością nie mąż. Jesteś tak opanowa­ na, tak niezależna, a teraz na dodatek zostałaś hrabi­ ną. Lecz błagam cię, byś nie brała sobie kochanka. 168

Z naszego związku i tak nie będzie potomstwa. Nie byłem w stanie ukarać twego ojca za życia, ale, na Boga, postaram się, by twoje łono nie wydało potom­ ka. Nie zapanowałem nad sobą dzisiaj, za drugim ra­ zem, lecz Bóg mi świadkiem, nigdy więcej. Tak, Du­ chesso, jedź do Londynu i baw się dobrze. Jesteś bogata i utytułowana. Nawet najbardziej wybredni członkowie towarzystwa z radością przyjmą cię do swego grona. Lecz najpierw może byś powiedziała mi, dokąd wysłałaś Lisette. No cóż, musiała przyznać, że chociaż postawiła na swoim, to jednak przegrała. Nic z tego nie będzie. Przeniosła się do mieszkania na drugim końcu ulicy powiedziała głosem spokojnym jak letni wietrzyk, który wpadał do pokoju przez okno. - Jest tam duża ambasad, a to oznacza dostatek mężczyzn bogatych i wpływowych. Dałam jej dziesięć tysięcy franków. - Rozmawiałaś z Lisette? Skinęła głową. - I co jej powiedziałaś? Boże, opowiedziałaś jej o tej aferze? - Owszem, powiedziałam, że boję się, iż możesz unieważnić małżeństwo i że nie mogę do tego dopu­ ścić. Ona to zrozumiała, Marcusie. Lubi cię i chce dla ciebie jak najlepiej. Z chęcią mi pomogła. - I ani trochę nie byłaś zazdrosna, co? - Nie było po temu okazji. - Rozumiem. Zauważyłaś chociaż, jakie wspaniałe ma piersi i porównałaś ze swoimi? Zamknęła oczy. - Tak - powiedziała. -I nie jesteś zazdrosna. I chociaż jesteś moją żoną, wprawdzie tylko na własne życzenie, nie przeszka­ dzało ci, że całowałem te jej wspaniałe piersi? I że jej ciało dawało mi tyle przyjemności? W ogóle cię to nie obchodzi? Znów milczysz. Twoja szlachetność 169

przekracza wszystko, czego mogłem się spodziewać. I czego bym sobie życzył. Przypuszczam, że zapłaciłaś za to nowe mieszkanie? - Tak. To numer czterdziesty siódmy przy ulicy Royale. - Dziękuję, Duchesso. Chyba jest już zbyt późno, aby odwiedzić ją dzisiaj, więc zapakuję się z powro­ tem do łóżka. Dobranoc, moja droga. Dziękuję za ten wiele wyjaśniający epizod. - Rzeczywiście, był właśnie taki - powiedziała. Nie odwrócił się. Patrzyła, jak wychodzi nagi z jej pokoju, emanujący złością. Chociaż nie pokazywał tego po sobie, czuła to. Zawsze doskonale wyczuwa­ ła jego nastrój - czy był rozbawionym czternastolat­ kiem, czy zaślepionym gniewem mężczyzną. Lecz te­ raz nie będzie o tym myślała. To już nieważne. Zwyciężyła, ponieważ odebrał jej dziewictwo. Skon­ sumował małżeństwo. Był bezpieczny, pomimo roz­ pierającej go złości, nareszcie bezpieczny. Ciekawe, czy rzeczywiście nawet nie zastanawiał się nad unie­ ważnieniem małżeństwa? Pewnie okłamywał sam siebie, pomyślała. *

To Badger obudził ją następnego dnia rano, nie Maggie. Wszedł do pokoju z tacą na ręku. Podniósł jej pogniecioną koszulę nocną z podłogi i wręczył jej, a potem odwrócił się, gdy ją wkładała. Pozwoliła mu pomóc sobie przy zakładaniu szlafroka, a potem wy­ piła filiżankę czarnej, mocnej kawy. Nie powiedziała nic, dopóki nie ugryzła ciepłego rogalika. - Chcesz trochę masła i miodu? Potrząsnęła głową. - Nie, tak jest dobrze. Rogaliki są wspaniałe. Sam je upiekłeś? 170

Lecz Badger tylko machnął niedbale dłonią, igno­ rując pytanie. - Jego lordowska mość wyszedł. Spears powiedział, że kiedy wszedł rano do jego pokoju, już wciągał buty. Był bardzo spokojny, nie wściekły jak w ostatnich dniach, ale nadzwyczaj spokojny. Oczywiście, pan Spears nie mógł go wypytywać. Zapytał tylko, kiedy wróci, a jego lordowska mość odpowiedział: „No cóż, przecież tu mieszkam, Spe­ ars, zapomniałeś o tym? Ale ja" - Badger zacisnął usta i zamilkł. - Proszę, Badger, powiedz mi resztę. Nic, co mógł­ by powiedzieć, już mnie nie zaskoczy. Przywykłam do gniewu Marcusa i jego obelg. - Powiedział, że skoro już wie, dokąd wysłałaś Li­ sette, zamierza spędzać z nią dużo czasu. Ugryzła jeszcze kęs rogalika. - Czy mam ci przysłać Maggie? Słyszałem, jak nu­ ci, kiedy mijałem jej drzwi. Jej włosy są dziś jeszcze bardziej rude, o ile to w ogóle możliwe. Niezłe z niej ziółko, co? - Tak. I zawsze wie, jak mnie rozweselić. Aha, Bad­ ger, poinformuj ją, proszę, że nasza trójka wyjeżdża dziś do Calais, nie później niż w południe. Popatrzył na nią, otworzył usta, a potem je za­ mknął. A dziesięć minut później powiedział do Spe­ arsa i przysłuchującej się im Maggie: - Wszystko skończone. Twój pan i moja pani znowu pokpili spra­ wę. Wracamy do Londynu. Przyślę panu adres, gdy tam dotrzemy. - Nie zatrzymacie się w rezydencji Wyndhamów? Badger wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Nic mi nie powiedziała. Lecz myślę, że tak właśnie zrobimy. Nie odnowiła dzierżawy domku w Smarden, a jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by chciała wybrać się teraz do Chase Park. 171

- Dzięki Bogu i za to - powiedziała Maggie żarli­ wie. Uśmiechnął się do niej. - Spodoba ci się w rezy­ dencji, Maggie. Dom stoi pośrodku wszystkiego, co ekscytujące i zabawne. Będę musiał wyznaczyć ci lo­ kaja, żeby odganiał od ciebie tych młodych lalusiów. - Mam nadzieję, panie Badger - powiedziała skromnie, mrugając do Spearsa. - Lecz niech się pan za bardzo nie stara... z tym lokajem i w ogóle. Widocznie Spears nie dostrzegł jej mrugnięcia, po­ nieważ pozostał poważny. - Napiszę do pana, panie Badger, gdy tylko zorientuję się, jak sprawy stoją. - Jego lordowska mość to palant, panie Spears. - Tak, Maggie, tak mogłoby się wydawać, przynaj­ mniej w tej chwili. Zajmę się nim i zobaczymy, co bę­ dzie. Przyjemnej podróży, panno Maggie. Panie Bad­ ger, będę niecierpliwie wyczekiwał pańskiej cielęciny i zapiekanki z bekonem. - A czego będzie pan wyczekiwał w związku ze mną, panie Spears? - No cóż, twoich zuchwałych odzywek, a czegóżby innego? - Jaki pan skromny, panie Spears.

ROZDZIAŁ

12

Londyn Rezydencja Wyndhamów przy Placu Berkeley Koniec czerwca 1814 Badger stał w progu salonu, w milczeniu przyglą­ dając się Duchessie. Pisała coś, nucąc pod nosem. Jej ręka coraz szybciej przesuwała się po papierze, co 172

oznaczało, że praca idzie sprawnie. To istne błogosła­ wieństwo, pomyślał, gdyż po powrocie z Francji była tak cicha, tak nieobecna duchem i tak załamana. Czekał zatem cierpliwie, zadowolony, że jest coś, i to coś niebłahego, co pomaga jej oderwać myśli od tamtych wydarzeń. Podniosła wzrok i drgnęła zasko­ czona, lecz zaraz uśmiechnęła się do niego. - Wejdź, Badger. Zapomniałam o bożym świecie. To się cza­ sem zdarza, i bardzo dobrze. - Wiem, wiem. Oznacza to, że słowa płyną bez prze­ szkód prosto na papier z tej twojej mądrej główki. - Mądrej? Co za ciekawa myśl, prawda? Pomyśl tylko, teraz mogę to robić dla zabawy, nie po to, by opłacić czynsz, kupić jajka czy dać ci pensję. Zawsze mu płaciła, pomimo jego protestów. Naj­ pierw wypłacała pensję jemu, dopiero potem płaciła czynsz właścicielowi Pipwell Cottage. Badgerowi trudno się było z tym pogodzić, lecz wiedział, jakie to dla niej ważne: płacąc mu zachowywała poczucie, iż nadal sprawuje kontrolę nad swoim życiem. Od­ chrząknął i powiedział: - Słyszałem przyśpiewkę o carze Aleksandrze i wielkiej księżnej Katarzynie. Boże, co to za wiedźma! Na pewno zasłużyła, by tak o niej śpiewali. Lecz jeśli to prawda, to muszę przy­ znać, że żal mi księcia regenta. Być może jest z niego tłusty zarozumiały kretyn, lecz to angielski kretyn, nie jeden z tych feudalnych rosyjskich tyranów, któ­ rzy zabijają chłopów, ponieważ nie podoba im się ich zapach. - To wszystko prawda. Wielka księżna z pewnością prześcignęła go w grubiaństwie, braku ogłady i lu¬ bieżności. - Duchessa roześmiała się i Badger po­ czuł, jak ogarnia go miłe ciepło. - Czy to nie zadzi­ wiające, że wszystkie te soczyste, malownicze określenia tak wspaniale się rymują? 173

- Tak, jakby same spływały z języka. Słyszę je wszę­ dzie, dokąd pójdę. - Car też jest okropny, równie nieokrzesany jak książę regent. Pokumał się z wigami z opozycji i przez myśl mu nie przejdzie, że nawet oni uważają go za głupca. Myślę, że zasługuje na osobną przyśpiewkę. - Być może - powiedział Badger. - Choć on przy­ najmniej nie wprosił się na ten męski bankiet w Guil¬ hall, a potem nie domagał się, aby muzycy przestali grać, bo robi mu się od tego niedobrze. Szkoda, że mnie tam nie było, z przyjemnością bym to zobaczył. - Ja także. Wyobrażasz sobie regenta, błagającego ją, by pozwoliła orkiestrze odegrać Boże, chroń króla? - Tak, i w końcu pozwoliła, ale ani na chwilę nie przestawała głośno narzekać. Wiesz, zastanawiałem się i doszedłem do wniosku, że chociaż są pewnie in­ ne tematy, to na niekompetencję, zarozumialstwo i wygórowane wyobrażenie o sobie samych tych bufo­ nów z dyplomacji zawsze można liczyć. Tu nigdy nie zabraknie nam tematów. To lepsze niż frywolne przy­ gody dżentelmenów i dam, opisywane w gazetach. Roześmiała się znowu, a on miał ochotę krzyczeć z radości, tak słodko brzmiał ten śmiech. - Masz ra­ cję, Badger, być może powinnam zacząć przeglądać też inne kolumny w „Timesie" i w „Gazette". - I tak czytasz wszystkie gazety od deski do deski. Lecz chciałem porozmawiać z tobą o czymś innym, Duchesso. Przechyliła lekko głowę na bok, nie wypuszczając pióra z ręki. - Chodzi o jego lordowska mość. Natychmiast zamknęła się w sobie i zesztywniała. - Co z nim? - Pan Spears doniósł mi, że jego lordowska mość prawdopodobnie wróci wkrótce do Londynu. 174

- Rozumiem. Czy sprzedał swój patent? - Nie wiem. Pan Spears nic o tym nie pisze, więc chyba jeszcze tego nie zrobił. - Doskonale. Będę musiała się nad tym zastano­ wić. Czy ktoś nie puka do frontowych drzwi... ? I rzeczywiście. Wkrótce Nettles, londyński kamer­ dyner, wprowadził do salonu niezwykle zafrasowane­ go pana Wicksa, który lekko skinął Duchessie głową, uśmiechając się niepewnie. - O co chodzi, drogi panie Wicks? Proszę, niech pan spocznie. Napije się pan herbaty? A może koniaku? - Nie, nie, milady. Chodzi o to, że... stało się coś niedobrego, więc przybyłem natychmiast, abyśmy mogli poczynić jakieś plany. Tak mi przykro, Duches­ so, to znaczy, milady, ale... - Ależ, panie Wicks, proszę, niech się pan uspokoi. Nie mogło wydarzyć się nic aż tak okropnego. Proszę usiąść i wszystko mi opowiedzieć. Pan Wicks tymczasem omal nie wyrwał sobie z głowy pukla białych włosów, których i tak nie było tam zbyt wiele. Duchessa czekała, spodziewając się, że jej spokój udzieli się staremu prawnikowi i w końcu tak właśnie się stało. Miała wprawę w uspokajaniu nerwowych zwierząt i nerwowych ludzi, wszystkich poza jej mężem, Marcusem. Jego potrafiła tylko doprowadzać do wście­ kłości i sprawiać, że miał ochotę ją zamordować. Wreszcie panu Wicksowi udało się złapać drugi oddech i mógł przystąpić do rzeczy. - Amerykańscy Wyndhamowie zjechali do Chase Park! - wyrzucił z siebie, jakby nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej. - Amerykanie? Ach, tak, najmłodszy brat mego oj­ ca, ten hazardzista, który o mało co nie wylądował w więzieniu Newgate, a potem uciekł do Ameryki, został wydziedziczony i ożenił się z Amerykanką. Mieszkali, zdaje się, w Baltimore? 175

- Tak, tak. Lecz Grant Wyndham umarł, pozosta­ wiając żonę Wilhelminę i troje potomstwa: Trevora, Jamesa i Ursulę. No tak, ale o tym z pewnością już pani wie. A teraz oni wszyscy zjechali do Chase Park. - Proszę mi o tym opowiedzieć, panie Wicks. - Napisałem do nich, milady. Musiałem, ponieważ w kwietniu nie zanosiło się na to, by obecny lord miał panią poślubić, a w takim razie Amerykanie odzie­ dziczyliby wszystko. Musiałem poinformować ich o tym, no i masz. W ogóle mi nie odpisali, nie poja­ wili się u mnie w Londynie. Pojechali prosto do York­ shire, do Chase Park. - To bardzo dziwne. Ciekawe, skąd wiedzieli, gdzie szukać posiadłości. Powiedział pan, że wujek Grant nie żyje. On na pewno by wiedział, lecz jego żona? Pan Wicks potrząsnął z roztargnieniem głową. Tego nie wiem. Wiem tylko, że muszę wyruszyć na­ tychmiast, jeszcze dzisiaj, a najdalej jutro rano. Mu­ szę pojechać do Chase Park i wyjaśnić im, że nie odziedziczyli niczego. Absolutnie niczego. Co za okropne zamieszanie. Dlaczego nie uwierzyłem, że poradzi sobie pani z jego lordowską mością? Głupiec ze mnie, Duchesso, przeklęty głupiec. Umilkł, zaszokowany tym niekontrolowanym wy­ buchem emocji. Jednak Duchessa tylko się uśmiechnęła. - No cóż, pewnie powinien był pan poczekać, ale stało się ina­ czej. Uczynił pan to, co uważał za słuszne. Proszę, niech pan się tak nie przejmuje, panie Wicks. - Dobrze, że przynajmniej nie ma tu teraz lorda, bo chociaż nasz Pan tam, w górze, pewnie nadal uwa­ ża mnie za wiernego sługę, to ten tutaj chyba nieko­ niecznie. - To nie ma znaczenia, panie Wicks. Zrobił pan to, co uważał za słuszne. Proszę się nie obwiniać. 176

Wstała i wygładziła spódnice. - No cóż - powie­ działa bardziej do siebie niż do pana Wicksa - życie nakłada na nasze talerze najdziwniejsze potrawy. Odwróciła się do niego i wyciągnęła rękę: - Pojadę z panem, panie Wicks. Razem stawimy czoło straszli­ wym Amerykanom. Ciekawe, czy Marcus uznałby imię Wilhelmina za równie brzydkie jak Josephina. *

Marcus Wyndham, VIII lord Chase, przybył do re­ zydencji Wyndhamów przy placu Berkeley dwudzie­ stego szóstego czerwca. Nettles odebrał od niego płaszcz i kapelusz. - Mi­ lordzie - oznajmił ze zdecydowanie większym sza­ cunkiem, niż okazywał mu poprzednio, jako że teraz za tytułem lorda stały także pieniądze. - Jej lordow­ ska mość wyjechała wraz z panem Wicksem do Cha­ se Park wczoraj rano. Towarzyszy im Badger i ta ru­ dowłosa pokojówka, Maggie. - Rozumiem - powiedział Marcus. - Spears zwrócił się do swego lokaja, który właśnie z uwagą przyglądał się eleganckiemu gzymsowi - zajmij się naszymi rzeczami. Wątpię, czy jest tu ktoś, kto mógł­ by przygotowywać nam posiłki, skoro Badger wyje­ chał z moją... z Duchessa. - Poleciłem pani Hurley, by wzięła na siebie ten obowiązek, milordzie. Jej lordowska mość kazała mi się tym szybko zająć, ponieważ spodziewała się pań­ skiego przyjazdu. Jeśli wolno mi zauważyć, milor­ dzie, jej lordowska mość wspaniale radzi sobie z pro­ wadzeniem domu. - To doskonale, Nettles, doskonale. Ośmielony kamerdyner mówił dalej: - To bardzo powściągliwa pani, milordzie, nie pozwala na żadne 177

poufałości, choć, oczywiście, i tak nikt by tego nie próbował. Czy miałby pan ochotę na kieliszek porto w bibliotece? Marcus wziął porto i zamiast do biblioteki udał się do głównej sypialni, która znajdowała się na drugim piętrze, w końcu korytarza. Był to olbrzymi pokój, obwieszony ciemnymi draperiami, z jeszcze ciemniej­ szym dywanem na podłodze i bardzo starymi mebla­ mi, wywoskowanymi do połysku. Ciekawe, czy to zręczne dłonie mojej żony wcierały ten cytrynowy wosk, pomyślał. - Zastanawia mnie to zgranie w czasie - powie­ dział do Spearsa, który układał właśnie krawaty w szufladzie komody. - Zbieg okoliczności to rzecz nieprzewidziana, mi­ lordzie, przynajmniej ja tak uważam. - Ciekawe, dlaczego pojechała do Chase Park aku­ rat z panem Wicksem. - Ach, milordzie, mam dla pana list. Dał mi go pan Nettles, a jemu dała go Duchessa, z myślą, by dał go mnie, a ja żebym przekazał go panu. Czy pan zrozu­ miał? - Oczywiście, Spears. Gdzie ten list, którego nie można było dać bezpośrednio mnie, lecz musiał przejść przez ręce Nettlesa, a potem twoje? - Jest tutaj, milordzie. - Taki okrężny sposób załatwiania spraw zawsze budzi podejrzenia - stwierdził Marcus, otwierając kopertę. Przeczytał list, zaklął, a potem roześmiał się. - A to ci dopiero! Wygląda na to, że amerykań­ scy Wyndhamowie zjechali do Chase Park, ponieważ pan Wicks, wykonując swoje obowiązki, napisał do Baltimore i zawiadomił o szczęśliwej odmianie losu, która nastąpi szesnastego czerwca. Wyruszyli do An­ glii i są teraz w Chase Park, dokąd przybyli dokładnie 178

szesnastego. Duchessa i pan Wicks pojechali tam za nimi. No tak, ona znowu się wtrąca. - Ona jest pańską żoną, milordzie. A czyż nie jest obowiązkiem żony dbać o interesy męża, kiedy on sam nie może ich dopilnować? Marcus tylko chrząknął, a potem zaczął się rozbie­ rać. - Chciałbym się wykąpać. - Tak, milordzie. - Zastanawiam się, po co pojechali do Chase Park - powiedział Marcus, z jedną nogą w nogawce spodni. - Nie sądzę, aby pan Wicks poinformował ich, że posiadłość należy do tego hipotetycznego spadku. - To rzeczywiście zagadka, milordzie. - Powinni raczej zatrzymać się najpierw w Londy­ nie i porozmawiać z panem Wicksem, a on pewnie skierowałby ich do Essex House, bardzo przyjemnej posiadłości, którą oglądałem kilka lat temu z Mar­ kiem i Charliem. Posiadłości, oczywiście, nie przypi­ sanej do tytułu. - Teraz wszystko należy do pana, milordzie, z Essex House włącznie. - Wiem. - Zostanie pan dzisiaj w domu? - Jeśli już musisz wiedzieć - powiedział Marcus, wkładając szlafrok - mam zamiar iść do White'a. Zjem tam kolację z kilkoma dżentelmenami. - Jeśli mógłbym coś zasugerować, milordzie, do­ brze byłoby, gdyby nie przesadził pan z alkoholem. Sugerowałbym także, abyśmy jutro udali się do Chase Park. - Do diabła z twoimi sugestiami, Spears. Nie mam zamiaru jechać do Chase Park. Pan Wicks sam wpakował się w kłopoty, więc niech się sam z nich wydobędzie. Duchessa z pewnością okaże się bardzo 179

pomocna. Po co z nim pojechała, jak nie po to, żeby się wtrącać? Nie, nie odpowiadaj. Tak czy inaczej, mam jutro spotkanie z lordem Draconetem z Mini­ sterstwa Wojny. - Zajmę się pańską kąpielą, milordzie. - Doskonale. Tylko nie próbuj mnie przekonywać, Spears. Nie pojadę do Chase Park. Pomimo że ten wiotki Trevor może zostać przyszłym lordem. - Ro­ zejrzał się po gwałtownie mroczniejącej sypialni. A może powinienem powiedzieć panu Wicksowi, by nie odsyłał ich z kwitkiem, ponieważ kochany Trevor może kiedyś odziedziczyć po mnie tytuł? I podszep¬ nąć im, że powinni zachęcić tego mizdrzącego się la¬ lusia, by zapewnił sobie co rychlej potomka, ot, tak, na wszelki wypadek. Tak, powinienem porozumieć się z panem Wicksem. - A Duchessa, milordzie? Pańska żona? - Och, ona doskonale wie, że jeśli urodzi dziecko, nie będzie ono poczęte z mojego nasienia, a zatem nie odziedziczy tytułu. Usłyszał, jak Spears gwałtownie wciąga powietrze. Ach, jego niewzruszony lokaj był zaszokowany. Jak miło. Uśmiechnął się. Nadal się uśmiechał, kiedy dwaj inni lokaje wnieśli do pokoju wiadra z gorącą wodą. Zamydlał właśnie włosy, kiedy zobaczył, że Spears spogląda na niego z zaciśniętymi ustami i miną wyra­ żającą zgorszenie biskupa, któremu przyszło uczest­ niczyć w orgii. Doskonale, pomyślał. Zobaczył, że Spears otwiera usta, więc szybko, gło­ sem zimnym niczym lód, powiedział: - Nie, Spears, nie pojadę do Chase Park. Nie obchodzi mnie, co zro­ bią Wicks i Duchessa. Mam zamiar dobrze się bawić w Londynie. Myślałem o tym, żeby umieścić jakąś mi­ łą dziewczynę przy Bruton Street lub Stretton Street, tak żebym mógł w każdej chwili dojść tam piechotą. 180

- Milordzie, wydaje mi się, że takie zajęcia będą wymagały więcej czasu, niż ma pan obecnie do dys­ pozycji, zważywszy na pańskie obowiązki. Z pewno­ ścią będzie pan zbyt zajęty omawianiem spraw zwią­ zanych ze zbliżającym się Kongresem Wiedeńskim. - Ależ nie, skądże znowu. Nie jestem jakimś prze­ klętym dyplomatą, Spears. A oni pewnie i tak będą snuli intrygi do końca świata. Będą kłamali i zrobią wszystko, by dostać to, na czym im zależy. Nie, to nie dla mnie. Do licha, jeżeli chcesz zadać komuś cios, zrób to otwarcie. Rzeczywiście, lord Castlereagh py­ tał mnie, czy nie zechciałbym popracować z nim nad przygotowaniami do kongresu, lecz powiedziałem mu, że mam coś innego do roboty. Byłem tak uprzej­ my, że niemal całowałem jego buty, lecz jasno dałem mu do zrozumienia, że choćbym bardzo chciał, nie będę mógł służyć mu pomocą. A co do lorda Draco¬ neta i moich obowiązków w Londynie, poprosiłem go o urlop, abym mógł zająć się sprawami związanymi z objęciem mojego świeżo uzyskanego tytułu i, oczy­ wiście, majątku. Biednemu lordowi tak bardzo ulży­ ło, że nie jestem już nędzarzem, pozbawionym środ­ ków do życia biedakiem z tytułem, że z radością wyraził zgodę. - Rozumiem, milordzie. Lecz ma pan jeszcze inne obowiązki. Posiadłości Wyndhamów są bardzo rozle¬ głe. Z pewnością podczas tych dziesięciu miesięcy, kiedy mieszkał pan w Chase Park, zdążył się pan przekonać, ile potrzeba czasu, by dopilnować, aby wszystko szło sprawnie. - O tak, pamiętam, Spears. Dalsze argumenty mo­ żesz zatrzymać dla siebie. Nie jadę do Chase Park. A ostatnią kobietą, jaką chciałbym zobaczyć, jest ta przeklęta Duchessa. - Ona jest hrabiną, milordzie. 181

- Dowcipniś z ciebie, Spears. Idź sobie i zostaw mnie samego. Zapomnij o Chase Park. To ostatnie miejsce, do którego miałbym ochotę pojechać. Chase Park Duchessa wpatrywała się w Wilhelminę Wyndham. Z pewnością źle usłyszała. - Słucham? - Powiedziałam, że tutejsze cietrzewie mogą być zarażone pasożytami. Nie, oczywiście, nie mogła tego powiedzieć. Pomi­ mo to Duchessa odparła: - Poproszę Badgera, by do­ kładnie oglądał każdego cietrzewia, jaki się pojawi w kuchni. Wihlemina Wyndham skinęła głową i zaczęła roz­ glądać się po olbrzymim salonie. - Wszystko tutaj wygląda tak, jak opisywał mi mąż. I w końcu tu je­ stem. Zastanawiałaś się pewnie, dlaczego przyjecha­ liśmy od razu tutaj, nie zatrzymując się w Londynie. Wiedziałam dokładnie, gdzie leży Chase Park i nie chciałam tracić czasu. - Ależ proszę pani - powiedziała spokojnie Du­ chessa - nawet gdybyśmy się z Marcusem nie pobra­ li, Chase Park i tak pozostałby własnością lorda. Po­ siadłość jest przypisana do tytułu. - Tak, wiem. Uważasz nas za głupców, lecz nie je­ steśmy nimi. To był dom mojego męża. Chyba spo­ dziewałaś się, że będę chciała go zobaczyć? - Oczywiście, że się spodziewałam i jest tu pani mi­ le widziana. Chase Park robi wrażenie, a jego histo­ ria jest godna uwagi, ale z pewnością zechce pani zo­ baczyć też Londyn, zanim wróci pani do Ameryki. - Jesteś tylko przybłędą, nie będę na ciebie zwa­ żała. Duchessa mrugnęła, zaskoczona. - Słucham? 182

- Powiedziałam, że jesteś w przykrej sytuacji i że będę błagała, byś pozwoliła mi zostać. Nie opuszczę cię, Josephino, z pewnością poczułabyś się zbyt sa­ motna. Chyba nie chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy tu mile widziani? - Już mówiłam, że jest pani mile widziana. Chodzi tylko o to, że Chase Park nie należy do pani. Pan Wicks poinformował panią wczoraj, że skoro Marcus i ja pobraliśmy się, nie odziedziczyła pani niczego. - Myślę, że jesteś zwykłą szmatą. Tym razem Duchessa była już pewna, że dobrze usłyszała, lecz zaskoczenie nie pozwoliło jej odpo­ wiedzieć, jak by należało. Po prostu patrzyła na Wil­ helminę, czekając, co powie, lecz ona tylko wzruszy­ ła ramionami i podeszła do wspaniałych podwójnych drzwi. - Tak - powiedziała. - Wspaniale być bogatą. - Rzeczywiście. Wilhelmina uśmiechnęła się i zapytała radośnie: A co sądzisz o moich chłopcach? Chłopcy? Trevor miał dwadzieścia cztery lata, tyle samo, co Marcus, a James dwadzieścia. - Są czarują­ cy, proszę pani. Podobnie jak Urszula. - Urszula jest dziewczyną, więc bez żadnego zna­ czenia. Do tego okropna z niej idiotka. - Słucham? - Powiedziałam, że Urszula jest dziewczyną wyso­ kiego urodzenia, zupełnie jak ty, moja słodka. Ma szansę dobrze wyjść za mąż, nie sądzisz? Głowa bolała ją okropnie. Z trudem udało jej się nią skinąć, aby pożegnać ciotkę. Jak dobrze, że ta okropna kobieta wreszcie się oddaliła. Duchessa pod­ biegła do wschodnich drzwi i wyszła do ogrodu. Miała nadzieję, że uda jej się znaleźć tu nieco wytchnienia. Wokół niej róże kwitły jak szalone, hiacynty o kwia­ tach w kształcie dzwonków syciły powietrze zapachem, 183

zmieszanym z wonią róż, stokrotek i obficie kwitną¬ cych hortensji. Bzy, obsypane fioletowym kwieciem, niemal obezwładniały zmysły. Podeszła do starego dę­ bu, tak powyginanego i pochylonego, że mógłby być miejscem spotkań czarownic. Usiadła na drewnianej ławeczce u stóp drzewa, ukrytej pod bujną kopułą li­ ści, oparła się o pień dębu i zamknęła oczy. Wydawa­ ło się jej, że znosi ciotkę Wilhelminę już od bardzo dawna, nie tylko przez jeden dzień. I to niecały. Pan Wicks właśnie zbierał się do ucieczki, gdyż po­ przedniego wieczoru zaatakowano go bez pardonu. Kiedy przybyli do Chase Park, ciotka potraktowa­ ła ich jak gości. Cóż to było za dziwne uczucie, pa­ trzeć na ciotkę Gweneth, stojącą z tyłu, najwidocz­ niej ustępującą pierwszeństwa kobiecie o nadal pięknej, choć nieco już postarzałej twarzy i włosach tak jasnych, że niemal białych. Ciotka Wilhelmina okazała się inna, niż się spodziewali, ale dopiero Trevor, ten mizdrzący się laluś, przeklęty pederasta, se­ pleniący dandys, sprawił im prawdziwą niespodzian­ kę. Uśmiechnęła się, wspominając pogardę Marcusa. Trevor! Mój Boże, pederasta, mizdrzący się laluś! Ona sama spodziewała się chyba ładnego młodego człowieka o jasnej cerze matki i jej blond włosach. Spodziewała się także afektowanej wymowy i krawa­ ta zawiązanego pod samą brodą. No cóż, Marcusa czeka nie lada niespodzianka! Nie, nie będzie nie­ spodzianki, ponieważ Marcus nie przyjedzie do Cha­ se Park - przynajmniej dopóki ona tu będzie. Ciekawe, czy wrócił już do Londynu. Bliźniaczki i Urszula znalazły ją dziesięć minut później. W tym czasie ból głowy przeszedł już jednak w lekkie pulsowanie. - Postanowiłam, że wyjdę za Trevora, Duchesso oznajmiła Antonia. - Bardzo mi się podoba. 184

Urszula, drobna czternastolatka o jasnym kolory­ cie matki i delikatnych rysach, która już wkrótce nie­ chybnie wyrośnie na prawdziwą piękność, powiedzia­ ła: - Trevor jest nieszczęśliwy. Nie będzie chciał cię poślubić. A poza tym masz dopiero piętnaście lat. I to zaledwie od trzech miesięcy. A Trevor jest już dość stary. - Stary! Trevor jest całkiem młody! - wykrzyknęła Antonia, oburzona takim spostponowaniem swego nowego ideału. Fanny, jak zawsze praktyczna, spytała: - A dlacze­ go jest nieszczęśliwy? - Ugryzła wielki kęs jabłka i przez następną minutę słuchać było tylko głośne chrupanie. Przynajmniej nie je słodyczy, pomyślała Duchessa. Twarz Fanny wydała jej się jakby szczu­ plejsza niż przed kilkoma miesiącami. Najwidoczniej bliźniaczki dorastały. Przez chwilę Duchessa czuła się strasznie stara. - Jego żona umarła - powiedziała Urszula. - To on był żonaty? - spytała Duchessa, w najwyż­ szym stopniu zdumiona. , - Tak, Duchesso. Jego żona miała na imię Helen i była bardzo ładna - najładniejsza dziewczyna w Balti­ more - lecz słabowita. Umarła w połogu, po fatalnym upadku z konia. Dziecko też nie przeżyło. To wszystko zdarzyło się zaledwie przed czterema miesiącami. Byli małżeństwem tylko przez półtora roku. Potem Trevor wyjechał, chyba do Nowego Jorku, lecz wrócił, aby za­ opiekować się nami podczas podróży do Anglii. Matka napisała do niego list, błagając, by to uczynił. James nie był zbytnio zadowolony, ponieważ sam chciał zająć miejsce tatusia i opiekować się nami. Przez tydzień w ogóle nie odzywał się do Trevora. Choć Trevor pew­ nie nawet tego nie zauważył. Był z nami ciałem, lecz jakby go nie było - wiesz, co mam na myśli. 185

- Tak - przytaknęła Duchessa. - Wiem bardzo do­ brze. Boże, pomyślała, tak naprawdę nie wiemy niczego o innych, nie znamy ich tajemnic, nie mamy pojęcia, z czym muszą się zmagać i jacy są naprawdę. - Nim skończę osiemnaście lat - powiedziała An­ tonia z pewnością siebie dziewczyny bogatej, posia­ dającej znaczny posag i przez całe życie otoczonej troskliwą opieką - Trevor zapomni o tym nieszczę­ ściu. Ożeni się ze mną, a ja nie umrę w połogu, po­ nieważ dobrze trzymam się w siodle i, jak mówi ciot­ ka Gweneth, jestem zdrowa jak koń. Fanny ugryzła jeszcze raz jabłko, a potem wrzuciła ogryzek do stawu. Stadko kaczek, spłoszone, pode­ rwało się z głośnym kwakaniem. - A ja być może zde­ cyduję się na Jamesa. Szkoda, że nie jest choć trochę starszy. Chłopcy są tacy nie doświadczeni. Muszą doj­ rzeć jak wino, przynajmniej tatuś tak zawsze mówił. Pamiętasz, Antonio? Tatuś zwykle przekomarzał się z Charliem i Markiem, ilekroć wspomnieli o jakiejś ładnej dziewczynie. Mówił im, że nadal są niczym ocet i że potrzeba lat, by przemienili się w wino. Urszula roześmiała się. Antonia wyglądała na wstrząśniętą. Duchessa powiedziała swobodnie: Nietrudno mi wyobrazić sobie go przekomarzającego się z chłopcami, Fanny. To dobrze, że wspominacie braci ze śmiechem i radością. - To dlatego lordem został ten parweniusz, praw­ da? - powiedziała Urszula. - Moi kuzyni zginęli... - Marcus także jest twoim kuzynem - stwierdziła Duchessa spokojnie. - I lordem Chase. Twój ojciec i jego ojciec byli braćmi. Powinnaś traktować go z szacunkiem, należnym głowie rodziny, Urszulo, po­ nieważ właśnie tym jest. - Tak, proszę pani. 186

-I możesz zacząć od razu. Ty jesteś Urszula, prawda? Duchessa nie poruszyła się. A potem, bardzo po­ woli, odwróciła głowę i zobaczyła Marcusa, opierają­ cego się o pień drzewa. Jak długo stał tam, przysłu­ chując się im i obserwując? Patrzyła na niego w milczeniu. - Tak, milordzie. - Ponieważ jesteśmy kuzynami, możesz mówić mi Marcus. - Tak, Marcusie. - I co, żadnej radości na widok ukochanego mał­ żonka? Podszedł bliżej, przez chwilę wpatrywał się w jej pochyloną głowę, a potem uniósł bezwładną dłoń Duchessy i ucałował ją.

ROZDZIAŁ

13

Marcus zmarszczył brwi. Ten jego przeklęty lokaj znów nucił. Po chwili nucenie przeszło w głośny śpiew i głęboki, ciepły baryton Spearsa, układającego w szufladzie skarpety Marcusa, rozbrzmiał echem w rozległej sypialni. Bardziej grubiańska niż Regent I nudna jak flaki z olejem, Rozpustna jak własny brat oj, niezły z niej byłby chwat. Grubiaństwo, rozpusta i nuda, Złe słowa, brzydkie i czyny, Nie trzeba nam liczyć na cuda - Wypijmy zdrowie Katarzyny. 187

Marcus uśmiechnął się. Przypomniał sobie plotkę o tym, jak to car Aleksander zakrztusił się i wypluł wino na swój królewski biało-zloty strój, kiedy przypadkiem usłyszał, co kilku obywateli wyśpiewuje na cały glos pod oknami jego rezydencji. Ryknął z gniewu, przysiągł, że osobiście poderżnie gardła bękartom, lecz został po­ wstrzymany przez niewzruszonego Henry'ego, major¬ domusa rezydencji, który pracował tam dłużej, niż Mar­ cus mógł pamiętać, i samego księcia Wellingtona. - Ach, milordzie, czy widział się pan z Duchessa? - Tak, lecz tylko przez chwilę. Była w ogrodzie, z dziewczętami. - Dobrze się czuje? - A dlaczego miałoby być inaczej? Poczekaj, Spe­ ars, czyżbyś dowiedział się czegoś, o czym ja nie wiem? Co ci donieśli ci twoi przeklęci szpiedzy? - Nie wiem o niczym, milordzie. Po prostu kiedy ostatni raz ją widziałem, nie wydawała się szczęśliwa. Nie zachował pan nawet pozorów uprzejmości. - Ona nie zasługuje na uprzejmość, pozorną czy ja­ kąkolwiek inną. A co do ciebie, zdradziecki draniu, powinienem był cię wyrzucić. - Doceniam pańską powściągliwość, milordzie powiedział Spears, układając starannie w szufladzie sześć świeżo wyprasowanych krawatów. - Kpisz sobie ze mnie, Spears? Spears wyprostował się. - Ja, milordzie? Kpić so­ bie? Z całą pewnością nic podobnego nie przeszło mi przez myśl. Już samo przypuszczenie mnie obraża. Marcus chrząknął i dodał: - Kiedy zjawiłem się w ogrodzie, z początku mnie nie dostrzegła. Rozu­ miesz, była zajęta upominaniem Urszuli, by trakto­ wała mnie z szacunkiem, należnym głowie rodziny. - Ponieważ jest pan głową rodziny, takie postępo­ wanie wydaje się ze wszech miar słuszne, milordzie. 188

- Tak przypuszczam, ale dlaczego to powiedziała? Spears przez chwilę w milczeniu układał przybory toaletowe Marcusa na blacie toaletki, a potem zapy­ tał: - A dlaczego nie miałaby tego powiedzieć? - Och, zamknij się, Spears, nie jesteś przeklętym pastorem. To nie twoja cholerna sprawa. I nigdy nie była, dopóki nie wetknęliście w nią z Badgerem swo­ ich impertynenckich nosów. Powinienem odesłać cię do Botany Bay. - Ach tak, milordzie. Słyszałem, że to okropne miejsce. Ale wracając do tego, co zaszło w ogrodzie. Co jeszcze powiedziała Duchessa? - No cóż, ja coś tam powiedziałem - żeby ujawnić swoją obecność - i wtedy ona jak zwykle zamieniła się w kamień. Czego innego mógłbym się spodzie­ wać? A teraz wybieram się na przejażdżkę. Słysza­ łem, że ten przeklęty laluś, Trevor, przemierza wła­ śnie moje ziemie na jednym z moich koni. Bez wątpienia pojechał na oględziny włości, żeby przeko­ nać się, jaki będzie bogaty. - Ale to pan sam postanowił, że będzie bogaty. On albo jego potomstwo. - Idź do diabła, Spears! Teraz to zupełnie co inne­ go. Teraz on już tu jest i nie pozwolę, by traktował Chase Park jak swoją własność. Dość tego zuchwal­ stwa. Ciekawe, czy używa damskiego siodła. - Co za ciekawy pomysł, milordzie. Wróci pan na lunch? - Tak, jeżeli go znajdę. Chyba rozwalę mu nos. Choć nie, bo zacznie piszczeć i jeszcze się rozpłacze. Nie, po prostu przyprowadzę go do Chase Park. Na pewno będzie już bardzo zmęczony, kiedy go znaj­ dę. Nie możemy dopuścić, żeby się biedny laluś przemęczył. - To miło, że troszczy się pan o niego, milordzie. 189

*

Duchessa była głodna, ale nie miała ochoty zejść do jadalni i stawić czoła ciotce Wilhelminie. Jednak biedny pan Wicks nie miał w starciu z tą groźną da­ mą żadnych szans i Duchessa czuła, że nie powinna zostawiać go samego. Wzdrygnęła się na wspomnie­ nie tego, jak pan Wicks drżącym głosem opowiadał jej, jak to ciotka Wihlemina wkroczyła do jego sypial­ ni-do sypialni!-i wykorzystując jego zasko­ czenie, lęk i niedowierzanie, wyciągnęła z niego wszystko, co chciała wiedzieć. Krótko mówiąc, ciotka Wilhelmina stanowiła siłę, z którą należało się liczyć. Lecz gdzie jest Marcus? Ucałował jej palce, gładko przedstawił się Urszuli, przywitał się serdecznie z Fanny i Antonią, po czym oddalił się, nawet na nią nie spojrzawszy. Ciotka Wilhelmina siedziała już przy stole. Ciotka Gweneth nalegała, aby zajęła miejsce pani domu, co wydawało się słuszne, dopóki nie pojawiła się praw­ dziwa hrabina. Ciotka zachowywała się czarująco aż do nadejścia Duchessy i pana Wicksa, kiedy to poka­ zała, co potrafi, traktując młodą hrabinę, jakby znów była bękartem. Duchessie niemal ulżyło. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyła, było mieszanie szyków ciotce Gweneth. Krzesło lorda po drugiej stronie długiego na pięć metrów stołu pozostało puste. Nie ma Marcusa. Zauważyła, że brakuje także Trevora. Przynajmniej pan Crittaker był obecny i właśnie rozmawiał uprzejmie z Urszulą. Skinęła na Sampsona, by zaczął podawać. Ciotka Wilhelmina odezwała się sztucznie swo­ bodnym tonem: - A gdzież to się podział mój brata­ nek, ten, który mianował się nowym lordem? Nie za­ mierza mi się przedstawić? 190

- Poznałam go, mamo - powiedziała Urszula, nabie­ rając na łyżkę nieco żółwiowej zupy. - Jest bardzo przy­ stojny, a do tego postawny i miły. Ma włosy równie czar­ ne jak Duchessa i jasnoniebieskie oczy, także jak ona. - Są spokrewnieni - powiedziała Wilhelmina. Nie powinni byli się pobierać. To nienaturalne i nie­ zdrowe. Ich potomstwo będzie nienormalne. - Ależ proszę pani - powiedziała Duchessa swo­ bodnie - to jak najbardziej legalne. Kościół nie miał nic przeciwko temu. - Kościół anglikański - stwierdziła ciotka z widocz­ ną pogardą. - A co oni wiedzą? Jeżeli ma się tytuł i pieniądze, by ich przekupić, z chęcią nagną każde prawo. I tak właśnie się stało, czyż nie? - Zapewniam panią, iż przekupstwo nie było ko­ nieczne. A poza tym jego lordowska mość i ja pobra­ liśmy się we Francji. To katolicki kraj. Nawet urzędy stanu cywilnego kierują się tam równie surowymi za­ sadami jak Kościół. - Francuzi! - stwierdziła ciotka, prychając przy tym zupełnie jak Birdie, klacz Duchessy. - To wszyst­ ko tłumaczy. Powinnam lepiej zapytać, czy to mał­ żeństwo jest w ogóle ważne w Anglii. - Zapewniam panią, że jest. Pan Wicks też może panią o tym zapewnić. I, ośmielę się wspomnieć, o wiele chętniej zapewni o tym panią tutaj, przy sto­ le, niż w swojej sypialni. A teraz chyba już dość na ten temat. Proponuję, żebyśmy zajęli się jedzeniem. - Jesteś zdzirą i podłą szmatą. - Pani chyba nie... nie, z pewnością nie. Słucham panią? - Powiedziałam, że to wszystko zdarzyło się bardzo nagle i poszło gładko. A co innego mogłam powie­ dzieć? - Najwidoczniej w miarę jak rosło oburzenie ciotki, malała jej umiejętność maskowania obelg. 191

- Powinien był przyjść mnie powitać - powiedziała teraz. - Nowy lord nie przejawia szacunku, co świad­ czy o brakach w wychowaniu. I było to chyba prawdą, przynajmniej ta część o szacunku. - Będzie pani mogła nacieszyć się jego towarzystwem podczas kolacji - powiedziała Duches­ sa swobodnie. Uniosła szklaneczkę i Toby., lokaj, do­ lał jej lemoniady. - Dziękuję - powiedziała i uśmiechnęła się do niego. - Niech zdycha. Podobnie jak ona. - Słucham panią? - powiedziała Duchessa, ignoru­ jąc odgłos krztuszenia się, dobiegający od strony pa­ na Crittakera, który siedział naprzeciw ciotki i dlate­ go mógł dobrze słyszeć wszystkie jej słowa, nawet te wymamrotane pod nosem. - Gdyby tu był, pewnie by wzdychał. Nad szynką, bo taka słona. Pan Wicks rzucił Duchessie udręczone spojrzenie. Zjadł jeszcze kęs, po czym przeprosił i odszedł od stołu. Duchessa wiedziała, że biedna Urszula nie mo­ że wstać z miejsca, dopóki matka jej na to nie pozwo­ li. Co do Fanny i Antonii, to wyglądały na zbyt zafa­ scynowane i zdumione, by wykonać choćby najmniejszy ruch. Jadła powoli, żując starannie i spoglądając na ku­ zyna Jamesa, swego rówieśnika. Prawdopodobnie będzie kiedyś równie wysoki i potężnie zbudowany jak Marcus, pomyślała, lecz teraz jego ciało zachowa­ ło jeszcze chłopięcą smukłość. Miał jasne, lekko krę­ cone włosy, piękne ciemnozielone oczy i kwadratowy podbródek, świadczący o uporze. Bardzo spokojny, niemal posępny, siedział ze wzrokiem wbitym w ta­ lerz, w milczeniu połykając kęs za kęsem. Sprawiał wrażenie, jakby ledwie zdawał sobie sprawę z ich obecności. Przypomniała sobie, jak Urszula powie192

działa, iż pragnął być głową rodziny i dlatego złościł się na Trevora. Zauważyła, że na wskazującym palcu prawej dłoni nosi piękny pierścień z onyksem, osa­ dzonym w kunsztownej złotej oprawie. Ciekawe, skąd go ma, pomyślała. Czas mijał powoli. Czuła się zbyt znużona i roz­ drażniona, by myśleć o czymkolwiek. Żałowała, że nie ma z nimi Marcusa. Chciała tylko móc na niego patrzeć. Nieźle byłoby też przyjrzeć się jego ramieniu i żebrom, by sprawdzić, czy dobrze się goją. W końcu, kiedy uznała, że ucieczka jest już możli­ wa, uśmiechnęła się i wstała: - Proszę mi wybaczyć, lecz muszę dopilnować gospodarstwa. - Myśli, że jest królową, ta głupia szmata. - Co powiedziałaś mamo? - Powiedziałam, że suknia Duchessy to królewska szata. Pan Crittaker o mało nie zakrztusił się słodką bu­ łeczką, którą właśnie jadł. Niespiesznie opuściła jadalnię, choć prawdę mó­ wiąc, miała ochotę biec. Weszła do małego pokoju śniadaniowego, który przeznaczyła na swój gabinet, i zabrała się za lekturę „London Timesa". Przeczyta­ ła kolumny towarzyskie, próbując znaleźć tam jakieś zabawne kąski, lecz nie udało się jej. Po dziesięciu minutach poddała się i zaczęła rozmyślać o Marcu­ sie. Ciekawe, gdzie teraz jest, pomyślała. Nie mogła doczekać się jego reakcji na widok tego mizdrzącego się lalusia, Trevora. *

Marcus ściągnął cugle, przechodząc w lekki cwał. Jak rozkosznie było znów poczuć na twarzy letni wiatr. Słońce stało wysoko nad głową, ale nie było 193

zbyt gorąco. Gdzie też się podział ten wstrętny bu­ fon, Trevor? Że też miał czelność dosiąść Clancy'ego, pomimo ostrzeżeń Lambkina, że ogier jest narowisty, kapry­ śny i nie można mu ufać. Lambkin powiedział, że amerykański dżentelmen tylko się roześmiał, bez tru­ du dosiadł Clancy'ego i skierował się na wschód. Więc Clancy musiał być w wyjątkowo dobrym nastro­ ju - tym gorzej, ponieważ taki nastrój z reguły nie trwał zbyt długo. Pozostaje mieć nadzieję, że drogi kuzyn jeszcze żyje, pomyślał. Marcus jeździł już od trzech godzin i nie napotkał nawet śladu tego podłego kłusownika, Trevora. Za­ trzymał się, by porozmawiać z dzierżawcami, czując, jak robi mu się ciepło na duszy, gdy pozdrawiają go entuzjastycznie i cieszą się z jego powrotu. Mężczyźni wypytywali go szczegółowo o tych przeklętych żaboja­ dów, w końcu pokonanych tak, jak na to zasługiwali i o tego tyrana, Napoleona, króla - nie, przeklętego cesarza - rozgromionych Francuzów. Ci ludzie trakto­ wali go tak, jakby to on osobiście zmusił tyrana do ab­ dykacji. Ich żony uśmiechały się do niego i częstowały go jabłecznikiem, a dzieci pozdrawiały z szacunkiem. A wszystko to sprawiało mu przyjemność, i to jesz­ cze jaką. Po raz pierwszy poczuł się tak, jakby tu by­ ło jego miejsce. Jakby naprawdę był lordem Chase i panem Chase Park. Cóż, zobaczymy. Nagle poczuł głód. Gdzie ten Trevor? Czy Clancy znów stał się sobą - to znaczy perfidnym sukinsynem - i zrzucił go? Czyżby jego gogusiowaty kuzyn już nie żył? Przyjemna myśl, swoją drogą. Lecz nie, z pewno­ ścią zwichnął tylko nogę w kostce i teraz kuśtyka z wdziękiem w stronę Chase Park z białą dłonią przy­ ciśniętą do czoła. Być może nawet recytując poezje Byrona, aby uromantycznić swoje skargi. 194

Marcus prychnął z niesmakiem i wtedy dostrzegł, że ktoś nadjeżdża ku niemu z północy. Zatrzymał Stanleya i czekał. To nie mógł być ten laluś, Trevor, ponieważ kiedy Clancy przybliżył się, okazało się, że mężczyzna jadą­ cy na jego grzbiecie jest wysoki, równie wysoki i po­ tężny jak on, Marcus - to znaczy przynajmniej górna połowa jego ciała, gdyż mógł być karłem o długim korpusie i krótkich nogach. Lecz Marcus nie sądził, aby tak było. Mężczyzna doskonale trzymał się w sio­ dle, panując w pełni nad Clancym i od niechcenia trzymając wodze w jednej dłoni. A niech to szlag! To musi być ten przeklęty Trevor. Gdy Clancy przybliżył się dostatecznie, Marcus, blady z wściekłości, czując się jak ostatni głupiec, za­ wołał: - Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie zmieniłeś tego gogusiowatego imienia? Mężczyzna nie odpowiedział, dopóki nie ściągnął wodzy i nie zatrzymał Clancy'ego tuż przy pysku Stanleya. Uśmiechnął się ze zrozumieniem, ukazując śnieżnobiałe zęby. Wzruszył ramionami, a potem po­ wiedział, przeciągając głoski w sposób charaktery­ styczny dla kolonistów z Południa: - Jak się domy­ ślam, musisz być moim kuzynem, Marcusem? Tym lordem? Marcus wpatrywał się w mężczyznę, mężczyznę o żywych, niemal surowych rysach, zdecydowanej li­ nii nosa i szczęki, gęstych czarnych włosach i oczach ziejonych niczym trzciny, rosnące obficie w stawie za domem. Trevor był muskularny jak diabli, jego silne ciało, okryte doskonale skrojonym strojem do konnej jazdy, było ciałem atlety, postawa zaś świadczyła o pewności siebie i umiejętności wydawania rozka­ zów. Przeklęty sukinsyn z pewnością nie wyglądał na Trevora. 195

- Tak. Dobry Boże, człowieku, Trevor! Na sam dźwięk tego imienia mężczyźnie chce się rzygać. Trevor roześmiał się, prezentując dołeczki, które wcale nie nadawały mu zniewieściałego wyglądu, lecz jeszcze dodawały uroku. Męskiego uroku. Marcus mógłby się założyć, że ten mężczyzna to prawdziwy szatan, jeśli idzie o kobiety. Choć bardzo się starał, jakoś nie potrafił wzbudzić w sobie niechęci. Przeciw­ nie, przyłapał się na tym, że wręcz uśmiecha się do tych przeklętych dołeczków. Trevor zaś powiedział, cedząc wyrazy i rozciągając głoski w nieskończoność, tak że zdawały się ciągnąć niczym gęsty miód: - Rze­ czywiście, ludzie często źle mnie oceniają. Oczywi­ ście, dopóki nie poznają mnie osobiście - dodał bez fałszywej skromności. - Jak sądzę, mój zmarły ojciec, a twój wuj, uważał pewnie to imię za eleganckie. A jest ono i tak najlepsze spośród wszystkich, który­ mi mnie obarczyli. - A jak brzmią pozostałe? - Horatio Bernard Butts. - Mój Boże - powiedział Marcus tępo. - Butts? - Owszem, Butts to panieńskie nazwisko mojej matki. Prawda, że okropne? - Trevor wyciągnął dłoń w czarnej rękawiczce. - Miło mi cię w końcu poznać, kuzynie. Nagle Marcus zaczął się śmiać. Odrzucił w tył gło­ wę i śmiał się coraz głośniej, podczas gdy kuzyn przy­ glądał mu się z sympatią. W końcu otarł załzawione powieki i mocno uścisnął dłoń kuzyna. - Kiedy po­ myślę, jak sobie ciebie wyobrażałem, odkąd pan Wicks opowiedział mi o amerykańskich Wyndha¬ mach... Dobry Boże! Sądziłem, że jesteś zniewieścia¬ łym lalusiem, bufonem, i jeszcze gorzej. Wybacz mi, kuzynie. Jeżeli chcesz, możesz przyłożyć mi w żołą­ dek. Byle nie w żebra, bo jeszcze trochę mnie bolą po 196

pewnej dość niefortunnie zakończonej potyczce, któ­ rą stoczyłem w Paryżu. - Niefortunnie zakończonej? Powiedziałbym, że niezły z ciebie zabijaka, Marcusie. Być może mogli­ byśmy poszukać w okolicy jakichś zbójów i sprawdzić, który z nas jest lepszy. Nie, to by się nie spodobało Duchessie. Ani to, ani gdybym cię uderzył. Jesteście małżeństwem od tak niedawna, że pewnie dalej uwa­ ża cię za najprzystojniejszego, najszlachetniejszego i najwspanialszego mężczyznę na świecie. Marcus chrząknął, najwidoczniej zakłopotany i Trevor uniósł gęste czarne brwi. - Powiedziałbym też, iż Duchessa jest chyba naj­ piękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. - A byłeś już w Londynie? W Paryżu? - Nie, lecz jestem mężczyzną i nie jestem ślepy. Nie uważasz swojej żony za nieprzyzwoicie wręcz śliczną? Marcus tylko znów chrząknął, czując jak gniew na nią wrze w nim i bulgocze niczym kocioł czarownic. Dopiero co poznał swego przeklętego kuzyna, który co prawda okazał się prawdziwym mężczyzną, lecz niech go diabli wezmą, jeśli od razu odsłoni przed nim duszę. I jak on śmie wyrażać się o Duchessie w taki sposób, jakby była dla niego dostępna? - Nie muszę ci mówić, że moja matka mocno się zdenerwowała, gdy ciotka Gweneth powiedziała jej, że jednak się pobraliście, i to przed szesnastym czerwca. Przez cztery godziny cierpiała na straszny ból głowy, bez przerwy zadręczając się tym, co nas ominęło. Tak nas tym zmęczyła, że w końcu mnie też rozbolała głowa. - Dowiedziałem się o waszym przybyciu do Chase Park dopiero trzy dni temu. Duchessa zostawiła mi wiadomość, więc przyjechałem tu za nią. 197

- Tak, mówiła, że jesteś w Paryżu, działając dla przywrócenia na tron Burbona. - Tak, to już zakończone. A co do reszty, to jesie­ nią odbędzie się w Wiedniu kongres i będzie to praw­ dopodobnie impreza równie rozrywkowa, jak przed­ stawienie w amfiteatrze Astleya. Trevor podniósł głowę. - Oo, wiem. Astley to swego rodzaju teatr, gdzie można zobaczyć mężczyzn i kobiety pokazujących różne sztuczki na końskich grzbietach, dziewczęta sprzedające publiczności siebie i pomarańcze, męż­ czyzn zmuszających niedźwiedzie do tańca i inne te­ go rodzaju rzeczy. Dzieci to uwielbiają, a młodzi mężczyźni chodzą tam, aby popatrzeć na skąpo ubra­ ne kobiety. W Baltimore też mamy coś takiego, nazy­ wa się Podbródki Tłuściocha. Marcus roześmiał się. - To dziwne - powiedział Trevor z namysłem. Wyglądasz zupełnie jak ja, tylko oczy masz inne. - Tak, jesteś ciemny jak ponura bezksiężycowa noc. Nasz wuj, poprzedni lord, nazywał mnie diabel­ skim nasieniem. Czy to pasuje także do ciebie, kuzy­ nie? - Być może, przynajmniej ostatnio. - Trevor wzru­ szył ramionami, a potem potrząsnął głową, jak gdyby odganiał przykre myśli. - Rozmiary waszych posia­ dłości robią wrażenie. Pożyczyłem sobie Clancy'ego, choć twój stajenny o mało nie umarł ze strachu. Chy­ ba uważał, że ten miły zwierzaczek rozniesie mnie pod kopytami. Pochylił się i poklepał Clancy'ego po kasztanowej szyi. A Clancy, to zdradzieckie bydlę, tylko parsknął i pokiwał swym wielkim łbem. Marcus miał ochotę przyłożyć przeklętemu konio­ wi. Zamiast tego powiedział jednak, spoglądając 198

z niesmakiem na ogiera: - On nie jest zbyt potulny. Tylko zbliż się z nim do klaczy, a zaraz zamieni się w Attylę, wodza Hunów, szykującego się na orgię. Wygląda na to, że nieźle sobie z nim radzisz. - Mam dobrą rękę do koni i, prawdę mówiąc, do większości zwierząt. To taki dar, czasami dość kłopo­ tliwy, zwłaszcza gdy piesek pokojowy jakiejś damy ugryzie swoją panią, by wyrwać się i wskoczyć mi na kolana, a potem szczeka jak szalony i nie pozwala się zabrać. Twój stajenny wydaje się bardzo lojalny. - To dobry chłopak i znakomicie opiekuje się koń­ mi. Wuj go nie lubił. Nie wiem właściwie dlaczego. - Prawdopodobnie dlatego, że jest kulawy. Niektó­ rzy ludzie mają uprzedzenia. - Nie pomyślałem o tym. Może masz rację. - Mój brat, James, ma jasny koloryt matki i inten­ sywnie zielone oczy. Mój ojciec miał oczy ciemnonie­ bieskie, podobne do oczu Duchessy. O, przepra­ szam... To oczywiste, skoro lord był jej ojcem. - Tak - powiedział Marcus szorstko. - Wygląda na to, że wiesz o wszystkich intrygach, których padłem ofiarą. - Owszem. Matka jest bardzo dobra w wyciąganiu od ludzi informacji, na których jej zależy, a twój pan Wicks nie okazał się bardziej odporny niż inni. Po­ wiedziała mi rano, że wczoraj, gdy wszyscy poszli już spać, wdarła się do jego sypialni, a biedny staruszek był tak wzburzony, że nietrudno jej było dowiedzieć się wszystkiego. Lecz nie martw się, kuzynie... - Mów mi Marcus. - Nie martw się, Marcusie. Przekonam ją, że nie ma tu nic dla niej i zabiorę ją stąd najszybciej, jak tyl­ ko się da. Chciałbym zobaczyć Londyn i sądzę, że Ja­ mesowi i Urszuli też by się tam podobało. Być może nawet wybiorą się do tego twojego Astleya. 199

Marcus pociągnął się za ucho. Najwyraźniej prze­ jął ten nawyk od Badgera. - Nie chciałbym być wścib¬ ski, Trevorze... Jezu, to imię nadal z trudem przecho­ dzi mi przez gardło... ale chyba nie macie problemów finansowych, prawda? - Absolutnie - powiedział Trevor głosem, w któ­ rym nagły chłód dziwnie łączył się z południowym za¬ śpiewem. - Matka po prostu przyjechała tutaj, nie biorąc w ogóle pod uwagę, iż jest wysoce prawdopo­ dobne, że ty i Duchessa możecie się pobrać. Próbo­ wałem namówić ją, by poczekała, lecz nie udało mi się. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko towarzyszyć jej tutaj. - Ale dlaczego przyjechała do Chase Park? Nawet gdybyśmy się nie pobrali, posiadłość przypisana zo­ stała do tytułu i tym samym wyłączona ze spadku. - Nie mam pojęcia, lecz nalegała, aby przyjechać właśnie tu. Ojciec zawsze opowiadał nam o Chase Park z taką tęsknotą, iż pewnie chciała jak najszyb­ ciej zobaczyć to miejsce. A może po prostu jest wścibska, kto wie? Marcus roześmiał się. - No i jest jeszcze to dziedzictwo Wyndhamów. - A cóż to takiego? - Mój ojciec często o tym mówił, i zawsze szeptem, jakby obawiał się, że ktoś może go podsłuchać i jak­ by cała ta sprawa otoczona była jakąś mroczną tajem­ nicą. Mówił, że pewnego dnia wróci do Chase Park, odnajdzie ten skarb i będzie bogatszy niż chiński mandaryn. - Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Mój ojciec nawet o tym nie wspomniał, poprzedni lord też nie, przynajmniej ja nic o tym nie wiem. To bardzo cieka­ we. Czy ojciec dał wam jakąś wskazówkę, gdzie szu­ kać tego skarbu? 200

- Nie sądzę, aby sam wiedział, choć w kółko opo­ wiadał o złocie, klejnotach i podobnych rzeczach. A matce powiedział o śladach, które udało mu się odkryć, nim ojciec wyrzucił go z domu. Skarb był bar­ dzo stary, pochodził z czasów Henryka VIII i został ukryty tuż przed śmiercią księcia Artura, gdy przyszły Henryk VIII był jeszcze dzieckiem, małym złotym chłopcem, bogatym ponad wszelkie wyobrażenie. A potem wszystko to przeszło w ręce Wyndhamów, szeptał ojciec. A potem zmieniał wersję i mówił, że skarb pochodzi z czasów Henryka VIII lub nawet królowej Elżbiety. Kto wie, co z tego jest prawdą? Marcus wzdrygnął się mimo woli. Trevor zaś mówił dalej tym swoim denerwująco powolnym tonem: Jak pewnie wiesz, ciotka Gweneth korespondowała z moim ojcem aż do jego śmierci, a potem prowadzi­ ła korespondencję z matką. - Nie, nie miałem o tym pojęcia. Przez pięć lat, które minęły od śmierci Charliego i Marka, w ogóle tutaj nie przyjeżdżałem. Zjawiłem się w Chase Park dopiero po śmierci naszego wuja, by przejąć tytuł. Dziedzictwo Wyndhamów, co? Skarb z początku szesnastego wieku? To brzmi jak bajka. - Zgadzam się z tobą. Lecz matka w to wierzy. - Wracamy do domu? Trevor skinął głową, spoglądając na Marcusa z le­ niwym uśmieszkiem. - Jeśli już po nic innego, to choćby po to, by siedzieć i przyglądać się Duchessie. To istna rozkosz dla oczu, znaleźć tyle urody i cha­ rakteru w jednej kobiecej postaci. - Najwidoczniej potrzeba ci okularów, kuzynie mruknął Marcus, zawrócił Stanleya i wbił ostrogi w jego boki. Dalszą drogę do Chase Park odbyli, ja­ dąc w milczeniu obok siebie. 201

ROZDZIAŁ

14

Maggie zapięła na szyi Duchessy naszyjnik z pereł, należący kiedyś do Elizabeth Cochrane, i odsunęła się, aby ocenić efekt. - O rany! - powiedziała, z zadowoleniem poklepu­ jąc swoje jaskraworude włosy, skręcone w niezliczo­ ną ilość loczków i widoczne w lustrze ponad głową Duchessy. Duchessa uśmiechnęła się. Ciekawe, której z nas dotyczą te zachwyty, pomyślała. - Moja matka ma­ wiała, że perły trzeba nosić na ciele, gdyż inaczej tra­ cą blask - powiedziała, dotykając lekko palcami na­ szyjnika. - O rany! - powtórzyła Maggie, przesuwając jedną z pereł na karku Duchessy. - Te kulki musiały kosz­ tować jego lordowską mość niezłą fortunkę. - Pewnie masz rację. - Wiesz, Duchesso, nigdy nie myślałam, że ktoś może mieć równie wspaniałe włosy jak ja, lecz twoje też ujdą, być może ze względu na kontrast ze skórą, bielszą niż ten ser z Yorkshire, który wygląda wspa­ niale, ale smakuje jak zgniły pęcherz. Tak, te wspa­ niałe czarne włosy zwracają uwagę, a to ważne, kiedy się jest na scenie. - Dziękuję, Maggie. Zapewne masz rację. - Tak, wyglądasz całkiem nieźle, Duchesso, nawet pięknie, jeśli się trochę naciągnie fakty. Wiem, że je­ go lordowska mość też tak pomyśli. - Czy sądzisz, że on też będzie chciał naciągać fak­ ty, Maggie? - Naciągać co, Duchesso? - zapytał Marcus stając w otwartych drzwiach, łączących ich sypialnie. 202

Wstała spokojnie, nie mogąc oderwać od niego spojrzenia. Miał na sobie nieskazitelny czarny wie­ czorowy strój, śnieżnobiałą koszulę i nienagannie związany - niechybnie przez Spearsa - świeżo wy­ prasowany krawat. Gęste czarne włosy Marcusa by­ ły dość długie i opadały na fular w lekko kręcących się lokach. Jednak jego błękitne oczy były zimne, zimniejsze niż lód na Tamizie. Próbowała uśmiech­ nąć się do niego, by uświadomić mu w ten sposób, że naprawdę jest tutaj, że będzie spał za tymi drzwiami, tuż obok niej, a teraz stoi w jej sypialni i patrzy na nią. Pewnie właśnie dlatego udało jej się powiedzieć tylko: - Maggie sądzi, że jeśli się trochę naciągnie fakty, można powiedzieć, że wyglądam całkiem nieźle. - Lecz pan, milordzie, jako jej mąż, z pewnością uzna, że wygląda pięknie. - Doprawdy? Rzeczywiście, nieźle się dziś spisałaś, Maggie. Czy mogłabyś teraz zostawić nas samych? - Jeszcze chwileczkę, milordzie - odparła Maggie, jakby nie zauważając, że lord ją odprawił. - Proszę pozwolić, że narzucę jej na ramiona ten śliczny szal. Zapowiada się chłodny wieczór, a nie chciałabym, aby się przeziębiła. No, Duchesso. Wyglądasz choler­ nie dobrze. Podoba mi się. - Dziękuję, Maggie. Nie czekaj na mnie, proszę. . Maggie skinęła głową, a potem, ku zdumieniu Marcusa, mrugnęła do niego i wyszła z sypialni, przez cały czas poprawiając swoje rude włosy. - Gdzie ty ją, u licha, znalazłaś? - zapytał, wpatru­ jąc się osłupiały w drzwi. - Badger ją znalazł w Portsmouth. A prawdę mó­ wiąc, to ona go znalazła. Ocaliła go przed stratowa­ niem przez konie. Potrzebowałam pokojówki, a ona potrzebowała posady. Akurat nigdzie nie występowała 203

- bo wiesz, ona jest właściwie aktorką - i muszę przy­ znać, że zna się na rzeczy, a poza tym jest zabawna. - Mrugnęła do mnie! - No cóż, nigdy dotąd nie pracowała jako pokojów­ ka, a musi być przyzwyczajona do tego, że mężczyźni przyglądają się jej z podziwem, i pewnie nie tylko przyglądają. Być może zapomniała się na chwilę i po­ traktowała cię jako ewentualnego partnera w grze. Chyba raczej jako protektora, pomyślał Marcus, lecz głośno powiedział tylko: - Chryste! Aktorka po­ kojówką hrabiny. Trzeba przyznać, że ta dziewczyna ma tupet. Po raz pierwszy nazwał ją hrabiną. Poczuła, jak bu­ dzi się w niej nadzieja, lecz on odwrócił się i zaczął przemierzać pokój. - Nie możesz pozwalać, by nazywała cię Duchessa. To bezczelność. Wszyscy nazywają cię Duchessa rzucił przez ramię. - Nie jesteś Duchessa, jesteś hra­ biną, powinni więc zwracać się do ciebie milady. - Nie dbam o to - odparła, przyglądając mu się uważnie. - Jak twoje ramię? - Ach, moje ramię. Wszystko z nim w porządku, choć prawdę mówiąc nadal trochę mnie boli. - A twoje żebra? Spoglądał na nią z góry - stał tam, z rękami zało­ żonymi na piersi i szeroko rozstawionymi nogami i po prostu patrzył na nią z góry. Był taki wysoki. Wiedziała, że stara się ją onieśmielić, lecz jak mogło­ by mu się to udać z kobietą, która znała go, od kiedy był czternastoletnim chłopcem? Choć nawet już wte­ dy czuła, że ją przytłacza. - A cóż to znowu takiego? Troskliwość dobrej żony? - Chyba tak. - Z moimi żebrami także wszystko w porządku. - To dobrze. 204

- Natknąłem się na Trevora. Jechał na Clancym. Wyglądał jak przeklęty centaur. Uśmiechnęła się, i był to prawdziwy uśmiech, nie to jej zwykłe uniesienie kącików ust. Wiedziała, że zrobił z siebie kompletnego osła. - Nadal uważam, że Trevor to imię odpowiednie dla gogusia. - Być może, lecz zgodzisz się chyba ze mną, że w tym mężczyźnie nie ma nic gogusiowatego? - Tak, do licha! To śmieszne, żeby obarczyć takim i imieniem mężczyznę mojego wzrostu i postury. - Teraz to już nie ma znaczenia. - Umilkła, widząc zdziwienie, malujące się na jego twarzy. - Miło cię znowu widzieć, Marcusie - dodała. - Miałam nadzie­ ję, że się tu zjawisz. - Nie miałem zamiaru, lecz... - Wzruszył ramiona­ mi. Mogłaby przysiąc, że na jego twarzy dostrzegła zakłopotanie. - Tak czy inaczej, cieszę się, że tu jesteś. Ciotka Wilhelmina to trudna osoba, prawdziwie zagadkowa. : Twoja kuzynka Urszula jest bardzo miła, lecz jestem pewna, że sam to dostrzegłeś, kiedy poznałeś ją rano w ogrodzie. James to mój rówieśnik, może trochę starszy, lecz nie mam pojęcia, jaki naprawdę jest. Ma taki ponury wyraz twarzy. Coś z nim jest nie tak. .. A jak zdążyłeś sam się przekonać, Trevor to wspaniały okaz mężczyzny. - Co rozumiesz przez „wspaniały okaz"? - Jest taki wysoki, silny i przystojny. - Chciałbym, byś bardziej zważała na to, co przy nim mówisz. I lepiej nie zaprzyjaźniaj się z nim za i bardzo. Może próbować cię wykorzystać. Jesteś zu, pełnie niewinna, a on nie. - Jestem teraz mężatką, więc nie mogę być tak zu­ pełnie niewinna. 205

Źrenice Marcusa rozszerzyły się. - Owszem, jesteś - powiedział powoli. - Nie, nie prowadź ze mną tej swojej spokojnej, dystyngowanej kłótni. Powiedz mi raczej, dlaczego cieszysz się, że tu jestem. Znowu ogarnął ją ten nienaturalny spokój, które­ go tak nie znosił. Nie powinien był jej przypominać, jaka jest opanowana. Już zaczynała rozmawiać z nim swobodniej, bez towarzyszącego zwykle ich kontak­ tom napięcia, a teraz jej dłonie znów spoczywały bez­ władnie na kolanach. Powoli, bardzo powoli uniosła brodę i spojrzała mu w twarz. - Jesteś moim mężem - powiedziała po prostu. - Tęskniłam za tobą. - Twoim mężem - powtórzył, nie starając się nawet ukryć sarkazmu. Na chwilę zapomniał o jej perfidii, lecz teraz znowu udało jej się przemienić ten ledwie już tlący się żar jego gniewu w ryczący płomień. - Czy nie uważasz za dziwne, że jesteśmy małżeństwem, Du­ chesso? Znam cię, od kiedy byłaś małą dziewczynką z chudymi, poobijanymi kolanami, tak poważną, że mogłabyś być kolumną w opactwie normandzkim w Darlington. Tak, zawsze byłaś taka spokojna, opano­ wana, daleka i czujna. Dostrzegłem w tym posępnym, nazbyt spokojnym dziecku przyszłą piękność. Nazwa­ łem cię Duchessa, a wtedy wszyscy zobaczyli to co ja i dlatego ten przydomek stal się twoim imieniem, na­ wet dla tej twojej rudowłosej pokojówki - aktorki, któ­ ra patrzy na mnie, jakby chciała, bym poszedł z nią do łóżka i kupił jej za to jakiś cenny drobiazg. - To wszystko prawda - powiedziała. - A kiedy ja miałam dziewięć lat, ty miałeś czternaście. Byłeś dumny, silny i pewny siebie. Diabelskie nasienie, co do tego ojciec miał rację. I zawsze pakowałeś swoich młodszych kuzynów w kłopoty. A ojciec wiedział, że to byłeś ty, za każdym razem. Pamiętasz, jak zrobili­ ście razem mocną sosnową trumnę i napełnioną ka206

mieniami postawili przed ołtarzem? Była niedziela i ludzie przyszli na mszę, a przed ołtarzem stała sobie jak gdyby nigdy nic trumna, z bukietem kwiatów na wieku. Nikt nie chciał jej otworzyć. - Uśmiechnęła się leciutko do swoich złożonych dłoni, a potem do­ dała: - Imponowałeś mi, ale i tak się ciebie bałam. - Ty się bałaś, Duchesso? Doprawdy trudno mi to sobie wyobrazić. Kiedy ktoś ci zagrażał, po prostu mroziłaś go tym swoim spokojnym, nieobecnym spoj­ rzeniem. Nieludzkim spojrzeniem, które sprawia, że człowiek milknie, jakby już był nieżywy. Dlaczego miałabyś się mnie bać? Uciekła spojrzeniem, najwidoczniej zażenowana. - Dlaczego? - Przynależałeś tutaj - powiedziała w końcu gło­ sem, który zdawał się należeć do kogoś innego, tak był stłumiony, cichy i nieobecny. - Zawsze tu przyna­ leżałeś. Byłeś taki silny i pewny siebie, bo tu było twoje miejsce. Teraz jest tak samo, choć nie chcesz tego przyznać i występujesz przeciw temu z całą tą twoją absurdalną, źle ulokowaną dumą. Ja nigdy nie należałam. Nie chciał się nad tym zastanawiać, nie teraz, kie­ dy tyle rzeczy wymagało przemyślenia. - No cóż, te­ raz jesteś hrabiną i chyba wreszcie uznałaś, że tu jest twoje miejsce. Prawdę mówiąc, bardziej niż ja, ponie¬ waż ojciec zostawił ci wszystko, co nie było związane z tytułem. Czyż nie traktują cię z szacunkiem, należ­ nym twojej pozycji? - O tak, wszyscy są bardzo uprzejmi. Powiem ci, że kiedy przyjechaliśmy tu z panem Wicksem trzy dni temu, trochę się denerwowałam. W końcu jeszcze niedawno byłam tylko bękartem poprzedniego lorda, teraz mam zostać tu panią. Jednak wszyscy okazali 'ę bardzo wielkoduszni i jestem im za to wdzięczna. 207

- Ale nie ciotka Wilhelmina. - Ona zachowuje się tak dziwacznie, że człowieko­ wi po prostu opada szczęka. Wkrótce sam się przeko­ nasz. Lecz chyba już pora iść do salonu, prawda? Musisz poznać ciotkę i Jamesa. - Doskonale. Nie, nie ruszaj się. Dobry Boże, masz zbyt duży dekolt, Duchesso. Stój spokojnie. Podszedł do niej i poprawił szal, otulający jej ra­ miona, a potem związał go w ciasny węzeł na jej pier­ siach. Wyglądało to śmiesznie, lecz ona nie odezwała się ani nie poruszyła, po prostu stała spokojnie z rę­ kami opuszczonymi po bokach. Nadal niezadowolo­ ny, spróbował podciągnąć wyżej stanik sukni. Wysiłek ten z góry skazany byt na niepowodzenie, ponieważ pod biustem materiał przytrzymywała mocno zawią­ zana wstążka. Przez chwilę poczuła na piersiach cie­ pło jego palców. Jeśli nawet spostrzegł, czego dotyka­ ją te palce, to nie dał tego po sobie poznać. Powiedział tylko, marszcząc brwi: - Nadal mi się nie podoba. Będziesz musiała przerobić ten stanik. Mam nadzieję, że inne twoje suknie nie odsłaniają tak wie­ le. Ten parszywy pies, Trevor, będzie się na ciebie ga­ pił. Mam nadzieję, że obrzucisz go jednym z tych two­ ich lodowatych spojrzeń, żeby się poczuł nic nie znaczącym pyłkiem pod twoim pantofelkiem. - Myślisz, że woli być parszywym psem niż przeklę­ tym lalusiem? Lecz teraz Marcus także wpatrywał się w jej piersi. Spojrzał na swoje palce, tak blisko jej ciała. Nie ode­ zwał się. Zobaczyła, że oczy mu pociemniały, a źreni­ ce rozszerzyły się. Rumieniec wypłynął mu na policz­ ki. Powoli opuścił palce i lekko przeciągnął nimi po jej nagich ramionach. Wyglądał na całkowicie po­ chłoniętego tym, co robi. Szorstkie palce przesunęły się powoli, by dotknąć jej piersi. Poczuła zalewającą 208

ją falę ciepła, drżącą odpowiedź z głębi jej trzewi i pochyliła się, przyciskając ciało do tych drażniących palców. Odsunął dłoń. Przez chwilę trwała nierucho­ mo. Wiedziała, że potrzebuje czasu, aby się opano­ wać. A także, iż nie zachowała się tak, jak tego ocze­ kiwał. Po prostu zrobiła to, co dyktowało jej ciało, a on uznał to za nie do przyjęcia. W końcu udało jej się wykrztusić: - Już czas. - Tak - potwierdził dziwnie zduszonym głosem, nadal wpatrując się w jej piersi. - Chyba już czas, Du­ chesso.

Było już bardzo późno. Ziewnęła, a potem uświa­ domiła sobie, że nie da rady sama rozpiąć guziczków z tyłu sukni. Przez chwilę stała przed lustrem i zasta­ nawiała się, co zrobić. Zanim zdążyła cokolwiek wy­ myślić, drzwi łączące obie sypialnie otworzyły się i do środka wszedł Marcus, ubrany w stary aksamitny szlafrok w kolorze burgunda. Jego duże stopy były bose. Zamarła. - Co tutaj robisz? Podszedł bliżej, zatrzymał się oddalony od niej zaledwie parę centymetrów i uśmiechnął się. - Jestem twoim mężem. I panem tego domu. Mogę być wszę­ dzie, gdzie tylko zechcę. - Rozumiem - odparła, ze wzrokiem wbitym w wy­ łogi jego szlafroka. Zauważyła, iż był tak stary, że materiał gdzieniegdzie zaczynał się przecierać, zwłaszcza na łokciach. - Wątpię w to. - Co sądzisz o ciotce Wilhelminie? . Zmarszczył lekko brwi. - Trudno powiedzieć. Była miła i czarująca, ale nie ufam jej. Co do Trevora, miałem 209

rację. Gapił się na twoje piersi i nawet nie próbuj za­ przeczać. James także się gapił, lecz widać było, że bardziej interesują go własne troski niż twoje wdzię­ ki. Wszystko poszło dobrze. Wszyscy zachowywali się jak należy. Na szczęście sytuacja polityczna zapewnia dosyć tematów do rozmowy. Słyszałaś tę przyśpiewkę o wielkiej księżnej Katarzynie? Mówiącą, jaka jest wulgarna, pozbawiona ogłady i rozwiązła? Ona, jej brat, car Aleksander i ich błazeństwa dostarczą nam tematów do rozmów przy stole na następne trzy mie­ siące. - Słyszałam, jak Spears ją śpiewał. To bardzo dow­ cipna przyśpiewka, a Spears ma doskonały głos. - On sam też tak uważa i daje temu wyraz przy każdej okazji. Jak już mówiłem, ciotka Wilhelmina zachowywała się normalnie, oczywiście, o ile ludzie z kolonii w ogóle mogą się tak zachowywać, zważyw­ szy że mówią tak wolno, iż człowiek miałby ochotę na nich krzyknąć, by trochę przyśpieszyli. Tak, dziś wie­ czorem wszystko poszło dobrze. Rzeczywiście, nie było tak okropnie, jak się spo­ dziewała. Ją także zaskoczyło zachowanie ciotki, któ­ ra najwidoczniej dokładała wszelkich starań, by ocza­ rować Marcusa. Co do tego miał rację. Przez cały wieczór go obserwowała, nie mogła się powstrzymać. Patrzyła na jego piękne usta, słuchała głębokiego głosu i tubalnego śmiechu. Nie mogła oderwać wzro­ ku od jego dłoni, takich dużych, z czarnymi włosami na grzbiecie i długimi palcami, palcami, które ją do­ tykały, pieściły ją. - Czy mógłbyś rozpiąć mi suknię, Marcusie? Chy­ ba nie uda mi się zrobić tego samej. Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną kobietę, po­ traktowałby to jako zaproszenie. Lecz tu nie mogło chodzić o nic takiego. 210

Nie w przypadku Duchessy. Jego żony. Odwróciła się i uniosła gęsty węzeł połyskujących czarnych wło­ sów, upięty luźno na karku. Zwisały mocno skręcone, gdyż dopiero co rozplotła warkocze i przeczesała włosy palcami. Ta fryzura, z włosami zaplecionymi w grube warkocze, przeplecione wstążkami i zebrane na czubku głowy bardzo do niej pasowała. Jej twarz była zbyt piękna, zbyt doskonała, aby przysłaniać ją tymi wszystkimi loczkami, zebranymi, jak nakazywa­ ła moda, tuż na uszami. Nie, uczesanie, które wybra­ ła, pasowało do niej o wiele lepiej. Rozpiął rząd gu­ ziczków, ciągnący się przez całą długość pleców. Suknia była całkiem ładna, ciemnoniebieska w odcie­ niu jej oczu. Tylko ten dekolt... Kiedy zadanie zostało wykonane, odsunął się. - No - powiedział - Uwolniłem cię od nich. Odwróciła się do niego. Nie poruszył się, a w sy­ pialni nie było parawanu. - Chciałabym się przebrać. Czy mógłbyś na chwilę wyjść? - Nie wyjdę, ale położę się do łóżka. Spojrzała na niego, nie rozumiejąc. Patrzyła, jak podchodzi do łóżka, stojącego na podwyższeniu, pa­ trzyła na jego piękne, bose stopy, przemierzające podłogę i na to, jak odsuwa przykrycie, rozwiązuje pasek szlafroka, zsuwa go z ramion i nagi niczym ciemnowłosy bożek wdrapuje się na łóżko. Podcią­ gnął kołdrę do pasa. Strzepnął poduszki pod głową i rozsiadł się. Teraz mógł ją obserwować. Nie była głupia. Chciał się z nią kochać. Lecz na­ dal nie mogła się odezwać. Nie znajdowała słów. Zbyt była zajęta wspominaniem widoku jego nagiego ciała, tego, jak zrzucał z siebie szlafrok, ukazując dłu­ gie, muskularne plecy, męskie pośladki i smukłe, mocne nogi. Przełknęła ślinę. Brała pod uwagę, że on może jeszcze kiedyś tego od niej chcieć, lecz co inne211

go było dopuszczać taką możliwość, a co innego wi­ dzieć go w swoim łóżku, rozbudzonego i pragnącego się kochać. Z nią. Poczuła przypływ nadziei.. Spojrzała na jego pierś, ukrytą pod gęstymi ciemnymi włosami i zapytała: Chcesz, żebym była teraz twoją żoną, Marcusie? Uśmiechnął się lekko i skrzyżował ręce za głową. Rozbierz się, Duchesso. Powoli zsunęła suknię z ramion, przesunęła przez biodra i pozwoliła jej opaść na ziemię. Wsunęła dło­ nie pod koszulę i zsunęła z nóg ciemnoniebieskie podwiązki, a potem pończochy. Ubrana tylko w ko­ szulę, wyszła z ubrania i powoli zbliżyła się do łóżka. - Przedtem mnie nie chciałeś - powiedziała, za­ trzymując się krok przed podwyższeniem. Jej czarne włosy opadły i otaczały teraz miękką falą twarz, bla­ dą w półmroku. Maggie miała rację. Kontrast tych nieprzyzwoicie czarnych włosów z białym ciałem jej ramion i nóg, a także nieskazitelną bielą koszuli za­ pierał dech w piersi. Była doskonała, ta jego żona, która zamroczyła go i poślubiła, a potem przyszła do jego łoża i postarała się, aby odebrał jej dziewictwo, aby nie mógł - zakładając, że byłby tak beznadziejnie głupi albo tak wściekły - unieważnić ich małżeństwa. - To prawda - powiedział - lecz jestem mężczyzną. A ponieważ nie masz w tej sprawie nic do powiedze­ nia, mogę posłużyć się tobą. To zdecydowanie wygod­ niejsze, niż jechać do Darlington w poszukiwaniu ja­ kiejś dziwki, by dostarczyła mi przyjemności. Nie żebym spodziewał się po tobie zbyt wiele, lecz będzie musiało wystarczyć. Nie jestem dziś zbyt wymagający. A teraz, chodź tutaj. I zdejmij tę koszulę. - Ale powiedziałeś, że nie chcesz mieć ze mną dziecka. I że zemścisz się na moim ojcu nie pozwala­ jąc, by jego potomek odziedziczył tytuł. 212

- Tak właśnie powiedziałem i dalej mam zamiar tak zrobić. - Nie rozumiem. - Wkrótce zrozumiesz. Prosiłbym tylko, byś nie ję­ czała, nie płakała i nie skarżyła się, gdy będę cię brał. Jeżeli musisz leżeć w bezruchu niczym jakaś sztuka stołowego srebra, to trudno, jakoś to zniosę, ale żad­ nego płaczu, słyszysz? - Nie będziesz mówił do mnie „Lisette", prawda? Roześmiał się, lecz nie był to przyjemny śmiech. O, z pewnością nie. Być może będę mówił do ciebie „Celeste". Zbladła jeszcze bardziej, drżąc w głębi duszy, lecz nie ujawniając swych uczuć. Nie poruszyła się. - By­ łeś w Londynie tylko przez jedną noc. - Tak, i co z tego? - Ta... Celeste, byłeś z nią tej nocy? - Tak. Jest dosyć utalentowana. Może nie tak jak Lisette, lecz pochodzi z Bristolu, gdzie mogła nabyć doświadczenia głównie z szorstkimi rybakami, po­ zbawionymi wszelkiej ogłady. Bez wątpienia udosko­ nalenie umiejętności zajmie jej jeszcze rok czy dwa. Chociaż jej piersi robią wrażenie. Prawie nie miesz­ czą mi się w dłoniach. Choć to i tak nie ma znacze­ nia. Podejdź tu wreszcie, Duchesso. Ale tym razem posunął się za daleko. Nie zniesie tego ani chwili dłużej. - Nie, Marcusie, raczej nie. Odwróciła się na pięcie i szybko podbiegła do drzwi, mocując się po drodze ze szlafrokiem. Już prawie udało jej się dosięgnąć klamki, kiedy poczuła go za sobą i zobaczyła wielką dłoń, przytrzymującą drzwi tuż ponad jej głową. Próbowała je otworzyć, ale na

próżno.

Pochylił się, uniósł ręką jej włosy i pocałował ją w kark. 213

Stała spokojnie, ze szlafrokiem na poły zarzuco­ nym na ramiona, zapomniawszy o pasku, który zgubił się gdzieś po drodze. Musnął jej ucho ciepłym odde­ chem i delikatnie dotknął wargami. Nie poruszyła się ani nie odezwała. Wstrzymała oddech. Bardzo powoli obrócił ją do siebie, położył dłonie na jej biodrach i podniósł ją. Podszedł do łóżka i uło­ żył ją na plecach. Stał nad nią, nagi, lecz ona nie pa­ trzyła na niego, nie mogła, zbyt była przestraszona i podekscytowana. A także nazbyt świadoma jego rozmiarów, jego siły i tego, jak dalece odpowiadał jej wyobrażeniom, by móc pozwolić sobie choćby na jed­ no spojrzenie. W milczeniu zdjął z niej szlafrok, a po­ tem odwrócił się i uśmiechnął. - Teraz koszula. Uniosła biodra, a on podciągnął cienki materiał do bioder, a potem uniósł ją, przytulił jej twarz do swo­ jej piersi i zsunął koszulę przez głowę. Ułożył jej głowę z powrotem na poduszce i sam wyciągnął się obok niej. Nie dotknął jej, lecz tylko wpatrywał się w jej twarz. - Taka zimna, taka opanowana - powiedział, odsu­ wając jej z czoła pasmo włosów. - Chyba właśnie tego mężczyzna powinien oczekiwać od żony, która jest damą. Pewnie wychowują was tak, abyście były zimne i opanowane, i nie zdradzały, że w ogóle odczuwacie jakąś przyjemność. Mimo to jestem rozczarowany. Masz bardzo ładne uszy, Duchesso. - Pocałował ją w ucho, przesuwając językiem wzdłuż linii małżowiny. Wciągnęła gwałtownie oddech, ale nie poruszyła się. - Nie wkładaj więcej takich sukienek, jaką miałaś dziś wieczór - powiedział z ustami tuż przy jej uchu. - Jest piękna i z pewnością kosztowna, lecz to sukien­ ka kokoty. 214

- Chciałeś powiedzieć, że to sukienka, jaką nosiła­ by moja matka? Przez chwilę milczał. - Nie powiedziałem tego. - Boisz się, że okażę się ladacznicą, że mam to we krwi i teraz to dziedzictwo zaczęło się ujawniać, przy­ najmniej jeśli idzie o strój. - Może, sam nie wiem. Leż spokojnie. - Pochylił się nad nią i poczuł pod dłonią jej piersi. Zamknął oczy i przez chwilę rozkoszował się tym uczuciem. Je­ go dłoń sama powędrowała ku twarzy Duchessy, a palce zaczęły powoli przesuwać się po jej policz­ kach, linii nosa i miękkich brwiach. - Jesteś taka bia­ ła - powiedział, pochylając się, by pocałować pulsu­ jącą na szyi żyłkę. A potem nagle poczuła na wargach jego usta, gorące i spragnione i nie myślała już ani o Lisette, ani tym bardziej o Celeste, nie myślała o nich w ogóle. Otwarła usta i podzieliła się z nim pragnieniem, które rosło gdzieś w niej, domagając się uwolnienia i zaspokojenia, tak iż z trudem po­ wstrzymywała cisnący się na usta krzyk. Dłoń Marcusa pieściła jej piersi, ugniatając je de­ likatnie i sprawiając, że to coś w niej rosło i rosło, aż wreszcie poczuła, że dłużej już tego nie zniesie. Ob­ jęła ramionami jego szyję, zafascynowana ciepłem ciała i siłą tego mężczyzny, który teraz należał do niej, który był jej mężem i który w końcu, przynaj­ mniej przez te parę chwil, nie gniewał się na nią, lecz pragnął jej. To jej wystarczy, pomyślała. Będzie mu­ siało wystarczyć. Podniósł głowę i przyjrzał się jej. Zobaczył rumie­ niec na policzkach i przyśpieszone pulsowanie tętnicy na szyi. Ramionami mocno obejmowała jego szy­ ję, przesuwając pieszczotliwie dłońmi po karku i plecach. - Duchesso - powiedział i wsunął się na nią. 215

Jęczała coś bez ładu i składu, nie mogąc się po­ wstrzymać, tak silnie działał na nią żar płynący z jego ciała i jego ciężar. Rozchyliła dla niego uda. Usłyszała, jak głośno wciąga powietrze, zobaczyła, jak wznosi się nad nią, jak patrzy na jej ciało, oddycha­ jąc szybko i z trudem. A potem poczuła na sobie dotyk jego palców. Nagle potrząsnął głową. Wpatrywał się w nią, aż wreszcie, cała drżąca, nie mogła już tego znieść. A wtedy uniósł jej biodra i jego usta dotknęły jej brzucha. Czuła na skórze jego język, szorstki, gorący i wilgotny i nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale nie dba­ ła o to, ponieważ drżenie wewnątrz niej przybierało na sile i teraz wiedziała już na pewno, że gdyby spróbowa­ ła je powstrzymać, to chyba rozpadłaby się na kawałki. Krzyknęła i wbiła dłonie w jego barki, ugniatając jego ciało, a potem przeniosła je na włosy, pociągnę­ ła, a wtedy on zsunął się niżej i dotknął jej tam usta­ mi. Krzyknęła, tak silne było to doznanie. Jęczała, krzyczała i prężyła ciało, rzucając głową po poduszce. Czuła, że zaraz zniknie, rozpłynie się. Nigdy nawet nie przypuszczała, że coś takiego jest możliwe, a teraz sama to przeżywała, i to trwało i trwało, czuła, jak ją przepełnia. Wiedziała, że wkrótce zawładnie nią całą i pragnęła tego. Pogrążyła się w tym niemal bolesnym doznaniu, obejmującym nie tylko jej ciało, lecz także umysł i niemal uniemożliwiającym jej oddychanie. Szaleństwo zawładnęło wszystkimi jej zmysłami, tak że w końcu była już tylko czuciem, uwięziona w pu­ łapce doznań, które wstrząsały nią i zmuszały do krzy­ ku. Marcus zanurzył twarz w jej ciało, tak gorące te­ raz, naciskając na nie, a potem uspokajając delikatnie, bardzo powoli, w miarę jak te przedziwne doznania cofały się, choć nie całkowicie. Wiedziała, że nadal tam są, ukryte w głębi jej cia­ ła, jakby na coś czekały, a wtedy on uniósł się, przez 216

chwilę przyglądał się ich splecionym ciałom, swoim rękom na jej ciele, by zaraz otworzyć ją dla siebie i wsunąć się w nią zdecydowanie i głęboko. Krzyknęła i podskoczyła tak, że niemal zrzuciła go z siebie, a potem objęła go mocno za szyję i przycią­ gnęła bliżej. Czuła ciężar jego ciała i jego język w swoich ustach zanurzony tam równie głęboko, jak członek zanurzony był w niej. Nie trwało to długo, zaledwie parę chwil, a potem poczuła, jak jego ciało sztywnieje, a ruchy stają się coraz szybsze, aż wresz­ cie z jękiem wyprężył się i opadł na nią. Z ustami tuż przy jego ustach wysłuchała jego jęku rozkoszy, trzy­ mając go tak mocno, jak tylko była w stanie. Nie chciała, by odszedł. Już nigdy.

ROZDZIAŁ

15

W końcu to on odsunął się od niej i stanął obok łóżka, ciężko dysząc. Stał, wpatrując się w nią w mil­ czeniu. Jego masywna klatka piersiowa błyszczała od potu. Rozpaczliwie pragnęła wyciągnąć rękę i do­ tknąć go, przesunąć palcami po gęstych włosach na jego piersi, konturach mocno zarysowanych mięśni ramion, barków i brzucha. Nie wiedziała, ani nawet nie przeszło jej przez myśl, że męskie ciało może być takie piękne, tak czyste i silne. Prawdziwe narzędzie rozkoszy. Zmusiła się, aby na niego spojrzeć. Już prawie uniosła dłonie, rozpaczliwie pragnąc znów poczuć na sobie jego ciężar, czuć ciepły oddech na swoim policzku, kiedy uświadomiła sobie, że zno­ wu oddalił się od niej. Poczuła się bardzo samotna. Powoli, w milczeniu, ponieważ nie było już o czym 217

mówić, podciągnęła kołdrę pod samą brodę. Pragnę­ ła wtopić się w pościel, zniknąć, ponieważ on zacho­ wywał się, jak gdyby nigdy w nią nie wszedł, nie spra­ wił, że drżała i krzyczała, miotając się po łóżku, jak gdyby postradała zmysły. - Cholera! - rzucił. O co mu chodzi? - pomyślała. - Dlaczego przeklinasz? Zrobiłam coś nie' tak? Jego oczy, utkwione w twarzy Duchessy, zwęziły się. - Nie chciałem, by to się stało. Usłyszała to, ten niesmak w jego głosie. Mój Boże, żałował, że to się w ogóle stało! Lecz ona nie była już nieśmiałą dziewicą, którą łatwo zra­ nić. Miała swoją dumę, choć może w tej chwili nie bardzo mogła na niej polegać. Starając się, aby jej głos brzmiał pewnie, zapytała: - Nie chciałeś, by co się stało? Nie chciałeś ze mną zostać? Wzruszył ramionami i chwycił szlafrok. - Nie o to chodzi. Chciałem z tobą zostać i to było moje po­ tknięcie, nie twoje. Lecz na tym koniec. Następnym razem zrobię to, co muszę. Z pewnością ten jeden raz nie będzie miał znaczenia. Nie może mieć. - O czym ty mówisz, Marcusie? - Przekonasz się - powiedział, uśmiechając się po­ nuro. - Bez wątpienia przekonasz się o tym, i to jesz­ cze przed świtem. Oczekiwała... sama właściwie nie wiedziała czego. Być może jakichś oznak bliskości, ponieważ to, jak się dzięki niemu poczuła, przekraczało wszystko, co była w stanie sobie wyobrazić. To było wspaniałe, cu­ downe i sprawiło, że stała się częścią niego, choć by­ ła kobietą, a on mężczyzną, tak różnym od niej duszą i ciałem. Marcus zaś, w przeciwieństwie do niej, zda­ wał się nie odczuwać nic poza zadowoleniem, że się zadowolił. Mogłaby być Lisette albo Celeste, albo 218

każdą inną kobietą bez twarzy, z którymi w przyszło­ ści prawdopodobnie będzie się zadawał. To było nie do zniesienia. Nic dla niego nie znaczyła, była tylko żoną, którą wygodnie jest mieć pod ręką. Odwróciła głowę, by nie mógł widzieć jej twarzy. Marcus wpatrywał się w nią, a jego serce stopniowo uspokajało się. Nigdy dotąd przy żadnej kobiecie nie doświadczył przejawów tak czystego, nie skrywanego pożądania. Dopiero teraz z nią, przeklętą Duchessa, taką zimną, opanowaną, oziębią wręcz... co za cho­ lerna bzdura! Kiedy pieścił ją ustami, zupełnie osza­ lała, zachowywała się w sposób bardziej niepohamo­ wany niż jakakolwiek kobieta, którą poznał w całym swoim dorosłym życiu. A kiedy w nią wszedł, znów ogarnęło ją szaleństwo, rzucała się, prężyła, jakby chciała wciągnąć go w siebie jak najgłębiej, więc on także oszalał i rzucił się na nią, jakby miał ją pożreć, wchłonąć w siebie. Co za głupiec z niego - pozwolił sobie dzielić jej przyjemność i zupełnie stracił kontro­ lę nad sobą. Boże, nie podobało mu się to, co z nim robiła i jakie uczucia budziła w nim jej bliskość. Nie będzie oszukiwał sam siebie. Wtedy bardzo mu się to podobało. Ale nie teraz, kiedy jego umysł mógł znowu normalnie funkcjonować. - Zaskoczyłaś mnie, Duchesso - powiedział, strze­ pując pyłek z klapy szlafroka i nie patrząc na nią, za­ mierzał bowiem skłamać nie tylko sobie, ale i jej. Nie leżałaś i nie znosiłaś z cierpiętniczą miną tego, co robię. Nie jęczałaś i nie popłakiwałaś. To znaczy ję­ czałaś, lecz był to jęk rozkoszy, nie cierpienia. Prawdę mówiąc, krzyczała jak najbardziej lubieżna kobieta świata. Lecz teraz milczała. Przycisnęła moc­ no pięść do ust i nie powiedziała nic. - Byłaś chętna. Nawet więcej niż chętna. Wygląda­ ło na to, że pragniesz mnie bardziej niż najbardziej 219

utalentowana ladacznica. - Umilkł na chwilę, a kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał już o wiele spo­ kojniej i widać było, że stara się zważać na to, co mó­ wi. - Nie to chciałem powiedzieć. Zapomnij, że to usłyszałaś. Chciałem powiedzieć, że nie udawałaś. Znam dobrze kobiety i wiem, kiedy udają przyjem­ ność. Nie, ty nie udawałaś. Aż trudno w to uwierzyć. Łzy popłynęły jej z oczu, ściekając po zaciśniętej pięści, którą przycisnęła mocno do ust, aby powstrzy­ mać łkanie. Umarłaby chyba, gdyby dała mu poznać, jak bardzo ją zranił. - Nie podoba mi się to, Duchesso. Nie lubię niespo­ dzianek i nie lubię tracić kontroli nad sobą. Czy wła­ śnie o to ci chodziło? Chciałaś, żebym stracił kontrolę i począł syna, dziedzica dla twego przeklętego ojca, który zapewnił ci to, czego pragnęłaś? Czy na tym po­ legał układ? Teraz to i tak nie ma znaczenia. To się już nie powtórzy, nie w ten sposób. Do zobaczenia. Gdy tylko usłyszała, jak z wściekłością zamknął za sobą drzwi łączące ich sypialnie, podniosła się i zdmuchnęła świece. Na toaletce stało ich jeszcze kilka, więc wstała. Po drodze do toaletki zmyła z sie­ bie jego nasienie, a potem zdmuchnęła resztę świec. Czuła się obolała, lecz był to przyjemny ból. Spra­ wiał, że znowu czuła te miejsca, ukryte w swoim cie­ le, których istnienia w ogóle nie podejrzewała. Wsu­ nęła przez głowę koszulę, weszła do łóżka i zanurzyła się głęboko w pościel. Długo leżała bezsennie, lecz on już do niej nie przyszedł. *

Kiedy się obudziła, słońce świeciło jasno, zalewa­ jąc sypialnię potokami światła. Zamrugała i ziewnę220

ła. Jej zmącony jeszcze snem umysł nawiedziły wspo­ mnienia wydarzeń wczorajszego wieczoru - czułości, szaleństwa i zapomnienia. - Dzień dobry. Powoli odwróciła głowę. Siedział tuż przy jej łóż­ ku, ubrany od stóp do głów w strój do konnej jazdy i błyszczące wysokie buty. Czułość zniknęła, a prze­ pełniające ją jeszcze przed chwilą wewnętrzne ciepło rozwiało się niczym sen. Ależ była głupia. - Dobrze spałaś? Przytaknęła. - Tak, bardzo dobrze. - Mężczyzna, który wie, co robi, potrafi sprowa­ dzić na kobietę mocny sen. -I vice versa? Zachmurzył się. - Tak, to prawda. Tak, spałem bar­ dzo dobrze. Oczywiście, mężczyznę o wiele łatwiej zadowolić niż kobietę. - Spochmurniał jeszcze bar­ dziej. - Nie obudziłem się w nocy. Gdybym się obu­ dził, wróciłbym do ciebie. - Milczał ponuro, kołysząc nogą w wysokim bucie. - Zaskoczyłaś mnie. Czekała. Rozpaczliwie pragnęła, by jej powiedział, że jest z niej zadowolony, że wreszcie jej pragnie. I że ubiegłej nocy nie mówił poważnie. - Tak, bardzo mnie zaskoczyłaś. Zupełnie oszala­ łaś, kiedy dotknąłem cię tam ustami. A kiedy w cie­ bie wszedłem, o mało mnie nie zrzuciłaś. Z pewnością nie powinien mówić o tym tak otwar­ cie, nie teraz, w biały dzień, lecz to był przecież Mar­ cus, jej mąż, więc powiedziała uczciwie: - Doświad­ czyłam uczuć, których istnienia nigdy nie podejrzewałam. Nie mogłam się powstrzymać. - O, tak, wierzę ci. Nie wątpię, że gdybyś tylko po­ trafiła, na pewno byś się powstrzymała. - Umilkł. Ciekawe, o czym on myśli. Chciało jej się krzyczeć, tak bardzo czuła się skrzywdzona. - Nie powinieneś 221

być zaskoczony, że zachowałam się jak ladacznica, Marcusie - powiedziała głosem niewiele głośniej­ szym od szeptu. - Sam uznałeś, że moja suknia to suknia kokoty, suknia, jaką mogłaby nosić moja mat­ ka. Dlaczego nie miałabym reagować na mężczyznę tak, jak prawdopodobnie ona reagowała na mego oj­ ca? Powiedziałeś, że zachowywałam się jak szalona. Być może powinieneś powiedzieć, że byłam po pro­ stu lubieżna. W końcu jestem bękartem, a moja mat­ ka była tylko utrzymanką bogatego mężczyzny, jego płatną dziwką. - To nie jest zabawne - stwierdził zimno. - Stajesz się melodramatyczna, a to do ciebie nie pasuje. Potrząsnęła głową. A zatem powiedziała to, a on nie zaprzeczył, zmienił tylko temat. Wstał i zaczął niespokojnie przemierzać sypialnię. Zobaczyła, że ma ze sobą szpicrutę. Chodząc po pokoju, uderzał się nią w prawe udo. Odwrócił się i powiedział: - Ten przeklęty Spears wisiał nade mną od rana. Nie mo­ głem dłużej spać, ponieważ we śnie słyszałem jego oddech, widziałem to pełne dezaprobaty oblicze zgorszonego klechy i słyszałem, jak napomina mnie, bym wyrzekł się grzechu. A kiedy się obudziłem, on rzeczywiście tam był. Milczała. - Milczysz? No tak, jak zwykle. W ten sposób niczym nie ryzykujesz, prawda? No cóż, to bez znaczenia. Spe­ ars wie, że byłem w twoim łóżku, bez wątpienia wypra­ wiając z tobą. jakieś niewyobrażalne bezeceństwa. Był bardzo zatroskany. Jestem pewien, że Badger stał za drzwiami, niecierpliwie czekając na pełny raport. Po­ wiedziałem Spearsowi, żeby się odpieprzył. Napuszył się tak, że wyglądał zupełnie jak książę regent, tylko bez brzucha, i powiedział tym swoim bezczelnie krnąbrnym tonem, że w takim razie zajmie się przygo222

towaniem dla mnie kąpieli. A tak naprawdę pewnie za­ raz poleciał do Badgera, nielojalny sukinsyn. Czy powi­ nienem był mu powiedzieć, że byłaś bardziej niż chęt­ na? - powiedział drwiąco, uderzając lekko szpicrutą o lewą dłoń. - A może powinienem był wspomnieć o twoich jękach, o tym, jak wiłaś się, drżałaś i prężyłaś, gdy cię dotknąłem? Nie, chyba nie. Lepiej zostawmy go w przekonaniu, że jesteś istną Madonną. Milczysz. Trudno. Twoja rudowłosa pokojówka nie miała racji. Jesteś więcej niż ładna. Nie trzeba naciągać faktów. Je­ steś cholernie piękna z tymi czarnymi włosami okalają­ cymi twarz, z czerwonymi i obrzmiałymi wargami. Czy byłem zbyt brutalny? - Pochylił się i oparł dłonie na łóżku tuż obok niej. Poczuła na policzku jego ciepły oddech. - Trochę spuchnięte, lecz nic poza tym. Mam coś do załatwienia, gdyż w przeciwnym razie zostałbym tutaj i pocałował cię, a gdybym cię pocałował, w na­ stępnej chwili ta koszula leżałaby w nieładzie u twoich stóp, podobnie jak moje spodnie u moich. Wskoczył­ bym na ciebie tak szybko, że pewnie zemdlałabyś, prze­ rażona moim grubiaństwem. Tak, gdybym to zrobił, z pewnością nie zachowywałabyś się tak jak wczoraj. Zemdlałabyś, to więcej niż pewne. Spojrzała prosto w jego niebieskie oczy i powie­ działa: - A może nie. Drgnął, przez chwilę spoglądał w rozterce na jej usta, a potem zmusił się, by odejść od łóżka. - Do zo­ baczenia później. Wyszedł, a ona natychmiast zaczęła się zastana­ wiać, co też mógł mieć na myśli. Zaskoczyła go, to już coś. Po chwili weszła Maggie, bez wątpienia przysła­ na przez Marcusa i wkrótce Duchessa, wykąpana, pudrowana i uperfumowana, wkładała już skromną poranną suknię z białego batystu, obszytą dwiema szerokimi falbanami. Suknia otulała wdzięcznie jej 223

kostki, sięgając miejsca, gdzie wstążki białych panto­ felków krzyżowały się na równie białych pończo­ chach. Słodkie bufiaste rękawki dodawały sukni uro­ ku, sprawiając, że wyglądała w niej jak dobrze wychowana, nieśmiała debiutantka. Dlaczego w ogó­ le kupiła coś takiego? Ach, ale przecież zrobiła to wtedy, gdy nie wiedziała jeszcze nic o tym, co dzieje się pomiędzy kobietą a mężczyzną, a dokładnie mó­ wiąc, co Marcus jej zrobi i jak się będzie wtedy czuła. Westchnęła i spróbowała obniżyć stanik sukni, ale nic z tego. Koronki dekoltu zakrywały ją po szyję. - Co ty wyprawiasz, Duchesso? - spytała Maggie. - Dlaczego psujesz linię tej ślicznej sukni? Ach, rozu­ miem, chcesz skusić lorda. Nie martw się, przy two­ ich pozostałych zaletach nie musisz pokazywać pier­ si, chociaż to nigdy nie zaszkodzi. Duchessa roześmiała się, lecz był to smutny śmiech, który sprawił, że nawet Maggie na chwilę od­ jęło mowę. Lecz tylko na chwilę. - Wiesz, to dobrze, że długie włosy znowu wracają do mody. Wszyscy ci mizdrzący się fryzjerczycy ze swoimi nożycami będą musieli odczepić się od damskich głów. Spleciemy te­ raz warkocze i upniemy je na czubku głowy. Tylko nad karkiem zostawimy kilka kędziorków. Te głu­ piutkie loczki, zebrane po obu stronach twarzy, nie pasują do ciebie... chociaż do mnie, owszem. Ja mu­ szę je nosić, lecz w twoim przypadku nie ma takiej potrzeby. I przestań się martwić, że on nie dostrzeże innych twoich wdzięków. Mężczyźni zawsze wszystko zauważają, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o kobiety, chociaż czasami nie przyznają się do tego, bo uważa­ ją, że takie zachowanie nie przystoi dżentelmenom. Monolog Maggie natychmiast zamknął Duchessie usta. - Rozumiem, Maggie - powiedziała w końcu. Dziękuję ci. 224

Maggie rozpromieniła się i natychmiast poklepała swoje włosy, zwisające w niezliczonych loczkach po obu stronach jej twarzy. Rzeczywiście, do niej ta fry­ zura pasowała doskonale. *

Badger czekał na nią w pokoju śniadaniowym małym, okrągłym pomieszczeniu, pełnym słoneczne­ go światła, wpadającego przez szerokie okna, wycho­ dzące na wschodnią stronę domu. Stół nie był wystar­ czająco duży, by mógł pomieścić wszystkich stołowników, przebywających aktualnie w Chase Park, Duchessa domyśliła się więc, że musieli zjeść śniadanie wcześniej, w dużej jadalni. Dzięki Bogu, była przy stole sama i mogła spoglądać w spokoju na stajnie, ukryte za rzędem drzew i starannie przycię', tych krzewów. - Jesteś blada i zbyt chuda. Zjedz tę owsiankę, ugotowałem ją sam według szkockiego przepisu. Pozwoliła mu posadzić się przy stole i wbiła wzrok w parujące płatki. - Nienawidzę owsianki, Badger. I nie jestem chuda. To ta głupiutka sukienka małej dziewczynki sprawia, że nie wyglądam jak należy. Badger zachmurzył się. - Zapomniałem. Rzeczywiście, nie lubiłaś ich już kiedy byłaś małą pchełką. Dobrze, masz tu słodkie bułeczki, zjedz je. Wyglą­ dasz bardzo dobrze, wierz mi, nawet w tej dziewiczo skromnej sukience. Trochę nereczek? - Nie, dziękuję. Więc pani Gooseberry wpuściła cię w końcu do kuchni? Wiem, jak wyglądam, Bad­ ger. Krótko mówiąc, komicznie. - Domyślam się, że jego lordowska mość poprosił -dziś rano panią Gooseberry, by wzięła sobie krótki -urlop. Teraz ja odpowiadam za kuchnię. Jest jeszcze 225

dwóch innych kucharzy, więc mogę zagonić ich do pracy, gdy sam nie będę miał ochoty gotować. Powie­ działem jego lordowskiej mości, że przede wszystkim jestem twoim lokajem i mam swoje obowiązki. Na­ tychmiast przybrał tę swoją nie znoszącą sprzeciwu minę, lecz muszę przyznać, że opanował się jakoś. Wyglądasz w tej sukni jak wątły kurczaczek i lepiej by było dla niego, gdyby jego lordowska mość tak wła­ śnie cię traktował. - Bułeczki są wspaniałe, Badger. Co do jego lor­ dowskiej mości, to zawsze zachowuje się, jak chce. Nie zmienisz go. A poza tym nie jestem kurczakiem, wątłym czy jakimkolwiek innym. - Oczywiście. A teraz, skoro już ugryzłaś kęs tej bułki, połknij go. Właśnie tak. Pan Spears i ja posta­ ramy się wpłynąć na jego lordowską mość, jeżeli oka­ że się to konieczne. A teraz opowiedz mi wszystko. Pan Spears bardzo się martwi, ponieważ jego lordow­ ska mość był rano zgryźliwy i nieuprzejmy... - Tak, wiem. Marcus powiedział mu, żeby... o, wła­ śnie, by się odpieprzył. Biedny Badger omal nie dostał zeza, tak bardzo był zaszokowany. - Nie możesz wiedzieć, co to znaczy. - No cóż, rzeczywiście, ale nie może to być nic przyjemnego, zważywszy, kto to powiedział i jaki był wtedy wściekły. - Ja ci na pewno nie powiem. Po prostu nigdy wię­ cej nie używaj tego słowa, dobrze? A teraz powiedz mi, co się stało. Omal nie zakrztusiła się kęsem bułki. - Nie mogę, Badger, to zbyt osobiste. - Lecz chyba nie skrzywdził cię znowu, prawda? - Przedtem też mnie nie skrzywdził, nie fizycznie. I wczoraj także nie. Prawdę mówiąc, wręcz przeciw­ nie. 226

- Doprawdy, dziwne. A może nie? Muszę to prze­ myśleć. Boże, zarumieniłaś się! Ty, Duchessa, która potrafi zamrozić spojrzeniem brodawkę na twarzy... - Badger, to prawda, że przez te wszystkie lata by­ łeś dla mnie niczym ojciec, lecz musisz zrozumieć, że takie uwagi wprawiają mnie w zakłopotanie. Nie je­ stem oziębła, naprawdę. - Tak, chyba rzeczywiście wprawiłem cię w zakło­ potanie. Powiem panu Spearsowi, by się nie martwił. I że nie będziesz używać więcej brzydkich słów. Ale obiecaj, że powiesz mi, jeśli jego lordowska mość zro­ bi coś, co... jakby tu powiedzieć... nie przystoi dżen­ telmenowi? - No, nie wiem - powiedziała, najwidoczniej zacie­ kawiona. Co też to może być takiego, zastanawiała się. Ona sama ostatniej nocy zachowywała się tak, że gdy­ by ją wcześniej ktoś o to zapytał, uznałaby to za nie­ możliwe. Nazywając rzeczy po imieniu, zachowywała się jak dziwka. A może naprawdę nią jest? Spojrzała na Badgera. Nie, nie może go zapytać, umarłaby z za­ żenowania. Ciotka Gweneth też nie wchodziła w ra­ chubę. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie, jak mówi ciotce tym swoim opanowanym tonem, że zupełnie straciła nad sobą kontrolę, że wcale nie chciała się kontrolować. O mało nie pękła, tak było jej dobrze. O co tu mogło chodzić? Co Marcus mógł jeszcze zrobić? Mógł zostać z nią, tulić ją, całować, a potem usnąć przy niej, lecz nie sądziła, by Badgerowi cho­ dziło właśnie o to. Była bardzo zaciekawiona. - Spotkajmy się później w tym małym pokoju śnia­ daniowym, który tak lubisz, to ustalimy menu na ca­ ły tydzień. Mam wielką ochotę wypróbować kilka tych wyrafinowanych francuskich przepisów. Filet de truite poche a la sauce aux capres nie był najgorszy, prawda? 227

- A, tak, pstrąg z kaparami. - Te pommes-noisettes też trudno zapomnieć. - Nie, z pewnością nie zapomnę kulek ziemniacza­ nych. Uśmiechnął się do niej. - A może trochę asperges tendres a la sauce Bernaisel Taak, z pewnością. A za­ tem za dwadzieścia minut? Skinęła głową. Badger poklepał ją po ramieniu i odmaszerował do kuchni. - Nie powinnaś tak bardzo spoufalać się ze służbą, Duchesso. On nie tylko cię dotknął, ale rozmawiał z tobą bez cienia szacunku. W dodatku po francusku. - Słyszała pani wszystko, czy tylko koniec naszej rozmowy? - Ośmielę się powiedzieć, że słyszałam dosyć. - To była ciotka Wilhelmina, gotowa do kolejnej potyczki. - Jaki piękny dzień, prawda? - powiedziała Du­ chessa jak gdyby nigdy nic. - Wybieram się na spacer. Jak myślisz, ciotko, co byłoby odpowiedniejsze: wiej­ ski czepek czy mały słomkowy kapelusik związany pod brodą białymi wstążkami? Ciotka Wilhelmina zmarszczyła brwi, sfrustrowa­ na. Przygryzła dolną wargę. - A może powinnam przebrać się w strój do kon­ nej jazdy? Wtedy mogłabym włożyć ten prześliczny czarny toczek, oblamowany bobrzym futrem i ozdo­ biony krótkim strusim piórem. Nie sądzisz? - Mam nadzieję, że koń cię zrzuci, ty dziwko. - Co takiego? Przepraszam, nie dosłyszałam. - Wyraziłam nadzieję, że wreszcie przestałaś się smucić, to wszystko. - Ach, oczywiście. Tak mi się zdawało. Zdumiewa mnie twoja troska, ciotko. Jest jeszcze dość wcześnie, prawda? - Dlaczego nie zaśniesz wiecznym snem? 228

Duchessa przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła się do niej. - Spytałam tylko, dlaczego nie cieszysz się pięk­ nym dniem? - Oczywiście, że właśnie to powiedziałaś, ciotko. Doprawdy, takiej troski ze strony rodziny nie doświad­ czyłam, odkąd pan Wicks powiedział mi o spadku. - No cóż, my wszyscy wolelibyśmy nigdy o tobie nie usłyszeć, lecz, oczywiście, usłyszeliśmy, ponieważ Gweneth pisywała do nas. Wszyscy wiedzą, że wy­ szłaś za lorda dla jego pozycji i majątku. - Wszyscy? Mogłabyś to sprecyzować, ciotko? Ciotka Wilhelmina z nieukrywaną nonszalancją wzruszyła ramionami. - Och, mój drogi syn, Trevor, powiedział, że tak było, a on jest bardzo bystry. Trevor miałby powiedzieć coś takiego? - To nieprawda - stwierdziła spokojnie, chociaż nie przyszło jej to łatwo. - Prawdę mówiąc, odziedzi­ czyłam pięćdziesiąt tysięcy funtów. To dosyć znaczna suma. A zatem gdybyśmy się nie pobrali, to Marcus by na tym stracił, nie ja. - Pięćdziesiąt tysięcy funtów! To niesłychane, żeby zostawić taki majątek bękartowi! - Nie byłam bękartem zbyt długo po tym, jak zo­ stawił mi pieniądze. Z pewnością pamiętasz, ciotko, że ojciec mnie uznał i radzę ci więcej o tym nie zapominąć. To strasznie nudne, kiedy tak stale zapomi­ nasz o różnych sprawach. Tak nudne, że chce mi się ziewać. - Lord cię nie lubi. Ożenił się z tobą, bo musiał. Będzie brał sobie jedną kochankę za drugą, żeby de­ filowały przed twoim impertynencko zadartym no­ sem. - No cóż, to już nie twoja sprawa, prawda, ciotko? Wtedy i tak dawno cię tu nie będzie. Wrócisz do 229

Baltimore, a ja i tak zapomnę o wszystkim, co mi po­ wiedziałaś. Co rzekłszy, zostawiła ciotkę osłupiałą, niezdolną do riposty i pośpieszyła do pokoju śniadaniowego, gdzie spotkała się z Badgerem i zaaprobowała menu, choć zrobiła dwie poprawki. - Pamiętasz te roehamp¬ tońskie bułeczki, które tak często piekłeś? Chciała­ bym znów ich spróbować. Ach, i może przyrządziłbyś solonego dorsza z pasternakiem? Badger uśmiechnął się. - Przykro mi, Duchesso, ale świeża ryba będzie najwcześniej we środę. Muszę posłać chłopaka na targ rybny do Stockton. Jak są­ dzisz, czy tym amerykańskim krewniakom będzie smakowała potrawka z zająca? - O tak, z pewnością, nie są aż tak prowincjonalni. Podaj tego zająca z odrobiną galaretki z czerwonych porzeczek i fasolką szparagową. Spojrzał na nią karcąco. - Oczywiście, zawsze przestrzegam starego przepisu z Lincolshire. Po półgodzinie opuściła swoją sypialnię ubrana w czarny strój do konnej jazdy z epoletami i wciętą ta­ lią, wysokie czarne buty i mały czarny toczek, oblamo­ wany futrem bobra i przyozdobiony pawim piórkiem. Poszła do stajni, aby poprosić o osiodłanie spokojnej klaczki, Birdie, na której, za poradą Lambkina, jeź­ dziła dwa dni wcześniej. Trevor właśnie dosiadał Clancy'ego, śmiejąc się z bezskutecznych prób zwierzęcia, usiłującego się go pozbyć. Poklepywał lśniącą szyję olbrzymiego ogiera, najwidoczniej ciesząc się perspektywą zamierzonej przejażdżki. Zobaczył ją i zawołał: - Jedź ze mną, Du­ chesso! Wybieram się do Reeth, na polecenie matki. - To dwie godziny jazdy, Trevorze. - Tak, wiem. Sampson udzielił mi dokładnych wskazówek. Jedź ze mną. 230

- Chwileczkę - powiedział Marcus, zbliżając się do nich. Uderzał się szpicrutą po prawym udzie. - Ja też miałbym ochotę się przejechać. Na pewno byś się zgubił, Trevorze, a Bóg jeden wie, że Duchessa nie znalazłaby drogi do najbliższej doliny, gdybym jej nie pokazał, którędy ma jechać. Trevor uniósł wysoko ciemne brwi. - Pomimo roz­ licznych kłopotów, które niewątpliwie spadłyby nam na głowy, jakoś dalibyśmy sobie radę, Marcusie - po­ wiedział, tak silnie rozwlekając słowa, iż Duchessa mimo woli zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że daje radę wypowiedzieć to, o co mu chodzi, w czasie krótszym niż godzina. - Widzę jednak, że jesteś zde­ cydowany do nas dołączyć. Pośpiesz się zatem, drogi kuzynie, nim Clancy zorientuje się, że ma obok siebie klacz, bo wtedy znajdziemy się w nie lada kłopotach. Wyjechali z podwórza stajni, minęli park, a potem ruszyli długim podjazdem, obramowanym szeregiem olbrzymich dębów i lip, z którego wjechali na krętą wiejską drogę, prowadzącą na południowy zachód. Nie rozmawiali. Duchessa z przyjemnością wdychała czyste letnie powietrze, nie przejmując się obrażoną miną Marcusa. Uśmiechnęła się nawet, gdy dostrze­ gła, jak usiłuje odseparować ją do Trevora, wciskając Stanleya pomiędzy Clancy'ego a Birdie. Był najwi­ doczniej zazdrosny. Zdumiało ją to, ale i dziwnie podniosło na duchu. Uśmiechnęła się ponad ścią­ gniętymi uszami Birdie. Ciekawe, jak długo zdoła się powstrzymać, pomyślała. Oczywiście, nie trwało to długo. - Nie podoba mi się, że wybierasz się na przejażdż­ kę z obcymi mężczyznami, Duchesso, i to bez moje­ go pozwolenia.

ROZDZIAŁ

16

Odwróciła się w siodle. - Z obcymi? Naprawdę uważasz, że Trevor to ktoś obcy? I jaki jeszcze? Eg­ zotyczny? Osobliwy? Sądziłam, że tylko jego imię uważasz za dziwaczne? - Wiesz bardzo dobrze, co miałem na myśli, moja pa­ ni. I nie chwytaj mnie za słówka, zwłaszcza w obecności tego kundla. Zbyt wielką mu to sprawia satysfakcję. - Więc jestem kundlem, a nie obcym. Zawsze to ja­ kiś postęp, drogi kuzynie. Marcus zdał sobie sprawę, że znowu zrobił z siebie głupca i ta świadomość pomogła mu utrzymać język na wodzy aż do Richmond. Miasto leżało zaledwie o cztery mile na wschód od małej, ukrytej pośród wzgórz wioski - Reeth. Zatrzy­ mali się w gospodzie Pod Czarnym Bykiem, by napić się jabłecznika. - Ponieważ jesteś ze mną - poinformował lord Chase swoją małżonkę, pomagając jej zsiąść z konia - będziesz mogła wejść z nami do baru. Jednak gdy­ byś przyjechała tu sama z tym kundlem, musiałabyś czekać na zewnątrz, na podwórzu, żeby każdy wi­ dział, że przestrzegasz zasad, które dyktuje ci twoja pozycja i zdrowy rozsądek. - Cóż za uważający małżonek - powiedział Trevor, uśmiechając się kpiąco. - A teraz, Marcusie, bądź tak miły i przestań mi dokuczać. Chętnie napiłbym się czegoś. Czy on zawsze tak bardzo przejmuje się tym, co ludzie o tobie mówią? - dodał, zwracając się do Duchessy. - Nie - powiedziała - to pierwszy raz. I nawet mi się to podoba. Wygląda przy tym tak władczo. 232

- Władczo? To istna pieszczota dla ucha, prawda, Marcusie? Cokolwiek Marcus o tym pomyślał, zatrzymał to przy sobie. Ku zdumieniu Duchessy, kiedy już się usadowili, a na stole znalazły się dwa kufle piwa i lemoniada dla niej, panowie zaczęli rozprawiać o wojnie pomiędzy Anglią a Ameryką. Rozmawiali jak najlepsi przyja­ ciele, jak dwaj żołnierze, omawiający strategię i tak­ tykę. Odnosili się przy tym do siebie nad wyraz przy­ jaźnie, przynajmniej dopóki ona siedziała cicho, co zresztą robiła, zadowolona, że może przyglądać się Marcusowi, słuchać jego głosu, w tak pewny i lako­ niczny, choć nieco dosadny sposób rozprawiającego o tym, na czym znał się najlepiej. Kiedy jechali przez rozległe błonia Reeth, powie­ działa do Trevora: - To jedna z najbardziej czarujących wiosek Swaledale. Widzisz te czarno-białe domki? Czyż nie są niezwykłe? I jest tu mnóstwo garncarzy. Reeth słynie ze swoich wyrobów garncarskich. Uśmiechnął się, słysząc entuzjazm w jej głosie i skinął głową. - Sklep, do którego się wybieram, znajduje się przy High Row. Marcus spochmurniał, lecz nie odezwał się. - To po zachodniej stronie błoń. A na tych wzgó­ rzach wydobywa się ołów - dodała, uśmiechając się znowu do niego. - Jeszcze parę okruchów twojej wiedzy, Duchesso? - zapytał Marcus zgryźliwie. - Lubię dowiadywać się nowych rzeczy - wtrącił Trevor. - A tego rodzaju wiedzy chyba żaden mąż nie powinien mieć żonie za złe. - No cóż, zastanówmy się. Gdyby starczyło nam czasu, moglibyśmy pojechać do Muker, najbardziej niedostępnej i odosobnionej z yorkshirskich dolin. 233

Jest tam naprawdę dziko. Wyobrażam sobie, że góry Szkocji muszą wyglądać podobnie. - Co za urocza nazwa - Muker. Uświadomiła sobie, że mówi te wszystkie nonsensy tylko po to, by zdenerwować Marcusa. Była zdumio­ na i raczej niezadowolona z tego, że tak doskonale nad sobą panował. Gdyby byli sami, pewnie już daw­ no zacząłby przeklinać, upominać ją, by nie zachowy­ wała się jak kretynka - jednym słowem, zachowywać się po swojemu. Mogła go sobie wyobrazić, jak marsz­ czy brwi i mruczy pod nosem. Tymczasem jego twarz pozostawała zimna i nieprzystępna. I choć wydawał się zdegustowany, milczał uparcie. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok. Czyżby naprawdę był zazdrosny? Dzień był ciepły, lecz nieprzesadnie. Wyglądało na to, że będzie padać, lecz miała nadzieję, że nie wcze­ śniej, niż po południu. - Wydaje się - powiedziała do Trevora, gdy zosta­ wili konie stajennemu, który zręcznie chwycił rzuco­ ną mu jednopensówkę - iż Marcus w końcu uznał, że jesteś w porządku, pomimo twego imienia. Trevor roześmiał się, zerkając na Marcusa. - Naj­ widoczniej moja umiejętność radzenia sobie z Clan­ cym wprawia go w taki podziw, że postanowił przejść do porządku nad moim imieniem. Prawda, kuzynie? - Clancy - powiedział Marcus - jest nieobliczalny. Nie da się przewidzieć, kogo zechce słuchać. Trevor znów tylko się roześmiał. - Marcus zawsze mówi to, co myśli. - Co za ulga, że nie jest dyplomatą - powiedział Trevor - gdyż Anglia byłaby już w stanie wojny z ca­ łym światem. Roześmiała się. Ten słodki dźwięk zaskoczył Trevora i jeszcze bardziej rozwścieczył Marcusa. - Opowie­ dział ci o dziedzictwie Wyndhamów? - zapytał Trevor. 234

- Nie, opowiedz mi, proszę. - Nie ma potrzeby zaprzątać jej głowy tymi bzdu­ rami - wtrącił Marcus. - Sam powiedziałeś mi o tym tylko dlatego, iż uważałeś to za ciekawą opowieść, wartą nie więcej niż zwykła bajka. - Być może nie jest więcej warta, ale z pewnością ciekawa. A poza tym moja matka wierzy, że prawdzi­ wa. Posłuchaj Duchesso i zapamiętaj. Opowiedział jej o skarbie ukrytym w szesnastym wieku, prawdopodobnie za panowania Henryka VIII, w trakcie jego małżeństwa z Anną Boleyn, tą ladacz­ nicą bez skrupułów. Wspomniał, jak ojciec opowiada­ jąc im o tym, zastanawiał się, czym mógł być ten skarb, lecz wiedział, po prostu wiedział, że wiele był wart i że został ukryty gdzieś w Chase Park. Wystar­ czy go odnaleźć. Powiedział jej też, iż ciotka Gweneth korespondowała z jego ojcem, a potem z matką. - Po­ wiedziałem Marcusowi, że mój ojciec nie potrafił umiejscowić skarbu, lecz okres panowania Henryka VIII przewijał się w jego opowieściach częściej niż ja­ kikolwiek inny. Dlatego przyjechaliśmy do Reeth. Matka uważa, że istnieje wskazówka i że należy jej szukać w sklepie antykwariusza, Leonardo Burgessa. Mój ojciec i ten pan Burgess przyjaźnili się jako chłopcy i młodzi mężczyźni, a potem korespondowali ze sobą przez wszystkie te lata. Pan Burgess miał tu na wszystko baczenie - tak przynajmniej mówił ojciec - a w zeszłym roku napisał do mojej matki, że chyba odnalazł trop. Wydawał się mocno podekscytowany. Więc zostaliśmy poszukiwaczami skarbów, Duchesso. I co ty na to? Chcesz się do nas przyłączyć? - Myślę, że to wspaniałe - powiedziała i roześmia­ ła się znowu. Przez chwilę wydawało jej się, że słyszy, jak Marcus mruczy pod nosem: „przeklęty głupiec, cholerny, przeklęty głupiec." - Lecz twoja matka 235

z pewnością nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że opowiedziałeś nam o skarbie. - To bez znaczenia - powiedział Trevor, wzruszając ramionami. - Jak już mówiłem, nie wierzę w jego istnie­ nie. Zgadzam się pod tym względem z Marcusem. To tylko taka zabawa, która pomoże nam zabić czas, dopó­ ki nie uda mi się namówić matki, żeby zgodziła się po­ jechać do Londynu. Lecz zanim będę mógł to zrobić, należy wyczerpać wszelkie możliwości. Musi być prze­ konana, że nie ma żadnego skarbu i nigdy nie było. Z pewnością zauważyliście, że jest raczej nieustępliwa. - Lecz jeśli coś takiego istnieje i my to znajdziemy, i tak będzie należeć do Marcusa. Z pewnością twoja matka zdaje sobie z tego sprawę. - Dlatego niewątpliwie miałaby ochotę natrzeć mi uszu za to, że opowiedziałem wam tę historię. Gdyby choć przeszło jej przez myśl, że zabrałem was dzisiaj ze sobą na tę wyprawę, z pewnością niewątpliwie mu­ siałaby się powstrzymać, żeby nie poderżnąć mi gar­ dła. Przypuszczam, że ma zamiar wykopać skarb po ci­ chu podczas pełni księżyca, zapakować go do powozu i ulotnić się tak, abyś o niczym nie wiedział, Marcusie. - Zaraz po powrocie powiem jej, gdzie byliśmy oświadczył Marcus. - Poderżnie ci gardło, powia­ dasz? Co za przyjemna myśl... - Nie martw się, Trevorze, nie zrobi tego. Twoja matka nigdy się nie dowie, że maczaliśmy palce w po­ szukiwaniach. A Urszula? Co ona o tym myśli? - Urszula to dziewczyna - powiedział Trevor, ze zdziwieniem przyglądając się Duchessie. - Bez wątpienia. Ale co ona myśli o skarbie? - Nie mam pojęcia. - Dziewczęta też mają rozum, Trevorze. I wyobraź­ nię. A także wiele innych zdolności, o których męż­ czyznom nawet się nie śniło. 236

- Zapewne - powiedział tylko i umilkł. - Duchessa ma rację. Dziewczęta mają wiele talen­ tów, którymi bez ustanku zadziwiają mężczyzn - po­ wiedział Marcus, spoglądając znacząco na śliczną, młodą dziewczynę, przyglądającą się otwarcie obu mężczyznom. - Na przykład ta panienka, tam w ką­ cie, z pewnością ma ochotę na mały flirt... a może na coś więcej? Duchessa umilkła w pół słowa. Trevor zmarszczył brwi. W milczeniu skierowali się w stronę High Row. Pan Burgess okazał się zupełnie nie taki, jak się spodziewali. Gdy tylko podali swoje nazwiska, wpro­ wadził ich pośpiesznie do wnętrza zakurzonego skle­ pu, opuścił zasłony i pociągnął całą trójkę ku ciemne­ mu kątowi. - Nie uwierzy pan - powiedział, potrząsając entu¬ zjastycznie dłonią Trevora. - Prawdopodobnie nie - odparł Trevor, uśmiecha­ jąc się, aby złagodzić obraźliwą wymowę tych słów. Pan Leonardo Burgess był potężnym mężczyzną, zupełnie łysym, ale chlubiącym się bujnym czarnym wąsem, któremu najwidoczniej nie żałował wosku. Mówił i uśmiechał się nieustannie, ukazując przy tym krzywe przednie zęby. - Cieszę się, że pan przyjechał, panie Wyndham. I pan, milordzie. Znałem pańskiego wuja, lecz nigdy dotąd nie spotkałem pańskiej żony. To dla mnie za­ szczyt, milady. Doskonale, doskonale. A teraz, za po­ zwoleniem, nie mam słów, żeby wyrazić, jak bardzo zmartwiła mnie wiadomość o śmierci pańskiego ojca, i panie Wyndham. Ojciec Trevora wprwdzie nie żył już od pięciu lat, jednak Trevor skinął uprzejmie głową i podziękował panu Burgessowi. 237

- Jak rozumiem, przybyliście państwo, aby dowie­ dzieć się czegoś, co pozwoliłoby nam odnaleźć skarb Wyndhamów? - powiedział wreszcie Burgess, pod­ chodząc bliżej i jeszcze bardziej zniżając glos. - Ach, chłopcze, nie jestem głupi i domyślam się, że nie traktujesz tego wszystkiego poważnie. Sądzisz za­ pewne, że to bajania, majaczenia chorego umysłu. Poprzedni lord tylko się z tego śmiał. Ale czy ja wy­ glądam na człowieka, który oddawałby się czczej ga­ daninie? Widzę, że nadal mi pan nie wierzy. Uważa pan mnie za zbzikowanego starego głupca. Nie szko­ dzi, chłopcze. Poczekaj tylko, aż to zobaczysz. - Od­ wrócił się na pięcie i zniknął za zasłoną oddzielającą wnętrze sklepu od zaplecza tak szybko, jak tylko po­ zwalała mu na to jego masywna budowa. Po chwili wrócił, piastując w objęciach olbrzymią księgę, która wyglądała na bardzo starą. Na okładce dzieła znajdo­ wał się iluminowany krzyż, spowity rzędem przepięk­ nych pereł. Krzyż był czerwony, a perły ciemnoszare. Czerwony atrament zblakł i spłowiał, lecz kolor po­ został żywy. - Podejdźcie tutaj, jak najdalej od światła. Strony są tak kruche, iż w każdej chwili mogą się rozpaść. A teraz spójrzcie na to wszyscy. Ostrożnie położył księgę na ladzie. Duchessa z rozkoszą wdychała kurz, unoszący się przy odwra­ caniu grubych, pożółkłych kart. Strony dzieła pokry­ te były pięknym, niezwykle ozdobnym pismem, wy­ konanym atramentem w kolorze głębokiej czerni, królewskiego błękitu czy mocnej czerwieni - takiej jak krzyż na okładce. Były tam także rysunki, ukazu­ jące pasące się na tle dziwnych formacji skalnych by­ dło, duchownych błogosławiących mężczyzn i kobie­ ty, klęczących na rynku miasta, a także we wnętrzu małej normandzkiej kaplicy, wyglądającej zdecydo238

wanie znajomo. Były tam też szkice wspaniałego opactwa, narysowane czarnym atramentem na tle ciemnych chmur. Następne strony ukazywały pokry­ te bujną zielenią grunty. - Wiem, co to za opactwo - powiedział Marcus, przesuwając lekko palcem po konturach budowli. -Ja także, milordzie. To opactwo Saint Swale, niegdyś jeden z najbogatszych klasztorów w północnej Anglii. - Jego ruiny znajdują się bardzo blisko Chase Park - dodał Marcus. - Więc to jest Saint Swale - powiedziała Duchessa. - Często w dzieciństwie bawiłyśmy się tam z Antonią i Fanny. - Tak, milady. A Cromwell, ten żałosny szakal, umieścił je na czele swojej listy. - Cromwell? - zdziwił się Trevor. - Sądziłem, że Cromwell to ten człowiek, który poprowadził anty¬ monarchistów przeciwko królowi i doprowadził do ścięcia Karola I, gdzieś tak w połowie siedemnastego wieku. - Oliver Cromwell to prawnuk tego bratanka Cromwella. Zdrada, chciwość i żądza władzy to cechy wszystkich potomków tego przeklętego rodu, za przeproszeniem, milady. Król Henryk VIII, mianu­ jąc Cromwella swoim wiceregentem, dał mu większą władzę, niż człowiekowi godzi się posiadać. - A więc to były czasy Henryka VIII. O co chodzi­ ło z tą listą? - zapytał Trevor. - Król był bankrutem, zaś najłatwiejszą drogą, aby zapełnić skarbiec, było przejęcie majątku klasztorów, podlegających dotąd papieżowi. A skoro król miano­ wał się głową Kościoła... Cromwell sporządził listę, na której znalazły się najbogatsze klasztory. Następ­ ne trzy lata, pomiędzy 1535 a 1538 rokiem, to czasy upadku państwa. 239

- Chyba zaczynam rozumieć, skąd wzięła się ta le­ genda - powiedział Marcus, pocierając dłonią pod­ bródek. - Wiele z tych klasztorów posiadało olbrzy­ mie majątki, nie tylko w ziemi, budynkach czy gruntach ornych, lecz także w złocie i klejnotach. A dzieła sztuki sakralnej były bezcenne już wówczas - te wszystkie złote krzyże inkrustowane dr.ogimi ka­ mieniami i podobne przedmioty. Mnisi wiedzieli, na co się zanosi i dlatego ukryli, co tylko zdołali. - Właśnie tak, milordzie, właśnie tak - wtrącił pan Burgess z aprobatą. - Jednak byłoby logiczne, gdyby zamiast ukrywać skarb, wzięli go ze sobą, gdy uciekali. - To byli słudzy Boga - powiedział pan Burgess głosem, który mógłby należeć do biskupa. - Nie chcieli, by skarby ich klasztoru wpadły w chciwe łapy króla. - O ile pamiętam - mówił dalej Marcus - więk­ szość mnichów została pozostawiona samym sobie, gdy Henryk VIII posprzedawał klasztory ludziom, którzy mogli zapłacić za nie tyle, ile zażądał. Wielu umarło z głodu, ponieważ nie potrafili się utrzymać. - Co prawda, to prawda, nieszczęsne sukinsyny. Pani wybaczy, milady. Sukinsyn to nader uniwersalne słowo, pomyślała. Skoro mnisi byli sukinsynami, to chyba bycie sukinsy­ nem nie może oznaczać czegoś bardzo złego, prawda? - Więc znalazł pan ślad, wskazujący, gdzie mnisi ukryli skarby opactwa? - Niezupełnie, panie Wyndham. Mam dowód, że w ogóle ukryto jakiś skarb. Pan Burgess przewrócił następną stronę. Znajdo­ wał się na niej tylko krótki tekst, napisany po łacinie. Przesunął zgrubiałymi palcami pod rządkiem wyra­ zów i zaczął tłumaczyć: - Mnich pisze, że było to 240

podczas święta Beltane - czyli pierwszego maja, kie­ dy to po dziś dzień w Szkocji i północnej Anglii praktykuje się pogańskie rytuały. - Ta ostatnia infor­ macja najwyraźniej miała oświecić Trevora. - Tak więc, tego roku świąteczna noc była ciemna jak oczy trupa, a wiatr hulał po dolinach i świstał pośród stro­ mych skał, grożąc zniszczeniem klonowym lasom. Ogniska płonęły jasno i wielu ludzi zatraciło się w tańcu, pośród szalejącej wichury i ognia. Wielu zginęło lub spłonęło, lecz inni nie przerywali cere­ monii, kołysząc się w odwiecznym rytmie, wykrzyku­ jąc w nieprzytomnej ekstazie i odprawiając starożyt­ ne rytuały płodności, które miały zapewnić dobrą pogodę latem i obfite zbiory jesienią. Pisze, iż on i jeszcze sześciu braci ukradkiem wywlekli z opactwa skrzynię, ponieważ doszła ich wieść, że Cromwell wysłał swoich ludzi, by uprzedzili zamiary mnichów. Spójrzcie tutaj. Wygląda to tak, jakby taszczyli ze so­ bą ciało, olbrzymie, opasłe cielsko, tak pisze mnich. To bardzo dziwne. Cóż to mogłoby być za ciało? Wrócił do poprzedniej strony. - Pisze tutaj, iż przy­ rzekli Ojcu Świętemu, że król nie dostanie ich bo­ gactw, by posługiwać się nimi do swoich niegodnych celów. To było wszystko. Pan Burgess powoli odwrócił kar­ tę. Na następnej stronie znajdował się rysunek, uka­ zujący płonące ognie Beltane, strzelające wysoko w niebo, i przyglądających się im ludzi o nieprzytom­ nych twarzach. A potem wszystko się zmieniło. Lu­ dzie nadal coś wskazywali lub po coś sięgali, lecz teraz wyglądało to tak, jakby gdyby znajdowali się we wnę­ trzu, nie przy ognisku. I spoglądali w górę. Pan Burgess delikatnie odwrócił kolejną stronę. Za nią nie było już nic, poza rzucającym się w oczy śla­ dem, że ktoś wyrwał z księgi jedną lub więcej kart. De241

likatnie, jakby dotykał najcenniejszego klejnotu, pan Burgess przesunął palcami wzdłuż krawędzi wyrwa­ nych stron. - Ktoś wyrwał następne strony. Wszystkie. - A niech mnie! - powiedział Marcus. - Rzeczywiście - zgodził się Trevor. - Ale kto? - spytała Duchessa. - I kiedy? - Dawno temu - odparł pan Burgess. - Krawędzie zdążyły już pożółknąć, widzicie? - Ciekawe, kto mógł to zrobić - zastanawiał się gło­ śno Trevor. - W każdym razie złodziej nie znalazł skarbu, gdyż inaczej z pewnością coś byśmy o tym sły­ szeli. - Pan mi wygląda znajomo - powiedział nagle Marcus. - Jest coś w sposobie, w jaki trzyma pan gło­ wę, a także... - Nic dziwnego, milordzie. Jestem pańskim dalekim kuzynem, i pańskim także, panie Wyndham. No cóż dodał, uśmiechając się do Duchessy -jesteście moimi krewnymi. Moja matka, choć z nieprawego łoża - pa­ ni wybaczy, milady - była przyrodnią siostrą waszego dziadka. Dlatego nietrudno nam było zaprzyjaźnić się z pańskim ojcem, panie Wyndham, i podtrzymywać tę przyjaźń, dopóki nie wyjechał do kolonii. Lord, natu­ ralnie, nie uznał mnie za członka rodziny. Marcus uścisnął dłoń swego kuzyna, zapewniając, iż on z pewnością nie będzie się go wypierał. - Boże święty - powiedział, potrząsając głową, kie­ dy wracali do chłopca, cierpliwie czekającego przy koniach - znowu to samo. Jak sądzisz, Duchesso, czy oczekuje się po mnie, że będę podtrzymywał tradycję i zaludnię okolicę bękartami? I czy duchy przodków będą mnie nawiedzać, jeśli nie będę się do tego do­ statecznie przykładał? - Zrobisz, jak zechcesz - odparła Duchessa, nagle pochmurniejąc - ale nie o to tu chodzi. To, czego się 242

dowiedzieliśmy, sprawiło, że uwierzyłam, iż w tej hi­ storii jest coś więcej, niż tylko majaczenia opętanego obsesją umysłu. - Zapisałem to, co było w księdze - powiedział Trevor. - A ty - powiedział Marcus, zwracając się do Du­ chessy - bardzo ładnie przerysowałaś te szkice. Nie wiedziałem, że masz uzdolnienia prawdziwej damy. Nie przestajesz mnie zadziwiać. Nie podoba mi się to. - Nie masz pojęcia o wielu sprawach, Marcusie powiedziała. - A jeśli nawet masz, to trudno ci przy­ jąć to do wiadomości. Dostrzegł uśmieszek na jej twarzy i pożałował, że Trevor nie znajduje się gdzieś daleko. Pragnął jej. Po prostu. Marzył o tym, by zadrzeć jej spódnicę, oprzeć ją o drzewo i wejść w nią. Zadrżał. Przeklęty Trevor. Spojrzała na niego. Uśmieszek zastygł jej na twa­ rzy, ale nie odwróciła wzroku. Po prostu wpatrywała się w niego, a potem nieświadomie postąpiła krok w jego stronę. Zaklął. . Trevor przez chwilę przyglądał się im obojgu, a po­ tem szybko dosiadł Clancy'ego i wbił obcasy w jego boki. - Postarajcie się nie spaść z klifu! - zawołał i pognał przed siebie. Marcus zaklął znowu i pomógł żonie dosiąść Bir­ die. - Tylko poczekaj - powiedział sobie. - Poczekaj. - Mam zamiar odnaleźć ten skarb - powiedziała, nie spuszczając wzroku z jego oczu, bardziej błysz­ czących i niebieskich niż letnie niebo nad nimi. - Jaki skarb? - zapytał, wpatrując się w jej piersi.

ROZDZIAŁ17 Podczas dwugodzinnej jazdy z powrotem do Chase Park Marcus nie powiedział ani słowa. Milczała tak­ że Duchessa. Nie patrzyła na niego, ale przez cały czas o nim myślała. O nim i o tym, co jej zrobi. Popę­ dziła Birdie, by biegła szybciej. Gdy dojechali wreszcie do stajni Chase, niemal zwlókł ją z siodła, złapał za rękę i powiedział zduszo­ nym głosem: - Chodź ze mną. Natychmiast. - Ściska­ jąc mocno jej dłoń i ciągnąc ją za sobą, pognał do sta¬ jen, otworzył kopniakiem drzwi siodłami i zamknął je obcasem. Przekręcił klucz w zamku, ani na chwilę nie puszczając jej dłoni. Nie miała pojęcia, że mężczyzna może tak bardzo pragnąć się kochać, i to w biały dzień. W dodatku znajdowali się zaledwie o pięć minut od swoich sy­ pialni. Więc jak to - wytrzymał dwugodzinną jazdę, a teraz nie może czekać ani chwili dłużej? To do­ prawdy fascynujące. I może ma coś wspólnego z tym, przed czym ostrzegał ją Badger. Z tym niegodnym zachowaniem. Miała nadzieję, że tak właśnie jest. A nawet więcej niż nadzieję - pragnęła tego. - Nareszcie - powiedział, odwracając się do niej i przyciągając ją do siebie. Policzki mu płonęły, kiedy bez słowa wpatrywał się w nią zwężonymi oczami. Pośpiesz się, Duchesso. Przyciśnięta do jego piersi, słyszała mocne bicie serca Marcusa. Zamknęła oczy, wsłuchując się, jak te dwa słowa rozbrzmiewają bez końca w jej umyśle. Co chcesz, żebym zrobiła? - szepnęła, czując takie pożądanie, że ledwo mogła mówić. Rozłożyła płasko 244

dłonie na piersi Marcusa, by lepiej czuć bicie jego serca i wspięła się na palce. - Powiedz mi, co chcesz, żebym zrobiła, Marcusie. Spojrzał na nią, owładnięty pożądaniem. - Bądź sobą. Chcę się przekonać, czy znów będziesz jęczała, czy będziesz krzyczała i o mało mnie nie zrzucisz. I czy znów oszalejesz, gdy będę cię pieścił. Poczuła, jak jego wielkie dłonie rozpinają jej ża­ kiet. Domyśliła się, że wstrzymuje oddech, a potem nagle jego dłonie objęły jej piersi poprzez cienki ba­ tyst bluzki. Zamknął oczy i odrzucił w tył głowę, roz­ koszując się dotykiem jej ciała. - Marcus - powtórzyła. Przytulił ją mocniej. Zdjął jej fikuśny kapelusik i wyjął spinki z włosów. - Aaa jęknął, całując jej ucho, zdmuchując z ust kosmyki włosów, ogrzewając oddechem jej ciało i przesuwając dłońmi po włosach. - Pragniesz mnie, Duchesso? Przytuliła się do niego, jak tylko mogła najmocniej i przesunęła dłonie z jego pleców na pośladki. - To najgłupsze pytanie, jakie kiedykolwiek zadałeś. Musiał się uśmiechnąć, chociaż nie przyszło mu to łatwo. W sekundę rozebrał ją i ułożył na plecach, a potem stanął nad nią i wpatrując się w jej ciało, zrzucał z siebie gorączkowo ubranie. Ona zaś leżała spokojnie na swoim kostiumie do konnej jazdy, z ro­ snącym podnieceniem przyglądając się, jak jej męż­ czyzna pozbywa się kolejnych sztuk odzieży. A kiedy zrzucił z siebie spodnie i stanął nad nią nagi, ze ster­ czącym członkiem, oswobodzonym wreszcie i goto­ wym, powiedziała: - Pośpiesz się, proszę. - A potem wyciągnęła do niego ramiona i z pociemniałymi z po­ żądania oczami dodała: - Boże, jesteś piękniejszy niż twój ogier. Uniósł brwi, słysząc to porównanie i ukląkł obok niej. - Stanley sprawia ból klaczy, kiedy ją bierze. 245

A ja nie będę się śpieszył, Duchesso, a przynajmniej spróbuję tego nie robić. Mówiąc to wyciągnął się obok niej i ostatnie słowa wyszeptał już prosto w jej ucho. Krzyknęła cicho, unosząc ku niemu twarz. - Spokojnie - powiedział, popychając ją z powro­ tem na posłanie dłonią ułożoną płasko na jej brzu­ chu. - Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Tylko otwórz się dla mnie, Duchesso. Nie musisz robić nic więcej. Zapragnął jej ust, a ona podała mu je, rozchylając wargi, by mógł dotknąć języka. Wygięła się w łuk, czu­ jąc obok siebie jego drżące ciało, jego dłoń przesuwa­ jącą się z jej piersi na brzuch, ugniatającą jej ciało, lekko naciskającą i gładzącą kości miednicy, a potem zsuwającą się niżej i delikatnie muskającą ciepłe wnę­ trza ud, by w końcu dotknąć jej tam i pieścić, z począt­ ku delikatnie, potem coraz bardziej zdecydowanie, aż wreszcie zaczęła poruszać się w rytmie, jaki narzucały jej te palce i nagle nie było już nic poza tą pieszczącą ją dłonią, jego wargami na jej ustach i jego gorącym ciałem ponad nią. Tym razem usta Marcusa ani na moment nie opuściły jej ust, a palce sprawiały, iż cała drżąca zdawała się roztapiać pod ich dotykiem. Wreszcie, kiedy zdawało się jej, że dłużej już tego nie wytrzyma, uniósł się lekko i wsunął w nią mocno i głę­ boko, sprawiając, że ciało Duchessy roztopiło się w eksplozji jaskrawego światła, wstrząsane przyjem­ nością tak silną, tak nieodpartą, że aż krzyknęła, wbi­ jając palce w jego ramiona i plecy i zatracając się w rozkoszy. On zaś wchodził w nią wciąż od nowa, unosząc się i opadając, a kiedy spojrzała w jego twarz, surową w przyćmionym świetle siodłami, oczy Marcusa zda­ wały się zupełnie szalone, a spojrzenie nieprzytomne. 246

Wyglądał, jakby targało nim nieopisane cierpienie. Zacisnął szczęki, twarz mu płonęła, a ciało stężało. Przez chwilę trwał tak nieruchomo, a ona czuła, jak jego członek pulsuje gdzieś głęboko w jej ciele. A po­ tem nagle odsunął się od niej, oddychając ciężko, po­ jękując, jakby z bólu i przeklinając. Oparł się mocno o jej biodra, a ona nie wiedziała, nie rozumiała, do czego zmierza, dopóki nie poczuła na brzuchu jego nasienia. Przez chwilę poruszał się miarowo, a potem ukląkł pomiędzy jej udami, oddychając ciężko, z za­ mkniętymi oczami i opuszczoną głową. Nie powiedziała nic, po prostu wpatrywała się w niego, czując, jak ogarnia ją chłód. Przyjemność, ja­ kiej przed chwilą doznała, była już tylko odległym wspomnieniem, pozostawiając ją zimną niczym po­ piół w kominku latem. Nie czuła nic prócz pustki, któ­ ra zdawała się wypełniać ją bez reszty. Teraz wiedzia­ ła, dlaczego był taki zły na siebie poprzedniej nocy. Spostrzegła na brzuchu jego nasienie. Nie poruszy­ ła się. Jeżeli będzie leżała nieruchomo i nie powie nic, ani jednego słowa, pomyślała, być może ból choć trochę ustąpi, a może on powie coś, co pozwoli jej się pozbierać. Wstał i stanął nad nią nagi. - Wezmę chusteczkę. Zamknęła oczy, odwróciła się na bok i podciągnę­ ła nogi. Nie obchodziło jej, że jest naga, i że on na nią patrzy. Nic już nie miało znaczenia. Uświadomiła so­ bie, że klęka znów obok niej, poczuła jego dłonie na ramieniu i biodrze. Odwrócił ją do siebie i starł z niej nasienie. - I żebyś nie ośmieliła się płakać, Duchesso - po­ wiedział cicho, pochylając nad nią twarz. - Nie chcę słyszeć tych przeklętych kobiecych szlochów ani skarg, że cię wykorzystałem, że nie zaznałaś przyjem­ ności. Jeżeli twoje krzyki o czymś świadczą, to nie 247

możesz się skarżyć. Nie pozbawiłem cię niczego poza moim nasieniem, ale wiedziałaś, że mam zamiar tak postąpić. Jeżeli nawet nie zdawałaś sobie sprawy, co mam zamiar zrobić, to teraz już wiesz. Powiedziałem ci, że nie zapłodnię cię, abyś urodziła dziedzica tego drania. I tak będzie. A teraz wstań i ubierz się. Rzucił chusteczkę na jej spódnicę i zaczął się ubie­ rać. Obserwowała jego pełne wdzięku ruchy, kiedy zajmował się sobą, nie zwracając na nią uwagi, jak gdyby była tylko narzędziem jego męskiej przyjem­ ności, niczym więcej. Spojrzała na jego dłonie, takie duże i silne, te dło­ nie, które sprawiały, że ona... Zamknęła oczy. Jak on nad sobą panował. Nad sobą i nad nią. Ona nie pa­ nowała ani nad sobą, ani, prawdę mówiąc, nad ni­ czym. Powoli usiadła i wsunęła przez głowę cienką koszu­ lę. Wpatrując się w piękne hiszpańskie siodło, powie­ działa: - Badger przygotowuje dziś osobiście kolację. Marcus spojrzał na nią, zaskoczony. Nie powinie­ nem być zdziwiony, że nie płacze ani nie okazuje swych uczuć, pomyślał - tak było zawsze, poza chwi­ lami, gdy chciała, by sprawił jej przyjemność. Nie, ona nie okaże niczego, ponieważ okazanie uczuć mo­ głoby poniżyć ją we własnych oczach. - Co ma zamiar podać? - zapytał. - Pieczone jagnię z sosem morelowym. Twierdzi, że właściwe posiekanie łopatki baraniej zajmuje zbyt wiele czasu, więc zamiast tego włożył ją rano do ma­ rynaty. Marcus chrząknął, wkładając płaszcz. Podszedł do krzesła, usiadł i zaczął wciągać buty. - Upiecze też ciasto z wiśniami i migdałami. To ulubione ciasto mojej matki. To oraz herbatniki z cu­ krem i porzeczkami. 248

Wstał i spojrzał na nią, siedzącą ze skrzyżowanymi nogami na spódnicy, z wilgotną chusteczką tuż obok, w koszuli, sięgającej jej zaledwie do ud i ukazującej piękne, białe nogi. Z potarganymi włosami i obojęt­ nym wyrazem twarzy wyglądała tak ślicznie i bezbron­ nie, że poczuł ukłucie niepokoju. Potrząsnął głową. Nie, nie Duchessa, ona z pewnością nie pozwoliłaby sobie odczuwać niczego, co zburzyłoby spokojny rytm jej oddechu - z wyjątkiem chwil, kiedy ją pieścił i ko­ chał się z nią. A to dawało mu nad nią przewagę. Co za przyjemna myśl. Potrafi zburzyć ten spokój w ciągu sekundy. Zrobił krok naprzód, ale zatrzymał się i zmarszczył brwi. - Czy nie uważasz, że to trochę dziwne, rozmawiać o przepisach kulinarnych Badge­ ra, kiedy dopiero co się kochaliśmy? - Wolałbyś, żebym milczała? - Zwykle tak właśnie robisz. Jesteś chłodna i nie­ przystępna. Tego oczekiwałem. - Mówię o jedzeniu, aby przerwać milczenie, za­ pewnić ci tło akustyczne, gdy się ubierasz. Wolałbyś, abym mówiła o czymś innym? - Tak. O mnie i o tym, co z tobą robiłem, o przyjem­ ności, jaką ci dałem. O tobie i o tym, czego cię wkrót­ ce nauczę. Jak dotąd, ty tylko bierzesz, Duchesso, nic tylko bierzesz. Nie chciałabyś nauczyć się dawać? Spoglądając gdzieś poza jego prawe ramię, zapyta­ ła: - Czy wiesz, jak kandyzuje się śliwki i jabłka? - Nie mam pojęcia. - Nie wolno ci zapominać, że dobry kucharz, taki jak Badger, potrafi przyrządzać z produktów żywno­ ściowych lekarstwa. Przykucnął obok niej i uniósł jej brodę. - Cicho bądź. Umilkła natychmiast, jak gdyby zmieniła się ka­ mień. 249

Pocałował ją, skłaniając, by rozchyliła dla niego wargi, choć wcale jej do tego nie zmuszał. To właśnie było najgorsze - gdy tylko poczuła jego język delikat­ nie wsuwający się w jej usta, nie potrafiła zignorować żaru, który rodził się gdzieś głębi brzucha i stopnio­ wo obejmował całe ciało. Bezsprzeczna łatwość, z ja­ ką udawało mu się rozbudzić ten żar, upokarzała ją. Nagle odsunął się i stanął nad nią. - Ubieraj się. Wszyscy stajenni już pewnie domyślili się, co tu robi­ liśmy. No dalej, pomogę ci, Masz słomę we włosach. I chyba powinienem zabrać tę chusteczkę. Pachnie tobą i mną, a ja z pewnością nie chciałbym, byś pa­ miętała, że gdy się do ciebie zbliżam, tracisz rozum i zachowujesz się jak klacz pod ogierem. Poczuła, jak coś w niej pęka, a potem rozpada się, uwalniając gniew, jakiego nie czuła jeszcze nigdy w swoim dziewiętnastoletnim życiu. Wiedziała, co to takiego, choć nigdy przedtem niczego podobnego nie doświadczyła. O tak, wiedziała, i pozwoliła, by gniew sycił się sobą i rósł w niej, by stawał się coraz silniej­ szy. Czuła, jak pulsuje w każdej cząsteczce jej ciała, tak czysty i silny, że prawie nie do opanowania. Wspomnienie tamtego dnia, kiedy to dowiedziała się, kim naprawdę jest, zapłonęło w jej pamięci tak żywo i wyraźnie, jakby to było wczoraj. Widziała obie służące, słyszała, jak o niej rozmawiają. Zobaczyła siebie, maleń­ ką i bardzo przestraszoną, jak wędruje samotnie po wiel­ kim domu, szukając żony ojca, ponieważ wiedziała, że tylko ona powie jej prawdę, lecz nie zdając sobie sprawy, jak bardzo ta kobieta jej nienawidzi, jak nieznośna jest dla niej sama świadomość istnienia tego dziecka - dziec­ ka miłości. To było coś o wiele gorszego niż sama tylko nienawiść - ta zimna pogarda, ta chęć ugodzenia jak naj­ dotkliwiej bezbronnej dziewięcioletniej dziewczynki, która właśnie dowiedziała się, że jest bękartem. 250

A potem Marcus nazwał ją Duchessa i całe to wy­ muszone opanowanie, ta udawana wyniosłość i nie­ naturalna rezerwa, tak łatwo zaaprobowane przez otoczenie, wniknęły jej w krew tak głęboko, że nie potrafiła już reagować inaczej, jak tylko okrywając się nimi jak tarczą. Pielęgnowała ów spokój i rezerwę niczym cenną różę w ogrodzie matki, dopóki nie sta­ ły się integralną częścią jej osobowości, nie stały się nią. I tak została Duchessa. I była nią aż do tej chwili, kiedy to gniew zapłonął w niej niczym pochodnia. Była znów naga, jej emocje uzewnętrzniały się, czyste, mocne i złaknione prze­ mocy. Bez słowa wpatrywała się w niego, pozwalając, by narastał w niej gniew. Wstała powoli i wygładziła pomiętą, poplamioną koszulę. Zobaczyła, że jej dłonie drżą. Tym razem to drżenie nie było wyrazem obawy, ale przejawem oczyszczającego, słodkiego gniewu. Jakże była słod­ ka ta furia, którą ukryła gdzieś głęboko w sobie tak wiele lat temu! W milczeniu przyglądała się, jak Mar­ cus podchodzi do krzesła i siada na nim, krzyżując nogi i ramiona. - Ubieraj się - powiedział. - Możesz spróbować przy tym paru kobiecych sztuczek. Chciałbym zoba­ czyć, czy masz do tego talent. Nie rozumiesz, Du­ chesso? No wiesz, ubieraj się powoli, kuś mnie po­ chyleniem głowy, pokaż trochę biustu, poruszaj uwodzicielsko biodrami. Ciekawy jestem, czy to po­ trafisz. Bez słowa wpatrywała się w mężczyznę, któremu oddała siebie, którego uratowała - a prawdę mówiąc, uratowała też przyszłość jego rodu - a który okazał się tyranem, głupcem i dzikusem, poniżającym ją wciąż od nowa i za każdym razem bardziej niż wyda­ wało się jej możliwe. Wycofał się z jej ciała, ponieważ 251

nienawidził jej ojca. Traktował ją jako narzędzie swo­ jej rozkoszy, lecz wzgardził jej łonem, ponieważ mo­ gło związać go z wujem, którego tak nienawidził. Wzgardził nią, mimo że była tylko bękartem, a może właśnie dlatego. Po prostu nie przejmował się krzyw­ dą, jaką jej wyrządzał. Bo wiedział, że ona i tak zgo­ dzi się na wszystko, w pokorze przyjmie każdą karę, jaką jej wyznaczy. I w tym momencie uświadomiła sobie, że jego nie­ nawiść do wuja nawet w przybliżeniu nie dorównuje furii, która spalała ją teraz i która rozjaśniała jej umysł, pozostawiając go chłodnym i zdecydowanym. Przez chwilę pozwoliła mu karmić się wspomnienia­ mi z dzieciństwa i obrazami niedawnych upokorzeń. Uśmiechnęła się lekko, rozglądając się po siodlar¬ ni i czując, jak gniew, spalający jej wnętrze, przemie­ nia się coś o wiele prostszego, coś czystego i zimnego jak lód, coś naprawdę niebezpiecznego. Gdyby miała strzelbę, zastrzeliłaby go. Złapała leżący w pobliżu bicz, uniosła go wysoko i ruszyła w stronę Marcusa, wrzeszcząc bez opamiętania: - Ty przeklęty draniu! Myślisz, że będę siedziała cicho, pozwalając ci się po­ niżać? Myślisz, że możesz traktować mnie jak byle kogo? Nienawidzę cię, słyszysz mnie, Marcusie, ty przeklęty cholerny draniu! Nigdy więcej nie wykorzy­ stasz mnie, traktując to jako swój przywilej, swoje prawo. Nigdy więcej! Smagnęła go biczem po piersi i ramionach. Nawet się nie poruszył, zaskoczony i niezdolny uwierzyć w to, co usłyszał z jej ust ani odczuwać bólu. Po pro­ stu nie potrafił skojarzyć tej megiery, tego oszalałego stworzenia z Duchessa, kobietą, którą znał od dzie­ sięciu lat. Dyszała ciężko, jak po długim biegu. Z trudem chwy­ tała powietrze, czując, że robi się jej niedobrze z napię252

cia. - Chcesz, żebym cię uwodziła? Paradowała przed tobą, jakbyś był moim panem, moim właścicielem? Ty plugawy łotrze! - Uderzyła go znowu i tym razem po­ czuł ból. Ryknął i poderwał się z krzesła. - Do diabła, dość tego! Co ci się stało, do cholery! Dopiero co siedzia­ łaś potulna niczym jakaś głupia krowa, milcząca i po­ słuszna jak zwykle, paplając o jedzeniu. O jedzeniu, na miłość boską! I nic nie wskazywało, do czego je­ steś zdolna! - Nigdy więcej nie nazywaj mnie krową, ty głup­ cze! - Znowu go uderzyła. Wyciągnął rękę, aby ode­ brać jej bicz, lecz uskoczyła i uderzyła znowu, tym razem chybiając. Gdyby nie to, rzemień przeciąłby mu ciało. Stanął w miejscu. Nie mógł uwierzyć, że to się na­ prawdę dzieje, choć ból w miejscach, gdzie dosięgły go smagnięcia, świadczył o czymś innym. Mimo to... - Nie uderzysz mnie więcej, Duchesso - powiedział głosem zimniejszym i bardziej zdecydowanym niż ten, którego używał na polu bitwy. - Zobaczysz, po­ żałujesz, że w ogóle mnie uderzyłaś. - Tylko spróbuj, a uduszę cię, ty głupi, niewdzięczny łotrze. Boże, i pomyśleć, że cię uratowałam, że sądzi­ łam, iż jestem ci winna twoje dziedzictwo. Nie zasłu­ gujesz na nic, Marcusie, poza solidnym laniem, które rzuciłoby cię na kolana. Tak, oto, czego ci trzeba! Rzuciła w niego biczem, złapała uzdę i zaczęła wy­ machiwać nią z całej siły. Nagle poczuła, jak metal zagłębia się w ciele, uderza o jego czaszkę i był to do­ skonały cios, czysty, mocny - i zasłużony. Niewzru­ szona patrzyła, jak chwieje się na nogach z dłonią przyciśniętą do głowy, wpatrując się w nią z niedo­ wierzaniem, a potem opada na klęczki i wreszcie przewraca się na bok, zemdlony. 253

Dyszała ciężko, czując się silniejsza niż najpotężniej­ sza spośród Amazonek. Ostrożnie odłożyła uzdę, uklę­ kła i przyłożyła dłoń do serca Marcusa. Biło równo. Wyjdzie z tego, przeklęty drań. Miała nadzieję, że bę­ dzie temu towarzyszył ból głowy silniejszy od najgor­ szego bólu serca, jakiego dzięki niemu doświadczyła. Wstała, wygładziła raz jeszcze koszulę, a potem spokojnie się ubrała. Spojrzała na niego po raz ostat­ ni, uśmiechając się na widok jego surduta przecięte­ go uderzeniami bicza i wyszła z siodłami, starannie zamykając za sobą drzwi. Wieczór był ciemny i nieprzyjemny, padał zimny deszcz, a gałęzie klonów i lip ocierały się o siebie, szarpane porywistym wiatrem. - Zupełnie jak wtedy, w noc Beltane - powiedziała na głos, a potem roze­ śmiała się, odrzucając do tyłu głowę i pozwalając, by deszcz obmywał jej twarz i włosy. Czuła się cudow­ nie. Czuła się silna. Znów była sobą.

ROZDZIAŁ

18

Pokój zwany Zieloną Kostką wydał jej się bardzo przytulny. Ze względu na brzydką pogodę opuszczo­ no zasłony, a w kominku płonął ogień. Było późne po­ południe i znajdowała się tu sama. Nie przeszkadzało jej to, nie tym razem. Nie myślała wiele o Marcusie. Poświęciła mu zaledwie chwilę, zastanawiając się, czy już oprzytomniał, a jeśli tak, to czy wlecze się właśnie do domu. Być może powinna wyjść mu na spotkanie. Nie, lepiej nie, bo mogłaby roześmiać mu się w twarz. Zamiast tego uśmiechnęła się do siebie, czując, jak ogarnia ją przyjemne ciepło - prawie tak samo przy­ jemne, jak to, które ogrzewało ją od wewnątrz. 254

- Witaj, Duchesso. Widzę, że jesteś sama. Możemy porozmawiać? Odwróciła się powoli i spojrzała na Trevora. Ależ jest przystojny, pomyślała. No i nie jest kretynem jak jej mąż. - Wejdź, proszę - powiedziała. Zatrzymał się przy jej krześle, a potem zmienił za­ miar, podszedł do kominka i oparł się o gzyms. Wiesz, że możesz mi się zwierzyć, Duchesso. Zdaję sobie sprawę, że jestem dla ciebie niemal obcym człowiekiem, lecz czasem łatwiej zaufać obcemu. Zwłaszcza jeżeli potrafi zachować dyskrecję. Coś cię dręczy. - Ze mną wszystko w porządku - powiedziała. Przynajmniej teraz. Dlaczego pomyślałeś, że coś mnie dręczy? - Z powodu twojego nienaturalnego opanowania powiedział powoli. - Kiedy milkniesz raptownie i za­ czynasz wyglądać jak to piękne, lecz nieruchome ma­ lowidło nad kominkiem, od razu widać, że coś cię trapi. Ku jego zdumieniu roześmiała się. - Rzeczywiście, jesteś bardzo spostrzegawczy, Trevorze, ale mój spo­ kój dzisiaj to zupełnie coś innego niż tamten po­ przedni bezruch i milczenie. Jestem po prostu zmę­ czona. Więc możesz mi wierzyć, że teraz już wszystko ze mną w porządku, w absolutnym porządku. - Masz rację - powiedział powoli. - Coś się zmie­ niło, jesteś dziś jakaś inna. Kiedy zobaczyłem, jak sie­ dzisz tu taka cicha, taka spokojna, pomyślałem, że chociaż Marcus zna cię, od kiedy byłaś dzieckiem, ni­ gdy się nie domyślił, że ten twój spokój to tylko poza, tarcza, którą osłaniasz się przed tymi, którzy mogliby cię zranić. On uważa, że powoduje tobą arogancja, że odgrywasz królową, nieosiągalną dla swoich podda­ nych. I to go denerwuje, wiesz o tym. 255

- Spostrzegawczy to mało powiedziane. Wprost mnie przerażasz, Trevorze. Masz rację, coś się stało i ta dziewczyna, którą opisałeś tak trafnie, zniknęła gdzieś we mgle. Już jej nie ma. A jeśli wydaję ci się milcząca lub nadmiernie spokojna, to dlatego, że mam ochotę milczeć i siedzieć spokojnie. Życie po­ trafi dostarczać nam satysfakcji, nie sądzisz? Do zo­ baczenia przy kolacji, Trevorze. Wstała z krzesła i wyszła z pokoju, pogwizdując jedną z wojskowych przyśpiewek Spearsa. Spoglądał za nią, zdumiony. Co mogło się stać? I gdzie, u licha, jest Marcus? - O czym rozmawiałeś z tą małą flądrą? Podniósł wzrok i spojrzał na matkę. - Ona nie jest flądrą. Jest hrabiną Chase. A także damą. Ma w so­ bie uprzejmość i dobroć, z jaką nie spotkałem się ni­ gdy dotąd. - Przerwał na chwilę, słysząc pogardliwe prychnięcie matki, a potem dodał: - Doprawdy, jeże­ li nie potrafisz powściągnąć języka, może się zdarzyć, że po prostu nas stąd wyrzuci. - Nie ośmieli się. Jest bękartem, a lord jej nie zno­ si. Nie ma tu władzy. Jest niczym. A poza tym wyda­ je mi się, że ja o wiele bardziej przypadłam lordowi do gustu. Trevor popatrzył z niedowierzaniem na swoją dro­ gą rodzicielkę, poklepującą ciasno zwinięte kiełbaski loków, upięte nad lewym uchem. - Zapewniam cię, że Marcus szaleje za Duchessa - powiedział z wes­ tchnieniem. Żałował, że nie może dodać, iż uczucia Marcusa dopiero co ujawniły się w sposób nie przed­ stawiający żadnych wątpliwości co do ich charakteru, ale powstrzymał się. Jeżeli Marcus dobrze wywiązał się z zadania, to skąd ta zmiana w niej? Skąd wzięła się siła, której nawet nie starała się ukryć? To fascy­ nujące, pomyślał. Lecz co musiało się wydarzyć, by 256

spowodować tę zmianę? Z pewnością Marcus nie mógł do tego stopnia zawieść jej oczekiwań. A może było na odwrót, pomyślał. Może Marcus nie sfusze¬ rował niczego. Być może udało mu się ją zadowolić i dlatego wygląda i zachowuje się inaczej. Przyglądał się matce uważnie. Uświadomił sobie, że w ogóle jej nie zna. Opuścił dom rodzinny, gdy tyl­ ko ukończył osiemnaście lat i przeniósł się do Wa­ szyngtonu. A potem walczył jak diabeł, gdy Brytyj­ czycy szturmowali stolicę. Kiedy te krwawe, wyczerpujące dni wreszcie do­ biegły kresu, miał już dwadzieścia dwa lata. Powrócił do Baltimore i wziął sobie za żonę najpiękniejszą i najbogatszą z panien, jakie to miasto mogło zaofe­ rować spragnionemu sukcesu młodemu człowiekowi. Miała na imię Helen i była ładniejsza nawet od swo­ jej słynnej imienniczki Heleny Trojańskiej. Znów sta­ nął mu przed oczami jej obraz - martwej, leżącej na wznak, z otwartymi szeroko oczami i poszarzałą, wo­ skową twarzą. - We wtorek skończę dwadzieścia pięć lat - powie­ dział, ot tak, w przestrzeń. - Sądziłam, że masz dopiero dwadzieścia trzy lata, Trevorze. A może nawet dwadzieścia dwa. - Nie, matko. - Mówiłam przyjaciołom, że jesteś młodszy. Uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że jego wiek czyni ją starszą i że to jej przeszkadza. - Nie powiem o tym nikomu, kiedy wrócimy - pocieszył ją. - Gdzie James? - Poszedł sobie gdzieś, z pewnością samopas. Ten chłopiec mnie martwi. Jest zbyt spokojny. Stale mil­ czy. Wolałabym, by się czymś zajął. Prawdę mówiąc, Trevor znał już przyczynę usta­ wicznego niezadowolenia brata. James nie wytrzymał 257

i wreszcie mu się zwierzył. Wyglądało na to, że mło­ dy człowiek zakochał się na trzy dni przed odpłynię­ ciem statku do Anglii. Tęsknił za panną Mullens i miał za złe rodzinie, że go z nią rozłączyła. - Porozmawiam z nim, mamo. - Zgoda. A teraz powtórz mi jeszcze raz, co powie­ dział pan Burgess. Będę musiała wymyślić jakiś plan. Wywiozę stąd skarb, a żadne z nich nawet się nie do­ myśli. Na miłość boską, Trevorze, dlaczego powie­ działeś im o skarbie? Jesteś wyrodnym synem. Lecz ja i tak zwyciężę, zobaczysz, mój ty zbyt dorosły synu. Jeszcze przekonasz się o tym.

Duchessa siedziała przy oknie sypialni, spoglądając na podjazd. Wiszące nisko ciemne chmury przesłoni­ ły letnie niebo, zmieniając dzień w noc. Deszcz siąpił bez ustanku. Co za wspaniały widok, pomyślała. Pięk­ no i majestat krajobrazu sprawiły, że zadrżała. Nagle drzwi oddzielające sypialnie otworzyły się i Marcus wszedł do pokoju, wysoki, potężny, zdrowiuteńki i wy­ glądający jak lord, którym przecież był. Ciekawe, gdzie się podziewał, pomyślała i czy boli go głowa. Sa­ ma myśl o tym przywołała na jej twarz uśmiech. Bez cienia obaw przyglądała się, jak podchodzi. Ciekawe, co teraz zrobi, pomyślała. Będzie na nią krzyczał? Nie, Marcus nie krzyczy, pomyślała. On wrzeszczy i ryczy. Nie mogła się doczekać. Już nigdy nie pozwoli mu się traktować jak bezwolne, milczące stworzenie. Może przyniósł ze sobą pistolet i zaraz ją zastrzeli. Czekała, podekscytowana, czując, jak mocno bije jej serce. Mogłaby chwycić za broń. Nadal miała ochotę go postrzelić. W prawe ramię. 258

- Nie, nic mi nie jest - powiedział spokojnie, jakby odgadując jej myśli - odczuwam tylko niezbyt silny, tępy ból głowy. Na twoje szczęście, moja pani. Ock­ nąłem się i przez dobrą chwilę leżałem na podłodze, rozmyślając o tym, co mi zrobiłaś. Pora na kolację. Wyglądasz zadowalająco. I chociaż suknia dalej uka­ zuje zbyt wiele, jest jednak skromniejsza niż po­ przednia. - Dziękuję - powiedziała, spoglądając znów na podjazd. - Nie przypuszczam, żebyś zbytnio ucier­ piał. Miałam nadzieję, że uderzyłam cię dostatecznie mocno, by spowodować nudności i ból głowy. Czy udało mi się dosięgnąć ciała pod ubraniem, Marcu­ sie? Masz jakieś ślady na ciele? Siniaki? Zniszczoną garderobę? Starałam się uderzyć jak najmocniej. Pomyślał o dwóch rozdarciach, spowodowanych uderzeniem pejcza, powiedział jednak tylko: - Wi­ dzę, że nie masz na sobie biżuterii. Wiesz, jest tu ro­ dowa kolekcja Wyndhamów. Nie bardzo wiem, co się w niej znajduje, ale na pewno są tam piękne rzeczy. Kazałem wyjąć klejnoty z sejfu i przenieść do gabine­ tu. Możesz sobie coś wybrać. - Dziękuję, Marcusie. Nawet jednego śladu na twoim męskim ciele? Będę musiała poćwiczyć i na­ brać sił. Chcę pozostawić na twoim ciele ślad, tak abyś patrząc na niego nieustannie przypominał sobie, kto ci go zrobił i może na powrót odczuwał ból i upo­ korzenie. - Wstała i wygładziła spódnicę. - Nie chcę twojej przeklętej biżuterii. Najwidoczniej nie miał zamiaru rozmawiać z nią o tym, co zaszło w siodłami. Podszedł i stanął tuż przy niej, a potem ujął ją pod brodę, uniósł jej twarz i zmusił, by spojrzała mu w oczy. - Biżuteria Wynd­ hamów należy także do ciebie. Jeżeli nie chcesz swo­ ich klejnotów, to twoja sprawa. - Spojrzał na nią, 259

a nie doczekawszy się odpowiedzi, spochmurniał. Odtąd już nigdy nie będę myślał o siodłami w ten sam sposób - powiedział po chwili. - Zawsze już bę­ dę cię widział, jak leżysz na plecach, podczas gdy twoje dłonie pieszczą mnie, przyciągają bliżej i jak rozkładasz dla mnie nogi. Będę widział, jak twoje cia­ ło wygina się w łuk, z głową odrzuconą do tyłu, jak ję¬ czysz i krzyczysz z rozkoszy. Uśmiechnęła się, kokieteryjnie przechylając gło­ wę. Przynajmniej miała nadzieję, że on uzna to za ko­ kieterię. - Pewnie odzywa się we mnie krew mojej matki, ladacznicy - powiedziała. - Być może z innym mężczyzną będzie tak samo. Może wyrządziłam ci niedźwiedzią przysługę, zmuszając cię do małżeń­ stwa. Kto wie? Być może, gdy dotknie mnie inny mężczyzna, natychmiast zadrę spódnicę i zacznę ję­ czeć? Bardzo mi przykro, że tylko to zapamiętałeś z naszej utarczki. Wolałabym, byś zapamiętał ból, Marcusie, mnóstwo bólu. I może trochę upokorze­ nia. Wyprowadzony w pole, i to przez kobietę. Nie­ zbyt przyjemne uczucie, prawda? - Nie drażnij się ze mną, Duchesso. Nie, nie zapo­ mniałem, co wydarzyło się po tym, jak oszalałaś z na­ miętności do mnie. Obraziłaś się nie wiadomo o co, wychłostałaś mnie batem, a potem znokautowałaś uzdą. Tak, nadal mnie boli. Po prostu nie zdecydowa­ łem jeszcze, jak ci odpłacę. - Bez wątpienia ja pierwsza dowiem się, co zdecy­ dowałeś, kiedy to wreszcie nastąpi. - Uśmiechnęła się do niego i był to promienny uśmiech, ukazujący dwa rzędy białych zębów. - Zrobię to znowu, jeżeli nadal będziesz się zachowywał jak przeklęty drań. Nie myśl sobie, że nie. Nigdy więcej nie będę potul­ ną krową. Spróbuj zemścić się na mnie, a przysięgam ci, że pożałujesz. 260

Zagwizdał. - A więc milcząca, wyniosła księżnicz­ ka odeszła. I kto pojawił się na jej miejsce? - Zważywszy, kim i czym jesteś, z pewnością wkrót­ ce się dowiesz. Wpatrywał się w nią i mogłaby przysiąc, że w jego spojrzeniu dostrzega iskierkę jakby... zainteresowa­ nia? Nie, to było coś więcej niż zainteresowanie - za­ intrygowanie, a może nawet fascynacja? Przeklęty fa­ cet, czego on właściwie chce? - Co zrobiłaś ze szkicami z księgi mnicha? - zapy­ tał, jak gdyby nigdy nic. A więc to tak. Postanowił zmienić temat. Trudno. Nigdy więcej nie pozwoli mu się obrażać, nigdy. Czuła się wspaniale. Wyjęła szkice z szuflady intarsjowanego stolika i podała mu je, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. Wygładził kartki i przez chwilę przyglądał się im w milczeniu. - Ta scenka rozgrywa się na wiej­ skim placyku. O ile się nie mylę, to placyk w Kirby Malham. Widzisz te kamienne domki w tle i ten gar­ baty mostek nad wodą? To może być rzeka Aire. - Ale o co tu chodzi? Dlaczego ten mnich błogo­ sławi ludzi? - Nie wiem. Jestem pewien, że drugi szkic przedsta­ wia opactwo Saint Swale, nie ma co do tego wątpliwo­ ści. Zresztą pan Burgess, nasz nowo poznany krew­ niak, też tak uważa. Chyba wybiorę się jutro do ruin. Nie byłem tam od lat. Kiedyś ja także, podobnie jak ty i bliźniaczki, bawiłem się w tych małych mnisich celach wraz z Charliem i Markiem, wyobrażając sobie różne okropieństwa, które mogły się tam kiedyś wydarzyć. - Trevor też jutro tam się wybiera, gdy tylko prze­ stanie padać. Chce pójść razem z Jamesem. - Przeklęty łobuz! Wiedział doskonale, że mam na ciebie ochotę i gdyby nie ta ulewa, wybrałby się na poszukiwanie skarbu beze mnie. 261

- On zdaje sobie sprawę, że jeśli w ogóle istnieje jakiś skarb, to i tak należy do ciebie. - Muszę przyznać, że to dżentelmen, choć na swój specyficzny, nieco sztywny sposób, właściwy ludziom z kolonii. Lecz jego imię nadal mnie denerwuje. Odłożył szkice, odwrócił się i wziął ją w ramiona. Pochylił głowę i pocałował ją, trzymając rnocno, aby nie mogła odsunąć twarzy. Duchessa nie poruszyła się jednak, nie dlatego, że powróciła do dawnego sposobu bycia, ale ponieważ była ciekawa, co on ma zamiar zrobić. Marcus źle zrozumiał jej spokój i mil­ czenie - nic dziwnego, był przecież mężczyzną, przy­ zwyczajonym postrzegać ją tylko w jeden sposób. Podniósł głowę i roześmiał się: - Znów jesteś spokoj­ na i milcząca niczym płomień świecy, a przecież wła­ śnie cię pocałowałem. Powiedz mi, czy ten przejaw temperamentu to był tylko jednorazowy wybryk? Mam ochotę znów cię obrazić, choćby po to, aby przekonać się, jak się zachowasz. A teraz... kim teraz jesteś, oziębłą dziewicą czy wyniosłą królową? Gdy­ bym miał jeszcze chwilę... - Westchnął i odsunął się od niej. - Nie mam teraz czasu, żeby zająć się tobą jak należy. Ach, znów ten uśmieszek, ten twój prze­ klęty, kpiący uśmieszek. Lecz musisz wiedzieć, że gdybym miał czas i oczywiście ochotę, wystarczyłoby parę minut, żebyś znów jęczała i rzucała się pode mną. Jednak musimy stawić czoło naszym amerykań­ skim krewnym. Wspomniałaś, że Badger przyrządzi dziś baraninę? - Tak, z morelami. Masz bardzo wysokie zdanie o swoich uwodzicielskich zdolnościach, Marcusie. Nie zapominaj jednak - roześmiała się cicho, kokie­ teryjnie - że jestem córką swojej matki. Ty zaś jesteś tylko pierwszym z brzegu mężczyzną, być może wca­ le nie tak uzdolnionym, jak ci się wydaje. Mam zbyt 262

mało doświadczenia, by to osądzić. Tymczasem świat pełen jest mężczyzn, czarujących mężczyzn, przystoj­ nych i utalentowanych, którzy również mnie mogą uznać za nieodparcie pociągającą. Być może jeden z nich da mi nawet dziecko, kto wie? Roześmiał się i, najwidoczniej nie przejmując się zupełnie tymi słowami, ujął dłoń Duchessy. No cóż, niech sobie myśli, że stanie się miękka niczym wosk, gdy tylko jej dotknie. Wiedziała, że musi czuć się urażony, przynajmniej trochę. I pewnie planuje rewanż. Mężczyzna taki jak > on nie może przecież pozwolić, by komuś coś takiego uszło na sucho, zwłaszcza słabej kobiecie, formalnej żonie, która uratowała jego przeklętą skórę i zasłuży­ ła tym samym na pogardę i obojętność. Wysmagała go batem, a potem uderzyła w głowę uzdą. Co było z nim nie tak? Ooo, znała go lepiej niż on ją, zwłasz­ cza po dzisiejszym dniu. Jestem gotowa, pomyślała. Niech tylko spróbuje. *

- Uważam, że pan Badger jest wspaniały. - To służący, Urszulo. Zważaj na to, co mówisz i nie zapominaj, kim jesteś. - Jestem Amerykanką, mamo. - Jesteś wnuczką lorda i musisz uważać na to, co mówisz. - Urszula ma rację, matko - wtrącił Trevor. - Wszyscy jesteśmy Amerykanami. Mimo swojego pocho¬ dzenia walczyłem z Brytyjczykami. Ale nie o to cho­ dzi. Badger to człowiek o rozlicznych talentach, z których na pewno nie wszystkie uda nam się poznać. - A co sądzisz o Spearsie? - zapytał Marcus Ur­ szulę. 263

- Pan Spears jest zawsze taki uprzejmy i cierpliwy. I ma piękny glos. Słyszałam dzisiaj, jak śpiewał pio­ senkę o lordzie Castlereaghu i zbliżającym się kon­ gresie wiedeńskim. Była bardzo zabawna, chociaż nie zrozumiałam zbyt wiele. - Chyba słyszałem, jak nuciła ją Duchessa - powie­ dział Trevor. - Pamiętasz słowa, Duchesso? Odstawiła ostrożnie na spodek filiżankę z miśnień­ skiej porcelany i wyrecytowała: Do Wiednia zjechali odcisnąć swój ślad, Przywieźli dość grosza, by móc kupić świat. Talleyrand Francję odstąpi za grosik, Castlereagh Portugalię za monet da stosik. Łgaj zatem jak inni, nie mrużąc ni powiek, Uczciwy nie znajdzie uznania dziś człowiek. W ten czas obłudy, rozboju czas, Gdy oni świętują, kpiąc sobie z nas. - Skąd, u licha, znasz tę przyśpiewkę? Powoli odwróciła głowę w stronę męża. - A dlacze­ go nie miałabym jej znać, Marcusie? Jestem rozum­ ną istotą ludzką, bez względu na to, co ty i inni o tym myślicie. Czy nie uważasz, że jest dowcipna? Co do mnie, to sądzę, że autor tych przyśpiewek musi być bardzo inteligentny. Od razu widać, że ma talent. - Jest ich całe mnóstwo, a Spears najwyraźniej zna wszystkie. Ale ty jesteś kobietą, Duchesso. Skąd znasz słowa tej piosenki, i to na pamięć? - Urszula właśnie powiedziała, że Spears ją śpie­ wał, a ja mam doskonałą pamięć. Jak większość ko­ biet, Marcusie. Kłamała, a on nie potrafił sobie wyobrazić dlacze­ go. Kpiła sobie z niego i był to jeszcze jeden nieocze­ kiwany rezultat ataku w siodłami. 264

Zmieniła się - a może wcale nie? Do licha, był nią zafascynowany. Spochmurniał i nie rozpogodził się nawet wtedy, kiedy uwielbiająca go kuzynka Fanny r podała mu filiżankę herbaty, trzepocząc przy tym za­ lotnie rzęsami. Te rzęsy niewątpliwie staną się przy­ czyną wielu nieprzespanych nocy dla licznych mło­ dzieńców, starających się o jej rękę, kiedy za trzy lata pojedzie do Londynu, by bawić się i szukać męża. Czy aby na pewno za trzy lata? Będzie musiał zapy­ tać Duchessę. Swoją żonę. - Przyśpiewka jest dowcipna, ale nie śpiewasz jej dobrze - powiedziała ciotka Wilhelmina. - Urszula ma śliczny głos. Sama z nią ćwiczyłam. - Och, mamo! Duchessa jest doskonała. Nie sły¬ szałas, jak recytowała? Ona jest po prostu wspaniała. - Nie przez cały czas - powiedział Marcus. - Jak przekonałem się dziś po południu, niektóre z jej za­ let są zupełnie zaskakujące.

Nie miała zamiaru zostać dziś w swojej sypialni i wy­ czekiwać, czy do niej przyjdzie. Był mężczyzną przyzwyczajonym do rządzenia. I, prawdę mówiąc, obawia¬ ła się, że kiedy jej dotknie, znów stanie się bezwolna zacznie topnieć pod dotykiem jego rąk. Przeniosła się więc do małej sypialni na końcu wschodniego koryta¬ trza, znanej jako pokój w złote liście i zakopała głęboko starą, od dawna nie używaną i zalatującą stęchlizną pościel. Nie mogła zasnąć, lecz nie z powodu pościeli, Gdy tylko przestawała myśleć o Marcusie i o tym, co dla niej szykował, natychmiast powracała myślą do karbu Wyndhamów, zastanawiając się, czym był gdzie go ukryto. Skarb z czasów Henryka VIII. Głę¬ boko wierzyła, że naprawdę istnieje. 265

Westchnęła i odrzuciła kołdrę. Po kilku minutach wchodziła już cicho do wielkiej biblioteki Wyndha­ mów, gdzie tylko mały płomyk jej świecy rozjaśniał nieco mrok obszernego, wysokiego pomieszczenia, którego ściany zastawione były sięgającymi sufitu re­ gałami, pełnymi książek. Zapaliła świece na świeczniku i zaczęła przeglądać książki, zaczynając od dolnej półki po lewej stronie drzwi. Kiedy w końcu podniosła wzrok, zegar na korytarzu wydzwaniał czwartą nad ranem. Nie miała pojęcia, że jest tak późno. Podniosła wielki tom, nie dowierzając własnemu szczęściu i drżąc z podniecenia. Gdy przy­ szła do biblioteki, nie spodziewała się znaleźć niczego. Ale udało jej się. Ostrożnie opuściła księgę na maho­ niowy blat biurka i zaczęła rozdzielać strony. To była ta sama księga, którą oglądali w sklepie pa­ na Burgessa, napisana po łacinie i z tymi dziwnymi ilustracjami. Znalazła ją tuż po tym, jak upuściła niewiarygod­ nie starą książkę o nie rozciętych stronach, której najwidoczniej nikt nigdy nie przeczytał, lecz którą mimo to odkurzano starannie raz na miesiąc, podob­ nie jak wszystkie inne książki w bibliotece. A za sta­ rą księgą znalazła właśnie ten tom, pokryty grubą warstwą kurzu. Najwidoczniej od bardzo dawna nikt go nie czytał ani nie oglądał. Ale kto mógł schować tam tę księgę i dlaczego to zrobił? Poczuła, jak serce bije jej z przejęcia. Ostroż­ nie przewróciła ostatnie strony. Rysunki nieco różni­ ły się od tamtych z książki pana Burgessa, pewnie dlatego, że wszystkie tomy wykonano ręcznie, jeden po drugim. Namalowane czarnym atramentem opac­ two Saint Swale nadal wydawało się bardzo przygnę­ biające, a scena na wioskowym placu równie niezro266

zumiała. Powoli odwróciła stronę. Ta książka nie zo­ stała zniszczona, nikt nie wyrwał ostatnich kart. A były jeszcze dwie, obie zapisane łacińskim tekstem. Pochyliła się, przysuwając bliżej świecznik. Niektó­ re słowa dawało się odczytać, a nawet zrozumieć. By­ ło tam coś o Cromwellu, tak, tym wiceregencie Hen­ ryka VIII, i coś o ludziach, których wysłał, butnych młodzieńcach, którzy zaprzedali dusze swemu panu. Przesuwała palcem po stronie, szukając znanych so­ bie słów, takich jak „drzewo" czy „zbiornik na wodę". Gdy okazało się, że są to jedyne słowa, jakie rozumie, zniechęcona przewróciła stronę i ku swemu zdziwie­ niu zobaczyła, że jest tam kolejny rysunek. Przedsta­ wiał niewiarygodnie stary dąb, sękaty i pokrzywiony, pochylający się nad równie starą kamienną studnią. Na poprzecznej belce zawieszono na łańcuchu obite skórą wiadro. W tle widać było zwały skalne, których ułożenie wskazywało na ludzką ingerencję. Lecz co miałyby przedstawiać? Najważniejszym elementem rysunku zdawał się jednak być dąb, rosnący na nie¬ wielkim wzgórzu. Ponad tym wszystkim wznosiło się złowieszczo ciemne niebo, namalowane mocnymi, zdecydowanymi pociągnięciami pędzla, atramentem czarnym jak grzech. A potem nagle coś usłyszała, cichy odgłos, jakby wiatr szepczący w gałęziach drzew - lecz przecież tu, w bibliotece, nie mogło być wiatru. Po chwili usłysza¬ ła to znowu, ten cichy odgłos, przypominający wstrzymywany oddech, lecz nie zwróciła na niego uwagi, dopóki nie było za późno. Odwracając się, do¬ strzegła za sobą cień. Poczuła przypływ paniki, a poem ból, gdy mocne uderzenie w skroń pozbawiło ją wiadomości.

267

ROZDZIAŁ

19

Otworzyła oczy i zobaczyła twarz Marcusa, bardzo blisko swojej. Wyglądał na zmartwionego, nawet bar­ dzo. Czyżby martwił się o nią? Nie, Marcus nie dbał o nią wystarczająco, aby się martwić. Zamrugała i znowu zobaczyła jego ściągniętą twarz i pociemnia­ łe z zatroskania oczy. Co mogło go tak zaniepokoić? To nie miało sensu. A poza tym, nie widziała zbyt wy­ raźnie, więc musiała się mylić. Nagły atak bólu omal nie odesłał jej z powrotem w nieświadomość. Jęknę­ ła, zaskoczona i przerażona. - Marcus - powiedziała. Podniosła rękę, lecz on ujął jej dłoń i delikatnie ułożył z powrotem na koł­ drze. - Cii... - powiedział. - Leż spokojnie. Wiem, że cię boli. Masz wielkiego guza za lewym uchem. Nie ruszaj się, dobrze? Chciała coś powiedzieć, ale wiedziała, że jeśli spró­ buje, ból znowu powróci. Skinęła więc tylko głową i zamknęła oczy. Poczuła, jak delikatnie odsuwa jej z twarzy kosmyk włosów, a potem kładzie na czole chłodny, mokry kom­ pres. - Spears mówi, że miękki muślin, nasączony wo­ dą różaną, pomoże zmniejszyć ból. Badger twierdzi, że nie możemy ci podać laudanum, dopóki nie upewnimy się, że twój mózg nie ucierpiał od uderzenia. Przytulił dłoń do jej policzka, a ona momentalnie odwróciła twarz i przycisnęła lekko do jego ciepłego ciała. - Wszystko w porządku, spróbuj odpocząć. Kie­ dy się lepiej poczujesz, opowiesz nam, co ci się przy­ darzyło. James znalazł cię nieprzytomną na podłodze biblioteki, pod świecznikiem z wypalonymi prawie zu­ pełnie świecami. To właśnie światło świec ściągnęło 268

go do biblioteki. Myślał, że nie żyjesz. Muszę powie­ dzieć, Duchesso, że śmiertelnie mnie przestraszyłaś. Nie wspomnę już o tym, co czuł biedny James. Jąkał się ze strachu i pobladł tak, że wyglądał niczym zam­ kowy upiór. Nigdy więcej tego nie rób. Musiałaś upaść i uderzyć się o kant biurka. Było już po czwar­ tej rano, gdy James cię znalazł. Co ty tam robiłaś? Nie, zapomniałem, lepiej nic nie mów. Leż spokojnie, zajmiemy się tym później. Nie zamykaj oczu, patrz na mnie. Doskonale. Odpręż się. Badger mówi, że nie powinnaś teraz spać. To dlatego plotę bez opamięta­ n a . A teraz powiedz mi, ile widzisz palców? Widziała palce, choć niewyraźnie. Zwilżyła wargi i powiedziała: - Trzy. - Westchnęła, tak wiele koszto­ wało ją wypowiedzenie tego jednego słowa. - Ktoś zmienił kompres na jej czole. Co za ulga. Szko­ ­a, że nie może powiedzieć, jak dobrze jej robi ten kład, lecz ból niemal pozbawiał ją świadomości, przecież nie wolno jej było zemdleć ani zasnąć. Mu¬ siała skupić się na tym, aby nie stracić przytomności. Poczuła na piersi jego wielką dłoń, a potem usły¬ szała, jak mówi: - Serce bije spokojnie i mocno, Bad­ ­er. Przestań się martwić, nic jej nie będzie. - Wiem, wiem - usłyszała odpowiedź Badgera. To żadna niespodzianka, zawsze była silna. Proszę, niech pan przykryje ją po brodę, milordzie. Musi mieć spokój i ciepło. Ale nie wolno jej spać. Uświadomiła sobie, że jest bezpieczna. Nikt już jej nie uderzy, nie kiedy są przy niej Marcus i Badger. Usłyszała, jak Spears mówi, zbliżając się do łóżka: Przygotowałem miksturę, którą pan zalecił, panie Badger. Jeśli zdołałby pan delikatnie unieść jej głowę, milordzie, mógłbym zaaplikować lekarstwo. - Zredukuje obrzęk i zmniejszy ból - powiedział Badger. 269

- Nie chcę sprawić jej bólu - powiedział Marcus, ale przesunął głowę Duchessy. Nie zdawała sobie sprawy, że płacze, dopóki nie poczuła, jak ktoś delikatnie ociera jej policzki i osu­ sza zamknięte powieki. - Ostrożnie, Duchesso - po­ wiedział Marcus miękko. - Spears ma najdelikatniej­ sze dłonie z nas wszystkich. I tak cię zaboli, lecz potem będzie lepiej. Przynajmniej tak twierdzi Bad­ ger. Jeżeli się myli, pozwolę ci przyłożyć mu w skroń. I wtedy będzie nas troje z bólem głowy. Spears zaaplikował lekarstwo. Nagle poczuła, że jest jej niedobrze - jakby nie dosyć było pulsującego bólu w głowie. Przełknęła spazmatycznie. - Oddychaj głęboko, Duchesso - powiedział Bad­ ger. - Tak, doskonale. To zmniejszy mdłości. Nie, nie wałcz z nimi. Rób, co ci mówię. Głęboko. Tak, dobrze. Kiedy w końcu podali jej laudanum, od razu po­ czuła się lepiej, lecz Marcus nie pozwolił jej mówić. Nie, Duchesso, chcę, żebyś zasnęła. - Nie zostawiaj mnie - szepnęła z wysiłkiem. Marcus nie odzywał się. To pełne zdziwienia mil­ czenie trwało tak długo, że zaczęła się obawiać, iż on po prostu zastanawia się, jak jej powiedzieć, że nie chce zostać. A jednak w końcu powiedział tylko: Nie zostawię cię, obiecuję. *

Natychmiast po obudzeniu postarała się ocenić obrażenia. Ponad lewym okiem nadal czuła tępy ból, lecz mdłości minęły, podobnie jak ogłupiający ból, spowodowany uderzeniem w głowę. Otworzyła oczy. Marcusa nie było. Krzyknęła cicho, przestraszona. - Tu jestem - powiedział, podchodząc szybko do łóżka. - Cii, jestem tutaj. 270

- Obiecałeś, że mnie nie zostawisz. - Podszedłem tylko do kominka, nie miałem za­ miaru wychodzić. Aaa, i raz wyszedłem, żeby sobie ulżyć, lecz zawołałem Badgera, by z tobą został. Jak się czujesz? - Czułam się jak beczka piwa, która spadła z wozu na kamienne płyty dziedzińca i rozbiła się w drobny mak. Teraz jest już lepiej. - Ja też tak się czułem - powiedział, uśmiechając się do niej. Pochylił się i leciutko dotknął wargami jej ust. Jego usta były ciepłe i niosły pociechę. - Masz tu herbatę. Badger powiedział, że będzie ci się chciało pić, a ta wymyślna mieszanka zaspokoi pragnienie dobrze ci zrobi. Pomógł jej się napić, a potem zapytał. - Jesteś głodna? - Nie, ani trochę. Herbata w zupełności wystarczy. - Na pewno dobrze się czujesz? - Tak, zdecydowanie lepiej. - Doskonale. Więc co, u licha, robiłaś w bibliotece czwartej nad ranem? - zaryczał z furią. Miała ochotę się roześmiać, lecz okazało się, że stac ją tylko na lekki uśmiech. - Poszłam tam, aby po¬ szukać jakichś śladów, związanych z dziedzictwem Wyndhamów i znalazłam jeszcze jedną starą księgę, taką jak ta pana Burgessa. Zmarszczył brwi. - Powinnaś była mnie obudzić. Więcej już nigdzie sama nie pójdziesz. A teraz, co do jej księgi - gdy zszedłem do biblioteki, nie było przy tobie żadnej książki. - Ktoś mnie uderzył i zabrał ją. Zobaczył, jak ją przeglądam i ogłuszył mnie, żeby ją zabrać. - Nie, to nie ma sensu. Na pewno coś ci się pomy¬ liło. Pewnie pośliznęłaś się, upadłaś i uderzyłaś głową w kant biurka. 271

- Przykro mi o tym mówić, lecz jednak ktoś mnie uderzył, Marcusie. - Spostrzegła, że jej uwierzył, choć nie miał na to ochoty. I nic dziwnego, znaczyło to bowiem, że w domu przebywał ktoś, kto był zdol­ ny z rozmysłem wyrządzić jej krzywdę, ktoś o złych zamiarach. Jej także trudno było w to uwierzyć. - Przeklęty skarb - mruknął, a potem jeszcze przez dobrą chwilę przeklinał systematycznie, przeczesując palcami włosy. - Gdzie znalazłaś tę księgę? - Była ukryta za inną na najniższej półce po lewej stronie. - No dobrze - powiedział ku jej zdumieniu. - Po¬ szłaś do biblioteki, by szukać śladów i znalazłaś księ­ gę. Długo tam byłaś? Zajrzałem do twojej sypialni i nie zastałem cię tam. Byłem zaniepokojony, lecz nie poszedłem cię szukać. - Położyłam się w pokoju w złote liście, ale nie mo­ głam zasnąć, więc w końcu wstałam i poszłam do bi­ blioteki. Prawdę mówiąc, nie przypuszczałam, że uda mi się coś odkryć, a tu, proszę, znalazłam tę księgę. Ktoś musiał zobaczyć światło i przyszedł tam za mną. Nic nie słyszałam, tylko taki cichutki odgłos, jakby westchnienie, lecz byłam tak skupiona na księdze... Delikatnie dotknął palcami jej warg. - Nie dener­ wuj się, bo znów zrobi ci się niedobrze. Zamknij na chwilę oczy i oddychaj głęboko. Tak, dobrze. Odpręż się. Przyglądał się jej twarzy, kiedy odpoczywała. Na­ dal była bardzo blada, nawet przerażająco blada, lecz Badger zapewniał go, że wszystko będzie dobrze. Po prostu trzeba zaczekać. Oddech Duchessy wyrównał się. Zapadła w sen. Powoli wstał z łóżka i wyprostował się. Miał ochotę wziąć kąpiel i zmienić ubranie. Zadzwonił po Maggie, a kiedy przyszła, jej wspaniałe rude włosy były jeszcze 272

co prawda w lekkim nieładzie, ale przynajmniej zdą­ żyła się ubrać. Przedtem zjawiła się bowiem w peniu¬ arze, którego nie powstydziłaby się żadna londyńska kurtyzana - przyozdobionym puchem łaszku z brzo­ skwiniowego jedwabiu. Ciekawe, kto go jej kupił? Maggie lubiła rzeczy, które rzucały się w oczy, ale gust miała raczej dobry. Ten peniuar to było coś, co mógłby kupić mężczyzna dla swojej kochanki, rzecz kosztowna, ale krzykliwa i nader seksowna. Wysłał ją, by poszukała Badgera. Znalazła go, a tak­ że Spearsa w sypialni Marcusa, tuż za drzwiami. Przeklęci podsłuchiwacze, pomyślał. *

Siedziała na łóżku i choć nadal słaba, w pełni pa­ nowała nad swoim ciałem. Co za ulga. Nie lubiła sie­ bie bezradnej i zdanej na innych. - Nadal wyglądasz jak śmierć na chorągwi - stwier­ dziła Maggie, ostrożnie zaplatając jej włosy. - Ale zważywszy, jak wyglądałaś rano, to i tak pewien postęp. - Dziękuję, Maggie. - Zjedz trochę kleiku pana Badgera. Osobie, któ­ ra omal nie przejechała się na tamten świat i powin­ na być wdzięczna, że w ogóle może coś jeść, z pewnością będzie smakował. Spróbowałam trochę, lecz dla mnie to niezbyt smakowite danie. Tylko ja czuję się dobrze i nie zanosi się na to, żebym tak jak ty wyrzygała własne wnętrzności. - Już nie jest mi niedobrze, Maggie. Mdłości minęły. - Co za ulga, bo nie przepadam za sprzątaniem te­ go rodzaju rzeczy, zapamiętaj to sobie. Marcus podsłuchał ostatnie zdanie i z trudem po­ wstrzymał uśmiech. Chęć do śmiechu przeszła mu 273

jednak, gdy tylko spojrzał na twarz Duchessy. Wyglą­ dała tak bezradnie. Cała rezerwa, cała wymuszona powściągliwość znikła i na jej miejsce pojawiła się ta przeklęta bezsilność, która sprawiała, że coś ściskało go w środku. Nigdy dotąd nie widział jej takiej i uświadomił sobie, że ten widok śmiertelnie go prze­ raża. Wolałby, aby na niego krzyczała, nazywając go draniem i łajdakiem, a nawet by zadzierała nosa. Wszystko było lepsze niż to milczenie, kiedy tak wpa­ trywała się w niego, jakby nie był wart nawet słów, którymi mogłaby go przekląć i jakby się go bała. Nie, niemożliwe, by się go bała. Wkrótce znów będzie ta­ ka jak przedtem, i chociaż wiedział, że przyzwyczaje­ nie się do tej nowej strony jej osobowości, do tej pa­ sji i nagłych wybuchów gniewu zajmie mu nieco czasu, to jednak znów pragnął to zobaczyć. Zoba­ czyć, jak twarz jej czerwienieje i obserwować, jak z powściągliwego, bezbarwnego stworzenia zmienia się w kobietę miotaną namiętnościami - zarówno w łóżku, jak poza nim. Doskonale sobie poradziła z tą uzdą, pomyślał z uznaniem. A ktoś ją skrzywdził. Któryś z domowników. To mu­ siał być ktoś z tych przeklętych kolonistów, pomyślał, najpewniej ciotka Wilhelmina, żałosna stara miotła. - Witaj - powiedział, podchodząc do łóżka. Pochy­ lił się i pocałował ją w policzek. Poszukał wzrokiem jej oczu, przekonał się, że spojrzenie ma już zupełnie przytomne i wyprostował się, zadowolony. - Z pew­ nością docenisz to, że Badger i Spears wzięli pana Tivita pod pachy i wyprowadzili z pokoju. - Pamiętam jak przez mgłę małego tłustego czło­ wieczka z czerwoną twarzą i donośnym głosem. Miał brudny płaszcz, prawda? - Tak, wstrętny niechluj. Cieszę się, że nie widziałaś jego rąk. Ten pan Tivit to miejscowy lekarz, nawiasem 274

mówiąc, bardzo kiepski. Więc kiedy wyciągnął przy­ rządy do upuszczania krwi i przysunął miednicę do łóżka, Badger powiedział mu, żeby zabrał swoje na­ rzędzia tortur i nigdy więcej się tu nie pokazywał. Od­ wołał się do mnie, a ja powiedziałem, że jesteś tak sła­ ba, że jeśli upuści ci krwi, zamienisz się w piękny liść i odfruniesz. Obraził się i przez całą drogę do stajen lamentował nad swoją urażoną godnością. Podniósł jej dłoń i zamknął w swojej, ciepłej, dużej i budzącej ufność swoją siłą. - To stary głupiec. Nie pozwoliłbym mu zbliżyć się do ciebie, lecz Trevor po­ słał po niego, nie wiedząc, że to stary konował. - Czy ktoś powiedział coś na temat ostatnich wyda­ rzeń? - To znaczy, czy ciotka Wilhelmina załamała się i wyznała wszystko? Przykro mi, Duchesso, nic z te­ go. Wyjaśniło się, że James zobaczył światło, kiedy wybierał się do stajen. Wymyślił sobie, że sam poje­ dzie do ruin o świcie i zacznie szukać skarbu. Zwa­ żywszy, jak wilgotne i zimne są tutaj ranki, prawdo­ podobnie okupiłby tę romantyczną wyprawę ciężkim zapaleniem płuc. Być może to on uderzył cię w gło­ wę, zabrał księgę, a potem podniósł alarm. Może przestraszył się, że cię zabił, albo że umrzesz, jeśli nie udzieli ci się pomocy. Nie wiem, Duchesso. - Umilkł na chwilę, a potem spojrzał jej prosto w oczy. - Dla­ czego poszłaś do innej sypialni? - Bo obawiałam się, że do mnie przyjdziesz. - Rozumiem - powiedział. Znów poczuł gniew, lecz jakoś zdołał nad nim zapanować. Co za głupiec z niego, żeby zadawać jej takie pytania właśnie teraz. Nie, powtórzy je, kiedy ona dojdzie do siebie, a on będzie mógł na nią wrzeszczeć, a potem zadrzeć jej spódnicę i sprawić, by oszalała z rozkoszy. A może ona też zacznie na niego wrzeszczeć i... 275

- Dlaczego się uśmiechasz, Marcusie? - Co? O, myślałem właśnie o tym wstrętnym kle¬ iku, który Badger dla ciebie przygotowuje. Nawet moja kotka uciekła, kiedy poczuła zapach tego świń­ stwa. Albo to, albo fakt, że Badger śpiewał, przecie­ rając tę obrzydliwą masę. Szkoda że nie widziałaś, jak wymiotło ją z kuchni. Kłamał, lecz kłamał dobrze, a jej nie chciało się tym przejmować. Ona sama skłamała mu raz czy dwa w ciągu ostatnich paru minut. - A teraz opowiedz mi o księdze i tych ostatnich dwóch stronach. Opisała mu więc dokładnie szkic, opowiadając o krzywym dębie i zwałach skalnych, które wygląda­ ły, jakby zgromadzono je tam w jakimś celu, a także o studni i obciągniętym skórą drewnianym wiadrze, z pewnością bardzo, bardzo starym. Byli tam także ludzie, kobiety i mężczyźni. O ile dobrze pamiętała, wyglądali jakoś tak... średniowiecznie. Lecz on wydawał się roztargniony. Wstał. - Dokąd idziesz? Uśmiechnął się. - A co, lepsze moje towarzystwo niż żadne? Nie martw się, zaraz pojawi się tu ciotka Gweneth. Bardzo się o ciebie martwi. Nie zostawi cię samej, dopóki nie wrócę. Od przyjścia ciotki Gweneth, zmartwionej i skar­ żącej się na ból głowy, nie minęło nawet pięć minut, gdy drzwi sypialni otworzyły się i do pokoju wkroczy­ ła ciotka Wilhelmina, odziana w ciemny fiolet, z im­ ponującym biustem sterczącym do przodu niczym rzeźba na dziobie okrętu. - Ależ, moja droga - zaprotestowała słabo ciotka Gweneth - Marcus z pewnością nie życzy sobie, by odwiedzała ją naraz więcej niż jedna osoba, Willie. Duchessa jest nadal bardzo słaba. 276

Duchessa otworzyła oczy i spojrzała w twarz, która kiedyś, zanim zeszpecił ją grymas ciągłego nieza­ dowolenia, musiała być całkiem ładna, i w bystre, ciemne oczy, pełne nieskrywanej radości, że oto wi­ dzi ją, Duchessę, leżącą bezradnie na poduszkach. Willie? Co za nieodpowiednie imię dla takiej osoby. Willie powinna być uosobieniem ciepła, uprzejmości i wesołości. To imię pasowało do ciotki tak, jak imię Trevor do jej starszego syna. - Więc ktoś cię ogłuszył, jakże mi przykro. - Jak widzisz, ciotko. Ktoś mnie uderzył, by zdobyć księgę, taką samą, jak ma pan Burgess. - Kłamiesz. Nikt nie uderzyłby cię, żeby zdobyć ja­ kąś głupią książkę. - Doprawdy, Willie, Duchessa jeszcze nie wróciła do zdrowia. Proszę cię, wyjdź. Potrzebny jej odpoczynek. - Chciałabym, żeby umarła. Dobrze jej tak. Ciotka Gweneth wciągnęła gwałtownie powietrze. - Co takiego? Co powiedziałaś, Willie? - Powiedziałam, że rozpaczałabym, gdyby umarła i że to zły znak. . Duchessa zamknęła oczy i odwróciła twarz. Po chwili do pokoju zajrzała Urszula, a za nią bliź­ niaczki. - Mamo, Duchessa musi wypoczywać - powiedzia­ ła Urszula stanowczo, głosem dorosłej kobiety. Chodź z nami. Fanny i Antonia chcą ci pokazać nowy karmnik dla ptaków, który zrobiłyśmy. Pan Oslo, sto­ larz, trochę nam pomógł, ale to my wykonałyśmy ca­ łą pracę i nawet go pomalowałyśmy. Wygląda jak nasz dom w Baltimore. - O, doskonale. Niechaj spoczywa w pokoju. - Willie! - Co z tobą, Gweneth? Powiedziałam: niech odpo­ czywa w spokoju. 277

- Chodź już, proszę, mamo, Kiedy zostały same, ciotka Gweneth powiedziała miękko: - Wybacz jej, Duchesso. Nie miała łatwego życia. - Dlaczego? Czy głodowała w rynsztoku, zanim twój brat się z nią ożenił? A może była sierotą z przy­ tułku? Lub chorowała na ospę? Nie chcesz chyba po­ wiedzieć, że twój brat - mój wuj - ją bił? - Nie, nie sądzę. Lecz wymieniłaś prawie wszystkie możliwości. - Umilkła na chwilę, a potem uniosła z namysłem brwi. - Bardzo dobrze to ujęłaś, dopraw­ dy, znakomicie. Wydajesz się jakaś inna, Duchesso. A wracając do tematu... no cóż, Wilhelmina chyba nie jest zbyt szczęśliwą osobą. - To wstrętna jędza - powiedziała Duchessa, wzdy­ chając głęboko. - Chciałabym odpocząć, to pewne, lecz nie snem wiecznym. - Nie, kochanie, oczywiście, że nie. Cokolwiek Badger ci podaje, bierz to dalej. Podoba mi się ta zmiana w tobie, ten cierpki humor. To takie pobu­ dzające, nie sądzisz?

ROZDZIAŁ

20

Kiedy się obudziła, było późne popołudnie. Przy łóżku siedział Badger, który natychmiast uśmiechnął się i podał jej trochę wody, ostrożnie podtrzymując jej głowę, by mogła się napić. - Ty zawsze wiesz, co robić. Dziękuję ci. Skinął głową. - Usłyszałem o najeździe tej Amery­ kanki na twoją sypialnię. Powiedziała mi o tym pan­ na Antonia. Możesz być pewna, że ta osoba, która jest twoją ciotką tylko dzięki małżeństwu, nie będzie 278

cię więcej niepokoiła. Sporządziliśmy z panem Spe­ arsem plan dyżurów. Kiedy nie będzie tu jego lor­ dowskiej mości, będziemy czuwać nad tobą na zmia­ nę: ja, pan Spears lub panna Maggie. Nikt już nie będzie ci się narzucał. - A kiedy żadnego z nich nie będzie, ja zajmę ich miejsce. Jak się czujesz? Na sam dźwięk jego głosu od razu zrobiło jej się le­ piej. To było niemądre, ale nic na to nie mogła pora­ dzić. - Dobrze, Marcusie. Jeżeli chcesz, możesz wyła­ dować na mnie złość. Jestem dostatecznie przytomna, bym mogła zrozumieć twoje wrzaski. Zmarszczył brwi. - Nie, nie zaryzykuję, zwłaszcza w obecności Badgera. Zamiast tego zjem tu dziś z to­ bą kolację, a jutro rano zobaczymy, czy masz dość sił, aby wstać z łóżka. Jak zrozumiałem, Badger, zmusi­ łeś moją biedną kotkę, by zjadła trochę kleiku, który przygotowałeś dla Duchessy, i biedne zwierzę padło. Czy to prawda? - zapytał, zwracając się do Badgera. Roześmiała się. Nie był to jeszcze pełny śmiech, lecz dobre i to. - Ta przeklęta samolubna bestia nie dała się nakło­ nić do spróbowania kleiku - odparł Badger. - Gdy już myślałem, że ją mam, wyrwała mi się z rąk i tyle ją widziałem. Pan Spears mówi, że ona sypia z pa­ nem, oczywiście, kiedy pan śpi we własnym łóżku. - Zdarzało się. Esmee jest płochliwa, zupełnie jak Duchessa. - Kotka spała wczoraj ze mną - powiedziała Du­ chessa. - Zwinęła się w kłębek przy moich kolanach. - Kiedy zaszczyca mnie wizytą, woli spać na mojej piersi - powiedział Marcus. - A przedtem ugniata mi łapami włosy klatce piersiowej, przeklęte stworzenie. Co do tej mikstury Badgera, to nic dziwnego, że nie chciała jej próbować. 279

*

Spal z nią tej nocy. Leżał wyciągnięty obok niej, zupełnie nagi, czując się tak swobodnie, jakby sypiał z nią od dwudziestu lat. Esmee zajrzała do pokoju, przez chwilę przyglądała się im, po czym zadarła ogon i pomaszerowała do sypialni Marcusa., Wyciągnął rękę i ujął dłoń. Rozkoszując się cie­ płem leżącego obok ciała, poczuła się bardziej bez­ pieczna, niż kiedykolwiek w życiu. - Osiwieję przez to wszystko, zobaczysz, Duchesso. Bardzo cię proszę, trzymaj się swego łóżka i nie wy­ chodź więcej w środku nocy, by szukać jakichś wska­ zówek. - Nie wierzę ci, Marcusie. Pokaż mi te siwe włosy. - Nie ma mowy, nie pozwolę ci zapalić światła i grzebać mi we włosach. Możesz poszukać ich rano. - Dowiedziałeś się czegoś? - Nie. Wszyscy twierdzą, że spali snem sprawiedli­ wego. Lecz przecież Wyndhamowie od stuleci ćwi­ czyli się w sztuce kłamstwa. Wszyscy potrafimy kła­ mać bez mrugnięcia okiem. Nawet ty, Duchesso. - Przesadzasz, Marcusie - powiedziała, ściskając mocniej jego dłoń. - Ani trochę. Swoją drogą, to bardzo ciekawe. Le­ żymy tu sobie niczym stare dobre małżeństwo, ja z członkiem twardszym niż cegły w kominku, a jed­ nak nie rzucam się na ciebie, choć wiem, jak bardzo to lubisz. Przedtem takie słowa sprawiłyby, że zamilkłaby na dobre. Lecz teraz zachichotała i odgięła mu kciuk aż jęknął. - Aaa, znów stajesz się sobą. Ale kciuk, Duchesso? Chciałabyś, bym sprawił ci przyjemność? - Nie. Przestań, Marcusie. Boli mnie głowa. 280

Roześmiał się. - Ach, znowu ta stara wymówka wszystkich żon. Już ojciec wspominał mi o niej. Choć w twoim przypadku to może być prawda. O ile pa­ miętam, matka zdzieliła go w ramię, gdy to powie­ dział. Dobranoc, moja droga. - Byłeś w ruinach? - Tak, Trevor i James też się tam kręcili, przeklęte łobuzy. Po jakimś czasie zjawiła się nawet Urszula. Co za wspaniały przykład miłości rodzinnej. Wszyscy starają się coś znaleźć i ukryć to przed innymi. Nie podoba mi się to, Duchesso. - Wszyscy, z wyjątkiem Urszuli. Ona natychmiast przybiegłaby do ciebie, gdyby cokolwiek znalazła. Idealizuje cię, podobnie jak Fanny. To całe damskie uwielbienie sprawi, że staniesz się okropnie próżny. - O nie, nie zgadzam się. Zadurzenie Fanny w zu­ pełności zadowala moją próżność. Jedna dziewczyna, trzepocząca rzęsami na widok mojej biednej osoby wystarczy, by wyprowadzić człowieka z równowagi. A poza tym mam przecież przy swoim boku żonę, by mnie chroniła. I będziesz mnie chroniła, prawda? A może, pomimo mej niewinności, i tak uznasz mnie za łobuza i rzucisz się na mnie z jakąś kolejną bronią? - Próbowałam być wobec ciebie w porządku. A co do Urszuli, możesz spać spokojnie. Zbyt mnie lubi, by starać się uwieść mi męża. - Co za ulga.

Ten nastrój odprężenia przetrwał jeszcze następne półtora dnia. Duchessa odpoczywała i powracała do zdrowia, a guz za lewym uchem prawie zupełnie zniknął. Maggie umyła jej nawet włosy, usuwając ślady po oleistym specyfiku Badgera, którym Spears bezlitośnie 281

nacierał jej co jakiś czas głowę pierwszego dnia po wy­ padku. Drugiej nocy Marcus wszedł do jej sypialni ubrany tylko szlafrok. Wiedziała, że pod spodem jest nagi. Zresztą dlaczego miałoby być inaczej? Przypomniała sobie, jak uciekła ze swojej sypialni, ponieważ nie chciała stawić mu czoła. No cóż, więcej tego nie zrobi. Uśmiechnęła się. Niech tylko spróbuje potraktować ją znów jak naczynie, którym pogardza. - Witaj, Marcusie - powiedziała. - Czuję się dzisiaj zupełnie dobrze. Przyszedłeś wyegzekwować swoje małżeńskie prawa? Czy znowu wpakujesz się na mnie, a kiedy będziesz miał dosyć, wysuniesz się z mojego ciała i wytryśniesz na mój brzuch? Oczami wyobraźni znów zobaczyła go, jak unosi się nad nią, zobaczyła determinację na jego twarzy i to, jak wytry¬ skuje na jej brzuch, nie wewnątrz jej ciała, nie, nigdy tam, ponieważ tak bardzo nienawidzi swego zmarłe­ go wuja. Zatrzymał się i spojrzał na nią. Znowu go zasko­ czyła. Potrząsnął głową. Wątpił, czy kiedykolwiek przywyknie do tej nowej strony jej osobowości. Zmieniała się nawet, gdy na nią patrzył. Teraz by­ ła poważna, śmiertelnie poważna. - Musisz mieć dziedzica, Marcusie - powiedziała, gdy podszedł i stanął obok łóżka. - Nie możesz dopuścić, by prze­ szkodziła ci w tym duma. Dlaczego po prostu nie za­ pomnisz o moim ojcu i o tym, co ci zrobił? To nie jest ważne. I nie dotyczy nas dwojga. - Ależ dotyczy, i zawsze będzie. - Uśmiechnął się do niej. Nie uda jej się nad nim zapanować, bez względu na to, jak będzie się zmieniała i igrała z nim. - Kiedy ty i twoi przeklęci wspólnicy zmusiliście mnie do mał­ żeństwa - powiedział swobodnie - znacznie ograniczy­ liście moje możliwości. Lecz nie do zera. Zdejmij ko­ szulę, Duchesso, zmęczyło mnie to czekanie. 282

Poczuła, jak coś wewnątrz niej rozrasta się i wypeł­ nia ją całą. To był spokój i chłód, przenikliwy chłód, zrodzony głęboko we wnętrzu jej ciała. - Doskonale - powiedziała, nie starając się usunąć tego chłodu ani z głosu, ani ze spojrzenia. Nie powiedziała nic więcej. On także nie miał ochoty rozmawiać. Przyszedł tu, by sprawić przyjem­ ność sobie, a także jej, ponieważ zdążyła się już zo­ rientować, że kiedy krzyczy i traci nad sobą panowa­ nie, łaskocze jego męską próżność. Z początku zachowywał się delikatnie, choć stanowczo. Całował jej usta, a potem piersi i brzuch, a w końcu zaczął ją pieścić, starając się doprowadzić ją do rozkoszy. Nic z tego. Leżała spokojnie, cierpliwie znosząc jego wy­ siłki. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak puste i pozbawione znaczenia może być kochanie się, gdy w nim nie uczestniczy. Lecz on nie był już częścią niej. Widziała, jak jego namiętność rośnie, zmieszana z frustracją, ponieważ nie potrafił jej podniecić. Nie dbała o to. Nie czuła nawet gniewu, tylko jakieś dziw­ ne odrętwienie. Nie mogła się doczekać, by wreszcie skończył. W końcu przestał i podniósł się, by na nią spojrzeć. Zostawił zapaloną świecę, więc teraz mógł widzieć jej twarz i ciało, jedno i drugie bardzo przyjemne dla oka, jak nieraz jej o tym wspominał. Później zwykle zaczynał delikatnie do niej przemawiać, opowiadając z detalami, co zaraz zrobi i śmiejąc się, kiedy oblewa­ ła się rumieńcem, a potem wprowadzając słowa w czyn. Tym razem nie powiedział nic. Po prostu patrzył na nią, przyglądał się jej twarzy, piersiom i brzuchowi. Twarz miał zaczerwienioną, oddychał głęboko i ci꿬 ko. Był podniecony, gotowy. Zaczął coś mówić, lecz umilkł i tylko potrząsnął głową. Nagle rozsunął jej 283

dłońmi uda, a potem przyciągnął ją do siebie i wszedł w nią mocno i głęboko. Wciągnęła gwałtownie powietrze i choć nie poczu­ ła bólu - jego pieszczoty najwidoczniej nie pozostały bez echa - to jednak nie czuła też przyjemności. Nie­ nawidziła tego uczucia, lecz nie zrobiła nic, nie poru­ szyła się. Po prostu czekała. A potem, tak samo nagle, jak za pierwszym razem, wysunął się z niej i przycisnął ciało do jej brzucha. A kiedy było po wszystkim, wyprostował się i spojrzał na nią. - Skończyłeś, Marcusie? - zapytała tonem zimniej¬ szym niż Morze Północne podczas zimowego przesi­ lenia. - Ach, oczywiście, że skończyłeś. Czy mógłbyś podać mi swoją chusteczkę? Brzydzi mnie twoje na­ sienie. Nie, nie martw się, nie mam tu żadnej broni, choć zasługujesz na to, by ci solidnie przyłożyć. Nie, podaj mi tylko chusteczkę i wynoś się stąd. Jej głos, tak obojętny i wyprany z emocji, sprawiał, że miał ochotę krzyczeć. Kpiła z niego, naśmiewała się, a on nie wiedział, co chciałby zrobić. Była taka spokojna, gdy się z nią kochał. Rozpaczliwie próbo­ wał ją rozbudzić, lecz nie udało mu się. To było nie do zniesienia. Spojrzał na plamę nasienia na jej brzu­ chu. A więc brzydziło ją jego nasienie? Spojrzał na jej twarz. Wyrażała spokój, a nawet rozbawienie, chociaż nie było w tym prawdziwej wesołości. Wyglą­ dała, jakby na niczym jej nie zależało. Mogłaby wpę­ dzić go w impotencję tą swoją obojętnością. Nienawi­ dził jej w tej chwili, nienawidził za to, że obudziła w nim namiętność, która sprawiała, że zachowywał się jak nieopierzony smarkacz, a potem leżała nieru­ chomo, myśląc Bóg wie o czym, może o bohaterach powieści, którą czytała po południu, a może o Esmee, ale na pewno nie o nim - po prostu leżała 284

sobie, cierpliwie znosząc jego zabiegi i czekając, aż skończy. Odwrócił się na pięcie, wściekły i uderzył się pięścią w udo. - Nie mogę uwierzyć. Spodziewałbym się raczej, że będziesz wrzeszczała na mnie, jak wtedy w siodłami. Zu­ pełnie straciłaś nad sobą panowanie. Masz silne płuca. Bóg mi świadkiem, że nigdy nie chciałem, abyś została moją żoną, Duchesso, i możesz mi wierzyć, że będę ko­ rzystał z ciebie tylko dopóki nie wrócę do Londynu. A potem nie będziesz musiała znosić mnie dłużej. W sekundę zeskoczył z łóżka, złapał szlafrok i za­ trzasnął za sobą drzwi, łączące ich sypialnie. Wstała i zmyła z siebie jego nasienie. Powoli wsu­ nęła przez głowę koszulę i wygładziła ją. Zawiązała tasiemki na ramionach. A kiedy znalazła się z powro­ tem w łóżku, odsunęła się na sam jego skraj, by choć­ by przypadkiem nie poczuć śladu jego ciepła na po­ ścieli. Było jej zimno, choć dalej czuła gniew. Może będzie musiała zaopatrzyć się w jeden z pojedynko­ wych pistoletów ojca. Tak na wszelki wypadek. Mar­ cus jest taki nieprzewidywalny. Nigdy nie zdoła go rozszyfrować. Tak, rozsądnie będzie się przygotować. *

Duchessa wdrapała się na niski płot, starając się nie uszkodzić stroju do konnej jazdy. Zeskoczyła i ro­ zejrzała się wokół. Na zachód od niej znajdowało się wrzosowisko Fenlow, dzikie i nagie nawet w środku lata. Na wschodzie widać było gęstą kępę drzew, głównie jodeł i buków. Przed nią zaś rozpościerały się zabudowania licznych farm i pola, złocące się w blasku letniego słońca, odgraniczone jedne od dru­ gich kamiennymi murkami i rzędami starannie posa­ dzonych drzew. 285

Gdzieniegdzie widać było małe pagórki, pojedyn­ cze drzewa i wąskie strumyki. Widok był piękny, ale nie przyszła tu po to, by go podziwiać. Elementy kra­ jobrazu stanowiły części układanki, a ona nie wie­ działa jeszcze, jak je dopasować. Chciała odnaleźć ten powykręcany stary dąb i dla­ tego zbliżyła się do ruin od innej niż zwykle strony. Zatrzymała się i uważnie przyjrzała kamiennym mur­ kom, ciągnącym się szarą wstęgą aż po horyzont. Większość została niedawno odbudowana przez far­ merów, jednak niektóre były tak zniszczone, że widać nie nadawały się do naprawy. Wygładziła spódnicę i ruszyła przed siebie. Gdzie, u licha, mógł być ten dąb? Po dwudziestu minutach szybkiego marszu dotarła do ruin opactwa. Przychodziła tu już od ponad tygo­ dnia, błąkając się pośród kamieni i szukając nie wia­ domo czego. Nie wykryto, kim była osoba, która ogłuszyła ją i zabrała książkę. Nie wiedział tego Marcus, Spears, Badger, ani nawet Maggie, którzy nie spuszczali jej z oczu ani na chwilę. Nawet pan Crittaker i Sampson zasilili szeregi straży. W domu nigdy nie była sama. Teraz jej strażnicy sądzili, że odpoczywa, jak każdego dnia o tej porze od ponad tygodnia. I właśnie dlate­ go musiała przyjść tu piechotą. Stajenni, lojalni wo­ bec Marcusa, z pewnością donieśliby mu, gdyby zo­ baczyli ją kręcącą się wokół stajen. A gdyby wzięła Birdie, jej troskliwy małżonek dowiedziałby się o tym w sekundę. Klęczała właśnie, przyglądając się rysunkowi na kamiennej płycie, stanowiącej bez wątpienia część niegdysiejszej celi, gdy usłyszała za sobą jego gniew­ ny głos: - Do diabła! A co ty tu robisz, Duchesso? Do licha z tobą! Myślałem, że odpoczywasz. 286

Odwróciła się powoli, nieświadoma, że jej policzek przecina smuga brudu, ani że gruby warkocz opada jej na plecy. - Marcus - powiedziała tylko. - Co ty tu robisz? - Rozglądam się. - Wzruszyła ramionami. - Po­ dejdź tutaj i spójrz na ten szkic. Jest ledwie widocz­ ny, mimo to można dostrzec, co przedstawia. To cela mnicha, jestem tego pewna. Uklęknij i sam zobacz. Nie zrobił tego. Złapał ją za ramię i gwałtownym szarpnięciem zmusił, żeby wstała. - Wyprowadziłaś wszystkich w pole, prawda? - Potrząsnął nią. - Wca­ le nie odpoczywałaś, jak na małą kobietkę przystało? Nie, myszkowałaś tutaj i włóczyłaś się sama po okoli­ cy. Potrząsnął nią znowu, tym razem mocniej. - Do diabła, odezwij się, powiedz coś! Wrzaśnij na mnie lub krzyknij albo zamiaucz przeraźliwie jak Esmee, kiedy jest wściekła! Duchessa gwałtownie pobladła. - Marcus - powie­ działa z niedowierzaniem - puść mnie. Niedobrze mi. Zaskoczony, puścił ją natychmiast. Opadła na ko­ lana i zaczęła wymiotować. Przychodziło jej to z tru­ dem, ponieważ nie zjadła wiele. Ukląkł obok niej, odgarnął jej włosy i zaczął przemawiać uspokajająco. Czując, jak drży, poczuł ukłucie winy, ostre niczym grot strzały. - Powiedziałem ci, że masz odpoczywać. Widzisz, do czego doprowadziłaś? Do licha, jeszcze nie doszłaś do siebie po tym uderzeniu. Nic dziwne­ go, że nie wrzasnęłaś na mnie ani mnie nie zwymyśla­ łaś. Byłaś zbyt zajęta przełykaniem kluchy w gardle. I, jak widać, nie udało ci się. Wyjął chusteczkę i podał jej. Otarła usta, a potem ści¬ snęła chusteczkę w ręku, gdy nowy atak nudności wstrzą­ snął jej ciałem, pozostawiając ją osłabioną i drżącą. Przeklinając, wziął ją na ręce. W milczeniu dosiadł Stanleya, nie wypuszczając jej z objęć. Ułożył ją 287

w zagłębieniu ramienia i ścisnął udami tłuste boki ogiera. Ku jej zdumieniu nie skierował konia ku Cha­ se Park, ale zatrzymał się przy wąskiej strudze, z tru­ dem torującej sobie drogę pośród bujnej wodnej ro­ ślinności. Zsadził ją i pomógł uklęknąć. Nabrał wody w zło­ żone dłonie i podał jej, by mogła opłukać usta. Upiła łyk wody, tak czystej i zimnej, że posiniały jej wargi. Woda podrażniła żołądek i znowu chwyciły ją mdło­ ści. Jęknęła, mocno obejmując się ramionami. Marcus oddarł rąbek jej halki, zmoczył go w wo­ dzie i przetarł Duchessie twarz, a potem podniósł ją i ruszył ku rosnącemu w pobliżu klonowi. Usiadł, oparty wygodnie o pień drzewa i ułożył ją sobie po­ między nogami, tak by mogła wesprzeć się na nim plecami. - Siedź spokojnie. Lepiej ci? - Nie wiem. - To zrozumiałe, że jest ci słabo. Oprzyj się o mnie i spróbuj przez chwilę się nie ruszać. Zmęczyły mnie już twoje nieustanne protesty. Nie mogła sobie przypomnieć żadnych protestów. Zamknęła oczy. Czuł, jak się odpręża, jak jej oddech pogłębia się i wyrównuje. Przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń ponad jej głową, zdał sobie sprawę, że nie widzi ni­ czego i mocniej przytulił ją do siebie. Oparł głowę o pień drzewa. Było ciepło, wokół nich brzęczały pszczoły. Zdawało mu się nawet, że słyszy śpiew skowronka. Gdzieś z oddali dobiegało muczenie krowy. O pa­ rę metrów od nich Stanley pożerał łakomie wodne rośliny. Markus zamknął oczy. Gdy się obudził, słoń­ ce stało dużo niżej. Musiał poruszyć się przez sen, ponieważ ona też już nie spała. - Nie ruszaj się. Powiedz mi, jak się czujesz. 288

- Wszystko w porządku, naprawdę, Marcusie. Dziękuję, że mi pomogłeś. - Zobaczyłem, jak wymykasz się z domu i posze­ dłem za tobą. Do licha, dlaczego nie wzięłaś Birdie? - Stajenni donieśliby ci o tym natychmiast. A Lambkin pewnie nie zgodziłby się jej osiodłać. - Wymykałaś się z domu już wcześniej? - Tak, od ponad tygodnia. Próbowałam odszukać dąb i studnię. Powinny znajdować się gdzieś w pobli­ żu opactwa, lecz nie udało mi się ich znaleźć. Muszą tu gdzieś być, czuję to. Ostrożnie posadził ją sobie na kolanach i obrócił, by mogła spojrzeć mu w twarz. - Posłuchaj mnie. Nie przyszło ci do głowy, że ten ktoś, kto ogłuszył cię w bibliotece, może znowu spróbować? - Po co miałby to robić? Chciał zabrać księgę, a ja stałam mu na drodze. Tylko dlatego mnie uderzył. - Nie możesz tego wiedzieć. Wracamy do Chase Park. Nie, nie próbuj wstawać. Zaniosę cię. Kiedy podeszli do Stanleya, który przeżuwał ener­ gicznie, nie zwracając na nich uwagi, Marcus zapytał: Nadal dokuczają ci bóle głowy czy tylko masz mdłości? - Głowa mnie nie boli i wydawało się, że mdłości też już minęły. Naprawdę, Marcusie. To bardzo dziwne. - Kiedy wrócimy do domu, natychmiast położysz się do łóżka. Nie, nie sztywniej jak przestraszona dziewica i nie wciągaj powietrza, by wrzasnąć na mnie niczym jakaś przeklęta mediolańska sopranist­ ka. Nie mam zamiaru kłaść się obok ciebie. Przyjdę do twojej sypialni wieczorem, więc nie uciekaj do in­ nego pokoju. Jeżeli to zrobisz, znajdę cię, a wtedy pożałujesz. I nie życzę sobie, żebyś leżała jak kłoda, modląc się po cichu, bym umarł albo, co gorsza, zo­ stał impotentem. 289

- Dlaczego nie wrócisz po prostu do Londynu? Do Celeste? Mógłbyś też nakłonić Lisette, aby do ciebie przyjechała. - Pewnie, że mógłbym, prawda? - Mógłbyś spróbować - powiedziała, unosząc bro­ dę. Oczy jej błyszczały. Mdłości minęły i była gotowa do walki. - Ciekawe, czy byłbyś na tyle głupi, żeby to zrobić. Oczy mu błysnęły. - Czy mam rozumieć, że mi gro­ zisz, kobieto? - powiedział prowokująco, przeciąga­ jąc głoski jak Trevor. - Chcesz powiedzieć, że mnie udusisz, jeśli dotknę innej? - Na razie chciałam ci tylko uświadomić, że pożału­ jesz, jeśli przywieziesz tu którąś ze swoich kobiet. Co do zadawania się z nimi, zastanowię się nad tym i dam ci znać. Mężczyzna powinien wiedzieć, na czym stoi. Nie odezwała się więcej, lecz widział, że się uśmie­ cha, niech będą przeklęte te jej tajemnicze oczy. Nie pozwolił jej pójść na własnych nogach, lecz zaniósł ją do sypialni, a potem wywołał niezłe zamieszanie, or­ ganizując dla niej opiekę.

ROZDZIAŁ

21

- Chciałabym, żebyś wyłysiał. - Słucham? Co powiedziałaś? - objął ją mocniej. - Powiedziałam - oznajmiła Duchessa, uśmiecha­ jąc się do niego słodko - że może byś tak na czymś przysiadł? Z pewnością nie jest ci wygodnie, kiedy tak stoisz. Uśmiechnął się do niej. - To było niezłe, ale nie możesz równać się z ciotką Wilhelminą. Być może po prostu nie masz talentu do dobrych rymów. 290

- Mam dość talentu, bym mogła uchronić się od głodu! Przycisnęła dłoń do ust i spojrzała na niego. Ależ była głupia. Po raz pierwszy udało mu się spro­ wokować ją, by powiedziała coś, czego powiedzieć nie chciała. W ciągu ostatnich dwóch tygodni nie prowokował jej do niczego. Mówiła to, co chciała. Aż do teraz. Z ochotą odgryzłaby sobie język. Na szczęście Marcus niczego nie zrozumiał, a przynajmniej nie uświadomił sobie, co naprawdę jej się wymknęło. - A więc wracamy do tego mitycz­ nego mężczyzny, który utrzymywał cię w Pipwell Cottage. - Nie, nie wracamy. Chociaż, mogłam przecież skłamać, sam mi powiedziałeś, że wszyscy Wyndha­ mowie kłamią. Być może był ktoś... Co o tym my­ ślisz, Marcusie? Gdyby był psem, pewnie by zawarczał, lecz jakoś zdołał się powstrzymać. Zamiast tego powiedział tyl­ ko tym swoim swobodnym tonem, który sprawiał, że miała ochotę go uderzyć lub zacząć całować: - No cóż, wiem, że nie był twoim kochankiem. Lecz jeśli udało ci się ogłupić jakiegoś faceta na tyle, że dawał ci pieniądze za nic, to kimże ja jestem, by krytyko­ wać? Daj spokój, Duchesso, nie mówiłem poważnie. - Uśmiechnął się do niej bez cienia skruchy. - Mam cię rozebrać? Gdzie trzymasz swoje koszule? - Ja się nią zajmę, milordzie - powiedziała Maggie niczym królowa, odprawiająca swoje oddziały. - Pro­ szę ją po prostu zostawić. Nie widzi pan, jak się zaru­ mieniła? Na pewno pan ją łajał albo drażnił się z nią. To może jej tylko zaszkodzić. Widziałam, jak pan ją przyniósł. Wszyscy inni też to widzieli. Sądziliśmy, że odpoczywasz, Duchesso. To nieładnie z twojej strony tak się wymykać. Ten potwór, który cię ogłuszył, mo­ że zrobić to jeszcze raz. 291

- I to jest pokojówka - mruknął Marcus pod no­ sem. Duchessa zamknęła oczy. Zastanawiała się, czy ma powiedzieć Maggie, że to gniew wywołał na jej twa­ rzy zdradziecki rumieniec. Lecz nie zrobiła tego. Ku swemu zdumieniu poczuła, że zalewa ją fala zmęcze­ nia. Po chwili już spała. *

Marcus dotrzymał słowa. Wieczorem, przyjrzawszy się jej, gdy spała, powierzył ją opiece Maggie i wyco­ fał się do swojej sypialni, skąd wyłonił się w pół go­ dziny później. Duchessa siedziała przed kominkiem, wpatrując się w niemrawo płonące głownie. - Witaj - powiedział. - Jestem, jak obiecałem. Spojrzała na niego przelotnie. - Odejdź, Marcusie. - O, nie. Napisałem dziś do Celeste, ale nie zjawi się tu wcześniej niż za cztery dni. Do tego czasu bę­ dziesz musiała mi wystarczyć. - Zostałeś ostrzeżony - powiedziała tylko. A po­ tem złożyła dłonie na kolanach i znów zapatrzyła się w ogień - daleka, spokojna i nieosiągalna jak kiedyś. Westchnął ciężko, pochylił się i objął ją. Odwróci­ ła głowę, lecz pocałował ją i dotknął jej szyi. - Pach­ niesz cudownie, jak zawsze zresztą. - Dziękuję, Marcusie. Odejdź, proszę. Nie będę dla ciebie naczyniem chwilowej ulgi. Nie mam ocho­ ty nudzić się z tobą w łóżku. Idź marzyć o Celeste. - Naczynie chwilowej ulgi. Nie uważasz, że to brzmi dziwnie, Duchesso? - Postawił ją na podłodze obok łóżka, a potem zdjął z niej szlafrok i nocną ko­ szulę. Odsunął się nieco, by na nią spojrzeć. - Dobry Bóg całkiem nieźle cię ukształtował - powiedział, 292

przesuwając palcami po szczęce i przyglądając się jej. - Z pewnością myślał przy tym o mnie, ponieważ wy­ glądasz dokładnie tak, jak lubię. Nie poruszyła się, po prostu stała tam, nie patrząc na niego. Wstrzymała oddech, kiedy wyciągnął rękę i zaczął leciutko pieścić jej lewą pierś. - Masz piękne kształty. To intrygujące, Duchesso. Milczysz, zupeł­ nie jak tamta dawna Duchessa, a potem się zmie­ niasz. Nigdy nie wiem, jak się za chwilę zachowasz. - I nigdy nie będziesz wiedział, przeklęty łajdaku. Roześmiał się, nie przestając głaskać jej brzucha i żeber. Odsunęła się nieco, a potem krzyknęła. Spoj­ rzała na niego oczami rozszerzonymi przerażeniem, a potem odwróciła się i uciekła. - Duchesso. - Postąpił krok w jej stronę, ale za­ trzymał się widząc, że pada na kolana i gorączkowo szuka pod łóżkiem nocnika. Kiedy wymiotowała, ukląkł przy niej i podtrzymywał ją. - To mi wygląda znajomo - powiedział, odsuwając jej włosy z czoła. I wcale mi się nie podoba. Chorowałaś po południu, a teraz znów wymiotujesz. W Darlington jest lekarz, który cieszy się dobrą opinią. Chyba po niego poślę i sprowadzę go do Chase Park, najlepiej jeszcze dziś w nocy. Skuliła się, cała drżąca. Wstał, sięgnął po szlafrok i okrył ją nim. Potem zaniósł ją do łóżka i powiedział: - Leż spokojnie. Mówię poważnie. Leż spokojnie, dopóki nie wrócę. Wrócił za pięć minut, a wraz z nim zjawili się Bad­ ger, Spears i Maggie w niebieskim satynowym szla­ froczku z dekoltem, który przyprawiłby pastora o atak serca. Usłyszała, jak Marcus mówi: - Wymio­ towała po południu i teraz znowu. Słyszałem o tym lekarzu z Darlington. Chcę, żebyś go sprowadził, Badger. 293

Badger chrząknął i utkwił spojrzenie w swojej bla­ dej i wymęczonej pani, spoczywającej w wielkim łożu. Spears z niezwykłą uwagą przyglądał się niewiel­ kim kiściom winogron, wieńczącym obramowanie kominka. Maggie zaczęła wygładzać bujne fałdy satynowego szlafroka. Marcus zmarszczył brwi. - Co tu się u licha dzieje? Badger? - Maggie przyniesie ci biszkopta, żebyś go posku¬ bała. To pomoże uspokoić żołądek. - Skąd to, u licha, wiesz? - No cóż, milordzie - powiedział Spears obrzydli­ wie dobrodusznym tonem. - Nie ma się czym mar­ twić. Omówiliśmy ten problem i doszliśmy do wnio­ sku, że nie należy się przejmować. Jej lordowska mość reaguje normalnie. - To ma być normalne? Czy zapomnieliście, że dwa tygodnie temu została uderzona w głowę? - Duchessa jest w odmiennym stanie, milordzie powiedział Badger. - Nosi dziedzica. Nudności i wy­ mioty to rzecz naturalna. Szybko miną. Pan Spears twierdzi, że jeszcze trzy tygodnie i będzie znów zdro­ wa. Być może potrwa to trochę dłużej, lecz wiemy wszyscy, że ona nie jest pierwszą lepszą, więc trzy ty­ godnie powinny wystarczyć. W pokoju zapanowała cisza. Marcus usłyszał, jak Duchessa mówi: - Nic mi nie jest. Wyjdźcie. Proszę, to ważne. Zostawcie nas. - Zdawało mu się, że jej głos dobiega z bardzo daleka. Trójka służących bez pośpiechu wymaszerowała z pokoju. Marcus powoli zamknął za nimi drzwi i obrócił klucz w zamku. - Będziesz wymiotowała? Dać ci coś do jedzenia? 294

Potrząsnęła głową. Zdał sobie sprawę, jak bardzo jest blada. Źrenice miała rozszerzone, a jej ciało jakby zapadło się w sobie. - Wiedziałaś? - zapytał głosem spokojnym jak liść na wietrze. -Nie. - Czy mogę ci wierzyć? - Nie możesz. Sam powiedziałeś, że Wyndhamo­ wie to urodzeni kłamcy, ja także. - Nosisz moje dziecko. To niemożliwe. Ci wścibscy idioci musieli się pomylić. Wymiotowałaś, bo uderzo­ no cię w głowę. - No cóż, to możliwe. Ale załóżmy, że jest inaczej. Czy mamy tu do czynienia z niepokalanym poczę­ ciem, czy ze zdradą? Aaa, nie wolno nam zapomnieć o moim szczodrym kochanku z Pipwell Cottage. Machnął niecierpliwie dłonią. Wyglądał jak czło¬ wiek, którego postrzelono, lecz jeszcze nie czuje bó­ lu. - Nie rozumiem tego. To prawda, że wziąłem cię kilka razy, zaledwie kilka, i nie wykazałem dość har­ tu ducha, aby w porę się wycofać, ale z pewnością po­ trzeba więcej czasu, aby zapłodnić kobietę. I więcej starań, o wiele więcej. - Najwidoczniej nie. Zaczął przemierzać pokój. Patrzyła na powiewające poły jego szlafroka, na porośnięte ciemnymi wło­ sami nogi, na bose stopy. Jakiż był piękny ten męż­ czyzna, który nie chciał mieć z nią dziecka. Mimo to była w ciąży. Jej ciało przyjęło jego nasienie. Kiedy to się stało? W noc poślubną? A może tej drugiej nocy, gdy do niej przyszedł? Miała ochotę śpiewać, krzy­ czeć i tańczyć z radości. Poczuła, że zbliża się nowy atak nudności. Zaczęła oddychać powoli i głęboko. - Nie miałaś miesięcznych przypadłości po naszym ślubie w Paryżu? 295

Potrząsnęła głową. - I nawet nie przyszło ci do głowy, że coś jest nie tak? I nie wspomniałaś o tym nikomu, nawet mnie, mężczyźnie, który zostawił w tobie nasienie? - Jeśli chodzi o mnie, nie zawsze wszystko da się przewidzieć. - Czy w ten swój okrężny sposób chcesz, mi powie­ dzieć, że nie miewasz tych przypadłości regularnie? Skinęła głową, patrząc mu prosto w oczy. - Nie chcę tego dziecka i dobrze o tym wiesz. Milczała, bo chociaż słowa cisnęły jej się na usta, zbyt była zajęta zwalczaniem nudności, by mówić. - Zrobiłaś to specjalnie. W końcu to powiedział. Poczerwieniała z gniewu. Lecz nawet wtedy dawna Duchessa nie pozwoliła jej powiedzieć nic więcej, jak tylko: - Zastanawiałam się, ile czasu zajmie ci obarczenie mnie winą. Matka mówiła mi, że mężczyźni nie potrafią znieść myśli, że mogli popełnić błąd. Więc zrobią wszystko, powiedzą wszystko, byle tylko przerzucić winę na kobietę. A potem gniew zniknął równie nagle, jak się pojawił i uśmiechnęła się do niego. - Będziesz ojcem, Marcu­ sie, a ja matką. Urodzę dziecko, nasze dziecko. - Nie przyjmuję do wiadomości faktu, że ten drań, twój ojciec, wygrał. Nie godzę się na to, słyszysz, Du­ chesso? Nie przyjmuję do wiadomości, że jesteś w cią­ ży. - Klepnął się dłonią w czoło. - Do licha, czym so­ bie na to zasłużyłem? Szedłem sobie spokojnie przez życie, kiedy twój ojciec umarł i uczynił mnie dziedzi­ cem. A ponieważ był chory na umyśle i zgorzkniały, postanowił się na mnie zemścić. Nienawidził mnie i dowiódł tego, pozbawiając swego dziedzica środków do utrzymania posiadłości, o ile nie poślubię ciebie, jego cennego bękarta. Ciebie, jedynej kobiety na świecie, której nigdy nie chciałem, nawet kiedy mia296

łem czternaście lat i byłem napalony jak młody ko­ zioł. A potem ty zmusiłaś mnie, abym cię wziął. I po­ dobnie jak twój ojciec, nie dałaś mi możliwości wybo¬ ru. Chcę odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Nie ma w nim miejsca dla ciebie i twojego dziecka. Co powiedziawszy, ruszył ku drzwiom, łączącym ich sypialnie. Zatrzymał go jej spokojny głos. - Rozu­ miem. Chcesz, żebym wyjechała jutro? - Chciałbym, byś wyjechała dzisiaj, najlepiej na­ tychmiast, lecz to byłoby okrutne. Prawdopodobnie zemdlałabyś na frontowych schodach. Zatrzasnął za sobą drzwi. Przez chwilę gapiła się na te zatrzaśnięte drzwi, potem powoli, delikatnie dotknęła brzucha. Był łaski, a jednak krył w sobie dziecko, ich dziecko. Leżała chwilę spokojnie, wpatrując się w sufit, kie¬ dy usłyszała pukanie. Wstała i otworzyła drzwi. Zo¬ baczyła Badgera, Spearsa i Maggie, trzymającą w dłoniach mały, przykryty serwetką talerzyk. Nie odezwali się, po prostu weszli, kiedy cofnęła się, by ich przepuścić. - Zjedz to, Duchesso - powiedziała Maggie pro¬ wadząc ją do stojącego przy kominku fotela. Cała trójka stanęła w milczeniu obok niej, przyglą¬ dając się, jak skubie bułeczkę wypieku Badgera. - Dodałem do nich malutkie kawałeczki jabłek powiedział Badger. - I świeżą śmietankę. To przepis mojej ciotki Mildred. - Są przepyszne. - Czujesz się lepiej? - spytała Maggie. Duchessa skinęła głową, wpatrując się w płomienie. Spears chrząknął. - Jego lordowska mość to czło­ ­­ek niezwykle porywczy, urodzony przywódca. Nie znosi roztrząsania wszystkiego na okrągło. Podczas bitwy jego ludzie wierzyli mu bardziej niż Bogu. 297

Chronił ich, poganiał bezlitośnie, ale wiedzieli, że chętnie umarłby za każdego z nich. Wiedzieli o tym i dlatego dawali z siebie wszystko. - To gorąca głowa - wtrącił Badger. - Pan Spears mówi, że zawsze był taki, nawet jako chłopiec. To nie tylko urodzony przywódca, lecz człowiek absolutnie lojalny. Jednak czasami ponosi go temperament. Z pewnością nie jest stoikiem ani filozofem. Naj­ pierw działa, a potem myśli. A w końcu uspokaja się i śmieje sam z siebie. - A mówi się, że to my, kobiety, łatwo tracimy pano­ wanie nad sobą i pleciemy, co nam ślina na język przy­ niesie - powiedziała Maggie, z dłońmi opartymi na biodrach. - A to nie zawsze jest prawda. Spójrz tylko na siebie, Duchesso, jaka jesteś spokojna i opanowa­ na. Nigdy nie tracisz głowy i nie opowiadasz głupstw. Przeciwnie niż jego lordowska mość. - Zachmurzyła się, a potem wzruszyła ramionami. - Przynajmniej tak było do tej pory, bo ostatnio zachowujesz się jakoś ina­ czej. Wszyscy to zauważyliśmy. - To prawda, że jego lordowska mość czasami traci panowanie nad sobą i nad swoim językiem, lecz opa­ mięta się, Duchesso. Ty, nawet jeżeli pozwalasz sobie od czasu do czasu odrzucić tę swoją cudowną po­ wściągliwość, i tak nie możesz równać się z jego lor­ dowską mością. To nie jest zły człowiek, on tylko... - Wiem - powiedziała - łatwo daje się ponieść emocjom i jest zapalczywy. Ale on nie chce tego dziecka. Nieraz o tym mówił. Nie chodzi tylko o to, że ta wiadomość go zaskoczyła. - Jest mężczyzną, lecz nie jest głupi - powiedziała Maggie, marszcząc brwi. - No cóż, może i jest, ponie­ waż jest mężczyzną, a mężczyźni muszą... ale nie o to teraz chodzi, prawda? Jego lordowska mość musi zdać sobie sprawę, że konsekwencją kochania się 298

z kobietą może być ciąża. Nawet jeżeli przeklina i złości się, w głębi duszy doskonale wie, że to zupeł­ nie naturalne, iż zaszłaś w ciążę... zwłaszcza z takim namiętnym mężczyzną jak on. - Dokładnie - powiedział Badger. - Jego uporczy­ we zapewnienia, że nie chce dziecka, nie mają sensu. Jak powiedziała Maggie, nie jest przecież głupi. - Nic nie rozumiecie - powiedziała Duchessa, bla­ da jak śmierć i nienaturalnie spokojna. Cała trójka spojrzała na nią, zmieszana. - Nie rozumiecie - powtórzyła powoli, a potem umilkła na dobre. - Tak czy inaczej - powiedziała Maggie - znam mężczyzn, Duchesso. Jego lordowska mość może so¬ bie być dumny i zachowywać się z tego powodu tak, że miałabyś ochotę go udusić, lecz opamięta się i zro¬ zumie, co jest dla niego dobre. - Spuści z tonu - powiedział Badger. - Spuści z tonu albo weźmiemy sprawy w swoje rę¬ ce - powiedział Spears, a Maggie i Badger gorliwie przytaknęli. Przez chwilę przyglądała się im uważnie, a potem powiedziała: - Być może będziemy musieli wziąć sprawy w swoje ręce. - Nie uciekniesz, prawda, Duchesso? - zapytał Badger. Spojrzała na niego, zamyślona.

ROZDZIAŁ Marcus zatrzymał się u stóp wielkich schodów równego holu Chase Park. Przy podwójnych drzwiach stały trzy walizy, a obok nich Maggie, 299

przytupująca niecierpliwie nogą i wystrojona w ja­ skrawoczerwony kapelusik ze strusim piórem, opa­ dającym jej na policzek i ciemnoniebieski płaszcz. Tup, tup, tup - przytupywała obutą w elegancki pan­ tofelek stopą. Najwidoczniej na kogoś czekała. Nie na kogoś, ona czekała na Duchessę. - Gdzie ona, u diabła, jest? Maggie! - wrzasnął. Maggie odwróciła się powoli i złożyła lordowi głę­ boki ukłon. - A kto to, u licha, jest „ona"? - Nie drażnij się ze mną, dziewczyno, bo... - Wystarczy, Marcusie. Jestem tutaj, ale za chwilę wyjeżdżamy z Maggie z Chase Park. - Nigdzie nie pojedziesz. - Przecież wyraziłeś się jasno. Powiedziałeś, że chciałbyś, bym wyjechała natychmiast, ale obawiasz się, że jeśli ludzie dowiedzą się, iż wyrzuciłeś ciężar­ ną żonę w środku nocy, twoja opinia mocno na tym ucierpi. - To nie był żaden cholerny środek nocy. A teraz... - Więc okazałam wielkoduszność i zaczekałam do rana. Do widzenia, Marcusie. Odwróciła się na pięcie, z brodą uniesioną wyso­ ko, niczym jakaś przeklęta księżniczka - jak sam na­ zwał ją dawno temu. A potem złapała rączkę jednej z waliz i ruszyła do wyjścia, uginając się pod jej cię­ żarem. Natychmiast wyciągnął ramiona i mocno ją objął. Dobrze się czujesz? Powiedz coś, ty przeklęte utra­ pienie! - Ze mną wszystko w porządku. Jakie to krępują­ ce, zostać powstrzymaną w samym środku tak wspa­ niałego odejścia. - Tak się dzieje, kiedy unosisz brodę zbyt wysoko. Jednak nie będę się śmiał, przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. A teraz posłuchaj mnie uważnie, Du300

chesso. Nigdzie nie pojedziesz. Tu jest twój dom i tu pozostaniesz. - Potrząsnął nią. - Zrozumiałaś? - Nie jestem pewna, Marcusie. Może powinieneś potrząsnąć mną jeszcze raz. To pomaga mi myśleć ja­ śniej. Postawił ją i zaczął się jej przyglądać, z miną tak mroczną i ponurą, że przypominał któregoś z boha­ terów Byrona. - A dlaczegóż to nagle Chase Park miałby stać się moim domem? Czemu zmieniłeś zdanie? Nie rozu­ miem pana, milordzie. - To będzie twój dom, dopóki ci nie powiem, że jest inaczej, a nawet wtedy prawdopodobnie pozosta­ nie twoim domem, ponieważ ludzie zmieniają zdanie, zwłaszcza pomiędzy wieczorem a porankiem, Rozumiesz teraz? - Nigdy nie będę cię rozumiała. - Jestem mężczyzną. Mężczyzn niełatwo zrozu¬ mieć. Nasze uczucia nie leżą przed nami wystawione na widok publiczny, tak aby każdy mógł przyjrzeć się im i je skomentować. Usłyszał, jak Maggie prycha za jego plecami. - O Boże... - jęknęła Duchessa tonem, który na¬ uczył się już rozpoznawać. Puścił ją natychmiast. Wybiegła na zewnątrz, zbiegła marmurowymi schodami, minęła zdumionego ogrodnika, który z wrażenia upuścił łopatę, padła na kolana i zwymiotowała w klomb róż. Maggie zmierzyła Marcusa gniewnym spojrzeniem. - Zrobił pan to specjalnie, żeby się rozchorowała. Spędziłam dobre dwadzieścia minut, czyszcząc jej płaszcz po wycieczce do tego przeklętego opactwa, gdzie pełzała na kolanach wśród krzaków, szukając jakiegoś cholernego skarbu, a teraz, proszę. Ziemia, robactwo i kto wie, co jeszcze. 301

- Nie potrząsałem nią w tym celu. Jednakże rezul­ tat przeszedł moje oczekiwania. Może to, co się stało, przywróci jej zdrowy rozsądek. Sampson! Aaaa, tu je­ steś. Skradasz się za mną zupełnie jak Spears i Bad­ ger. Odnieś walizy hrabiny z powrotem do jej pokoju. Natychmiast. Gdy tylko poczuje się silniejsza, z pew­ nością znów wpadnie na jakiś szalony pomysł. Maggie prychnęła. Marcus wyszedł na zewnątrz. Był piękny letni po­ ranek. Po jasnobłękitnym niebie płynęły tu i tam bia­ łe obłoki, w powietrzu unosił się silny zapach świeżo skoszonej trawy, a jego żona wymiotowała w krza­ kach róż. Zaczekał, aż skończy, po czym wziął ją na ręce i za­ niósł na górę, nie zatrzymując się, by powiedzieć choć słowo służącym. Minął ciotkę Wilhelminę, któ­ ra uniosła brwi i powiedziała: - Czyżby się wreszcie udławiła? - Nie, ciotko Wilhelmino. Ja także życzę ci miłego dnia. - Mamo! - zawołała Urszula. - Doprawdy, nie po­ winnaś mówić takich strasznych rzeczy. Ona jest hra­ biną i panią tego domu. - Ja? Nie powiedziałam niczego niewłaściwego. Spytałam tylko, czy się nie przemęczyła. - Powinienem był lepiej sobie poradzić - powie­ dział Marcus z wysiłkiem. Chciała uśmiechnąć się do niego, ale nie czuła się na siłach. - Nie podoba mi się to, Marcusie. - Mnie także. Teraz już wiesz, że musisz zachowy­ wać się spokojnie, być potulna jak krowa i robić do­ kładnie to, co ci powiem. Gdy weszli do sypialni Duchessy, zmarszczeniem brwi wygonił z niej pokojówkę i położył Duchessę na łóżku. 302

Wypiła parę łyków wody, którą jej podał, i zaraz jęknęła, chwytając się za brzuch. - Wybiegł z sypialni i krzyknął: - Maggie, przynieś jej trochę biszkoptów! Założę się, że zapakowałaś ca¬ łe tuziny! Pośpiesz się! Nie minęły trzy minuty i żuła powoli kawałek pachnącego cynamonem biszkopta. Westchnęła, wreszcie odprężona. - Nie chcesz, żebym tu była. Dlaczego jesteś taki przewrotny? Boisz się, co ludzie o tobie pomyślą, gdy się dowiedzą, że opuściła cię żona? Nie odezwał się, lecz zaczął swoim zwyczajem nie¬ spokojnie przemierzać pokój. Był taki piękny. Podobał jej się w tych obcisłych, skórzanych bryczesach. Przypomniała sobie, jak wy¬ glądał w mundurze i tylko westchnęła. - Chcę stąd wyjechać, Marcusie. Jak wiesz, jestem bardzo bogata. A nawet gdybym nie była, to, jak zdążyłeś się przeko¬ nać, potrafię sobie poradzić. Nie zaszłam w ciążę specjalnie, zresztą nie sądzę, by to w ogóle było moż¬ liwe. Lecz noszę pod sercem dziecko i nic nie mogę na to poradzić. - Nagle wciągnęła głęboko powietrze i wyszeptała, przerażona: - Nie, to niemożliwe. Na pewno nie chciałbyś, bym to zrobiła.

- Czego nie chciałbym? - Słyszałam o kobietach, które próbują pozbyć się dziecka, i wielu to się udaje. Wkładają sobie coś do rodka. Czasami od tego umierają. - Na miłość boską, Duchesso, cicho bądź! Już cię widzę, jak skradasz się ciemnym zaułkiem w Yorku, rozpytując o jakąś starą wiedźmę, która pomoże ci pozbyć się dziecka. A może to ja powinienem za¬ wleć cię tam za wło Możesz milczeć albo złościć się na mnie, lecz prze­ ­­ań opowiadać bzdury. - Znów zaczął przemierzać 303

pokój, tym razem szybciej, dłuższymi krokami. Przy­ słuchiwała się, jak jego obcasy wybijają rytm na drew­ nianej podłodze. - Czego po mnie oczekujesz, Marcusie? Spojrzał na nią i zobaczyła, że się uśmiecha. - Wy­ gląda na to, że teraz nie będę musiał wychodzić z cie­ bie, kiedy będziemy się kochali. Szkoda już się stała, że tak powiem. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Ale... po­ wiedziałeś, że Celeste będzie tutaj za cztery dni. - Być może skłamałem. Jestem Wyndhamem i za­ wsze istnieje możliwość, że nie napisałem do niej i nie poleciłem jej tu przyjechać. Chyba się domyśla­ łaś, że mogłem kłamać. Nie udawaj, że było inaczej. A ponieważ nie sposób przewidzieć, kiedy znowu do­ padną cię mdłości, lepiej będzie, jeżeli skorzystam z twoich wdzięków przy pierwszej nadarzającej się okazji. Na przykład teraz. Przez dłuższą chwilę nie poruszała się ani nie od­ zywała. A potem wstała, sięgnęła po nocnik i zwy­ miotowała. - Cholera jasna! - zaklął, kopnął stołek i podbiegł podtrzymać żonę. - Wiesz co - powiedział powoli, odgarniając jej wło­ sy z twarzy- może jednak powinienem sprowadzić Ce­ leste. Nie jesteś w stanie walczyć ani kochać się. Nie masz mi wiele do zaoferowania. Co o tym sądzisz? - Tylko spróbuj - powiedziała. Przez chwilę wpatrywał się w nią bez słowa. Wie­ działa, że zastanawia się, waży argumenty. W końcu powiedział: - Widzę teraz jasno, że wcale nie miałaś zamiaru wyjeżdżać. - Nie widziałeś walizek? I czy Maggie nie wystro­ iła się tak, że wyglądała jak nowa dziewięciopensów¬ ka? Czy powóz nie czekał przed wejściem? 304

- Powiedz mi, jak było naprawdę? Miał absolutną rację. Udawała tylko, że wyjeżdża. Walizki były puste, a Maggie, niech Bóg ma w opiece jej aktorską duszę, z pewnością bawiła się doskonale. Modliła się, by powrócił mu rozsądek, aby widząc, że ją traci, uświadomił sobie, że pragnie zarówno jej, jak dziecka. A teraz nie miała pojęcia, czy jej modlitwy zostały wysłuchane. Milczała więc. Nie da mu do ręki następnych argu­ mentów. Uniosła wysoko brodę. - A zatem rzuciłaś mi kolejne wyzwanie - powiedział. Jego błękitne oczy błyszczały. - Lubi pani się bawić, milady? Teraz, kiedy już wiem, o co w tym chodzi, bardzo szybko udowodnię ci, że nie masz cienia szansy. To ty wyjdziesz upokorzona z tej gry. Nie znasz się na walce, nie wiesz nic o strategii, nie masz wyczucia chwili. Tak, stawienie ci czoła - oczy­ wiście, kiedy nie wymiotujesz w krzaki - to dziecin­ na zabawa. - Dalej mogę wyjechać. Na przykład dziś wieczo¬ rem, o ósmej. Roześmiał się tylko. *

- Nie podoba mi się to - powiedział Marcus do Badgera i Spearsa. - Ona bez przerwy wymiotuje. Jest blada i chuda jak kij. Nie ma nawet siły, by kłó¬ cić się ze mną, a muszę wam powiedzieć, że bardzo starałem się ją sprowokować. Prawdę mówiąc, gdy¬ bym był nią, dziabnąłbym mnie choćby stołowym no¬ żem. A ona w ogóle nie reaguje. - To rzeczywiście poważne zmartwienie, zważyw¬ szy że jest pan bardzo dobry w prowokowaniu - po­ ­­­dział Spears. 305

- Mnie także się to nie podoba - dodał Badger - po­ nieważ jest pan bardzo dobry także w podpuszczaniu. - Jeszcze dwa tygodnie - powiedział Spears. - Ro­ zumiem pańską troskę, ale dokładnie przestudiowa­ łem ten temat, milordzie. Jeszcze dwa tygodnie i po­ winno się jej poprawić. Pan Badger przygotowuje bardzo pożywne posiłki, a to, co udaje jej się zatrzy­ mać w żołądku, z pewnością służy jej i dziecku. Marcus wzdrygał się, ilekroć ktoś wspomniał o dziecku. Nadal nie wiedział, jak powinien postąpić. Odesłać ją, kiedy poczuje się lepiej? I dokąd? Do Pip­ well Cottage? Zaklął. Spears i Badger spojrzeli na niego, zdumieni. - Pomyślałem sobie, milordzie - powiedział Spears - że ta wizyta oderwie pana nieco od myśli o choro­ bie żony. - Mówisz zupełnie jak moja matka, Spears. A tak przy okazji, kiedy pojawi się tu moja droga rodzicielka? - Pan Sampson powiedział, że w trzecim tygodniu lipca. - O Boże, możecie sobie wyobrazić moją matkę w jednym domu z ciotką Wilhelminą? Ona i ta har­ pia z Baltimore z pewnością skrzyżują kopie. Żal mi tylko ciotki Gweneth. Polegnie wraz z nami pod gra­ dem słodkich strzał, wypuszczanych przez te dwie damy. - Pańska matka jest bardzo miłą osobą - powie­ dział Spears. - I zabawną. Nie cierpi głupców, więc sądzę, że szybko zapędzi tę harpię z Baltimore w ko­ zi róg. Powiedziałem panu Badgerowi, że pańska matka jest trochę dziwna, ze swoim zainteresowa­ niem dla średniowiecznych legend i kultury, lecz nie­ szkodliwa i, ośmielę się stwierdzić, czarująca. - Nie chodzi tylko o średniowiecze, Spears. Ona uważa, że Maria, królowa Szkotów to ziemski odpo306

wiednik Marii, królowej Niebios. Obawiam się, że ona i ciotka Wilhelmina wpędzą nas wszystkich do grobu. Moja matka jest błyskotliwa, wiesz o tym. Przeraża mnie. Ktoś zakasłał dyskretnie przy drzwiach. To był Ja­ mes Wyndham, spoglądający poważnie na Marcusa. - O, James... Wejdź, proszę. Rozmawialiśmy wła­ śnie o tym, kto wygra wyścigi w Ascot w przyszłym miesiącu. A ty na kogo byś postawił? Na Elizejczyka czy Roberta de Bruce? Oba są silne i mkną jak wiatr. - Zawsze uważałem, że Robert de Bruce - czło­ wiek - był wspaniały. Chyba postawiłbym na niego. - Więc niech pan tak zrobi, paniczu James - po­ wiedział Spears. - A co do pana, panie Badger, to chyba powinien pan wrócić do kuchni, przyrządzić coś, co pozwoliłoby nam zapomnieć na chwilę o zmartwieniach. - Co będzie na obiad, Badger? - Pieczony dorsz i wędzone małże, milordzie. A także wiele innych potraw, ale nie będę pana za­ nudzał wyliczaniem. I jeszcze trochę ulubionego puddingu Duchessy. Jest Iekkostrawny, więc jej żo­ łądek nie powinien się zbuntować. Mógłbym też spróbować paru francuskich potraw - creme de pommes de terre aux champignons też nie powinno jej zaszkodzić. - Ziemniaki i grzyby? Tak, można spróbować - po­ ­­­dział Marcus, zerkając na Jamesa, który przyglądał się obu służącym, jakby właśnie znalazł się w środku jakiejś sztuki granej przy Drury Lane i zdał sobie spra¬ wę, że nie zna kwestii. Marcus przypuszczał, że osobie postronnej mieszkańcy Chase Park muszą wydawać się nieco dziwaczni, lecz nie przejmował się tym. Kiedy zostali sami, zapytał: - O co chodzi, James? Wydajesz się bardzo zdenerwowany. 307

- Dużo myślałem, Marcusie. Myślałem, przypo­ minałem sobie, a potem znowu myślałem. Kiedy znalazłem Duchessę nieprzytomną na podłodze, tej książki tam nie było. Pamiętam bardzo dokładnie. Jeżeli nie miałbyś nic przeciwko temu, moglibyśmy pójść do biblioteki i zerknąć na półkę, na której Du­ chessa znalazła książkę. Być może znajdziemy tam jakieś wskazówki, dotyczące skarbu Wyndhamów. - Chodźmy - powiedział Marcus. Wziął od Sampso­ na klucz i z Jamesem u boku wszedł do mrocznego po­ mieszczenia. Odsunął grube zasłony i jaskrawe światło letniego popołudnia zalało wnętrze. - Otwórzmy też kilka okien. To miejsce wymaga solidnego wietrzenia. Odwrócił się i zobaczył Jamesa, na klęczkach wyj­ mującego książki z drugiej półki od dołu. Jednak za nimi nie było żadnych ukrytych tomów. Gdy James układał książki z powrotem na półce, Marcus zajrzał za tomy, znajdujące się powyżej, lecz także nic nie znalazł. Mimo to kontynuował poszukiwania, gdy na­ gle James krzyknął cicho: - Wielki Boże! Marcus, znalazłem coś! Wyciągnął wielką, zakurzoną księgę, ukrytą za to­ mem kazań George'a Commona, wędrownego ka­ znodziei z początków ubiegłego stulecia. - Jest równie stara jak tamte - powiedział Marcus. - Połóż ją na biurku, James. - Doskonale - dodał po chwili. - A niech mnie! Bystry z ciebie chłopak, Ja­ mes, bardzo bystry. - Moja matka też tak uważa - powiedział James z zarozumiałym uśmiechem. - Muszę przyznać, że to ona podsunęła mi ten pomysł, kiedy tak bez ustanku rozwodziła się nad tym, gdzie może być skarb i jak go odnaleźć. I oczywiście, jak nie dopuścić do tego, że­ byś ty go znalazł. - Rzućmy okiem na ostatnie strony. 308

- Marcusie, wiem, że podejrzewasz, iż to moja matka uderzyła Duchessę. Wiem, że musiał to zrobić ktoś z domowników, lecz moja matka? Trudno mi się z tym zgodzić. - Zawsze pozostajesz jeszcze ty, Trevor albo Ur­ szula. - Rozumiem twój punkt widzenia - powiedział Ja­ mes, przewracając ostrożnie strony. *

Marcus przyjrzał się jej uważnie, ocenił, że nie kła­ mie i powiedział: - Doskonale, załóżmy, że twój żo­ łądek nie zbuntuje się w ciągu następnych dwóch mi­ nut. Oto księga, którą znalazł James. Nie ma w niej rysunków, tylko tekst. Przejrzałem go dokładnie i przetłumaczyłem, ile zdołałem. Mnich lub mnisi, którzy napisali ten tom i dwa pozostałe, opisują tutaj, jak znaleźć skarby opactwa. W oryginale rymy są prawie tak zrozumiałe i nieskomplikowane, jak w moim tłumaczeniu. W górę spójrz i szukaj znaku, Znajdź dziewiątkę, do ataku! Zabierz ją, gdzie woda płynie W cieniu dębu i w dolinie Przynieś wiadro, przynieś sztylet Przebij je nim w jedną chwilę. Opuść w dół się, bacznie strzeż, Wieczny potwór czyha gdzieś. Dziewiątki Janusowe dwie Od śmierci uratują cię. Śpiesz się jednak, ruszaj żwawo Byś nie został stwora strawą. 309

Moje tłumaczenie nie jest najlepsze, lecz o co mo­ że chodzić z tym potworem? Bestią, żyjącą w studni? I dziewiątką o janusowym obliczu? Fałszywą dzie­ wiątką? To jakiś podstęp, prawda? Co o tym sądzisz, Duchesso? - Dąb i studnia, których szukałam - może to o nie chodzi. - Niekoniecznie. Pomyśl o tych bzdurach ze spo­ glądaniem w górę, aby odnaleźć numer dziewięć, co­ kolwiek by to znaczyło. A potwór w studni... -Milordzie... - Tak, Spears, o co chodzi? - Pan Trevor Wyndham pragnie się z panem zoba­ czyć. - Czy mogę wprowadzić go do twojej sypialni, Du­ chesso? Ten przeklęty łobuz jeszcze sobie coś pomy­ śli. Jest mężczyzną, do tego doświadczonym, a ty wy­ glądasz dzisiaj szczególnie ponętnie: śliczna, a zarazem bezradna - kombinacja, która może spra­ wić, że mężczyzna oszaleje z pożądania. - Wprowadź pana Wyndhama, Spears - powie­ działa. - Mąż z pewnością zatroszczy się o moją cnotę. Był taki wysoki, ciemny i uderzająco przystojny, ten jej kuzyn. Spostrzegła, że Marcus spogląda na niego podejrzliwie i powiedziała: - Witaj, Trevorze, Przyszedłeś zobaczyć książkę, którą znalazł James? - Wyglądasz ślicznie, Duchesso. Lepiej się czu­ jesz? Czy ten gburowaty dureń znowu cię męczy? Mam go stąd zabrać i wyzwać na pojedynek umy­ słów? - Przy moim umyśle, Trevorze, twój wyglądałby jak uschły pień. Mam jednak parę pistoletów, które sa­ me zwracają się przeciwko przeklętym Amerykanom. Zwłaszcza nienasyconym Amerykanom, spoglądają310

cym na moją żonę jak wilk, któremu ślinka cieknie z pyska. - Czy to znaczy, Duchesso, że jeszcze innym męż­ czyznom ślinka cieknie na twój widok? - Jeżeli nawet byli tacy, to dawno zniknęli. Nie sposób adorować damy, która wciąż wymiotuje. - Twój dowcip działa mi na nerwy - powiedział Marcus, wstając. - Do licha, wolałbym, żebyś był go¬ gusiem, mizdrzącym się dandysem. Mógłbym kpić z ciebie lub ignorować cię, w zależności od nastroju. Trevor uśmiechnął się, ukazując białe zęby. - Przy­ kro mi, Marcusie, ale nie byłem mały, od kiedy skoń­ czyłem pięć lat. Wracając do sprawy, James pokazał mi wierszyk. Nie było tam nic więcej? Cały tom po­ zbawionych sensu lamentów mnichów, zamartwiają­ cych się, że król oskarży ich o to, że pozostali lojalni wobec papieża, co zresztą było prawdą? A na końcu tylko ten głupi wierszyk? - Tak to mniej więcej wygląda - powiedział Mar­ cus. - Nie wyobrażam sobie, żebyś mógł wpaść na ja­ kiś pomysł. Bo nie wpadłeś, prawda? - Pokaż mi tę księgę, a wtedy ci powiem. Po dziesięciu minutach Marcus powiedział ostro: Weź tę cholerną rzecz i daj swojej matce. Mamy wiersz, który jest z pewnością wynikiem aberracji umysłowej jakiegoś szalonego mnicha. Nie ma w nim nic, co ja czy James uznalibyśmy za pomocne. Potwór w studni, dziewiątka o janusowym obliczu - dwie dziewiątki razem, a mimo to osobno. To wszystko bzdury. - Rzeczywiście. Mimo to dam matce książkę. Jest chora z ciekawości i wściekła na Jamesa, że cię w to wciągnął. Wiersz zajmie ją na jakiś czas. - Trevor - powiedziała Duchessa, gdy kuzyn opu¬ ścił jej sypialnię - zdecydowanie nie jest fircykiem. 311

- Nie, już raczej przypomina potwora w studni, przeklęty truteń.

ROZDZIAŁ

23

Duchessa uderzyła szpicrutą o cholewkę długiego buta do konnej jazdy. Czuła się wspaniale. Brzuch miała wypełniony bułeczkami Badgera i miodem, a mimo to bez żadnych kłopotów udało jej się obje­ chać na Birdie całe opactwo. Tym razem zbliżyła się do ruin od północy, lecz tutaj też nie znalazła nicze­ go. Ani śladu dębu, studni, doliny o zadrzewionych stokach ani skórzanego wiadra. Nie mówiąc już o po­ tworze, dziewiątce, która nie byłaby dziewiątką, a tym bardziej dziewiątką zwróconą zarazem do przodu i do tyłu. Mimo to nie była rozczarowana, ani trochę. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy Marcusa. Przez ostatnie trzy noce nie przychodził do jej łóżka, choć nie unikał jej w dzień - prawdę mówiąc, odnosił się do niej z taką atencją, z jaką matka przełożona odno­ siłaby się do figurki Najświętszej Panienki. Miała ochotę zdrowo mu przyłożyć za to, że nie zachowywał się tak jak zawsze, od kiedy go poznała - drażniąc się z nią, kpiąc sobie z niej i irytując ją, tak iż miała ocho­ tę go zabić albo zacząć całować. Nie, zachowywał się jak człowiek odpowiedzialny, spokojny, zrównoważo­ ny i pozbawiony żywszych uczuć - jednym słowem, jak człowiek, którego natychmiast znielubiła. Zaczęła pogwizdywać melodię, która właśnie przy­ szła jej do głowy, ale do której musiała dopiero dopa­ sować słowa. Miała już pewien pomysł. Uśmiechnęła się na samą myśl o lady Caroline Lamb i lordzie By312

ronie, uczestniczących w kongresie wiedeńskim. Wy­ starczy pomyśleć, jak ci dwoje poradziliby sobie z no­ wym podziałem świata. Mijając rząd drzew zasłaniających podjazd, po­ gwizdywała beztrosko, gdy nagle zobaczyła stojący przed głównym wejściem powóz i Marcusa, który właśnie pomagał wysiąść jakiemuś niewątpliwie roz­ kosznemu stworzeniu płci żeńskiej, przyodzianemu elegancko w ciemnozielony kostium podróżny i cza­ rujący kapelusik przewiązany pod brodą wstążkami. Jedyna widoczna zgrabna stópka obuta była w mięk­ ki podróżny pantofelek, pasujący kolorem do sukni. Przyglądała się, jak Marcus unosi do ust osłoniętą rękawiczką dłoń, nie odrywając oczu od twarzy ko­ biety. Usłyszała jej czysty, słodki śmiech. Zobaczyła, jak dama leciutko głaszcze palcami policzek Marcu­ sa, on zaś unosi ją delikatnie i całuje w usta. Krew jej napłynęła do oczu. - Jak śmiesz! Zabieraj łapy od mojego męża! Mar­ cus, odsuń się od niej, przeklęty, zepsuty łajdaku! Zatrzymała się gwałtownie, a śliczne stworzenie odwróciło się i spojrzało na nią czystymi szarymi oczami z wyrazem... Zaciekawienia? Rozbawienia? - Och! - powiedziała kobieta. - Kim pani jest? Pracuje pani w stajniach lorda? - Robi wszystko, co jej każę - powiedział Marcus, poklepując kobietę po dłoni - bardzo stosowna ce­ cha u kobiety. Prawdę mówiąc, Celeste, możesz nazy­ wać ją Duchessa. To ta moja żona, o której ci pisa­ łem. Celeste! Teraz nie była już rozgniewana, była biała z wście­ kłości. - Powiedziałeś mi, że skłamałeś, przeklęty łgarzu! A tymczasem mówiłeś prawdę i ośmieliłeś się ją tu sprowadzić, prostaku! Zabiję cię! 313

Nie pora była teraz na myślenie, należało działać. Zdzieliła go szpicrutą, lecz to za mało. Potrzebowała czegoś innego, jednak w pobliżu nie było niczego, co posłużyłoby jako broń - poza, być może, gałęziami li­ py, tych zaś nie mogła dosięgnąć. Usiadła więc na pod­ jeździe, ściągnęła solidny but do konnej jazdy, wstała i runęła na niego, wymachując nad głową butem. - Powiedziałam ci, że pożałujesz! - krzyczała. O Boże, dlaczego nigdy nie mam przy sobie strzelby, gdy jest mi potrzebna! Uderzyła go mocno w ramię. Szybko odsunął od siebie Celeste. - No cóż, Duchesso, sama wiesz, jaka byłaś chora. Zachowywałem się jak święty, lecz w końcu jestem mężczyzną. Z pewnością nie jesteś aż taka samolubna, żeby nie widzieć niczego poza swo­ im chorym żołądkiem. Celeste jest bardzo uzdolnio­ na i dobrze się mną zajmie. Nie masz powodu się de­ nerwować. - Nie chorowałam ani razu od czterech dni. I przez te cztery dni zachowywałeś się jak człowiek, który chce zapewnić sobie świętość, przestrzegając celiba­ tu! Nawet na mnie nie krzyknąłeś, nie sprawiłeś, bym miała ochotę cię uderzyć, ani razu! Zachowywałeś się jak ostatni głupiec, nienawidzę cię! Zamachnęła się butem, którego obcas ugodził go boleśnie w przedra­ mię. Gdzie ta kobieta? Aa, schowała się za Marcu­ sem. Nieważne, że była kobietą - była tchórzliwa i Duchessa pogardzała nią za to. Na stopniach pojawił się Sampson i jeszcze kilku służących. Kącikiem oka spostrzegła, że jeden z lo­ kajów postąpił krok do przodu, lecz Sampson go po­ wstrzymał. Doskonale, a zatem ma Sampsona po swojej stronie. Znów zamachnęła się butem. Marcus odsunął się trochę. - No wiesz, Duchesso, butem... ? 314

- Jak śmiałeś ją tu sprowadzić! - wrzasnęła. - Mo­ głeś pojechać do Londynu w interesach, jak więk­ szość przeklętych mężczyzn! Mogłeś zachować pozo­ ry! Zapłacisz mi za to, Marcusie! - Uderzyła go dwa razy obcasem. Jeden cios wylądował na prawym bar­ ku i Marcus aż się skrzywił. - Dość tego, Duchesso, twoje ciosy zbyt często tra­ fiają celu - powiedział, pocierając ramię. - Nie jesteś zmęczona? To całe skakanie na bosaka - spójrz tylko na swoją pończochę - z pewnością musi być bardzo wyczerpujące. - Urwę ci ten twój głupi łeb, Marcusie Wyndham! Uduszę cię tą podartą pończochą! Nie pozwolę sobie na zmęczenie, dopóki nie będziesz wił się w śmiertel­ nych drgawkach. Podniosła znów but, tak wściekła, że brakowało jej tchu. Nagle coś do niej dotarło. Marcus nie był wca­ le zły, on się śmiał! Śmiał się! Z niej! Zastygła z butem w dłoni i spojrzała na niego. Ko­ bieta zerkała zza jego ramienia. Nie wydawała się ani trochę zmieszana czy przestraszona. O ile Duchessa się nie myliła, to z trudem powstrzymywała się, by nie wybuchnąć histerycznym śmiechem, zupełnie jak jej przeklęty mąż. Podniosła but, a potem bardzo powoli opuściła go. Usiadła na ziemi, wciągnęła but i wstała. Uniosła pięść, lecz zobaczyła, że Marcus prawie skrę­ ca się ze śmiechu. Skoczyła na niego i zaczęła okładać go na oślep, młócąc pięściami niczym cepami i ciągnąc go z całej siły za włosy. Otoczył ją ramionami i mocno przytrzymał, lecz nawet unieruchomiona, walczyła ile sił. Trzymał ją tak, dopóki nieco się nie uspokoiła. - A zatem ta cicha, milcząca istota nieodwołalnie zniknęła. Masz silny cios, Duchesso. Nie, nie próbuj mnie znowu zabić, wystarczająco mi już dołożyłaś. 315

- Puść mnie, draniu! - A jeśli to zrobię, to czy obiecasz mi, że nie zła­ piesz za pistolet i nie zastrzelisz mnie? Kopnęła go w goleń. Skrzywił się i mocniej przycisnął ją do siebie. A teraz może zechciałabyś poznać Celeste Cren¬ shaw? Czyż nie jest czarująca? Ona mnie uwielbia, zdecydowała się odbyć całą tę podróż na północ, by zadbać o moje potrzeby. Ależ się ośmieszyła. Zrobił to celowo. Postarał się tak ją zdenerwować, aby straciła panowanie nad so­ bą. Krótko mówiąc, sprowokował ją. Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić. Nie było to łatwe. Mimo to spróbowała, zdając sobie sprawę, że ma tylko chwilę, aby ocalić swą dumę i godność: - Witaj, Celeste - powiedziała głosem zbyt drżącym, by mógł brzmieć naturalnie. - Więc przyje­ chałaś, by zabrać tego prostaka z mego łoża. Bardzo się cieszę, naprawdę. Byłam na niego zła o coś inne­ go. Jestem szczęśliwa, że tu jesteś. Zmęczyło mnie już to ciągłe udawanie bólu głowy. Czy wiesz, że mu­ siałam zmuszać się do wymiotów? Nie mówiąc już o tym, jaka jestem głodna. Nie mogłam jeść tyle, ile chciałam, żeby nie pomyślał sobie, że jestem już zdrowa. Teraz nie będę musiała niczego udawać. Mo­ gę jeść spokojnie. Dziękuje ci, Celeste. Mam przy­ dzielić ci pokój, czy wolisz spać z jego lordowską mo¬ ścią w jego sypialni? Poczuła, jak jego dłonie mocniej zaciskają się na jej ramionach. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. - Wybacz mi, Marcusie, że zachowałam się tak gwałtownie. To dlatego, że bardzo mnie zasko­ czyłeś. Teraz, kiedy spostrzegłam korzyści, wynikają­ ce z pobytu u nas panny Crenshaw, w pełni zdałam sobie sprawę, jakim jesteś cudownym, troskliwym 316

mężem. Och, drogi Marcusie, jesteś dla mnie za do­ bry. - Zabiję cię! - wycedził przez zaciśnięte zęby, po­ trząsając nią gwałtownie. - Nie, jeśli nadal będę tobą potrząsał, to znów zwymiotujesz na róże. Ogrodnik był niepocieszony. Nie, nie mogę mu tego zrobić. A teraz, droga pani... Umilkł, a potem zaczął delikatnie głaskać jej ramio­ na. Jego oczy były bardzo błękitne. - Jeżeli ja jestem takim cudownym, troskliwym mężem, to ty, Duchesso, jesteś wspaniałą żoną. A teraz, jeżeli pozwolisz - Ce­ leste jest niewątpliwie zmęczona - i spragniona, rozu­ miesz, co mam na myśli. Nie denerwuj się, moja dro­ ga. Odprowadzę ją do jej pokoju i zatroszczę się o nią. Poklepał Duchessę po policzku, ucałował jej czoło tak, jak zrobiłby to czuły wujaszek i odwrócił się do młodej kobiety, która nadal milczała. - Czyż ona nie jest czarująca, Celeste? A tak się martwiłaś. Pozwól, że odprowadzę cię do twojego po­ koju i pomogę ci zdjąć ten kostium podróżny. Jest pognieciony i pewnie jest ci w nim za gorąco - cho­ ciaż właściwie nie jest taki znów pognieciony i to ra­ czej mnie zrobiło się gorąco. Tak, miła chłodna ką­ piel - oczywiście, umyję ci plecy - a potem będziemy mogli w pełni cieszyć się popołudniem. - Marcus. - Tak, Duchesso - powiedział, odwracając się. - Jeżeli nie będziesz trzymał rąk przy sobie, to zro­ bię coś, czego na pewno pożałujesz. Natychmiast opuścił dłonie. - I co dalej? - Jeżeli znów zaczniesz się ze mnie śmiać, to też zrobię coś takiego, że pożałujesz. - Nawet się nie uśmiechnę. - Doskonale. Panno Crenshaw, proszę pójść za Sampsonem, zaprowadzi panią do pani pokoju. 317

Panna Crenshaw potrząsnęła głową i zachichotała. - Lordzie Chase, milady, myślę, że można ogłosić re­ mis. Oboje doskonale odegraliście swoje role. W cią­ gu ostatnich dziesięciu minut bawiłam się lepiej niż przez cały ostatni rok przy Drury Lane. I pomyśleć, że jego lordowska mość jeszcze zapłacił mi dziesięć gwinei, bym przyjechała. Dziękuję, że pozwoliła mi pani zostać. Mogę zostać, milordzie? Tylko na jedną noc? A, tak, nazywam się Hannah Crenshaw. Nie żadna Celeste - co za głupie imię, od razu widać, że wymyślone. - Może pani zostać do jutra - powiedziała Duches­ sa. - Ale jest pani zbyt piękna, bym mogła zatrzymywać panią dłużej. Dopilnuję, żeby jego lordowska mość spał zamknięty w swojej sypialni. Badger jest wspania­ łym kucharzem. Mogłaby pani chcieć zostać, podobnie jak nasi amerykańscy krewni, ale nie może pani. Panna Crenshaw zachichotała znowu i odeszła, bardziej elegancka i uwodzicielska niż Duchessa. Ta zaś odwróciła się do męża, który z trudem po­ wstrzymywał śmiech i z całej siły zdzieliła go pięścią w brzuch. Jęknął, a potem przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. - Mam cię. Przez całe pięć minut zachowywałaś się bardziej gwałtownie, niż Badger i Spears mogli to so­ bie wyobrazić. Maggie chciała się założyć, że znowu zamienisz się w milczący posąg i pogrążysz w spokoj­ nym smutku, lecz Badger nie zgodził się z nią. Twier­ dził, że wytrzęsiesz duszę z mego biednego ciała. Spears zaś tylko prychnął pogardliwie i powiedział, że cała ta szarada nie jest godna lorda Chase. Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się w milcze­ niu. A potem zaczęła rozcierać ramię Marcusa w miejscu, gdzie ugodziła go obcasem. - Nie zrobi­ łam ci krzywdy, prawda? 318

- Owszem, nie widzisz, że zwijam się z bólu? Od rozcierania przeszła do pieszczot. - Mamy pu­ bliczność, Duchesso - powiedział z westchnieniem. Widzę ogrodnika, który czai się za krzakiem róż, bez wątpienia po to, by go przed tobą ochronić. - Wiem - powiedziała. Wspięła się na palce i poca­ łowała go. Patrzyła na niego, całując lekko jego policz­ ki, brodę, ucho. - Nigdy mi się nie znudzisz, Marcusie. - A myślisz, że ty mnie się znudzisz? Po prostu ściągnęłaś but i zaczęłaś mnie nim okładać. Nigdy nie spodziewałbym się takiego oryginalnego ataku. - Dama musi umieć poradzić sobie w każdej sytu­ acji i za pomocą tego, co ma do dyspozycji.

ROZDZIAŁ

24

Leżała wpatrując się w ciemność i czekając na nie­ go. Słyszała, jak chwilę wcześniej otwierał drzwi swo­ jej sypialni. Grał w wista z Trevorem i tą wynajętą Ce­ leste, która okazała się być Hannah. Wieczór upłynął bardzo przyjemnie. Marcus przedstawił pannę Cren­ shaw jako swoją daleką kuzynkę, bardziej daleką niż jego krewni z Ameryki, dalszą nawet niż Chiny, a wszyscy śmiali się i doskonale bawili, w pełni doce­ niając kulinarny kunszt Badgera - wszyscy, z wyjąt­ kiem ciotki Wilhelminy, która, będąc w szczytowej formie, zauważyła nad kremem agrestowym, jednym z ulubionych deserów Marcusa: - To takie niewłaści­ we, ta cała wesołość. Ale to jej wina. Była bękartem i dlatego nie wie, jak się zachować. Marcus zakrztusił się kremem, a kiedy odzyskał panowanie nad oddechem, powiedział: - W pełni się z tobą zgadzam, ciotko. A jak uważasz, czy panna 319

Crenshaw byłaby odpowiednią dla mnie partnerką, gdybym zdołał pozbyć się Duchessy? - Ona ma klasę, to widać. Mogłabym z nią ożenić Trevora lub Jamesa. Panno Crenshaw, czy ma pani posag, który wart byłby zastanowienia? Wszyscy wybuchnęli śmiechem, lecz ciotki to nie speszyło. Dzięki Bogu Urszula i bliźniaczki zdążyły już odejść od stołu. Ale to było parę godzin temu, a teraz leżała tu sa­ ma w ciemności, nosząc w łonie dziecko, którego on nie chciał. Kiedy drzwi łączące ich sypialnie w końcu się otworzyły, czuła się dziwnie pusta i odrętwiała. Zni­ kła gdzieś wesołość, która uprzyjemniła jej wieczór. - I co? - zapytał, siadając na skraju łóżka. - Mia­ łem nadzieję na radosne „witaj" i uroczy uśmiech, lecz widzę, że nie dostanę ani jednego, ani drugiego. Przełknęła niemądre łzy. - Ja się uśmiecham, tylko tego nie widać. Zapalił świecę. Odwróciła głowę, lecz on był szybszy. Delikatnie ujął ją pod brodę i odwrócił ku sobie. Spojrzał na nią, a wzrok miał bardziej ponury niż niejeden bohater gotyckiej powieści. - Nie płacz, Duchesso. Wolał­ bym, żebyś do mnie strzelała. Nie mogę znieść, kiedy płaczesz. - Ja także wolałabym cię zastrzelić. To nic takiego, Marcusie, głupstwo. - Prychnął w odpowiedzi, ona zaś wiedziała, że ponieważ jest jaki jest, będzie drą­ żył i drążył, aż uzna, że wie już wszystko. Czym prę­ dzej rzuciła mu się w ramiona. - Proszę, Marcusie, zapomnij, że nigdy mnie nie chciałeś. Zapomnij, że zmusiłam cię, byś się ze mną ożenił i że noszę pod sercem dziecko, którego nie chcesz. Pocałuj mnie i kochaj się ze mną. 320

Przez chwilę siedział nieporuszony, ale nie trwało to długo. Kiedy już był głęboko w niej, a ona drżała, wstrząsana rozkoszą, pochylił głowę i pocałował ją. Czuła na wargach jego ciepły i słodki oddech. - Zo­ stałaś stworzona dla mnie, Duchesso, słyszysz? Dla mnie. Czujesz, jak jest nam razem wspaniale? Nigdy nie myślałem, że taka więź jest możliwa, lecz najwi­ doczniej jest. Skup się i poczuj to. I tak zrobiła. A po jakimś czasie, kiedy zdawało się jej, że zaspokoił ją bardziej niż to możliwe, jego sło­ wa i dotyk jego palców sprawiły, że westchnęła. Tym razem to ona przyciągnęła do siebie jego głowę i ca­ łowała go do utraty tchu, wkładając w to wszystkie przepełniające ją uczucia, uczucia starsze niż ona sa­ ma, silne i głębokie, które były w niej od zawsze i po­ zostaną tam aż do jej śmierci. Usnął przy niej, wtulonej w jego ciało, z twarzą w zagłębieniu jego szyi. Ona także łaknęła snu, lecz ten ją omijał. Nie dawała jej spokoju myśl, co on za­ mierza teraz zrobić. Ramię Marcusa spoczywało na jej piersi. Powoli, delikatnie, zaczęła głaskać to ra­ mię, rozkoszując się dotykiem jego ciała, siłą drze­ miącą w jego mięśniach. W końcu położyła dłoń na biodrze mężczyzny, świadoma, że jej brzuch dotyka jego boku i że dotyk tego gorącego ciała rozgrzewa i ją. Czy będzie przebywała w Chase Park, kiedy jej brzuch się zaokrągli? A jeśli nawet tak, to czy on bę­ dzie wtedy chciał leżeć obok niej tak jak teraz, z nie­ chcianym dzieckiem, oddzielającym ich od siebie? Marcus poczuł na szyi wilgoć jej łez. - Nie płacz, Duchesso - szepnął. - Lepiej na mnie nakrzycz. Wsunął się na nią i w nią, a kiedy nadeszła chwila rozkoszy, Duchessa nie krzyknęła, tylko cicho jęknę­ ła wprost w jego usta. 321

*

To jeden z tych letnich dni - pomyślał Marcus gdy niebo jest tak pogodne, a powietrze tak świeże, że zmusza człowieka do płaczu albo pisania wierszy, albo szybkiego galopu na dobrym koniu. Zdecydował się na galop. Wczesnym rankiem wysłali wraz z Du­ chessa pannę Crenshaw z powrotem do Londynu. Gdy podprowadzał ją do powozu, miała czelność po­ wiedzieć: - Ona jest kimś bardzo szczególnym, milor­ dzie. Mam nadzieję, że pan to dostrzega. Ale jest też nieszczęśliwa. A nie powinna być. Ufam, że zajmie się pan tym, i nie okaże taki, jak wielu mężów, któ­ rych znałam - niewartych złamanego grosza. Nie odezwał się, choć miał ochotę natrzeć jej uszu za tę impertynencję. Zamiast tego zamknął po prostu drzwi powozu i machnął dłonią na stangreta, by je­ chał. A potem stał jeszcze przez jakiś czas na drodze, spoglądając w ślad za toczącym się po szerokim pod­ jeździe powozem. - To było bardzo ciekawe doświadczenie, Marcusie - powiedziała Duchessa. - Jesteś łobuzem, przewrot­ nym łobuzem, ale podoba mi się twoje poczucie hu­ moru. Jak przypuszczam, teraz moja kolej. - Nawet o tym nie myśl. Przyrzeknij mi, że niczego nie zrobisz, dopóki zupełnie nie wydobrzejesz. - Już wydobrzałam, Marcusie. Nic mi nie jest, po prostu jestem w ciąży. - Tak - powiedział tylko i mimo woli spojrzał na jej brzuch, tak płaski pod poranną suknią z jasnoniebie­ skiego muślinu. Zeszłej nocy głaskał ten brzuch, pie­ ścił go wystarczająco długo, by wiedzieć, jaki jest pła­ ski. Nie wydawało się możliwe, by mogła nosić tam dziecko. Nie podniósł wzroku, kiedy westchnęła i od­ daliła się. 322

Stał tam jeszcze przez chwilę, przeklinając spokoj­ nie, a potem ruszył w kierunku stajni. Gdy Lambkin siodłał Stanleya, Marcus spojrzał na niebo, o jakim mógłby marzyć poeta. Płynące po nim obłoki były bielsze niż dusza świętego. - Pan Trevor wziął Clancy'ego - powiedział Lamb­ kin, podnosząc lewą przednią nogę Stanleya i uważ­ nie przyglądając się podkowie. - Jeździ sobie na moim koniu i nawet nie poprosi o pozwolenie - powiedział Marcus, podnosząc siodło i zarzucając je na szeroki grzbiet Stanleya. - Przeklę­ ty intruz. - Tak, ale jak on jeździ, milordzie. Jak jeden z tych ludzi-koni, wie pan: pół koń, pół człowiek. - Centaur, niech będą przeklęte jego oczy. Choć trudno mi wyobrazić sobie centaura o imieniu Trevor. - Właśnie, proszę pana. Był z nim panicz James. On lubi jeździć na Alfie, poczciwej starej Alfie, która nic tylko prycha i parska, lecz chodzi wspaniale. Pan James jest inny niż pan Trevor. Traktuje konie, jak mężczyzna traktowałby ładną damę. I doskonale so­ bie z nimi radzi. - Ha! - Marcus spojrzał z wyrzutem na Lambkina i ścisnął piętami boki Stanleya. Nie spotkał po drodze braci, chociaż dojechał aż do ruin opactwa. Ani śladu po nich. Gdzie mogli się podziać? Złapał się na tym, że mimo woli rozgląda się za dębem, studnią i czymś, co przypominałoby dziewiątkę. Przeklętą dziewiątkę o janusowym obli­ czu. Co to, u licha, mogło być takiego? Dwie dzie­ wiątki, zwrócone do siebie grzbietami? I jaki sens miało pozostawianie wskazówek, których nawet tak inteligentny człowiek jak on, Marcus, nie jest w sta­ nie rozszyfrować? 323

Spostrzegł samotną kobiecą postać, zmierzającą polną drogą w stronę Chase Park. Zatrzymał konia, gdy poznał, że to Urszula. - Dzień dobry, kuzynko. Dlaczego nie wzięłaś konia? - Dzień jest zbyt piękny, by jeździć. Gdy siedzę na końskim grzbiecie, jestem zbyt przerażona, by cieszyć się wszystkim wokoło. Dziś nawet liście na drzewach wydają się bardziej zielone, nie uważasz? To dzień stworzony, by się nim cieszyć. Tu często pada, milor­ dzie, o wiele częściej niż u nas, choć trzeba przyznać, że Baltimore to wybryk natury. Tak mawiał mój papa. Uśmiechnął się. - Tęsknisz za domem, Urszulo? - Tak, ale Anglia to także mój dom, skoro urodził się tutaj mój ojciec. A Chase Park jest po prostu nie­ wiarygodne. W Ameryce nie ma takich domów. Oczywiście, są tam posiadłości, lecz wszystkie nowe i błyszczące, nie wiekowe i kryjące w sobie tajemne przejścia, schowki i wskazówki na temat ukrytego dziedzictwa. Zsiadł z konia, przerzucił sobie wodze przez ramię i ruszył spacerem obok kuzynki. - Dziedzictwa? Dlaczego użyłaś właśnie takiego wyrażenia? - Mama twierdzi, że to nie tyle skarb, co dziedzic­ two przeznaczone dla młodszego syna, ponieważ starszy dziedziczy tytuł, posiadłość i pieniądze. Dla­ tego to dziedzictwo należałoby się naszemu ojcu, a skoro on nie żyje - nam. - Rozumiem - powiedział, podziwiając w duchu pokrętną logikę ciotki. - Jednak obawiam się, że gdy­ byśmy znaleźli jakiś skarb czy dziedzictwo, i tak przy­ padłoby ono mnie, lordowi. Przykro mi, moja droga, ale nie mogę przekazać go twojej mamie. Nie widzia­ łaś przypadkiem Jamesa albo Trevora? Powinni tu gdzieś być. 324

- Nie, nie widziałam. Trevor nalega, abyśmy Jak najszybciej wyjechali z Chase Park i męczy o to mamę. A co do Jamesa, to chciałby odnaleźć skarb, ale nie sądzę, by chciał ci go wykraść, nie tak jak mama. Je­ żeli to rzeczywiście byłaby kradzież, ponieważ wcale nie jestem pewna, do kogo skarb powinien należeć. Co do mnie, to tak czy inaczej chciałabym go znaleźć. - Twoja matka - powiedział ostrożnie - jest nie­ zwykłą osobą. Zawsze była taka? Urszula przechyliła głowę na bok. - Chyba tak, ale z czasem staje się coraz bardziej niezwykła. Trudno mi to ocenić, przedtem byłam za mała. Jak sądzisz, czy Duchessa przejmuje się tym, co ona mówi? Chy­ ba nie, a powinna, bo mama potrafi być zupełnie nie­ obliczalna. Robi różne dziwne rzeczy, a potem o nich zapomina. A może nie zapomina, tylko tak udaje. - Duchessa jest o wiele za inteligentna, by czuć się zdeprymowaną z powodu obelg, choćby nie wiem jak dobrze ukrytych. Ale opowiedz mi coś więcej o tych rzeczach, o których zapomina twoja matka. To bar­ dzo interesujące. - Nie było interesujące, dopóki nie poczęstowała sąsiada przez pomyłkę zepsutym jedzeniem, tak że o mało nie umarł. - Czy ona... hmm... lubiła tego sąsiada? - Nie. Skąd wiedziałeś? - Domyśliłem się. Spójrz na ten dąb. Jest starszy niż ty. - Starszy niż ja, Marcusie? Może jest tak stary jak ty albo moja matka, chociaż to niemożliwe, nawet jak na drzewo. Daj spokój, gdyby był w moim wieku, był­ by młodziutkim drzewkiem. Ach, tak, pan Sampson powiedział, że dzisiaj przyjeżdża lord Chilton. - Dobry Boże! Zupełnie zapomniałem. To przez to zamieszanie. 325

- Jakie zamieszanie? - Związane z wizytą panny Crenshaw. - Słyszałam, jak Trevor i James śmiali się z tego. James powiedział, że Duchessa nieźle natarła ci uszu, a Trevor, że próbowałeś wyprowadzić ją z rów­ nowagi i że ci się udało. A potem powiedział coś o tym, że zbiła cię butem, lecz to nie mogła być praw­ da. Co on mógł mieć na myśli, Marcusie? - Nie mam pojęcia. Przeklęty impertynent. Wy­ bacz, Urszulo, nie powinienem tak mówić przy damie. - Nic nie szkodzi. Moi bracia bez przerwy tak mó­ wią. A kim jest major lord Chilton? - Naprawdę nazywa się Frederic North Nightinga­ le, wicehrabia Chilton i jest jednym z moich najlep­ szych przyjaciół, chociaż poznałem go dopiero dwa lata temu, gdy nasz oddziałek wpadł w zasadzkę we Francji. Czy wiesz, co powiedział, gdy zastrzeliłem żołnierza, którego bagnet o mało nie przebił mu ple­ ców? Powiedział: „Doskonale, zostałem ocalony przez człowieka, który ma dość rozumu, żeby nie ty­ kać portugalskiej wódki." Zostawiłem go w Paryżu ponad miesiąc temu, w służbie lorda Brooksa. - Co to takiego, ta portugalska wódka? - Uwierz mi, lepiej, żebyś nie wiedziała. Chyba nie powinienem był o tym wspominać. Boże, całe szczę­ ście, że to taki pokrętny idiom, pomyślał, gdyż portu­ galska wódka oznaczała w rzeczywistości dziwki z po­ łudnia Portugalii. - O, nie! Jak mam się czegoś nauczyć, skoro nikt mi niczego nie mówi? Czy on jest taki miły jak ty, Marcusie? - Oczywiście, że nie. Jest ponury jak noc i za­ mknięty w sobie. Z pewnością znienawidziłby ten piękny dzień, którym się właśnie rozkoszujemy. On woli groźne wrzosowiska, usiane skałami i turniami. 326

To człowiek posępny i milczący. Jest niebezpieczny i na takiego wygląda. Lubię go. Roześmiała się i wzięła go za rękę. - Lepiej, żeby Duchessa nie widziała, że trzymasz mnie za rękę powiedział swobodnie. - Jest bardzo zaborcza, a prawdę mówiąc, po prostu zazdrosna. Mogłaby po­ derżnąć mi gardło, gdyby nas teraz zobaczyła. A je­ stem za młody, by odejść w ten sposób, nie uważasz? - Daj spokój, Marcusie. Duchessa jest bardziej da­ mą niż sama królowa. - Zważywszy, że do naszej królowej określenie „dama" niezbyt pasuje, zgadzam się z tobą. A co do Duchessy, Urszulo, to zdążyła już wypróbować na mnie uzdę, bicz i swój lewy but. Tak, ten twój przeklę­ ty brat miał rację, dała mi niezłego łupnia. Usiadła na drodze, zdjęła but i ruszyła na mnie niczym zwia­ stun śmierci. Przypuszczam, że następnym razem zła­ pie za pistolet. Dzięki Bogu, nie nosi go przy sobie, gdyż pewnie leżałbym już w rodzinnym grobowcu. Urszula śmiała się i śmiała, aż w końcu odskoczyła na bok i zawołała przez ramię: - Pewnie na to zasłu­ żyłeś! Idę posiedzieć tam, nad strumyczkiem. Nie mów mamie, że mnie widziałeś. Czy kiedykolwiek był tak młody? Potrafił śmiać się tak beztrosko? Tak, owszem, lecz potem Mark i Charlie odeszli, zabierając z sobą jego młodość. Dosiadł Stanleya i ruszył w kierunku stajni. Zosta­ wił konia i wszedł do holu - tu zaś powitało go istne pandemonium. Jego przyjaciel, North Nightingale, stał u stóp wielkich schodów, trzymając na rękach Duchessę najwidoczniej nieprzytomną lub martwą. Marcus za­ wył jak dzikus. Niemal nieprzytomny ze zmartwienia, zdawał so­ bie jednak sprawę, jak bardzo jest osłabiona i prze327

straszona, dlatego powiedział głosem delikatnym i miękkim niczym kropla spływająca po okiennej szy­ bie: - Powiedz mi wszystko, co zapamiętałaś, Du­ chesso. Spróbuj sobie przypomnieć, co robiłaś, zanim znalazłaś się przy schodach. - Miałam zamiar zjeść śniadanie, nic więcej, Mar­ cusie. Doszłam do szczytu schodów, gdy kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Zaczęłam się odwracać i to ostatnie, co zapamiętałam. Kiedy się ocknęłam, ten dziwny człowiek trzymał mnie na rękach, a twarz miał bielszą niż tynk na ścianie. - Ten tajemniczy człowiek o białej twarzy to lord Chilton. Zapomniałem ci powiedzieć, że może nas odwiedzić. Nie poznałaś go w Paryżu, choć był tam ze mną. Powiem mu, że opisałaś go jako dziwnego człowieka, to mu się spodoba." Może nawet na tyle, że wyda z siebie coś więcej niż tylko wymijające chrząknięcie. Chociaż rozmawiał z nią tak swobodnie, a nawet żartował, w głębi serca nadal odczuwał lęk. Przypo­ mniał sobie, jak krzyczał, gdy ją zobaczył, w tych strasznych chwilach, nim uświadomił sobie, że nie jest martwa. Nie zdawał sobie sprawy, że z całej siły ściska jej dłoń, aż jęknęła. - Do licha! - mruknął i zaczął rozcierać jej palce. Wysłałem Trevora po tego lekarza z Darlington. To nie żaden rzeźnik, jak ten nieszczęsny Tivit. Jest młody i zna się na rzeczy. - Zmarszczył brwi. - Może nawet zbyt młody. Nie chcę, by jakiś młodzieniec przyglądał ci się albo cię dotykał. Może udawać obojętność, lecz nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek młody mężczyzna pozostał obojętny w obliczu twojej urody i bezradności. Na wszelki wypadek nie ruszę się stąd i będę patrzył mu na ręce, a jeśli zobaczę, że nie potrafi oprzeć się po­ kusie, wdepczę go w podłogę. 328

- Dziękuję, że chcesz ochronić mnie przed ewen­ tualnymi zalotami tego młodzika, lecz nic mi nie jest, naprawdę. Szkoda, że po niego posłałeś. Teraz bę­ dzie mnie poszturchiwał, oglądał i na pewno każe mi pić jakieś ohydne wywary. A mnie po prostu okrop­ nie boli głowa. - Spadłaś ze schodów. Stłukłaś sobie nie tylko gło­ wę, która jest tak twarda, że nie martwiłbym się o nią zbytnio. Zapomniałaś, że jesteś w ciąży? Mogłaś zro­ bić sobie krzywdę, uszkodzić sobie coś. - Dlaczego miałoby cię to obchodzić? - Zadaj mi to pytanie jeszcze raz, to cię uduszę. I wypróbuję na tobie mój but. Nie chcę, żeby ci się coś stało, czy to tak trudno zrozumieć? Westchnęła i zamknęła oczy. - Owszem - powie­ działa, odwracając twarz. Miał ochotę natrzeć jej uszu, lecz opanował się. Chciał usłyszeć, co lekarz - młody, dobry lekarz - będzie miał do powiedzenia, zanim po­ nownie poruszy ten temat. Zaczął powoli rozcierać jej skronie, tak jak pokazał mu to przed chwilą Badger. Skupiła się na tym, by zignorować ból, który rozsa­ dzał jej czaszkę. Starała się czuć tylko dotyk palców Marcusa, delikatnych, silnych i przynoszących jej ulgę. Pamiętała lorda Chiltona z czasów ich pobytu w Pary­ żu. To był ten człowiek, którego Badger i Spears stara­ li się unikać. Twierdzili, że od kiedy Marcus uratował mu życie, lord Chilton stał się jego oddanym przyja­ cielem, i że z pewnością nie przyglądałby się bezczyn­ nie, jak ktoś próbuje zmusić Marcusa do zrobienia czegokolwiek. Mówili, że jest niebezpieczny - mil­ czący i bardzo groźny. No cóż, z pewnością udało jej się odwrócić jego uwagę.

329

ROZDZIAŁ

25

Raven to chyba zbyt romantyczne nazwisko dla mężczyzny tak niskiego wzrostu, smukłego niczym tralka przy schodach, choć obdarzonego jedną z naj­ piękniejszych blond czupryn, jakie Duchessie zdarzyło się widzieć. On sam nie wydawał się szczególnie wstrząśnięty porażającą urodą Duchessy. Odznaczał się miękkim głosem, a jego zachowanie było rzeczowe. Nawet Maggie doczekała się z jego strony zaledwie przelotnego spojrzenia, co tak ją zdumiało, że pozwo­ liła sobie na pełne pogardy prychnięcie i obraźliwy gest. Marcus odesłał ją i zamknął drzwi. Z uwagą przyglądał się poczynaniom doktora, gotów rozerwać go na strzępy, gdyby pozwolił sobie na poufały gest. Doktor jednak tylko dotknął lekko palcami głowy pacjentki i powiedział spokojnie: - Pani mąż powiedział mi, że już wcześniej została pani uderzona. Tak, nadal czuję lekką opuchliznę za uchem. Z pewnością nie po­ wstała przy upadku. Przypuszczam, że przez kilka dni będzie pani cierpiała na bóle głowy, lecz na tym koniec. Może pani wziąć trochę laudanum, powinno pomóc. - Ona jest w ciąży - stwierdził Marcus. - Spadła ze schodów, a jest w ciąży. Nie chodzi tylko o jej głowę. Doktor Raven przytaknął i uśmiechnął się do niej swobodnie. - Proszę leżeć spokojnie i pozwolić mi zbadać brzuch. Marcus przysunął się bliżej łóżka. Doktor tymcza­ sem włożył dłonie pod kołdrę i przesuwał nimi po brzuchu Duchessy, nie unosząc jej koszuli. - Odczuwa pani ból albo skurcze? - Nie, zupełnie nie. - Czy pojawiło się krwawienie? 330

-Nie. - To dobrze. - Jego dłonie były leciutkie jak płatki róż, lecz poruszały się pewnie. Duchessa czuła, że doktor wie, co robi. Spojrzała na niego i spostrzegła, że ma zamknięte oczy. Jej ciało było dla niego tylko dobrze znanym krajobrazem, w którym poszukiwał czegoś nieznanego i odbiegającego od normy. - Miewała pani ataki nudności, milady? - A jakże. Zwracała śniadanie, obiad, kolację i wszystko inne też. Jest chuda jak patyk, choć przez ostatnie półtora tygodnia czuła się lepiej. Uśmiechnęła się do męża, pochylonego nad nią ni­ czym pastor nad tacą datków w pokoju pełnym złodziei. - Czuję się już zupełnie dobrze, doktorze. Co prawda, szybciej się męczę, lecz Badger twierdzi, że to normalne. - Badger? - Nasz kucharz. -I mój lokaj. - Ciekawe - skomentował doktor i umilkł. Jeszcze przez chwilę delikatnie uciskał brzuch Duchessy tu i tam, po czym otworzył oczy i wyprostował się, zde­ rzając się z Marcusem. - I co? - Wygląda na to, że wszystko w porządku, milordzie. Mimo to wolałbym, by przez najbliższe dni pańska żo­ na pozostała w łóżku. Ciąża nie jest zbyt zaawansowa­ na, dlatego mogą wystąpić komplikacje. Pierwsze trzy miesiące są zwykle krytyczne. Po prostu nie wiem, co może się zdarzyć, nikt nie wie. Proszę zatrzymać żonę w łóżku i zapewnić jej spokój. Gdyby wystąpiło krwa­ wienie lub pojawiły się skurcze, proszę natychmiast po mnie posłać. - Doktorze Raven, może pan zwracać się bezpo­ średnio do mnie - powiedziała miękko Duchessa. Mam dobry słuch i rozumiem, co się do mnie mówi. 331

- Wiem, droga pani, wiem. Lecz pani mąż wydaje się bardzo opiekuńczy. Obawiam się, że gdybym zwracał się bezpośrednio do pani, oskarżyłby mnie, że spiskuję z panią za jego plecami. Jestem miody, dopiero zaczynam zawodową karierę i nieźle mi idzie. Nie chciałbym, by zakończyła się ona, zanim w ogóle zdążyła się rozwinąć. - Ma pan rację. Mój mąż bywa nieobliczalny. Zo­ stanę w łóżku. - Doskonale. Przyjadę do pani we środę, jeżeli do tego czasu nie wystąpią żadne niepokojące objawy. Marcus wyprowadził doktora z sypialni. Zamknęła oczy, pragnąc, by ból choć trochę ustąpił, wiedziała jednak, że to niemożliwe. Za chwilę pewnie pojawi się Badger z laudanum. Nie chciała go brać, ale nie miała wyboru. Zbyt wielu przyjaciół troszczyło się o nią, nie mówiąc o mężu, który nagle stał się tak za­ borczy, jak ciotka Wilhelmina w stosunku do tego przeklętego skarbu Wyndhamów. Posłusznie wypiła przyniesioną przez Badgera le­ moniadę, hojnie doprawioną laudanum. Lecz zanim zapadła w głęboki sen, przypomniała sobie ów cień, niemal niewidoczny ruch, który dostrzegła, zanim potknęła się i runęła ze schodów. I w tym ostatnim momencie, zanim sen pogrążył jej umysł w niepa­ mięci, uświadomiła sobie, że przecież wcale się nie potknęła, że to czyjaś dłoń uderzyła ją mocno mię­ dzy łopatki, posyłając w śmiertelną podróż. Usłysza­ ła znowu swój krzyk, krzyk strachu i bezradności, kiedy toczyła się i obijała o stopnie, rozpaczliwie próbując uchwycić się poręczy, do chwili gdy nagle poczuła, że chwytają ją czyjeś dłonie, powstrzymują upadek i podnoszą ją. A potem nie pamiętała już nic. 332

*

- Nie podoba mi się to, ani trochę. - Mnie także. Nigdy w życiu tak się nie przestraszy­ łem, Marcusie. Stałem sobie spokojnie w holu, a ci twoi przerażający przodkowie wpatrywali się we mnie ze ścian, gdy nagle usłyszałem okropny krzyk, a potem zobaczyłem, jak twoja żona spada ze scho­ dów. Rzuciłem się do niej i złapałem ją, ale zdążyła już się stoczyć niezły kawałek. - Gdybyś nie był taki szybki, stoczyłaby się aż do podnóża schodów, uderzyła o marmurową podłogę i pewnie zginęła na miejscu. Na samą myśl o tym krew ścina mi się w żyłach. Dziękuję ci, North. Teraz wyrównaliśmy rachunki. Nie będę musiał oglądać się przez ramię, by sprawdzić, czy idziesz za mną, ani ty nie będziesz musiał oglądać się za siebie, aby przeko­ nać się, czy ktoś nie dybie na moją sakiewkę. - O nie... Jeszcze nie, Marcusie. Lecz Marcus tylko potrząsnął głową. Nigdy nie miał bardziej lojalnego, ale i bardziej upartego przyjaciela. - Jak sobie chcesz, ale i tak jestem twoim dłużnikiem. Kiedy wszedłem i zobaczyłem, jak trzymasz ją na rę­ kach, taką bezwładną... Boże, nigdy więcej nie chciał­ bym przeżyć czegoś podobnego. Nie, nie podoba mi się to, ani trochę. - Mógłbyś wyrażać się jaśniej, Marcusie? Marcus opowiedział mu o skarbie czy też dziedzic­ twie Wyndhamów, o tym jak Duchessa znalazła w bi­ bliotece starą księgę i jak została ogłuszona, a także o swoich amerykańskich krewnych, zwłaszcza o ciotce Wilhelminie, osobie w najwyższym stopniu ekscen­ trycznej, która w dodatku prawdopodobnie otruła swe­ go sąsiada. - Kiedy James Wyndham znalazł ją nie­ przytomną na podłodze biblioteki, wmówiłem sobie, że 333

ogłuszono ją z powodu książki, ale już w to nie wierzę. Ktoś zepchnął ją z tych schodów, a wcześniej zostawił nieprzytomną w bibliotece, by tam umarła. - Dobry Boże, człowieku! Zostałeś lordem, potem pozbawiono cię majątku, ożeniłeś się, odzyskałeś ma­ jątek, a teraz ktoś próbuje zamordować twoją żonę? - Na to wygląda. Napijesz się brandy, North? Mój przeklęty wuj, niech sczeźnie jego dusza, nie pijał nic innego. Nalał przyjacielowi sporą miarkę cennej brandy wuja, przeszmuglowanej z Francji, i usłyszał, jak North mówi: - Ten dżentelmen, twój lokaj, wykręcał sobie palce i niemal płakał, powtarzając, że ona jest w ciąży. Czy to prawda? -Tak. - I co, z dzieckiem wszystko w porządku? - Tak przypuszczam. Doktor ją zbadał i zalecił tyl­ ko, by pozostała w łóżku przez kilka dni. - Gratulacje. Z okazji małżeństwa i przyszłych na­ rodzin twego syna lub córki. Marcus chrząknął. North uniósł brwi. - Jak się domyślam, poza tym, że ktoś próbuje zamordować twoją żonę, odnaleźć skarb i ukraść ci go, jest jeszcze coś. - Do licha! To nie twój przeklęty interes, North. - Z pewnością. Lepiej odświeżę się przed lun­ chem. Jestem zmęczony, osłabiony tym okropnym przeżyciem i muszę zebrać siły przed spotkaniem z tą twoją ciotką Wilhelminą. Jak myślisz, dosypie mi tru­ cizny do zupy, by zemścić się za to, że uratowałem Duchessę? Marcus roześmiał się. - Z ciotką Wilhelminą nigdy nic nie wiadomo. To prawda, że nie przepada za mo­ ją żoną. - Twoją ciężarną żoną. 334

- Do licha z tobą, North! Idź sobie. North tylko się uśmiechnął, mrugnął porozumie­ wawczo do Marcusa, odstawił pustą szklaneczkę i wy¬ maszerował z pokoju. *

- Marcus powiedział, że jest pan milczący, posęp­ ny i taki tajemniczy. I niebezpieczny. - Nie powiedziałem tego, Urszulo. A już na pew­ no, że jest tajemniczy. On jest tak tajemniczy, jak ro­ pucha na grządce. - Ale użyłeś tych wszystkich romantycznych okre­ śleń. Więc jest pan taki, milordzie? - No cóż, chyba tak. Jestem melancholijnym face­ tem, niezbyt błyskotliwym, o mrocznym poczuciu hu­ moru i duszy spowitej cieniem. Ciotka Wilhelmina oznajmiła głośno: - Dżentel­ meni, zwłaszcza szlachetnie urodzeni, mogą być tak zgryźliwi, jak tylko im się podoba. Uważają, że to do nich pasuje i że im bardziej będą nieokrzesani, tym bardziej romantyczni wydadzą się damom. - Och, nie, z pewnością nie, mamo. Nieokrzesanie i gburowatość to nie to samo, co milczące, posępne usposobienie. I bycie niebezpiecznym. - To bardzo nużący styl zachowania, zwłaszcza dla tych, którzy muszą go tolerować, choć może być jesz­ cze gorzej. Mężczyzna może być nie tylko zgryźliwy, ale gwałtowny i drażliwy. Jak już zauważyłam, to zde­ cydowanie męskie cechy charakteru. Co powiedziawszy, wróciła do swojej szynki, po­ krywając każdy jej kęs specjalnym morelowym dże­ mem Badgera. Trevor roześmiał się. - Dama z kolonii utarła panu nosa. 335

- Mów mi North. Jeżeli pozwalam na to Marcuso­ wi, mogę wyświadczyć ten zaszczyt jego kuzynowi. Trevor skinął głową i podniósł kieliszek z winem. Marcusie, jako głowa amerykańskiej gałęzi rodziny Wyndhamów zdecydowałem, że wyjedziemy stąd w pią­ tek. Tak, staruszku, to już tylko cztery dni. A potem po­ zostanie ci tylko pozbyć się Northa i będziesz mógł cie­ szyć się towarzystwem Duchessy w samotności. - O, nie - jęknęła ciotka Gweneth. - Nie mówiłaś mi, Willie, że masz zamiar wyjechać. - Gdyby ona wykitowała, tobym tu zamieszkała. - O, nie! Co powiedziałaś, mamo? - Moja droga, powiedziałam tylko, że gdyby Du­ chessa nic przeciw temu nie miała, chętnie bym tutaj została. North wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. To było bardziej obiecujące niż zwykle otrucie. - Wspa­ niale, po prostu wspaniale - powiedział do ciotki. Spojrzała na niego. - Podobno jest pan milczący. I posępny. Więc niech się pan nie odzywa. - Tak, proszę pani - powiedział North i zajął się gruszkami, doprawionymi mocno cynamonem. - Willie, z pewnością nie chciałabyś teraz wyjeż­ dżać. Londyn latem jest okropny. - Droga ciociu Gweneth - powiedział Marcus, uśmiechając się do niej. - Nigdy nie wyjeżdżałaś da­ lej niż do Yorku. Londyn obfituje w rozrywki, i to o każdej porze roku. - Ależ, Marcusie, Londyn jest latem taki brudny. A temperatura sprawia, że wszystko cuchnie. Nie chcę, by wyjeżdżali. Czy to twój pomysł, Trevorze? - Tak, ciotko Gweneth. Znudziła mi się już ta za­ bawa w poszukiwanie skarbu. A poza tym, jeśli on nawet istnieje, i tak należy do ciebie, Marcusie, nie do nas. 336

- Trevorze! - Wstydź się, mamo, nie jesteśmy biedakami! Prawdę mówiąc, planuję jeszcze poprawić nasze po­ łożenie, żeniąc Jamesa z jakąś angielską dziedziczką. Co o tym sądzisz, braciszku? James spojrzał na niego, zdumiony i przerażony. Ożenić? Mnie? Na Boga, Trevorze, mam dopiero dwadzieścia lat. Jeszcze przez wiele lat chciałbym by­ wać w towarzystwie i... -I co? Prowadzić hulaszcze życie? Wyszumieć się? Daj spokój, James, ja dałem się zaprząc do kieratu, gdy byłem tylko o dwa lata starszy od ciebie. Marcus z niedowierzaniem spoglądał na obu braci. Wyglądało na to, że dobrze się bawią, dopóki James nie powiedział: - Zaprząc? Boże, przecież pragnąłeś Helen, chodziłeś za nią jak szczeniak, ona była wszystkim, czego chciałeś. - Urszula powiedziała nam, że Helen była najpięk­ niejszą dziewczyną w Baltimore - wtrąciła Antonia. I że to było małżeństwo z miłości, zupełnie jak u pa­ ni Radcliffe. - Tak powiedziała? - zapytał Trevor, uśmiechając się. - No cóż, była wtedy niemal dzieckiem. - Ależ, Trevorze! - powiedziała Urszula, zmiesza­ na. - Sądziłam, że uwielbiałeś Helen. Uważałam ją za najszczęśliwszą kobietę na świecie, ponieważ była twoją żoną. Fanny milczała, wpatrując się pożądliwie w przy­ prawione korzeniami gruszki, lecz zamiast nich wzię­ ła jabłko. Trevor tylko potrząsnął głową, nie przestając się uśmiechać. - Rozumiem, że ty, podobnie ja i Marcus - powiedział, zwracając się do Northa - bardzo roz­ sądnie unikałeś walki na moim terytorium, stawiając zamiast tego czoło temu karzełkowi, Napoleonowi. 337

Podziwiam wasz rozsądek, panowie, ponieważ nie chciałbym wpakować żadnemu z was bagnetu w żołą­ dek, a tak by się niechybnie stało, gdybyście zawitali do Baltimore. -I co, Marcusie, mam go wyprowadzić i rzucić nim o ziemię? - Nie dałby pan rady - wtrącił James. - Trevor jest silny jak byk i bardzo szybki. - Słyszałam, jak mówiłeś, że walczy nieczysto - po­ wiedziała Urszula. - A co to znaczy? - spytała Fanny, przestając na chwilę jeść jabłko. - Wystarczy, moi drodzy - stwierdziła ciotka Wil­ helmina stanowczo. - Wyczerpaliście moją cierpli­ wość. Sampson, proszę powiedzieć Badgerowi, by ukręcił dla mnie trochę jajek z masłem i sokiem cy­ trynowym. To pomoże mi uspokoić żołądek. Antonia szepnęła do Fanny: - Chodźmy do Du­ chessy. Na pewno chętnie by się pośmiała. Na znak dany przez ciotkę Gweneth bliźniaczki zsunęły się z krzeseł i opuściły pokój. - Nadal nie chcę, byś wyjeżdżała - powiedziała ciotka Gweneth. Marcus uśmiechnął się do niej z ubolewaniem. Musisz pozostawić takie decyzje Trevorowi, ciotko. - Dlaczego? Jest równie młody jak ty, Marcusie. A ona jest jego matką, nie żoną. - Ale to on jest mężczyzną, ciotko. I głową rodzi­ ny. - Też mi coś! - prychnęła ciotka Wilhelmina. - Ma dwadzieścia dwa, najwyżej dwadzieścia trzy lata. Przypomniałam mu o tym, kiedy przez pomyłkę oświadczył, że niedługo skończy dwadzieścia pięć. Porozmawiam z nim, Gweneth i z pewnością prze­ mówię mu do rozsądku. 338

Trevor wzruszył ramionami, uśmiechając się do siebie nad talerzem. Marcus i North wymienili spoj­ rzenia, których znaczenia kobietom nie udało się zrozumieć.

Stali naprzeciw siebie w sypialni Duchessy. - Nie. Zabraniam ci. Dość o tym. - Nic mi nie jest, Marcusie, naprawdę. Zwariuję, jeżeli będę musiała dalej leżeć w tym pokoju. Proszę, chcę się przejechać. Obiecuję, że będę ostrożna. Marcusa czekały liczne obowiązki: narada z pa­ nem Franksem, zarządcą, z pewnością zajmie co naj­ mniej dwie godziny, a w pobliżu gabinetu snuł się już Crittaker z plikiem rachunków w garści i pełnym na­ dziei wyrazem twarzy. Poza tym dwóch dzierżawców chciało się z nim zobaczyć. - Pojadę z tobą - powie­ dział. - Nie możesz jechać sama. Objęła go mocno za szyję. - Dziękuję ci. Otoczył ramionami jej plecy i delikatnie przytulił ją do siebie. - Jesteś taka szczupła, Duchesso. - Już niedługo. Do jesieni będę okrągła jak dynia w ogrodzie pani Popplewell. Opuścił ramiona. - Marcusie. Ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w te niewiarygod­ nie błękitne, przepastne oczy, w których dostrzegał niepewność i, co dziwne, troskę. Troskę o niego? Tak przypuszczał. W przeciwnym razie po co zawracałaby sobie głowę tym małżeństwem? Zrobił już wiele, by ocalić swój męski honor, lecz są granice. A co z jej honorem? Pochylił się i pocałował ją, nie myśląc już więcej o honorze, swoim czy czyimkolwiek. Wspięła się na palce i mocniej przywarła do niego. 339

- Nie mogę się jeszcze z tobą kochać. Ten zdecydo­ wanie zbyt młody doktorek dostałby apopleksji. Nie, Duchesso, nie. Ach, smakujesz wspaniale, wiesz o tym? I jesteś tak cholernie miękka i taka uległa Pragniesz mnie, prawda? - Nie ma drugiego takiego jak ty, Marcusie. Nawet ten kłusownik Trevor ani milczący i posępny lord Chilton nie mogą się z tobą równać. Nie przestając się uśmiechać, przygryzł leciutko jej dolną wargę i delikatnie wsunął jej w usta koniec ję­ zyka. - Czy to komplement, czy wręcz przeciwnie? - Pragniesz mnie, Marcusie, czuję to. - Gdybyś nie mogła czuć, jak bardzo cię pragnę, chyba podciąłbym sobie żyły. Wystarczy, że o tobie pomyślę, poczuję zapach twoich perfum, albo usłyszę szelest spódnicy. Ale nie pragnie dziecka, które ona nosi, ponieważ tak bardzo nienawidzi jej ojca. Przez chwilę zastanawiała się, czy Marcus chciałby, by poroniła. Nie, z pewnością tego nie chciał. Nie Marcus. Potrząsnęła głową, jęcząc cichutko i godząc się z faktem, iż bez względu na to, czy Marcus akcep­ tuje to dziecko czy nie, to on jest centrum jej świata i panem jej serca. - Na wszystko co święte, pragnę cię. - Przesunął dłonie z pleców Duchessy na jej biodra i przyciągnął ją mocniej do siebie. - Tak - szepnęła. - Nic mi nie jest. Przycisnął ją do ściany i uniósł. - Obejmij mnie w pasie nogami. Zrobiła to, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, lecz trwało to krótko, tylko do chwili, kiedy uwolnił się ze spodni, podciągnął jej spódnicę i wsu­ nął się w nią, ciepłą, gotową i tak bardzo spragnioną. Jęknęła, czując, jak ją wypełnia, jak jego palce prze­ suwają się po jej ciele, a język pieści wnętrze ust. Gdy 340

doszedł, całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz, jego mięśnie stężały, a potem rozluźniły się. Mimo to nie ustawał w pieszczotach, ponieważ wiedział, że ona jeszcze nie osiągnęła spełnienia, a kiedy to nastąpiło, przyciągnął ją mocno do siebie, rozkoszując się jej przyjemnością. Wciągnęła gwałtownie powietrze, kiedy owładnęło nią to przemożne uczucie, które kazało jej przywrzeć do niego z całej siły i krzyczeć, krzyczeć, czego oczy­ wiście nie zrobiła, ponieważ on zdusił jej krzyk, przyj­ mując go w siebie, aż wreszcie opadła na niego bez­ władna i wyczerpana. Powoli zsunęła nogi z jego bioder. Przytulał ją mocno, nie przestając pieścić i całować. - Nie zdążyłem nawet ucałować twoich pięknych piersi - powiedział w końcu. - A ja twojego brzucha. Zawsze mnie rozpraszasz, Marcusie. Być może mogłabym pocałować cię nawet niżej, jak sądzisz? Jęknął na samą myśl o tym, lekko klepnął ją w po­ śladki, a potem pogłaskał je. - Weź kąpiel, kochanie, a później, jeżeli dalej bę­ dziesz miała na to ochotę, zabiorę cię na przejażdż­ kę. - Zatrzymał się jeszcze na chwilę w drzwiach łą­ czących sypialnie i dodał: - Gdybyś spróbowała to zrobić, na pewno bym nie protestował. Spojrzała na niego uważnie, z namysłem, a on po­ czuł, jak od tego spojrzenia wszystko w środku zaci­ ska mu się z pożądania. Być może, tylko być może, to całowanie ma coś wspólnego z zachowaniem niegod­ nym dżentelmena, o którym wspominał Badger. Nie mogła się doczekać.

ROZDZIAŁ

26

Amerykańscy Wyndhamowie wyjechali W piątek rano. Wynajęta przez Trevora bryczka aż uginała się pod ciężarem stosów bagażu. - Dobrze wyglądasz, tym większa szkoda - powie­ działa ciotka Wilhelmina do Duchessy. - Co powiedziałaś, mamo? - Drogi Jamesie, powiedziałam Duchessie, że do­ brze wygląda, widać służy jej pogoda. - Oczywiście, ciotko - odparła Duchessa. - Mam nadzieję, że zachorujesz i stracisz mowę. - A co ty powiedziałaś, Duchesso? - zapytał James, skrywając uśmiech za dłonią ubraną w rękawiczkę. - Ach, wyraziłam tylko nadzieję, że żadna choroba nie spadnie wam na głowę. - To zadziwające, jak szybko przychodzisz do sie­ bie, i to raz za razem - powiedziała ciotka, wpatrując się w Duchessę bez zmrużenia powiek. - Ale z pew­ nością do czasu. - Bez wątpienia masz rację, ciotko. Jednak, zwa­ żywszy na naturalny porządek rzeczy, ponieważ je­ steś o wiele starsza ode mnie, twój czas nadejdzie za­ pewne dużo wcześniej. - Zawsze można mieć nadzieję - powiedział Marcus cicho, jednak nie dość cicho, by ciotka go nie usłyszała. - Lepiej by cię do grobu złożono. - Wielkie nieba, mamo? Co powiedziałaś? - Nic takiego, Urszulo, tylko że Marcus zasługuje na żonę, która nie obraża krewnych, co właśnie Du­ chessa robi, bez wątpienia z powodu braków w wy­ chowaniu. Duchessa roześmiała się. 342

- Wstrętny z ciebie babsztyl, ciotko. Mam nadzie­ ję, że wpadniesz pod powóz. - Marcusie! - zaskrzeczała ciotka Gweneth, obu­ rzona. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem tylko, że ciotka Wilhelmina zasłu­ guje na tron za swoją życzliwość, i na nowy powóz. - Trzeba przyznać, że masz zimną krew, młody człowieku! - Tak, w końcu udało mi się to udowodnić, praw­ da? - Skinął ciotce lekko głową i zwrócił się do Trevora. - Trevorze, ty przeklęty dandysie, bez wątpienia spotkamy się jeszcze w Londynie. Jak długo zamie­ rzacie pozostać w Anglii? - James pragnie odwiedzić wszystkie szynki, wszystkie jaskinie hazardu i siedliska grzechu. - Tych w naszej stolicy nie brakuje - powiedział North. - Odwiedzenie ich wszystkich może mu zająć dobre dziesięć lat. - James jest bardzo młody, będzie się śpieszył. Mo­ gę się założyć, że upora się z tym w trzy miesiące. A może nawet szybciej, jeżeli zgodzisz się przyjechać do Londynu i być naszym... hmm... przewodnikiem. I co ty na to, North? A ty, Marcusie? - Daj spokój, bracie, nie popędzaj mnie - powie­ dział James, unosząc ręce. - Mężczyzna powinien po­ znać wszelkiego rodzaju występek, by potem być mą­ drym ojcem dla swoich synów. - Boże, panowie, widzę, że jesteście zupełnie zde­ prawowani - powiedziała Duchessa. - Nie wiem, czy powinnam pozwolić Marcusowi, aby się do was przy­ łączył. A poza tym mój mąż nie wie nic o takich miej­ scach. Prawda, mój panie? - Ani trochę - powiedział Marcus radośnie. - Zu­ pełnie nic. Jeśli chodzi o londyńskie jaskinie zła, je­ stem niewinny i skromny niczym metodysta. 343

- Będziesz do mnie pisała, Willie? - Oczywiście, Gweneth. Och, jak bardzo nie mam ochoty zostawiać dziedzictwa Wyndhamów jemu i jej. Dziedzictwa amerykańskich Wyndhamów. - Pomimo tych znaczących wskazówek, które od­ naleźliśmy - powiedział Marcus swobodnie - nadal nie jestem przekonany, że jest czego szukać. Ta dzie­ wiątka o janusowym obliczu w połączeniu z czającym się potworem to z pewnością bredzenie oszalałego mnicha, nic więcej. - Zgadzam się - dodał Trevor. Uścisnął dłoń Marcusa, spojrzał w dół na Duchessę, lekko ucało­ wał jej czoło i odsunął się. - No cóż, odjeżdżamy, Marcusie. Dbaj o swoją piękną żonę. North, mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Jeżeli będziesz wybierał się do Londynu, Marcus wie, gdzie nas szu­ kać. Zwiedzimy razem te wszystkie osławione przy­ bytki. Bo ty nie jesteś metodystą, prawda? - Ucało­ wał bliźniaczki, ciotkę Gweneth, a potem pomachał na pożegnanie Sampsonowi, Badgerowi, Spearsowi i Maggie. - Macie tu niezłą kolekcję okazów rodzaju ludz­ kiego - powiedział James, także machając na do wi­ dzenia. - Maggie to najbardziej niezwykła pokojów­ ka, na jaką się kiedykolwiek natknąłem. Poklepała mnie po pośladkach, Marcusie. - Mam nadzieję, że się jej zrewanżowałeś - powie­ dział Marcus, pomagając wsiąść ciotce. - Próbowałem - przyznał James - lecz ona tylko uśmiechnęła się i powiedziała, żebym przyjechał się z nią zobaczyć, kiedy dorosnę. Przez chwilę spoglądali w milczeniu, jak powóz od­ dala się szerokim i długim podjazdem. Urszula wy­ chyliła głowę z okna i pomachała jeszcze raz na po­ żegnanie. 344

- Jakie to przygnębiające, gdy tacy mili goście wy­ jeżdżają - powiedziała ciotka Gweneth. - Strasznie tu teraz cicho. - To była decyzja Trevora - powiedział Marcus. Przysięgam, że nie wyrzuciłem stąd ciotki, pomimo jej dziwacznego zachowania i złośliwego języka. - Mimo to... - westchnęła ciotka i z widocznym przygnębieniem powlokła się ku wejściu do domu. Maggie prychnęła głośno, gdy tylko znalazła się na tyle blisko Duchessy, by mogła ją usłyszeć. - Ta stara jędza to prawdziwy dopust boży. Nie ufam jej ani trochę, Duchesso. Jestem pewna, że to ona ze­ pchnęła cię ze schodów, a przedtem ogłuszyła w bi­ bliotece. - Skąd wiesz o schodach, Maggie? - No cóż, Sampson mi mówił. I pan Badger. I pan Spears. Oczywiście, rozmawialiśmy o tym. To dlatego nigdy nie byłaś sama, dopóki ten stary babsztyl nie wyjechał. Już żal mi tych biedaków w Londynie, któ­ rzy będą mieli nieszczęście się na nią natknąć. - Aż wzdragam się o tym myśleć - powiedziała Du­ chessa. - Amen - dodał Badger. - Wyglądasz trochę bla­ do, moja droga. Idź do pokoju Zielonej Kostki, a ja przyniosę ci dobrej herbaty. Do pierwszej panował spokój. Lecz wkrótce po­ tem, zaledwie zdążyli zasiąść do lunchu, w drzwiach porannego saloniku pojawił się Sampson i oznajmił głosem władcy, przyznającego nagrodę swemu czem¬ pionowi: - Przybyła pańska matka, milordzie. - Boże święty! - wykrzyknął Marcus, rzucając wi­ delec z kawałkiem pieczonej wołowiny lub, jak nazy­ wał to danie Badger, rosbif anglais a la sauce des fines herbes. - Pośpieszyła się, ale nie powinienem się dziwić. Pośpieszyła się, wydając mnie na świat i od tego 345

czasu nigdy nie pozwoliła mi zapomnieć, na jaki ból ją wówczas naraziłem, mimo iż bez ustanku powta­ rzam jej, że i tak tego nie pamiętam i że nie torturo­ wałem jej specjalnie. Skoro przyszedłem na świat tak szybko, to chyba zaoszczędziłem jej trochę bólu, czyż nie? Duchessa podniosła się i stanęła obok męża. Wziął ją za rękę. - Nie przerywajcie jedzenia. My z Duchessa poświęcimy się w imię synowskiego obo­ wiązku. Matka lorda, Patrycja Elliott Wyndham, dama lat pięćdziesięciu, ale wyglądająca najwyżej na czter­ dzieści, była kobietą drobną, niewielkiego wzrostu, bardzo elegancką, o ładnej twarzy i gęstych czarnych włosach bez jednego siwego pasma. Oczy miała rów­ nie błękitne, jak jej syn. Zmierzyła Duchessę spojrzeniem z góry na dół i powiedziała: - Jako chłopiec Marcus często o tobie opowiadał. Twierdził, że jesteś najbardziej niezwy­ kłym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widział, zupełnie różnym od bliźniaczek, które nazywał małymi utra¬ pieńcami. O tobie mówił, że jesteś niezwykle opano­ wana, pełna wdzięku i arogancka. I że kiedy ktoś ci się przygląda, natychmiast zadzierasz brodę i już jej nie opuszczasz. Chyba nie bardzo cię lubił. A skoro tak, to dlaczego się z tobą ożenił? I nawet mnie o tym nie zawiadomił, aż było po wszystkim. I dlaczego w Paryżu? Duchessa uśmiechnęła się do swojej nowo pozna­ nej teściowej. - Zakochał się we mnie, proszę pani. Błagał, bym za niego wyszła, przysięgał, że nie może beze mnie żyć i że nawet wino i jedzenie przestało mu smakować. Podlizywał mi się i widać było, że ślin­ ka mu cieknie na mój widok. Co miałam zrobić? Nie jestem okrutna. Nie chciałam, aby głodował i konał 346

z pragnienia lub rzucił się pod powóz, ponieważ jest mężczyzną, który łatwo poddaje się uczuciom, a kie­ dy jakieś uczucie owładnie nim bez reszty, nie wiado­ mo, co może zrobić. Tak się złożyło, że przyjechałam do Paryża, a on już tam był. Nie miał czasu spytać pa­ ni o radę, jak na syna przystało. Prawda, Marcusie? - Oczywiście, że tak - powiedział lord. - Tylko w której części konkretnie? - Prawdę mówiąc, proszę pani, ja też go uwiel­ biam. Z radością zgodziłam się za niego wyjść. Wola­ łabym, by była pani obecna na ślubie, lecz nie mogli­ śmy czekać. Bardzo mi przykro, proszę pani. Wpatrywał się w nią bez słowa, dziwiąc się, bez przerwy się dziwiąc, ponieważ tak bardzo się zmieni­ ła. Nie był już pewny, czego może się po niej spodzie­ wać. Uwielbia go? Pragnęła za niego wyjść? Nie cho­ dziło tylko o jej przeklęty honor, jej poczucie sprawiedliwości? Będzie musiał to sobie przemyśleć. - Zawsze był inteligentny i czarujący, nawet jako chłopiec - powiedziała pani Wyndham. - Tak, dziew­ częta z sąsiedztwa wdzięczyły się do niego, flirtowały z nim bez końca. Obawiam się, że stał się przez to nieco próżny. Dawał wszystkim nadzieję, ten mój słodki chłopiec, i uśmiechał się do nich tym swoim szczególnym uśmiechem. Zawsze się zastanawiałam, czy naprawdę zaprowadziłeś Melissę Billingsgate do stajen i skłoniłeś, by poszła za tobą na stryszek? - Nie pamiętam ani samego wydarzenia, ani tej Melissy. Czy to nie było przypadkiem takie śliczne małe stworzenie, którego ojciec był właścicielem Bassing Manor? Dziewczyna o oczach jak bratki i... hmm... dosyć solidnie wyposażona poniżej? - Pamiętasz bardzo dobrze... Ach, Duchesso, on znowu to robi - łapie mnie w pułapkę własnych oskarżeń szybciej niż czapla chwyta sardele. 347

- Jest w tym całkiem dobry, prawda, proszę pani? Jest też dość próżny, ale to część jego uroku. A jego uśmiech jest doprawdy jedyny w swoim rodzaju. Mu­ szę mu przyznać, że najwidoczniej dopracował go do perfekcji, kiedy był chłopcem, i dlatego teraz tak lu­ bię patrzeć, jak on się uśmiecha. - To dziewczyna, jaką sama bym dla ciebie wybra­ ła - powiedziała jego droga rodzicielka, biorąc Du­ chessę pod rękę. - Widzę, że nosisz jakąś dziwną ob­ rączkę. Muszę dać ci moją, jest w rodzinie od trzech pokoleń. Przyślę ci ją. . - Dziękuję, pani. Zgadzasz się, Marcusie? - Oczywiście. Zapomniałem o tej obrączce. - Ona jest twoją żoną, więc musi ją nosić. - Dobrze już, mamo. Jak długo zamierzasz z nami pozostać? Matka zmarszczyła brwi w sposób, który upodabniał ją do syna. - Sampson powiedział, że Amerykanie do­ piero co wyjechali. Oczywiście, już o tym wiedziałam. Pani Emory, moja dobra przyjaciółka, napisała do mnie, gdy Trevor Wyndham zapowiedział wyjazd. Jed­ nak nie uwierzyłam w to do końca i dlatego zatrzyma­ łam się w Darlington na dwa dni. Przyjechałam dopie­ ro, gdy upewniłam się, że naprawdę opuścili Chase Park. Nigdy nie lubiłam tej Wilhelminy. - Przecież ty nawet jej nie znałaś, mamo. - To nie ma znaczenia. Matka wie wszystko. Czy ona nie jest nieuprzejmą, nieznośną staruchą? - Owszem - przyznała Duchessa. - Taka właśnie jest. Nigdy nie wiadomo, co wyskoczy z jej ust, ale co­ kolwiek by to było, z pewnością okaże się obraźliwe. - Wiedziałam. No cóż, kochani, przyjechałam i na pewno od razu zrobi się tu weselej. Gdzie Gweneth? Bliźniaczki? I o co chodzi z tym dziedzictwem Wynd­ hamów? A ty, Josephino, podobno dwa razy omal cię 348

nie zamordowano. Musisz mi o tym dokładnie opo­ wiedzieć, uwielbiam tajemnice. - Ona ma na imię Duchessa, mamo. Josephina to imię dobre dla kozy lub kaczki. - Doskonale, nie miałam zamiaru znieważać mojej synowej, nim na to zasłuży. *

Poranek wstał wyjątkowo piękny. Słońce świeciło mocno na błękitnym niebie, a powietrze zdawało się równie odświeżające i ciepłe, jak pocałunek, którym mąż obdarzył ją przy śniadaniu, kiedy na chwilę zo­ stali sami. Spojrzała na niego, jadącego obok na Stanleyu i zapatrzonym w dal. Uświadomiła sobie, że podświa­ domie wypatruje dębu lub studni z janusową dzie­ wiątką i czającym się potworem. Kiedy się nad tym zastanowić, rzeczywiście wszystko to wydawało się kompletnym nonsensem. Od trzech dni nie rozmawiali o dziedzictwie Wynd­ hamów. Co za ulga. Uśmiechnęła się nagle, gdy przy­ pomniała sobie wyraz twarzy teściowej, kiedy wma¬ szerowała do pokoju śniadaniowego i przyłapała ich z Marcusem całujących się. - Czy są dzisiaj śledzie, mój drogi synu? - zapytała wówczas. ' - Nie wiem - odparł, odsuwając się niechętnie od żony. - Nie wiedziałem, że lubisz śledzie, mamo. Wy­ dawało mi się, że ich nie znosisz. - Bo rzeczywiście tak jest. Pomyślałam jednak, że takie pytanie to dobry sposób, by łagodnie przycią­ gnąć twoją uwagę. Dzień dobry, moja droga córko. Jak widzę, mój syn właśnie daje ci przykład swego za­ angażowania. 349

- Tak, proszę pani. - Jakie to dziwne, że jego zaangażowanie przyjęło taką cielesną postać. Gdy o tym mówiłaś, sądziłam, że masz na myśli politykę, sprawy państwa, tego typu rzeczy. Marcus prychnął. - Nie pomyślałaś nic takiego, mamo. Siadaj, proszę, i powiedz, na co masz ochotę. Trochę owsianki? Teraz, kiedy jechali obok siebie, Duchessa powie­ działa do swego męża: - Lubię twoją matkę. Może to po niej odziedziczyłeś ten pełen pasji stosunek do polityki, spraw państwa i świata. Ona z pewnością uwielbia Marię, królową Szkotów. Gdyby wreszcie nie usnęła, z pewnością usłyszelibyśmy o każdej, naj­ drobniejszej nawet intrydze, jaka toczyła się wokół siedmioletniej Marii na francuskim dworze. O Boże! Marcusie, spójrz na te ciemne chmury. Obawiam się, że nieźle zmokniemy. Usłyszeli głośny grzmot. Nagle zrobiło się chłod­ no. Ciemne chmury przewalały się nad nimi, zmie­ niając popołudnie w zmierzch. Niebo przecinały bły­ skawice. - Do licha! - zaklął Marcus. - Jeszcze trzy minuty temu zupełnie nie zanosiło się na burzę. Niebo było czyste... Duchessa zachichotała. - Przynajmniej jest na tyle ciepło, że się nie przeziębimy. Wracamy do domu? Nagle piorun uderzył tuż za Birdie, odłamując ga­ łąź od rosnącego przy drodze klonu. Drzewo zaczęło się tlić. Przerażona Birdie stanęła dęba. -Duchesso! - Wszystko w porządku. Trzymam ją. - Pochyliła się, by pogłaskać klacz po pysku, powoli, tak jak ją uczono, gdy nagle rozległ się jeszcze jeden głośny trzask i Birdie cofnęła się gwałtownie, a potem, osza350

lała ze strachu, znów stanęła dęba, wyrywając jej wo­ dze z rąk. Marcus skierował Stanleya ku Birdie i objął Du­ chessę wpół, gotów ściągnąć ją z grzbietu klaczy. Na­ gle rozległ się jakiś dziwny świst, a potem jeszcze je­ den i ku swemu zdumieniu Marcus poczuł ostry ból w skroni. Podniósł dłoń, zdając sobie niejasno spra­ wę, że ktoś do nich strzela i że kula musnęła jego le­ wą skroń. Przez krótką chwilę zdawało mu się, że znów jest w Tuluzie, że uchyla się przed kulami, sły­ szy krzyki swoich żołnierzy i zachęca ich do walki, a potem odpoczywa wraz z nimi gdzieś pośrodku francuskich linii. Tyle kul, tyle krwi, pokrywającej wszystko wilgotnym czerwonym całunem. Duchessa wykrzyknęła jego imię. Jeszcze jeden świst i zobaczyła, jak wielki konar odrywa się od klonu i spada na ziemię ledwie parę metrów od niego. Bez namysłu rzuciła się w stronę Marcusa. Tajemniczy napastnik wystrzelił znowu i tym razem poczuła ostry ból w lewym boku, pomi­ mo to przywarła do męża całym ciałem, za wszelką cenę starając się go osłonić. Stanley stanął dęba, tań­ cząc pod nimi szaleńczo, a Birdie, przerażona, poga­ lopowała przed siebie, zostawiając Duchessę w ra­ mionach męża. - Duchesso! O Boże... Jeszcze jeden strzał, a potem następny. Marcus ścisnął piętami boki Stanleya. - Szybko, przeklęte by­ dlę! Ruszaj! Stanley pognał przed siebie niczym pocisk. Marcus przycisnął Duchessę mocniej do piersi. Była przy­ tomna, lecz wiedział, że jest ranna, nie był tylko świa­ domy jak ciężko. Pognał Stanleya do miejsca, gdzie droga zawraca­ ła, skręcając z powrotem ku Chase Park. I pewnie 351

udałoby im się wrócić bez dalszych przeszkód, gdyby nie stado szpaków, które nagle zdecydowały się wyle­ cieć spod ochraniającej je korony wielkiego dębu. Grzmot i towarzysząca mu błyskawica, która nagle rozdarła niebo, sprawiły, że ptaki oszalały i zaczęły miotać się w powietrzu, fruwając tu i tam bez celu i kierunku. Stanley stanął dęba, tańcząc na tylnych nogach, prychając i rzucając wielkim łbem jak osza­ lały. Marcus zdążył jeszcze pomyśleć, że stracił nad nim panowanie, a potem nagle znalazł się na ziemi, trzymając mocno Duchessę i starając się ochronić ją własnym ciałem, kiedy toczyli się zboczem ku płytkiej rozpadlinie, by wylądować w końcu w miękkim bło­ cie, z nieprzytomną Duchessa rozciągniętą bezwład­ nie na jego piersi. Jakoś udało mu się wdrapać z powrotem na zbocze z bezwładnym ciałem żony w ramionach. Starał się nie wykonywać gwałtownych ruchów i bez przerwy ocierał krew, która zalewała mu lewe oko. Stanley stał na skraju zbocza, drżąc i przewracając oczami. Bogu dzięki był tam, nie uciekł z powrotem do stajni. Z trudem wspiął się na jego grzbiet, nie puszczając Duchessy ani na chwilę. Była nieprzytom­ na, ale i tak nie miało to znaczenia, bo Stanley gnał jak wicher. Marcus jeszcze go poganiał, trzymając luźno wodze i pozwalając, by koń przeskakiwał ogro­ dzenia tam, gdzie chciał. W końcu do pokonania po­ został im już tylko wysoki płot, znaczący granice po­ siadłości. Stanley wziął przeszkodę, mając pod brzuchem spory zapas. Marcus obejmował Duchessę mocno, a jego krew mieszała się z jej krwią. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że został ranny także w dłoń. To dziwne, po­ myślał, nie czuję niczego, niczego poza głębokim, zżerającym duszę i serce strachem. To była najdłuż352

sza jazda w jego życiu. A kiedy wreszcie zatrzymał Stanleya przed wielkimi schodami frontowymi Chase Park, zawołał ile sił w płucach: - North! Spears! Bad­ ger! Chodźcie tu, szybko, szybko! Zsunął się z siodła, nie wypuszczając bezwładnego ciała żony. Głowa Duchessy opadła mu na ramię. Bo­ że święty! North właśnie wypadał z drzwi, z Badgerem dep­ czącym mu po piętach. - Została postrzelona. Sprowadźcie Ravena z Dar­ lington, szybko! Badger podbiegł do niego, podczas gdy North wskakiwał już na grzbiet Stanleya. Chwycił wodze i w sekundę nie było po nim śladu. - Proszę ją zanieść na górę, milordzie. Panie Sampson! A, tu pan jest. Proszę szybko przygotować gorącą wodę i czyste ręczniki. Lord Chilton pojechał po lekarza. Marcus nie zdawał sobie sprawy, jak mocno ją trzyma, dopóki Badger nie powiedział łagodnie: Proszę, niech pan ją położy. Tak, dobrze, na łóżku. A teraz musimy zdjąć z niej tę suknię. Marcus popatrzył na swoją dłoń. - Mam na sobie jej krew, Badger. - Tak, milordzie, ale nie tylko jej. Pan także został ranny. Dobry Boże, i to nawet dwa razy - w głowę i w rękę. Jezu, to nie do wiary. Zbyt wiele bólu, za wiele nieszczęść. Nie chcę, by znowu cierpiała. - Wiem, Boże, wiem. - Co się, u licha, wydarzyło? - spytała Maggie, a jej głos zabrzmiał niczym skrzek. Tuż za nią podążał Spears. - Została postrzelona - powiedział Badger spokoj­ nie. - Rozbierzmy ją z tych mokrych ubrań, a wtedy będziemy mogli zatamować krwawienie. 353

- O, nie - jęknęła Maggie. - Tylko nie to, nie znowu. Nie minęły minuty, a Duchessa leżała na boku, okryta od dołu kołdrą, podczas gdy Marcus uciskał ranę, znajdującą się tuż nad lewym biodrem. - No, nareszcie. Jest pan Sampson z wodą i ręczni­ kami. Marcus sięgnął po ręcznik, uniósł umazane krwią ręce i spojrzał w dół na przedziurawione ciało, z któ­ rego nadal sączyła się krew. Na szczęście kula prze­ szła na wylot, nie uszkadzając kości. Tam, gdzie we­ szła, widać było tylko, małą dziurkę, wyglądającą całkiem niewinnie, lecz ciało wokół niej było zaczer­ wienione i pokryte krwią. Przechylił ją lekko, by zo­ baczyć miejsce, gdzie pocisk opuścił ciało. Ta rana wyglądała gorzej, ciało było postrzępione, a krew pły­ nęła jednostajnym, gęstym strumieniem. Z trudem przełknął ślinę. Podczas lat żołnierskiej służby widział wielu rannych mężczyzn, lecz to... to było więcej, niż mógł wytrzymać. To była Duchessa, jego żona, z pewnością nie dość silna, by znosić taki ból. Jego dłoń bezwiednie zacisnęła się w pięść. Po­ trząsnął głową. - Już dobrze, milordzie - powiedział Spears spo­ kojnie - ona teraz potrzebuje pomocy, nie gniewu. Na to będzie czas później. Wiemy, co robić, proszę się nie obawiać. Kula przeszła na wylot, więc nie trze­ ba będzie jej wyciągać. Nie sądzę, by uszkodziła jakiś organ lub przeszła na tyle blisko, aby zaszkodziło to dziecku. Boże, dziecko... Nie poświęcił mu nawet jednej myśli. Podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju. Badger, Spears, Maggie i Sampson stali obok łóżka. Czuł ich troskę i wsparcie. Odetchnął głęboko, starannie zło­ żył czysty ręcznik, podany mu przez Spearsa, i przyci354

snął go do ran. Poczuł, jak Spears obmywa mu twarz i przyciska do skroni ręcznik. Nie czuł bólu. Nagle Maggie wysunęła się do przodu. - Patrzcie, nadal ma na sobie kapelusz - powiedziała i zaczęła wyciągać szpilki z włosów Duchessy. Marcus o mało się nie roześmiał. Leżała na boku, prawie naga, a wy­ myślny błękitny kapelusik, brudny i pomięty, nadal mocno trzymał się głowy. Bezmyślnie przyglądał się, jak Maggie przygładza jej włosy. Przycisnął mocniej wylot rany. - A teraz, milordzie - powiedział Spears głosem tak stanowczym, jakiego nigdy dotąd u niego nie sły­ szał - pańska kolej. Musi pan zdjąć ten mokry płaszcz i pozwolić, bym opatrzył pańskie rany. Nie, milordzie, pan Badger doskonale sobie poradzi. Proszę ze mną. Choć wydawało im się, że od wyjazdu Northa upły­ nął cały dzień, w rzeczywistości do jego powrotu nie minęły nawet dwie godziny. Gdy tylko weszli do sypialni, doktor zapytał: - Czy odzyskała przytomność? - I tak, i nie - powiedział Marcus. - To ją odzysku­ je, to znów zapada w nieświadomość. Nie sądzę, by była na tyle przytomna, żeby odczuwać ból. - To dobrze - powiedział lekarz, po czym podwinął rękawy i delikatnie usunął z drogi Marcusa. - Dosko­ nale, milordzie - powiedział, gdy podniósł opatrunek i przyjrzał się ranie. - Kula przeszła na wylot, Bogu niech będą dzięki. Tak, nie wygląda to najgorzej. A teraz, korzystając z tego, że jest nieprzytomna, oczyścimy ranę brandy, a potem będę musiał ją zszyć. - Czy pozostanie blizna? - Owszem, lecz jest nadzieja, że będzie żyła. Co w porównaniu z tym znaczy blizna? - Nie umrze - powiedział tępo Marcus. - Boże, ona nie umrze, prawda? Widziałem tyle przypadków 355

zakażenia krwi, gorączki, delirium, po którym nastę­ powała śmierć. Nie, tylko nie Duchessa. Tyle muszę jej powiedzieć. I tyle zrobić. Nie, tylko nie ona. Bo widzi pan, ona jest moją żoną.. Doktor wyprostował się, a potem odwrócił i spoj­ rzał na Marcusa. - To prawda, mogłaby od tego umrzeć. Lecz widzi pan, jestem dobry w swoim zawo­ dzie. Pośpieszmy się. Chcę skończyć, zanim odzyska przytomność. To zaoszczędzi jej bólu. Nawet jeżeli doktor uważał, że praca w obecności pię­ ciu mężczyzn i jednej kobiety, bez przerwy patrzących mu na ręce, ma w sobie coś niezwykłego, to nie odezwał się ani słowem. Prawie namacalnie odczuwał ich strach, zmartwienie i troskę. Nie miał serca ich wyrzucić. Lord przytrzymywał żonę. Jedna z jego wielkich brązowych dłoni spoczywała na jej żebrach, druga na udzie. - No dobrze - powiedział doktor, wbijając igłę w cia­ ło i przeciągając nitkę. Marcus patrzył, jak krew sączy się na palce doktora i wsiąka w czarną nitkę. Miał ochotę krzyczeć. - Jeszcze chwileczkę - powiedział doktor. - Nie ma potrzeby zszywać wlotu - dodał. Duchessa jęknęła i wszyscy zamarli.

ROZDZIAŁ

27

- O nie! - powiedział Marcus. - Tylko nie to. - Proszę ją przytrzymać! Marcus wstał, by lepiej utrzymać równowagę. Była wystarczająco przytomna, by odczuwać okropny ból, gdy igła wbijała się w jej poszarpane ciało. Oddycha­ ła ciężko i z trudem łapała powietrze, próbując się wyrwać, uciec od bólu, od niego. Jęczała cicho, a łzy spływały jej ciurkiem po twarzy. Badger próbował 356

wlać jej do gardła nieco brandy, doprawionej lauda­ num, lecz było to trudne. A poza tym zanim lek by podziałał, doktor Raven i tak by już skończył. - Spokojnie, Duchesso, wiem, że to boli. Dobry Boże, wiem. Leż spokojnie, kochanie, jeszcze tylko chwileczkę. Przemawiał do niej uspokajająco, choć nie był pewny, czyjego słowa w ogóle do niej docierają. Lecz słowa miały uspokoić zarówno jego, jak ją. Choć wy­ dawało się, że trwa to wieczność, doktor Raven po­ wiedział w końcu: - No, jeszcze ostatni szew i zawią­ zujemy supełek. Zrobione, milordzie. - Panie Badger, odwrócę jej teraz nieco głowę - do­ dał - a pan niech spróbuje podać jej brandy z lauda­ num. Szybko. Panie Spears, proszę mi podać proszek odkażający. Panno Maggie, proszę zmoczyć ten ba­ wełniany ręcznik i czekać w pogotowiu. Panie Samp­ son, niech pan dopilnuje, by wszyscy robili, co trzeba. Po chwili głowa Duchessy opadła znowu bezwład­ nie na poduszki. Usnęła, wyzwolona nareszcie od bó­ lu. Marcus oderwał od niej dłonie i spostrzegł, że ją posiniaczył. Zaklął. - Przestań, Marcus - powiedział North, odciągając go delikatnie od łóżka. - Pozwól, by Maggie włożyła jej koszulę, gdy doktor skończy bandażować ranę. Ona wyzdrowieje, Marcusie, czuję to. A ty także zo­ stałeś postrzelony. Doktorze, teraz kolej na lorda Chase. Nie, Marcus, chodź stąd, ona wyzdrowieje. - Do ciężkiej cholery, skąd ta pewność! ? - Mar­ cus, wściekły do nieprzytomności, odwrócił się, strzą¬ snął z barków dłoń przyjaciela i krzyknął: - Do dia­ bła, mogła zginąć! Słyszycie mnie, słyszycie mnie wszyscy? Mogła zginąć bez wątpienia, ponieważ pró­ bowała mnie osłonić. Zobaczyła, że kula drasnęła moją przeklętą czaszkę i wiecie, co zrobiła? Rzuciła 357

się na mnie, próbując mnie zasłonić! Mnie! Do dia­ bła, nie mogła po prostu krzyknąć, bym się pochylił? Dlaczego to zrobiła? - W tej chwili, drogi lordzie, nie jest to z pewnością kwestia pierwszej wagi - powiedział doktor. - A teraz proszę mi pokazać dłoń. Aaa, dobrze... kula przeszła przez ciało poniżej kciuka. A teraz głowa, milordzie. *

W sypialni, oświetlonej tylko jedną świecą, pano­ wał półmrok. Duchessa leżała na boku, wsparta z obu stron poduszkami, które miały zapobiec prze­ wróceniu się rannej na brzuch lub plecy. Lekka koł­ dra przykrywała ją do pasa. Miała na sobie nocną ko­ szulę, białą i skromną niczym koszula uczennicy i zapinaną od góry do dołu na rząd białych perłowych guziczków. Sam wybrał tę koszulę, ponieważ łatwo było ją włożyć i zdjąć. Wstał i przeciągnął się, ani na moment nie odrywa­ jąc od niej spojrzenia. Rzuciła się na niego i próbowa­ ła go osłonić. Nie zastanawiała się ani nie zawahała. Do licha. Gdyby miał dość czasu, wcisnąłby jej głowę pomiędzy swoje uda, by choć tak ją osłonić, lecz wszyst­ ko zdarzyło się zbyt szybko. Marcus wrócił pamięcią do wydarzeń poranka. Oddano co najmniej sześć strza­ łów. Sukinsyn musiał zatem posługiwać się kilkoma pi­ stoletami. Nie zdołałby przeładować broni tak szybko. Jednak, Bogu niech będą dzięki, konieczność szybkiej zmiany broni odbiła się na celności strzałów. Pochylił się i położył prawą dłoń na czole Duches­ sy. Jego lewa ręka była zabandażowana. Mieli szczę­ ście, oboje. Przez chwilę przeklinał z wprawą i zapa­ łem. Czoło Duchessy było rozpalone. Musiała mieć gorączkę. Nie zwlekając, zawiązał mocniej pasek 358

szlafroka i ruszył korytarzem do pokoju, w którym umieszczono lekarza. - Pojawiła się gorączka - powiedział tylko, gdy młody człowiek potrząsał swą imponującą blond czu­ pryną, próbując się rozbudzić. - Już idę. Niech Maggie przygotuje zimną wodę i ręczniki. Macie tu lód? - Zapytam Badgera. O drugiej znów wszyscy zgromadzili się wokół jej łóżka. Jęczała cicho, rzucając głową po poduszce, z twarzą ukrytą za zasłoną włosów. Marcus miał ochotę się rozpłakać. Pochylił się i za­ czął obmywać jej twarz ręcznikiem zmoczonym w wo­ dzie tak zimnej, że z trudem dało się zanurzyć w niej palce. - Proszę ją rozebrać, milordzie. Jeżeli gorączka zbyt się podniesie, będziemy musieli zanurzyć ją w wannie z zimną wodą. Uświadomił sobie, że w pokoju poza nim i mężem pacjentki przebywa jeszcze trzech mężczyzn. Chrząk­ nął, by zwrócić na siebie uwagę i powiedział: - Pro­ szę, panowie, zostawcie nas. Jego lordowska mość i ja zajmiemy się nią. - Nie - powiedział Badger. - Nie - powtórzył Spears. - Tak, wyjdźcie, proszę - poprosił Marcus. - Zajmę się nią jak należy, możecie być pewni. Nie, nie sprze­ czaj się ze mną, Spears, czuję się dobrze, tylko trochę kręci mi się w głowie. Poradzę sobie. Kiedy wreszcie zostali sami, nawet bez Maggie do pomocy, Marcus rozpiął perłowe guziczki i zdjął z Duchessy koszulę. Bandaż był nadal biały i suchy. - Doskonale, udało nam się powstrzymać krwa­ wienie - powiedział lekarz. - Jak panu na imię? - zapytał Marcus. 359

- George. - A zatem, George, niech mi pan pokaże, co mam robić. Przez ponad godzinę obmywali ją po kolei zimną wodą. Wreszcie kolo trzeciej nad ranem doktor przy­ łożył dłoń do czoła Duchessy, a potem jej piersi i bio­ dra tuż nad raną. - Gorączka spadła. Módlmy się, by tak zostało. - Jest taka słaba - powiedział Marcus, sięgając po czystą koszulę. - Wygląda, jakby odeszła. - Jest tutaj, milordzie, i tu pozostanie, dopilnujemy tego. Nie umrze, przyrzekam. Spodziewałem się go­ rączki. A teraz proszę się położyć. Zostanę z nią do rana. Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, byłoby obmywanie wodą z lodem pana. Jest pan zbyt duży. *

Tymczasem Duchessa śniła. Był to piękny sen, pe­ łen kwiatów, wszelkiego rodzaju kwiatów, o jaskra­ wej barwie i żywym zapachu. Siedziała sobie pośród tych kwiatów, nucąc jedną z przyśpiewek, które napi­ sała, tę o żeglarzach, nieco pikantną, ale doskonale się sprzedającą. Pan Dardallion u Hookhama powie­ dział jej, że była tak popularna wśród łudzi morza, iż prawdopodobnie nigdy nie zostanie zapomniana. Po­ myślała o tym, że piosenka zapewni jej nieśmiertel­ ność i uśmiechnęła się. A potem była znowu na łące, pośród stokrotek i lilii. Odwróciła się, aby pogłaskać aksamitne płatki czerwonej róży, gdy nagłe zza krzewu wyłoniła się dziwna postać, przypominająca do złudzenia mnicha, z tonsurą i w habicie, przygarbionego i wyglądające­ go starzej niż wzgórza za jego plecami. - Byłem przy studni, na straży, lecz nie dostrzegłaś mnie - powie360

dział do niej. - Czekałem i czekałem, przez całe stu­ lecia, ale nie przyszłaś. Jesteś głupia i pozbawiona wyobraźni, nie tak jak ja i moi bracia. Był tylko zwykłym baronem Dandridge, ten Lock¬ ridge Wyndham, a mimo to próbował nas ocalić. Oczywiście, nie udało mu się to, nikomu by się nie udało, ale zdecydowaliśmy, że zadbamy o niego, na wypadek gdyby utracił wszystko. No i oczywiście ten nieszczęsny król oskubał nas i nasze opactwo do czy­ sta.. . ten żałosny Cromwell i jego pachołki. A potem baron umarł przedwcześnie, biedaczek, zanim jego syn zdążył dowiedzieć się, co jest co - lecz wszystkie ślady pozostały. Przez wieki mówiło się o ukrytym gdzieś skarbie, a potem nawet i to ucichło. Wszyscy następni Wyndhamowie okazali się tępymi ignoran­ tami. A kiedy ty także zrezygnowałaś, musiałem do ciebie przyjść. Powiedz, co teraz widzisz? - Widzę dziewiątkę - powiedziała powoli. - I jesz­ cze jedną, odwróconą. - Rozumiesz, hrabino? No cóż, może tak, może nie. Piszesz te swoje piosneczki, widać, że masz ro­ zum, więc czemu nie posłużysz się nim teraz? Nie bądź taka ślepa, bo kiedy następny raz do ciebie przyjdę, pożałujesz. Potwory nigdy nie umierają, żyją i żyją w nieskończoność. Pamiętaj o tym. Stary, pokrzywiony mnich zniknął, a ona znalazła się znów pośród kwiatów, tyle że teraz kwiaty zaczęły więdnąć, ich płatki brązowiały, kurczyły się niczym cia­ ło mnicha, a rześkie, przejrzyste dotąd powietrze ściemniało. Z każdą chwilą robiło się chłodniej. Krzyk­ nęła, usiłując uciec jak najdalej od tego obrazu znisz­ czenia. - Cicho, kochanie, już wszystko w porządku. Jego głos ją obudził. Otworzyła oczy i zobaczyła, że stoi nad nią. Głowę miał obandażowaną. 361

- Wyglądasz jak pirat, nieustraszony jak diabeł i równie zawadiacki. Szkoda że nie możesz mnie po­ rwać i zabrać gdzieś daleko. Walczyłabym z tobą, ale bez przekonania. - W porządku, zabiorę cię stąd, lecz najpierw mu­ sisz zupełnie wyzdrowieć. Powiem ci coś, Duchesso, jestem już piekielnie zmęczony twoimi wypadkami. - Nie więcej niż ja sama. Powinieneś mieć przepa­ skę na oku. I bardziej bufiaste rękawy. Ale i tak je­ steś piękny. Chcę, żebyś zabrał mnie gdzieś daleko stąd, na wyspę piratów, być może bardziej odległą niż Chiny, ale leżącą na południu, żeby było tam ciepło i żebyśmy mogli przez cały czas leżeć i... Przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem za­ mrugała. - Być może zwariowałam. - Nie, z chęcią zaspokoiłbym ten twój kaprys, gdy­ bym tylko mógł. Jak się czujesz? W milczeniu wsłuchiwała się w swoje ciało. - Boli mnie bok, lecz jestem w stanie to wytrzymać. Poza tym czuję się dziwnie ociężała i otumaniona, jak gdy­ by wszystko odbywało się wolniej niż zazwyczaj. A jak tam twoja biedna głowa, Marcusie? - Moja biedna głowa jest twardsza niż orzech wło­ ski, wiesz o tym. Lepiej powiedz mi coś więcej o tej ociężałości... - I twoja ręka. Co z twoją ręką? - Ten sukinsyn, który do nas strzelał, trafił mnie w głowę, a potem, ty, moja pani, rzuciłaś się na mnie niczym święty Jerzy, a wtedy on postrzelił cię w bok, a mnie w dłoń. Prawdę mówiąc, oboje mieliśmy spo­ ro szczęścia. - Kto mógł to zrobić, Marcusie? - Nie mam pojęcia. Badger wyprawił się dziś rano do Londynu, by sprawdzić, czy są tam nasi drodzy amerykańscy krewni. 362

- Z pewnością to nie ciotka do nas strzelała. - Nie, lecz mogła kogoś wynająć. Badger dowie się prawdy. Jeżeli będzie potrzebował pomocy, może wyna­ jąć detektywa. Nie chcę, żebyś się martwiła, rozumiesz? - Powiedziałeś do mnie „kochanie". - Tak, zgadza się. - Już drugi raz tak mnie nazwałeś. - Nazwałem cię tak wiele razy, lecz byłaś zbyt za­ mroczona, by mnie usłyszeć. - Podoba mi się to, Marcusie. Gdybyś zgodził się nazwać mnie tak jeszcze raz, nie miałabym nic prze­ ciwko temu. - Umilkła, dostrzegła bowiem, że zmarszczył brwi i przestraszyła się, że on nie miał na myśli tego, na co miała nadzieję, że wypowiedział to słowo tylko dlatego, iż sądził, że ona umiera. Powie­ działa więc szybko: - Kiedy mnie obudziłeś, śniło mi się coś bardzo dziwnego. Siedziałam na łące pełnej kwiatów... Opowiedziała mu o zapachu i niewiary­ godnie żywych barwach kwiatów, o całym otaczają­ cym ją pięknie, a potem o starym mnichu i o tym, co jej powiedział, a także o tym, jaki był na nią zły. - Zatem to mogła być ta dziewiątka o janusowej twarzy. Mnich powiedział tylko „może tak, może nie", wstrętny gbur. Mówił, że potwór żyje wiecznie. Wszystko to bardzo niejasne. Powiedz mi, Duchesso, skąd znałaś imię naszego przodka? - Lockridge'a Wyndhama? Nie wiem. Mnich po­ wiedział, że był baronem Dandridge, a potem wymie­ nił to imię. Sen nie był właściwie straszny, dopiero pod koniec, gdy wszystkie kwiaty zaczęły gwałtownie gnić i więdnąć. Ale ten mnich i to, co mi powie­ dział... nie rozumiem tego, Marcusie. - Ja także, ale nie zgadzam się z tobą, że był to ro­ dzaj widzenia. - A zatem co? 363

- Bóg wie. Musiałaś przeczytać o tym Lockrid¬ ge'u Wyndhamie w biblii rodzinnej, ot co. Spojrzał w jej oczy, pociemniałe z przerażenia. - Co...? Do licha z tobą, mów, co się dzieje? - O nie, Marcusie, o nie. - Wygięła się w tuk, przy­ ciskając dłonie do brzucha, nie przestając krzyczeć: Nie! Nie! Marcus, proszę, nie! Nie minęła nawet godzina - zegar bił właśnie dzie­ wiątą - gdy poroniła, wijąc się w bólach i krwawiąc obficie, wstrząsana skurczami. A potem nagle było po wszystkim. Spała teraz wyczerpana, z twarzą błyszczącą od potu i włosami zaplecionymi w gładki warkocz. Wargi miała tak blade, że niemal sine. Ra­ na w boku zaczęła znów krwawić i Marcus wiedział, po prostu wiedział, że ona umiera. Nie umarła jed­ nak, przynajmniej jeszcze nie teraz. W milczeniu wpatrywał się w jej mizerną twarz. - Przykro mi, milordzie - powiedział doktor Raven, załamując ręce. - Spodziewałem się tego, ale nie chciałem martwić pana jeszcze bardziej. Takie rzeczy zdarzają się często, lecz wielka szkoda, że stało się to w taki sposób. Maggie i pani Emory usunęły starannie wszelkie ślady i Duchessa leżała czysta, blada, jakby uszła z niej wszystka krew, a wraz z nią życie. Po prostu leżała bla­ da w białej pościeli, z białym bandażem, spowijającym jej bok i białym ręcznikiem pomiędzy udami. - Dojdzie do siebie - powiedział jeszcze doktor. Lecz Marcus bardzo w to wątpił.

Doktor Raven z zadowoleniem stwierdził, że zo­ stał sam z pacjentką. Jej mąż wreszcie wyszedł, a ona nie spała. 364

Uśmiechnął się do niej, poczekał aż go rozpozna, a potem pochylił się nad nią i delikatnie położył jej dłoń na piersi. - Serce bije spokojnie i powoli. Boli panią brzuch? Potrząsnęła głową. - Przykro mi z powodu dziecka, lecz będą następ­ ne. Z panią wszystko w porządku. Poroniła pani z po­ wodu upadku, to był prawdziwy szok dla organizmu. Powiedziałem jego lordowskiej mości, że jest pani młoda i zdrowa. Gdy wróci pani do sił, może pani urodzić całą armię dzieci. Potrząsnęła głową. - Nie, nie będzie więcej dzieci. To miało być jedyne, a i tak nie dane mu było się narodzić. Doktor Raven nie rozumiał. Delikatnie ujął jej dłoń i przymknął oczy, badając puls. - Proszę, niech pani spróbuje się odprężyć. Leżała więc spokojnie, jej puls bił wolno, a spod opuszczonych rzęs płynęły łzy. Płakała bezgłośnie. Usłyszał zbliżające się, energiczne kroki i jak auto­ mat odsunął się od łóżka. Marcus delikatnie otarł łzy z policzków żony. - Ciii, kochanie, już wszystko w po­ rządku. - Nie, nic nie jest w porządku. Chociaż, no cóż, dla ciebie może i jest. Teraz wszystko jest tak, jak chciałeś. -Duchesso... - Chcę zabić tego, kto do nas strzelał. Odsunął się, zaskoczony, a potem poczuł jak zale­ wa go fala ulgi. - Ja też chcę to zrobić. Jak rozwiąże­ my ten problem? Nie odpowiedziała. Pochylił się na łóżkiem i spo­ strzegł, że znowu zasnęła. - Milordzie. - Tak - powiedział Marcus, odwracając się do Spearsa, który właśnie pojawił się w drzwiach. - Nadeszła wiadomość od Badgera. 365

*

Marcus spoglądał na matkę nad stołem w pokoju śniadaniowym. - Nie wiedziałam, że była w ciąży, Marcusie. Boże, to niewiarygodne, a kiedy pomyślę, że żartowałam sobie z jej wypadków i plotłam o tym, jak to uwielbiam tajemnice... Ależ byłam głupia. Tak mi przykro. Marcus nie odezwał się, zajęty przesuwaniem po talerzu kawałka niewątpliwe przepysznej białej ryby w potrawce, którą Badger przyrządził przed wyjaz­ dem do Londynu. - Zapłodniłeś ją bardzo szybko. - Tak, prawdopodobnie podczas nocy poślubnej. - Nie podoba mi się ta cała niekończąca się prze­ moc, skierowana przeciwko Duchessie. No, może ostatnim razem nie było to wymierzone w nią. Jak są­ dzisz, kogo usiłował zabić ten okropny człowiek? Ciebie czyją? - Strzelał tyle razy, że pewnie próbował zabić nas oboje. Choć Duchessę zaatakowano już przedtem dwa razy. Bóg wie. - Spears powiedział mi, że otrzymałeś wiadomość od Badgera. Marcus skinął głową. - Wkrótce wraca. Nie ma tam już nic do roboty. Wszyscy Wyndhamowie prze­ bywają w Londynie. Urszula złapała jakieś wyjątko­ wo paskudne przeziębienie, podobnie ten dandys Trevor, który wygląda jak centaur, kiedy dosiada mo­ jego konia. Lambkin powiedział mi o tym nie bez za­ prawionego strachem podziwu w głosie. Co do ciotki Wilhelminy, to stara nietoperzyca nawet nie zbliżyła się do chorych dzieci, bojąc się zarazić. James zaś za­ bawia się z pewnym młodzieńcem, którego poznał pierwszego dnia pobytu w Londynie. Podczas strzela366

niny obaj przebywali w Richmond, pijąc na umór i grając w karty. Badger upewnił się co do tego. Jak widzisz, wygląda na to, iż żadne z nich nie mogło opuścić Londynu, lecz Badger nie dałby za to głowy. Nawet jeżeli widział ich na własne oczy i rozmawiał ze świadkami, którzy gotowi byli przysiąc, że byli wówczas z nimi, to i tak nie znaczy, że są niewinni. - Chyba nie ta żałosna stara wiedźma. - Czemu nie. Jak już powiedziałem, każde z nich mogło kogoś wynająć, nawet ta żałosna stara wiedźma. Ciotka Gweneth weszła do pokoju, ucałowała po­ liczek bratowej, uśmiechnęła się do Marcusa i powie­ działa: - Ten doktor Raven wygląda na miłego mło­ dego człowieka. - Zgoda, jest młody - mruknął Marcus. - Co chciałeś przez to powiedzieć, synu? - Chciałem powiedzieć, że głupiec ze mnie. Geor­ ge jest w porządku, mimo swego młodego wieku. - Jest starszy od ciebie, Marcusie, spytałam go. Ma dwadzieścia osiem lat. - Tak, ale to ja jestem jej mężem, nie on. Matka uśmiechnęła się do niego. - A więc zostałeś psem ogrodnika. Jakie to dziwne, widzieć cię zazdro­ snym. Zawsze sądziłam, że nie ulegasz tego rodzaju emocjom. Jak to miło dowiedzieć się, że jesteś takim człowiekiem jak inni. Marcus nabił na widelec kawałek bekonu. - Wiem, sam się sobie dziwię. - Posłał matce swój krzywy uśmieszek. - Ten twój uśmiech zawsze łamał kobiece serca, nawet serce twojej matki - zauważyła lady Patrycja. A teraz opowiedz ciotce Gweneth, czego dowiedzia­ łeś się od Badgera. Wysłuchawszy, co miał do powiedzenia, ciotka Gwe­ neth zmarszczyła brwi i powiedziała, nawet nie spróbo367

wawszy bułeczki, którą trzymała w lewej ręce: - To mu­ si mieć coś wspólnego z dziedzictwem Wyndhamów. - Też tak uważałem, kiedy ktoś ogłuszył Duchessę i zabrał jej książkę, lecz teraz? Oddano tyle strzałów, że z pewnością celowano do nas obojga. Skarb? Ani Duchessa, ani ja nie mamy najmniejszego pojęcia, gdzie szukać tego przeklętego skarbu, ani czy on w ogóle istnieje. - Prawdę mówiąc - powiedziała lady Patrycja, wstając - chyba mam pewien pomysł. Dużo o tym myślałam. Czy mógłbyś przynieść mi rysunki Duches­ sy, Marcusie? Chciałabym się im przyjrzeć, a potem zobaczymy. - Uśmiechnęła się radośnie do syna i szwagierki, po czym wymaszerowała z jadalni, pozo­ stawiając ich oniemiałych ze zdumienia. *

Marcus wpatrywał się kartki, poukładane równo na biurku żony. Podniósł rysunki, by zanieść je mat­ ce, i znalazł pod spodem te kartki. Zawierały nuty i słowa. Jedna z nich szczególnie rzuciła mu się w oczy. Przeczytał: Marynarz zakrzyknął: Litości, mój panie! Wszak sam beczkę piwa masz na śniadanie. Ja na swej łajbie każdy sztorm znoszę i nawałnicę Gdy na ląd zejdę, chcę wypić choć jedną szklanicę. Zaczął nucić i melodia okazałą się znajoma. Czyż nie była to piosenka, którą nucili wszyscy marynarze, śmiejąc się i wznosząc toasty? Pomimo to nadal nie wierzył. Duchessa miałaby być R. L. Cootsem? To ona miałaby napisać te wszystkie przyśpiewki? Prze­ studiował je uważnie, rozpoznając prawie każdą 368

z nich. Było ich prawie dwadzieścia. Pod nimi znalazł korespondencję i dokumenty handlowe. Uśmiechnął się. Nieźle zarobiła na tych ostatnich, pomyślał. Utrzymywała siebie i Badgera. Sama. Ma głowę nie od parady ta jego żona. Poczuł przypływ dumy, zmieszanej z jakimś innym uczuciem, czymś, co było w nim od bardzo dawna, a co bez wątpienia nazywało się miłością, od której teraz nie chciał ani nie potra­ fił już uciec. Być może kochał ją od dnia, gdy po raz pierwszy ją zobaczył i nazwał Duchessa. Nie był tego pewny, lecz wiedział, że ta miłość w nim jest, głębo­ ka i nieskończona, i że zawsze tam będzie. Bardzo starannie poskładał z powrotem kartki i zamknął biurko. Spała głęboko, leżąc na boku. Włosy zasłaniały jej twarz i spływały po plecach. Dostrzegał nawet wzgór­ ki piersi. Przypomniał sobie oskarżenia, jakimi ob­ rzucił ją w Pipwell Cottage. Z pewnością musiał utrzymywać ją jakiś mężczyzna, ponieważ była tylko dziewczyną, bezradną, jak wszystkie kobiety, zdaną na mężczyznę, który mógłby ją wspierać i chronić. Pewnie miała ochotę palnąć go w łeb, ale ponieważ była Duchessa, dawną Duchessa, zachowała spokój i nie odezwała się ani słowem, wyniosła, niedosiężna i absolutnie samotna. Tamta Duchessa nigdy nie rzu­ ciłaby w niego siodłem, nie uderzyła go pejczem, ani nie obiła butem do konnej jazdy. Ale to ona napisa­ ła te wszystkie piosenki, ta Duchessa, która należała teraz do niego i która tak się zmieniła. Był pewien, że gdyby tylko wystarczająco ją rozzłościł, zastrzeliłaby go bez zmrużenia powiek. Zrobiła to sama. I nic mu nie powiedziała. Gdy schodził tylnymi schodami, słyszał, jak Spears podśpiewuje po cichu swoim głębokim barytonem. 369

Ten łajdak wiedział. Badger mu powiedział. Prawdo­ podobnie Maggie i Sampson także wiedzieli. Wszy­ scy poza nim. Dlaczego mu nie powiedziała? Wręczył matce rysunki i wyszedł z saloniku, po­ gwizdując pod nosem przyśpiewkę, zdecydowanie zbyt ryzykowną, by mogła ją napisać dama. Prosił Boga, by mogli żyć długo. Pragnął spędzić to długie życie z nią. Każdą jego minutę.

ROZDZIAŁ

28

- Każdy z tych przeklętych drani mógł to zrobić, każdy - powiedział Badger, pieniąc się z gniewu. A jeśli nie starczyło im odwagi, by zrobić to osobi­ ście, mogli kogoś wynająć, przeklęte łajdaki. To ta starucha za tym stoi, jestem tego pewien. - Panie Badger, niech pan się uspokoi. Gniew nie pomoże nam dotrzeć do prawdy. Jak pan powiedział, wygląda na to, że wszyscy mają alibi. Szkoda że nie dowiedział się pan czegoś rozstrzygającego. Ta nie­ pewność jest bardzo denerwująca. Maggie, która z uwagą przyglądała się swemu kciu­ kowi, powiedziała: - Może szukamy nie tam, gdzie trzeba. Może to ktoś stąd. Jak nazywał się ten męż­ czyzna z wioski? Ten właściciel księgarni, kolejny bę­ kart Wyndhamów? - Nie przypominam sobie - powiedział Badger, spoglądając na nią z namysłem. - Ale to dobry po­ mysł, Maggie. Pojadę tam rano i odbędę z tym pa­ nem małą pogawędkę. - Niech pan będzie ostrożny, panie Badger. To on mo­ że być tym łajdakiem. Jesteśmy otoczeni złoczyńcami. 370

Nie potraktował jej słów lekko. - Obiecuję, że bę­ dę uważał. A tak przy okazji, ta suknia, którą ma pa­ ni na sobie, jest bardzo twarzowa. Ten odcień jabłko­ wej zieleni doskonale podkreśla kolor pani wspaniałych włosów. - Dziękuję, panie Badger - powiedziała, uśmie­ chając się do niego kusząco. - Co do mnie - stwierdził Spears - uważam, że le­ piej wygląda pani w kolorze delikatnej żółci. Zieleń jest zbyt dosłowna, zbyt oczywista. Tak, delikatne od­ cienie zdecydowanie lepiej do pani pasują, panno Maggie. Sampson zerknął na nią i powiedział: - A kogo ob­ chodzi kolor jej sukni? Maggie roześmiała się, poklepała swoje wspaniałe włosy i piękną suknię, a potem ruszyła do wyjścia. Na progu odwróciła się jeszcze i rzuciła przez ramię: Sampson ma rację. Nie pora teraz na próżność. Idę do Duchessy. Biedaczka jest taka przygnębiona. Być może lord pozwoli mi umyć jej włosy. Skarżyła się, że bez przerwy stoi jej nad głową i traktuje ją jak niedo­ rozwiniętą, lecz on naprawdę się martwi, i bardzo do­ brze. Najwyższy czas. - Lord zdał sobie w końcu sprawę ze swego szczę­ ścia - powiedział Spears. - Ja też się cieszę, że w koń­ cu się poddał. Jednak od trzech dni jakoś dziwnie się zachowuje. Nie rozumiem tego. - Doszukuje się pan tajemnicy tam, gdzie jej nie ma - zauważył Badger. - Po prostu bardzo martwi się o Duchessę. Do licha, dlaczego musiała stracić to dziecko? - Jeszcze jeden powód, aby policzyć się z tym, kto do nich strzelał - powiedział Spears. - Ta strata po­ głębiła jej depresję. Obwinia siebie za to, co się wy­ darzyło. Oczywiście to bzdura, ale tak właśnie jest. 371

- Powiedziała też jego lordowskiej mości, że teraz wszystko jest tak, jak chciał. Nigdy nie będzie miał z nią dziecka. - A co on na to, panie Badger? - Nie wiem. Zamknęli się w pokoju i siedzą jak za­ łoga zamku podczas oblężenia. - To wszystko prawda, ale jest w tym coś jeszcze upierał się Spears. - Tak jakby samo poronienie nie wystarczyło. - Powiedziałbym - zauważył Spears - że cała służ­ ba też bardzo się martwi. Hrabina jest bardzo lubia­ na, a co do lorda, to jego troska o żonę sprawiła, że zaczęli postrzegać go jako pana i męża. Wydaje mi się, że wkrótce obdarzą go prawdziwym szacunkiem. - To nadal zapalczywy młodzik - powiedziała Mag­ gie. - Moim zdaniem, Duchessa powinna była posłu­ żyć się batem, nie butem czy uzdą. Powiedziałam jej, jak bardzo podoba mi się ta zmiana w niej. Porządna awantura doskonale oczyszcza kobiecie krew. I po­ zwala spojrzeć na wszystko z nowej perspektywy. Mężczyzna, jak wiedzą o tym wszystkie kobiety, nie jest w stanie słuchać, o ile nie zawładnie się w pełni jego uwagą. Tak, tutaj przydałby się bat. Trzej mężczyźni wykazali dosyć rozsądku, by milczeć. - Spróbuję dowiedzieć się czegoś od pani Wynd­ ham - powiedział w końcu Spears. - To bardzo inte­ ligentna dama. *

Spears znalazł Patrycję Wyndham w pokoju zwanym zieloną kostką. Leżała na wznak na blado¬ błękitnym dywanie Aubusson i wpatrywała się w su­ fit. Nie poruszała się i przez jedną okropną chwilę Spearsowi wydawało się, że nie żyje. 372

- Proszę pani! Odwróciła powoli głowę i uśmiechnęła się. - Witaj, Spears. Czy mógłbyś pomóc mi wstać? Mam nadzie­ ję, że dywan jest czysty... Z pewnością jest. Pani Emory to istny tyran, jeśli chodzi o porządek w go­ spodarstwie. Dziękuję, Spears. - Wstrząsnęła spód­ nice, potem przygładziła je i znowu się uśmiechnęła. - Czy mogę zapytać, co pani robiła na tej podło­ dze, proszę pani? - Możesz, ale i tak ci nie powiem, jeszcze nie, Spears. Gdzie mój syn? - Jego lordowska mość prawdopodobnie wydaje polecenia Duchessie albo Maggie, jak ma się zajmo­ wać Duchessa. - Słodki chłopiec - powiedziała. Spears chrząknął z powątpiewaniem. - Ja tak bym jego lordowskiej mości nie określił. Słodycz to nie jest cecha, którą dałoby mu się przypisać. Ale przy­ szedłem tutaj, bo chciałem zapytać, czy nie domyśla się pani, kto jest odpowiedzialny za to cale nieszczę­ ście. - Nie mogę wiedzieć wszystkiego, Spears. - A czy wie pani cokolwiek? - O tak, myślę, że nawet więcej niż cokolwiek. Prawdę mówiąc, przypuszczam, że już wkrótce będę mogła rzucić nieco światła na tę tajemnicę. - Rozumiem, proszę pani. Nie potrzebuje pani przypadkiem kogoś bezstronnego, kto mógłby ocenić pani przypuszczenia? - Ma pan na myśli siebie? - Dokładnie tak. - Jeszcze nie, Spears. Wybacz, po prostu nie jestem jeszcze gotowa. Wszystko, co mam, to luźne nitki, które nie chcą ułożyć się w materiał. Nie, le­ piej zobaczę, jak mój drogi chłopiec radzi sobie 373

z Duchessa. Biedna dziewczyna. Strata dziecka na­ prawdę nią wstrząsnęła. Nie wspominając o tym, że została postrzelona, pomyślał Spears, lecz nie odezwał się. Tymczasem jej drogi chłopiec wydzierał się właśnie ile sił w płucach. Słyszała go doskonale, mimo iż znajdowała się o dobre pięć metrów od sypialni Du­ chessy. Otworzyła drzwi i zobaczyła synową stojącą obok łóżka i kurczowo trzymającą się słupka podpie­ rającego baldachim. Wyglądała na mocno osłabioną. - Przestań się drzeć, Marcusie - mówiła właśnie Duchessa, najwidoczniej zirytowana. - Na miłość bo­ ską, nic mi nie jest. - Przyrzekłaś, że nie będziesz wstawała. Spójrz tyl­ ko na siebie, jaka jesteś blada, spocona i słaba. - Moi drodzy - powiedziała Patrycja Wyndham, wchodząc do pokoju - takie awantury z pewnością nie przyczynią się do poprawy samopoczucia Du­ chessy. A jednak on ma rację, moja droga, bez względu na przyczynę, dla której opuściłaś to wygod­ ne łóżko. - Wiedziałam, że weźmie pani jego stronę. - To prawda, lecz co ma zrobić matka? - Wstała, by sobie ulżyć. Pomyślała, że wstanie, przejdzie te pięć metrów, dzielących łóżko od para­ wanu i skorzysta z nocnika. Nie życzę sobie tego, sły­ szysz, Duchesso? A teraz kładź się, i to już! - Już dobrze, Marcusie, wiem. Właśnie wracałam do łóżka, gdy wpadłeś do pokoju, wrzeszcząc niczym wściekła sowa. - Wściekła sowa? Boże, nawet twój umysł nie pra­ cuje jak należy. Chcesz powiedzieć, że zdążyłaś sko­ rzystać z tego nocnika? - Owszem, Marcusie, a poza tym wróciłam do łóż­ ka o własnych siłach. 374

Patrycja Wyndham chrząknęła głośno. - To wszyst­ ko jest po prostu fascynujące, moje dzieci, lecz bez wątpienia cała ta rozmowa na temat nocnika może poczekać. Pozwól, Duchesso, pomogę ci. - Zostaw ją, mamo - powiedział Marcus. Objął Duchessę ostrożnie, tak by nie dotykać rany w boku, po czym uniósł ją nieco nad ziemię i zaniósł do łóż­ ka, od którego dzielił ją cały metr. A kiedy leżała już bezpiecznie na plecach, jako że ból w ciągu ostatnich czterech dni znacznie złagod­ niał, powiedział: - Tylko spróbuj się stąd ruszyć, a bę­ dziesz miała ze mną do czynienia. - To brzmi intrygująco, Marcusie, Co byś mi zro­ bił? - Chciałabyś się przekonać, co? Cokolwiek by to było, na pewno bardzo by ci się spodobało, i mnie także. - Jakoś nie mogę doszukać się w tym groźby. - Moi drodzy, z pewnością nie jest to najlepszy moment, aby omawiać wasze sprawy małżeńskie, prawda? To nie jest temat, przeznaczony dla wrażli­ wych uszu matki. Dla mnie, mój drogi synu, nadal je­ steś chłopcem, czystym i niewinnym. No, w końcu się uspokoiliście. Badger prosił, by wam powiedzieć, że posyła na górę lunch. Czy moglibyśmy zjeść go ra­ zem, w miłym nieładzie sypialni? - Boże, mamo, w miłym czym? - Nieładzie, mój drogi. Damy zaawansowane wie­ kiem właśnie tak się wyrażają. To takie kojące. - Bzdura! - rzucił Marcus, podsuwając matce deli­ katne krzesełko z zeszłego stulecia. - Jesteś równie za­ awansowana wiekiem, jak to ladaco, jej pokojówka. - Ach, Maggie. Czyż nie jest fascynująca? - Może będzie pani łaskawa powiedzieć jego lor­ dowskiej mości, dlaczego leżała na wznak pośrodku 375

dywanu w pokoju Zielonej Kostki? - zapytał Spears od drzwi. - Oczekiwałam po tobie nieco więcej dyskrecji, Spears. Bardzo mnie rozczarowałeś. Nie, Marcusie. To, w jakiej pozycji leżałam i gdzie, absolutnie nie powinno cię interesować. - Bzdura - powtórzył Marcus, zaintrygowany. U licha, co ty robiłaś? To jakiś nowy rodzaj medyta­ cji? - Drogi chłopcze, to nie twój interes. - Dziękuję pani - zaśmiała się Duchessa. - Odwró­ ciła pani jego uwagę ode mnie. Błękitne oczy Marcusa spoczęły znów na jej twa­ rzy. - Jeżeli zjesz grzecznie lunch, a potem trochę od­ poczniesz, pozwolę Maggie umyć ci włosy. - A co z resztą? - Resztę umyję sam. - Nie, Marcusie. Nie możesz, ja... - Cicho bądź! Patrycja Wyndham przewróciła oczami. - I to by było na tyle, jeżeli chodzi o niewinność mego chłopca. Duchessa wiedziała, że Marcus okaże się dokład­ ny. On nigdy nie robił niczego połowicznie. Nie oba­ wiała się bólu, ponieważ wiedziała, że będzie delikat­ ny niczym promienie słońca, przenikające przez gałęzie klonu. Lecz czuła się zażenowana, ponieważ nadal krwawiła. Być może pozwoli jej umyć się tam samej. Zaczął nie najgorzej, traktując ją jakby była kawałkiem drewna, lecz kiedy odsłonił jej piersi, do­ bre chęci przestały wystarczać. Zacisnął usta, a jego piękne błękitne oczy pociemniały. - Zapomniałem już, jaka jesteś piękna. Oczywiście ubierałem cię i rozbierałem, patrzyłem na ciebie, podtrzymywałem cię i obmywałem zimną wodą, lecz teraz to co innego. Wyglądasz lepiej i patrzysz na 376

mnie, kiedy ja patrzę na ciebie. Nie, nie ruszaj się, spróbuję utrzymać ręce przy sobie, chociaż nie bę­ dzie to łatwe, gdyż widok twojego ciała sprawia mi zbyt wielką przyjemność. Oczywiście nie mógł trzymać rąk z dala od niej, skoro miał ją myć, lecz robił co w jego mocy, by ogra­ niczyć się do tej czynności. Umył delikatnie jej brzuch, starannie omijając okolice rany, a potem za­ mknął oczy, wciągnął oddech i przesunął niżej namy­ dloną myjkę. - Proszę, Marcusie, to takie żenujące... Zignorował jej protesty. - Nie przeszkadza mi, że krwawisz. Dzięki Bogu, to normalne krwawienie i nie muszę się martwić, że mi tu umrzesz. Leż spokojnie, Duchesso, i zaufaj mi. Spojrzał na jej twarz i spostrzegł, jak zmienił się jej wyraz, gdy jej tam dotknął. Zamierzał tylko ją umyć, nic więcej, naprawdę, jego myśli dalekie były od ja­ kichkolwiek seksualnych skojarzeń, myślał o niej tyl­ ko w kategoriach duchowych, lecz oto dotykał jej, pa­ trzył na nią i jego dłonie zaczęły drżeć. Minęło zbyt wiele czasu. Zauważył, że oddech Du­ chessy zmienił się, był teraz przyspieszony. Spoglądała na niego pytająco, zarumieniona. Uśmiechnął się do niej i pomyślał: Dlaczego nie? Jego palce delikatnie przywarły do niej, z początku nie znajdując odzewu, lecz był cierpliwy, kochał ją i chciał dać jej przyjem­ ność. Doświadczyła ostatnio tyle bólu, że odrobina przyjemności z pewnością nie mogła jej zaszkodzić. I kiedy w końcu jej ciało napięło się, wygięło w łuk, położył się obok niej i całował ją, dopóki nie krzyk­ nęła z rozkoszy. - O Boże! - Leż spokojnie, Duchesso, muszę jeszcze umyć twoje śliczne nogi i stopy. 377

Kiedy zakończyła kąpiel, o jakiej, nie mogła nawet marzyć, osuszył ją i ubrał w czystą koszulę. - Przestań patrzeć na mnie, jakbym był brutalem. Jestem twoim mężem. Twoje ciało należy do mnie i byłbym ci wdzięczny, gdybyś o tym nie zapominała. Nigdy nie pozwoliłbym George'owi Ravenowi doty­ kać cię w ten sposób, patrzeć na ciebie z pożądaniem. Należysz do mnie i tylko do mnie. Więc nie wstydź się. Zabraniam ci. - To nie takie proste, Marcusie. Ufam ci, naprawdę, lecz jestem przekonana, że pewne sprawy są zbyt in­ tymne, by dzielić je z innymi. I takie powinny pozostać. - Nie, to niemądre. Najwidoczniej nie ufasz mi do­ statecznie. Wiem, o czym mówię. No, twoje policzki nabrały nieco koloru. Przerwał, pozbierał porozrzucane po podłodze ręczniki, a potem odwrócił się do niej, nagle bardzo poważny, i spoglądając na swoje dłonie, powiedział: - Prawdę mówiąc, Duchesso, jako moja żona powin­ naś mówić mi o wszystkim co czujesz i o czym my­ ślisz. Nie powinnaś ukrywać przede mną niczego, wszystko jedno, czy chodzi o uczucia, czy o uczynki. Nigdy więcej. Możesz na mnie wrzeszczeć, a nawet uderzyć mnie, jeżeli okażę się na tyle nierozsądny, aby powiedzieć coś, co ci się nie spodoba. Rozpłakała się. Patrzył, przerażony i zdumiony, jak łzy wypełniają jej oczy i spływają po policzkach. - Nie płacz, kochanie, proszę, przestań. Odwróciła od niego głowę. Zobaczył, że zaciska dłonie w pięści. Wyciągnął rękę, aby jej dotknąć, lecz cofnął się. - Wiesz - powiedział w końcu głosem, w którym brzmiało przekonanie i spokój - zachowywałem się jak ostatni głupiec. Robiłem i mówiłem rzeczy, któ­ rych prawdopodobnie nawet ty nie potrafisz mi prze378

baczyć. A zdaję sobie sprawę, że przebaczałaś ml czę­ ściej niż potrafię zliczyć, i to od kiedy byliśmy dziećmi. Słuchała go, jej ciało stężało, nie odwróciła jednak głowy w jego stronę. Po prostu czekała, przerażona, a on wiedział, czego tak się boi. - W Paryżu byłem na ciebie wściekły za to, że wzię­ łaś sprawy w swoje ręce, nie dając mi szansy, i ten gniew sprawiał mi radość, cieszyłem się nim i pogrą­ żałem w żalu nad samym sobą. Jest coś w tym, że kie­ dy kobieta przejmuje panowanie nad sytuacją, my, mężczyźni, przestajemy zachowywać się racjonalnie i szalejemy, chociaż niełatwo nam to przyznać. Za­ wsze wiedziałaś, że jestem popędliwy i często mówię rzeczy, które mrożą krew w żyłach nawet mnie, gdy o nich później pomyślę. Wiem, że mówiłem do ciebie w sposób, który musiał cię bardzo zranić. Plotłem bzdury, a potem udawałem, że w nie wierzę. Raniłem cię rozmyślnie, ponieważ jesteś córką swego ojca, a ja nadal pogardzam tym starym sukin­ synem za to co zrobił nie tylko mnie, lecz także to­ bie. A więc karałem za to ciebie, ponieważ nie mo­ głem ukarać jego. Spróbuj wybaczyć mi jeszcze ten jeden raz... choć mogą być następne razy, jeżeli ze­ chcesz dzielić ze mną przyszłość. Miej ze mną dzie­ ci. Zapełnijmy pokój dziecinny Chase Park naszym potomstwem, a wiesz, jaki jest wielki. To będą nasze dzieci, twoje i moje, a twego ojca niech diabli wezmą razem z jego złośliwością i rozpaczą. On nie ma nic wspólnego z nami, z naszymi dziećmi ani naszą przy­ szłością. Odwróciła ku niemu twarz. Podniósł jej dłoń i de­ likatnie przytulił do policzka jej palce. - Naprawdę pragniesz dziedzica? Syna, który bę­ dzie miał w sobie krew twoją i moją, a zatem i moje­ go ojca? 379

- Tak, lecz musi mieć braci i siostry. - Ale dlaczego, Marcusie? Ponieważ litujesz się nade mną? Czujesz się winny? - To też, ale nie taki jest główny powód. - A jaki jest ten główny powód? - Kocham cię bardziej, niż kiedykolwiek mogłem sobie wyobrazić. Nie chcę byś się mnie bała, chcę, byś mi ufała. W przyszłości, jeżeli cię zwymyślam lub za­ cznę ciskać gromy na twoją głowę, możesz przyłożyć mi pogrzebaczem, nie będę miał ci tego za złe. Jeże­ li jeszcze kiedykolwiek ściągniesz but i spróbujesz mnie nim potraktować, będę się tak śmiał, że zapo­ mnisz, że chciałaś mnie zabić i będziesz śmiała się ra­ zem ze mną. Kocham cię. Czy to ci wystarczy? Wie­ rzysz mi? I czy mi wybaczysz? Przez chwilę znów była dawną Duchessa, milczącą, wyniosłą i niedostępną. Nienawidził tego. Natych­ miast zdał sobie sprawę, jak bardzo pragnie, by na niego nakrzyczała albo pocałowała go, mówiąc jaki jest wspaniały - wszystko było lepsze niż to milczęnie, ten nienaturalny spokój. - Może nawet pozwolę temu przeklętemu Geor¬ ge'owi, by pomógł przyjść na świat naszym dzieciom, choć jeśli chodzi o ciebie, nie ufam mu ani trochę. A teraz przestań być dawną Duchessa. Uderz mnie. Wrzaśnij, zrób cokolwiek. - W porządku - powiedziała, unosząc dłoń. Spojrzał na nią, ujął jej podniesioną dłoń i położył z powrotem na kołdrze. Pochylił się i pocałował ją le­ ciutko. - Co w porządku? - zapytał. - Uderzę cię we środę, a w piątek na ciebie nawrzesz¬ czę, lecz teraz, Marcusie, powiedz mi to jeszcze raz. - Kocham cię i nadal nie ufam Ravenowi. Będzie­ my musieli znaleźć mu żonę. To oderwie jego myśli od ciebie. 380

Roześmiała się, a on poczuł, jak fala ciepła rozle­ wa mu się po brzuchu. - A ja ciebie, Marcusie. Kochałam cię już prawdo­ podobnie wtedy, gdy jeszcze byłam zbyt mała, aby zdać sobie z tego sprawę. Wciągnęłam cię w to mał­ żeństwo nie tylko dlatego, że chciałam naprawić krzywdę, ale ponieważ pragnęłam cię dla siebie. By­ łeś taki wściekły... Nie przypuszczałam, że to się kie­ dykolwiek zmieni. A jednak musiałam zrobić wszyst­ ko, by ci amerykańscy Wyndhamowie nie dostali tego, co należało się tobie. - Nam. A potem naszemu synowi i jego synowi. -Tak, o tak... Proszę, zechciej zrozumieć. Nie mo­ głam dopuścić, byś sam pozbawił się dziedzictwa. - A kiedy przyszłaś do mnie tamtej pierwszej no­ cy? Zrobiłaś to tylko dlatego, że chciałaś powstrzy­ mać mnie przed anulowaniem małżeństwa? - Tak, chociaż to nie był jedyny powód. Nie wie­ działam, co dzieje się pomiędzy mężczyzną a kobie­ tą, więc nie miałam pojęcia, jakie to wspaniałe prze­ życie kochać się z tobą. Prawdopodobnie były i inne powody, ale to prawda, zrobiłam to przede wszystkim po to, byś nie mógł unieważnić małżeństwa. - A teraz, dlaczego teraz mogłabyś przyjść do mnie i uwieść mnie? - Ponieważ pragnę, abyś oszalał z pożądania bar­ dziej niż George Raven, biedaczek. Muszę się jeszcze wiele nauczyć, Marcusie. - Gdy wyzdrowiejesz i będziesz znów mogła śmiać się i tańczyć, z radością zacznę cię uczyć. Zobaczysz, okażę się najbardziej pilnym nauczycielem w całym Yorkshire, co ja mówię, w całej Anglii! Uśmiechnęła się do niego. W tym uśmiechu nie było już bólu ani goryczy, przepełniony był czystą ra­ dością. 381

- Pamiętasz, powiedziałem ci przedtem, żebyś nie ukrywała niczego przede mną - powiedział, spoglą­ dając na nią z ukosa. - Naprawdę, cokolwiek by to było, możesz mi o tym powiedzieć. Nie będzie mię­ dzy nami sekretów, już nie, zgoda? Przechyliła kokieteryjnie głowę i pogłaskała go de­ likatnie po policzku, ale nie odezwała się. Ciekawe, czy kiedykolwiek powie mu o tych piosenkach i o tym dziwacznym pseudonimie. R. L. Coots - skąd wzięła to absurdalne nazwisko? Ach, lecz pan R. L. Coots nie był ważny, liczyła się tylko ona. Pan Coots z pewnością i tak kiedyś wypłynie. Marcus nie wiedział kiedy, lecz nie dbał o to. Wyrzucił go czym prędzej z pamięci, pochylił się i zaczął całować swoją żonę, całować bez końca, by udowodnić, jak bar­ dzo ją kocha, a ona uśmiechała się radośnie, gdy szep­ tał jej, co z nią zrobi, gdy będzie już zdrowa.

ROZDZIAŁ

29

Następną osobą, która natknęła się na Patrycję Wyndham, leżącą na plecach w pokoju zwanym Zie­ loną Kostką i wpatrującą się w sufit, była Duchessa. Nie odezwała się, tylko w milczeniu przez dłuższą chwilę przyglądała się teściowej, a potem sama spoj­ rzała w górę. Pokój zwany Zieloną Kostką był jedy­ nym pomieszczeniem w domu, którego sufit zdobiły malowidła, a właściwie grupy malowideł, wszystkie prawdopodobnie namalowane przez tego samego ar­ tystę i oddzielone od siebie grubymi belkami stropu. Od czasu swojej pierwszej wizyty w Chase Park przed dziesięcioma laty Duchessa często przyglądała się malowidłom, zwłaszcza przedstawiającym scenki śre382

dniowieczne. Uważała je za interesujące, lecz nie po­ święcała im wiele uwagi, traktując jako element do­ mu i tego dziwnego pokoju. Patrycja Wyndham wpatrywała się w grupę malo¬ wideł, przedstawiającą życie w średniowiecznej wio­ sce. Farba zbladła już nieco i spłowiała, lecz kolory pozostały na tyle żywe, by można było rozróżnić, co przedstawiają rysunki i podziwiać kunszt artysty. Ulubiona seria obrazów Duchessy, której właśnie przyglądała się z uwagą jej teściowa, przedstawiała piękną młodą dziewczynę, otoczoną przez służbę, ubraną w powiewne białe szaty i biały czepiec, wyso­ ki, stożkowaty, ze spiczastym czubkiem. Jasne, aniel­ skie włosy spływały dziewczynie na plecy. Siedziała na czymś w rodzaju kamiennego murku, pochylona lekko w przód, słuchając młodego galanta, który spo­ czywał u jej stóp i grał na lutni. Duchessie zawsze zdawało się, że niemal słyszy dźwięk tej lutni, tak bar­ dzo urzeczona muzyką zdawała się dziewczyna. Spoj­ rzała na następną scenkę, podobną do poprzedniej. Młodzieniec stał teraz i zdawał się sięgać po coś ukrytego pomiędzy grubymi konarami dębu. Co by to być mogło? Spuściła wzrok i zobaczyła, że teściowa nadal kon­ templuje sufit, oddała się więc temu samemu zajęciu. W trzeciej scenie służąca podawała swej pani ku­ bek z wodą i Duchessa zorientowała się teraz, że dziewczyna nie siedzi na murku, lecz na obramowa­ niu studni. Młody człowiek wydobył spomiędzy gałę­ zi jeszcze jedną lutnię. Lutnia pomiędzy gałęziami? Nagle zamarła, czując, jak mocno bije jej serce. Czy to możliwe? Potrząsnęła głową, a potem jeszcze raz spojrzała na sufit. W następnej scenie młodzieniec trzymał przed sobą dwie lutnie, uśmiechając się do dziewczyny, jak gdyby oferował jej jedną z nich. 383

W kolejnej zmiana polegała tylko na tym, że młody człowiek spoglądał przez ramię, do tyłu, nie na dziew­ czynę. Najwidoczniej ktoś tam był, a jego obecność przerażała młodzieńca. Trzymał teraz obie lutnie w jednej ręce, zwrócone do siebie grzbietami. Lutnie były płaskie po jednej stronie, a wybrzuszone po dru­ giej. Dlaczego zatem nie złożył ich do siebie płaskimi powierzchniami? Dlaczego utrudniał sobie zadanie? - Witaj, moja droga. Lepiej się czujesz? Ooo, z pewnością, gdyż w przeciwnym razie mój słodki syn nie pozwoliłby ci wałęsać się samej po domu. Przy­ glądam się sufitowi. Gdy wiele lat temu po raz pierw­ szy odwiedziłam Chase Park, przyprowadzono mnie tutaj, by mi pokazać malowidła. Było ich wiele, po­ cząwszy od czasów Wilhelma Zdobywcy, a skończywszy na początkach szesnastego stulecia. Prawdę mówiąc, to te ostatnie sceny najbardziej mnie wówczas zafa­ scynowały, kilka z nich bowiem przedstawiało moją dzielną Marię, królową Szkotów, niezłomną i wznio­ słą w obliczu tak potwornej zdrady. Jak widzisz, nie ma tu scen ukazujących dorosłą królową, a zatem ar­ tysta musiał zakończyć pracę przed rokiem 1550. I nagle, trzy dni temu, zdałam sobie sprawę, że te ry­ sunki to coś więcej niż tylko obrazki z przeszłości. Czy ty też to dostrzegłaś, Duchesso? Widzę, że tak. Zadziwiające, prawda? Duchessa drgnęła, a potem spojrzała na teściową, spoczywającą płasko na podłodze. - W ten sposób le­ piej widać. Połóż się obok mnie, Duchesso, wszystko ci pokażę. Duchessa wyciągnęła się na wznak tuż obok teścio­ wej. - A teraz, moja droga, powiedz mi, co widzisz. - Widzę dziewczynę siedzącą na obramowaniu studni, pod dębem. Zupełnie, jak w wierszu. Ale co z tymi dziewiątkami i potworem? 384

- Ta sprawa z dziewiątkami męczyła mnie bezu­ stannie. Dopiero wczoraj udało mi się odkryć praw­ dę. Spójrz na te lutnie, Duchesso. - Tak, lutnie. Zastanawiałam się właśnie, dlaczego młodzieniec trzyma je grzbietami do siebie, to bar­ dzo niewygodne. - Pomyśl o muzyce, moja droga, o tym, co byś otrzymała, gdyby młodzieniec trzymał je odwrotnie. - O Boże! Nie chodzi o dziewiątki, chodzi o muzy­ kę! To są te dziewiątki, dziewiątki o Janusowym obli­ czu. - Tak sądzę. Przez całe życie grałam na fortepianie i muszę powiedzieć, iż po raz pierwszy jestem wdzięczna matce, że zmuszała mnie do tego, zamiast pozwolić mi do woli tańczyć przy świetle księżyca z ojcem Marcusa, tym cudownym mężczyzną. Znasz się na muzyce, Duchesso? - Tak - odparła, podekscytowana. - Sposób, w jaki ten młodzian trzyma lutnie, nie odnosi się do dzie­ wiątek, ale do kluczy basowych, zwróconych do sie­ bie grzbietami. O Boże! Rzeczywiście wyglądają jak dziewiątki. Patrzyłam na te malowidła przez tyle lat, lecz nigdy tak naprawdę ich nie widziałam, rozumie pani, co mam na myśli? I nawet kiedy przeczytałam ten wiersz, nawet wtedy nie przeszło mi przez myśl... O Boże! - To prawda. Wszyscy znają te malowidła, lecz nikt nie domyślił się, że zostały namalowane celowo, przynajmniej te scenki odnoszące się do średniowie­ cza. A teraz spójrz na następną scenę. Młodzieniec spogląda na kogoś lub coś, co go przeraża... - Na potwora. - Tak, na potwora - stwierdziła Patrycja Wyndham z nie ukrywaną satysfakcją. - Wskazuje przy tym na lutnię. Ciekawe dlaczego? 385

- Chodzi o ten klucz basowy. Proszę spojrzeć, te­ raz wskazuje na trzy najniższe gałęzie, a potem na drugą lutnię. Te wskazówki były tu od stuleci, a nikt ich nie odgadł, nikt nawet nie pomyślał... dopiero pani. Jest pani chyba najinteligentniejszą osobą, jaką znam. - Dziękuję ci, drogie dziecko, lecz nadal nie mamy tego przeklętego skarbu. - Czy mogę zapytać, co pani, Duchesso, i pani, pa­ ni Wyndham, robicie na tym świeżo wyczyszczonym dywanie? - Tak, Spears, możesz. Proszę, połóż się obok nas, spójrz w górę i przygotuj się na wysłuchanie rewela­ cji. Pytałeś mnie, czy coś wiem, więc teraz ci odpo­ wiadam: tak, zdecydowanie coś wiem, i Duchessa także. Po dziesięciu minutach do saloniku zajrzał Badger, szukający Spearsa. Zamrugał, a potem spojrzał jesz­ cze raz. Pan Spears, Duchessa i pani Wyndham leże­ li, wszyscy na wznak, wpatrując się w sufit. Esmee, kotka Marcusa, spoczywała rozciągnięta wygodnie na piersi Spearsa. - Co tu się, u licha, dzieje? - Pan Badger, jak miło. Pani Wyndham nie odga­ dła jeszcze wszystkiego, ale niewiele brakuje, by tak się stało. Proszę tu przyjść i położyć się obok mnie, wszystko panu wyjaśnię. Gdy kilka minut później do pokoju zajrzał Marcus, usłyszał, jak Spears pyta: - No dobrze, lecz kto jest potworem? Stanął w progu i przez dłuższą chwilę ze zdumie­ niem przypatrywał się dziwacznej scenie. - Wejdź, Marcusie - powiedziała Duchessa, nie ruszając się z miejsca. - Rozwiązaliśmy tajemnicę skarbu. Chodź tutaj i połóż się obok mnie. 386

Posłuchał jej i spojrzał na sufit. - Wielki Boże! Od lat przychodziłem tutaj, aby spoglądać na malowidła, podziwiać dobór barw, mistrzostwo artysty, lecz ni­ gdy tak naprawdę im się nie przyglądałem. Do głowy mi nawet nie przyszło, by... - Wiem - wtrąciła Duchessa. - Mnie także. Nawet gdybym przez cały czas wiedziała o skarbie Wyndha­ mów, wątpię, czy skojarzyłabym wskazówki z tymi malowidłami. Zrobiła to dopiero twoja matka. To dlatego leżała tutaj trzy dni temu. Uświadomiła so­ bie, że musi być jakiś związek pomiędzy nimi a wska­ zówkami, zawartymi w wierszu. Wiesz może, jak sta­ ry jest ten pokój, Marcusie? - Jesteśmy w najstarszej części domu. Wydaje mi się, że ten salonik jest jednym z niewielu pomiesz­ czeń, które ocalały z pożaru, jaki pochłonął resztę domu na początku poprzedniego stulecia. - Przeczytałam dzienniki, pozostawione przez Artura Wyndhama, trzeciego wicehrabiego Barresford. Wiódł bardzo nudny żywot, lecz jego pamiętniki zawierają wie­ le cennych informacji. Pożar miał miejsce w 1723 roku i większa część elżbietańskiego dworu uległa wówczas zniszczeniu, spłonęło właściwie wszystko poza Zieloną Kostką i biblioteką, gdzie znaleźliście księgę. Artur Wyndham tak o tym napisał: „Zostały mi tylko Zielona Kostka i biblioteka, a i one są tak okopcone, że chyba już nigdy nie będą takie jak dawniej. Lecz chociaż nigdy ich nie lubiłem, to jednak przetrwały i dlatego postaram się przywrócić im dawną świetność". - Napisał także, iż zarówno jego ojciec, jak dzia­ dek podziwiali malowidła na suficie, postara się więc je odnowić. Gdyby nie jego wrażliwość i poczucie obowiązku, wszystko mogłoby zostać stracone. - Dlaczego właściwie ten pokój tak się nazywa? zapytał Marcus, zamyślony. - Pamiętam, że jako 387

dziecko często o to pytałem, lecz nikt nie umiał mi odpowiedzieć, nawet mój wuj. - Ja także pytałam - powiedziała Duchessa, uno­ sząc się na łokciu, lecz szybko wracając do poprzed­ niej pozycji, wygodniejszej z racji jeszcze nie zagojo­ nej rany. - Nikt nie wiedział. Sampson sugerował, że to z powodu kształtu szyb w oknach. Kiedyś okna mogły być inne, dzielone kamiennymi słupkami, z osadzonymi pomiędzy nimi zielonymi szybkami. - Tak, zielone szkło, z pewnością o to właśnie cho­ dziło - powiedziała Maggie zza pleców Spearsa. Lecz jest coś jeszcze. Chodzi o sam pokój, przyjrzyj­ cie mu się. To idealny sześcian. - Ach - powiedział Badger. - A kiedy promienie słoneczne wpadają przez zielone szybki do pomiesz­ czenia o takim kształcie... - ...powstaje złudzenie, jakby człowiek znajdował się w środku zielonej, sze­ ściennej kostki - uzupełnił Spears. - A kolorowe szkło było kiedyś bardzo popularne. - To możliwe - dodała Patrycja Wyndham. - Wszyst­ kie stare domy mają pokoje o dziwnych nazwach. - Tak - stwierdził Marcus - przypuszczam, że Mag­ gie ma rację. Rozwiązała zagadkę nazwy tego pokoju. - Ach, proszę spojrzeć, panie Spears - powiedział Badger, wskazując na sufit. - O ile się nie mylę, to jest właśnie twoje wiadro, Duchesso, drewniane i obite skórą. Lecz gdzie jest ten przeklęty potwór? - Gdzieś w ukryciu po lewej stronie, nie ma innej możliwości - zauważył Marcus. - Przyjrzałem się reszcie scen i nie dostrzegłem nigdzie żadnej bestii z rogami, żadnego ohydnego gargulca - niczego takiego. - Ooo, z pewnością ten potwór tam jest, choć nie możemy go zobaczyć - wtrąciła Duchessa. - Jego obecność daje się wyczuć. Spójrzcie na twarz mło388

dzieńca w ostatniej scenie. On wie, że zaraz wydarzy się coś strasznego. To musi mieć związek z potworem. - A zatem - podsumowała lady Patrycja - w pierw­ szej scenie nasza dziewczyna siedzi na obramowaniu studni, a młodzieniec przygrywa jej na lutni. Wyjmu­ je drugą lutnię spomiędzy gałęzi, a potem przyciska je obie do siebie i oto mamy dwie dziewiątki o Janu­ sowym obliczu, albo dwa klucze basowe, zwrócone do siebie grzbietami. A Duchessa twierdzi, że jest tam i potwór, choć nie możemy go zobaczyć. - Czy to nie tego dotyczył twój sen? - zapytał Mar­ cus, lekko przesuwając czubkami palców po ramieniu Duchessy. - Tak właśnie uważam - odparła, uśmiechając się do niego w sposób, który sprawił, że jej teściowa na­ tychmiast zapomniała o wszelkich wskazówkach i odetchnęła z ulgą i radością. - Ten perfidny mnich z mojego snu wspomniał na­ wet, że dziewiątki nie muszą koniecznie być dziewiąt­ kami. - Po co te wszystkie skomplikowane zabiegi - za­ stanawiała się głośno Patrycja Wyndham. - Nie mogli po prostu przekazać skarbu Lockridge'owi Wyndha­ mowi? Nic dziwnego, że żaden Wyndham nie wpadł na jego ślad, a w końcu niemal o nim zapomniano. - Ośmielę się zasugerować, milady - powiedział Spears - że to nie był tylko pomysł mnichów. Ten przodek Wyndhamów musiał brać w tym udział. To oczywiste, że nie mógł tak nagle się wzbogacić, bo wzbudziłby podejrzenia króla i Cromwella. A oni już by znaleźli sposób, żeby pozbawić go skarbu. I przy okazji głowy. - Mógłbym się założyć - dodał Badger - że stary Lockridge zmarł, zanim zdążył powiedzieć dzieciom, gdzie ukrył skarb. Oni na pewno wiedzieli, że istnieje. 389

Dopiero następne pokolenia uznały opowieść o skar­ bie za wymysł, legendę. - Tymczasem mnisi wspomnieli o nim w dwóch różnych księgach - powiedział Marcus. - Jedną z nich dali Lockridge'owi, a drugą? Nigdy się nie do­ wiemy. W końcu wpadła w ręce Burgessa. - Inni też ją prawdopodobnie czytali, lecz nie uda­ ło im się odcyfrować wskazówek - stwierdziła Mag­ gie. - To wszystko bardzo ładnie i lekcja historii była bardzo ciekawa, lecz gdzie, u licha, jest skarb Wynd­ hamów? - Musi tu być jakiś schowek - powiedział Marcus. - Nieduży, do którego wejście znajduje się w tym po­ koju. Oczywiście nie wiemy, co to właściwie jest, ten skarb. - Lecz studnia wskazuje kierunek w dół, nie w gó­ rę - powiedziała Patrycja. - A zatem - stwierdziła Duchessa - sekretny pokój lub schowek musi znajdować się dokładnie pod stud­ nią i dębem, poniżej podłogi. - Niekoniecznie - sprzeciwiła się Patrycia. - Do­ kładnie mówiąc, a jestem przekonana, że w tym przy­ padku dokładność to klucz do sukcesu, sądzę, że na­ leżałoby szukać raczej pod tymi dziewiątkami. - Boże święty! - wykrzyknął Marcus, podekscyto­ wany. - Sprowadź Horatia, Sampson. - O tak, panie Sampson, i proszę się pośpieszyć dodała Maggie. - Nie mogę się doczekać, kiedy znaj­ dziemy ten przeklęty skarb. *

Dywan Aubusson został starannie zwinięty i odsu­ nięty pod ścianę, podobnie jak meble stojące pod średniowiecznym malowidłem. 390

Horatio, cieśla o złotych rękach, ukląkł na podło­ dze i zaczął ostukiwać klepki drewnianym młotkiem. Nagle podniósł głowę i uśmiechnął się. - Milordzie, tu pod spodem brakuje podpierającej belki. Myślę, że jest tam pusta przestrzeń. Zaczął ostrożnie odbi­ jać grube dębowe klepki. Maggie przez cały czas wi­ siała mu nad głową, ponaglając go i przeklinając jego nadmierną dokładność. Kogo obchodzi jakaś prze­ klęta podłoga, i co z tego, że zostanie porysowana, skoro i tak przez cały czas zakrywa ją ten wielki stary dywan? Spears uspokajał ją, mówiąc: - Może jednak mógł­ byś przyśpieszyć nieco ruchy tego młotka, Horatio. W końcu nie kopiemy przecież w miejscu świętego pochówku. Słowa Spearsa złagodziły napięcie, lecz tylko na moment. - Spokojnie, spokojnie. Nie mogę się zbytnio śpie­ szyć, bo mógłbym uszkodzić to stare drewno. Ooo, teraz wszystko odchodzi, łatwo i bez wysiłku. - Sampson, świece! Szybko! - zawołała Patrycja Wyndham. Gdy powiększono otwór na tyle, że człowiek mógł się przez niego przecisnąć, Marcus, jako lord i pan tego domu, opuścił się pierwszy, choć nie bez prote­ stów ze strony kobiet. - Tu jest okropnie ciemno i brudno, mamo. Nie spodobałoby ci się. I pełno tu pająków. A ty, Maggie z pewnością rozerwałabyś so­ bie suknię i miałabyś pełno pajęczyn we włosach. Co do ciebie, Duchesso, to lepiej w ogóle się nie odzy­ waj. Nie jesteś jeszcze dość silna, by stawić czoło ciemności i pluskwom. Podaj mi świecznik, Maggie, ta jedna świeca to za mało. A potem zapadła cisza. - Marcusie, widzisz coś? 391

Podniósł wzrok i zobaczył żonę, spoglądającą na niego z góry. - Marcus, ty niewdzięczniku, odezwij się! Chcesz, żebym umarła z niecierpliwości? Pomieszczenie, w którym się znalazł, było podłuż­ ne i wąskie, niewiele wyższe ponad metr. Zdawało się ciągnąć w nieskończoność, musiało zatem być równie długie, jak pokój na górze. Podniósł świecznik i przyj­ rzał się belkom podłogi. Wydawało się, że poza ciem­ nością, duszącym kurzem, armią pająków i olbrzymią ilością pajęczyn nie ma tu nic więcej. Mimo to szukał dalej, zgięty wpół niczym starzec. Po mniej więcej dziesięciu metrach natknął się na ścianę, zamykającą pomieszczenie. Pod ścianą leżało coś, co z pewnością nie wyglądało na szkatułę, mieszczącą skarb. Pod­ szedł bliżej, wysunął przed siebie świecznik i zamarł. - O, do licha, a co to niby ma być? - wykrzyknął, nie zważając na dławiący go kurz. - Bez wątpienia to szkielet, ale skąd...? Przysunął świecznik bliżej i wciągnął gwałtownie powietrze. To nie był szkielet, raczej manekin, figura wypchana starym sianem, wyobrażająca człowieka, która najwidoczniej miała zostać symbolicznie po­ wieszona, ponieważ jej szyję spowijała lina, przywią­ zana do gwoździa na belce powyżej. Postać ubrana była w wyszukany strój z epoki elżbietańskiej. Mar­ cus dotknął delikatnie koronki rękawa, a ta rozsypa­ ła mu się pod palcami. Przyjrzał się bliżej namalowa­ nej twarzy kukły: jej ostre, ciężkie rysy mówiły o zachłanności, okrucieństwie i żądzy uciech. Szklane oczy, wpatrujące się w niego nieruchomo, miały aro­ gancki wyraz. Nagle zdał sobie sprawę, że twarz ta miała zapew­ ne przedstawiać samego króla, Henryka VIII. Wyglą­ dał tutaj zupełnie jak na obrazie Holbeina, był tylko 392

nieco młodszy. Trzeba było wiele siana, by wypchać tę postać, pomyślał Marcus bezwiednie. Ale dlaczego przechowywano ją tutaj, w ukryciu? Słyszał nad sobą głosy, domagające się odpowiedzi, niecierpliwe głosy, z których jeden należał z pewno­ ścią do jego żony. Musiała być mocno zirytowana. Uśmiechnął się i powiedział: - To nie jest szkielet, lecz kukła, wypchana sianem i przedstawiająca Henryka VIII, ze sznurem wokół szyi, najwidoczniej przygoto­ wana do powieszenia. Jeszcze chwilę, zaczekajcie. Nagle zdał sobie sprawę, że kukła, wystrojona w fioletowy aksamit, gronostaje i koronkowy kołnierz, szeroki niczym koło u wozu, jest zdecydowanie zbyt pękata. Nie została wypchana wyłącznie sianem. Nie, z pewnością było tam coś jeszcze. Delikatnie sięgnął za koronkowy kołnierz i wydobył zza niego długi na­ szyjnik najpiękniejszych pereł, jakie widział kiedykol­ wiek. Nacisnął dłońmi zetlały materiał i poczuł pod palcami kształt klejnotów, monet, a nawet, jak mu się zdawało, różańców i berła. Poza tym musiała tam być jeszcze taca, zapewne złocona, i kielich, a także jakaś ciężka księga, bez wątpienia Biblia z osadzonymi w okładkach klejnotami, i pewnie wiele innych, nie­ zwykle cennych kościelnych artefaktów. To nie siano wypychało butwiejący materiał, lecz skarby opactwa St. Swaley, ukryte tutaj na dobre przed ponad trzystu laty. - Hej, Spears! - zawołał. - Chyba powinieneś opu­ ścić na dół coś w rodzaju noszy na linach, byśmy mo­ gli wyciągnąć to wszystko na górę. Kukła jest bardzo ciężka, więc upewnij się, czy deska i liny wytrzymają. Ta figura jest wypchana kosztownościami, to praw­ dziwy król, strzegący swoich bajecznych skarbów.

393

ROZDZIAŁ

30

- Czy masz pojęcie, jak rozkosznie dekadencko wyglądasz? Uśmiechnęła się do niego ponad wspaniałym sznu­ rem pereł, który spowijał jej szyję i spadał na biały brzuch. Nie miała na sobie nic więcej, jej mąż nalegał na to, twierdząc, że perły na jej ciele to wszystko, cze­ go potrzeba, aby ją ubrać. Powiedział jej też, by trak­ towała ten sznur jako prezent urodzinowy, być może jedyny, jaki dostanie przez następne trzy lata, tak du­ że były perły. - Tak, wiem, że uważasz, iż jestem wspaniały - bo je­ stem. Dowiedziałem się od ciotki Gweneth, że twoje urodziny przypadają we wrześniu, czyli już niedługo. - A ja dowiedziałam się od Fanny, że ty urodziłeś się na początku października. Być może uda mi się znaleźć dla ciebie odpowiedni klejnot. A co do Fan­ ny, to jak się domyślam, przygotowuje dla ciebie spe­ cjalny prezent. - Powinna dać sobie spokój z tym durzeniem się we mnie, bo skończy jako trzęsąca się staruszka, na­ dal zakochana bez wzajemności. - Da sobie spokój - odparła Duchessa. - Jeszcze dwa lata i obie pojadą do Londynu, gdzie poznają ty­ łu młodzieńców, że ty od razu wydasz się Fanny sta­ rym ramolem. A wracając do moich urodzin. Te per­ ły mają mi wystarczyć na trzy lata? - Tak. Co najmniej - wziął do ręki naszyjnik i przyjrzał mu się z bliska. - Spójrz, już zyskały na blasku, a leżą na twoim ciele zaledwie od paru minut. - Pochylił się i zaczął całować jej brzuch. Pociągnęła go za włosy, a on podniósł głowę i uśmiechnął się. 394

- Doskonale, Marcusie - powiedziała - a zatem włożę na siebie te perły czternastego i potraktuję je jako najważniejszy prezent. A w co ty powinieneś się wystroić? Już wiem, chcę, żebyś włożył ten niesamo­ wity pierścień z wielkim rubinem. - I nic poza tym? -Nic. - To kiedy są te twoje urodziny? - Chyba zaczynają się za jakieś dziesięć minut. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że już zaczęliśmy świętować. Roześmiał się i pocałował ją. - Do licha! - powie­ dział pomiędzy pocałunkami. - Musimy zaczekać, aż będziesz zupełnie zdrowa. Nadal jesteś obolała i cho­ ciaż trudno mi się powstrzymać, zaczekam. - Wcale nie jestem obolała. Od trzech tygodni czu­ ję się doskonale. Jestem zupełnie zdrowa, nawet ra­ na w boku zdążyła się zagoić. Spochmurniał i przesunął czubkami palców po ró­ żowej bliźnie. Nadal widać było ślady po szwach, on zaś aż nadto dokładnie pamiętał, jak George Raven wbijał w jej białe ciało igłę, a potem przeciągał nitkę, i tak raz za razem. Gwałtownie przełknął ślinę. - Przestań, Marcusie - powiedziała Duchessa. - To już minęło. Ze mną wszystko w porządku. Przeżyli­ śmy. A twoja twarda głowa i dłoń też wydobrzały, choć szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Potrząsnął głową. - Masz rację. To już przeszłość. Możesz być pewna, że odtąd lepiej będę się tobą opiekował. A co do tych innych spraw, to poczekamy, aż będziesz zupełnie zdrowa. Nie, nie sprzeczaj się ze mną, Duchesso. Wiesz dobrze, jak bardzo cię pragnę, bardziej nawet niż tej wspaniałej pieczonej wołowiny Badgera, czy jego równie wspaniałych medaillons de veau poches a la sauce au Porto. 395

- Skąd znasz francuską nazwę gotowanej cielęciny? - Moja droga żono, gdy byłaś chora, to ja ustala­ łem z Badgerem menu. Spojrzała na niego z niedowierzaniem i roześmia­ ła się. - Jak dobrze znów słyszeć twój śmiech - powie­ dział. - Wiesz, chciałbym, żebyś pragnęła mnie tak bardzo, byś wybuchała płaczem, przysięgając, że mnie otrujesz, jeżeli natychmiast cię nie wezmę. - Lecz kie­ dy otworzyła usta, by się odezwać, położył jej palec na wargach i westchnął z. rezygnacją: - Nie, lepiej tego nie rób. - Wstał szybko i odsunął się od łóżka. - Nie, tylko pogapię się na ciebie w tych perłach, taką lekko spoconą. I może jeszcze raz pocałuję cię w brzuch, ale trudno się powstrzymać, widząc cię taką... - Nie znoszę, jak mężczyzna się poci, Marcusie. A co do powstrzymywania się... - Uspokój się, Duchesso. Nie, nie ruszaj się, leż tam jak kurtyzana w haremie sułtana, a ja postaram się myśleć o czymś innym. Mam silną wolę, więc z pewnością mi się to uda. Uważam, że te dwa kieli­ chy, Biblia i inne przedmioty kultu - włącznie z ko­ ścią świętego, która pewnie jest jakąś relikwią - po­ winny zostać odesłane do Rzymu. A reszta zostanie w Chase Park. - Ja też tak uważam. I cieszę się, że podarowałeś Maggie te klejnoty. - Zastanawiam się, czy leży teraz nago w swoim pokoju, ubrana tylko w ten szmaragdowy naszyjnik. - Nie, raczej siedzi przed lustrem, szczotkuje swo­ je wspaniałe rude włosy i podziwia, jak bardzo szma­ ragdy pasują do jej karnacji. Twoja matka powiedzia­ ła mi, że miała dziś przy kolacji diamentową tiarę. A bliźniaczki po prostu oszalały na punkcie tych bransoletek, które im dałeś. 396

- Co do Spearsa i Badgera, to zaproponowałem im, że teraz, kiedy dostali swój udział, mogliby odejść na zasłużoną emeryturę, lecz moja sugestia nie spo­ tkała się z życzliwym przyjęciem. Spears spojrzał na mnie wyniośle, jak popatrzyłby twój ojciec na Marka i Charliego, gdyby przyłapał ich na jakimś figlu, i po­ wiedział, że musi zostać, by czuwać nad moim zacho­ waniem. - Co do Badgera, to obawiam się o nasz dzisiejszy obiad, zważywszy na to, jak zareagował na moją życz­ liwą propozycję. Spojrzał na mnie z wyrzutem, zaci­ snął usta i stwierdził, że tak niemądra sugestia z pew­ nością nie może spotkać się w niebie z dobrym przyjęciem. A kiedy go spytałam, co ma na myśli, po­ wiedział, że się zastanowi. Chciałabym jednak wie­ dzieć. Tak, mój mężu, zdecydowanie podobałbyś mi się w tym rubinowym pierścieniu. Spojrzał na nią i przeszył go dreszcz. - Bawisz się ze mną - powiedział powoli, drżąc z pożądania - i spra­ wiasz, że nie mogę pozbyć się lubieżnych myśli. Spójrz tylko na siebie, teraz, kiedy tak leżysz na boku, z per­ łami na piersiach. Ta poza jest bardziej niż lubieżna, jest... Ujęła jego dłoń i położyła sobie na piersi. - Mar­ cusie - powiedziała miękko. Z trudem przełknął ślinę, wpatrując się zafascyno­ wany w swoją dłoń, dużą i ogorzałą, spoczywającą na jej delikatnym białym ciele. - Posłuchaj mnie i spróbuj nie obracać wszystkiego w żart. Jestem już zupełnie zdrowa. George powie­ dział mi to po południu. - Nie pozwoliłbym mu cię zbadać. Więc skąd może wiedzieć? Nie jest kobietą. - Ty także nie możesz tego wiedzieć i ty też nie je­ steś kobietą. Po prostu postaraj się być delikatny, 397

choć nawet kiedy nie jesteś, i tak nic złego się nie dzieje, ponieważ mogę myśleć tylko o tym, co mi ro­ bisz i jaką sprawia mi to przyjemność. Nic innego nie ma znaczenia. Proszę, włóż ten pierścień, Marcusie. Zamruczał coś, zerknął na nią z ukosa, lecz włożył pierścień. Nie dała mu spokoju, dopóki nie był tak nagi jak ona, ubrany tylko w ten pierścień, połyskują­ cy w promieniach popołudniowego słońca. A potem zaczął przesuwać między palcami jej per­ ły, jedną po drugiej, pieszcząc białe ciało pod nimi, i kiedy wreszcie w nią wszedł, zrobił to delikatnie, tak delikatnie jak nigdy dotąd. Przez chwilę rozkoszowa­ ła się słodyczą tej chwili, a potem poddała się na­ miętności, odczuwając rozkosz tak silną, że niemal nie do zniesienia, lecz nawet kiedy sądziła, że osią­ gnęła już kres, że dłużej nie wytrzyma, nie chciała, by to się skończyło. Marcus był z nią, i kiedy całowała jego ramiona, szyję, kiedy jej dłonie pieściły jego bar­ ki, wiedziała, że zawsze już z nią zostanie. *

Gdy nazajutrz rano Duchessa, szukając męża, zaj­ rzała do biblioteki, zatrzymała się w progu, usłyszała bowiem, jak Marcus śpiewa. Jego głos, aksamitny i miękki bas, nie był może tak piękny jak głos Spear­ sa, ale i tak całkiem miły dla ucha. Śpiewał sprośną marynarską piosenkę. - Czy to nie wspaniała przyśpiewka? - zapytał, uśmiechając się do niej, - Z pewnością dość obrazowa. Melodia jest bardzo przyjemna, nie uważasz? - Prawdę mówiąc - powiedział z żalem w głosie, wpatrując się w swój kciuk - wcale mi się nie podoba. Jestem przekonany, że potrafiłbym napisać lepszą. 398

Wiesz, mam talent muzyczny, a zwłaszcza dobrze wy­ chodzi mi dobieranie muzyki do sprośnych wierszy­ ków. Szkoda że nie znam faceta, który to napisał. Moglibyśmy stworzyć spółkę. Co za strata! Takie zgrabne wierszyki, a muszą być śpiewane do takich żałosnych melodyjek! - Żałosnych! To śmieszne, melodie są wspaniałe, no może nie wszystkie, lecz większość jest zdecydo­ wanie do przyjęcia. A co do tej marynarskiej przy­ śpiewki, to wszyscy ją śpiewają, jest bardzo popular­ na, nawet bardziej niż popularna. Z pewnością nie zostanie zapomniana. Marynarze zawsze będą ją śpiewać. I to by było na tyle, jeśli chodzi o twój kryty­ cyzm, Marcusie. Żałosne, też coś. - Nie powiedziałem, że jest zła, ale z pewnością za miesiąc nikt już nie będzie jej pamiętał, no może za dwa. Ja sam już prawie ją zapomniałem, zwłaszcza melodię. Podniosła gruby tom Toma Jonesa, leżący na in¬ tarsjowanym stoliku i rzuciła nim w męża. Złapał go zręcznie i zauważył: - Nie wiedziałem, że Tom Jones jest taki ciężki. Taka lekka opowieść na tylu stronach. Zupełnie, jak te pioseneczki, takie głupiutkie i mało znaczące, w dodatku z kiepskimi melodiami. Szkoda że nie znam faceta, który je pisze. Biedak pewnie przymiera głodem, pozbawiony cennej pomocy, któ­ rą mógłbym mu zapewnić. Duchessa poczerwieniała, rozejrzała się za następ­ nym tomem, a nie dojrzawszy żadnego, rzuciła się na Marcusa, podskakując na jednej nodze i usiłując jed­ nocześnie zdjąć lewy pantofel. Zapomniała o wstążkach, zawiązanych wokół kost­ ki. A kiedy spojrzała w dół i pociągnęła za jeden ko­ niec wstążki, tylko zacisnęła mocniej supeł. Zaklęła, a on się roześmiał. Wrzasnęła, siadając na podłodze 399

i z furią ciągnąc oporną wstążkę: - Ty przeklęty łajda­ ku! Te przyśpiewki są cudowne! Ile ich znasz, nawia­ sem mówiąc? Spojrzał na nią siedzącą na podłodze - naprawdę wściekłą, nie tę dawną, lecz jego nową Duchessę, go­ tową go zabić, gdyby tylko udało jej się ściągnąć ten przeklęty pantofel - a potem spojrzał znów na swój kciuk i powiedział powoli, tonem, który jeszcze bar­ dziej ją rozdrażnił: - O, znam je chyba wszystkie, tym większa szkoda, ponieważ nie uważam ich za specjal­ nie dobre, nie są najgorsze, i to wszystko. Tak, chyba znam je wszystkie. - To niemożliwe, łajdaku! Wiem, że Spears często je podśpiewuje, ale z pewnością nie możesz znać wszystkich. Marcus z jeszcze większym skupieniem wpatrywał się w kciuk. - Pomyślałem sobie, że pójdę do Hook¬ hama i zapytam, czy nie udzieliliby mi jakichś infor­ macji na temat tego Cootsa. Jako mężczyzna z pew­ nością okaże się rozsądny i przyjmie moją ofertę jako dar niebios. Co o tym sądzisz, Duchesso? Ach, strasz­ nie uparty ten węzeł, prawda? Chcesz, żebym ci po­ mógł? Nie? Rozumiem, spróbujesz z drugim. Naj­ wyższy czas. Gniew jest w porządku, lecz lepiej go rozładować. Zresztą po co nam gniew, jeżeli nie mo­ żemy znaleźć dla niego ujścia? Sięgnęła do prawej stopy i wstążka rozpadła się jej w dłoniach. Ściągnęła pantofel, błyskawicznie wsta­ ła, podbiegła do niego i zaczęła okładać go butem po piersi. Marcus objął ją i przytrzymał za ramiona. Wtulił twarz w jej szyję i szepnął: - Jak uważasz, po­ winienem napisać do tego Cootsa? Powiedzieć mu, że mogę przyczynić się do jego sukcesu? Z pewno­ ścią biedak przymiera głodem. Co o tym sądzisz, Duchesso? 400

- Niech cię diabli! A jeżeli ten Coots nie jest męż­ czyzną? Na pewno w ogóle nie przyszło ci to do gło­ wy. Nie wszystko, co twórcze, oryginalne i wymagają­ ce posłużenia się wyobraźnią, pochodzi od mężczyzn, łajdaku. Przesunął dłońmi po jej ramionach, pilnując się, by jej za wcześnie nie puścić. - Oczywiście, że tak wła­ śnie jest, kochanie. Spójrz na siebie. Jesteś kobietą, wspaniałą, piękną, pełną wdzięku kobietą, którą ko­ cham, lecz tylko kobietą i nawet ty musisz przyznać, że Coots to mężczyzna, obdarzony męskimi talenta­ mi, choć może nie dość muzykalny. Lecz tylko męż­ czyzna może stworzyć piosenkę, która byłaby coś warta. Warknęła, czerwona na twarzy, i najwidoczniej wściekła. Marcus nie wytrzymał - wybuchnął śmie­ chem. Odchylił głowę do tyłu i śmiał się bez opamię­ tania. Nagle Duchessa przestała się wyrywać. - Ty wiesz. - Wiem o czym? - zapytał, nie przestając się śmiać. - Wiesz wszystko o Cootsie. - Oczywiście że wiem, głuptasku. - Przestał się śmiać i przytulił ją tak mocno, że aż zatrzeszczały jej żebra. - I jestem z ciebie bardzo dumny. - Mogłam zrobić ci krzywdę, kiedy rzuciłam w cie­ bie tym Tomem Jonesem. - Tak, mogłaś rozwalić mi głowę, lecz nie udało ci się. - Chciałabym, byś przestał się ze mnie wyśmiewać, Marcusie. - Przecież przestałem. Lecz zasłużyłaś na to. Po­ winnaś była powiedzieć mi o R. L. Cootsie i o tym wspaniałym sukcesie. Powinnaś była powiedzieć mi o tym, gdy pierwszy raz pojawiłem się w Pipwell Cot­ tage, oskarżając cię, że jesteś utrzymanką jakiegoś 401

mężczyzny. Ta twoja duma, moja pani, sprawia, że mam ochotę cię udusić i pewnie bym to zrobił, gdyby nie to, że sam ją posiadam. Powiedz mi, pracujesz te­ raz nad czymś? - Tak - przyznała, wpatrując się w swój kciuk - lecz mam kłopot z melodią. Słowa są naprawdę dowcip­ ne, rymy dobre, ale melodia jakoś mi umyka. Spojrzał na nią, ujął ją pod brodę, pocałował w usta i znów na nią spojrzał. Myślał o perłach i o tym, jak wyglądały na jej nagim ciele. - W porządku, Marcusie, więc może pójdziemy te­ raz do pokoju muzycznego i albo dowiedziesz słusz­ ności swoich przechwałek, albo już nigdy nie pozwo­ lę ci o tym zapomnieć. - Chodźmy - powiedział, a potem podniósł ją, po­ sadził na biurku, wsunął na jej stopę pantofel i sta­ rannie zawiązał wstążkę wokół kostki. - Czy mam za­ wiązać wstążkę na supeł, czy też zdążyłaś się już opanować? - zapytał. - Lepiej zawiąż. *

Było bardzo późno. Letni deszcz bębnił o szyby. Siedzieli przed kominkiem, nie przejmując się, że ogień dawno już przygasł, zajęci tworzeniem nowej piosenki, tym razem na temat Napoleona i jego ko­ chanek, piosenki, co do której Duchessa przysięgła, że nigdy nie wyjdzie poza ich sypialnię. Marcus po­ wtórzył jej plotki o mało chwalebnym zachowaniu ce­ sarza w sypialni. Duchessa spojrzała na niego poważ­ nie i zapytała: - To dziwne. Myślałam, że wszyscy mężczyźni są tacy sami, jeśli o to chodzi. To znaczy, że ta piosenka nie mogłaby odnosić się do ciebie? Naprawdę są między wami jakieś różnice? 402

Marcus poczerwieniał z oburzenia, przyciągnął ją do siebie i całował tak długo, aż w końcu ze śmie­ chem przyznała, że brak jej tchu. Ktoś zapukał do drzwi. Marcus zaklął, westchnął i krzyknął: - Proszę! To była Antonia, niosąca srebrną tacę. - Wielkie nieba! -wykrzyknęła Duchessa, podska­ kując na kolanach Marcusa. - Co to takiego? - Prezent od Badgera. Powiedział, żebyście wypili to oboje. I że to jakiś lek na... po-ren-cję... Nie mnie to powiedział, tylko Spearsowi. Podsłuchałam, a Badger wydawał się bardzo zakłopotany, kiedy się zorientował, co usłyszałam, i nawet zaklął. - Lek na potencję? - powtórzył Marcus, starając się zachować poważną twarz. - Zgadza się. A kiedy go zapytałam, co to takiego, wyjaśnił, że afrodyzjak. A potem machnął na mnie dłonią, i powiedział, żebym lepiej zrobiła coś poży­ tecznego, więc jestem. Spears wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać z zażenowania. Chyba był wściekły na Badgera za to, że użył słów, które chciałabym znać, choć nie powinnam. To bardzo dziwne. Fanny też chciała wam przynieść tę tacę, żeby przy okazji robić cielęce oczy do Marcusa, ale nie pozwoliłam jej. - Dziękuję, Antonio. Jeszcze dwa lata - dodał, zwracając się do Duchessy. Ta zaś wzięła od Antonii tacę i postawiła ją na sto­ le. Pociągnęła nosem. - Pachnie jak gorąca czekola­ da z dodatkiem czegoś, czego nie potrafię rozpoznać. Może to siekane rogi ślimaków? - Badger - powiedział, żebyście wypili napój, a po­ tem robili to co zwykle. Powiedział, że będziecie wie­ dzieli, o co mu chodzi. - A to skurczybyk. Tak, Antonio, wiemy. Dziękuje­ my, pączuszku. Idź spać. 403

A kiedy Antonia wyszła, podniósł filiżankę i podał drugą Duchessie. - Za nas, za ślimacze rogi i powo­ dzenie prób Badgera. Obyśmy jak najszybciej docze­ kali się dziedzica. - Patrzcie, patrzcie - powiedziała, pociągając so­ lidny łyk. - Dziedzic. Podoba mi się to słowo. Wkrótce usnęli, mocno wtuleni w siebie.

ROZDZIAŁ

31

Jasne poranne słońce świeciło prosto w oczy. To dziwne, ale nie miała ochoty ich otworzyć - światło wydawało się zbyt jaskrawe, raziło ją. W końcu uchy­ liła powieki. - Witaj, Duchesso, najwyższy czas, żebyś do nas dołączyła. Jak widzisz, twój ukochany małżonek już się obudził, bardzo nieszczęśliwy z powodu mojej obecności i bólu głowy. Z pewnością zabiłby mnie, gdyby nie mocna lina wokół jego nadgarstków i ko­ stek. Twoje więzy nie są tak mocne. Nie chciałem, by cię bolało, nie ciebie. Z najwyższym zdumieniem wpatrywała się w Trevora. - Nie rozumiem. Gdzie my jesteśmy? Co ty tu robisz? - Na początek wyjaśnię ci - powiedział Marcus przerażająco spokojnym głosem - że jakoś udało mu się doprawić czymś tę gorącą czekoladę, którą przy­ niosła nam Antonia. - Oczywiście. Powiedziała, że Badger ją przygoto­ wał. Nie wierzę w to, nie Badger. - Oczywiście, że zrobił to Badger i dodał do niej laudanum, tak jak zaplanowaliśmy - powiedział Trevor. - Lecz możesz wierzyć w co chcesz, we wszelkie 404

romantyczne mrzonki, jakie tylko przyjdą ci do gło­ wy. Choć czy nie zastanawia cię, że Badger wrócił i zapewnił was, że wszyscy amerykańscy Wyndhamo­ wie przebywają w Londynie? Nie, widzę, że nie. Szkoda, ale co robić. To dziwne, że przeżyliście tam­ tą strzelaninę. Trafiłem was trzy razy, a mimo to przeżyliście. - Jesteś kiepskim strzelcem - powiedział Marcus. Trevor odwrócił się do niego powoli. Stanął nad Marcusem, podniósł pistolet i oparł go sobie na ra­ mieniu. - Przestań, ty diable! - krzyknęła Duchessa, usiłu­ jąc wyswobodzić się z więzów. Walczyła, nie zwraca­ jąc uwagi na ból skrępowanych nadgarstków, dopóki Marcus nie powiedział: - Daj spokój, nic mi nie jest. Leż spokojnie, kochanie. Trevor powrócił na swoje miejsce na przewróconej krzyni, która zastępowała mu krzesło. - Co za boha­ ter z niego, prawda, Duchesso? Tak, mój kuzyn Mar­ cus musi się zdać sobie sprawę, kto teraz jest górą. Nawet teraz, choć obolały, nie potrafi się pogodzić z przegraną. Nie, Marcus nie jest człowiekiem, który łatwo godziłby się ze stratą czegokolwiek. Ach, Du­ chesso, nie patrz na mnie, jakbyś chciała mnie za­ mordować. Posłuchaj męża i zachowaj spokój. Przy­ kro mi z twojego powodu, naprawdę, ale nie miałem wyboru, żadnego. Ooo, Marcus nawet nie jęknie, chociaż odczuwa ból, wierz mi. Czy to nie dziwne? Wie, że zaraz umrze, a mimo to nadal pozostaje wier­ ny tym idiotycznym zasadom, temu absurdalnemu ko­ deksowi postępowania, który zabrania mężczyźnie ję­ czeć i błagać. No cóż, mniejsza z tym. Widzisz, Duchesso, gdybyś nie zmusiła Marcusa do ślubu przed tą magiczną datą, mógłbym pozostawić was oboje przy życiu, a przynajmniej mógłbym się nad tym 405

zastanowić. Ale te kochane pieniążki... usłyszałem, że ojciec zapisał ci pięćdziesiąt tysięcy funtów i za­ pragnąłem mieć je także. Pragnąłem całego majątku i dziedzictwa Wyndhamów na dodatek - choć nigdy nie wierzyłem, że ono naprawdę istnieje - a także ty­ tułu lorda, który teraz niewątpliwie odziedziczę. Ty­ tuł i wszystko inne. Będę miał wszystko. Muszę po­ dziękować twojej drogiej matce, Marcusie, że rozwiązała zagadkę skarbu. Zrobię to, gdy będzie opłakiwała waszą tragiczną śmierć, - Przecież jesteś bogaty - powiedziała Duchessa, rozpaczliwie próbując coś zrozumieć. Głowa bolała ją okropnie, nie pozwalając jasno myśleć. - Powie­ działeś, że jesteś bardzo bogaty. - A oczekiwałaś, że przyznam się do ubóstwa, Du­ chesso? Żartowałem z tego, aby oddalić ewentualne podejrzenia. Byłem z wami taki szczery. Nie, zostało bardzo niewiele pieniędzy, choć moja rodzina o tym nie wie. Zatrzymałem to dla siebie, ponieważ to ja je­ stem głową rodziny amerykańskich Wyndhamów, a wkrótce zostanę głową rodziny wszystkich Wyndha­ mów. Mój ojciec, a wasz wujek, był utracjuszem i nic­ poniem, nie da się tego inaczej określić. Zostawił nas z jedzeniem w spiżarni, nieletnią pokojówką w ciąży i niczym więcej. Byłem zadowolony, gdy w końcu zgi­ nął, pojedynkując się z mężem kobiety, którą uwiódł. Nie miałem wyboru. Zostałem głową rodziny. A jak myślicie, dlaczego ożeniłem się z Helen, choć mia­ łem dopiero dwadzieścia jeden lat? Bo była najbo­ gatszą dziewczyną w Baltimore, a jej ojciec żałosnym starym młynarzem - tak to wyglądało. - Lecz bardzo bogatym starym młynarzem. -Tak, moja droga, bogatym ponad wszelkie wy­ obrażenie, przynajmniej tak wtedy sądziłem. Zabi­ łem go i przystąpiłem do pocieszania Helen. Była ta406

ka zrozpaczona, niewinna, bezradna i naiwna, a poza tym podobało mi się jej drobne ciało, dopóki nie ro­ zepchała go ciąża. A wtedy już sprawa była prosta wystarczyło podłożyć ostrogę pod siodło jej ulubio­ nej klaczy, a potem zostawić moją ukochaną żonę bez pomocy na deszczu, by się przeziębiła - i wszyst­ ko poszło po mojej myśli. Nastąpił przedwczesny po­ ród i oboje, ona i dziecko, zmarli, pozostawiając mnie nieutulonym w żalu. Ale, niestety, pieniądze szybko się rozeszły, a ja nadal byłem głową rodziny. Co robić? I wtedy dostaliśmy ten list od pana Wick­ sa, niech będzie błogosławione jego miękkie serce. On naprawdę wierzył, że wy dwoje nigdy nie dojdzie­ cie do porozumienia. Biedny stary drań zapomniał już, czym może być pożądanie. Zwłaszcza w naszym wieku. A ty, Duchesso, pragnęłaś Marcusa od kiedy byłaś dzieckiem, prawda? Zastanawiasz się, skąd o tym wiem? No cóż, muszę oddać sprawiedliwość ciotce Gweneth i podziękować jej za tak obfitą i bo­ gatą w szczegóły korespondencję, jaką prowadziła z moją matką. Pisała o tobie i o tym, jak bardzo cię podziwia za spokój, opanowanie i nieudawaną skromność, i o tym, jak doskonale zostałaś wychowa­ na pomimo swego nieszczęsnego pochodzenia, a tak­ że o tym, iż podejrzewa, że zagięłaś parol na Marcu­ sa, ponieważ nie możesz mieć Marka ani Charliego byli twoimi przyrodnimi braćmi i ojciec nie pozwolił­ by na to. Pan Wicks oczywiście nie pisał zbyt wiele, lecz ciot­ ka Gweneth tak. No cóż, w końcu była tylko ubogą krewną, żyjącą na łasce swego brata, nie miała więc wiele do roboty. Wiedziałem zatem o wszystkim o postępującym zgorzknieniu lorda, jego nienawiści do ciebie, Marcusie, ponieważ nie wykazałeś dość klasy, by zginąć razem z kuzynami, a także o tobie, 407

Duchesso, jego cennym bękarcie, którego matkę ko­ chał przez cale swoje ponure dorosłe życie. Och, jak­ że ciotka Gweneth pogardzała twoją matką, Duches­ so, ponieważ obawiała się jej wpływu na brata. Nienawidziła też swojej szwagierki, lecz lepsze znane zło od nieznanego, prawda? Wiedzieliśmy, oczywi­ ście, że w końcu ożenił się z twoją matką, żałosny kretyn, i odszedł nieszczęśliwy, ponieważ ona umarła przed nim. Strasznie to wszystko pokręcone, i praw­ dę mówiąc, dosyć żałosne. Lecz teraz jesteśmy tutaj i wkrótce wszystko się skończy. Czy wam mówiłem, że chciałem zostawić Jamesa w domu, ze względu na jego niewinną duszyczkę, równie naiwną jak dusza Helen? Lecz on upierał się, by jechać z nami, więc w końcu go zabrałem. Wmówiłem wam nawet, że wcale nie chciał tu przyjeżdżać, a wy uwierzyliście we wszystko, nawet w tę młodą damę, pozostawioną w Baltimore. James nie wie jeszcze, jak podłe może być życie i do czego potrafi zmusić mężczyznę. I nie dowie się tego nigdy, ponieważ zamierzam chronić jego i Urszulę. Najlepiej dla nich będzie, jeżeli umrą równie niewinni, jak się urodzili. Niech sobie gada, pomyślał Marcus, próbując rozluź­ nić więzy. To da nam czas, żeby wydostać się z pułapki. Kiedyś uważał Trevora za gogusia, dandysa, lecz on okazał się kimś zupełnie innym, i to z pewnością nie mężczyzną, którego mógłby podziwiać i zaprzyjaźnić się z nim. Trevor był zły, a do tego chyba niezbyt normalny. Nie wiedzieć dlaczego, przyszedł mu na myśl wierszyk na temat skarbu. - To ty jesteś tym potworem - powie­ dział. - Ukrytym, żądnym krwi i bezlitosnym. O tym mówił mnich we śnie Duchessy i o tym mówi wiersz. Tam, gdzie jest życie, zawsze pojawia się zło, i człowiek musi bez ustanku mieć się przed nim na baczności. Te­ raz to ty uosabiasz to zło i zawsze tak było. 408

- Ja miałbym być potworem? Nie podoba mi się to, co mówisz, drogi kuzynie. I chociaż pewnie masz ra­ cję, dalej mi się to nie podoba. Robię po prostu to, co muszę. Moja matka jest kobietą o kosztownych upodobaniach, wiesz o tym. Jak już mówiłem, pra­ gnę, aby James i Urszula mieli wszystko, a nie potra­ fię zapewnić im tego w inny sposób. Gdyby Helen by­ ła bogatsza... lecz nie była, głupia mała dziwka. Moja matka uwielbia francuskie stroje. Co miałem robić? A Urszula wkrótce wyrośnie na piękność, jeszcze dwa lata i wszyscy mężczyźni będą jej pragnąć. Musi dostać swoją szansę, a ja jestem głową rodziny. Mu­ szę dopilnować, aby dostała, co jej się należy. - Nie jesteś głową rodziny, ja nią jestem. - Lecz już niedługo, kuzynie, jeszcze najwyżej przez kilka minut. - Nie przypuszczam, abyś miał zamiar nas uwolnić i wrócić do Ameryki - powiedział Marcus. Trevor roześmiał się. Odchylił głowę do tyłu i śmiał się z całego serca. - Jedynym wyzwoleniem będzie dla was śmierć, drogi kuzynie. Czas, pomyślała Duchessa, potrzeba im więcej cza­ su. Udało jej się nieco poluzować więzy. Najwidocz­ niej chciał okazać się delikatny - o ile w ogóle moż­ na coś takiego o nim powiedzieć - nie związał jej bowiem zbyt mocno. Uważał, że skoro jest kobietą, nie przedstawia żadnego zagrożenia. Nie zadał sobie też trudu, by związać jej kostki. Musi skłonić go do mówienia. Musi się zastanowić. Tyle się wydarzyło, tyle nieszczęść, a on był za wszystkie odpowiedzialny. Poszukała wzrokiem jego oczu. Spojrzenie Trevora zmiękło. Choć przerażona, powiedziała dosyć spo­ kojnie: - Więc zaplanowałeś to wszystko? Kiedy? I powiedziałeś, że Badger ci pomagał. Jak udało ci się go do tego nakłonić? 409

Trevor pochylił się ku niej. Odsunęła się, niezdol­ na się powstrzymać. Uśmiechnął się do niej. - Jestem zmęczony, Duchesso. Zmęczony mówieniem. Chyba wyjaśniłem wam już dostatecznie, dlaczego robię to wszystko. Naprawdę nie mam ochoty cię zabijać, Du­ chesso. Wolałbym zamiast tego napełniać twe łono nasieniem, aż staniesz się dla mnie brzydka, pękata z powodu ciąży. Kobiety, które spodziewają się dziec­ ka, powinny pozostawać w ukryciu. Są wówczas odra­ żające. Powinnaś była zobaczyć Helen, taką bladą i chudą, z wyjątkiem tego okropnego brzucha. To by­ ło wstrętne. Miałem ochotę nazwać ją pajęczycą, ale nie mogłem, dopóki nie leżała na ziemi, gdy spadła z konia. Wtedy powiedziałem jej kim jest, kim na­ prawdę jest, a ona zaczęła krzyczeć, nie dlatego że się mnie bała, ale ponieważ dziecko zaczęło wychodzić i rozrywało ją na strzępy. Duchessie udało się rozwiązać więzy. Ale choć by­ ła wolna, nie mogła dosięgnąć Trevora, który siedział na skrzyni o całe dwa metry od niej, z pistoletem zwi­ sającym niedbale z prawej dłoni. Co robić? - No cóż, Marcusie, powiedz mi, drogi kuzynie, kto teraz jest górą? Kto okazał się sprytniejszy? Kto zrobił z ciebie idiotę i wyprowadził cię w pole? Tak, to ja jestem głową rodziny. I bardziej się do tego nadaję. Ty i ten twój ośli upór, ten idiotyczny angielski honor! Ten honor sprawia, że jesteś jak ślepiec, naiwny i łatwowierny. Skoczyła na równe nogi i rzuciła się na niego, wbi­ jając paznokcie w jego prawą dłoń, szarpiąc go i wrzeszcząc bez opamiętania. Marcus skoczył jej na pomoc, ale ponieważ miał związane dłonie i stopy, niewiele mógł zrobić i Trevor bez trudu sobie z nim poradził, a potem przetoczył się na bok, przewrócił Duchessę na pokrytą sianem podłogę i runął na nią. 410

Nie patrzył jednak na nią, lecz na Marcusa, który wstał znów na nogi i chwiejąc się, szykował się do na­ stępnego ataku. - Nie ruszaj się, kuzynie, albo wpa­ kuję jej kulę prosto w te śliczne usteczka. Poczuła nacisk chłodnego metalu i jego smak na języku. Marcus jak zahipnotyzowany odsunął się o kilka kroków. -Siadaj. Usiadł. Trevor spojrzał na białą twarz Duchessy. - Z przy­ jemnością ubierałem cię wczoraj w nocy. Masz ślicz­ ne ciało, po kobiecemu zaokrąglone, lecz smukłe i gibkie. A Marcus jest bardzo podobny do mnie. No cóż, jesteśmy przecież kuzynami. Obaj wysocy, potęż­ ni, stworzeni, aby wywierać wrażenie na mężczy­ znach i uwodzić kobiety. Czy już ci mówiłem, że ma­ ła Helen nigdy nie miała mnie dosyć? Uwielbiała mnie dotykać, całować wszędzie. Oczywiście nauczy­ łem ją, jak należy całować mężczyznę i gdzie. Pozwa­ lałem, by robiła, co chciała, i dawałem jej rozkosz, dopóki mi się nie znudziła, a wtedy pozwalałem już tylko pieścić się jej i całować. Powinienem cię roze­ brać, zanim cię zabiję? Nie, z pewnością nie spodo­ bałby ci się ten pomysł. Wzbudzam w tobie wstręt, prawda? Przedtem tak nie było, lecz to się zmieniło. Kochasz go, co? Zawsze wiedziałem, że go kochasz, nawet jeżeli on był zbyt głupi, by zdać sobie sprawę ze swego szczęścia. A teraz jest już za późno. Oderwał się od niej i wstał. - No cóż, próbowałaś mnie załatwić. Podoba mi się to. Dowodzi, że jeste­ śmy tej samej krwi, żadne z was nie jest tchórzem. Po­ ra kończyć przedstawienie. Obiecuję wam, że szybko będzie po wszystkim. Nie jestem okrutny. Musicie tyl­ ko wypić jeszcze trochę tego, czego napiliście się 411

wczoraj, a potem po prostu zaśniecie. Tylko że tym razem już się nie obudzicie. Mam zamiar przywiązać was do waszych koni, a potem wydarzy się okropny wypadek. Oba spadną ze skały prosto do doliny Trel¬ lisian. Z niechęcią myślę o tym, że będę musiał zabić Stanleya, to dobry ogier, a poza tym jako lord Cha­ se to ja powinienem go dosiadać, lecz trudno, muszę się postarać, aby wypadek wyglądał wiarygodnie. Kiedy już będziecie leżeli martwi na dole, rozwiążę was, wrócę do Londynu i pozostanę na łonie rodzi­ ny, dopóki nie otrzymam wieści o waszej tragicznej śmierci. - Dlaczego nas obudziłeś? - zapytał Marcus. Mogłeś dodać nieco więcej laudanum do czekolady i załatwić sprawę bez odgrywania tej czarującej scen­ ki. Aaa, o to ci właśnie chodziło, prawda, Trevorze? Chciałeś, żebyśmy wiedzieli, że to byłeś ty. Chciałeś się chełpić, przechwalać i napawać tym, jaki to jesteś sprytny i silny. Trevor wstał, poczerwieniał, uniósł pistolet, lecz opanował się. Powoli usiadł na skrzyni. - Myśl sobie, co chcesz - powiedział i wzruszył ramionami. - To już i tak nie ma znaczenia. Wkrótce umrzesz, a ja zosta­ nę lordem Chase. Spojrzał na Marcusa, potem na Duchessę i powie­ dział: - Życie jest tak okropnie niepewne, prawda? Nagle Duchessa zaczęła się śmiać. Śmiała się jak szalona, łzy płynęły jej po policzkach i niemal brakło jej tchu. Skoczył na równe nogi i wymachując pistoletem zawołał: - Do licha z tobą, zamknij się! - Ach, kiedy to takie zabawne - powiedziała, zano­ sząc się śmiechem, który wstrząsał jej ciałem. Co ona u licha wyprawia, pomyślał Marcus, prze­ rażony. 412

- Co, u diabła, jest takie zabawne? Mówię ci, cicho bądź! - Ty, Trevorze. - Wstrząsnęła nią czkawka, lecz po­ tem znowu zaczęła się śmiać. - Ty. Ty jesteś taki za­ bawny. I, prawdę mówiąc, po prostu żałosny. Ty miał­ byś zostać następnym lordem Chase? Ty? Jesteś tylko szaleńcem, tym właśnie jesteś, nic nie znaczącym sza­ leńcem, nędzną imitacją mężczyzny, puszącym się kogutem, osłem, który udaje mężczyznę, prawdziwe­ go mężczyznę. Jesteś tylko smętną namiastką męż­ czyzny, niczym więcej, po prostu namiastką. Śmiała się i śmiała, aż w końcu Trevor, czerwony na twarzy i wściekły, zerwał się ze skrzyni, podniósł pi­ stolet i podbiegł do niej. Uniósł dłoń z pistoletem i wiedziała, że ją uderzy, uderzy mocno i że będzie bił, dopóki jej nie uciszy, widziała to w jego oczach, tych oczach, o których sądziła, że są ciepłe, przepełnione inteligencją i poczuciem humoru. Teraz wyrażały tyl­ ko żądzę mordu i niekontrolowaną wściekłość. Zamachnął się, by ją uderzyć, a wtedy podciągnęła błyskawicznie kolana i z całej siły uderzyła go stopa­ mi w krocze. Musiała uderzyć naprawdę mocno, po­ nieważ Trevor na chwilę zawisł nad nią, niezdolny wyprowadzić cios ani się poruszyć. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, a potem zaczął jęczeć prze­ raźliwie, ściskając dłońmi krocze, a łzy spływały mu po policzkach. Unieszkodliwiła go tak skutecznie, że chyba zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje i z kim. - Dobra robota, Duchesso - powiedział Marcus, rzucając się na Trevora. Błykawicznie odebrał mu pi­ stolet i rzucił go Duchessie, ponieważ, w przeciwień­ stwie do jego, jej dłonie związane były z przodu. Zła­ pała broń i wycelowała. - Odsuń się, Marcusie. Niech trochę pocierpi, a potem zobaczymy. 413

Stoczył się z Trevora i wstał. Powoli przykuśtykał do niej i usiadł obok. - Rozwiąż mnie, jeśli dasz radę - powiedział. Zdążyła rozwiązać mu ręce, gdy Trevor, przezwy­ ciężywszy wreszcie nudności i rozdzierający ból, usiadł i spojrzał prosto w lufę pistoletu, trzymanego przez Marcusa. Zaklął cicho. Duchessa już się nie śmiała, jej głos brzmiał spo­ kojnie, choć nie był to spokój dawnej Duchessy, ra­ czej opanowanie, wynikające z determinacji i bezlito­ snego chłodu, który ją ogarnął. - Ja też prawie się uwolniłam, Marcusie. Nie zawracaj sobie mną głowy, po prostu trzymaj go na muszce. Jeszcze chwilę. Tak, teraz wszystko w porządku. Stój spokojnie, rozwiążę ci nogi. Kiedy oboje byli wolni, Marcus wstał powoli, z pi­ stoletem wycelowanym nadal w twarz Trevora. Przez chwilę przestępował z nogi na nogę, aby przywrócić krążenie w stopach. - Gdzie właściwie jesteśmy? - zapytał. Trevor, który najwidoczniej nadal zmagał się z bó­ lem, przez chwilę milczał, a potem wzruszył ramiona­ mi: - Nie spodziewałem się, że mnie jeszcze o to za­ pytasz. - Dlaczego, u diabła, nie miałbym cię zapytać? O wszystkim innym i tak powiedziałeś nam sam, kie­ dy chwaliłeś się, jaki to jesteś mądry, ty, głowa rodzi­ ny Wyndhamów, człowiek, który uważa, że ma prawo zabijać w imię swoich przeklętych obowiązków wobec rodzeństwa i matki. No dobrze, powiedz mi, kuzynie, czy oni naprawdę nie domyślają się, co zrobiłeś? - Być może się domyślają. Matka nienawidzi was obojga, ale czy wie...? A Urszula, taka słodka i nie­ winna, przynajmniej taka się wydaje, prawda? Sam 414

wiesz, jaki jest James, zawsze postępuje zgodnie z za­ sadami honoru. I podziwia mnie. Nigdy nie będziesz miał pewności, prawda, Marcusie? - Jesteś szalony, kuzynie. Co więcej, w tym szaleń­ stwie jest metoda, a to tylko pogarsza sprawę. A te­ raz powiedz mi wreszcie, gdzie się znajdujemy. - Prędzej spotkamy się w piekle. - Wiesz co, kuzynie? Tak naprawdę to nie ma zna­ czenia, ponieważ trafisz tam znacznie prędzej niż ja. Podniósł pistolet i spojrzał w tę twarz o zdecydo­ wanych rysach, tak podobną do własnej. To krew z mojej krwi, pomyślał i zawahał się. Tego tylko po­ trzeba było Trevorowi. Kopnął Marcusa z całej siły w udo, a potem rzucił się, by odebrać mu broń. Mar­ cus odskoczył, lecz nie dość szybko. Poczuł, jak palce Trevora zaciskają się wokół jego nadgarstka, jak na­ pastnik potrząsa jego dłonią, usiłując wytrącić mu broń. Nie mógł na to pozwolić. Walczyli w ciszy, a chociaż była to walka na śmierć i życie, słychać było tylko postękiwania i przyśpieszo­ ne oddechy walczących. Duchessa krążyła wokół nich, rozglądając się za jakąkolwiek bronią, czymkol­ wiek, czym mogłaby się posłużyć. Nie bała się o sie­ bie, lecz o Marcusa i ten lęk wręcz ją paraliżował. Nakazała więc sobie o nim zapomnieć i wziąć się garść. Udało się i wkrótce gniew zastąpił strach. I wtedy zobaczyła widły, przeżarte niemal przez rdzę i niezbyt nadające się na broń, lecz lepsze widły niż nic. Obaj mężczyźni tarzali się ciągle po ziemi, i choć Marcus nadal trzymał broń, to walka była wyrówna­ na i nie wiadomo było, kto zwycięży. Duchessa chwy­ ciła widły i krążyła z nimi wokół wałczących, bojąc się zranić Marcusa. I wtedy nagle drzwi stodoły otwarły się, wpuszcza­ jąc do środka jaskrawe światło słońca. 415

Trevor, który akurat był na górze, spojrzał przed siebie, zamrugał oślepiony i rzucił się w tył. Tego tyl­ ko trzeba było Marcusowi. Zrzucił go z siebie i ukląkł, unosząc broń. Jednak Duchessa była szybsza. Podniosła widły i z całej siły uderzyła Trevora w tył głowy drewnianym trzonkiem. Upadł, poruszył się jeszcze raz czy dwa, a potem legł w bezruchu. Nie wiedziała, czy go zabi­ ła i nie dbała o to. - Marcus! - krzyknęła, przypadając do męża, nie­ świadoma obecności Badgera, Northa i Spearsa, któ­ rzy wpadli do stodoły w ślad za słońcem.

ROZDZIAŁ

32

Badger poklepywał ją po plecach, gdacząc jak kwoka. I choć było mu głupio, że nie potrafił po­ wstrzymać się od okazania emocji, to jednak odczu­ wał tak olbrzymią ulgę, że miał ochotę dać jej wyraz, krzycząc ile sił w płucach. - Czekolada! - mruknął ponad jej głową, wściekły na siebie. - Boże, i pomyśleć, że temu sukinsynowi ja­ koś udało się doprawić laudanum czekoladę, którą wam posłałem. A ja jak głupiec poleciłem Antonii, że­ by ją wam zaniosła i nawet nie przyszło mi do głowy... - Ale jak mu się to udało? - zapytał Marcus, pod­ dając się oględzinom Spearsa, który badał właśnie otarcia na jego knykciach i siniaki na twarzy. Spoglą­ dał przy tym na swego nieprzytomnego kuzyna, przy którym czuwał North. - Rozmawiałem z Antonią, zresztą zupełnie przy­ padkowo. Boże, nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo się przestraszyłem, gdy nie zastałem was 416

w łóżku, zwiniętych w kłębek i przytulonych do siebie niczym dwa ziarnka w kłosie. I nie muszę wam mó­ wić, a pan Spears to potwierdzi, że omal nie oszala­ łem ze strachu. Okazało się, że Antonia zatrzymała się na chwilę, by porozmawiać z Fanny i obie bliź­ niaczki weszły do pokoju. Nie powiedział im, że Antonia wściekła się na Fanny, ponieważ ta uparła się, że sama zaniesie Marcusowi czekoladę. Kłóciły się i kłóciły, aż w końcu postanowiły rozstrzygnąć spór, rzucając monetę i właśnie w tym ce­ lu weszły do sypialni Fanny, pozostawiając czekoladę w korytarzu - bardzo dogodnie dla Trevora, który wyło­ nił się z którejś sypialni i dolał do filiżanek laudanum. - Do licha! - zaklął Marcus. - A co by było, gdyby się nie pokłóciły? Trevor mógłby skrzywdzić Antonię, a nawet obie bliźniaczki, może nawet je zabić, nie od­ czuwając przy tym więcej żalu, niż gdyby zabił mu­ chę. Co znaczą dla niego dwie piętnastoletnie kuzyn­ ki? Jak ten przeklęty diabeł dostał się do domu? Nie było to takie znów trudne, więc nikt się nie odezwał, na tyle jednak przerażające, że Badgerowi język przysechł do podniebienia, a jego serce zabiło mocniej niż kiedy w zeszłym tygodniu poznał wyniki wyścigów w Ascot. Przesunął dłonią po plecach Duchessy, zawodząc jękliwie niczym indyk. Duchessa objęła się ramiona­ mi i spojrzała na niego. - Próbował nas przekonać, że byłeś z nim w zmowie. - Słucham, Duchesso? Uśmiechnęła się, słysząc gniew i obrazę w głosie Spearsa. - Oczywiście nie uwierzyliśmy mu ani na chwilę, ale widocznie sprawiało mu przyjemność na¬ igrawanie się z nas. - Myślę, że w przyszłości też nigdy we mnie nie zwątpicie. 417

- To zrozumiale. Co za niegodna myśl ze strony hrabiego i hrabiny - powiedział Spears. - Nie przy­ stoi żadnemu z was. Pan Badger to człowiek jedyny w swoim rodzaju. - Amen - powiedział Marcus. Zerknął znów na Northa, który wrócił właśnie z kilkudniowej wizyty u przyjaciela z wojska. - Będzie żył, North? - Tak. Sądzę, że tak. Duchessa mocno mu przyło­ żyła, lecz puls jest silny, a serce bije równo. Jeżeli ci to odpowiada, zabiorę go do Darlington i dopilnuję, by znalazł się za kratkami. Mogę nawet wynająć strażników, by pilnowali go przez całą dobę. - Pojadę z tobą. Wolałbym nie spuszczać go z oka, dopóki nie znajdzie się za solidnym murem. Tak, strażnicy to doskonały pomysł. - Co się właściwie stało, milordzie? - zapytał Spears. - To znaczy, dlaczego pan Trevor jeszcze żyje? - Odebrałem mu pistolet i już miałem go zabić, lecz wtedy zdałem sobie sprawę, kim on jest. To mój kuzyn, Wyndham jak ja. Nie mogłem tego zrobić. Wykorzystał szansę i natychmiast się na mnie rzucił. - Wszystko w porządku, Marcusie - powiedział North. - Nie oskarżaj się. Co do mnie, to cieszę się, że nie masz na rękach jego krwi. Możemy się posta­ rać, żeby deportowano go do Botany Bay, wspaniałe­ go miejsca, dzikiego jak diabli. Niech tam dokona ży­ wota. Jak go znam, należy się spodziewać, że doskonale poradzi sobie wśród innych przestępców, no i nie będzie już wam zagrażał. - Tak - powiedział Marcus powoli. - Botany Bay. Chyba mógłbym to zaaranżować. Nie ma powodu wywoływać skandalu, jeżeli da się tego uniknąć. Na­ wet jeżeli ciotka Wilhelmina nie zasługuje na nic lep­ szego, to James i Urszula - owszem. Nie chcę, żeby cierpieli bardziej niż to konieczne. 418

- Zgadzam się - powiedział Badger. Duchessa tak­ że skinęła głową, a za nią North. - Czyli że wszyscy zgadzamy się pod tym względem. Ach, chyba powi­ nienem dodać, że Maggie 'po prostu wyszła z siebie, wrzeszczała na mnie i na Spearsa, a nawet na biedne­ go lorda Chiltona, który z pewnością nie jest niczemu winien, przeklinając nas, że nie chcemy zabrać jej z sobą. - Cóż za przerażający obraz odmalowałeś, Badger - zauważył Marcus. Duchessa uśmiechnęła się słabo, a potem powie­ działa: - Dzięki Bogu, już nigdy nie będziemy musie­ li mieć się przed nim na baczności. Nic ci nie grozi, Marcusie. Jesteś dla nas najważniejszy, no, jeśli nie dla wszystkich, to dla mnie na pewno. Och, kochany, tak bardzo się bałam, że on cię zabije, tak się bałam! Obiecaj mi, że nigdy już tego nie zrobisz, nigdy! Wysunęła się z pocieszającego uścisku Badgera i pośpieszyła prosto do męża, który przytulił ją moc­ no i trwał tak przez chwilę w milczeniu. W końcu podniósł głowę i zapytał: - Jak nas znaleźliście? - Gdy przekonałem się, że zniknęliście, odszuka­ łem pana Spearsa i powiedziałem mu, co podejrze­ wam, a potem poszedłem do stajen. Nie sądziłem wówczas, że to musiał koniecznie być akurat pan Trevor, po prostu czułem, że coś tu nie gra. W stajni upewniłem się, że Birdie i Stanley także zniknęły. Lambkin był gotów zjeść końskie kopyta, tak bardzo się kajał, ale nie potrafił mi pomóc. Więc cóż, posze­ dłem za śladem i wytropiłem was - dodał spokojnie, jak gdyby była to najbardziej rozpowszechniona umiejętność na świecie. Marcus popatrzył na niego z niedowierzaniem. Wytropiłeś nas? To z pewnością przekracza zakres twoich obowiązków. Jesteś lokajem Duchessy. I na419

szym kucharzem. Znasz się na leczeniu. A teraz co słyszę? Wytropiłeś Birdie i Stanleya. - Prawdę mówiąc, milordzie, nie było to takie trudne. Widzi pan, Stanley ma taką dziwną podkowę, założoną jeszcze przez ojca Duchessy jakieś trzy lata temu. Ta podkowa nieco przypomina gwiazdę. Po co mu ją przybito? Nie mam pojęcia. A zatem, jak już mówiłem, nietrudno było pójść waszym tropem i zna­ leźć was tutaj, w starej stodole McGuildy'ego. Bied­ ny staruszek umarł i nie ma kto troszczyć się o jego dobytek, dlatego Trevor przywiózł was właśnie tutaj. Jak sobie przypominam, spędził wiele godzin, objeż­ dżając majątek. North potrząsnął głową. - Ja musiałem tylko słu­ chać rozkazów, Marcusie. Ci dwaj doskonale się wszystkim zajęli. Przepraszam, że wyjechałem. Do li­ cha, wiedziałem przecież, że prędzej czy później zno­ wu znajdziecie się w niebezpieczeństwie. - Ty, North, jesteś zły przede wszystkim dlatego, że nie uczestniczyłeś w odnalezieniu skarbu - powie­ dział Marcus, dając przyjacielowi kuksańca w bok. - Częściowo na pewno tak. - A jednak to, że był pan z nami, dodało nam śmia­ łości. Gdy jest pan zły, przybiera pan tak ponury i groźny wyraz twarzy, że diabeł by się przestraszył. Nagle od strony wrót usłyszeli głośny wrzask. - Aaaa! Wiedziałam, że was odnajdę! Do licha z panem, panie Spears i z panem, panie Badger! Wie­ działam, że was znajdziemy! Aaa, jest i lord Chilton, no cóż, do licha z panem, wasza wymykająca się lor­ dowska mość! Do diabła, już po wszystkim! To nie­ uczciwe. Ominęła mnie cała zabawa. Duchessa spojrzała na Maggie, która ciągnęła za sobą czerwonego z zażenowania Sampsona, a potem zerknęła na zdumioną twarz męża. - Chyba nie spo420

dziewałeś się - zachichotała - że Maggie dobrowol­ nie przepuści taką zabawę? - O, a to co znowu? Wielki Boże, ależ to pan Trevor, rozciągnięty w tej zgoła niegodnej dżentelmena pozycji. Co tu się stało?

Epilog Był późny wieczór, wieczór ciepła, bliskości, chociaż nie wolny od zakorzenionego głęboko lęku i poczucia straty. Marcus, Duchessa i wszyscy ich przyjaciele, któ­ rzy - tak się złożyło - byli także ich służącymi, siedzie­ li w jadalni, ponieważ lord nalegał, by zjedli dzisiaj obiad razem, przynajmniej tego jednego wieczoru. Doszło do tego mimo niechęci Spearsa, a nawet jego słownie wyrażonej dezaprobaty. Matka Marcusa, niech jej będą za to dzięki, zabra­ ła ciotkę Gweneth i bliźniaczki do swego saloniku, tłumacząc im, że to prywatne przyjęcie, a Marcus, ja­ ko człowiek o dziwacznych zachciankach, a zarazem głowa rodziny, może sobie jeść kolację, z kim tylko chce. Zmarszczyła brwi, gdy Fanny ośmieliła się za­ uważyć, że lord Chilton nie należy do służby, a mimo to został zaproszony. Gdy uśmiechnięci pomocnicy Badgera wnieśli bu­ telkę schłodzonego szampana, Sampson, kamerdy­ ner Wyndhamów od ponad piętnastu lat, mężczyzna o bystrym osądzie, pełnym rezerwy zachowaniu, sta­ teczny i trzeźwo myślący, wstał, chrząknął, a potem oznajmił: - Panowie, milady, panie Badger i panie Spears, chciałbym coś ogłosić. Otóż Maggie pozosta­ nie w Chase Park jako osobista pokojówka Duchessy. Ja także pozostanę tu jako kamerdyner. 421

Przerwał, a Marcus zachmurzył się. - Taką miałem nadzieję - powiedział - chyba iż uznacie, że jest tu zbyt wiele bałaganu i że zbyt często dzieją się rzeczy niestosowne jak na siedzibę dżentelmena. Sampson ponownie odchrząknął. - Niezupełnie to miałem na myśli, milordzie. Prawdę mówiąc, chcia­ łem powiedzieć i właśnie to mówię, że panna Maggie zgodziła się zostać panią Glenroyale'ową Sampson. Tak właśnie mam na imię, milordzie.- dodał z pew­ nym zakłopotaniem. - Ojej! -wykrzyknęła Duchessa. Podeszła do Mag­ gie i uścisnęła ją. - Moje gratulacje. To wspaniale. Sampson to bardzo miły człowiek. A ten szmaragdo­ wy naszyjnik cudownie na tobie wygląda. Maggie roześmiała się i trzepocząc rzęsami powie­ działa: - Tak, to bardzo rozsądny człowiek. Nie bę­ dzie wymykał się Bóg wie dokąd, aby zobaczyć, jak ci biedacy okładają się pięściami, walcząc na śmierć i życie, ani pił zbyt wiele piwa w tej okropnej gospo­ dzie w Bamberly czy też przegrywał ostatniego gro­ sza w jakiejś spelunce w Eglington. Tak, postanowi­ łam, że lepiej osiąść gdzieś na stałe z jakimś statecznym mężczyzną, który myśli głową, a nie... no, mniejsza z tym. Tak czy inaczej, postanowiłam nie wracać na scenę. - Sampson jest stateczny - powiedział Badger. Myśli głową. Będzie wierny i dobrze zaopiekuje się Maggie. I będzie patrzył przez palce na jej flirty. Pan Spears zapewnił mnie, że pan Sampson jest człowie­ kiem ze wszech miar godnym podziwu. - Ja z pewnością podziwiam jego zimną krew stwierdził North. - Byłem świadkiem, jak poradził sobie z bezczelnym dostawcą. Zanim odjechał, był gotów całować buty Sampsona. - A co ty o tym sądzisz, Duchesso? - zapytał Marcus. 422

- Sądzę - powiedziała, uśmiechając się ponad ol­ brzymim stołem - że Sampson to najszczęśliwszy człowiek na świecie. - To bardzo miło, że pani tak mówi, Duchesso powiedział Sampson, chrząkając po raz trzeci. - Ale pozwolę sobie zauważyć, że Maggie też miała szczę­ ście. Ocaliła życie panu Badgerowi i patrzcie, co z te­ go wynikło. Będzie miała mnie za męża, a panów Spearsa i Badgera za przyjaciół i towarzyszy. Wszyscy potrzebujemy przyjaciół, Duchesso, wszyscy. - Nieźle jest mieć także męża - powiedziała Du­ chessa. - No, no - powiedziała Maggie, puszczając oko do lorda - a jego lordowska mość całkiem dobrze się za­ powiada w tej roli, prawda, panie Spears? - Rzeczywiście, Maggie, rzeczywiście. Lord podniósł dłonie obronnym gestem i poprosił o jeszcze jedną butelkę szampana. Odwrócił się do lorda Chiltona, który właśnie delektował się bezą z owocami, i zapytał: - I co, North, czy ta atmosfera małżeńskiego szczęścia nie rozgrzała twego serca za­ twardziałego grzesznika i nie zachęciła cię, byś także pozwolił założyć sobie kajdanki? North powoli przełknął ślinę i powiedział z namy­ słem: - Prawdę mówiąc, ta cała małżeńska euforia sprawia, że mam ochotę uciec do tego młyna, o któ­ rym mówiła Maggie, tam, gdzie mężczyźni biją się na pięści. Może pojadę tam jutro, co by oznaczało, że do południa znajdę się o całe pięć mil od was. Odby­ łem już wizytę towarzyską i odebrałem swoją porcję rozrywki, radości i rodzinnej bliskości. Teraz chcę pojechać do domu, do Kornwalii i tam posmucić się w samotności, przytulić mój ponury nastrój do pier­ si, mojej i tylko mojej. Krótko mówiąc, nie zmienię się, pozostanę sobą, samotnym i szczęśliwym, choć 423

pogrążonym w mrocznych myślach i żyjącym w od­ osobnieniu. Tak, wezmę psy i będę chodził z nimi po wrzosowisku, posępny i ponury, jak każdy porządny człowiek być powinien. - Zobaczymy, North, zobaczymy - powiedział Marcus i podniósł kieliszek, by wznieść kolejny toast. - Za odosobnienie jego lordowskiej mości - powie­ dział - i oby się prędko skończyło. - Za to, by jego lordowska mość już wkrótce prze­ stał być tym posępnym, choć całkiem przystojnym ka­ walerem - dodała Maggie. - Szkoda, żeby marnował się pośród wrzosowisk i psów. - No, no - powiedziała Duchessa. - Pańska matka zdawała się bardzo zatroskana, milordzie - powiedział Spears. - Proszę wybaczyć, Duchesso, ale musimy porozmawiać o czymś innym. Przeczytałem wszystko, co udało mi się zdobyć na te­ mat Botany Bay, milordzie. Mieliśmy rację, to okrop­ ne miejsce, równie dzikie i pierwotne, jak dżungla w dolinie Gangesu. Nikomu jak dotąd nie udało się stamtąd uciec. Powiedziałem to pańskiej matce, mi­ lordzie, żeby przestała trapić się panem Trevorem. Zapewniłem ją, że to miejsce znajduje się na końcu świata i że pełno tam jadowitych węży. Wyraźnie jej ulżyło. Chyba nie będzie już o tym wspominała. - No cóż - wtrąciła Maggie, postukując widelcem o kieliszek. - Ja też wolałabym inne rozwiązanie. Biedna Duchessa, tylko zdzieliła go w głowę. Męż­ czyznom nic się od tego nie dzieje. Powinna była przebić go tymi widłami. Ja wiedziałabym, co zrobić. - Botany Bay to nie jest przyjemne miejsce - powie­ dział Badger. - Zgadzam się ze Spearsem. Pan Trevor raczej nie będzie mógł urządzać sobie wycieczek. - Pomimo to dalej uważam, że byliście zbyt dobrzy dla tego potwora. Co by się takiego stało, gdyby zgi424

nął? Utracił prawo do życia, gdy zaczął się zachowy­ wać jak ostatni łajdak. Próbował zabić Duchessę i wykończyć was oboje. I pewnie by mu się udało. A potem nawet nie czułby się winny. - Wystarczy, moja droga - powiedział Sampson uprzejmie, lecz tak stanowczo, że Duchessa spojrza­ ła na niego, jakby dopiero teraz naprawdę go pozna­ ła. - Z pewnością wyczerpaliśmy już temat. Pan Trevor nie ucieknie z tego miejsca. Wszyscy są bezpieczni. Bez wątpienia masz czym zająć myśli, więc możesz darować sobie rozmyślania na temat te­ go dżentelmena, który i tak wkrótce opuści Anglię. Duchessa uśmiechnęła się na widok zdumionej mi­ ny Maggie. - Czy to naprawdę pan, panie Sampson? Pan powiedział to do mnie? - Tak, rzeczywiście, moja droga. - Patrzcie, patrzcie, ten człowiek jest w stanie mnie zadziwić! Mnie! I nawet podoba mi się ten przejaw stanowczości, panie Sampson, byle nie zdarzał się zbyt często. Powiedzmy, dwa razy na tydzień. - No, no - powtórzyła Duchessa, spoglądając na Marcusa, przesuwając między palcami swój piękny na­ szyjnik z pereł i uśmiechając się do niego z czułością. - Dwa razy na tydzień? - powiedział Marcus. Nie, to z pewnością za mało. - Jego lordowska mość nie zachowuje się jak dżen­ telmen, gdyby mnie kto zapytał - powiedziała Mag­ gie. - Przeciwnie niż pan Samp... to znaczy, mój dro­ gi Glenroyale. - Niespodzianki bywają bardzo przyjemne, praw­ da? - powiedziała Duchessa, spoglądając na męża i nie przestając bawić się perłami.

425
Catherine Coulter - Dziedzictwo 01 - Dziedzictwo Wyndhamów.pdf

Related documents

212 Pages • 109,054 Words • PDF • 1.4 MB

249 Pages • 120,779 Words • PDF • 1.4 MB

289 Pages • 101,066 Words • PDF • 1.1 MB

332 Pages • 80,102 Words • PDF • 1.2 MB

630 Pages • 100,779 Words • PDF • 1.5 MB

373 Pages • 92,007 Words • PDF • 1.6 MB

244 Pages • 81,885 Words • PDF • 1.3 MB

288 Pages • 91,676 Words • PDF • 1.1 MB

281 Pages • 98,105 Words • PDF • 1.1 MB

493 Pages • 119,002 Words • PDF • 2.1 MB

412 Pages • 143,009 Words • PDF • 2.3 MB

210 Pages • 106,620 Words • PDF • 1.4 MB