Ward J.R. - Bractwo Czarnego Sztyletu 16 - The Beast.pdf

530 Pages • 135,891 Words • PDF • 7.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:53

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


1

2

THE BEAST Tłumaczenie/The translation by: Fiolka2708 SarahRockwell Skład i korekta: Fiolka2708, SarahRockwell Wszelkie prawa zastrzeżone/All rights reserved Copyright for the Polish translation 2016

3

GLOSARIUSZ Ahstrux nohtrum - osobisty ochroniarz z uprawnieniami zabójcy. Funkcja z królewskiego nadania Bractwo czarnego sztyletu - tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną partnerkę. Cerbher - kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień mają cerbherzy eremithek. Chcączka - okres płodności u samicy wampirów, zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. To niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Dhunhd - piekło. Ehros - wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej. Eremithka - status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykle najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym.

4

Frathyr - zwrot używany pomiędzy mężczyznami na znak wzajemnej miłości i szacunku. W swobodnym tłumaczeniu: drogi przyjaciel. Glymeria - opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta. Gwardh - osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny. Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka - wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Wstęp przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lillan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Łyż - narzędzie tortur służące do wyłupywania oczu. Mahtrona - babcia. Mamanh - spieszczenie słowa: matka. Nalla - najdroższa, ukochana. Rodzaj męski: nallum. Normalsi - symphackie określenie wampirów niebędących symphatami. Nówka - dziewica. Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów.

5

Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Pre - trans - młody wampir w okresie bezpośrednio poprzedzającym przemianę. Princeps - bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Provodhyr - wpływowy osobnik piastujący wysokie stanowisko. Przedświtek - trzeci posiłek wampirów, odpowiednik kolacji w świecie ludzkim. Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec - wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Samica psańca: psanka. Pyknąć - unicestwić Nieumarłego przez przebicie mu piersi; anihilacji towarzyszy charakterystyczne pyknięcie połączone z rozbłyskiem. Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha - odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym. Qhrih (St. Jęz. ) - runa honorowej śmierci. Reduktor - członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach - są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. 6

Rundha - rytualna rywalizacja samców o samicę, z którą chcą się parzyć. Ryth - rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Sadhomin - tytuł grzecznościowy używany w relacjach sado maso przez osobnika podległego wobec osobnika dominującego. Sroghi - określenie odnoszące się do sprawności męskiego członka. W tłumaczeniu dosłownym: podziwu godny, zasługujący na szlachetną samicę. Symphaci - odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. Tolly - czuły zwrot. W wolnym przekładzie: moja miła; mój miły. Wampir - przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wieczerza - pierwszy posiłek wampirów, odpowiednik śniadania w świecie ludzkim. Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków

7

Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zghubny brah - młodszy bliźniak, nosiciel klątwy. Zvidh - pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu; fatamorgana. Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

8

JEDEN BROWNSWICK szkoła dla dziewcząt, Caldwell, Nowy Jork Mrowiło go pod skórą. Kiedy Rankhor przeniósł ciężar swojego ciała z jednego shitkickera na drugi, czuł jak jego krew dochodziła do wrzenia, a każdy pieprzony cal kwadratowy jego ciała łaskotał go od spodu. Ale to nie była nawet połowa tego wszystkiego. Włókna mięśniowe paliły w całym ciele, skurcze powodowały zaciskanie dłoni, szarpanie kolan, napięcie ramion jakby miał zamiar uderzać rakietą tenisową, czy coś. Po raz tysięczny odkąd zmaterializował się na swojej pozycji, przeczesał, zarośniętą łąkę przed sobą. Bez wątpliwości, kiedy szkoła dla dziewcząt w Brownswick funkcjonowała, łąka była koszonym wiosną i latem trawnikiem, grabionym jesienią i odśnieżanym w zimie. Teraz była polem na okazjonalne granie w football z piekła rodem, obrośnięte powykrzywianymi krzakami, które były więcej niż tylko zaburzeniem estetyki faceta. Młode drzewka, które były brzydkimi, zniekształconymi sadzonkami klonów i dębów i późno październikowa brązowa długa trawa, mogła położyć cię jak mała suka, gdy starałeś się pobiec. Podobnie, budynki, które zapewniały osłonę, warunki do życia i przestrzeń do instruktażu dla wybranego elitarnego narybka, niszczały bez regularnej konserwacji: okna były popękane, drzwi butwiały, otwarte okiennice stukały na zimnym wietrze, jakby duchy nie mogły się zdecydować czy chcą być zauważone, czy tylko usłyszane. To był kampus ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów. Zakładając, że po tym jak wszyscy się już zapakowali kiedy film został skończony w 1988 roku, nikt nie dotknął pieprzonej rzeczy. Ale obiekty nie były puste. Kiedy Rankhor wziął głęboki wdech, zebrało mu się na wymioty. Tak wielu reduktorów ukrywało się w opuszczonych salach, że nie było możliwe wyizolować poszczególnych zapachów z paraliżującej smrodem całości.

9

Chryste, to było jak przyłożenie twarzy do wiadra pełnego wymiocin i wdychanie jakby na świecie zabrakło tlenu. Zakładając, że ktoś dosypał proszku dla niemowląt do wszystkich gnijących rybich głów i innej breji. Ponieważ jego skóra mrowiła, zaklął, by wstrzymać swojego opiekuna, piekło, przez co zamierzał puścić zaraz następną wiązankę. Nie był nawet w stanie utrzymać go w środku – nie żeby narzucenie hamulców kiedykolwiek mu się udało - ale oddanie Bestii wolnej ręki nie zawsze było dobre, jednak dzisiaj to było błogosławieństwem. Bractwo Czarnego Sztyletu miało przed sobą ilu reduktorów? Pięćdziesięciu? Stu pięćdziesięciu? Duża ilość do ogarnięcia, nawet dla nich, więc tak, jego mały... prezent... od Pani Kronik się przyda. Ponad sto lat temu, matka rasy dała mu jego osobisty system, program modyfikacji zachowania, który był tak dotkliwy, tak nieprzyjemny, tak przytłaczający, że w rzeczywistości, sprowadził go na skraj całkowitej destrukcji. Dzięki uprzejmości smoka, gdyby nie zapanował nad poziomem jego energii, a właściwie zarządzał jego emocjami, rozpętałoby się piekło. Dosłownie. Yup, w ciągu ostatniego stulecia, osiągnął w dużej mierze sukces upewniając się, że bestia nie zje jego najbliższych, czy nie wyśle ich do wieczornych wiadomości z newsem typu ‘Jurastic Park istnieje’. Ale to z czym, on i jego bracia stali teraz twarzą w twarz - i to jak campus był umiejscowiony? Jeśli im się poszczęści, wielki fioletowy potwór z zębami jak piła łańcuchowa i głodny i zły, dostanie swoją porcję. Dieta złożona z reduktorów była tym czego szukali. Byle nie Bracia jako gorące dania, proszę. I żaden człowiek jako tapas lub deser, bardzo dziękuję. Ci ostatni byli bardziej z uznania niż uczucia. Cholera, wiedział, że te szczury bez ogonów nigdzie się nie wybierały bez dwóch rzeczy: pół tuzina ich ewolucyjnie gorszych, uzależnionych od nocy, kurwa kumpli cymbałów i ich przeklętych telefonów komórkowych. Człowieku, YouTube był totalnym bólem w dupie, kiedy chcieli zachować swoją walkę z nieumarłymi w tajemnicy. Przez prawie dwa tysiące lat, walka wampirów z reduktorami Omegi była interesem nikogo innego za wyjątkiem zaangażowanych w nią 10

żołnierzy. A fakt, że ludzie trzymali się swoich podstawowych kompetencji rujnując środowisko i mówili wszystkim innym, co powinni myśleć i mówić to tylko jeden z powodów, dla których ich nienawidził. Pieprzony Internet. Rankhor zmienił miejsce obserwacji, by nie wypuścić bestii zbyt szybko, skierował swoją kamerę GoPro na mężczyznę stojącego około dwudziestu stóp od niego. Assail, syn kurwa-nikogo, ubrany był jak w orszaku pogrzebowym, jego ciemne włosy Draculi nie wymagały żadnego kamuflażu, a przystojna-jak-grzech twarz była wykrzywiona tak mocno, że trzeba było szanować faceta. Dealer narkotyków przyszedł do Bractwa, co uwiarygodniło jego obietnicę zerwania więzi biznesowych z Korporacją Reduktorów, dostarczając do stóp Ghroma głowę głównego reduktora w pudełku. A także ujawniając położenie kryjówki zabójców, której używali jako swojej siedziby. Przez co wszyscy tutaj wylądowali, w przerośniętych krzakach, czekając na końcowe odliczanie na swoich zsynchronizowanych z V zegarkach. Ten atak nie był jakimś gównem, czy strzelaniem w plecy do wroga. Po kilku nocach i dniach, dzięki Lassiterowi, zwanemu agent 00-dupek, który zrobił rekonesans podczas słonecznych godzin, atak był właściwie skoordynowany, przygotowany, i gotowy do realizacji. Wszyscy wojownicy tutaj byli: Z i Furiath, Butch i V, Thor i John Matthew, Khill i Blay, a także Assail i jego dwaj kuzyni, Fang I i II. Nikogo nie obchodziły ich nazwiska do czasu, gdy pojawili się uzbrojeni z dużą ilością amunicji. Personel medyczny Bractwa również był na nogach o milę dalej, z Mannym w jego mobilnej sali operacyjnej i Jane wraz z Ehleną w jednym z Van’ów w promieniu dwóch mil. Rankhor spojrzał na zegarek. Sześć minut. Gdy jego lewe oko zaczęło drgać, przeklął. Jak, do cholery, wytrzyma tak długo? Szczerząc kły, wydychał powietrze przez nos, wydmuchując krótkie oddechy, niczym byk.

11

Chryste, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz był tak nakręcony. I nie chciał myśleć o powodach tego. W rzeczywistości, unikał tego powodu od kiedy? Więc, od chwili kiedy on i Mary trafili w to dziwne miejsce, zaczął czuć"Rankhor". Jego imię zostało wyszeptane tak cicho, że rozejrzał się, bo nie był pewien, czy to jego podświadomość zdecydowała się z nim porozmawiać. Nie. To było Vhredny - a biorąc pod uwagę minę Brata, Rankhor wolałby mieć rozdwojenie jaźni. Te diamentowe oczy błyszczały złym światłem. A tatuaże na skroni nie pomagały. Kozia bródka była spoko - chyba że oceniałbyś jego styl. W tym przypadku skurwiel był parodią Rogaine. Rankhor pokręcił głową. "Nie powinieneś być na swojej pozycji-" "Widziałem tą noc." Och, do diabła, nie, pomyślał Rankhor. Nie, nie zrobisz mi tego teraz, mój Bracie. Odwracając się, mruknął: "Oszczędź mi Vincenta Price’a okay? Chyba, że udajesz faceta, z trailer’a filmu- " "Rankhor". "-bo masz w tym szansę. W świecie... w którym ludzie potrzebują... zamknąć się i robić swoją robotę-" "Rankhor". Kiedy nie patrzył w tył, V podszedł i spojrzał na niego, te pieprzone blade oczy, zestaw nuklearnych podmuchów, które przeliterowały atomowy grzyb w tą i z powrotem. "Chcę, abyś wrócił do domu. Teraz." Rankhor otworzył usta. Zamknął. Otworzył je znowu i musiał sobie przypomnieć, aby zachowywać się cicho. "Słuchaj, to nie jest dobry czas na te twoje psychologiczne gówna-" Brat rzucił się, złapał go za ramię i ścisnął. "Idź do domu. Nie pieprzę". Zimny strach strzelił przez żyły Rankhora, obniżając temperaturę jego ciała, a jednak potrząsnął ponownie głową. "Spierdalaj, Vhredny. Poważnie." Nie był zainteresowany testowaniem magii Pani Kronik. Nie był"Kurwa, umrzesz dziś."

12

Kiedy serce Rankhora się zatrzymało, popatrzył w dół na tą twarz, którą znał od tylu lat, śledził tatuaże, zaciśnięte wargi i czarne brwi... promieniowała z niej inteligencja, jak zwykle wyrażana sarkazmem ostrym jak miecz samuraja. "Twoja matka mi powiedziała," powiedział Rankhor. Czekaj, czy on rzeczywiście mówił o tym, że może kopnąć w kalendarz? "Obiecała, że kiedy umrę, Mary może pójść ze mną do Zanikhu. Twoja matka powiedziała-" "Pieprzyć moją matkę. Idź do domu." Rankhor spojrzał w dal, bo musiał. To było albo to, albo jego głowa by eksplodowała. "Nie opuszczę braci. To się nie wydarzy. Możesz się mylić po pierwsze." Tak, i kiedy ostatni raz się tak zdarzyło? Tysiąc osiemset lat temu? Tysiąc siedemset? Nigdy? Mówił do V. "Nie boję się również przejścia do Zanikhu. Skończę z bronią w ręku." Uniósł dłoń do jego koziej bródki, ale Brat się zasłonił. "A po trzecie spierdalaj? Jeśli nie będę dzisiaj walczył, nie zrobię tego przez cały kolejny dzień zamknięty w rezydencji - nie bez mojego fioletowego przyjaciela wychodzącego na śniadanie, lunch i kolację, rozumiesz?" No i był też numer cztery. A czwarte uzasadnienie... było złe, tak bardzo złe, że nie mógł bawić się nim dłużej niż ułamek sekundy wymaganej dla kawałka gówna, by przyszło mu do głowy. "Rankhor-" "Nic mnie nie zniszczy. Mam to pod-" "Nie, nie masz!" syknął V. "Ok, dobrze" Rankhor pochylił się do przodu. "Co się stanie jeśli umrę? Twoja matka dała mojej Mary ostateczną łaskę. Jeśli pójdę do Zanikhu, Mary spotka się tam ze mną. Nie muszę się martwić, że kiedykolwiek zostaniemy rozdzieleni. Ona i ja będziemy się mieli dobrze. Kogo kurwa naprawdę obchodzi, jeśli kopnę w kalendarz?" V się nachylił. "Nie sądzisz, że bracia będą w dupie? Naprawdę? Dzięki, dupku." Rankhor spojrzał na zegarek. Dwie minuty. Równie dobrze mogło być to dwa tysiące lat. 13

"A ty ufasz mojej matce" szydził V "w czymś, tak ważnym. Nigdy nie myślałem, że jesteś naiwny." "Dała mi kurwa moje T-rex alter ego! To chyba kurwa dobry wyznacznik." Nagle wokół nich w ciemności zabrzmiały dźwięki wielu pohukiwań. Jeśli by nie wiedział, mógłby przyjąć, że to tylko kilka przelatujących sów. Cholera, dwie z nich wrzeszczały tutaj. "Wszystko jedno V," wyszeptał. "Jesteś cholernie inteligentny, więc martw się o własne życie." Jego ostatnia świadoma myśl, zanim jego mózg wszedł w tryb Wróg i nie rejestrował nic poza agresją, była jego Mary. Przypomniał sobie, kiedy ostatni raz byli sami. To był jego rytuał, zanim zaczynał bawić się z wrogiem, talizman psychiczny, który pocierał na szczęście. Dziś widział ją, gdy stała przed lustrem w sypialni, tym, które wisiało nad komodą, gdzie trzymali swoje zegarki i klucze, jej biżuterię i jego lizaki, ich telefony. Stała na palcach, pochylona, starając się umieścić perłowe kolczyki w uchu. Z głową przechyloną na bok, jej ciemnobrązowe włosy spływały na ramię, co sprawiło, że chciał umieścić swoją twarz w świeżo umytych falach. A to nie była nawet połowa tego, co robiło na nim wrażenie. Czyste krzywizny jej szczęki łapały światło z kryształowego kinkietu na ścianie, kremowa jedwabna bluzka była udrapowana na piersi, ciasno schowana w spodniach sięgających podłogi. Bez makijażu. Bez perfum. Ale to było jak retuszowanie Mona Lisy lub potraktowanie róż jakimś odświeżaczem. Było sto tysięcy sposobów, aby opisać szczegółowo wszystkie fizyczne atrybuty jego partnerki i ani jednego zdania, a nawet całej książki, które mogłyby, choć się zbliżyć, do opisania jej istnienia. Była zegarkiem na jego ręku, pieczenią wołową kiedy był głodny i dzbanem lemoniady gdy był spragniony. Była jego kaplicą i chórem, pasmem górskim na jego ADHD, biblioteką dla jego ciekawości, każdym wschodem lub zachodem słońca, które były lub które kiedykolwiek będą. Jednym spojrzeniem lub słowem, mogła zmienić jego nastrój, pozwalając mu latać nawet jeśli jego stopy wciąż dotykały ziemi. Za pomocą jednego dotyku, 14

mogła przykuć jego wewnętrznego smoka, lub sprawić, że dojdzie jeszcze zanim był twardy. Była całą mocą we wszechświecie potrzebną do życia, oddechem, cudem, który otrzymał pomimo faktu, że już od dawna nie zasługiwał na nic więcej niż jego przekleństwo. Mary Madonna Luce była dziewicą, o której Vhredny powiedział mu że przyjdzie dla niego - była bardziej niż wystarczająca, aby zmienić go w bogobojnego wampira. Po tym... Rankhor wystartował, nie czekając na sygnał od swojego zespołu. Gnał na oślep przez pole, z obiema broniami przed sobą i bonusem, wysokooktanowym gazem w mięśniach swoich nóg. I nie, nie słyszał nawet przekleństw frustracji, kiedy ujawnił ich kryjówkę i rozpoczął atak zbyt wcześnie. Był przyzwyczajony do tego, że chłopcy są na niego wkurzeni. Jego demony były trudniejsze do poskromienia niż Bracia. *** Azyl, BIURO Mary Kiedy Mary Madonna Luce odłożyła słuchawkę, wciąż trzymała na niej rękę. Jak większość urządzeń i wyposażenia w Azylu, zestaw ten był z poprzedniej epoki, pozostałości po jakimś towarzystwie ubezpieczeniowym czy może agencji nieruchomości. Podobnie jak biurko. Jej krzesło. Nawet dywan pod stopami. W jedynym w kraju schronieniu dla ofiar przemocy dla wampirów, samic i ich dzieci, każdy grosz, który pochodził z hojnej kasy Króla przeznaczano na osoby potrzebujące wsparcia, leczenie i rehabilitację. Ofiary mogły przebywać tu bezpłatnie. I mieszkać w dużym przestronnym domu tak długo jak musiały. Zatrudnienie, oczywiście, było największym wydatkiem... a dzięki nowinom, jakie właśnie usłyszała przez ten stary telefon, Mary naprawdę była cholernie wdzięczna za priorytety Marissy. "Pierdol się, śmierci" szepnęła. "Pierdol się."

15

Dźwięk jaki wydało z siebie jej krzesło kiedy się oparła, wywołał grymas na jej twarzy, mimo że była przyzwyczajona do tej skargi. Patrząc w sufit, poczuła nieodpartą chęć do działania, ale pierwszą zasadą bycia terapeutą było to, że trzeba kontrolować własne emocje. Pochopne i gorączkowe działania nie wyjdą żadnemu pacjentowi na dobre, a dodawanie jeszcze do i tak już stresowej sytuacji, własnego dramatu w profesjonalnych działaniach było zupełnie nie do przyjęcia. Jeśli był czas, powinna udać się do pozostałych pracowników socjalnych, aby jej wysłuchali, wyśrodkowali i by ochłonęła. Biorąc pod uwagę to, co się stało, wszystko co mogła zrobić to minutowe głębokie oddychanie, opatentowane przez Rankhora. Nie, nie z rodzaju seksualnego. Coś z odmiany jego jogi, wpompowanie powietrza w płuca, przytrzymanie, a następnie wydychanie go, przez cały czas mając napięte mięśnie. Albo próba uwolnienia napięcia. Dobra, to nigdzie jej nie zaprowadzi. Mary wstała i musiała zadowolić się dwoma niemal trzema uspakajającymi działaniami: pierwsze, poprawiła swoją jedwabną bluzkę i przesunęła palcami po włosach; a dwa, włożyła na twarz maskę, zainteresowania i ciepła, nie wkurzając się na swoją własną przeszłość. Kiedy weszła do sali na piętrze, zapach czekolady i cukru, masła i mąki ogłosił, że noc gotowania była w pełnym rozkwicie – przez jedną szaloną chwilę, chciała pchnąć i otworzyć kilka okien, pozwalając zimnemu październikowemu powietrzu wypędzić te zapachy z domu. Kontrast pomiędzy tą niezwykłą wygodą, a młotem wydawał jej się lekceważący w najlepszym razie, następna część tragedii w najgorszym przypadku. Obiekt w którym znajdował się Azyl miał trzy piętra, zaczynając od dachu z XX wieku i czterech ścian, które miały grację pudełka na chleb. Co sprawiało, że sypialni oraz łazienek było pod dostatkiem, była sprawna kuchnia i wystarczająco dużo prywatności aby świat człowieków nigdy nie został ostrzeżony, że pośród nich używały go wampiry. A potem nastąpiła ekspansja. Po śmierci Wellsie, Thor w jej imieniu zrobił prezent dla zakładu, i 16

wtedy został wybudowany przez wampirzych rzemieślników aneks Wellesandra. Teraz mieli świetlicę, drugą kuchnię, która była wystarczająco duża, aby wszyscy jedli razem i kolejne cztery apartamenty dla dodatkowych samic i ich młodych. Marissa prowadziła Azyl ze współczującym sercem i fantastycznym planem logistycznym, a także z siedmioma doradcami, w tym z Mary, którzy wykonywali niezbędne prace. Co, tak, kilka razy złamało jej serce. Drzwi na strych nie wydały żadnego dźwięku kiedy Mary je otworzyła, bo kilka nocy wcześniej oliwiła zawiasy WD-40. Schody, jednak cały czas paplały, kiedy po nich stąpała, stare drewniane deski skrzypiały i piszczały, nawet kiedy starała się iść ostrożnie. Nie było możliwe, aby nie czuła się jak pewnego rodzaju Mroczny Żniwiarz. Na podeście powyżej, żółte światło ze staroświeckich mosiężnych lamp w suficie wyeksponowało czerwone barwy zarówno ze stuletniej niemalowanej boazerii jak i plecionego dywanu ułożonego w wąskim korytarzu. Na samym końcu, owalny oculus wpuszczał aksamitne światło z lamp bezpieczeństwa na zewnątrz. Spośród sześciu apartamentów, pięć par drzwi było otwartych. Podeszła do tych, które były zamknięte i zapukała. Gdy usłyszała miękkie "Halo?", otworzyła je i pochyliła się. Dziewczynka siedząca na jednym z dwóch łóżek zaplatała lalce włosy, pomagając sobie szczotką, która nie miała kilku zębów. Jej długie brązowe włosy związane były w koński ogon, a luźna sukienka wykonana ręcznie z niebieskiego znoszonego materiału, ale z solidnymi szwami. Buty miała zdarte, ale pieczołowicie zawiązane. Wydawała się bardzo mała, w tak dużej przestrzeni. Opuszczona nie z wyboru. "Bitty?" powiedziała Mary. To był moment zanim blado brązowe oczy się uniosły. "Nie jest z nią dobrze, prawda?" Mary z trudem przełknęła ślinę. "Nie, kochanie. Z twoją mahmen nie jest dobrze." 17

"Czy to czas, aby się z nią pożegnać?" Po chwili Mary szepnęła: "Tak, obawiam się, że tak."

Tłumaczenie: Fiolka2708

18

DWA "Żartujesz sobie ze mnie kurwa!" Gdy masywne ciało Hollywooda o móżdżku wielkości groszku złamało szeregi i ruszyło w kierunku akademików, Vhredny był w pół myśli aby pobiec za facetem więc mógłby po prostu wykopać gówno z brata. Ale nieeeeeeeeeeeeeee. Nie mogłeś złapać kulki, gdy pociągnięto za spust. Nawet gdybyś próbował uratować kawałek ołowianego gówna z jego własnego grobu. V zagwizdał z noc, ale nie było tak, że reszta wojowników nie widziała pleców łajdaka, gdy wyskoczył jak nietoperz z piekła. Członkowie Bractwa i inne samce wyskoczyły zza osłony drzew i zabudowań gospodarczych, formując skrzydlatą formację za Rankhorem z gotową do użytku bronią palną i sztyletami. Krzyki wrogów ogłosiły, że atak został zauważony niemal natychmiast i każdy z nich był zaledwie w połowie drogi do celu, gdy reduktorzy zaczęli wypływać z otworów drzwiowych jak osy z ula. Znaczna część pierdolonego roju? Rozległ się głuchy wystrzał, gdy Rankhor uwolnił swoją broń na całej przestrzeni, tłukąc zabójców w twarz, a jego ciężkie kule miotały w tył ich czaszek i rzucały nieumarłych w plątaninie poskręcanych ramion i nóg. Co było wspaniałe – ale prawdopodobnie nie mogło trwać, gdyż zabójcy starali się podejść od tyłu do gościa, odizolować go i stworzyć drugą linię frontu przeciwko reszcie braci. Dzięki ci Panie Przedwczesny Atak za twoją zbyt wcześnie wykonaną robotę, samodzielny projekt, który załamał plan nad którym pracowali od wielu nocy. Zapanował totalny chaos, który w przeciwieństwie do wybuchu Rankhora był oczekiwany: tak jak mogłeś mieć nadzieję, każda walka wręcz ostatecznie kończyła się na ziemi, mogłeś mieć gwarancję, że nawet najlepiej zaplanowany atak, po pewnym czasie, wyląduje na glebie i wszystko pójdzie w kozią dupę. Jeśli miałeś szczęście, tej nieuchronności zajęło trochę czasu 19

zagnieżdżenie się w głowie i twój wróg kontynuował powodowanie strat zawczasu. Nie z Hollywoodem w pobliżu. Och, i P.S., kiedy ktoś ci mówi, że umrzesz dzisiejszej nocy, wbiegasz na łeb na szyję w potrójną ilość twoich wrogów? Ty pierdolony dupku. "Starałem się ciebie ochronić!" Krzyknął V w ferworze walki. Choćby dlatego, że ich kryjówki zostały wywalone w powietrze. Rankhor był w gorącej wodzie kąpany. I wiedząc o tym, V powinien kazać idiocie wrócić do rezydencji, ale był rozproszony zbieraniem własnego gówna do kupy, próbując złożyć wizję. Miał z tym problem do momentu, gdy on ruszył na opuszczony kampus, wtedy zamrugał kilka razy… i uświadomił sobie, tak, właśnie wtedy to się stanie Rankhorowi. Dziś w nocy. Na tym terenie. Zachowanie milczenia w tej sprawie byłoby jak osobiste umieszczenie kuli w gościu. Oczywiście powiedzenie czegoś zadziałałoby równie cholernie dobrze. "Pierdolę cię, Hollywood," wykrzyczał. "Idę do ciebie." Ponieważ miał zamiar zabrać sukę z tego terenu, choćby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobi. V wstrzymał ogień dopóki nie znalazł się w zasięgu dziesięciu stóp od swojego pierwszego celu – to, albo mógł pobiec narażając się na trafienie przez jednego z jego braci lub innych wojowników. Reduktor z oczami jak u byka był jednym z ciemnymi włosami, ciemnymi oczami i tym rodzajem agresji jaką można znaleźć w niedźwiedziu grizzly: ciężko poruszający się i obśliniony. Jeden pocisk w oczodół prawego oka i łajdak był tak dobry jak trawa na ziemi. Nie było żadnego wbijania noża żeby odesłać go do Omegi. Vhredny skoczył ponad wciąż poruszającym się, ale niemobilnym, kawałkiem mięsa i wymierzył w następnego. Rejestrując blond zabójcę jakieś piętnaście stóp po lewej, szybko sprawdził peryferia aby się upewnić, że Bractwo już się tam nie zakręciło. Potem, używając odzianego w rękawiczkę palca na spuście, zabił faceta wyglądającego jak Rod Stewart w 1980. Na trzy do nieskończoności, V trafił cokolwiek co można było bezpiecznie wyeliminować, upewniając się, że nie skrzyżował albo nie osłabił 20

przyjacielskiego ognia, wciąż pozostając skutecznym. Jakieś sto pięćdziesiąt poziomów gry video później, dotarł zarówno do schronienia jak i niebezpieczeństwa: do pierwszego z akademików na który początkowo planowali się zasadzić. Cholerstwo było wydrążoną skorupą z dużą ilością ukrytych dziupli, które tylko z założenia głupca były puste, a on był bardzo ostrożny nadzorując swoją godzinę szóstą, gdy rozpłaszczył plecy na ceglanej ścianie budynku, dając nura pod oknami i przeskakując niskie krzewy. Smród waniliowych cukierków i zjełczałego mięsa reduktorów wylewał się zewsząd wirując w zimnych podmuchach wiatru, mieszając się w wojennej sałatce z echem strzałów i krzyków. Gniew w jego bebechach prowadził go naprzód, utrzymując jego skupienie na celu w tym samym czasie, gdy próbował zrezygnować nie zabijając przy tym samego siebie. Tak szybko jakby dostał się do Rankhora miał zamiar zafundować mu nabrzmiałe usta jak u cholernej królowej piękności. Zakładając, że przeznaczenie pierwsze nie okryło sukinsyna czarnym całunem. Z dobrych wieści? Wraz z odejściem czterech Nadreduktorów, odpowiedź Korporacji Reduktorów nie była skoordynowana z atakami Bractwa, a fakt, że przeciwnik był słabo uzbrojony i żałośnie niedoświadczony był dodatkowym bonusem. Wydawało się, że zabójców jest pięciu na pistolet i jeden na dziesięciu kompetentnych wojowników – a podsumowując? To mogło po prostu uratować ich tyłki. Na lewo, strzał! Z prawej, strzał! Unik. Upadek i przetoczenie. Skok i ucieczka. Nad dwoma powalonymi zabójcami – dzięki, Assail, szalony sukinsynu – strzał! Tuż przed nim. Czary wydarzyły się jakieś pięć minut i pięćdziesiąt tysięcy lat do walki później. Bez ostrzeżenia, oddzielił się od swojego ciała, oderwał do mięśni, które pracowały tak ciężko i z taką dokładnością, jego duch unosił się powyżej adrenaliny strzelającej z jego rąk i nóg, jego istota była świadkiem jego samego, gdy pompował wystrzały i parł naprzód z pozycji ponad swoim prawym ramieniem. To była ta strefa, i zazwyczaj coś opanowywało go całkiem mocno jak tylko zaczynał walczyć. Ale z Rankhorem pod jego skórą, jego dupą i pierdoloną głową, gówno spóźniało się na przyjęcie. 21

To z powodu jego perspektywy znad walki, pierwszy zauważył sytuację bez wyjścia. Czasami intuicyjnie, do kurwy nędzy, wbrew naturze, to było tak ważne jak wszystko inne co spodziewałeś się ujrzeć podczas bitwy. Jak na przykład trzy postacie biegnące z boku w poprzek sceny w stronę wyjścia. Tak, jasne, to mogło być trzech zabójców, którzy narobili w gacie i dezerterowali - z wyjątkiem jednej rzeczy: krew Omegi w ich żyłach była jak pieprzony GPS, który mówił ich szefowi o ich rezygnacji z powodu obniżonych gaci, co gwarantowało tortury w porównaniu do których Piekło było jak serfowanie na kanapie. Cholera, nie mógł pozwolić im odejść. Nie kiedy mogli powiadomić gliny, dodając tym samym kolejną warstwę do rozjebanego nie do poznania wesołego domku. Zakładając, że już tego nie zrobili. Z przekleństwem, Vhredny zajął się trzema wolnomyślicielami, dematerializując się tam dokąd się wybierali. Gdy się uformował, wiedział, że byli pierdolonymi ludźmi zanim jeszcze ujrzał, że jeden biegł odwrócony tyłem z czymś co bez wątpienia było ssącym fiuta Apple, kawałkiem gówna z konformistycznym frontem oraz wnętrzem i nagrywał film. Kurewsko nienawidził wszystkiego z cholernym logo Macintosh. V wyskoczył na ścieżkę drani, czego oczywiście J. J. Abrams nie zauważył, gdyż był zbyt zajęty zdobywaniem materiały filmowego. Vhredny rozszerzył swoje ciężkie buciory i gość wszedł w szok grawitacyjny, telefon pofrunął w powietrze, a V złapał przedmiot i wepchnął do swojej skórzanej kurtki. Następnym posunięciem było kopnięcie faceta w mostek i przystawienie pistoletu do twarzy. Patrząc w dół na to gówno i słysząc charkot, Vhredny uruchomił całą swoją samokontrolę żeby nie poderżnąć facetowi gardła, a następnie przejść przez wciąż biegnącą pozostałą dwójkę jak Jason Voorhees z filmu Piątek Trzynastego. Mógłby posłać ludzi na tamten świat. Miał prawdziwą robotę do zrobienia, ale nieeeee, kolejny raz był zmuszony przeciągnąć dupy tych szczurów bez ogonów, tak aby reszta z nich się nie zdenerwowała, że wampiry chodzą pośród nich.

22

"Nieeeee krzywdźźźź mnieeee," dotarło skomlenie. Wraz z zapachem moczu, gdy gość zlał się pod siebie. "Jesteś tak kurwa żałosny." Ponownie przeklinając, V wykonał mentalne wyrwij i złap, sprawdzając czy CPD zostało powiadomione – odpowiedź brzmiała "nie" – zanim wymazał do czysta dziecięce wspomnienia o wspólnym paleniu trawki z kumplami przerwanym totalnie wybuchającym piekłem. "Miałeś kiepską wycieczkę, ośla dupo," mruknął V. "Kiepski wypad. To wszystko to jest po prostu kiepski kurwa wypad. Teraz biegnij kurwa z powrotem do tatusia i mamusi." Jak dobrze zaprogramowana mała zabawka, którą teraz był, dzieciak podniósł się w swoich oldskulowych Conversach, odrywając się od swoich przyjaciół z wyrazem zmieszania na zaczerwienionej twarzy. Vhredny zrobił kolejny skok naprzód, zatrzymując Fricka i Fracka. I wiesz co, sama obecność V i jego materializacja znikąd wystarczyła, aby wpadli w panikę – para zatrzymała się twardo jakby byli łańcuchowymi psami, które pobiegły wciąż będąc na uwięzi, szarpnęli się do tyłu w swoich butach, wykonując piruet w dopasowanych parkach marki Buffalo Bills. "Wy ośle dupy jesteście zawsze w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze." Potraktował ich mentalnym błyskiem, opróżniając w tym samym czasie ich kieszenie i pamięć krótkotrwałą – potem wysłał ich ponownie w paniczną ucieczkę, modląc się aby jeden albo drugi miał niezdiagnozowaną chorobę serca, które przeciążone posłałoby go do piachu. I znowu, V był wstrętnym draniem, więc wszystko jasne. Nie było czasu do stracenia. Ruszył z powrotem próbując dopaść Rankhora, wyciągnął swoją czterdziestkę, szukając najbardziej efektywnej drogi do sukinsyna. Szkoda, że dematerializowanie się było bezsensowne, ale cholera, karabiny wskazywały wszystkie kierunki na kompasie. Przynajmniej pojawiła się niezbędna ochrona, najpierw w postaci szeregu klonów, a później w kształcie budynku, który był kolejnym dormitorium. Uderzając plecami w zimne, twarde cegły, nastawił słuch poza dźwięk oddechu własnych płuc. Najcięższe zrzuty z broni palnej były po lewej stronie, na górze i przed nim, i szybko pozbył się obu magazynków mimo, że 23

miał trzy kule w jednym i dwie w następnym. Ponownie uzbrojony po zęby, pobiegł w stronę rogu budynku i umieścił głowę – Zabójca wypadł z ostatniego okna nurkując z dół bez choćby skrzypnięcia ramy okiennej i V mógł zostać trafiony. Bardziej instynktownie niż na skutek szkolenia, jego ramię zakołysało się zanim zdał sobie sprawę z ruchu, a jego palec wskazujący wpompował funt ołowiu w twarz skurwiela, chmury czarnej krwi eksplodowały z tyłu czaszki jak z butelki atramentu upuszczonej z dużej wysokości. Niestety, anatomiczne skurcze ręki zabójcy zaciśniętej na module automatycznego ładowania wywołały serię lecących pocisków i palące miejsce na biodrze V oznaczało, że został trafiony przynajmniej raz. Ale lepiej tam niż w inne miejsce – Kolejny zabójca wyłonił się zza rogu i V trafił go w gardło z pistoletu w lewej dłoni. Ten jeden pojawił się nieuzbrojony i upadł na zarośnięty trawnik jak spadające nuty chwytając się z przodu za szyję aby powstrzymać czarny gejzer. Nie było czasu zabierać żadnemu z nich broni – albo przebijać ich nożem odsyłając do Omegi. Na przedzie, Rankhor był w tarapatach. W samym sercu kampusu, na około pięcioakrowym placu – jaki tworzyły stojące dookoła budynki, Rankhor był w centrum uwagi przynajmniej dwudziestu zabójców zbliżających się do niego. "Jezu Chryste," mruknął V. Nie było czasu na strategie. Cholera. I nikt inny nie przybył na pomoc Hollywoodowi. Pozostali bracia i wojownicy byli zaangażowani wszędzie wokół, atak rozproszył się w pół tuzina potyczek z których każda rozgrywała się w innej ćwiartce. Nie było nikogo dodatkowego w sytuacji w której można było wykorzystać od trzech do czterech skrzydłowych. Zamiast jednego z raną na udzie i pretensjami rozmiaru Kanady. Cholera, zawsze miał w zwyczaju mieć rację, ale czasami to było jak wrzód na dupie.

24

Vhredny ruszył naprzód gwałtownie i skoncentrował się na jednej stronie bijatyki, wycinając zabójców aby stworzyć bratu realną możliwość ucieczki. Ale Rankhor… kurwa, Rankhor. Jakoś się w tym odnajdował. Mimo, że matematyka niczego nie sumowała oprócz rozwiązywania równania trumny, głupi skurwiel był śmiertelnie piękną rzeczą, gdy tak powoli krążył w kółko rozładowując broń w kolejności zgłoszeń kto pierwszy ten lepszy, uzupełniając moduł automatycznego ładowania nie tracąc rytmu, tworząc pierścień z na wpół martwych nieumarłych jakby był okiem porywistego cyklonu. Jedyna rzecz poza kontrolą? Jego najprzystojniejsza w historii książek twarz była wykrzywiona w warczącego potwora, szał zabijania pozbawiony kontroli. I to mogłoby być prawie akceptowalne. Gdyby nie fakt, że powinien być profesjonalistą. Tego rodzaju mordercze emocje groziły amatorskim upadkiem, ten rodzaj emocji oślepiał cię zamiast koncentrować, osłabiał zamiast czynić niezwyciężonym. Vhredny pracował tak szybko jak mógł, celując w klatki piersiowe, wnętrzności, głowy aż do momentu gdy smród nasycił czyste powietrze dookoła nawet przy wietrze wiejącym w przeciwnym kierunku. Ale musiał zrekompensować obracające się pole rażenia Rankhora osobiście pozostając poza jego zasięgiem, ponieważ wiedział jak jasna cholera, że nie ma zaufania do brata w kwestii odróżniania celów. A to był zajebisty problem w ferworze walki. Wtedy to się stało. Jak miło. Nawet po tych dwudziestu albo dwudziestu pięciu zabójcach leżących na ziemi, Rankhor nadal wirował i kontynuował strzelanie, śmiertelna karuzela bez jeźdźców na demonicznych koniach zbyt głupia by wiedzieć gdzie ma wyłącznik. "Rankhor!" V spojrzał na trzymaną broń, ale przestał strzelać. "Pieprzony idioto! Stop!" Pop! Pop! Pop-pop!

25

Wylot lufy Hollywooda kontynuował plucie pociskami w błyskach światła mimo, że nie było nic do zastrzelenia – z wyjątkiem innych wojowników w bezpiecznej aktualnie odległości. Ale nie było gwarancji, że tak zostanie. Vhredny przeniósł się bliżej, krocząc przez ożywione zwłoki na ziemi, trzymając się wciąż poruszających się pleców Rankhora. "Rankhor!" Pokusa aby strzelić facetowi w tyłek była tak silna, że jego prawa ręka obniżyła się na wysokość tylnego policzka. Ale to tylko fantazja. Częstując Hollywooda zastrzykiem z ołowiu dałby tylko spust bestii, podczas gdy V był przystawką w jej zasięgu. "Rankhor!" Coś musiało dotrzeć do brata, ponieważ potok strzelania do niczego zwolnił…, a następnie zatrzymał się, pozostawiając Rankhora zasapanym i wiotczejącym. To było na otwartej przestrzeni, a oni obaj równie dobrze mogli mieć neonowe strzałki nad głowami. "Jesteś daleko stąd," szczeknął V. "Robisz sobie kurwa żarty z całym tym gównem –" Właśnie wtedy to się stało. W ciągu jednej sekundy obrócił się wokół stając przed bratem…, a następne co zobaczył kątem oka to to, że jeden z niewystarczająco nieżywych nieumarłych podniósł chwiejnie ramię… na końcu którego miał pistolet. Gdy kula wystrzeliła z wylotu lufy, mózg V dokonał szybkiej triangulacji. Utkwi w klatce piersiowej Rankhora. W prawo od centrum klatki piersiowej Rankhora – ponieważ, hello, była największym celem poza jedynymi kurwa drzwiami do akademika na całym kampusie. "Nie!" Krzyczał V, biegnąc po ścieżce. Tak, gdyż jego śmierć miała zastąpić wspaniały wynik? Strata/strata, tak czy inaczej. Żadnej eksplozji bólu, gdy skoczył w powietrze, żadnego spektakularnego kopniaka kuli wchodzącej w głąb jego boku, biodra, uda. Ponieważ pieprzona rzecz już znalazła dom. 26

Rankhor stęknął i jego oba ramiona wystrzeliły do nieba, opatentowana, autonomiczna kompresja spustów w tych rękach opróżniła magazynki: Bang, bang, bang, bang! do nieba, do raju, jak gdyby Rankhor przeklinał w bólu. A potem brat upadł. W przeciwieństwie do chłopców Omegi, takie bezpośrednie trafienie mogło zabić każdego wampira, nawet członka Bractwa. Nikt nie wychodził z takiego gówna, nikt. V krzyknął ponownie, gdy uderzył w swój własny skrawek ziemi i opróżniając jeden ze swoich pistoletów, przeorał zabójcę trafiając raz za razem pakując w niego wystarczającą ilość ołowiu żeby móc go umieścić w bankowym skarbcu. Neutralizując zagrożenie, rzucił się do swojego brata, idąc na czworakach po swoich pistoletach i na czubkach shitkickersów. Jak na mężczyznę, który nigdy nie czuł strachu, uświadomił sobie, że patrzy w paszczę czystego terroru. "Rankhor!" Powiedział. "Jezusie kurwa Chryste – Rankhor!"

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

27

TRZY Nowa Klinika Aghresa znajdowała się po drugiej stronie rzeki, w środku około czterystu akrowego pustego lasu. Prawie pustego, gdyby nie stare gospodarstwo i trzy lub cztery nowe stróżówki przy wjeździe do podziemnego kompleksu. Kiedy Mary pokonywała ostatni odcinek swojej dwudziestominutowej podróży, swoim Volvo XC70, spoglądała w swoje wsteczne lusterko na Bitty. Dziewczynka siedziała na tylnym siedzeniu i wyglądała przez zaciemnione okno obok niej tak, jakby było telewizorem, który cokolwiek wyświetlał, było zniewalające. Za każdym razem, kiedy Mary skupiła się na drodze, coraz mocniej pochylała się w dół na kierownicę. I w stronę pedału gazu. "Jesteśmy prawie na miejscu," powiedziała. Ponownie. Stwierdzenie oznaczające pocieszenie nie robiło wrażenia na Bitty, a Mary wiedziała, że po prostu stara się uspokoić samą siebie. Myśl, że mogą nie zdążyć na czas, że może nie zdołać pomóc, była brzemieniem - i człowieku, ten ciężar wstydu powodował niemożność oddychania. "I oto zakręt". Mary włączyła migacz i skręciła w prawo na jednopasmową drogę, która była nierówna, czego właśnie nie potrzebował jej wewnętrzny pośpiech. Jednak równie dobrze mogła być na idealnie prostej asfaltowej szosie, a jej serce nadal bębniłoby w klatce piersiowej. Jedyny zakład opieki zdrowotnej rasy był usytuowany w takim miejscu, by uniknąć zarówno uwagi człowieków i jak i bezlitosnego słońca, a kiedy przywoziłeś tam kogoś lub poszukiwałeś pomocy dla siebie, byłeś przydzielany do jednego z kilku punktów wejścia. Gdy pielęgniarka zadzwoniła ze smutną wiadomością, Mary kazano przyjechać bezpośrednio do budynku farmy i tam zaparkować. Co dokładnie zrobiła, stając pomiędzy nowym pick-upem i Nissanem. "Jesteś gotowa?" Zapytała, patrząc w lusterko, kiedy wyłączyła silnik.

28

Gdy nie było odpowiedzi, wysiadła i podeszła do drzwi od strony Bitty. Dziewczynka wydawała się zaskoczona, że już dojechały, a małe dłonie siliły się aby zwolnić pas. "Potrzebujesz pomocy?" "Nie, dziękuję." Bitty jasno określiła, że wydostanie się z samochodu sama, nawet jeśli zajmie jej to trochę dłużej, niż gdyby otrzymałaby pomoc. A opóźnienie być może było zamierzone. Następstwa po tej śmierci były niemal zbyt straszne, aby o nich myśleć. Brak rodziny. Brak pieniędzy. Brak wykształcenia. Mary wskazała na stodołę za domem. "Idziemy tam." Pięć minut później, były już po przejściu wielu punktów kontrolnych i podróży windą, po czym weszły do błyszczącej czystością, dobrze oświetlonej recepcji, pachnącą dokładnie tak samo, jak te w szpitalach człowieków: cytryną, wietrzejącymi perfumami i czyimś obiadem. Pawłow miał rację, pomyślała Mary, kiedy podeszła do recepcji. Wystarczyło, że poczuła kombinację antyseptycznych środków i nieświeżego powietrza, a już leżała na plecach w szpitalnym łóżku, z podłączonymi rurkami, lekami próbującymi zabić raka w jej krwi, przez co czuła się w najlepszym razie jakby miała grypę, a w gorszym, jakby miała umrzeć tu i teraz. Zabawne czasy. Kiedy ubrana w fartuch blond samica uniosła wzrok zza ekranu komputera, Mary powiedziała: "Cześć, jestem-" "Idź w tamtą stronę" szybko powiedziała samica. "Do drzwi dwuskrzydłowych. Będę zwalniać blokady. OIOM jest tuż przed tobą. Wprowadzą ją tam bezpośrednio." Mary nie powiedziała nawet dziękuję. Chwytając rękę Bitty, rzuciła się w poprzek wypolerowanej, błyszczącej podłogi i przeszła przez metalowe drzwi, jak tylko usłyszała zwolnienie mechanizmu. Po drugiej stronie strefy oczekiwania, przytulnych foteli i czasopism, trwało życie szpitala, ludzie w tradycyjnych białych kitlach chodzili z tacami oraz laptopami i stetoskopami. "Tutaj", ktoś zawołał.

29

Pielęgniarka która je wołała, miała czarne krótko obcięte włosy, niebieskie oczy, a twarz jak Paloma. "Zabiorę was do niej." Mary ruszyła za Bitty, prowadząc dziewczynkę za ramiona, gdy szły jednym korytarzem, a potem następnym, który oczywiście prowadził na OIOM: Normalne pokoje szpitalne nie miały szklanych ścian i wewnętrznych zasłon. Nie było tam takiej ilości pracowników. Nie miały migających kokpitów z miejscem dla pielęgniarki. Kiedy pielęgniarka zatrzymała się i otworzyła jedne z drzwi, rozbrzmiały sygnały dźwiękowe medycznych urządzeń, wszelkiego rodzaju szalone bipsy i piski sugerujące, że komputery alarmowały o stanie ich pacjenta. Samica odsunęła zasłonę. "Możesz wejść prosto do niej." Gdy Bitty się zawahała, Mary pochyliła się. "Nie zostawię cię." Właściwie Mary mówiła to do siebie. Dziewczynka raczej nie wydawała się szczególnie dbać o to, który z pracowników Azylu był obok niej. Kiedy Bitty pozostała na swoim miejscu, Mary spojrzała w górę. Były tam dwie pielęgniarki sprawdzające funkcje życiowe Annalye, każda po jednej stronie łóżka i Aghres, który wstrzykiwał jakiś lek do kroplówki, podłączonej do szokująco chudego ramienia. Przez ułamek sekundy, żywy obraz dotarł do jej świadomości. Postać na łóżku miała ciemne przerzedzone włosy i szarą skórę, zamknięte oczy i uchylone usta - podczas tej pierwszej chwili, kiedy Mary spojrzała na umierającą samicę, nie mogła się zdecydować, czy widziała swoją własną matkę czy siebie samą na tej jasnej białej poduszce. Nie mogę tego zrobić, pomyślała. "Chodź, Bitty," powiedziała ochryple. "Chodźmy potrzymać ją za rękę. Chciałaby wiedzieć, że jesteś tutaj." Kiedy Mary prowadziła dziewczynkę, Aghres i jego personel zniknął w tle, bez robienia zamieszania, jakby cholernie dobrze wiedzieli, że nic nie mogą zrobić, aby zatrzymać nieuniknione. Bitty miała ostatnią szansę, aby się pożegnać. Przy łóżku, Mary trzymała dłoń na ramieniu Bitty. "W porządku, możesz jej dotknąć. Dalej."

30

Mary pochyliła się i wzięła miękką, zimną dłoń. "Witaj, Annalye. Bitty przyszła się z tobą zobaczyć." Zerkając na dziewczynkę, skinęła na zachętę... a Bitty zmarszczyła brwi. "Czy ona już nie żyje?" wyszeptała. Mary zamrugała. "Ach, nie, kochanie. Żyje. Może cię usłyszeć. " "W jaki sposób?" "Po prostu może. Śmiało. Mów do niej. Wiem, że chce usłyszeć twój głos. " "Mahmen?" powiedziała Bitty. "Weź ją za rękę. W porządku." Kiedy Mary odsunęła się do tyłu, Bitty wyciągnęła rękę... a gdy nawiązała kontakt, ponownie zmarszczyła brwi. "Mahmen?" Naraz zaczął głośno wyć alarm jakby w panice, a przeraźliwe dźwięki przecięły kruchy związek między matką i córką, przywołując pośpiesznie do łóżka personel medyczny. "Mahmen!" Bitty przytrzymała się na obiema rękami. "Mahmen! Nie odchodź!" Mary musiała odciągnąć Bitty z drogi, kiedy Aghres zaczął wykrzykiwać rozkazy. Dziewczynka walczyła, ale potem opadła i krzyczała, wyciągając ręce ku matce. Mary trzymała małe napięte ciało. "Bitty, och, Boże..." Aghres wszedł na łóżko i zaczął uciskać klatkę piersiową, kiedy został przyciągnięty defibrylator. "Musimy iść," powiedziała Mary, ciągnąc Bitty w stronę drzwi. "Będziemy czekać na zewnątrz-" "Zabiłam ją! Zabiłam ją!" *** Kiedy Vhredny podbiegł do Rankhora, padł na kolana i zaczął zrywać kurtkę skórzaną, koszulę, zdejmując warstwy odsłonił"O kurwa..."

31

Pocisk wszedł po prawej stronie klatki piersiowej, dokładnie tam, gdzie bije sześciokomorowe serce wampira. Kiedy Rankhor łapał oddech i pluł krwią, V rozejrzał się gorączkowo. Wszędzie trwała walka. Żadnego ukrycia. Czas... leciał... Podbiegł do nich Butch, pochylił głowę strzelając z pary czterdziestek wokół siebie, celując daleko aby zabójcy w pobliżu musieli kłaść się na ziemię w pozycji embrionalnej, aby uniknąć postrzału ołowiem. Dawny glina wpadł w poślizg, a jego broń wciąż była w górze i waliła, jego silne nogi orały w bujnej brązowej trawie. "Musimy go przenieść", ogłosił bostoński akcent. Usta Rankhora otworzyły się szeroko, a następny wdech brzęczał jak pudełko skał. Zwykle mózg V był ostry jak cholera, jego inteligencja tak wielka, że była nie tyle jego cechą a bardziej darem, określającym wszystko w jego życiu. Był racjonalnym, logicznym, cynicznym sukinsynem, który nigdy się nie mylił. A jednak jego szare komórki uległy uszkodzeniu. Lata doświadczeń w przeprowadzaniu oceny medycznej i interwencji w tym zakresie powiedziały mu, że jego brat umrze w ciągu minuty lub dwóch, przy założeniu, że mięsień sercowy został rzeczywiście rozdarty lub przebity a jedna, lub więcej z komór krwawiła do klatki piersiowej. Co zarówno odetnie krążenie jak i zaleje otrzewną i śmiertelnie obniży ciśnienie krwi. To był rodzaj uszkodzenia, które wymagało natychmiastowej interwencji chirurgicznej - i nawet zakładając, że miałby wszystkie niezbędne instrumenty i sprzęt w sterylnych warunkach klinicznych, sukces nie był pewny. "V! Musimy go przenieść- " Kule świszczały obok i obaj uderzyli w ziemię. A kiedy okropne przeliczanie w głowie V zostało zakończone, jego jednostka przetwarzająca doszła do wniosku: życie Rankhora lub ich. Pierdolić to! Ja mu to zrobiłem, pomyślał V. Gdyby nie powiedział Bratu o wizji, Rankhor by nie wystartował wcześniej i miałby większą kontrolę podczas walki32

Vhredny podniósł swoje czterdziestki i kropnął trzech zabójców którzy się zbliżali, kiedy Butch okręcił się zrobił to samo ale w odwrotnym kierunku. "Rankhor zostań z nami," chrząknął V, kiedy zmieniał magazynki swoich pistoletów. "Rankhor, musisz- cholera!" Więcej wystrzałów. A on został trafiony w cholerne ramię. Gdy jego własna krew płynęła, zignorował to, jego mózg pracował, by znaleźć rozwiązanie, które nie równało się z Rankhorem na pieprzonym pogrzebowym stosie. Mógł zadzwonić do swojej Jane, ponieważ nie mogła zostać zabita. Ale ona nie mogła tutaj wykonać operacji na otwartym sercu, na litość boską. Co jeśliBłysk światła był tak jasny, tak nagły, że zastanawiał się, kto do cholery marnował czas wysyłając zabójców z powrotem do OmegiDrugi wybuch światła spowodował, że się rozejrzał i spojrzał w dół na Rankhora. Och... cholera. Podwójne strumienie jasnego światła wypływały z oczodołów brata, uderzając równoległe w niebo, jak promienie laserów, przez co mógłby przyjrzeć się obliczu księżyca. "Fuuuuuck!" Całkowita zmiana planu. Pierdolony motyw nocy. V pociągnął Butcha i odwrócił go do Rankhora. "Rusz się!" "Co robisz - Święta Maryjo, Matko Boża!" Obaj ruszyli biegiem na wskroś otwartej przestrzeni z pochylonymi głowami, poruszając szybko nogami, gdy przeskoczyli wijącego się reduktora. Ciągle zmieniali kurs, aby być trudniejszymi celami. Kiedy dotarli do najbliższego opuszczonego szkolnego budynku, jeden po drugim schowali się za rogiem i weszli w tryb automatycznego krycia, V wziął przód, a Butch tyły. Ciężko oddychając, Vhredny wychylił się. Na środku polany, ciało Rankhora było torturowane postępującą zmianą, jego ręce i nogi wyginały się, jego tułów szarpał i skręcał się, bestia wyłaniała się z ciała samca, wielki smok uwalniał się z DNA, które musiał z nim dzielić. Jeśli Rankhor jeszcze tam nie umarł, to z pewnością to go zabije. A jednak nie było mowy o zatrzymaniu transformacji. Pani Kronik osadziła przekleństwo w każdej komórce Rankhora, a gdy transformacja się zaczęła, a proces był trakcie, nikt nie mógł go spowolnić czy zatrzymać. 33

Jedynie śmierć mogła zająć się tym problemem. Śmierć Rankhora... mogła to wszystko zatrzymać. V zamknął oczy i wrzasnął w swojej głowie. Sekundę później otworzył oczy i pomyślał: Nie ma kurwa mowy. Nie miał kurwa zamiaru pozwolić, aby tak się stało. "Butch" warknął. "Muszę iść." "Co? Gdzie-" To była ostatnia rzecz, jaką Vhredny usłyszał, zanim zniknął.

Tłumaczenie: Fiolka2708

34

CZTERY Nie było bólu. Nie było żadnego bólu od postrzału w klatką piersiową Rankhora. To był pierwszy trop, że gówno było krytyczne. Rany, które sprawiają ból nie są z rodzaju wprawiających w szok. A brak sensacji? To prawdopodobnie prawidłowy wskaźnik jak i fakt, że został zdmuchnięty z jego shitkickersów, a to, że uderzenie było po prawej stronie mostka oznaczało, że był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mrugać oczami. Starać się oddychać. Mrugać oczami. Krew w ustach, gula w gardle… wzbierająca fala pracowała przeciwko jego wysiłkom aby dostarczyć tlen w dół do płuc. Słuch został zredukowany do stłumionej wersji samego siebie, jakby leżał w wannie na plecach i poziom wody był powyżej jego uszu. Wzrok znikał i wracał, nocne niebo nad nim objawiało się i zaciemniało jakby wzrok zawodził i zaczynał pracę od początku. Oddech był coraz cięższy i cięższy, trudno było zaciągnąć powietrze, narastający ciężar osiadał na jego piersi, najpierw jak marynarski worek, potem jak zawodnik futbolu amerykańskiego… a teraz policyjny samochód kombi. Szybko, to działo się bardzo szybko. Mary, pomyślał. Mary? Mózg wypluł imię jego shellan – może nawet to powiedział? – jakby jego partnerka mogła go w jakiś sposób usłyszeć. Mary! Panika zalała jego krwioobieg i przelała się wprost do jego klatki piersiowej – wraz z osoczem był bez wątpienia jednym kurewskim wyciekiem. Jego jedyną myślą nie była śmierć lub bitwa, albo nawet bezpieczeństwo braci, ale… Och, Boże, niech Najdroższa Pani Kronik dotrzyma swojej strony umowy. Niech nie pozwoli skończyć mu samemu w Zanikhu. Mary powinna mieć możliwość opuszczenia ziemi razem z nim. Powinna mieć pozwolenie na podążenie za nim, gdy uda się do Zanikhu. To

35

jest część układu, który zawarł z Panią Kronik: zatrzyma jej klątwę, jego Mary przetrwa białaczkę i, ponieważ jego partnerka była bezpłodna na skutek leczenia raka, będzie mogła zostać z nim jak długo będzie chciała. Kurwa, dziś umrzesz. W chwili gdy usłyszał głos Vhrednego w swojej głowie, twarz brata wskoczyła na wizję, zastępując niebiosa. Usta V się poruszały, kozia bródka zmieniała się wokół wypowiadanych słów. Rankhor próbował zdzielić faceta, ale ręce nie słuchały jego mózgu. Ostatnią rzeczą jakiej chciał to czyjaś śmierć. Mimo, że jako syn Pani Kronik V chyba najmniej musiał się martwić, że wanilia spowoduje zatrzymanie jego koła zębatego. Ale gdy Butch, trzeci z ich trójki, pojawił się w slajdzie i zaczął również ujadać? Teraz był gościem bez przepustki do Ponurego Żniwiarza– Strzelanie. Obaj zaczęli strzelać. Nie! Nakazał im Rankhor. Powiedzcie Mary, że ją kocham i zostawcie mnie kurwa tutaj zanim się – V wzdrygnął się jakby w jakiś sposób odnalazł wskazówkę. I wtedy to się stało. Dokonał tego zapach krwi jego brata. Po drugie, w nos Rankhora uderzyło miedziane żądło, bestia przebudziła się wewnątrz klatki jego ciała i zaczęła wychodzić, zmiana rozpoczęła wewnętrzne trzęsienie ziemi, które połamało jego kości i rozerwało na strzępy organy wewnętrzne, przemieniając go w coś zupełnie innego. Teraz pojawił się ból. A także poczucie, że ten wysiłek był stratą pieprzonego czasu. Jeśli umierał, smok po prostu zabierze jego miejsce na gównianym stole. "Powiedz Mary żeby poszła razem ze mną," krzyknął Rankhor, gdy zrobiło się całkowicie ciemno. "Powiedz jej…" Ale miał poczucie, że jego bracia już się zabrali, i dzięki Bogu za to: krew V nie unosiła się już w powietrzu i nie nadeszła do niego żadna odpowiedź. Mimo, iż jego siła życiowa topniała, robił wszystko, aby iść z prądem, gdy jego umierające ciało było rozcinane i rozrywane. Nawet jeśli energia wkładana w walkę z tą falą była daremnym wysiłkiem i nie czyniła sprawy łatwiejszą. Wciąż, gdy jego myśli i dusza, jego własne emocje i świadomość, 36

zacierały się, upiorne było to, że nie wiedział czy to była śmierć czy miała miejsce transformacja. Ponieważ bestia całkowicie przejęła układ nerwowy i ból zniknął, Rankhor wycofał się do płynnej metafizycznej strefy, jak ktoś lub coś umieszczone w lodowej kuli na półce kontinuum czasu. Tylko, że w tym przypadku miał poczucie, że może nie zostać stamtąd ściągnięty. I to było zabawne. Każda świadoma istota, która zdawała sobie sprawę z własnej śmiertelności, nieuchronnie zastanawiała się, od czasu do czasu, gdzie, kiedy, w jaki sposób i dlaczego się to wydarzy. Rankhor czuł się winny z powodu tego makabrycznego kierunku myślenia, zwłaszcza z okresu sprzedMary, gdy był sam na sam z całym katalogiem swoich niepowodzeń i słabości, które dotrzymywały mu towarzystwa podczas pustych godzin w ciągu dnia. Dla niego, te wszystkie pełne zakamarków pytania, nieoczekiwanie otrzymały odpowiedzi: "Gdzie" było polem bitwy w opuszczonej szkole dla dziewcząt, "jak" było krwawieniem prosto z serca na skutek rany postrzałowej, "dlaczego" było skutkiem pełnienia obowiązków, "kiedy" było prawdopodobnie najbliższymi dziesięcioma minutami, może mniej. Ze względu na charakter jego pracy, nic z tego nie było zaskoczeniem. Ok, może miejsce przed szkołą, ale to było to. Będzie tęsknił za swoimi braćmi. Jezu… to bolało bardziej niż cały ten bajzel z bestią. I będzie się o nich martwił, o królowanie Ghroma. Cholera, będzie tęsknił za obecnością przy tym jak Nalla i L.G. dorastają. I bliźnięta Khilla przy odrobinie szczęścia urodzą się żywe i zdrowe. Czy będzie mógł zobaczyć ich wszystkich z Zanikhu? Och, jego Mary. Jego piękna, cenna Mary. Ogarnęło go przerażenie, ale trudno było objąć te wszystkie emocje, gdy słabł coraz bardziej. Żeby się uspokoić powiedział sobie, że Pani Kronik nie kłamie. Pani Kronik była wszechmocna. Pani Kronik zadecydowała, że dla równowagi potrzebnej do ratowania życia jego Mary i dając im tak wielki prezent, na szali po drugiej stronie wagi postawiła bezpłodność jego shellan. Żadnych dzieci, pomyślał ze ściśniętym sercem. Teraz on i jego Mary nie będą mieli dzieci w żadnej formie. 37

To było takie smutne. Dziwne… nie sądził, że ich chciał, przynajmniej nie świadomie. Ale teraz, gdy to się nigdy nie zdarzy? Był totalnie osamotniony. Przynajmniej jego Mary nigdy go nie opuści. I musiał wierzyć, że jeśli przejdzie przez wrota Zanikhu i uda się do czegokolwiek co było po drugiej stronie, ona będzie w stanie go odnaleźć. W przeciwnym razie cała ta sprawa ze śmiercią byłaby nie do zniesienia. Pomysł, że mógłby umrzeć i nigdy więcej nie zobaczyć swojej ukochanej? Nigdy nie poczuć zapachu jej włosów? Zaznać jej dotyku? Powiedzieć jej prawdy, mimo iż wiedział, że ona już wie jak bardzo ją kochał? To właśnie dlatego śmierć była tak wielką tragedią, pomyślał. To był wielki separator, czasami uderzający bez ostrzeżenia, bezwzględny złodziej okradający ludzi z emocjonalnej waluty, aby byli bankrutami przez resztę swojego życia… Cholera, co jeśli Pani Kronik się pomyliła? Lub skłamała? Albo nie była wszechmocna? Nagle, znowu wezbrała w nim panika i jego myśli się zablokowały, utkwiły w przestrzeni jaką on i jego shellan mieli ostatnio, przestrzeni jaką miał za pewnik, myśląc że miał czas i sposobność jej poprawienia. Och, Boże… Mary, powiedział w swojej głowie. Mary! Kocham cię! Cholera. Powinien omówić z nią pewne sprawy szczegółowo, wykopać głęboki dół w miejscu gdzie był problem, naprawić go tak żeby znowu byli ze sobą dusza przy duszy. Problem był, uzmysłowił sobie ze strachem, że kiedy twoje serce przestaje bić w piersi, wszystko co chciałeś powiedzieć, ale tego nie zrobiłeś, wszystkie brakujące części ciebie, które chciałeś podarować, wszystkie niepowodzenia wepchnięte pod dywan pod pozorem, że jesteś w życiu tak zajęty… wszystko to się również zatrzymuje. Niezakończony etap pozostawia największy żal jaki można mieć. Tylko, że możesz nie dowiedzieć się tego wszystkiego nad czym się kiedykolwiek zastanawiałeś a propos twojej śmierci zanim to się stanie. I yup, pytania o których myślałeś, jak, dlaczego, gdzie i kiedy… zamienią się w coś całkiem cholernie bez znaczenia, gdy opuszczasz planetę. Oni już stracili grunt pod nogami, on i Mary. 38

Ostatnio… stracili ze sobą kontakt. Nie chciał odchodzić w ten sposób – Białe światło wytarło wszystko, pożerając go żywcem, kradnąc jego świadomość. Zanikh przyszedł po niego. I mógł się tylko modlić żeby jego Mary Madonna mogła odnaleźć go po drugiej stronie. Były rzeczy o których rozpaczliwie chciał jej powiedzieć. *** Vhredny uformował się na białym marmurowym dziedzińcu, który był otwarty na mleczne niebo, tak rozległe i jasne, że fontanna stojąca w jego centrum i drzewo, stojące w rogu, pełne kolorowych ćwierkających zięb nie rzucały żadnych cieni. Wszystkie one umilkły, gdy wyczuły jego nastrój. "Matko!" Jego głos odbił się echem od ścian. "Gdzie jesteś do kurwy nędzy!" (A Wy jak wołacie Mamusię, dzieciaczki? Hi, hi, hi… ☺ ) Kiedy ruszył do przodu, ślad krwi, który za sobą zostawił był jasno czerwony, a gdy zatrzymał się przed drzwiami do prywatnych kwater Pani Kronik, krople z jego łokcia i nogi spadły z delikatnym uderzeniem. Kiedy zawołał ją po imieniu waląc w drzwi, plamki cholerstwa wyglądały jak lakier do paznokci rzucony na podłogę. "Pieprzyć to." Uderzając ramieniem, włamał się do kwater jego matki – tylko po to, aby szybko się zatrzymać. Na łożu, pomiędzy prześcieradłami z białej satyny, w zupełnym bezruchu i całkowitej ciszy leżała istota która stworzyła rasę wampirów, ale także ciało z którego został zrodzony on i jego siostra. Jednak nie była to jej cielesna forma. Po prostu trójwymiarowy basen światła, niegdyś olśniewający jak błysk bomby, ale teraz raczej jak staromodna lampa naftowa z przymglonym cieniem. "Musisz go uratować." Gdy Vhredny wszedł na marmurową podłogę był mgliście świadomy, że komnata była pusta, za wyjątkiem łóżka. Kogo to

39

obchodzi, pomyślał. "Obudź się, kurwa! Ktoś ważny umiera i musisz to zatrzymać, do cholery." Gdyby miała ciało złapałby ją i siłą zmusił do zwrócenia uwagi. Nie było rąk za które mógłby wyciągnąć ją z łóżka lub ramion za które mógłby potrząsnąć. Właśnie miał znowu krzyknąć, aby jego słowa rozbrzmiały w całej komnacie w przestrzennym dźwięku. Co ma być, to będzie. Jakby to wszystko wyjaśniało. Jakby był skurwielem, który przychodzi i zawraca jej głowę. Jakby marnował jej czas. "Po co nas stworzyłaś jeśli robisz sobie jaja?" A dokładnie, czym jesteś zaniepokojony. Jego przyszłością czy twoją. "O czym ty do diabła mówisz?" Och, i tak, wiedział, że prawdopodobnie nie powinien zadawać jej pytań, ale pieprzyć to dla żartu. "Co to miało znaczyć?" Czy tłumaczenie jest naprawdę niezbędne? V zacisnął szczęki, przypominając sobie, że Rankhor zamienił się w bestię i umiera w tym wcieleniu na dole na polu: Wymiana cholernych klapsów z najdroższą mamusią nie jest w tym momencie najważniejsza. "Po prostu go uratuj, okay. Przenieś go ze sceny walki tak byśmy mogli go operować, a zostawię cię gnijącą w spokoju." A to mogłoby jakoś rozwiązać jego przeznaczenie. Okay, teraz rozumiał dlaczego ludzie z problemami z matką idą do talk show, które ogląda Lassiter. V za każdym razem, gdy przebywał w pobliżu tej kobiety, wracał na dół z przypadkiem psychozy wywołanej macicą. "On ma nadal kontynuować pierdolone oddychanie, to będzie rozwiązanie." Przeznaczenie wypełni się po prostu w inny sposób. V wyobraził sobie Hollywooda wyciągającego matę antypoślizgową w łazience, co go zawsze bawiło w domu. Albo dławiące ssanie indyczego uda. Czy, co tylko wiedział jeden Bóg, cokolwiek brat wykombinował. "Więc zmień to. Jesteś tak kurewsko potężna. Natychmiast zmień jego przeznaczenie."

40

Nastąpiła długa przerwa i zaczął się zastanawiać czy poszła spać albo jakieś inne gówno – i, człowieku, nienawidził jej. Była tak cholernie niewytrwałą osobą, oderwaną od rzeczywistości, odseparowującą się od świata tu na górze jak nadąsany samotnik bo nikt nie całował jej po tyłku tak jak tego chciała. Buuu-kurwa-czenie. Tymczasem jeden z najlepszych wojowników w czasie wojny, który był absolutnie kluczową częścią prywatnej gwardii Króla, miał tak po prostu poof! opuścić planetę. I V był ostatnią osobą, która chciała przytrzeć komuś grubszy koniec, ale musiał dać Rankhorowi swój najlepszy strzał, a kto inny do kurwy nędzy miał ten rodzaj wpływów? "On jest ważny," rzucił V. "Jego życie się liczy." Dla ciebie. "Kurwa, tu nie chodzi o mnie. On liczy się dla Króla, Bractwa, wojny. Stracimy go? Mamy problem." Czy nie zdarza ci się być uczciwym. "Myślisz, że martwię się o niego i Mary? Świetnie. Rzucę na szalę również to gówno – ponieważ teraz nie wyglądasz jak ktoś kto może wstać i wesprzeć osobę, którą wyciągnęłaś ze śmiertelnego kontinuum w drodze do Zanikhu aby kobieta mogła wybrać czas." Kurwa. Kiedy powiedział to głośno, naprawdę zaczął się zastanawiać czy to wiotkie coś na łożu mogło faktycznie dotrzymać tej obietnicy jaką złożyła za starych czasów, nawet jeśli minęły tylko trzy lata. Tak wiele się zmieniło. Z wyjątkiem faktu, że nienawidził wszelkiego rodzaju słabości. I nadal chciał być gdziekolwiek, ale nie w obecności jego matki. Zostaw mnie. Męczysz mnie. "Męczę cię. Taak, bo masz tu kurwa tak dużo rzeczy do zrobienia. Jezu Chryste." Dobra, pieprzyć ją. Wymyśli coś innego na zewnątrz. Jakieś inne… coś. Cholera, co innego jeszcze tam było? Vhredny odwrócił się do drzwi, które otworzył rozwalając. Z każdym krokiem, spodziewał się, że go zawoła, powie coś jeszcze, wepchnie w jego pierś jakąś szpilę, która będzie prawie tak śmiercionośna jak ta, którą 41

Rankhor dostał na dole. Kiedy tego nie zrobiła i drzwi zamknęły się tuż za nim, prawie szczypiąc go w tyłek, pomyślał, że powinien to kurwa wiedzieć. Ona nie dbała nawet o gówno związane z nim. Wrócił na dziedziniec, ślady krwi które zostawił na marmurowym bruku były jak przeznaczenie za którym podążał w życiu, postrzępione i brudne, będące świadectwem bólu tak wielkiego, że w dużej mierze się do niego nie przyznawał. I tak, chciał żeby plamy przesączyły się przez kamienie, tak jakby to mogło przyciągnąć jej uwagę. Przypis, dlaczego nie rzucił się na cholerną ziemię i nie pokazał napadu złości jakby był w przejściu w pieprzonym Targecie i wkurwiał się na zabawki Tonka. Stał tam, rejestrując ciszę jako dźwięk sam w sobie. Co było zarówno niedorzecznym i precyzyjnym doświadczeniem dla niego, gdy zdał sobie sprawę jak naprawdę jest cicho tu na górze. Wszystkie Wybranki były na Ziemi, ucząc się o samych sobie, indywidualizując się od siebie, odwracając się od swoich tradycyjnych ról i służenia matce. Rasa była taka sama, egzystując w nowoczesnych czasach, gdzie stare cykle świąt i ich obchody były ignorowane, a respektowane tradycje były zagrożone zapomnieniem. Dobrze, pomyślał. Miał nadzieję, że była samotna i czuła się zlekceważona. Pragnął jej grzecznej i samotnej, tak aby odwrócili się od niej nawet najwierniejsi wyznawcy. Chciał żeby cierpiała. Chciał żeby umarła. Jego oczy powędrowały do ptaków, które jej przyniósł, stado kuliło się przed nim przysunięte do gałęzi z tyłu białego drzewa, skupione razem jakby zamierzał połamać ich karki, jednemu po drugim. Te zięby były gałązką oliwną od syna, który tak naprawdę nigdy nie był chciany, ale też nie był tak dobrze wychowany. Jego matka prawdopodobnie nie poświęciła mu więcej niż spojrzenie – i wiesz co, przeszedł obok tego przebłysku pojednawczej słabości, z powrotem na brzeg swojej wrogości. Dlaczego nie? Pani Kronik nie przyszła do nich, gdy Ghrom prawie został zabity. Nie pomogła Królowi zachować jego korony. Beth prawie zmarła przy porodzie i musiała zrezygnować z kolejnych dzieci, aby przeżyć. Do kurwy nędzy, Selena 42

jedna z Wybranek Pani Kronik, po prostu umarła i złamała serce cholernie dobremu mężczyźnie – i jaka była reakcja? Nada. A wcześniej? Śmierć Wellsie. Naloty. A potem? Khill srał ze strachu w swoje skóry, martwiąc się, że Layla umrze przy narodzinach bliźniaków. A Rankhor gasł gdzieś na środku pola walki. Musiał mówić więcej? Odwracając głowę, V spiorunował wzrokiem drzwi zamknięte z jej woli. Cieszył się, że cierpiała. I, nie, nie ufał jej. Gdy ponownie zmaterializował się na polu walki, absolutnie nie wierzył, że postąpi właściwie w kwestii Rankhora i Mary. Podjął ryzyko i przegrał idąc do matki, ale w jej przypadku zawsze tak było. Cud. Potrzebował pierdolonego cudu.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

43

PIĘĆ Woda lecąca na ręce Mary była zimna, a mimo to paliła jej skórę udowadniając, że obie te temperatury mogą współistnieć w tym samym czasie. W damskiej łazience była biała porcelanowa umywalka. Krany błyszczały srebrem. W lustrze obejmującym długość ściany odbijały się trzy pary brzoskwiniowych drzwi, wszystkie były zamknięte, ale tylko jedna kabina była zajęta. "Wszystko w porządku?", zapytała. Usłyszała spuszczanie wody, choć Bitty nie skorzystała z toalety. Mary skoncentrowała się na swoim odbiciu. Tak. Wyglądała tak źle, jak się czuła: Jakoś w ciągu ostatnich trzydziestu minut, pod zapadniętymi oczami pojawiły się czarne cienie, a jej skóra była blada jak terakota, na której stała. Jakoś? Bzdura. Wiedziała dokładnie, z jakiego powodu tak się stało. Zabiłam ją! Mary musiała zamknąć oczy i kolejny raz się przestawić. Otworzyła oczy i spróbowała sobie przypomnieć, co robiła. A. Tak. Stos papierowych ręczników na półce. Wzięła jeden i osuszając dłonie, pomyślała, że to dziwne, że Aghres, który był tak pedantyczny, pozwalał na takie niechlujstwo. Dozownik na ścianie przy drzwiach był zepsuty, dolna część zwisała luźno. Podobnie jak ja, pomyślała. W pełni wykształcona i mająca doświadczenie, aby pomagać ludziom, ale nie robiąca tego odpowiednio. Weź ją za rękę. W porządku… Zabiłam ją! "Bitty?" Kiedy jej głos zabrzmiał jak skrzek, odchrząknęła. "Bitty". Po tym jak wytarła ręce, odwróciła się w stronę kabiny. "Bitty, wejdę tam, jeśli nie wyjdziesz." Dziewczynka otworzyła środkowe drzwi, i z jakiegoś powodu, Mary wiedziała, że nigdy nie zapomni widoku tej małej zaciśniętej dłoni, ściskającej i nie puszczającej, kiedy ją odciągała.

44

Dziewczynka tam płakała. Sama. I jeszcze teraz została zmuszona, aby pokazać swoją twarz, próbowała zrobić dokładnie to samo, za co Mary rozpaczliwie chciała się zastrzelić. Czasami opanowanie było wszystkim, co mieli; Godność jedynym pocieszeniem; iluzja ‘wszystko w porządku’ jedynym źródłem komfortu. "Pozwól..." powiedziała Mary i odwróciła się do ręczników papierowych, zmoczyła jeden w umywalce. "To pomoże." Zbliżając się do dziewczynki powoli podniosła chłodny, miękki papier do twarzy pokrytej wypiekami, dotykając gorącej, zaczerwienionej skóry. Kiedy ochładzała jej twarz, w głowie przepraszała dorosłą Bitty, która jak miała nadzieję kiedyś dorośnie: Przykro mi, że ci to zrobiłam. Nie, nie zabiłaś jej. Żałuję, że nie pozwoliłam ci zrobić tego na twoich własnych warunkach i na twój własny sposób. Przepraszam. Nie, nie zabiłaś jej. Przepraszam. Tak mi przykro. Mary dotknęła podbródka dziewczynki. "Bitty-" "Co z nią teraz zrobią? Gdzie ona jest?" Boże, te jasnobrązowe oczy były tak opanowane. "Zabiorą ją do... skremują ją." "Co to znaczy?" "Zamierzają spalić jej ciało na popiół przygotowując w ten sposób do ceremonii przejścia". "Czy to będzie ją bolało?" Mary ponownie odchrząknęła. "Nie kochanie. Ona nic nie będzie czuła. Jest wolna w Zanikhu, czeka tam na ciebie." Dobrą wiadomością było to, że przynajmniej Mary wiedziała, że ta część była prawdą. Mimo, że była Katoliczką, widziała Panią Kronik na własne oczy, więc nie, nie karmiła dziewczynki kłamstwami, czy współczującą retoryką. Dla wampirów, to w rzeczywistości było niebo, a oni naprawdę spotykali tam swoich bliskich. Psiakrew, prawdopodobnie dla ludzi było tak samo, ale ponieważ magia świata była mniej widoczna, zbawienie wieczne było znacznie trudniej sprzedać przeciętnemu Kowalskiemu.

45

Wyrzucając ręcznik papierowy, Mary zrobiła krok do tyłu. "Chciałabym abyśmy wróciły teraz do Azylu, dobrze? Nic więcej nie możemy zrobić i zbliża się ranek." Ostatnie stwierdzenie było po prostu z przyzwyczajenia, jak przypuszczała. Jako pretrans, Bitty mogła tolerować każdą ilość światła słonecznego. A prawda była taka, że chciała po prostu zabrać dziewczynkę z dala od tych wszystkich śmierci tutaj. "W porządku?" zapytała Mary. "Nie chcę jej zostawiać." W innych okolicznościach, Mary przykucnęłaby i ostrożnie ukazywała nowy świat Bitty. Prawda była okropna, ale nie miała już matki, a zostawienie dziewczynki w tym środowisku klinicznym, w którym pacjenci byli leczeni, czasami w tragicznych sytuacjach, nie było w pełni uzasadnione. Zabiłam ją. Zamiast tego, Mary powiedziała: "W porządku, możemy zostać tak długo, jak chcesz." Bitty pokiwała głową i podeszła do drzwi prowadzących na korytarz. Kiedy stanęła przed zamkniętym panelem, jej mocno sprana sukienka wydawała się spadać z chudego ciała, za duży czarny płaszcz, jak koc miała owinięty wokół siebie, a brązowe włosy sterczały jak pióra elektryzując się od guzowatej tkaniny. "Naprawdę chciałabym..." "Co?" szepnęła Mary. "Chciałabym wrócić do przeszłości. Kiedy obudziłam się dziś wieczorem." "Też bym tego chciała." Bitty spojrzała przez ramię. "Dlaczego nie można wrócić? To takie dziwne. To znaczy, pamiętam wszystko co jej dotyczy. To jak... moje wspomnienia były pokojem, do którego powinnam być w stanie wejść. Lub coś." Mary zmarszczyła brwi, myśląc, że to był zbyt dojrzały komentarz jak dla kogoś w jej wieku.

46

Ale zanim zdążyła odpowiedzieć, dziewczynka otworzyła drzwi, najwyraźniej nie interesowała jej odpowiedź – i może dobrze. Co do cholery można na to odpowiedzieć? Na korytarzu, Mary chciała położyć rękę na jej ramieniu, ale powstrzymała się. Dziewczynka była tak samodzielna, jak książka pośrodku biblioteki lub lalka edycji kolekcjonerskiej, że trudno było uzasadnić naruszenie tych granic. Zwłaszcza, gdy jako terapeuta, czuła się bardzo niepewnie w swojej profesji. "Gdzie idziemy?" zapytała Bitty, gdy dwie pielęgniarki szły ku nim. Mary rozejrzała się. Były jeszcze na dziale OIOM, ale w pewnej odległości od miejsca, gdzie była mama Bitty. "Mogłybyśmy poprosić o pokój by w nim posiedzieć." Dziewczynka zatrzymała się. "Nie możemy naprawdę zobaczyć jej jeszcze raz?" "Nie." "Może jednak powinnyśmy wrócić, tak myślę." "Cokolwiek chcesz." Pięć minut później siedziały w Volvo kierując się do Azylu. Będąc na moście, Mary po raz kolejny zerknęła w lusterko, sprawdzając co z Bitty. W panującej ciszy, ponownie wróciła do przeprosin biegnących przez jej głowę... za udzielenie złej rady, za przysporzenie jej więcej cierpienia. Ale ten cały zgrzyt wynikał z egoistycznych pobudek, poszukiwania osobistego rozgrzeszenia, które było całkowicie nieuczciwe wobec pacjenta, zwłaszcza tak młodego. Z tym koszmarem Mary zamierzała uporać się sama. Niedługo potem pojawił się zjazd na I-87, a sygnał migacza brzmiał głośno we wnętrzu kombi. Kierując się na północ, Mary przestrzegała ograniczenia prędkości, ale przejeżdżając obok ciężarówki, przyśpieszyła do osiemdziesięciu zamiast jechać sześćdziesiąt pięć. Od czasu do czasu, migały uliczne światła, a niewielki ruch lokalny osłabł jeszcze bardziej, gdy jechały dalej. Kiedy wrócą do domu, zdecydowała Mary, zamierzała spróbować nakarmić czymś dziewczynkę. Bitty nie jadła pierwszego posiłku, więc 47

musiała być głodna. Później może włączy cicho film aż do świtu. Trauma była tak świeża, nie tylko w sprawie straty matki. To co się stało w klinice Aghresa sprawiło, że wszystko, co się stało wcześniej do niej wróciło - przemoc domowa, zabicie ojca przez Rankhora, V i Butcha, aby ratować Bitty i jej mamę, odkrycie, że matka była w ciąży, utrata dziecka, następne miesiące podczas których usiłowali przywrócić Annalye zdrowie, co się w pełni nie udało"Pani Luce?" "Tak?" Boże, zapytaj mnie o coś, na co mogę odpowiedzieć. "Tak, Bitty?" "Gdzie jedziemy?" Mary spojrzała na zbliżający się znak drogowy. Głosił, Zjazd 19 Glens Falls. "Jak to? Jedziemy do domu. Powinnyśmy być tam za około piętnaście minut?" "Myślałam, że Azyl nie był tak daleko." "Co-?" O Boże. Kierowała się do przeklętej posiadłości. "Och, Bitty, przykro mi." Mary pokręciła głową. "Przejechałam zjazd. Ja…" Co sobie myślała? Dobrze znała odpowiedź na to pytanie - wszystkie hipotetyczne możliwości przebiegające przez jej głowę co zrobią, gdy wysiądą z samochodu, obejmowały miejsce, gdzie Mary mieszkała z Rankhorem, Królem, Braćmi, wojownikami i ich pomocnikami. Co, do diabła, sobie myślała? Mary minęła 19 zjazd i pojechała pod autostradą z powrotem kierując się na południe. Człowieku, niezłe zrobiła wrażenie, prawda? Mogło być gorzej. *** Będąc na tyłach Szkoły dla Dziewcząt Brownswick, Assail, syn Assaila, usłyszał ryk nawet przez hałas bitwy. 48

Mimo chaosu, wszystkich tych strzałów, przeklinania i szalonych sprintów od deski do deski, grzmiący dźwięk, który przetoczył się poprzez opuszczony kampus był tego rodzaju dźwiękiem, który zwracał uwagę. Kiedy rozejrzał się wokół, trzymał palec na spuście swojego automtu, kontynuując rozładowywanie kul prosto w nieumarłychPrzez ułamek sekundy, zaprzestał strzelania. Jego mózg po prostu nie mógł przetworzyć tego, co widziały jego oczy. Jakieś czterdzieści metrów przed nim magicznie pojawiło się coś. To był... jakiś smok, stworzenie w odcieniach fioletu, z kolczastym ogonem, a w otwartej paszczy błyszczał zestaw zębów jak u t-reksa. Prehistoryczny potwór był wysoki na dobre dwa piętra, długi jak przyczepa ciągnika i szybki jak krokodyl, kiedy zerwał się do biegu za kimś kto uciekałBez żadnego ostrzeżenia, jego ciało poleciało do przodu, a piekący ból przeszył jego łydkę i biegł do kostki. Skręcając się w powietrzu, wylądował twarzą w splątanej trawie - a oddech później, częściowo ranny zabójca, który ugodził go nożem, chwiejnym krokiem zbliżał się do jego klatki piersiowej. Ostrze trafiło w ramię zabójcy, przez co skrzywił się w grymasie, kiedy czarna krew wypływała na Assaila. Dokładnie, pieprzyć to, kolego. Assail chwycił w garść wciąż brązowe włosy, wepchnął lufę w szeroko otwartą paszczę i nacisnął spust, zdmuchując tylną część czaszki. Obezwładnione wijące się ciało upadło na niego. Skopując anonimowego trupa, zerwał się na nogi. I znalazł się bezpośrednio na celowniku bestii. Ruch Assaila był powodem przyciągnięcia wzroku smoka, jego oczy zwęziły się w szparki. Następnie zabójca z rykiem rzucił się na stwora, a ten walnął nim w ziemię, miażdżąc pod masywnymi tylnymi nogami, jego przednie pazury były gotowe do ataku. "Kurwa!" Assail ruszył do przodu, nie martwiąc się o to, w którą stronę ma skierowany pistolet i absolutnie obojętny na fakt, że kierował się bezpośrednio w stronę linii reduktorów. Dobre wieści? Bestia zadba o ten mały problem. Zabójcom wystarczyło jedno spojrzenie na to co do cholery zbliżało się do nich i rozproszyli się jak jesienne liście na wietrze. 49

Oczywiście, bezpośrednio przed nim nie było nic, co oferowało jakąkolwiek osłonę. Pechowo, jego droga ewakuacyjna to zarośla i krzaki, bez znaczącej ochrony. Najbliższy budynek? Dwieście metrów. Przynajmniej. Przeklinając biegł coraz szybciej, sięgając do mięśni nóg, wzywając je do coraz większej prędkości. To był wyścig, a bestia zamierzała wygrać - zwycięstwo było nieuniknione, gdy ktoś mający krok długości pięciu stóp próbował prześcignąć zestaw nóg, które mogą przeskoczyć dwadzieścia pięć stóp jednym skokiem. Z każdą sekundę, pulsujący oddech był coraz głośniejszy i bliższy, aż gorące podmuchy uderzały w plecy Assaila, sprawiając, że się pocił mimo zimna. Strach uderzył w jego rdzeń. Ale nie było czasu, aby próbować wykorzystać panikę, która zalała jego umysł. Potężny ryk zabrzmiał w jego ciele, a siła dźwięku była tak wielka, że popchnęła go dalej, dzięki podmuchowi cuchnącego powietrza. Cholera, jego jedyną szansą byłoZaraz po wielkim ryku, nastąpiło ugryzienie, a szczęki były tak blisko karku, że schylił się w dół, mimo że przez to zwolnił bieg. Zbyt późno na ratunek, pomyślał. Wzbił się w powietrze. Został poderwany z ziemi w pół kroku – z wyjątkiem tego, że nie czuł bólu? Z pewnością, jeśli zwierzę złapałoby go za ramiona lub tułów, czułby bez wątpienia - nie, czekaj, trzymał go za kurtkę. Chwycił go za kurtkę skórzaną, a nie za ciało, pasmo materiału przecinało jego piersi i trzymało go pod pachami, jego nogi wisiały, a pistolet wypalił kiedy dłonie zwinął w pięści. Pod nim, krajobraz się poruszał, jakby był na huśtawce, reduktorzy wili się, Bracia walczyli, krzaki i drzewa poruszały wokół jakby tym wszystkim wstrząsał. Kurwa to coś zamierzało wrzucić go do swojego gardła. Ten ruch tam i z powrotem miał na celu skruszanie posiłku. Cholera, był odpowiednikiem wampirzego kurczaka. Nie miał czasu. Upuścił pistolet i chwycił zamek błyskawiczny przy szyi. Ciągły ruch sprawił, że jego malutki cel był szybki jak mysz, śliski jak marmur, jak igła w stogu siana dla jego drżących, śliskich, spoconych palców. Mocny chwyt Bestii zrobił dla niego więcej. 50

Przez te zęby zatrzaśnięte na tylnej części kurtki, skóra nie mogła utrzymać jego ciężaru, wolno wyślizgiwał się, wypadając z paszczy, na twardą ziemię. Zwinął się w kulkę tak, by niczego sobie nie złamać. Mimo to i tak twardo wylądował. Bezpośrednio na ramieniu. Pęknięcie zarejestrowało całe ciało i sprawiło, że stał się bezużyteczny, jak niemowlę, stracił oddech, a wzrok mu się rozmył. Ale nie było na to czasu, jeśli chciał żyć. Rozejrzał się dookołaPop! Pop! Pop! Pop! Pop-boom! Jego kuzyni wybiegli z ciemności, jakby ich ktoś gonił, kiedy w rzeczywistości tak nie było. Ehric miał dwa karabiny przeładowywane i rozładowywane automatycznie... a Evale miał broń na słonia na ramieniu. To był ten BOOM! Rzeczywiście, broń w istocie była karabinem na słonie, ogromna broń palna, która pozostała im po panowaniu brytyjskim w Indiach. Evale, agresywny drań, wydawało się, że dawno temu stworzył silną więź z karabinem w nienaturalny sposób. Dzięki za te niezdrowe więzi. Te czterdziestomilimetrowe pociski nie zrobiły nic, aby spowolnić bestię, uderzały w purpurowe łuski jak groch rzucany w pojazd. Ale siła karabinu wywołała wycie bólu i odrzut. To była jedyna okazja do ucieczki dla Assaila. Zamykając oczy, skupił się, skoncentrował Nie dał rady się zdematerializować. Zbyt dużo adrenaliny, zbyt dużo kokainy, zbyt dużo bólu z barku. A Bestia ponownie przeszła do ataku, skoncentrowała uwagę na Assailu, dając mu smoczy odpowiednik pieprz się w postaci ogromnego rykuMasywna strzelba wypaliła po raz drugi, uderzając w klatkę piersiową. "Biegnij!" ryczał Ehric, kiedy przeładowywał czterdziestkę, łuski spadały z jego małej broni. "Wstań!" Assail użył zdrowej ręki, żeby podnieść się z ziemi, jego nogi stały pewnie. Trzymając zranioną rękę przy piersi, gnał tak szybko, jak tylko mógł, resztki jego kurtki trzepotały, żołądek kurczył się, serce waliło. 51

BUM! Wszystko jedno gdzie - musiał wydostać się poza zasięg – i to szybko. Szkoda tylko, że jego ciało go nie słuchało. Nawet gdy jego mózg krzyczał szybciej, wszystko, co mógł zrobić, to przechylać się jak zombie Ktoś złapał go z tyłu, unosząc z ziemi i ciągnąc, co szybko przekształciło się w przełożenie na ramię jak chwyt strażaka. Gdy uderzył głową w dół, zwymiotował, a od agonii w oczach rozbłysły mu gwiazdy kiedy opróżniał żołądek. Dobrą wiadomością było to, że nic nie jadł od dwunastu czy piętnastu godzin, więc nie zaplamił nogawki kuzyna tak bardzo. Chciał pomóc. Chciał sam. Chciał… Krzewy drapały go w twarz, a on zamknął oczy by je chronić. Krew zaczęła płynąć i napełniała mu nos. Ramię było coraz bardziej bolesne. Ciśnienie w głowie wzrosło nie do zniesienia, co sprawiło, że zaczął myśleć o zbyt mocno napompowanych oponach, przepełnionych workach, balonach napełnionych wodą, które pękły, a ich zawartość była wszędzie rozlana. Dzięki Bogu za kuzynów. Nigdy go nie porzucili. Musi pamiętać, aby nagrodzić ich w jakiś odpowiedni sposób. Zabudowania gospodarcze wydawały się galopować na nich, a nie na odwrót i z punktu obserwacyjnego Assaila, będącego do góry nogami, budynki wydały się zwisać z ziemi zamiast być posadzone na niej. Cegła. Nawet przy tych przepychankach i w ciemności mógł stwierdzić, że chałupa była murowana. Można mieć tylko nadzieję, że była solidnej konstrukcji. Jego kuzyn otworzył drzwi, a wewnątrz powietrze było stęchłe i wilgotne. Bez ostrzeżenia Assail został przerzucony jak worek śmieci i wylądował na zakurzonej podłodze z odgłosem, który przywołał ponowne mdłości. Drzwi zatrzasnęły się, a następnie jedynie co słyszał to ciężki oddech kuzyna. I swój własny. Oraz stłumione odgłosy bitwy. Nagle zobaczył rozbłysk pomarańczowego światła. Przez mgłę bólu, Assail zmarszczył brwi - a potem się wzdrygnął. Twarz oświetlona przez papierosa nie była twarzą jednego z jego kuzynów.

52

"Jak bardzo jesteś ranny?" zapytał Brat Vhredny z Bractwa Czarnego Sztyletu wydychając delikatną mgiełkę. "To byłeś ty?" "Czy ja wyglądam jak Święty Mikołaj?" "Mało prawdopodobne, że jesteś zbawcą." Assail skrzywił się i wytarł usta rękawem swojej kurtki. "I przepraszam za spodnie". V spojrzał na siebie. "Masz coś przeciwko czarnym skórom?" "Zwymiotowałem na ich tył" "Cholera!" "Cóż, można je wyczyścić-" "Nie, dupku, idzie po nas." V skinął w stronę mętnych okien. "Cholera." Rzeczywiście, w oddali, po raz kolejny słychać było grzmiący chód smoka, jak sztorm zmierzający w ich kierunku. Assail zamachnął się po podłodze, patrząc gdzieś się ukryć. Szafa. Łazienka. Piwnica. Nic. Wnętrze było puste z wyjątkiem dwóch podpór sięgających od podłogi do sufitu. Dzięki Pani Kronik, że chociaż cegły wydawały się grube i prawdopodobnie wytrzymałe Dach uniósł się i został rozbity za jednym zamachem, gruz spadał, gonty uderzały w podłogę, jakby szopa zapowiadała swój własny upadek. Świeże powietrze nocy wyparło zapach stęchlizny, co było prawie ulgą biorąc pod uwagę co miało teraz do nich dostęp. Bestia nie była wegetarianinem. Nie była również miłośnikiem błonnika: pluła starym drewnianym dachem na boki, zgięła się w dół i otworzyła paszczę, uwalniając ogromny ryk. Nie było dokąd uciekać. Stwór stał nad budynkiem, gotowy do ataku, na to co miało stać się jego lunchem. Nie było się gdzie ukryć. Żadnych możliwości obrony. "Idź", powiedział Assail do Brata, kiedy wielkie gadzie oczy zwęziły się, a z pyska wydobył się gorący i cuchnący oddech, jak śmietnik w lecie. "Daj mi swoją broń. Odwrócę jego uwagę. " "Nie zostawię cię." "Nie jestem jednym z twoich Braci". "Podałeś nam tę lokalizację. Dałeś nam szefa reduktorów. Kurwa nie zostawię cię dupku." 53

"Co za dzielność. I pochlebstwa. Przestań." Kiedy zwierzę wypuściło kolejny ryk i odrzuciło głowę, jak gdyby przygotowywało się do zabawy z nimi, zanim ich spożyje, Assail pomyślał o narkotykach... swoim uzależnieniu od kokainy... Kobiecie człowieków w której się zakochał i pozwolił jej odejść. Ponieważ nie mogła znieść jego stylu życia, a on był zbyt wciągnięty w to, by przestać, nawet dla niej. Potrząsnął głową do Brata. "Nie, nie jestem wart ryzyka. Wypierdalaj stąd."

Tłumaczenie: Fiolka2708

54

SZEŚĆ Zupa Campbella z kurczaka z makaronowymi gwiazdkami. Mary stała przy kuchence w Azylu i mieszała w kółko zupę nieskazitelną stalową łyżką, patrząc na powiększające się makaronowe prawie-gwiazdki wokół kawałków białego mięsa i słupków marchwi. Garnek był najmniejszym jaki mieli w domu. Bulion był żółty, a słodki zapach przypominał jej proste choroby jakie przechodziła w dzieciństwie… przeziębienia, grypę, paciorkowca. Prostsze rzeczy niż rak. Lub MS, które miała jej matka. Miska do której wlała bulion była kremowa w koncentryczne pierścienie z żółtym rantem. Wzięła czystą łyżkę z szuflady i przeszła wokół blatu, podchodząc do stołu o ostrych krawędziach. "Proszę," powiedziała do Bitty. "I dam ci trochę słonych krakersów." Jakby w tej tragedii było coś z czym możesz sobie poradzić w dwadzieścia cztery godziny będąc tylko dostatecznie nawodnionym. Cóż, przynajmniej taki prosty posiłek nie odniesie odwrotnego skutku. Jak tylko Bitty zaczęła jeść, Mary zaczęła szukać innego pracownika aby potowarzyszył dziewczynce – a następnie chciała się kogoś poradzić. Gdy wróciła, po wyciągnięciu z szafy pudełka krakersów, Bitty wzięła kęs żeby posmakować, a Mary usiadła po drugiej stronie stołu żeby nie przytłaczać dziewczyny. Plastikowe opakowanie odmówiło współpracy, Mary rozdzieliła je wysypując krakersy i drobinki soli na drewno. "Cholera." Zjadła jednego. I wtedy uświadomiła sobie, że przez jakiś czas nic nie jadła i też była głodna – "Mój wujek ma po mnie przyjść." Mary zamarła w połowie kęsa. "Co powiedziałaś?" "Mój wujek." Bitty nie patrzyła w górę, cały czas przesuwając łyżką parującą zupę. "Zamierza po mnie przyjść. Ma zamiar zabrać mnie do domu."

55

Mary zaczęła ponownie przeżuwać, ale jej usta były jak betoniarka próbująca przetworzyć żwir. "Naprawdę?" "Tak." Ostrożnie poruszając rękami, Mary zebrała porozrzucane krakersy, układając je w grupach po cztery. "Nie wiedziałam, że masz wujka." "Mam." "Gdzie on mieszka?" "Nie w Caldwell." Bitty nabrała kolejną łyżkę, umieszczając ją w buzi. "Ale on wie jak się tutaj dostać. Każdy wie gdzie jest Caldwell." "On jest bratem twojej mahmen?" "Tak." Mary zamknęła oczy. Annalye nigdy nie wymieniła żadnych krewnych. Nie ujawniła ich w dokumentach i nie podała nazwisk. Kobieta była świadoma, że jej stan się pogarsza – więc jeśli był gdzieś jakiś brat, z pewnością komuś by o nim powiedziała i byłoby to w jej dokumentach. "Chcesz żebym się z nim skontaktowała dla ciebie?" Zapytała Mary. "Czy wiesz gdzie on mieszka?" "Nie." Bitty patrzyła w dół na zupę. "Ale on przyjdzie po mnie. Tak się robi w rodzinie. Czytałam o tym w książce." Mary miała mgliste wspomnienie dziecięcych książek o różnego rodzaju rodzinach: biologicznych, adoptowanych, z dziadkami, jak również tych wynikających z wykorzystania dawców nasienia, dawczyń jajeczek czy in vitro. Chodziło o to, że bez względu na to kto skąd się wziął i jak wyglądał, w każdym przypadku był jednostką, którą otaczało mnóstwo miłości. "Bitty." "Tak?" Telefon Mary zaczął wibrować w kieszeni płaszcza, którego jeszcze nie zdjęła – kusiło ją aby, ktokolwiek to był, odesłać go do poczty głosowej. Ale, czy Bracia nie mieli robić dziś wieczorem jakiegoś dużego ataku? Gdy wyjęła telefon i zobaczyła kto dzwoni, pomyślała, Och, Boże. "Butch? Halo?" Były zakłócenia w połączeniu. Wiatr? Głosy? "Halo," powiedziała głośniej. " – przyjedzie po ciebie." 56

"Co?" Zerwała się z krzesła. "Co ty mówisz?" "Fritz," krzyknął brat. "Przyjedzie po ciebie! Potrzebujemy cię tutaj!" Przeklęła. "Jak jest źle?" "Poza kontrolą." "Cholera," westchnęła. "Przyjadę sama. Zaoszczędzę czas." Nastąpiła seria trzasków, jakieś przekleństwa, a następnie zniekształcenie jakby Butch biegł. " – wyślę ci adres. Pospiesz się!" Gdy połączenie zostało zerwane, spojrzała na dziewczynę i spróbowała nie brzmieć na tak spanikowaną jak była. "Bitty, tak mi przykro. Muszę iść." Blado brązowe oczy podniosły się na nią. "Co się stało?" "Nic. Po prostu… Złapię dla ciebie Rhym. Posiedzi tutaj, to może obie zjecie deser?" "Dam sobie radę. Mam zamiar pójść się spakować żebym była gotowa jak przyjdzie wujek." Mary pokręciła głową. "Bitty, zanim to zrobisz, może powinnam znaleźć go pierwsza?" "Wszystko w porządku. Wie o mnie." Uspokoiła oddech. Z tak wielu powodów. "Wstąpię później i zajrzę do ciebie." "Dziękuję za zupę." Kiedy dziewczynka wznowiła jedzenie, zdawała się nie dbać o to czy ktoś się nią opiekuje czy nie – jak zwykle. I Mary, z dudniącym bólem głowy, udała się na szybkie poszukiwania nadzorczyni, która sprawowała podwójną rolę, gdyż jedna z pracujących na miejscu pracownic socjalnych była na urlopie macierzyńskim. Po wyjaśnieniu Rhym wszystkiego co się stało, Mary opuściła dom, biegnąc do Volvo. Dawna Szkoła Dla Dziewcząt Brownswick znajdowała się około dziesięciu minut drogi stąd. Pokonała ją w siedem śmigając bocznymi drogami, omijając podmiejskie zabudowy, przejeżdżając na pomarańczowym i ignorując znaki stop. Kombi nie zostało stworzone do tego rodzaju treningu, ciężkie i klocowate kiwało się podczas jazdy, ale nic sobie z tego nie robiła. I kurczę, miała wrażenie, że minęła wieczność zanim dotarła na zaniedbane obrzeża kampusu. Wyciągając telefon, zdjęła nogę z gazu i weszła do wiadomości. 57

Czytając na głos, powiedziała, "ominąć główną bramę… pojedź wokół – cholera!" Coś wyskoczyło na drogę, postać poruszała się jak szmaciana lalka, niedbale i potykając się o własne nogi skierowała się bezpośrednio na przód jej samochodu. Wciskając hamulec uderzyła człowieka – nie, to był zabójca: Krew, która rozbryzgała się na przedniej szybie była czarna jak atrament, a on poruszył się, chociaż jedna z jego nóg wyglądała na złamaną. Z walącym sercem przełknęła i wcisnęła gaz, bojąc się, że za nim są następni, ale bardziej przerażona tym co stało się z Rankhorem. Ponownie sprawdzając komórkę, skierowała się na tyły szkoły, na pas, który zabrał ją na obrośniętą krzakami polanę. Właśnie gdy zastanawiała się dokąd teraz powinna pojechać, dostała odpowiedź na pytanie. Daleko po drugiej stronie łąki, smok wyróżniał się pośród opuszczonych budynków jak coś żywcem wyjętego z kanału SyFy. Wystarczająco wysoki, aby dosięgnąć dachów, wystarczająco duży, aby przyćmić dormitoria, jak tygrys drażniący się ze swoim posiłkiem, był w pełnym trybie do ataku. Obrywając dach szopy zębami. Nie zawracała sobie głowy gaszeniem silnika. Mary wyskoczyła na zewnątrz, porzucając Volvo w parku. Gdzieś w głębi umysłu, była świadoma nierównego bap-bap-bap od latających w tle pocisków, ale nie zamierzała się tym przejmować. Co ją przyprawiało o panikę? Cokolwiek co było w tym budynku. Gdy biegła w kierunku smoka, przyłożyła dwa palce do ust i mocno dmuchnęła. Gwizd był przenikliwy, głośny jak krzyk – ale nie zrobiło to żadnego wrażenia, jakby pokryta gontem ceglana struktura go odbiła, odrzucając w bok. Ryk, który nastąpił był czymś co znała aż za dobrze. Smok był gotowy na jego Happy Meal, a przesunięcie całej krokwi było jedynym sposobem na dobranie się do pojemnika. Mary potknęła się o coś – och, Boże, to był reduktor, któremu brakowało ramienia – idąc dalej, zagwizdała jeszcze raz. I trzeci – 58

Smok zamarł, jego boki pompowały do środka i na zewnątrz, purpurowa skała lśniąca w ciemności jakby była podświetlona wewnętrznym źródłem energii elektrycznej. Czwarty gwizdek spowodował, że podniósł głowę. Spowalniając bieg, Mary przytknęła dłonie do ust. "Chodź tu! Chodź do mnie!" Jakby bestia była największym psem na świecie. Smok wypuścił chuff, a następnie dmuchnął przez nozdrza, wydając dźwięk pomiędzy poduszką pierdziawką, a zdychającym samochodowym silnikiem. "Ty, chodź tutaj!" Powiedziała. "Zostaw to w spokoju. To nie jest twoje." Smok spojrzał do tyłu na to, co było teraz niczym więcej tylko czterema ścianami i warknął podwijając czarne wargi na postrzępionych zębach, które mogłyby spowodować dentystyczny brak pewności siebie. Ale jak owczarek niemiecki przywołany przez pana do nogi, Rankhor odwrócił się od dekonstrukcyjnej robótki i ruszył w jej kierunku. Gdy smok szedł przez chwasty i jeżyny, jego wielki ciężar potrząsał ziemią tak mocno, że Mary rozpostarła ramiona dla równowagi. Ale, co wydawało się niemożliwe, to coś uśmiechało się do niej, jego makabryczna twarz była odmieniona przez radość, w którą by nie uwierzyła gdyby nie widziała jej za każdym razem będąc w pobliżu potwora. Rozciągając ramiona, przywitała potężny, spadający łeb z miękkimi słowami pochwały, kładąc dłonie na okrągłych polikach, pozwalając wdychać jej zapach i słyszeć jej głos. Kątem oka zobaczyła dwie postacie wyskakujące ze zrujnowanego budynku – jedna z nich była w pełni sprawna i biegła ciężko, a druga wsparta na silnym ramieniu, była oczywiście ranna. Nie odważyła się spojrzeć wprost, aby zobaczyć kto to był. Ich największą szansą było jej połączenie z klątwą – i to było dziwne. Tak brzydkie było to coś, tak przerażające i zabójcze mogło być…, a ona poczuła jak w jej ciele wzbiera nieprzemijająca, ciepła miłość. Gdzieś tam był jej Rankhor, złapany w pułapkę tych łusek i pojęcia związanego z odpowiedzialnością cywilną, ale bardziej niż to wszystko, kochała bestię –

59

Strzały padły z prawej strony, instynktownie krzyknęła i uchyliła głowę. Smok przejął je, odwrócił się ku strzelcom, a w tym samym czasie udało mu się zawinąć ogon wokół Mary i przytulić do swojego boku. A potem znaleźli się w ruchu. Jazda była nierówna, jak u mechanicznego byka cierpiącego na gwałtowny skok napięcia, a ona złapała się największej wypukłości, chroniąc cenne życie. Dzięki Bogu za kościstą wypukłość. Ponieważ to, co nastąpiło potem obfitowało w mnóstwo skrętów i krzyków. Najpierw były krzyki. Krzyki tak straszne i koszmarne, że chciała zakryć uszy aby je zablokować – z wyjątkiem tego, że nie ośmieliła puścić uchwytu, ryzykując wyrzucenie – W górę i na drugą stronę. Zabójca, który przeciekał jak sito, przeleciał nad bestią, a czarna krew opryskała Mary jak śmierdzący deszcz. Rzecz wylądowała jak połamana sterta – a potem nastąpiła popitka i drugi reduktor, podobnie jak pierwszy został wzięty na barki i spadł jak głaz. Och… spójrz. Bez głowy. Zastanawiające gdzie jest – Coś co było lekko okrągłe i miało twarz z jednej strony, a z drugiej strzechę blond włosów, przeturlało się w wysokiej trawie i zostało rozpłaszczone przez smoka i jego ogromne stopy… łapy… pazury… cokolwiek. Smok trzymał ją przez całą przejażdżkę do końca gry i zabawy. A mówiąc o solidnym posiłku. Na drodze za smokiem leżały ręce i nogi, jeszcze więcej głów – z rzadka jakiś tułów, gdyż chyba to było dobre jedzenie – ziemia była tym zasłana. Na szczęście, nic nie wyglądało jak Brat lub wojownik, ale och, Boże, ten smród. Miesiącami, po tym wszystkim, będzie musiała używać sprzętu do czyszczenia zatok. Tak, straciła poczucie czasu, a właśnie w chwili, gdy nie była pewna czy utrzyma się dłużej, bestia zwolniła i zatrzymała się. Przekręciła wielką głowę w prawo i w lewo. Jej ciało obracało się wokół. W poszukiwaniu. Krajobraz wydawał się pusty, nic się nie ruszało, statyczne, rozpadające się budynki, drzewa bez liści i ciemne cienie zalegające wszędzie gdzie spojrzała. Bracia wciąż byli na kampusie; nie było mowy żeby odeszli bez Rankhora. Ale, bez wątpienia, widzieli wielkiego smoka zza bezpiecznych

60

osłon. A co do zabójców? Saldo wroga zostało zmniejszone, zostali obezwładnieni albo zjedzeni. Wydawało się, że zmasowany atak się zakończył… Drogi Panie, rzeź się dokonała. Jak mieli to uprzątnąć? Na ziemi wiło się jakichś stu reduktorów, nawet jeśli byli poćwiartowani na kawałki. Mary poklepała ręką ogon u nasady. "Dziękuję, że mnie obroniłeś. Możesz mnie teraz postawić na ziemi." Smok nie był pewien czy ma kontynuować sprawdzanie pola bitwy, jego mięśnie ramion drżały, wielkie pośladki były napięte i gotowe do skoku. Chmury gorącego oddechu buchały z jego nozdrzy, rozszerzając się w chłodnym nocnym powietrzu jak część magicznego przedstawienia. "W porządku," powiedziała, głaszcząc łuski. Zabawne, mogłaby pomyśleć, że będą szorstkie, ale były gładkie i elastyczne, misternie poprzeplatane warstwy przesuwające się z każdym ruchem smoka i mieniące się wszystkimi kolorami tęczy na tle purpury. "Naprawdę, wszystko jest w porządku." Po chwili, trzymający ją ogon bestii rozwinął się i stanęła na ziemi. Szarpiąc za poły płaszcza, rozejrzała się wokół. Potem położyła ręce na biodrach i popatrzyła w górę. "Ok, wielki facecie, zrobiłeś kawał dobrej roboty. Dziękuję ci. Jestem z ciebie dumna." Gdy uradowany opuścił swoją głowę, pogłaskała jego pysk. "Jednak czas iść. Możesz pozwolić wrócić Rankhorowi?" Rzucił wielkim łbem w powietrzu, błyszcząca jak olej czarna krew pożartych zabójców spłynęła na jego gardło i tors. Kłapnął dwa razy szczęką, dźwięk spasowanych zębów i kłów zabrzmiał jakby dwa SUVY stuknęły się grillami. Ryk, który rozbrzmiał, był rykiem protestu. "Jest dobrze," wyszeptała, wstając na nogi. "Kocham cię." Smok opuścił pysk w dół i uradowany wypuścił wilgotne powietrze. A potem, tak po prostu, jego ciało się zwinęło jak zamek z piasku zmyty przez falę, jak figurka z wosku rozpuszczona po ogrzaniu. Na jego miejscu pojawił się Rankhor leżąc twarzą do ziemi, jego wspaniałe wytatuowane plecy były zgięte w pałąk, a nogi były podkurczone jakby już dokuczał mu żołądek.

61

"Rankhor," powiedziała, przykucając obok niego. "Wróciłeś, moja miłości." Gdy nie było odpowiedzi, nawet odgłosów wymiotowania, zmarszczyła brwi. "Rankhor?" Gdy położyła dłoń na jego ramieniu, wytatuowany wizerunek smoka na jego skórze ożył, przesuwając się tak, żeby jego głowa znalazła się pod jej dotykiem. "Rankhor?" Powtórzyła. Dlaczego się nie ruszał? Zwykle był zdezorientowany i obolały, ale zawsze do niej wracał, jak tatuaż bestii, po omacku zwracając się w stronę jej głosu, jej dotyku, ich połączenia. "Rankhor." Podnosząc w górę jego ramię, użyła całej swojej siły żeby położyć go płasko na ziemi. "Och… Boże!" Na jego torsie była czerwona krew. Na środku czarnej plamy po konsumpcji bestii, w centrum jego klatki piersiowej, była bardzo realna, bardzo przerażająca i szybko powiększająca się plama czerwonej krwi. "Pomocy!" Krzyknęła w eter. "Pomocy!" Bracia nadchodzili już z różnych kierunków, porzucając schronienia biegli sprintem przez pole bitwy na którym leżeli okaleczeni zabójcy. Z ich prawej strony, jak latarnia życzliwego Boga, był Manny w jego mobilnej jednostce chirurgicznej – i karetka pędziła do nich jakby pan doktor miał bardzo ciężką nogę na pedale gazu. Mary skanowała tłum w poszukiwaniu Vhrednego, który miał doświadczenie w pomocy medycznej. "Musisz mu pomóc!" Ta czerwona plama… pochodziła wprost z mostka Rankhora. Jej hellren miał mocne serce – ale to było nie do przejścia. Co się stało?

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

62

SIEDEM Vhredny był pierwszym, który dotarł do Rankhora, gdy brat wynurzył się z ciała smoka – i, do diabła, przeszedł ze złego stadium bestii do jeszcze bardziej przeklętego. Nie ruszał się, nawet nie odpowiadał swojej shellan. Jego karnacja była szara jak marmur na nagrobku i wszędzie było mnóstwo czerwonej krwi. A to był jedynie wierzchołek góry lodowej. Prawdziwy problem to jak bardzo źle było wewnątrz jego klatki piersiowej. "Pomóż mi!" Powiedziała Mary kładąc ręce na ranie i uciskając jakby próbowała zatamować wyciek. "Pomóż mu, och, Boże, V –" Dobrą wiadomością było to, że oddział ratunkowy już dał po hamulcach i Jane z Mannym wyskoczyli z pojazdu. Tak szybko jak chirurdzy wypadli w przednich drzwi karetki uderzając w ziemię, zaczęli biec z czarnymi torbami pełnymi sprzętu medycznego. "Są," powiedział V. Nie żeby ta para mogła zrobić cokolwiek. "Został postrzelony? Myślę, że został postrzelony – o, Boże –" "Wiem, chodź tu. Pozwól im spojrzeć na niego –" Mary potrząsnęła głową, walcząc z próbami jej odsunięcia. "On umiera –" "Zróbmy im trochę miejsca do pracy. Chodź." Cholera, to była jego wina. Gdyby nie stanął twarzą w twarz… ale co do chuja. Wizja była tym co wtedy miał, a to było tu i teraz: Rankhor leżał nago na plecach, jego krew była wszędzie, V obejmował spiętą i płaczącą Mary. "Pojedyncza rana postrzałowa," stwierdził V. "Prawdopodobieństwo krwawienia z mięśnia sercowego z tamponadą i wysięk z opłucnej." Boże, chciał móc zasłonić Mary uszy, gdy to mówił, ale czy już nie wiedziała co jest grane? Lekarze nie tracili ani chwili, sprawdzając narządy, gdy Ehlena wyskoczyła z tyłu karetki niosąc ze sobą nosze.

63

Vhredny pochwycił spojrzenie jego partnerki, gdy Jane słuchała rytmu w sercu Rankhora, a kiedy pokręciła głową, wiedział, bez dodatkowych słów, że wszystko co podejrzewał okazało się prawdą. Cholera. "Co oni robią?" Wybełkotała przy nim Mary. "Co zamierzają zrobić?" V przycisnął kobietę mocniej do siebie, gdy wciąż mamrotała w jego ramię, wykręcając głowę do partnera. "Pomogą mu, prawda? Zamierzają go naprawić… prawda?" Jane i Manny zaczęli rozmawiać w medycznym żargonie, a gdy Vhredny złapał sens ich słów, zamknął na krótko oczy. Kiedy znowu jej otworzył, Manny był po jednej stronie Rankhora i umieszczał rurę do drenażu płynu z okolic płuc w klatce piersiowej, a Jane wykonywała tamponadę serca za pomocą igły, która wydawała się tak długa jak jej ramię. Co było jak walenie jajami w ścianę. Zwykle, ta procedura była wykonywana ze wspomaganiem sprzętu USG, ale ona nie miała innego wyjścia jak tylko wejść na ślepo w przestrzeń międzyżebrową pomiędzy piątym lub szóstym żebrem przy sercu. Jeśli się pomyli? Jeśli posunie się za daleko? Mary szamotała się w jego ramionach. "Co oni robią?" "Zatrzymał się," szczeknął Manny. "Rankhor!" Ehlena była tam z elektrodami do defibrylacji, ale jak dobre to było w przypadku tak masywnego wykrwawienia? Do diabła, nawet jeśli rura w klatce piersiowej i igła wykonały swoje zadanie, nikt nie mógł naprawić urazu serca. Jedyna szansą przeżycia było podłączenie brata do płucoserca, aby Jane mogła odprawić swoje czary i naprawić rozdarcie albo dziurę, aby krwi było mniej w nieruchomym otoczeniu. Nagle, wszystko stało się jakby w zwolnionym ruchu, gdy Rankhor otworzył oczy, nabrał powietrza… odwrócił się do Mary. Jego blade usta zaczęły się poruszać. Mary wyrwała się w uścisku V, a on ją uwolnił, pozwalając jej do niego pójść, kurwa, to może być ostatnia szansa żeby kobieta mogła porozmawiać ze swoim partnerem. Pożegnać się z nim. Uzgodnić wszystko, aby móc spotkać się z nim po drugiej stronie. 64

Vhredny zmarszczył brwi, gdy powrócił do niego obraz jego opuszczonej matki leżącej w pościeli na łożu. Kurwa, lepiej żebyś dotrzymała tej obietnicy, pomyślał w niebiosa. Lepiej to zrób i zajmij się tą dwójką. Mary upadła na kolana przy głowie Rankhora i przyłożyła ucho do jego ust. Fakt, że personel medyczny odsunął się dla niej, ale Vhredny wiedział co to oznaczało i nie było to nic dobrego. Że bicie serca, które było monitorowane z tak bliska nie było ani trochę bardziej stabilne. Że ciśnienie krwi nie było wyższe. Że krwawienie nie ustawało. A rura i igła nie były dość głęboko. V spojrzał na Butcha, gdy glina wpatrywał się z tyłu w dramat i pomyślał o tym jak ich trzech stworzyło tak silną więź. Trójka, tak ich nazywano. Złączeni ciasno jak kleszcze i dokuczliwi jak jasna cholera, mówiąc słowami Thora. V rozejrzał się wokół. Pozostali Bracia utworzyli ciasny krąg, tworząc barierę ochrony i smutku wokół Rankhora i Mary. Żaden z wojowników nie odłożył broni, gdyż, od czasu do czasu, rozlegał się strzał kiedy wybierali ciała zabójców, które nazbyt się poruszały. Gdy Mary zaczęła mówić z miękką rozpaczą, Vhredny przeklął ponownie, gdy dotarło do niego, że nawet jeśli ich para przeżywała koniec będący skutkiem ich bycia razem, reszta z nich straci Rankhora – i Mary. Cholera, nie można było wyobrazić sobie rezydencji bez nich. Cholera, nie powinna odchodzić w ten sposób. Walić to, pomyślał, przypominając sobie swoją wizję. Nie chciał żeby to się skończyło w ten sposób. V przesunął spojrzenie na jego partnerkę, a gdy Jane tylko pokręciła głową, jego krew zamieniła się w lód. Jezus Maria, nie. Nagle przyszedł mu do głowy obraz Rankhora przy stole z piłkarzykami. Brat nie grał w tym momencie; stał z boku jedząc jakiś rodzaj burrito z Taco Bell. Trzymał jedzenie w obu dłoniach, właściwie – w drugiej miał meksykańską tortillę. Jadł je na przemian, skurczybyk konsumował około czterech tysięcy kalorii, razem z miętowo czekoladowymi lodami z ich

65

lodówki i połową ciasta czekoladowego, którą zabrał przed wyjściem z głównego domu. Hej, V, powiedział w pewnym momencie. Czy kiedykolwiek zgolisz tę sfilcowaną sierść wokół swojej jadaczki? Czy masz zamiar wyglądać jak chodząca społeczna reklama tego, czego nie robić z golarką? Tak cholernie irytujące. I nie odda swojego ostatniego jaja żeby mieć coś z tego ponownie. Nawet jeśli to tylko pożegnanie. Czas był zbyt ograniczony: bez względu na to ile go miałeś z kimś kogo kochasz, gdy nadchodził koniec, nie było go wystarczająco dużo. *** "Kocham cię," wychrypiała Mary. "Kocham cię…" Gdy pogłaskała blond włosy Rankhora nad jego czołem, jego skóra była tak bardzo zimna i dziwnie sucha. Jego pokryte krwią usta się poruszyły, ale nie miał dość powietrza w płucach by mówić – och, Boże, one były szare… jego usta zmieniały się… Mary spojrzała na Mannego. Dr Jane. Ehlenę. Wtedy napotkała oczy Braci. John Matthew. Blay i Khill. Ten ostatni wpatrywał się we Vhrednego… i ona przeraziła się odległym światłem w jego oczach. Poddali się. Wszyscy. Nikt nie spieszył się, żeby odsunąć ją z drogi, aby móc zaintubować jej partnera, albo przywrócić rytm serca elektrowstrząsami lub połamać jego żebra żeby otworzyć jego klatkę piersiową, naprawić cokolwiek co było złe aby powrócić do pracy. Rankhor wygiął się w łuk i wypluł więcej krwi. A gdy zaczął się dusić poznała nowe pojęcie przerażenia. "Znajdę cię," powiedziała mu. "Po drugiej stronie. Rankhor! Słyszysz mnie? Znajdę cię po drugiej stronie!" Zachłystywanie się i szarpanie, ból na jego twarzy, agonia grupy wokół niego… wszystko stało się krystalicznie czyste, raniąc jej oczy i uszy, wryło się w jej mózg na zawsze. I, o dziwo, pomyślała o Bitty i jej matce, i o tym co stało się w klinice. 66

Och, cholera, jeśli ona opuści tę planetę… co stanie się z dziewczynką? Kto zadba o nią tak jak ona zadbała o sierotę? "Rankhor…" Mary pociągnęła go za ramiona. "Rankhor! Nie! Czekaj, zostań tu –" Później będzie próbowała przekomarzać się dlaczego to synaptyczne połączenie miało miejsce właśnie wtedy. Zastanawiała się jak właściwie mogła o tym pomyśleć… oblewając się zimnym potem na myśl o tym, co mogło się następnie wydarzyć – i co mogło się następnie nie wydarzyć – gdyby ta błękitna błyskawica nie uderzyła o czasie. Czasami brak czegoś był prawie tak traumatyczny jak uderzenie. Ale to wszystko nadeszło potem. W chwili, gdy jej ukochany upadł, natychmiast wyczuła, że opuścił swoje ciało aby odbyć podróż do Zanikhu… nagle, bez powodu o którym mogła pomyśleć, warknęła, "Połóż go na boku! Zrób to!" Zaczęła ciągnąć go sama, ale bez rezultatu – był zbyt ciężki i nie mogła dobrze chwycić jego tułowia. Patrząc w górę, skinęła na Braci. "Pomóżcie mi! Kurwa, pomóżcie mi!" V i Butch rzucili się do niej w dół i ułożyli Rankhora na prawym boku. Wyginając się w łuk przy jej partnerze, wzdrygnęła się na ułamek sekundy. Jaskrawe kolory tatuażu smoka bladły, jakby ich blask był barometrem stanu zdrowia Rankhora. Skupiając się ponownie, położyła dłonie na postaci bestii – i, Boże, nienawidziła jak spowolniona była reakcja. "Chodź ze mną," powiedziała natarczywie. "Potrzebuję żebyś ze mną poszedł." To było szalone, pomyślała, gdy powoli przesunęła dłonie wokół torsu Rankhora – ale coś ją prowadziło, jakiś rodzaj woli, która z pewnością nie należała do niej. Nie chciała się spierać, jednakże, wizerunek bestii podążał za jej dotykiem – i to było dziwne: dopiero kiedy dotarła do jego żeber, zdała sobie sprawę z tego co robi. Szalone, pomyślała ponownie. Totalnie szalone. Och, to nie było tak, że smok został przeszkolony w medycynie ratunkowej – a tym bardziej w kardiochirurgii. Ale to jej nie powstrzymało.

67

"Pomóż mi," wydusiła do bestii. "Och, proszę… dowiedz się, pomóż mu, uratuj go… uratuj siebie przez uratowanie jego." Ona po prostu nie mogła pozwolić odejść Rankhorowi. Nie było ważne w tych ostatnich kilku chwilach, kosmicznych dla nich obojga, że Pani Kronik sprawiła, że nie musieli martwić się o jakikolwiek rodzaj separacji. Zamierzała spróbować go uratować. Współpracując z nią, bracia ponownie ułożyli go płasko na plecach, a łzy Mary spadały na nagą pierś jej partnera, gdy przesuwała dłonie wokół pozornie małego otworu po prawej stronie jego mostka. Boże, czuła jakby rany były wielkości grobu. "Po prostu to napraw… jakoś, proszę… proszę…" Tatuaż zatrzymał się tam gdzie ona. "Napraw go…" Czas zwolnił do pełzania, a ona patrzyła, poprzez załzawione oczy, w dół na klatkę piersiową Rankhora, czekając na cud. Gdy mijały minuty, a ona przesiadła się do emocjonalnie nędznego samolotu, któremu bliżej było do totalnej paniki, znacznie gorszej niż totalne przygnębienie i wielkiej jak dwie galaktyki, przypomniała sobie co Rankhor powiedział o godzinach spędzonych przy jej łóżku w szpitalu, wiedząc, że umrze, niezdolny do zmienienia czegokolwiek, zagubiony nawet, gdy wiedział gdzie fizycznie znajdowało się jej ciało. Było tak jakby grawitacja już mnie nie trzymała, powiedział, i przygniatała w tym samym czasie. A potem mogłem zamknąć oczy i twoje serce mogło się zatrzymać. Wszystko o czym mogłem myśleć to, jakiś moment w przyszłości, w którym wyglądasz w ten sposób przez wieczność. I jedyne co wiedziałem z całą pewnością, że nigdy nie będę taki sam, ale nie w dobrym znaczeniu… ponieważ będę za tobą tęsknił bardziej niż za czymkolwiek innym w moim całym życiu. A potem Pani Kronik zmieniła wszystko. Teraz tu była Mary… walcząc, aby utrzymać go przy życiu. I dlaczego – kiedy tak naprawdę zadała sobie to pytanie – czuła, że jest źle, wszystko źle, ale ona nie zamierzała przestać. W pierwszej chwili, nie zarejestrowała błysków ciepła w środku wszystkich swoich emocji. Zbyt dużo działo się w jej umyśle, a zmiana 68

temperatury była subtelna. Wkrótce jednak nie można było ignorować ciepła. Mrugając oczami, spojrzała w dół na swoje dłonie. Nie miała odwagi ich zabrać i sprawdzić co dzieje się pod spodem. "Rankhor? Rankhor… zostajesz z nami?" Bardzo szybko ciepło stało się bardzo intensywne, promieniując na jej ramiona i ogrzewając powietrze, którym oddychała, gdy pochylała się nad partnerem. A potem poczuła bicie, jakby bestia kręciła się dookoła – Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, Rankhor otworzył usta, biorąc gigantyczny oddech i szarpnął tułów z ziemi, popychając ją na tyłek. Gdy jej ręce odsunęły się, ukazał się tatuaż i był… Wizerunek smoka stracił swoje kontury, jego kolory wirowały razem, ale pozostały wyraźne, jak na jednej z tych staroświeckich wirujących rzeczy na targu, gdy była mała. Nie widziała już rany postrzałowej. Nastąpiło grupowe westchnienie, potem seria co-do-kurwy-nędzy, a później alleluja wypowiedziane z bostońskim akcentem. "Mary?" Wydusił w zamieszaniu. "Rankhor!" Zanim do niego dotarła, zaczął spazmatycznie kaszleć, głowa poleciała mu do przodu, rozdęty brzuch się zacisnął, szczęka się wydłużyła. "Co jest z nim nie tak?" Powiedziała Mary, przesuwając się do przodu, nawet jeśli nie mogła w żaden sposób pomóc. Cholera, lekarze wyglądali na równie zdezorientowanych, a byli tymi z tytułami dr przed nazwiskami – Rankhor wykasłał cholerny pocisk na zewnątrz. Wprost do jej ręki. Z ostatnim wielkim kaszlnięciem coś wyfrunęło z jego ust, a ona odruchowo złapała spiczasty kawałek ołowiu – a Rankhor zaczął ponownie głęboko oddychać, tak łatwo jakby wcześniej nie przydarzyło mu się nic złego. Obracając rzecz na dłoni, zaczęła się śmiać. Nie mogła się powstrzymać. Ustawiając kulkę pomiędzy kciukiem, a palcem wskazującym, uniosła go do góry dla Braci, lekarzy i wojowników – ponieważ Rankhor był wciąż 69

oślepiony. I wtedy usiadła okrakiem na wyciągniętych nogach jej partnera i ujęła w dłonie jego twarz. "Mary…?" Zapytał. "Jestem tutaj." Pogładziła go po włosach. "Tak jak ty." Natychmiast jeszcze bardziej się uspokoił, rozciągając usta w uśmiechu. "Moja Mary?" "Tak… Jestem tu." A potem, mój Panie, zapłakała tak mocno, że była oślepiona tak jak on. Ale to nie miało znaczenia. W jakiś sposób bestia wykonała robotę – "Mary, ja…" "Wiem, wiem." Pocałowała go. "Kocham cię." "Ja też, ale będę rzygał." I z tymi słowy, odsunął ją delikatnie z linii ognia, odwrócił się na bok i zwymiotował wszystko na shitkickersy Vhrednego.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

70

OSIEM To był świetny sposób by wrócić ze świata martwych. Kiedy Rankhor rozrzucił już wszędzie swoje ciasteczka, jego mózg był jak jajecznicaDobra, to nie był dobry pomysł, aby myśleć o jajach w jakiejkolwiek postaci. Ewakuacja numer dwa z jego brzucha przejęła jego ciało, skręcając go od stóp do głów, a kiedy pozwolił swoim wnętrznościom przemówić, usłyszał nad sobą suchy głos V. "To nie moja noc," mruknął Brat. "Nie moja noc jeśli chodzi o rzyganie". Huh? Pomyślał Rankhor zanim to się skończyło. Wszystko na czym tak naprawdę mu zależało, pomijając fakt, że znów mógł oddychać i mówić, była jego Mary. Wyciągając rękę, ponownie poszukał z nią kontaktu, a ona chwyciła jego dłoń od razu, ściskając ją, trzymając zarówno kojąco jak i dodając mu energii. W chwili kiedy się połączyli, jego zamieszanie zaczęło znikać. Nie, to nie dokładnie było tak. Nie miał pojęcia, jak udało mu się przejść od drzwi Pustki, stanąć twarzą w twarz przed wyborem, którym był oszołomiony, był umierający... jakoś wrócić z powrotem do własnego ciała i usłyszeć najdoskonalszy głos jego Mary, jasny jak dzień, bez strachu i bólu. Żadna z tych tajemnic nie została wyjaśniona, ale miał to w dupie. Dopóki jego Mary z nim była? Reszta była gównem"Ranny?" Wypalił. "Czy ktoś jest ranny?" Gdyby bestia"Wszyscy są w porządku," powiedziała. "Przepraszam za mdłości." Boże, poimprezowy blacout był okropny ale przejmował go każdej nocy i dwa razy w niedziele jak mawiały człowieki. "Przepraszam-"

71

"Rankhor, musimy zabrać cię do RV. I nie, nie mam zamiaru cię opuszczać - Jane właśnie sprawdza twoje funkcje życiowe, a potem musimy się stąd wydostać. Tu nie jest bezpiecznie." Och, tak. Byli w kampusie, na polu bitwy, bez wątpienia ukryciNagle, wszystko do niego wróciło. Kłótnia z V... głupie wybiegnięcie przed czasem... Pocisk w jego sercu. Wolną ręką, uderzył w swoją pierś, sięgając tam by znaleźć dziurę, poczuć krew - i stwierdzić, że choć była tam lepka wilgoć... nie było dostrzegalnej rany. Tylko dziwna bruzda w centrum, która zdawała się świecić gorącym blaskiem ognia. I wtedy zaczęło go swędzieć. Począwszy od obszaru nad sercem, przesuwając się wokół, nad żebra po jednej stronie, łaskocząc pod pachą, przenosząc się na środek pleców. To była bestia, wracająca na swoje miejsce. Ale dlaczego? "Mary", powiedział nic nie widząc. "Mary...?" "Wszystko dobrze - po prostu wyjdźmy stąd razem, a kiedy będziemy bezpieczni, wszystko ci wytłumaczę albo przynajmniej powiem to, co wiem." Przez następną godzinę, jego shellan dobrze wywiązywała się z tej obietnicy - jakby miała kiedykolwiek kogoś zawieść? Przebywała obok niego przez każdy cal drogi, od chwili, kiedy został podniesiony na noszach, poprzez ostrą jazdę RV z Mannym... od wyboistej drogi ewakuacji przy zarośniętym kampusie do gładniej jazdy po utwardzonych drogach autostrady... od przystanków przy systemie bezpieczeństwa, który chronił ośrodek szkoleniowy Bractwa... do przyjazdu i przenoszenia do pokoju w klinice. Podróż go wyczerpała, ale większość drogi spędził wyrzygując części reduktorów i dławiąc się smakiem ich czarnej krwi. I to było zabawne: Zazwyczaj, cierpiał przez te następstwa, wkurzony i gotowy aż cierpienie się skończy. Dzisiejszej nocy? Był tak cholernie wdzięczny, że żyje, że nie obchodziła go najgorsza na świecie grypa żołądkowa / zatrucie pokarmowe / choroba morska, czy co się działo. Umrzesz kurwa tej nocy! 72

Cholera, Vhredny zawsze miał rację. Poza tym, że Rankhor jakoś mimo przepowiedni, pobity wrócił z powrotem z Zanikhu: Z jakiegoś powodu, jakimś cudem, wrócił - nie sądził, że to z powodu tego, że Pani Kronik uczyniła go niezniszczalnym. Wygrał już los na egzystencjalnej loterii, kiedy uratowała jego Mary, a poza tym w ciągu ostatnich kilku lat, Matka Rasy była tak oderwana od tego wszystkiego, jak stuknięty stary krewny, którego szybko odstawiłeś, w każdym razie, dzięki bardzo. Więc jego Brat się mylił? Krótka odpowiedź na to była yup, zważywszy na to, że Rankhor obecnie leżał w szpitalnym łóżku, a nie na jakiejś chmurze w niebie. Ale dlaczego? "Proszę", rzekła Mary. "Mam to, czego potrzebujesz." Prawda na tak wielu poziomach, pomyślał i odwrócił głowę w stronę dźwięku jej głosu. Kiedy seria pęcherzyków połaskotała go w nos, wzdrygnął się z ulgą. Plum-plum, fizz-Fizz, kurwa, tak. "Dziękuję," wymamrotał, ponieważ bał się, że jeśli będzie próbował powiedzieć więcej ponownie zwymiotuje. Wypił wszystko, co było w szklance i opadł na poduszkę - a potem dźwięk odstawianej pustej szklanki przez Mary i jej ciężar na materacu sprawił, że szarpnął się z jakiegoś głupiego powodu. "Widziałem Zanikh", powiedział cicho. "Naprawdę?" Wydawała się, drżeć, a łóżko przekazywało te subtelne drżenie. "Strasznie to słyszeć. Jak było?" Skrzywił się. "Biało. Wszystko było białe, ale nie było żadnego źródła światła. To było dziwne." "Znalazłabym cię, wiesz o tym". Wzięła głęboki oddech. "Jeśli byś nie wrócił, znalazłabym cię... Nie wiem jak, ale bym to zrobiła." Wydech wydawał się trwać dla niego przez całe życie. "Boże, musiałem to usłyszeć." "Myślałeś że jest inaczej?" "Nie. No, z wyjątkiem tego, że zastanawiałem się, czy to jest możliwe. Musiałaś myśleć tak samo, inaczej nie starałabyś się tak mocno, żeby mnie uratować." 73

Nastąpiła chwila ciszy. "Tak", szepnęła. "Chciałam cię uratować." "Cieszę się, że się udało". Naprawdę się cieszył. Szczerze. "Ja, ach..." "Wiesz, że tak bardzo cię kocham, Rankhor". "Dlaczego to brzmi jak wyznanie?" Zmusił się do uśmiechu. "Tylko żartuję." "Nienawidzę śmierci." Ok, coś było na rzeczy. I nie chodziło tylko o niego. Wydawała się dziwnie... pokonana, na co nie miał wpływu fakt, że przeciągnęła żałosny tyłek swojego hellren z powrotem od progu śmierci. Dosłownie. Rankhor sięgnął po jej dłonie, a kiedy je chwycił, drżały. "Co stało się jeszcze dzisiaj wieczorem? A o tym mi nie mówisz. Wyczuwam twoje emocje." Nie mógł ich jednak wyczuć nosem. Wciąż miał zbyt dużo smrodu reduktorów w nosie i w swoim przewodzie pokarmowym. "To nie jest tak ważne, jak ty." Poruszyła się i pocałowała go w usta. "Nic nie jest tak ważne, jak ty." Gdzie jesteś? Zastanawiał się. Moja Mary... gdzie się podziewasz? "Boże, jestem zmęczony," powiedział w nastałej ciszy. "Czy chcesz, żebym sobie poszła, żebyś mógł się przespać?" "Nie" Rankhor zacisnął dłonie i czuł, jakby próbował przywiązać ją do siebie. "Nigdy." *** W ciszy szpitalnej sali, Mary studiowała twarz Rankhora, jakby próbując ponownie ją zapamiętać. Tą twarz znała tak cholernie dobrze, że została trwale wyryta w jej mózgu. Faktycznie nie rozwodziła się nad tą całą nieludzką urodą. Szukała jakiejś odwagi wewnątrz siebie. Lub czegoś. Można by pomyśleć, biorąc pod uwagę jej zawód, że powinna się lepiej odnaleźć w takiej sytuacji. Powiedz mu, pomyślała. Powiedz mu o Bitty i matce, i fakcie, że to spieprzyła i czuje się jak nieudacznik.

74

Kłopot polegał na tym, że ta cała paplanina, wydawała się tak samolubna, zwłaszcza, że on omal nie umarł godzinę temu: To było jak podbiegnięcie do kogoś, kto był poszkodowany w poważnym wypadku samochodowym i wyjaśnianie, że twoja noc też była do bani, bo dostałeś mandat i złapałeś gumę. "Absolutnie bym przyszła i cię znalazła w jakiś sposób". Kiedy powtórzyła te słowa, które już powiedziała, wiedziała, że on trafił w sedno, bo czuła się tak, jakby miała coś do wyznania. "Naprawdę. Przyszłabym." Świetnie, teraz to ją bolał brzuch. Z wyjątkiem tego, że Boże, jak miała mu powiedzieć, że walczyła tak ciężko, aby go uratować nie z powodu ich związku, czy Braci i tragedii, jaką spowodowałaby jego strata dla wszystkich domowników, ale ze względu na kogoś zupełnie innego? Nawet jeśli ten ktoś inny i wszystkie problemy były niewątpliwie szlachetnym powodem? Nawet jeśli ta inna osoba była dzieckiem niedawno osieroconym przez świat? To wydawało się po prostu, jak zdrada ich i ich wspólnego życia. Kiedy znajdziesz prawdziwą miłość, kiedy otrzymasz ten dar, nie podejmujesz decyzji o życiu lub śmierci na podstawie sytuacji innych osób lub ich problemów. Chyba, że to było twoje dziecko, oczywiście – a Bóg wie, że ona i Rankhor nigdy, przenigdy nie będą mieć dzieci. Dobrze, auć. To bolało. "Co bolało?" Zapytał Rankhor. "Przepraszam. Nic. Przepraszam - to po prostu była długa noc." "Znam to uczucie." Puścił jej ręce i wyciągnął ogromne szerokie ramiona, mięśnie na jego skórze rzucały ostre cienie. "Chodź, połóż się. Pozwól mi poczuć się mężczyzną, zamiast sztuką mięsa, chcę cię potrzymać." "Nie musisz mnie prosić dwa razy." Rozciągając się na łóżku obok niego, położyła głowę na jego klatce piersiowej, tuż nad jego mostkiem i wzięła głęboki oddech. Kiedy w powietrzu rozkwitł zapach ciemnej przyprawy jego wiązania, zamknęła oczy i starała się uwolnić od tych wszystkich chaotycznych oskarżeń, które przewracały się wewnątrz jej czaszki, cyrkowych klaunów, w których nie znalazła żadnej rozrywki.

75

Na szczęście, kontakt ze skórą Rankhora, ciepłem jego ciała, jego witalnością, był niezbędny, jak Valium bez skutków ubocznych. Napięcie powoli ją opuściło i ci dranie z czerwonymi nosami, kiepskimi perukami i durnymi butami odeszli w siną dal. Nie ulegało wątpliwości, że wrócą. Nie mogła jednak martwić się nimi właśnie teraz. "Znowu bije tak mocno " mruknęła. "Kocham dźwięk twojego serca." Bardzo podobało jej się również ciągłe unoszenie i opadanie jego potężnej piersi. A widok tej całej gładkiej skóry, tych wszystkich dużych, ciężkich mięśni nie był zły. "Jesteś tak duży," powiedziała, wyciągając rękę by go objąć i nie mogąc tego dokonać. Chichot, który przetoczył się przez niego był trochę wymuszony. Ale wszedł w to "Tak? Powiedz mi jak duży jestem." "Jesteś bardzo, bardzo duży." "Tylko moja klatka piersiowa? A może myślisz o... innych miejscach?" Dobrze znała ten niski głos... była całkowicie świadoma tego, gdzie zawędrował w myślach jej mąż – wystarczająco się upewniła, kiedy spojrzała trochę bardziej w dół, na jego ciało przykryte kocem. Każdy cal był wyraźnie wciąż sprawny, mimo doświadczenia z pogranicza śmierci, czy nie. Zwłaszcza pewne trzydzieści centymetrów (O FUCK!!!!! :D). Daj albo bierz. Jej wzrok powędrował do drzwi i chciała by były zamknięte. Tak wiele osób z obsługi medycznej kręciło się wokół - w porządku, tylko trzy. Ale kiedy chcieli mieć trochę prywatności, te trzy osoby to i tak zbyt wiele. Kiedy Rankhor poruszył biodrami, coś pogrubiało pod kołdrą, co sprawiło, że przygryzł dolną wargę, a Mary poczuła jak jej ciało odpowiedziało przypływem gorąca. Boże, nienawidziła dziwnego dystansu, który pojawił się między nimi, ten subtelny brak połączenia, który poczuła przez chwilę: mimo że ich miłość się nie zmniejszyła, wydawało się, że utracili kontakt ze sobą..., mimo faktu, że mówili kocham cię w odpowiednim czasie i spali w tym samym łóżku i nie wyobrażała sobie bycia w innym miejscu z kimś innym.

76

Chociaż jeśli pomyśleć o tym, to kiedy ostatni raz mieli wspólną wolną noc, albo chociaż jedno z nich? Rankhor był zajęty wojną i atakami na Ghroma i jego tron, a od chwili gdy Bitty i jej matka przybyły do Azylu, Mary była zaabsorbowana pracą, nawet kiedy technicznie była po pracy. Cholera, zamartwianie się o Bitty i Annalye nie opuszczało jej nawet podczas snu. W rzeczywistości, myślała o dziewczynce prawie codziennie. Zbyt często, pomyślała Mary. Zbyt długo, kiedy ona i Rankhor skupiali się na sobie. Więc, tak, mimo że to był plaster, który bez wątpienia miał charakter tylko tymczasowy i mimo, że byli w miejscu publicznym, yup, bez względu na fakt, że Rankhor wcześniej umarł... Mary przesunęła rękę pod kołdrę i powoli przeniosła dłoń na umięśniony brzuch swojego męża. Rankhor syknął i jęknął, a jego miednica znowu się uniosła, wyprostował ramiona, tak aby mógł chwycić boki łóżka. "Mary... Pragnę cię..." "Cała przyjemność po mojej stronie." Jego podniecenie było grube i długie, a kiedy chwyciła je, delikatność i dźwięki jakie słyszała z jego gardła, sposób w jaki zapach jego wiązania rozprzestrzeniał się, były dokładnie takie jakich oni potrzebowali. To wszystko było tylko dla nich; nic więcej nie było mile widziane, jej praca, ani jego, jej zmartwienia, jego stres. W tym względzie, seks był jak najlepsza ściereczka na świecie, zabierał kurz i inne śmieci normalnego życia, które tłumiły ich połączenie, pozostawiając miłość jaką do siebie żywili, świeżą, jak zawsze. "Usiądź na mnie" zażądał Rankhor. "Zdejmij ciuchy i usiądź na mnie." Mary spojrzała na sprzęt medyczny, który był na całym jego łóżku i chciała przekląć. "Co z tym sprzętem? Sprawy zaczynają nabierać tempa." "Weeeeeeeeeeeell, bo zaczynam być naprawdę podekscytowany." "Jeśli będziesz bardziej-" Jak na zawołanie, alarm monitora serca zaczął piskliwie wyć. I w chwili, gdy Mary wyciągnęła rękę spod koca, do pomieszczenia wpadła Ehlena. "W porządku" powiedział Rankhor do pielęgniarki ze śmiechem. "Czuję się dobrze, zaufaj mi."

77

"Po prostu przyszłam sprawdzić-" wtedy Ehlena się zatrzymała. I uśmiechnęła. "O." "Tak, och." Rankhor miał czelność kłamać, jak lew który został nakarmiony. Nawet mrugnął w kierunku Mary. "Więc myślisz, że może uda nam się odłączyć mnie na trochę?" Ehlena zaśmiała się i pokręciła głową, kiedy zresetowała urządzenie. "Nie ma mowy. Nie do czasu, kiedy uzyskasz większą stabilizację pod pasem." Rankhor pochylił się i szepnął do Mary: "Chcę cię z powrotem pod moim pasem. To jest to, czego potrzebuję." Pielęgniarka ruszyła do drzwi. "Jestem na dole jeśli będziesz mnie potrzebował. Muszę popracować." Rankhor zmarszczył brwi. "Przy kim?" "Było kilka urazów. Nic poważnego, nie martw się. Trzymaj się, wy dwoje się trzymajcie, okay?" "Dzięki, Ehlena." Mary kiwnęła do niej. "Jesteś najlepsza." Gdy drzwi się zamknęły, Rankhor zniżył głos. "Odłącz mnie". "Co?" "Albo ty to zrobisz, albo ja to zrobię, ale potrzebuję cię teraz." Kiedy Mary nie wykonała żadnego ruchu, Rankhor zaczął na ślepo macać urządzenie, pukał w komputer na statywie, który wyglądał jakby kosztował więcej niż dom. "Rankhor!" Mary zaczęła się śmiać, gdy chwyciła jego ręce i pociągnęła je z powrotem. "Daj spokój-" Następną rzeczą, jaką zrobił to podniósł ją do góry nad swoje biodra i posadził prosto na szczycie swojej erekcji. I yup, jak tylko jej waga zrobiła swoje sprawa bip-bip-bip zaczęła przyspieszać jeszcze raz. "Możesz podłączyć mnie z powrotem tak szybko, jak skończymy", poinformował ją. "I nawet jeśli to będzie poświęcenie, jeśli chcesz zrobić mi tylko ręką, zadowolę się tym teraz, a poczekam na ciebie, trochę później. Ale już raz dzisiaj byłem bliski śmierci - nie sprawiaj by twój hellren umarł czekając". Mary uśmiechnęła się do niego. "Ty mnie zabijasz." "A mogłabyś się położyć? Proszę?" 78

Pokręciła głową, pomimo faktu, że nie mógł jej zobaczyć. "Ty po prostu nie przyjmujesz odmowy, prawda?" "Jeśli chodzi o ciebie?" Rankhor spoważniał, jego niebieskie oczy patrzyły ślepo w nią, jego piękna twarz spochmurniała. "Jesteś jak moja siła i moja słabość, moja Mary. Więc o czym mówisz? Chcesz mieć całą moją noc? I przypominam... wcześniej umarłem w twoich ramionach. " Mary wybuchła śmiechem, a kiedy opadła na niego, położyła głowę na jego karku. "Tak bardzo cię kocham." "Ahhhh, to właśnie chciałem usłyszeć." Wielkie ręce gładziły ją po plecach. "Więc co to będzie, moja Mary?"

Tłumaczenie: Fiolka2708

79

DZIEWIĘĆ Obserwacja z cienia nie była normalnym działaniem Xcora, syna nikogo. Jako samozwańczy wojownik i oszpecony de facto lider zdradzieckiej grupy socjopatów, więcej działał. Najlepiej ze swoimi kosami. Albo nożem. Pistoletem. Jego pięściami. Kłami. Może i nie był potomkiem Khrwiopija, jak niegdyś wierzył, ale został wychowany przez najbardziej okrutnych wojowników – i tych brutalnych lekcji, których udzielono mu w wojskowym obozie przy pomocy nadzianej szpikulcami rękawicy nauczył się dobrze. Atakuj zanim zostaniesz zaatakowany pierwszy, była najważniejszą ze wszystkich zasad. I miała stać się jego główną zasadą działania. Jednak nastały czasy, gdy były potrzebne pewne neutralne akcje, stojące w sprzeczności z wewnętrznym wrodzonym instynktem, i gdy ukrywał się za spaloną skorupą samochodu w newralgicznej alejce w najgorszej części Caldwell, sam się powstrzymywał. Z przodu, stojąc tuż poza plamą światła rzucanego przez brudne trzydziestoletnie lampy, trzech zabójców wymieniało fanty; para plecaków została wymieniona na pojedynczą torbą na ramię. Z tego co zauważył ostatnio na ulicach, był przekonany, że jeden pakunek zawierał gotówkę, a drugi czarnorynkowy proszek w różnych wstrzykiwanych odmianach. Biorąc wdech, posortował i skatalogował zapachy. Trio musiało dopiero co wyblaknąć, ich ciemne włosy i brwi sygnalizowały świeżą rekrutację do Korporacji Reduktorów – i oczywiście, to wszystko na co się natknęli w Nowym Świecie. Odkąd on i jego banda drani odbyli podróż przez ocean ze Starego Kraju, jedyny wróg, którego spotkali to byli świeżo powołani, przeważnie marnej jakości, zabójcy. Raczej żałosne. Ale niedostatek jakości był rekompensowany ilością.

80

I zabójcy znaleźli sobie nowe przedsięwzięcie biznesowe, czyż nie. Ta konkretna trójka jednak nie będzie wchodzić dalej w narkotyki. Tak szybko jak tylko skończą swoją małą wymiankę, zamorduje ich – Zabrzmiały trzy różne dźwięki dzwonków telefonicznych, wszystkie przytłumione i Xcor zarejestrował je tylko dzięki ostremu słuchowi. Od tego momentu sprawy potoczyły się szybko. Po tym jak wszyscy odczytali swoje wiadomości, przez chwilę się spierali, a potem rzucili się do klocowatego pojazdu, srebrnego z zewnątrz, który był oznakowany zdjęciami taco i pizzy. Jako analfabeta nie umiał przeczytać napisów. Jako wojownik przeklął, że jego cele zamierzały się ulotnić. Gdy pojazd przeturlał się obok niego, Xcor zamknął oczy i zmaterializował się na jego dachu, znajdując miejsce w którym się usadowił dzięki zapadniętemu miejscu po jakiejś wentylacji. Bez względu na to dokąd jechali zabójcy albo z kim chcieli się spotkać, jeśli ich pokona, będzie mógł odejść niezauważony. Prawdziwe słowa, jak się wkrótce przekonał. Fakt, że kierowca udał się w kierunku rzeki Hudson, nie był zbyt zaskakujący. Biorąc pod uwagę artykuły, którymi handlowali, można było się łatwo domyślić jakiegoś konfliktu, zbrojnego lub innego, jakiejś potrzeby wzmocnienia terytorium poniżej mostu – albo to było coś z Bractwem. Ale niestety, zjełczała betonowa dżungla nie była ich celem. Wkrótce wjechali na zjazd i na autostradzie wzrosła prędkość tak, że musiał ułożyć i zabezpieczyć swoje ciało przed wiatrem, owijając ramiona wokół podstawy szybu by móc się łatwo trzymać. Jazda była szorstka, pomimo, że nie jechali po nierównym terenie, raczej na skutek zimnego wiatru i prędkości. Niedługo potem był następny zjazd, a prędkość zmalała tak, że mógł podnieść głowę i zidentyfikować podmiejską część mieszkalną na północy. Ten zaludniony obszar nie był ostatni. Wkrótce zaprezentowały się bardziej wiejskie tereny. Nie, to był bardziej park. Nie… to było coś innego.

81

Kiedy w końcu lewa strona zmieniła się w jakiś rodzaj własności, nie był w stanie powiedzieć gdzie był. Raczej dużo pustej, zarośniętej ziemi… raczej dużo opuszczonych budynków. Szkoła? Tak, pomyślał. Ale to miejsce nie było już dla ludzi. Powietrze było przesycone zapachem zabójców do tego stopnia, że jego ciało zareagowało na warstwy smrodu strzałem adrenaliny, instynkt się rozpalił i był gotowy do walki – Pierwsi okaleczeni zabójcy byli rozrzuceni w grubych zaroślach, a gdy pojazd jechał dalej, pojawiało się ich więcej i więcej. Zamykając oczy, uspokoił się i zmaterializował na płaskim dachu pięciopiętrowego budynku z przodu, gdzie truck ostatecznie się zatrzymał. Stąpając ostrożnie po opadłych gałęziach i zbiorowiskach gnijących w kałużach wody liści, Xcor poszedł w stronę krawędzi. Prawdziwą skalę zmasowanego ataku, jaki musiał tu mieć miejsce, na Korporację Reduktorów, ukazywał plac w centrum kampusu: Wielki pokos zdeptanych traw i drzew był usłany częściami ciał, na wpół martwymi zabójcami i falą czarnej, oleistej krwi Omegi. To było jak scena z Piekła. "Bractwo," rzucił na wiatr. To było jedyne wyjaśnienie. I gdy zastanawiał się jaka była strategia ataku, zazdrościł im tego prezentu jaki mieli w postaci bitwy. Jakżeby chciał żeby to było dla niego i jego żołnierzy – Xcor odwrócił się gwałtownie. Coś się poruszyło na dachu za nim. Rozmawiając. Klnąc. W ciemności i zupełnej ciszy wysunął stalowe ostrze z olstra na piersi i opadł na uda. Przesuwając się do przodu w zimnych podmuchach wiatru, tropił dźwięki i badał powietrze. To był człowiek. " – nagrania! No! Mówię ci, to jakieś gówno!" Xcor podniósł się za szczurem bez ogona, pozostając niewidzialnym dla człowieka mówiącego przez telefon. "Jestem na dachu – złapałem pierdolone gówno na video! Nie, Chooch, T.J. i Soz uciekli, ale ja przyszedłem tutaj – to był smok – co? Nie, Jo, dziś rano przyniósł LSD – nie! Jeśli to wspomnienie, to dlaczego teraz mogę umieścić to na YouTube?" 82

Xcor uniósł nóż nad jego ramieniem. "Nie! Jestem poważny i – " Człowiek zamilkł, gdy Xcor uderzył go w tył głowy rękojeścią broni. I gdy ciało stało się wiotkie i opadło na bok, Xcor chwycił telefon i przyłożył do swojego ucha. Żeński głos mówił, "Dougie? Dougie! Co się stało?" Xcor zakończył połączenie, wsadził telefon do swojej kurtki i wychylił się nad krawędzią dachu. Trzech zabójców z którymi tu przyjechał, nie odeszło daleko od trucka. To co ich otaczało, wprawiło ich w osłupienie, nie sposób było określić rozmiar strat. Najlepszym będzie zwrócić się do nich zanim uciekną. Przechodząc nad nieprzytomnym facetem, zeskoczył z budynku, dematerializując się gdy upadł i formując na ziemi zanim mógł się rozbić i zginąć. Zabójcy go widzieli i to było dokładnie to czego chciał. To czyniło zabicie ich większym wyzwaniem. Gdy tych trzech rozpoczęło wyścig z powrotem do samochodu, uniósł się pionowo nad jednym, dźgając go w pierś i odsyłając do Omegi w olśniewającym błysku i pop! Potem, rzucił się do przodu, chwytając drugiego wokół ramion, podcinając równowagę i tnąc gardło zanim zdążył upaść w bok. Trzeciego złapał za włosy, gdy próbował wskoczyć do samochodu od strony kierowcy. "Nie, kolego," warknął, zwalając to coś z nóg. "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego." Zabójca wylądował płasko na plecach i zanim zdążył odpowiedzieć, Xcor posłał swój but w jego twarz, miażdżąc strukturę kości, zniekształcając rysy i zmieniając oczy w płynne baseny. Xcor spojrzał przez ramię. Nieprawdopodobne, aby Bractwo zostawiło cały ten bałagan żeby znaleźli to ludzie. Nawet jeśli kampus był opuszczony, wkrótce, przypadkowy młodociany Homo Sapiens naruszy niechlujny krajobraz. Tak jak zrobił to ten na dachu. Coś musiało się wydarzyć w trakcie walki. Krytyczny uraz, wykluczający sprzątanie, przynajmniej w krótkim czasie – Xcor nigdy nie zobaczył kto nadszedł. Nigdy nie usłyszał. 83

W jednej chwili był w pełni świadomy swojego otoczenia. A następnie ktoś lub coś załatwiło go jak on tego człowieka na dachu. Nie miał nawet czasu na ostatnią myśl, tak decydujący był ten cios w głowę. *** Vhredny obniżył ramię powoli, patrząc w dół na ogromnego samca, który właśnie upadł przy jego skopajdupach. Wtedy natychmiast wyciągnął broń, ujmując ją oburącz i obracając się wokół własnej osi. "Jesteście chłopcy, prawda?" Powiedział pod nosem. "Prawda, matkojebcy? Gdzie jesteście?" Nie było mowy żeby Xcor, przywódca Bandy Drani, przybył tu sam. Nie ma kurwa mowy. V nie był aż takim szczęściarzem. Z wyjątkiem tego, że nic na niego nie wyskoczyło. Nikt nie odpierał ataku. Nikt nie wybiegł z budynku lub zza drzewa z bronią, strzelając. Wszystko co było to tylko części ciał zabójców i ich tułowia na ziemi, zimny wiatr uderzający go w twarz i dużo spokoju. Gwizd z lewej strony powiadomił go o pozycji Butcha. I wtedy rozległ się następny z prawej. Trzeci z przodu. V odgwizdał i bracia nadbiegli zewsząd. Zatrzymując swoje oczy na Thorze, tak szybko jak znalazł się w zasięgu, V wycelował pistolet bezpośrednio w odzianą w skóry pierś. "Stop. Właśnie tam." Thor zatrzymał się na krótko. Podniósł dłonie. "Co ty do cholery robisz?" "Butch, odwróć go," zazgrzytał V, wskazując na wampira u swoich stóp. Thor natychmiast zobaczył kto to był, jego ręce opadły, a kły były gotowe i obnażone. "Teraz już wiesz," mruknął Vhredny. "Wiem, twoim prawem jest go zabić, ale nie możesz. Żebyśmy się zrozumieli. Nie zrobisz tego tutaj, okay."

84

Thortur warknął. "Nie ty o tym zdecydujesz, V. Pierdolę cię, ten matkojebca jest mój." "Kurwa, zastrzelę cię. Rozumiemy się? Zatrzymaj się dokładnie tam." Widocznie brat nieświadomie zrobił krok naprzód. Ale Butch i reszta zapali go w porę – a gliniarz zbliżył się ostrożnie do Thora. "Zabicie należy do ciebie," powiedział Butch. "Ale najpierw zabierzemy go ze sobą. Pogadamy z draniem, dostaniemy cenne informacje – a potem jest twój, Thor. Nikt nie wykona końcowego aktu, tylko ty." Furiath skinął głową. "V ma rację. Jak go teraz zabijesz, stracimy szansę przesłuchania. Podejdź do tego logicznie, Thor." Vhredny rozejrzał się dookoła. Czterech z nich wróciło na kampus z zamieram dźgnięcia tylu ilu zdołają aby odesłać ich do Omegi i oczyścić co się da – ale to odkrycie zmieniło bezpośredni cel. "Butch, pojedziesz z nim Hammerem. Teraz." V potrząsnął głową w kierunku Thora. "I nie, nie jedziesz z nim na tylnym siedzeniu." "Posądzasz mnie o wszystko co złe," powiedział Thor ponuro. "Naprawdę? Czy wiesz, że masz sztylet w ręku? Nie?" Gdy brat spojrzał w dół z pewnym zaskoczeniem, V pokręcił głową. "Nie myśl, że jestem zakutym łbem. Zostajesz z nami, Thor. Glina to załatwi." "Zadzwonię do Khilla i Blaya," powiedział Butch wyciągając telefon. "Chcę żeby byli ze mną." "I za to cię kocham," mruknął V, mając oko na Thora. Brat nie odłożył jeszcze sztyletu. I to było w porządku. Tak szybko jak Xcor zostanie zabrany, V miał zamiar upewnić się, że Thor dobrze wykorzysta mordercze zapędy. Chwilę później, Blay i Khill zmaterializowali się na scenie i obaj przeklęli, gdy zobaczyli brzydką, oszpeconą twarz, która wpatrywała się ślepo z nieruchomego ciała. Butch wykonał szybką robotę z zakuciem Xcora w kajdanki, a następnie on i Khill podnieśli drania, niosąc jak worek ziemniaków w kierunku kuloodpornego, czarno czarnego Hammera zaparkowanego za jedną z sal lekcyjnych. Okropnie wyglądająca maszyna była aktualnie drugą wersją SUVA Khilla, pierwszy samochód został ukradziony, gdy zabarłożyli w aptece poprzedniej zimy. 85

V nie drgnął dopóki nie zobaczył, że cholerstwo nie było na granicy posiadłości z pedałem gazu wciśniętym do dechy. "To nie dlatego, że ci nie ufam," powiedział do Thora. "Ja po prostu nie–" Vhredny zamilkł. I znowu znieruchomiał. "Co to jest?" Zapytał Furiath. V nie miał pojęcia. I to nie było dobre. Jedyne czego był pewny to, że krajobraz nagle się zmienił w jakiś subtelny, ale niezaprzeczalny sposób, ponad ciałami zamordowanych rozciągnęła się, jak cień nad kampusem, ochronna fala. "Cholera," syknął Vhredny. "Omega nadchodzi!"

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

86

DZIESIĘĆ Piękno można było usłyszeć. Kiedy Rankhor wodził dłońmi w górę i w dół ud Mary, mógł być ślepy, ale wiedział dokładnie, jak wspaniała była jego shellan, gdy siedziała na jego biodrach i wznosiła się na dłoniach. "Więc co to będzie?" Ponaglał poruszając biodrami. Ze swoją erekcją głaszczącą jej rdzeń, nawet przez kołdrę i spodnie, które miała na sobie, jej odpowiedź była jednoznaczna. "Jak mogłabym kiedykolwiek", wyszeptała "powiedzieć ci nie?" Boże, te słowa... a nawet więcej, jej głos. Sprawiły, że pomyślał o pierwszej nocy, kiedy ją poznał. To było tutaj w ośrodku szkoleniowym, zaraz po tym jak ujawniła się bestia. Był ślepy również i wtedy, idąc korytarzem, na trening by odciąć się od nudy w pokoju w klinice. Przyjechała do nich z Johnem Matchew i Bellą, jako tłumacz dla chłopca, który był niemy i której potrzebował do komunikowania się. Drugi raz, kiedy z nim rozmawiała, jej głos dał mu pewność, że każda sylaba jaką wypowiedziała przykuwała go stalowymi linkami. W tamtym momencie już wiedział, że będzie ją miał. Oczywiście, wtedy nie planował, że będzie miłością jego życia. Ale jego wiązanie miało inne pomysły, i dzięki Bogu za to. Dzięki Bogu, też za to, że ona była gotowa, by go mieć. "Chodź tu, moja Mary-" Obróciła się na bok. "Ale podłączę cię z powrotem zaraz po tym jak skończysz." Rankhor uśmiechnął się tak szeroko, że jego przednie zęby się ochłodziły. "Dla mnie ok - czekaj? Gdzie idziesz?" Mimo jego protestów, Mary się nie zatrzymała, przez co został w pełni odłączony. "Musimy mieć trochę dyskrecji." Sygnał dźwiękowy ucichł. "Ale mówiłam poważnie o podłączeniu tego z powrotem."

87

Przekręcając się na bok, wyciągnął rękę, chwytając za jej talię i przyciągając ją z powrotem w swoim kierunku. "Chodź tu-" Wszystkie myśli się zatrzymały, kiedy poczuł dłoń na górze przykrycia... tuż nad swoim fiutem. Dźwięk, który się z niego wydobył był po części mmmmmm a po części jękiem. Jej dotyk, nawet tłumiony przez koc, wystarczył by jego serce, zaczęło gotować krew i przegrzewać skórę cudnym mrowieniem. I pozostawić go o cal od orgazmu. Materac szpitalnego łoża ugiął się, kiedy wyciągnęła się obok niego, a dłoń przeniosła pod prześcieradło, przesuwając och, tak bardzo w dół. Rozszerzając nogi dał jej cały dostęp, jakiego chciała. Wygiął głowę w tył, a kręgosłup ku niebu, kiedy chwyciła jego erekcję. Wykrzyczał jej imię, czuł również podniecenie bestii, która docierała na szczyt rozkoszy razem z nim, wciąż pozostając na smyczy. Jakby nauczył jej dobrych manier. "Moja Mary..." A potem westchnął. "O tak." Zaczęła gładzić go łagodnie i powoli i to było dziwne, że tak na niego oddziaływała. Seks sprawiał, że czuł się potężny, tak męski, tak cholernie nakręcony, że zastanawiał się, jak jego ciału udało się ograniczyć wielki ryk erotycznego gorąca... a jednak to ona była panem jego i całej reakcji, był całkowicie pod jej kontrolą, zdominowała go w sposób, który uczynił go całkowicie słabym względem niej. Cholera to było seksowne. "Jesteś taki piękny," powiedziała zachrypniętym głosem. "Och, spójrz na siebie, Rankhor..." Kochał tę myśl, że patrzy na niego, że widzi co z nim robi, rozkoszuje się władzą jaką nad nim ma - dosłownie. A jeśli nie mógł jej dotknąć, jeśli miał być grzecznym chłopcem i miał trzymać dłonie przy sobie, przynajmniej mogła cieszyć się z tego, że rzucała go na kolana, że miała moc, aby to zrobić. Po za tym, mimo że między nimi pojawił się ostatnio jakiś dystans, nic się dla niego nie zmieniło. Mary była jedyną kobietą, której pragnął, jedyną na którą patrzył, jedyną, którą chciał wąchać, jedyną, której nie mógł się doczekać, aby z nią być.

88

To było dla nich dobre. Ta namiętna gra erotyczna, była teraz dla nich ważna. Zwłaszcza, gdy wpadła w ten rytm, kiedy poruszała się na jego penisie i ściskała końcówkę. Szybciej. Jeszcze szybciej. Dopóki nie dyszał, a słodki ból oczekiwania przeszedł przez jego ciało. Wtedy odwrócił głowę. Już dość. Nie. "Mary". Napiął się na łóżku, wyginając się mocno, ściskając materac na bokach. "Mary, poczekaj..." "Co się stało?" Kiedy się zatrzymała, potrząsnął głową. "Nie, nie przestawaj, po prostu chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła." "Co?" zapytała, prowadząc dłoń po całej długości w górę... a potem w dół... a potem w górę... Co on kurwa chciał - och, racja. "Chodź tu, chodź bliżej". Gdy to zrobiła, szepnął jej coś do ucha. Jej śmiech sprawił, że i on się uśmiechnął. "Poważnie," powiedziała. "To jest to czego chcesz." "Tak." znowu wygiął ciało, poruszył biodrami tak, że jego erekcja pogładziła o jej ciało. "Proszę? I będę błagać jeśli chcesz... Kocham błagać cię o różne rzeczy." Mary przesunęła się wyżej na szpitalnym łóżku i zaczęła ponownie na nim działać. Potem pochyliła się w pobliże jego ucha... ...i z doskonałą wymową powiedziała: "Konstantynopolanka". Z szalonym głośnym przekleństwem, Rankhor doszedł tak mocno, że widział gwiazdy, jego erekcja kopała w jej ręce, a wytrysk bardzo, bardzo ubrudził wszystko pod tym kocem. I przez ten cały czas, jego jedyną myślą było to, jak bardzo kochał swoją samicę. Jak bardzo ją kocha. *** Dwoje drzwi dalej, od przekleństw wywołanych orgazmem Rankhora, Layla siedziała na swoim szpitalnym łóżku z olbrzymią kulą czerwonej włóczki po jednej stronie i z najdłuższym szalikiem w historii świata ciągnącym się aż 89

do podłogi, po drugiej stronie. Pomiędzy tymi rzeczami? Był olbrzymi brzuch, który rósł z dwoma młodymi w środku, że czuła się tak, jakby ktoś złożył materac i przywiązał jej do tułowia. Nie żeby miała powody do narzekania. Oba młode były zdrowe i tak długo jak przebywała w łóżku, wiedziała, że daje im większe szanse na przeżycie. I rzeczywiście, Khill, ich ojciec i jego ukochany, Blay, rozpieszczali ją tutaj bezlitośnie, jakby oboje woleli przejść przez to wszystko zamiast niej. Byli wspaniałymi mężczyznami. Kiedy skończyła kolejny rząd, uśmiechnęła się, gdy przypomniała sobie co sugerował Blay, że robienie na drutach jej pomoże, tak samo jak jego matce, Lyric, kiedy będąc z nim w ciąży musiała leżeć w łóżku. To okazało się być dobrą radą - było coś wyjątkowo kojącego w stukaniu drutów i miękkiej przędzy przechodzącej między palcami i tym, że faktycznie mogła widzieć postęp pracy. Jednak teraz, albo będzie musiała przeciąć go na kawałki albo dać go żyrafie. Ostatecznie oglądanie maratonów Prawdziwe Gospodynie nie robiąc nic produktywnego, było wręcz nie do zniesienia. Bez względu na to, że Lassiter twierdził, że jest inaczej. Następnie Terapia Par dr Jenn? To była inna historia - oczywiście, nie dowiadywała się o żadnych istotnych rzeczach dla jej własnego związku. Ponieważ nie miała samca, którego mogła nazywać swoim. Nie, ona miała niezdrową obsesję, która uległa zniszczeniu i się wypaliła. Co było nawet dobre, choć utrata tego, czego po pierwsze nigdy nie powinna chcieć, spowodowała niewyobrażalny i nieuzasadniony ból. Ale coś spowodowało, że nie zakochała się we wrogu, mimo wszystko. I to nie tylko dlatego, że była Wybranką. To dlatego, że Xcor i jego Banda Drani, zadeklarowali wojnę z Ghromem i Bractwem. To dlatego"Przestań," wymamrotała, kiedy zamknęła oczy i zatrzymała pracę. "Przestań." Rzeczywiście, nie sądziła, że mogła znieść swoją winę i wiedzę o zdradzie tych, których uważała za najdroższych jeszcze chwilę wcześniej. Jaki

90

teraz był plan? Tak, kłamała, a następnie została przymuszona... ale w końcu to przez to, że jej serce poszło tam, gdzie iść nie powinno. I mimo wszystko, nigdy do niej nie wróciło. Kiedy usłyszała kolejny dźwięk na korytarzu, spojrzała na drzwi i zmusiła się do zaprzestania rozmyślań. Dziś wieczorem w ośrodku szkoleniowym było sporo zamieszania – głosy rozmów, odgłosy kroków, zamykanych i otwieranych drzwi i jakoś mimo tego wszystkiego, po prostu czuła się bardziej odizolowana. Kiedy było bardziej spokojnie, było mniej sygnałów, które przypomniały jej to co straciła. Ale nie chciałaby być nigdzie indziej. Kładąc dłoń na swoim okrągłym brzuchu, pomyślała, tak, życie jakie ostatnio znała było bardziej skoncentrowane wewnętrznie, niż zewnętrznie i zawsze, kiedy się denerwowała, jedyne co musiała zrobić, to przypomnieć sobie to wszystko, co było zagrożone. Nigdy nie będzie miała miłości, którą dzielą Khill i Blay, ale przynajmniej młode były jej, a ona ich. To miało być wystarczające dla jej życia i będzie. Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła je potrzymać, opiekować się nimi, oglądać jak się rozwijają. Zakładając, że przeżyje poród. Zakładając, że wszyscy go przeżyją. Kiedy cichy alarm włączył się w jej telefonie, podskoczyła i grzebała aby wyciszyć dźwięk. "Czy to już czas? " Tak. Zaczynała się jej wolność. Trzydzieści minut, aby się rozciągnąć i iść na spacer. W ramach ośrodka szkoleniowego, oczywiście. Poprawiając robótkę w kierunku nasady drutów, wbiła druty w motek i rozciągnęła ramiona i nogi, rozprostowała i zgięła palce. Potem zsunęła nogi z łóżka i wstała. Wymagania ciąży i cała ta jej przymusowa bezczynność sprawiło, że do pewnego stopnia osłabły jej mięśnie, co się nie zmieniało bez względu na to ile karmiła się od Khilla i Blaya. Przez to starała się być ostrożna, gdy wstawała. Pierwszy przystanek był w łazience, gdzie mogła bez problemu przychodzić, ale nieuchronnie to odkładała. Nie było potrzeby, aby brała

91

prysznic, zrobiła to dwanaście godzin temu, w ciągu poprzedniej pół godzinnej wolności. Nie, ten czas miał być czysto rozpoznawczy. Co się tam dzieje? Kiedy podeszła do drzwi, wygładziła włosy, które wydawały się rosnąć tak szybko, jak jej szal: blond fale sięgały teraz do bioder i chyba powinna je przyciąć. Jej flanelowa kwiecista koszula nocna była tak samo długa i luźna, wielkości namiotu, pantofle wydawały dźwięk shhht-shhht-shhht na gołej podłodze. Z obolałymi plecami i jedną wyciągniętą ręką, żeby się podpierać, czuła się jakby była o stulecia starsza, niż rzeczywiście była. Otwierając drogę na zewnątrzNatychmiast się cofnęła. Tak, że jej tyłek uderzył w drzwi. Po drugiej stronie drogi, stało dwóch samców, wysokich i dumnych o identycznym wyrazie napięcia na twarzach. Myśląc identycznych, miała na myśli, że byli dokładnie tacy sami. Byli bliźniakami. Kiedy się na niej skoncentrowali, cofnęli się jakby zobaczyli ducha. "Uważaj na siebie", przyszedł paskudny warkot. Layla odwróciła głowę w kierunku ostrzeżenia. "Zbihr?" Brat z bliznami na twarzy podszedł do niej, stawiając swoje ciało, z całym tym uzbrojeniem między nią a dwoma nieznajomymi, choć żaden z mężczyzn nie zrobił agresywnego ruchu w jej kierunku. Nic dziwnego, że był to bardzo udany blok. Tułów i ramiona Zbihra były tak duże, że nie mogła ich już zobaczyć i taki był wyraźnie jego plan. "Wracajcie tam do niego," warknął Zbihr. "Zanim ja wsadzę was do tego pokoju." Nie było żadnej kłótni, a obce zapachy nagle się rozproszyły jak gdyby rzeczywiście zniknęli. "Nic mi nie zrobili," powiedziała. "Prawdę mówiąc, myślę, że jeśli bym zniknęła, równie dobrze mogliby uciec." Z zerknął przez ramię. "Myślę, że powinnaś wrócić do swojego pokoju." "Ale ja mam przyzwolenie na rozprostowanie nóg dwa razy w nocy?" 92

Brat delikatnie, ale stanowczo, wziął ją pod rękę i odprowadził z powrotem przez jej drzwi do łóżka. "Nie teraz. Przyjdę ci powiedzieć, kiedy będzie w porządku. Mamy kilku nieoczekiwanych gości, a nie chcę ryzykować z takimi jak oni." "Kim oni są?" "Nikt kim musisz się martwić, i nie zostaną długo." Z posadził ją z powrotem na miejscu. "Mogę przynieść ci coś do jedzenia?" Layla westchnęła. "Nie, dziękuję." "Coś do picia, zatem?" "W porządku. Ale dziękuję." Kłaniając się głęboko, brat odszedł, a ona spodziewała się usłyszeć odległe odgłosy jego pistoletu strzelającego w tych dwóch żołnierzy, za patrzenie na nią. Ale taka była kolej rzeczy. Ciężarna samica była najcenniejszą rzeczą na świecie, nie tylko dla ojca młodego, ale dla każdego członka Bractwa. To było jak życie z kilkunastoma starszymi, apodyktycznymi i nadopiekuńczymi braćmi. Lub Bractwem, jak było w tym przypadku. I zwyczajnie, mogłaby wygrać nawet ze Zbihrem. Ale nie znała tych dużych samców, a Bóg wiedział, że miała już wystarczająco dużo kłopotów z powodu bratania się z wojownikami, których nie znała – a oni byli żołnierzami. Mieli mocną budowę, byli silni i mieli na sobie kabury. Choć puste. Więc nie byli wrogami, pomyślała, inaczej nie zostaliby wpuszczeni do ośrodka szkoleniowego. Ale nie byli też zaufani. Nagle wpadł jej do głowy nieproszony wizerunek surowej twarzy Xcora i ukłucie bólu, które przyszło, było tak silne, że młode przesunęły się w jej brzuchu, jakby również to poczuły. "Przestań," szepnęła do siebie. Sięgając po pilota T.V., odwróciła się w kierunku dużego ekranu po przeciwnej stronie. Dobrze. Zostanie tu, aż ci obcy wyjdą. Potem pójdzie posiedzieć z bratem Khilla, Luchasem, który znajdował się dwoje drzwi dalej i wydawało się, że czeka na jej regularne wizyty. Później być może poplotkuje

93

z dr Jane przy biurku, albo może kiedy Blay i Khill wrócą ze swojej zmiany pochodzą z nią po korytarzu. Kimkolwiek byli ci żołnierze, wątpiła by Bracia pozwoli im przebywać tu dłużej niż jest to absolutnie niezbędne. Przynajmniej biorąc pod uwagę reakcję Zbihra. I całą tę broń, której tak wyraźnie, zostali pozbawieni.

Tłumaczenie: Fiolka2708

94

JEDENAŚCIE Nie ma czasu. Absolutnie, nie ma kurwa cholernego czasu. Gdy wysypka zła przeniknęła powietrze, Vhredny zdjął rękawicę wyłożoną ołowiem i podniósł świecącą dłoń. Zamykając oczy i skupiając się – gdyż jego życie i życie jego braci było w rzeczywistości od niej zależne – wysłał z siebie serię ochronnych impulsów – z wyjątkiem tego, że zwidh był kieszonkowy w skali całej powierzchni kampusu, niewielki dystans mierzony odległością nie większą niż pomiędzy dwoma calami przed jego twarzą i dwoma calami za ciałami Furiatha i Thora. Dzięki Bogu, że Hummer był poza posiadłością. "Nikt się nie przemieszcza," zakomenderował V, gdy wokół nich powstała falująca, opalizująca granica bardziej podobna do dziecięcej bańki mydlanej z płynu do mycia naczyń. Nie miał pojęcia czy to zadziała, ale cholernie wiedział, że musi – atmosfera nabrała głębokiego odcienia wrogości. Cholera, nawet ze zwidhem jego skóra była podrażniona ostrzeżeniem ucieeeeeeeeeeeeekaj! I wtedy sam Omega pojawił się jakieś dwieście pięćdziesiąt jardów z przodu. A mówiąc o twoim anty-punkcie kulminacyjnym. Ubrudzona na powierzchni atramentem transparentna biała jak chusteczki do nosa szata budziła grozę jak ożywiona figura szachowa. Ale była to tylko ocena wzrokowa. Wewnątrz, każda komórka z której było zbudowane jego ciało, każdy neuron, który kiedykolwiek wystrzelił z jego mózgu, wszystkie emocje jakie kiedyś miał lub mógłby mieć zaczęły krzyczeć, jak gdyby doznał śmiertelnego ataku. Za nim rozpoczęło się mamrotanie i V spojrzał przez ramię. Furiath zaczął modlić się w Starym Języku. "Sza," wyszeptał Vhredny. Furiath natychmiast zamilkł, ale jego usta się poruszały, kontynuując modlitwę. I tak, V pomyślał o swojej matce i jej nic-nie-mogę-zrobić na górze

95

– i był skłonny stwierdzić, że gość tracił czas. Ale co tam. Nie ma powodu odzierać brata z jego iluzji. Poza tym, co jeśli zwidh nie zadziała? Ich trójka i to co zrobili albo nie zrobili, modląc się, będzie kwestią sporną poza planetą. Omega obrócił się powoli oglądając swoich "umarłych", a V spiął się tak mocno, że istniało niebezpieczeństwo, że padnie do przodu jak kłoda. Złe spojrzenie nie pozostało długo w miejscu, gdzie stał on i jego bracia, jednak, przypuszczając, że zwidh działał – było tak prawdopodobnie dlatego, że brat Pani Kronik był zbyt rozproszony rozmiarami dewastacji swojej Korporacji. Cholera, to mój wujek, pomyślał V ponuro. I wtedy Omega zaczął się unosić, podróżując nad wydeptanym, przesiąkniętym czarną posoką trawniku, wisząc w powietrzu w taki sam sposób jak matka V. Zaczął padać deszcz, zimne krople uderzały we włosy i noc V, jego ramiona, grzbiety jego dłoni. Mimo, iż łaskotały jego skórę, nie wykonał żadnego ruchu aby je wytrzeć albo się schronić – i szczerze mówiąc, tak, mógł to zrobić bez pamiętania o tym jak cienka była optyczna iluzja wokół nich. Taka, że deszcz przez nią przelatywał? Do diabła, rozłożona nad tobą kopuła z gazety dałaby lepszy efekt parasola. Kurwa. Od czasu do czasu Omega się zatrzymywał i pochylał, aby podnieść jakąś rękę, nogę, głowę. Rzucał z powrotem na ziemię cokolwiek to było, jakby szukając czegoś w szczególności. I wtedy zatrzymał się bez ostrzeżenia. Na kampusie rozbrzmiał niski lament, dźwięk wił się wokół pustych, gnijących budynków bez echa. A potem Omega wyciągnął swoje dłonie prosto przed siebie. Ssący wiatr uderzył V w plecy, spychając jego włosy na twarz i oczy, uderzając w kurtkę tak, że skóra zaczęła klapać i musiał zebrać poły przy ciele. Wszystko na raz, szczątki zabójców, wszystkie kawałki i plamy, skropliły się w jeden kleisty cień przylegający do siebie, stając się falą płynącą do swojego mistrza, do jego domu, jego rdzenia.

96

Omega wchłonął to wszystko, odzyskując części siebie, które oddał, powołując ich podczas ceremonii inicjacji, ponownie wzywając ich esencję, absorbując wszystko do czasu aż pole bitwy było czyste jak przed przeprowadzonym atakiem, żadnej podeptanej trawy, przewróconych drzew, niczego co pokazywałoby to, co zrobiła bestia i Bractwo. Kiedy było po wszystkim, Omega stanął pośrodku szkolnego placu, obracając się dookoła jakby jeszcze raz sprawdzał swoją pracę. A potem, tak szybko jak przybył, jego istota zapadła się w sobie, jedynym śladem jego obecności był subtelny blask – a jedno uderzenie serca później, zniknęło nawet to. "Chwila," syknął V. "Musimy zaczekać." Nie miał zamiaru przyjąć za pewnik, że Omega odszedł i tak było naprawdę. Problem był taki, że świtało… i tak, jeśli zwidh nie mógł ochronić ich przed deszczem, to za chuja nie ochroni ich przed pełnym słońcem. Ale mogli pozwolić sobie, aby zostać trochę dłużej. Tak na wszelki wypadek. Lepiej być konserwatystą niż odkrywcą. Poza tym, potrzebował chwili dla siebie, aby pamiętać o umieszczeniu jego jedynego jądra na swoim miejscu. Kurwa.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

97

DWANAŚCIE "Nie sądzę, że to jest konieczne." W centrum szkoleniowym Bractwa, Assail spoglądał w dół swojego ciała na ciemnowłosego człowieka, który zaszywał za pomocą igły i nici rozcięcie na łydce i kostce. Gdy człowiek nie odpowiedział i nie spowolnił swoich starań, Assail przewrócił oczami. "Powiedziałem –" "Tak, tak." Gość ponownie wepchnął igłę i pociągnął aż czarna nić była napięta. "Wyraziłeś się zupełnie jasno. Jedyne co powiem, że jest coś takiego jak gronkowiec złocisty i czy jesteś człowiekiem czy wampirem, olewanie go przez zostawianie sześciocalowej otwartej rany na nodze jest definicją głupoty." "Leczę się raczej szybko." "Nie tak szybko, kolego. I możesz przestać się szarpać? Mam wrażenie jakbym pracował na złotej rybce w wodzie." W rzeczywistości nie mógł. Jego kończyna miała w tej chwili własny pomysł, a gdy sprawdził godzinę na zegarze ściennym i obliczył jak mało czasu było do świtu, drżenie stało się jeszcze gorsze – Drzwi do sali stanęły otworem i stanęli w nich jego kuzyni. "Myślałem, że nie chcecie patrzeć," mruknął Assail. I, rzeczywiście, Ehric, ten z lewej, umyślnie nie spoglądał na robótkę naprawczą. Jako biegły w swoim fachu zabójca, jakim był samiec, jego żołądek był przeczulony na punkcie spraw klinicznych, ta sprzeczność mogłaby być powodem do żartów – ale nie była, w tym momencie. Poza tym, Assail nie był w nastroju do żartów. Nie wyraził zgody na zawiezienie go do siedziby Bractwa na leczenie. To, co chciał zrobić, to wrócić do swojego domu nad rzeką Hudson i podrapać się w swędzące miejsce, inaczej zacznie wrzeszczeć. "Kiedy skończysz?" Zażądał. "Potem prześwietlę twoje ramię." "Nie ma potrzeby."

98

"Jaki jest twój stopień medyczny?" Assail przeklął i położył się z powrotem płasko na noszach z kółkami. Medyczna lampa nad nim, ze swoim jaskrawym światłem i długim ramieniem, była jak żywcem wyjęta z filmu science-fiction. I, gdy zamknął oczy, nie sposób było nie pamiętać jak przybył tu z jego Marisol zaraz po tym jak uwolnił ją z rąk Benloise… razem z nią przejechał przez rozbudowany system bramek do znajdującego się pod ziemią, spektakularnego obiektu. Jednak starał się przekierować swoje myśli na inne tory. Te myśli były zwyczajnie zbyt ciężkie do udźwignięcia. "Powinienem odejść stąd przed świtem," wypalił. "I chcę żeby natychmiast oddano naszą broń, telefony i inne osobiste przedmioty." Lekarz nie odpowiedział aż do momentu, gdy wykonał ostatni ścieg i zawiązał ciasno niewielki supeł przy kostce Assaila. "Możesz powiedzieć swoim chłopcom żeby wyszli na chwilę?" "Dlaczego?" Ehric przemówił. "Zbihr chce nas tutaj. I nie jestem skłonny polemizować z Bratem, gdy jestem bez broni i pragnę zachować dopływ krwi do głowy." Lekarz usiadł w powrotem na obrotowym stołku i po raz pierwszy Assail przeczytał naszywkę na białym kitlu: Dr Manuel Manello, Szef Chirurgii. Poniżej był herb i nazwa szpitala wypisana czarną kursywą. "Bracia przywieźli cię, inny gatunek, na dzisiejszą noc? Jak to jest możliwe?" Dr Manello spojrzał w dół na swoje nazwisko. "Stary kitel. A stare nawyki umierają ciężko – czyż nie." Kiedy Assail napotkał spojrzenie człowieka, zmarszczył brwi. "Cokolwiek masz na myśli." "Czy wyrażasz zgodę żebym mówił szczerze przy tych dwóch?" "Oni są mojej krwi." "Czy to znaczy tak?" "Wy ludzie jesteście tacy dziwni." "Możesz porzucić swój wyniosły ton, dupku. Jestem związany z jedną z twojego gatunku, okay? I przepraszam jeśli pomyślałem, że nie chcesz

99

otwarcie mówić o twoim uzależnieniu od narkotyków przed tą tanią widownią – czy są z tobą związani czy nie." Assail otworzył usta. Zamknął je. Znowu otworzył. "Nie wiem o czym mówisz." "Och, naprawdę?" Facet zdjął swoje jasno niebieskie rękawice i położył łokcie na kolanach, pochylając się. "Wiercisz się na stole jakbyś miał ul w tyłku. Oblewasz się zimnym potem, ale nie z bólu. Twoje źrenice są rozszerzone. I jestem pewien, że jeśli oddam ci płaszcz, pierwszą rzeczą jaką zrobisz to pójdziesz do łazienki by wziąć resztę kokainy z fiolki, którą wyjąłem z wewnętrznej kieszeni na piersi. Jak to robię? Czytając ci w myślach? Chyba, że zamierzasz kłamać jak ostatni skurwiel." "Nie mam problemu z narkotykami." "Acha. Na pewno nie masz." Gdy człowiek wstał, Assail umyślnie go zignorował – nie było mowy żeby spojrzał na kuzynów: wystarczająco dobrze czuł na sobie ich bliźniacze spojrzenia, dziękuję bardzo. Przynajmniej żaden z nich nic nie powiedział. "Posłuchaj, to nie jest skóra na moich plecach." Dr Manelo podszedł do biurka na którym stał komputer, jakieś długopisy i podkładka. Pochylając się, nabazgrał coś i wydarł kartkę, składając ją na połowę. "Tu jest mój numer. Gdy dupniesz na dno, zadzwoń do mnie i pomożemy ci w detoksie. Tymczasem, bądź świadomy, że przedłużające się stosowanie kokainy prowadzi do różnego rodzaju zabawnych rzeczy, takich jak ataki paniki, paranoja, a nawet pełnowymiarowa psychoza. Już jesteś w kategorii odchudzania, a jak już wspominałem, jesteś kurewsko nerwowy. Twój nos również dostaje w dupę cały czas, więc jestem pewny, że twoja przegroda nosowa jest zdewastowana." Assail spojrzał na kosz na śmieci obok siebie i zastanowił się w jaki sposób te wszystkie chusteczki tam skończyły. Oczywiście, to nie mogło być… huh. Trzymał plik chusteczek w swojej dłoni, zupełnie tego nieświadomy. "Nie jestem uzależniony." "Więc weź to i wyrzuć." Człowiek trzymał przed sobą papier. "Spal to. Zroluj i użyj do wciągnięcia kolejnej kreski. Tak jak powiedziałem, nie odchodzi mnie to." 100

Gdy Assail wziął co mu oferowano, lekarz odwrócił się jakby już zapomniał o całej interakcji. "To co z tym prześwietleniem? A Bracia sami powiedzą ci kiedy możesz wyjść. Wyjazd nie jest sprawą dobrowolną, ale jestem pewny, że to załapałeś." Assail zrobił show ze zgniatania papieru i wrzucił go do kosza razem z chusteczkami. "Tak," odparł sucho. "Zdaję sobie sprawę jak dokładnie to wszystko jest dobrowolne." *** Vhredny prowadził ciężarówkę z usługami gastronomicznymi do siedziby. Jak nietoperz w piekła rodem. Rzecz nie została stworzona do rozwijania prędkości, a syfiaste prowadzenie przypominało stary samolot, który próbuje wznieść się ponad brudny pas startowy – wszystko drgało, do punktu w którym przysiągłbyś, że jesteś o jedno kichnięcie od całkowitego, molekularnego rozkładu. Ale trzymał swoją nogę na gazie – co było dokładnie tym co robiłeś, gdy, ochchchchchch, zostało ci jakieś dwadzieścia pięć minut prawdziwych ciemności i co najmniej trzydzieści siedem mil do przejechania. I naprawdę nie chciałeś porzucić przy drodze jakichkolwiek możliwych dowodów zabójców. Wciąż, mogło być gorzej, on i Thor, na którym V wymógł wspólną jazdę, mogli odbić i zmaterializować się dokładnie na schodach Dworu w ciągu nanosekundy: Butch zdał raport, że dotarł bezpiecznie do centrum szkoleniowego z Xcorem. Więc nikt nie musiał się martwić o Thora działającego na podstawie jakiegoś błyskotliwego pomysłu obejmującego przelanie krwi i worek z ciałem z imieniem Drania. Przynajmniej, nie w ciągu najbliższych dziesięciu minut. "Uratowałeś nam życie, gdy Omega się pokazał." Vhredny spojrzał na przednie siedzenie. Thorment milczał w pozycji broni gotowej do strzału odkąd obaj wyjechali z kampusu jakieś dwadzieścia minut po tym jak Omega zniknął. "I nie zamierzałem zabić Xcora." 101

"Jesteś tego pewny, prawda?" Gdy Thor nie powiedział nic więcej, V pomyślał, Taaaaaak, oczywiście nie zamordowałbyś skurwysyna. "Nie jest tak, że nie kumam," mruknął V, gdy nachylenie autostrady pozwoliło jechać gastronomicznym truckiem na północ z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę. "Wszyscy chcemy go wykończyć." "Wykonałem tracheotomię Ghromowi. Podczas, gdy umierał na moich kolanach bo Xcor go postrzelił." "Cóż, i był jeszcze fakt, że Lassiter w tym czasie prowadził," powiedział V sucho. "To by mnie tak samo wkurzyło." "Jestem kurewsko poważny, V." "Wiem." "Gdzie go umieścimy?" V pokręcił głową. "Zależy jak długo Drań będzie nieprzytomny." "Chcę nad nim popracować, Vhredny." "Zobaczymy, mój bracie. Zobaczymy." Albo, innymi słowy: całko-kurwa-wicie nie. Agresja brata przesiąkająca przez pory, nawet jeśli Thor próbował trzymać nerwy na wodzy, była jak wielka czerwona flaga jaką ktokolwiek kiedykolwiek miał. Gdy zamilkli, V włożył rękę do skórzanej kurtki i wyjął skręta. Zapalając go zapalniczką Bic, wydmuchał trochę dymu i uchylił okno, żeby nie dmuchać na brata. Pragnienie zabijania na bok, Thor zadał cholernie dobre pytanie – gdzie do cholery mają umieścić więźnia? Było wiele pokojów przesłuchań w centrum szkoleniowym – problem w tym, że były pełne stołów i krzeseł, różnych rzeczy które były używane, na przykład, aby porozmawiać z Mary, Johnem Matthew i Bellą, gdy po raz pierwszy przybyły do obiektu. Nie luksusowe, ale na pewno cywilizowane. Nic, co można by było wykopać dla tortur. Jeszcze. Dobrze, że jego życie intymne zapewniało dostęp do wszelkiego rodzaju pasów, klamer, łańcuchów i kolców. I tak, prawdopodobnie będzie także potrzebował jakiegoś większego sprzętu. "Zajmę się tym," powiedział. 102

"Czym? Xcorem?" "Tak. Ogarnę to." Thor przeklął cicho jakby był zazdrosny. Ale potem brat wzruszył ramionami. "To dobra rzecz. On jest niebezpieczny – to tak, jakby mieszkać w domu z seryjnym mordercą. Będziemy musieli założyć w domu mocne zamki." Martwe zasuwy nie będą nawet połową tego, pomyślał V. Nawet nie będą blisko.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

103

TRZYNAŚCIE Gdy Mary się obudziła, nie miała pojęcia, która jest godzina. Uniosła głowę z piersi Rankhora, rozejrzała się i była zaskoczona, że oboje zasnęli w tym pokoju, mimo włączonych świateł. Cholera, nie włączyła ponownie tej aparatury. Po małej przerwie na orgazm, Rankhor odmówił wypuszczenia jej z objęć, a ona musiała chyba zemdleć przy jego ciepłym, umięśnionym ciele. Najwyraźniej Ehlena zorientowała się w sprawie - bo monitory zostały usunięte. I tak, jej hellren wciąż był bardzo żywy, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała równomiernie, a ten wspaniały dźwięk jego serca, był prawdziwym dowodem na jego zdrowie. Zamknęła oczy i skrzywiła się na myśl o ranie po kuli, krwi, którą odkrztuszał, tym strasznym"Hej, piękna". Kiedy to powiedział, szarpnęła głowę w górę. Jego na wpół otwarte, niebieskie oczy, były tak przyciągające, że chciała gapić się w nie już zawsze. "Cześć", szepnęła. Podnosząc dłoń, pogłaskała go po policzku, czując jego blond zarost. "Musisz się ogolić." "Muszę?" "To jest sexy, naprawdę." "Zatem wyrzucę wszystkie moje brzytwy. Szybko, pomóż mi iść do łazienki, żebym mógł to zrobić teraz." Roześmiała się, a następnie spoważniała. "Jak twój wzrok?" "Jaki wzrok." "Wciąż nic nie widzisz?" Wydał z siebie dźwięk w rodzaju hrrumph. "Jakby to miało znaczenie? Jesteś tu i cię słyszę, a to jest w porządku. I czuję cię także." Duże, szerokie dłonie Rankhora potarły jej ramię. "Hej, mam pomysł. Chodźmy do naszego pokoju, a po tym jak anuluję mój abonament w klubie golibrody, możemy wskoczyć do jacuzzi. Po kąpieli, możemy iść do łóżka i zobaczymy co się

104

wydarzy. Ostatecznie jestem ci winien jedną dobrą jazdę, pamiętaj – z procentami. Ohhhh, te procenty - mam dużo do nadrobienia." Mary zaśmiała się lekko. "Co", powiedział marszcząc brwi. "Co jest nie tak?" Odsuwając się od niego, przeciągnęła się. Odsunęła włosy z twarzy. Pociągnęła za kołnierzyk koszuli, żeby jej nie uciskał. "Tak źle, huh." Z pomrukiem bólu, chwycił przyciski sterujące łóżkiem i ustawił kąt materaca tak, by mógł usiąść bardziej wygodnie. "Powiedz mi." Kiedy przeniosła się do stóp łóżka i starała się znaleźć słowa, Rankhor poprawił się. "Whoa. Czy ty - dlaczego płaczesz?" "Jezu, ja płaczę?" Szybko przebiegła dłonią po swoich policzkach i znalazła wilgoć. "Łał. Tak, przepraszam za to." "Co się dzieje? Czy muszę kogoś dla ciebie zabić?" To była pierwsza reakcja związanego samca na coś, co smuciło jego shellan i zanim zdążyła się powstrzymać, wyszeptała: "Śmierć już to załatwiła, tak naprawdę." "Hę?" Z jakiegoś powodu, wróciła myślami do tamtej nocy, ponad dwa lata temu, kiedy Rankhor, V i Butch poszli i zabili samca z morderczymi zapędami, tak żeby Bitty i Annalye mogły żyć. "Mama Bitty zmarła ostatniej nocy." "Ohhhh, cholera." Rankhor siedział pochylony do przodu tak, jakby był w połowie wyskakiwania z łóżka, chociaż nie było konieczności nigdzie iść, bo nie było żadnego zagrożenia, przed którym trzeba było ją bronić. "Dlaczego, do diabła, mi nie powiedziałaś?" "Byłeś trochę zajęty umieraniem-" "Powinnaś była mi powiedzieć. Jezu, zmusiłem cię do-" "Przestań. Kocham to. Potrzebowaliśmy tego." Gdy jego przystojna twarz się mocno napięła i skrzyżował ramiona na piersi, jakby był wkurzony na siebie, pochyliła się i pocałowała go w usta. "Dziękuję." "Za co?" 105

"Że też o nią dbałeś." "Jak mógłbym inaczej. Co mogę zrobić by pomóc?" Mary usiadła i wypaliła: "Tęskniłam za tobą." Rankhor wyciągnął rękę jakby szukał jej, by ją dotknąć, więc przysunęła mu swoją twarz do ręki, pozwalając mu poczuć swoje policzki, gardło. "Również za tobą tęskniłem," powiedział cicho. "Żyliśmy ostatnio... jakoś w równoległych przestrzeniach. Nie osobno, ale równolegle." "Przepraszam. Wiem. Byłam pochłonięta tym wszystkim w Azylu i to naprawdę nie fair-" "Przestań. Nie musisz przepraszać mnie za to, że kochasz swoją pracę lub że chcesz się angażować całą sobą, w to co robisz. Jestem ostatnią osobą, która tego nie zrozumie. Jesteś niesamowita, jesteś wspaniałą osobą, która pomaga każdemu-" Mary spuściła oczy, mimo że technicznie nie musiała unikać jego spojrzenia. "Nie zawsze. Boże, nie zawsze." "Mów do mnie. Mary, nie chcę być upierdliwy... ale naprawdę pogadaj ze mną." Kiedy przypomniała sobie to wszystko, co się stało, ponownie popłynęły jej łzy. "Ja, ach... dostałam wezwanie, że sprawy z Annalye nie idą dobrze i wzięłam Bitty do Aghresa. Naprawdę myślałam, że... więc, kiedy moja mama odchodziła, byłam przy niej i to było dla mnie ważne - zwłaszcza później, wiesz? To znaczy, kiedy myślę o niej, kiedy tęsknię za nią... jest pewna pociecha, że nie była sama, kiedy umierała. To... to, że ona była ze mną na początku mojego życia, a ja byłam z nią kiedy jej życie się kończyło." Mary wzięła drżący oddech. "To znaczy, Bitty jest mała... ma tak wiele lat przed sobą, żeby się z tym wszystkim zmierzyć, wiesz? A to co jest ważne dla mnie jako dorosłej, wydawało się czymś, co będzie dla niej ważne później. W każdym razie... nie chciałam, by to się zdarzyło." "Co się zdarzyło?" Mary zakryła twarz dłońmi, kiedy wspomnienie cięło przez jej świadomość jak nóż. "Kiedy Bitty... och, Boże, gdy Bitty ujęła dłoń swojej mamy, właśnie w tym momencie kobieta zmarła. Bitty myślała, że to przez nią. To było… okropne. Nie tego chciałam dla nich obu." Zabiłam ją! Zabiłam ją! 106

"Może jej mahmen czekała na nią." Mary wytarła oczy i pokonana opuściła ręce. "To właśnie sobie mówię. Nie dlatego, że tak naprawdę to pomaga-" "Mary, kiedy zostałem postrzelony na tej łące i umierałem, czekałem, kiedy do mnie przyjdziesz. To była jedyna rzecz, której się trzymałem. Kiedy kogoś kochasz i odchodzisz, czekasz na tą osobę by przyszła - i to zabiera ci dużo energii, dużo myśli. Mówię ci Mary, czekałem na ciebie, bo chciałem, pogodzić się z tobą, ale nie mogłem dłużej wytrzymać i choć nam się poszczęściło, a ty uratowałaś mi życie, w rzeczywistości było tak, że przedłużałem swoje cierpienie tylko dla tego momentu z tobą." "O Boże, poważnie... patrzenie jak cierpisz, było jednym z najgorszych momentów w moim życiu-" Jakby był zdecydowany utrzymać ją na tych torach, Rankhor mówił dalej. "Musisz powiedzieć o tym Bitty, okay? Powiedz jej, że jej matka zmarła w tym momencie, ponieważ głos Bitty był tym, co potrzebowała usłyszeć zanim odeszła do Zanikhu. Musiała wiedzieć, że z jej córką jest wszystko w porządku, zanim odeszła - i gwarantuję ci Mary, że jeśli powiedziałaś choć jedno słowo w tamtym pokoju, Annalye wiedziała, że tam byłaś z jej młodym. A to oznacza, że Bitty będzie bezpieczna. Annalye odeszła, bo wiedziała, że może to zrobić." "Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób:" mruknęła Mary. "Masz taki dobry sposób na wytłumaczenie tego. Chciałabym, żebyś powiedział to Bitty." "Może kiedyś będę mógł. Cholera, wyznacz datę i czas, a będę tam." Kiedy Rankhor na nią patrzył, wydawał się koncentrować na niej, mimo że nic nie widział, i rzeczywiście, Mary była pewna, że w tym momencie, nic innego na świecie dla niego nie istniało, tylko ona i jej problemy. Dodając do tego jego absurdalną męską urodę, ten popęd seksualny i wielkie serce? "Jak u licha kiedykolwiek mogłabym z tobą skończyć?" Szepnęła. "Wygrałam los na loterii". Jej hellren sięgnął po nią i znowu uściskał, chowając pod swoją brodą. "O nie, Mary. Jest na odwrót. Zaufaj mi." *** 107

Kiedy Rankhor czuł napięcie w ciele swojej shellan, masował jej plecy powolnymi ruchami... i czuł się jakby miał zwymiotować. Nie z powodu całej tej sprawy z bestią. "Wiem, że jest jeszcze dwanaście godzin do zmroku," powiedziała, "ale chciałabym iść do pracy tego wieczora? Tylko na chwilę i tylko wtedy, gdy z tobą-" "O Boże, tak. Bitty cię potrzebuje." Ciekawe, czy został jeszcze jakiś Alka Seltzer? "Czuję się dobrze." "Jesteś pewny?" Nie. Wcale nie. "Cholera, tak, ile razy już przez to przechodziłem? Po prostu zostanę tu i to prześpię." Bo gdy nie będzie świadomy, nie będzie się czuł się w ten sposób, prawda? "Po namyśle uważam, że nie potrzebujesz mnie, żeby powiedzieć cokolwiek Bitty. Masz na to lepsze sposoby." "Kiedyś w to wierzyłam." "Nie" Spojrzał w miejsce, z którego dochodził dźwięk jej głosu i szybko chwycił ją za ręce. "Mary, nie możesz w siebie wątpić. Słuchaj, idziesz na wojnę na swój własny sposób, a najgorszą rzeczą jaką może zrobić żołnierz, to stracić pewność siebie, zanim wyjdzie w pole. Nie wszystko kończy się zwycięstwem, ale musisz zacząć to wszystko od nowa, za każdym razem wiedząc, że twoje wyszkolenie i twoje instynkty są rozsądne. Nie zrobiłaś nic złego. Nie zaszkodziłaś Bitty. Na pewno nie jesteś odpowiedzialna za to, że jej mahmen wybrała ten moment, aby przejść do Zanikhu - i w rzeczywistości, istnieje wiele dowodów na to, że samica odeszła, bo czuła, że jej młode jest w dobrych rękach. Musisz w to wszystko uwierzyć - w przeciwnym razie utkniesz i nie pomożesz nikomu." "Panie, ty zawsze masz rację." Meh. Nawet nie była blisko. Ale jak miał wywlekać swoje wszystkie problemy, kiedy ona miała tak dużo na głowie, z tą małą dziewczynką? Był samolubnym dupkiem, ale nie był palantem. Ja pierdolę, nie mógł uwierzyć, że wciągnął w to wszystko swoją shellan... nie mógł tego przeżyć wiedząc, że przez niego ostatniej nocy Mary w zasadzie oglądała kurwa jego śmierć – a to wszystko nawet nie miało kurwa dobrego powodu. 108

Wszystko dlatego, że nie posłuchał Vhrednego. Właściwie nie, pomyślał. Było jeszcze gorzej. W rzeczywistości słyszał każde słowo, jakie powiedział brat i poszedł do walki, w pełni świadomy tego, co czeka na niego na polu, jeśli facet miał rację. Domyślał się, że to była definicja samobójstwa, prawda? Co oznaczało, że był... O, kurwa. Kiedy w głowie Rankhora zaczęła się właśnie implozja rzeczywistości, która dopiero teraz mu zaświtała, Mary kontynuowała powolny monolog, uważanie rozważając, co miała zamiar zrobić dla małej dziewczynki, jakie konsultuje musiała zrobić, a potem było coś o jakimś wujku... a Rankhor pozwolił by jej konwersacja była jednostronna. Tak naprawdę, był nieskończenie wdzięczny za to, że poczuła się lepiej i bardziej z nim związana. To gówno miało znaczenie. Niestety on ponownie był z dala od niej, wewnątrz siebie, mimo, że jego ciało było tam, gdzie było. Co to do cholery, było z nim nie tak? Miał wszystko, co chciał w życiu a ona w tej chwili była w jego ramionach. Wystraszył śmierć i przez to przeszedł. Było tak wiele rzeczy, dla których warto było żyć, o które warto było walczyć, kochać. Więc dlaczego miałby zrobić coś takiego? Dlaczego miałby zmierzać wprost do trumny? I dlaczego ta odległość między nimi wróciła? Cóż, było jedno wyjaśnienie. Coś, co wiązało wszystko jednym wielkim, psychotycznym węzłem. Często zastanawiał się, czy nie był szalony. Jego emocje zawsze były tak ekstremalne, od manii do gniewu, że czasem się martwił, czy pewnego dnia nie wymknie się z tej huśtawki i nigdy ponownie już nie powróci do normalności. Być może w końcu to się stało. A jeśli to się stało? Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała Mary po tym co przeszła ostatniej nocy, była informacja, że był obłąkany. Bo, cholera, z jakiego innego powodu czuł się tak cholernie dziwnie we własnej skórze? Kurwa, to było tak, jakby wygrał na loterii tylko po to, by dowiedzieć się, że jest uczulony na gotówkę lub jakieś inne gówno. "Rankhor?" 109

Otrząsnął się. "Co, proszę?" "Czy chcesz, żebym przyniosła ci coś do jedzenia?" "Nah. Nadal jestem pełny." Ponownie przesunął ją naprzeciw siebie. "Chciałbym za to dużo innych rzeczy." Mary przytuliła się do niego, obejmując go wokół ramion. "Masz je." Próbowałem się zabić w nocy, rzekł do niej w swojej głowie. I nie mam pojęcia dlaczego. Tak. To było oficjalne. Stracił rozum.

Tłumaczenie: Fiolka2708

110

CZTERNAŚCIE "To tu". Jo Early odpuściła pedał gazu w swoim Volkswagenie, który był kawałkiem gówna. "Tak, wiem, gdzie to jest Dougie". "Tutaj-" "Wiem." Nie było powodu, by włączać kierunkowskaz. O siódmej rano, nie było tutaj żadnych innych samochodów, nikt się nie przejmował przechyloną, starą żelazną bramą z łuszczącą się farbą szkoły jej matki, którą opuściła milion lat temu. Łał. Szkoła dla dziewcząt Brownswick miała kiedyś lepsze dni. Jej matka nie pochwaliłaby tego widoku w ogóle. Kobieta mogła dostać hopla przez jednego mlecza na jej pięciohektarowym trawniku. Jo jadąc dziurawą asfaltową dróżką, kierowała samochód tak, by omijać wyrwy, które były na tyle duże, aby zjeść jej małego Golfa i uniknąć powalonych drzew - niektóre z nich były na tyle stare, że zaczęły gnić. "Boże, głowa mnie boli." Spojrzała na swojego współlokatora. Dougie Keefer był jak Kudłaty ze Scooby Doo – tylko nie gadał z psem. I tak, miał pseudonim Reefer (Jaracz jonitów), nie bez powodu. "Mówiłem ci, żebyśmy poszli do lekarza. Kiedy zemdlałeś tu ostatniej nocy-" "Zostałem uderzony w głowę!" "-chyba doznałeś wstrząsu mózgu." Mimo, każdy neuron z niego przemawiał, trudno było mu wierzyć, ponieważ zwykle widział podwójnie. A odlot i zwidy były jego życiowym wyborem. Dougie strzelał kostkami palców jeden po drugim. "Dam sobie radę." "Więc przestań narzekać. Poza tym wytrzeźwiałeś. To się nazywa kac."

111

Kiedy zapuszczali się dalej w kampus, pojawiły się budynki i wyobraziła je sobie jak wyglądały, kiedy były czyste, z całymi oknami i świeżo pomalowane, z drzwiami, które nie wiszą na zawiasach. Mogła absolutnie wyobrazić sobie matkę tutaj, z jej kolekcją swetrów, perłami, polującą na swojego mężczyznę z tytułem, mimo że to było liceum, a nie uczelnia. Odrzucała obyczaje dwudziestego pierwszego wieku na bok, czas dla jej mamy zatrzymał się w latach pięćdziesiątych. I kobieta miała nawet odpowiednie buty i torebki, aby to udowodnić. A ludzie, zastanawiali się, dlaczego Jo odeszła? "Nie jesteś na to gotowa, Jo. Mówię ci." "Wszystko jedno. Muszę się dostać do pracy." "To rozwali ci mózg." "Uhuh." Dougie odwrócił się do niej, pas bezpieczeństwa wpijał się w jego pierś. "Widziałaś film." "Nie wiem co widziałam. Było ciemno – zanim zaczniesz się kłócić, pamiętasz tegoroczny prima aprilis?" "Po pierwsze jest październik." Wstrząsnął nim chichot. "Ale tak, to było dobre." "Nie dla mnie." Dougie zdecydował, że byłoby fajnie, gdyby pożyczyła mu swój samochód na cały dzień, a następnie wysłał jej zdjęcie podrasowane w photoshopie, jej samochodu owiniętego wokół drzewa. Jak udało mu się skupić na tak długi czas, aby wykonać ten retusz było tajemnicą, ale zdjęcie wyglądało tak realnie, że nawet wezwała firmę ubezpieczeniową. Jak również przeżyła załamanie nerwowe w łazience w pracy, kiedy zastanawiała się, jak cholera miała to wyjaśnić. Tak było gdy się opuszczało swoich bogatych rodziców. Pięćset dolarów nieprzewidzianych wydatków, mogło być trudne do strawienia. Marszcząc brwi pochyliła się do kierownicy. "Co to za gówno." Uderzając w hamulce, zatrzymała się przed drzewem, które zwaliło się w poprzek drogi. Szybko sprawdziła zegarek i zaklęła. Mimo, że czas mijał, nie miała napędu cztery na cztery w Golfie i nie zamierzała ryzykować, by później wzywać pomoc drogową i płacić za lawetę. 112

"Jeśli chcesz to zrobić, musimy iść." "Pojedź wokół niego." "I utknąć w błocie? Wczoraj późnym wieczorem padało." Wyłączyła silnik i wyjęła kluczyki. "Daj spokój. Chcesz mi to pokazać, to lepiej rusz kopyta. Inaczej zawracam." Dougie wciąż miał pretensje, kiedy wyruszyli pieszo, przestępując powalony klon i idąc dalej w dół. Ranek był bardzo zimny, i zaskakujący – z rodzaju kiedy cieszyłeś się, że założyłeś kurtkę, a byłeś wkurzony, że zostawiłeś swoją czapkę i rękawiczki, bo miałeś w głowie, że to ‘tylko październik’. "Teraz wiem, dlaczego nie wstaję przed południem" mruknął Dougie. Jo spojrzała na gołe ramiona powyżej. Nienawidziła być pesymistką, ale zastanawiała się, czy którykolwiek z tych głupków nie zamierzał jej zabić. "Dlaczego pozwoliłam ci się na to namówić?" Położył rękę na jej ramionach. "Bo mnie koooochasz". "Nie." Szturchnęła go w żebra. "Na pewno nie." Poznała Dougiego i jego grupę jarających maryhę przez znajomych, a oni przyjęli ją kiedy bardzo potrzebowała miejsca do spania. Układ miał być tymczasowy, ale potem sypialnia w ich apartamencie się otworzyła, a rok później żyła jak w połowie lat dwudziestych w domu typu bractwo sudeckie. Z grupą opornych dużych chłopców. Którymi zdawała się zarządzać. "Jesteśmy coraz bliżej". Położył ręce na głowie, jakby była przepalona. To była krótka podróż. "Części ciał były wszędzie i ten zapach. Gorszy niż w naszej lodówce. Mówię o trupach, Jo. Nieżywych! Z wyjątkiem tego, że się poruszały! A potem- " "Halucynacje o smoku. Mówiłeś mi." "Widziałaś nagranie!" "Wiem lepiej," powiedziała, potrząsając głową. "Znowu robisz ze mnie idiotkę, wstydź się. Drugi raz-" "Jo. To było prawdziwe. To było cholernie rzeczywiste, widziałem potwora i..." Kiedy Dougie znowu przebiegał litanię niemożliwych zdarzeń, Jo skoncentrowała się na drodze. "Tak, tak, już mi to mówiłeś. I w przeciwieństwie do ciebie, ja wciąż mam pamięć krótkotrwałą." 113

"Huh, T.J. i Soz też to widzieli." "Jesteś tego pewien? Bo kiedy pisałam do nich dziś rano, odpisali, że to była kiepska wycieczka. Nic więcej." "Są idiotami." Kiedy szli pod górkę, uśmiechnęła się i pomyślała, że może była zbyt poprawna. Oni nie wpisywali się w typ skostniałego społeczeństwa, w jakim funkcjonowali jej rodzice ale i ona nie spotykała wcześniej ludzi zmierzających donikąd i palących marihuanę. Mimo, że byli bardzo zabawni. Przez większość czasu. A poza tym, prawda była taka, że sama nie miała pojęcia, dokąd zmierzała. "Zobaczysz" ogłosił Dougie biegnąc na szczyt wzniesienia. "Spójrz!" Jo dołączyła do niego, i pokręciła głową na wszystkie strony. Tak, w porządku, więc to jest na dole. "Dokładnie to na co powinnam patrzeć? Na drzewa, budynki czy trawę?" Dougie opuścił ręce. "Nie, nie, to nie tak. Nie-" "Myślę, że w końcu rozwaliłeś sobie mózg, Dougie. Ale tak się dzieje, gdy karmisz go dwunastoma dawkami w ciągu sześciu godzin. Przynajmniej tym razem, myślałeś, że to było prawdziwe, w przeciwieństwie do tego samochodu – który spotkał się z drzewem, jaki dla mnie spreparowałeś." Tak, nie było absolutnie nic niezwykłego w tym, co było na dole po środku kampusu. Nie było martwych ciał. Nie było części ciał. I żadnego zapachu. Nic z wyjątkiem opuszczonych budynków, bardziej zimnego wiatru i nic dziwnego. "Nie, nie, nie…" Kiedy Dougie zbiegał na dół, pozwoliła mu odejść, trzymając się na uboczu i próbując sobie wyobrazić, jak to miejsce wyglądało wtedy, gdy funkcjonowało. Trudno było sobie wyobrazić, że jej matka chodziła w tych budynkach na zajęcia. Spała w nich. W jednym z nich, pierwszy raz tańczyła z ojcem. Zabawne, przeszłość, wydawała się niedostępna, gdy była z obojgiem ludzi, którzy ją adoptowali. Nigdy pomiędzy nimi nic nie zaskoczyło i mimo, że życie na własną rękę było czasami trudne, to doznała ulgi odpuszczając te wszystkie wyczerpujące próby udawania więzi, które nigdy się nie pojawiły. 114

"Jo! Podejdź tu!" Kiedy przyłożyła rękę do ucha, udając, że go nie słyszała, Dougie wpadł z powrotem do niej z mesjańską gorliwością kaznodziei. Chwytając ją za rękę, pociągnął, by zeszła za jego trzepoczącą wojskową kurtką. "Zobacz, jak wszystko jest tam zdeptane? Widzisz?" Dała się przeciągać do płaskiej części łąki. Ale kępy leżącej długiej trawy i zarośla były ledwie sceną z filmu Wes Craven. I na pewno nie były tym, co zawierał film, który Dougie kazał jej oglądać w kółko. Nie była pewna, jak to wszystko wyjaśnić. Ale to, co było jasne? Naprawdę nie miała zamiaru oszaleć, starając się to wszystko pogodzić. "Widziałaś, co napisałem!" powiedział Dougie. "Ktoś zabrał mój telefon, bo nie chciał, żeby inni to zobaczyli!" "Prawdopodobnie właśnie go straciłeś-" "Byłem tam." Wskazał na najwyższe budynki. "Dokładnie tam! Tam nagrałem film!" "Hej, Dougie, bez obrazy, ale muszę iść do pracy" "Jo, jestem cholernie poważny." Obrócił się w kółko. "Dobrze, to jak wyjaśnisz to. Jak powstały tutaj te wszystkie zniszczenia? Hę?" "Z tego co wiem, to ty i nasi trzej współlokatorzy biegaliście w kółko nago. Tak naprawdę, to nawet nie jest to hipotetyczne". Dougie zamierzył się na nią. "To jak ja nagrałem film? Hę?" "Nie wiem, Dougie. Szczerze mówiąc, jest tak ziarnisty, że nie wiem na co patrzę." Dała mu trochę czasu, na bieganie wokół z wszelkiego rodzaju co-tyna-to i a-co-powiesz-na-tamto, a potem miała dość. "Słuchaj, naprawdę przepraszam, ale ja idę. Możesz iść ze mną lub iść do domu. Twój wybór. Zaczekaj. Nie masz telefonu. Przypuszczam, że to oznacza spacerek?" Kiedy odwrócił się, powiedział zaskakująco dorosłym głosem: "Jestem poważny, Jo. To się wydarzyło. Nie obchodzi mnie co tamci trzej powiedzieli. Wiem, kiedy jestem na haju, a kiedy nie." Gdy Jo zatrzymała się i spojrzała za siebie, na jego twarzy malowała się nadzieja. "Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli wyrzucę cię na przystanku autobusowym na Jefferson? Nie mam czasu na całą drogę powrotną." 115

Dougie wyrzucił ręce w górę. "Daj spokój, Jo - pozwól mi przynajmniej pokazać ci coś w tamtym miejscu..." "Przystanek autobusowy", powiedziała. "I powiadom mnie, kiedy następnym razem, będziesz brał LSD. Chcę być przygotowana."

Tłumaczenie: Fiolka2708

116

PIĘTNAŚCIE Jakiś czas później, Mary obudziła się po długim, dobrym wypoczynku… i uśmiechnęła na widok zdecydowanie śpiącego partnera. Rankhor był jak światło, zamknięte oczy, jedna blond brew wygięta, szczęka zaciśnięta jakby śnił o sporze przy grze w piłkarzyki. Oddychał głęboko i nawet, tak, chrapał. Nie jak piła łańcuchowa, ale jednak. Bardziej jak opatulony Mustang zwiększający obroty na czerwonym świetle. Albo bliżej do rannego borsuka Butcha – ale trzeba było to usłyszeć żeby uwierzyć. Nie, dźwięk który wydawał jej mężczyzna był bardziej jak ekspres Krups na końcu procesu parzenia kawy; w rodzaju mamrotania w tle oferującego pocieszający rytm tak, że mogła jeszcze pospać jeśli chciała, albo wstać i słuchać. Jak się nad tym zastanowić, jego chrapanie było najcichszą rzeczą z nim związaną, biorąc pod uwagę jak ciężkie były jego kroki, jak głośny śmiech albo mowa, szczególnie gdy dawał Braciom wycisk. Ale wszystkie te rzeczy były częścią tego, co w nim kochała. Zawsze był taki żywy. Tak bardzo żywy. Dzięki Bogu. Gdy się przeciągała, poruszała się powoli przy jego ciele żeby go nie obudzić, a potem spojrzała na zegar ścienny na sali pooperacyjnej. Siódma wieczorem. Po zachodzie słońca. Biorąc pod uwagę jak bardzo był zmęczony, mógł spać jeszcze cztery albo pięć godzin. Prawdopodobnie będzie lepiej jeśli wyjdzie i wróci kiedy się obudzi. "Mam zamiar pojechać do Azylu na chwilę," powiedziała cicho. "Zostań z nim. Niech wie, że wrócę niebawem, albo niech może do mnie zadzwoni?" Mówiła do bestii, oczywiście – traktując tego potężnego, zdolnego kruszyć kości smoka jak swego rodzaju sekretarkę w służbie społecznej. Ale to działało. Jeśli musiała go opuścić, gdy Rankhor spał, zawsze mówiła bestii co będzie robiła i kiedy wróci. W ten sposób Rankhor nie budził się oblany zimnym potem, że została uprowadzona. Zamordowana. Albo poślizgnęła się i upadła w łazience, uderzyła się i wykrwawiła na marmurową podłogę.

117

Tak, związane samce miały skłonność do wyciągania pochopnych wniosków trochę na wyyyyyyyrost. Mary uwolniła się ostrożnie z objęć Rankhora – tylko po to, aby zatrzymać się w połowie drogi. Patrząc w dół na nieokaleczony, całkowicie nienaruszony mostek, pogłaskała opuszkami palców miejsce, w które został postrzelony. "Nie powiedziałam dziękuję," szepnęła. "Uratowałeś go. Zawdzięczam ci… bardzo dużo." W jednej chwili, powieki Rankhora się otworzyły – ale nie dlatego, że się obudził. Jego oczy były niczym białe kule, co było znamienną iluminacją świadomości bestii skupionej całkowicie na niej. Uśmiechnęła się i pogłaskała twarz swojego mężczyzny, wiedząc, że może poczuć jej dotyk. "Dziękuję. Dobry z ciebie chłopiec." Cichsza wersja kochającego chuff, jaką smok zawsze jej dawał, wydobyła się z gardła Rankhora. "Idź spać, okay? Ty też potrzebujesz odpoczynku. Ciężko pracowałeś ostatniej nocy." Jeden chuff więcej… i powieki zaczęły się zamykać. Smok walczył ze zmęczeniem jak szczeniak, ale ostatecznie przegrał bitwę, wracając do chrapania i marzeń sennych, jakiekolwiek obaj mieli. Pochylając się, pocałowała partnera w czoło i wygładziła jego włosy. Wtedy poszła do łazienki i zamknęła drzwi. Tak szybko jak odwróciła się do umywalki, uśmiechnęła się. Ktoś – och, chyba sobie żartowała, to musiał być Fritz – położył komplet ubrań na zmianę dla nich dwojga. Szczoteczki do zębów, maszynkę i krem do golenia, szampon i odżywkę. "Fritz, twoje prawdziwe imię brzmi życzliwość." I, och, co to był za prysznic. Od czasu do czasu zastanawiała się, czy dźwięki i zapachy nie obudzą Rankhora, ale wycierając się, uchyliła drzwi i zobaczyła, że poza odwróceniem się w stronę łazienki, śpi jak suseł. Prawdopodobnie dlatego, że powiedziała bestii co jest grane. Gdy suszyła włosy, zastanowiła się gdzie skończyło Volvo. Przyjechała tu z pola bitwy karetką, ale pewnie ktoś przyprowadził kombi z powrotem? Cóż, mogła pojechać czymś innym do Azylu. 118

Piętnaście minut później, podeszła ostrożnie do drzwi. Po przedłużającym się wpatrywaniu w Rankhora, otworzyła drzwi i – "Och! Na Boga!" syknęła, wzdrygając się. Ostatnią rzeczą jaką spodziewała się zobaczyć, to całe Bractwo stojące przed salą szpitalną jej hellren. Ale z drugiej strony, powinna była wiedzieć. Byli tam wszyscy, od V i Butcha po Furiatha i Z… Blay i Khill… Thor i John Matthew… nawet Ghrom i Mordh. Tak jakby stała przed drużyną futbolową… złożoną z zawodowych zapaśników… grających w pełno kontaktowym meczu. Okay, nawet to nie było w stanie opisać samców na korytarzu. "Hej, chłopaki," powiedziała cicho, gdy popchnęła klamkę i upewniła się, że jest zamknięte. "On teraz śpi, ale jestem pewna, że nie będzie miał nic przeciwko, gdy się obudzi." "Nie przyszliśmy do niego," powiedział Ghrom niskim głosem. Brwi Mary podskoczyły, gdy spojrzała na ich Króla. "Och." Jezu, czy ona zrobiła coś złego? Znając Ghroma trudno było powiedzieć, gdyż z jego wdowim szpicem na czole i w kryjących okularach, zawsze wyglądał na wkurwionego. Suczy wyraz twarzy gościa nigdy nie odpoczywał bardziej niż zamierzam-kogoś-zabić-i-podpalić-ich-dom-na-oczach-straży-pożarnej. Przełykając ciężko, wyjąkała, "Ja, ach –" "Dziękuję, Mary," powiedział Król, podchodząc z Georgem, jego psimi oczami, do przodu. "Dziękuję ci za uratowanie życia naszego Brata." Przez chwilę była całkowicie oszołomiona. A potem Król przyciągnął ją w twardym, ciasnym uścisku. Gdy Ghrom się cofnął, coś zwisało z jej ramienia. Miecz? "Chwila, co to jest?" Szarpnęła się, wzdrygając. "Dlaczego to jest – Och, mój Boże…" Broń była zrobiona ze zdobionego złota, od rękojeści po pochwę, wszędzie były lśniące kamienie szlachetne, białe i czerwone. Podobnie, jak zwisająca rubinowo czerwona szarfa, która była ozdobiona kamieniami i metalem. Wyglądała na starą. Starą… i bezcenną. "Ghrom, nie mogę tego przyjąć – to zbyt dużo –"

119

"Wykonałaś usługę waleczności dla tronu," obwieścił Król. "Ratując życie członka mojej osobistej gwardii, zasłużyłaś na najwyższy królewski szacunek – i możesz wezwać mnie do obdarowania cię korzyściami o porównywalnej wartości w przyszłości." Potrząsnęła krótko głową. "To nie jest konieczne. Naprawdę. Nie jest." I nagle, poczuła się źle. Bardzo źle. Bo ona nie uratowała Rankhora dla tych cudownych samców, którzy tak bardzo go kochali. Nie uratowała go również dla siebie. Boże, dlaczego… Dlaczego ta chwila musiała zostać zanieczyszczona całym tym dramatem z Bitty? Mary zaczęła zdejmować miecz. "Naprawdę, nie mogę –" Jeden po drugim, Bracia podchodzili do niej, obejmując ją twardo, przytrzymując do chwili, gdy jej kręgosłup się wyginał, a żebra nie mogły rozwinąć. Niektórzy z nich mówili jej do ucha rzeczy rezonujące w niej nie ze względu na dobrane słowa, ale ze względu na szacunek i cześć w tonie ich głębokich głosów. Inni oczyszczali swoje gardła w sposób w jaki robili to faceci starający się pozostać silnymi i uporządkować wielkie emocje na ich twarzach. I wtedy podszedł John Matthew, ten z którym rozpoczęła tę szaloną podróż, gdy zadzwonił na gorącą linię dla samobójców, gdzie pracowała jako wolontariusz. Vhredny był jednym z ostatnich dwóch Braci przychodzących do niej, i gdy ją obejmował, poczuła zapach tytoniu. A także skóry. I prochu strzelniczego. "Jesteśmy ci dłużni," powiedział szorstko. "Na zawsze." Wycierając oczy, jeszcze raz potrząsnęła głową. "Dajecie mi zbyt dużo uznania." "Nie jesteśmy nawet blisko tego," powiedział, gdy pogłaskał ją po policzku dłonią w rękawiczce. Spoglądając na nią w dół, jego diamentowe oczy i surowa twarz z tatuażami, były tak blisko czułości jakiej nigdy wcześniej u niego nie widziała. "Ty wiedziałaś co robić –" "Ależ nie, V. Naprawdę nie mam pojęcia skąd był ten pomysł." Na chwilę zmarszczył brwi. Potem wzruszył ramionami. "Cóż, cokolwiek. Oddałaś nam naszego brata. I nawet jeśli jest wrzodem na dupie, życie bez niego nie byłoby takie samo." "Albo bez ciebie," dorzucił Zbihr. 120

Z był ostatnim podchodzącym i gdy otworzył ramiona, z jakiegoś powodu, niewolnicze obręcze juchacza wytatuowane wokół jego gardła i nadgarstków, wyróżniały się dla niej. Jego uścisk był sztywny. Niezgrabny. Oczywiście trudny dla niego, gdy trzymał biodra daleko od jej ciała. Ale jego oczy były żółte, nie czarne, a gdy się cofnął, położył jej rękę na ramieniu. Blizna, biegnąca w dół po grzbiecie nosa i okolicach jego policzka, przemieściła się, gdy podarował jej delikatny uśmiech. "Jesteś naprawdę dobra w ratowaniu życia." Wiedziała co dokładnie miał na myśli – wszystkie te sesje, które oboje mieli przy piecu w piwnicy rezydencji, jego mówiącego o przerażających nadużyciach, których doznał z ręki Posiadaczki, jej komentarze i uwagi wtrącane tylko wtedy, gdy przerywał na dłuższą chwilę, patrząc na nią jak na rodzaj tratwy ratunkowej, gdy walczył o życie na oceanie przytłaczającego wstydu, bólu i smutku. "Czasami chciałabym robić to lepiej," powiedziała mając na myśli Bitty. "To nie jest możliwe." Kiedy Z odsunął się z braćmi, Mary wygładziła włosy. Ucisnęła skórę pod oczami. Wzięła głęboki oddech. Mimo, że przepływało przez nią wiele różnych emocji, naprawdę dobrze było mieć wokół ludzi, którzy kochali Rankhora jak ona sama. Wiedziała, że to prawda bez żadnych wątpliwości. "Dobrze." Przeczyściła gardło. "Dziękuję wam wszystkim. Ale szczerze mówiąc…" Gdy każdy w nich spiorunował ją wzrokiem, to było coś takiego, iż cieszyła się, że ją lubili. Roześmiała się. "Okay, okay, zatrzymam go, zatrzymam." Wśród Braci rozległy się rozmowy i klepnięcia, jakby oni byli dumni z siebie, że postąpili wobec niej tak jak trzeba. Z ostatnim skinieniem, zmusiła się żeby kontynuować podróż do podziemnego tunelu… ze swoim nowym mieczem. Ludzie, był ciężki, pomyślała podciągając go na swoim ramieniu. Prawie tak ciężki jak ciężar, który czuła w swoim sercu.

121

*** W czasie, gdy Mary szła w dół korytarza, Vhredny wyjął skręta i wsunął między przednie zęby. Gdy go przypalał, zmarszczył brwi, myśląc o tym co mu powiedziała. "Więc Xcor jest nieprzytomny," mruknął Ghrom. Zwracając się do Króla, Vhredny wydmuchał dym i zmienił bieg w swojej głowie. "Jak dotąd. A sprawdzałem go jakieś pół godziny temu." "Gdzie go umieściłeś?" "Na strzelnicy." V spojrzał na Thora, który znajdował się poza zasięgiem słuchu. "I mamy harmonogram zmian na straży. Jest związany z moją satysfakcją –" "Naprawdę używasz takiego gówna do seksu?" Jeden po drugim, całe Bractwo, spojrzało na przerywnik. Lassiter, upadły anioł, pojawił się znikąd, wyglądając nieco mniej obraźliwie niż zwykle, jego czarno-blond włosy były odgarnięte do tyłu i zaplecione w sięgający tyłka warkocz, jego czarne skóry opinały grzeszne ciało, miał w uszach złote kółka, bransoletki na nadgarstkach i piercing w sutkach, który jarzył się w blasku fluorescencyjnych lamp sufitowych. Chyba, że był to wygląd zgodny z niebiańskimi wskazówkami. Nie. "Co do diabła stało się z twoją cholerną koszulą?" Wypalił V. "I dlaczego do cholery opuściłeś posterunek?" Cholera, powinien wiedzieć żeby nie umieszczać tego idioty na stanowisku strażnika. Ale przynajmniej Payne nie opuściła strzelnicy – i to było coś z czym V nie musiał się spierać sam ze sobą. Jego siostra była tego typu wojownikiem, któremu zaufałby nie tylko w kwestii własnego życia, jego braci i partnerki, ale miał również pewność, że więzień nie kichnie bez pozwolenia. "Wylałem coś na to." "Co? Jadłeś tam?" "Nie. Oczywiście, że nie." Lassiter przechadzał się obok miejsca, w którym trzymano szczotki i miotły. "Okay, tak. Dobra. To był mleczny koktajl truskawkowy – a ja idę włożyć czystą koszulę i wracam. Zrelaksuj się." 122

V zaciągnął się głęboko. Inaczej udusiłby pierdolca. "Truskawki? Naprawdę?" "Pierdol się Vhredny." Anioł się uśmiechnął i przesłał całusa ponad ramieniem, ale przynajmniej nie pompował klejnotami. "Mogę go zabić," mruknął V do Ghroma. "Proszę. Tylko raz. Albo może dwa razy." "Ustaw się w kolejce." V skupił się ponownie. "Tak jak powiedziałem, Xcor nigdzie się nie wybiera." "Chcę wiedzieć, gdzie Dranie mieszkają," nakazał Ghrom, "i przyprowadźcie mi całą resztę. Ale pewnie przypuszczają, że został schwytany. Tak ja bym zrobił. Brak ciała? Brak świadków śmierci? Najbezpieczniejszym rozwiązaniem jest zakładać, że ich przywódca dostał się do niewoli i spierdolili, gdziekolwiek stacjonowali." "Zgoda. Ale nigdy nie wiesz czego możesz się nauczyć, gdy pociągniesz za dźwignię." "Trzymaj Thora z daleka od niego." "Jasne." V znowu spojrzał na Thora. Brat stał z tyłu grupy i patrzył w dół korytarza, gdzie znajdowała się strzelnica. Dziwnie się czuł, myśląc o facecie w kategoriach trzymania go na smyczy albo przyklejania mu łatki, ale było jak było. Czasem emocje były zbyt wielkie nawet dla najbardziej logicznie myślącego wojownika. Z wyjątkiem jego samego, oczywiście. "Tak więc, Assail jest dwa pokoje w głąb," powiedział V. "Jeśli jesteś gotowy by z nim porozmawiać." "Zabierz mnie tam, V" I znowu, zazwyczaj te obowiązki wykonywał Thor, ale V podszedł bliżej i pokierował Króla do przodu, zostawiając Braci przyjmujących różne pozycje, w tym siedzące, w oczekiwaniu aż Rankhor się obudzi. Gdy odeszli kawałek, Król powiedział cicho, "Więc, co wiesz o Rankhorze i jego przedwczesnym strzelaniu w konkursie." Gdy V przeklął, 123

Ghrom pokręcił głową. "Powiedz mi. I nie udawaj, że nic kurwa nie wiesz. Byłeś ostatnim, który z nim rozmawiał." Vhredny rozważał trzymanie gówna w papierku, ale w końcu, okłamywanie Ghroma nie było w niczyim najlepszym interesie. "Przewidziałem jego śmierć i próbowałem zmusić go żeby opuścił pole bitwy. Nie zrobił tego i… proszę bardzo." "Wyszedł. Wiedząc, że umrze." "Tak." "Cholera z tym." Po tym jak Ghrom puścił kilka kurew, zmienił bieg na inny szczęśliwy temat. "Słyszałem także, że miałeś gościa. Kiedy wróciłeś na kampus." "Omega." Człowieku, nie lubił nawet wypowiadać tego imienia. Tak jakby lubił rozmawiać o życzeniu śmierci Rankhora? "Tak, brat mojej matki zadbał o sprzątanie. Jeśli dzień jego pracy, będący źródłem całego zła na świecie, nie wypali, ma drugą szansę zrobić karierę jako woźny czekający na inny termin." "Jakieś problemy?" "Nie wie nawet, że tam byliśmy." "Pierdolone dzięki." Ghrom obejrzał się, nawet jeśli nic nie mógł zobaczyć. "Widziałeś się później z twoją matką?" "Nie. Nie, dzięki. W ogóle." "Poprosiłem ją o audiencję. Nie zgodziła się." V zatrzymał się przed drzwiami sali szpitalnej Assaila, ale ich nie otworzył. "Czego właściwie od niej chcesz?" "Chcę wiedzieć czy ona nadal tam jest." Okrutna, arystokratyczna twarz Ghroma napięła się. "Stawanie przeciwko zabójcom to jedno, ale będziemy potrzebowali skrzydłowego z prawdziwą mocą żeby stawić czoła Omedze – i nie żartuję sobie. Znokautowaliśmy dziewięćdziesiąt procent tego co miał tu na ziemi. On odpowie i nie spodoba nam się to, cokolwiek to jest." "Niech się pierdoli," mruknął V. "Bardziej "nas", mój bracie." "Taak. To też." V wziął jeszcze jeden mach żeby zebrać gówno do kupy. "Ale, wiesz jeśli chcesz żebym z nią porozmawiał –" "Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne." 124

Iiiiiii to zrobi z naszej dwójki dobrych kumpli, pomyślał V. Zanim kwestia jego matki zrobiłaby z niego większego świra niż zwykle, zapukał do drzwi. "Jesteś tam całkiem przyzwoity matkojebco?" Pchnął nie czekając na pozwolenie. "Jak leci dupku?" Cóż, cóż, cóż, pomyślał gdy zobaczył Assaila siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na łóżku. Detoksik? Samiec pocił się jakby był kurczakiem na obiad pod ciepłymi lampami, ale miał również dreszcze jakby jego dolna połowa była zanurzona w lodowej łaźni. Miał ciemne cienie pod oczami, a jego ręce wędrowały po twarzy i przedramionach, czyszcząc je z jakichś zabłąkanych kłaczków, których tam nie było. "Cz-cz-cze-mu zawdzięczam ten h-h-honor?" Nozdrza Ghroma zafalowały, gdy Król testował zapach w powietrzu. "Masz małpę na plecach, hę?" "C-c-co p-r-r-r-oszę?" "Słyszałeś mnie." V wyszedł sprawdzić za róg dwóch kuzynów i znalazł ich wyprostowanych i nieruchomych jak para armat. I mniej więcej tak samo serdecznych i puszystych. Należy pamiętać żeby nigdy ich nie wkurzać. "Co m-m-m-mogę dla ciebie zrobić?" Zapytał Assail między drgawkami. "Chcę podziękować za współpracę z nami w nocy," zazgrzytał Król. "Rozumiem, że wszystkie twoje rany są zaszyte?" "T-t-tak." "Och, do kurwy nędzy." Ghrom spiorunował wzrokiem V. "Dasz temu skurwielowi jego narkotyk? Nie mogę z nim rozmawiać przez jego pragnienie grzechu. To tak jakby próbować się skupić podczas napadu padaczki." "Tego szukasz?" V wyjął fiolkę pełną białego proszku, poruszając nią w przód i w tył. "Mhm?" Sposób w jaki skurwiel utkwił wzrok we fiolce i odwrócił głowę był tak żałosny. Ale V wiedział jak to jest – kiedy musiał palić, a wcale nie chciał, jak usychał, gdy tego nie miał. Dzięki Bogu za Jane. Bez niej chodziłby i gryzł, wciąż pusty w środku. 125

"Nawet nie zaprzecza, że tego potrzebuje," mruknął V podchodząc do łóżka. Uff, jak biedny drań wyciągnął rękę, stało się jasne, że ręce Assaila trzęsły za bardzo aby cokolwiek utrzymać. "Za pozwoleniem, matkojebco." Przekręcając czarną zakrętkę, V przekręcił małą brązową buteleczkę i zrobił kreskę wzdłuż swojego własnego przedramienia. Assail wziął to gówno jak kafar, wciągając połowę do jednego nozdrza, a połowę do drugiego. Wtedy padł na szpitalne łóżko, jakby miał złamaną nogę, a jego kroplówka z morfiną się skończyła. I tak, z klinicznego punktu widzenia, to był smutny komentarz do stanu skurczybyka, w którym, mająca go pobudzić kokaina, ciągnęła go w dół. Ale takie właśnie było uzależnienie. Bez żadnego sensu. "Chcesz teraz spróbować ponowne?" Mruknął V, liżąc do czysta swoje ramię o posmaku goryczy. Jednak bzyczenie było niezłe. Assail przetarł twarz i wtedy jego ramiona opadły po obu stronach. "Co." Ghrom uśmiechnął się bez cienia serdeczności, odsłaniając ogromne kły. "Chcę znać twoje plany biznesowe." "Dlaczego jesteś tym zainteresowany?" Głos Assaila był piskliwy, jakby był wyczerpany. "Chyba, że zdecydowałeś, że dyktatura bardziej niż demokracja odpowiada twojej osobowości –" "Uważaj na ton," rzucił V. Ghrom kontynuował jakby mu nie przerwano. "Twoje osiągnięcia są w najlepszym wypadku wątpliwe. Pomimo niedawnych działań w kierunku lojalności, wydajesz się być zawsze na obrzeżach moich wrogów, czy chodzi o Bandę Drani czy Korporację Reduktorów. A jak ostatnio sprawdzałem, zlikwidowałeś narkotykowy gang – coś, czego nie da się zrobić z załogą dwóch zwykłych, aczkolwiek zdolnych popleczników. Więc stwierdziłem, że chcę wiedzieć, gdzie masz zamiar iść do swoich pośredników teraz, gdy zabójcy zostali wyłączeni z czarnorynkowego biznesu." Assail odgarnął swoje czarne włosy z czoła, przytrzymując w miejscu jakby miał nadzieję, że pomoże to jego mózgowi wrócić do pracy. V spiął się w oczekiwaniu na jakieś gówno. 126

Z wyjątkiem tego, że samiec powiedział dziwnie martwym głosem, "Nie wiem. Naprawdę… nie wiem, co powinienem zrobić." "Nie kłamiesz." Ghrom pochylił głowę, gdy wdychał. "I jako Król mam dla ciebie propozycję." "A może to będzie polecenie," mruknął Assail. "Nazwij to jak chcesz." Brwi Ghroma zniknęły za ramkami jego wraparounds. "Mając na uwadze, że mogę cię zabić lub pozwolić odejść stąd dla kaprysu." "Istnieje prawo przeciwko morderstwom." "Czasami." Król uśmiechnął się znowu, odsłaniając kły. "W każdym razie chcę twojej pomocy – a ty mi ją dasz. Tak czy inaczej."

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

127

SZESNAŚCIE W połowie drogi do Azylu Mary zdecydowała, że zamierza skończyć z terapią zastępczą. Kiedy wjechała na zjazd z Northway, zacisnęła zęby i uderzyła w twarde jak skała sprzęgło auta swojego męża, jasno czerwonego GTO – będącego jego dumą i radością. Światło jego życia, zaraz po niej. Najcenniejsza rzecz jaką posiadał, odkąd dał jej swój złoty prezydencki Rolex. Potężny samochód zaczął wydawać z siebie jakiś kaszlący hałas, a potem jakieś basowe wybuchy po piskliwych dźwiękach, kiedy przeniosła dźwignię zmiany biegów do przodu, a potem do tyłu. "Po trzecie? Po trzecie... muszę, nie, po drugie? Na pewno nie w pierwszej kolejności." Poznała już na własnej skórze tą twardą drogę, gdy zatrzymała się u stóp wzgórza przy rezydencji i prawie wybiła zęby o kierownicę od szarpania i podskoków. "Och, pani Volvo, tęsknię za tobą tak..." Kiedy wyszła z posiadłości, odkryła, że kombi nie stało na dziedzińcu z innymi pojazdami Bractwa. Więc zamiast tracić czas, na szukanie go przy ośrodku szkoleniowym, zabrała klucze Rankhora i dowiedziała się, jak trudne jest wyjechać takim masywnym samochodem do miasta? Umiała obsługiwać skrzynię biegów. Powinno być w porządku. Oczywiście, że nie przejmowała się tym, że sprzęgło było twarde jak mur, kiedy próbowała je przycisnąć, za każdym razem gdy musiała zmienić bieg. Albo, że koła zębate były tak dobrze skalibrowane, że musiała wcisnąć gaz we właściwym momencie, bo inaczej wszystkie te konie pod maską szalały. Dobre wieści? Przynajmniej walka z autem dawała jej coś innego niż niepokój o Bitty - skupienie się na drodze aż do Azylu. Plus to, że Fritz był równie dobrym mechanikiem, jak lokajem.

128

Kiedy wreszcie dotarła do budynku, zaparkowała na podjeździe, wysiadła i pokuśtykała dookoła w ciemności przez minutę, kopiąc lewą nogą, aż coś pstryknęło i nagle nie czuła się już jakby była flamingiem. Z przekleństwem, udała się w stronę drzwi do garażu, wprowadziła kod i wślizgnęła się do środka. Kiedy uruchomiły się sensory ruchu, uniosła rękę by osłonić oczy, ale nie musiała się martwić, że się o coś potknie. Dwie wnęki były puste, z wyjątkiem sprzętu do koszenia trawników i jakichś starych plam oleju na betonowych płytach. Od drzwi kuchni dzieliły ją trzy kroki, a potem wpisała kod i czekała, aż martwe śruby rozpoczną sekwencję odblokowywania. Musiała również przystawić swoją twarz w celu identyfikacji. Chwilę później, była w przedsionku, zdejmując płaszcz i wieszając go z torebką na rzędzie haczyków powyżej siedziska ze schowkiem. Nowa kuchnia z tyłu była w użyciu, stosy naleśników piętrzyły się przy kuchence, owoce pokrojone na półmiskach, miski i talerze ustawione na długim stole. "Mary!" "Hej, Mary!" "Witam, Pani Luce!" Biorąc głęboki oddech, odwracała się w stronę powitań, kiwając głową, lub dając się przytulić tu i tam. Umieściła dłoń na ramieniu samicy w geście przywitania, przybiła piątkę z młodym. Troje pracowników było na służbie, więc im się pokazała. "Gdzie jest Rhym?" Spytała. "Jest na górze z Bitty," odpowiedziała cicho jedna z pracownic z kędzierzawymi włosami. "Pójdę tam teraz." "Czy mogę w czymś pomóc?" "Jestem pewna, że będzie trzeba". Mary pokręciła głową. "Nienawidzę tego dla niej." "My również." Przemieszczając się na przód domu, skręciła na schody i wchodziła po dwa stopnie naraz. Nie zatrzymała się, aby sprawdzić czy Marissa była obecna. Szanse były, ale biorąc pod uwagę wielkość ataku, szefowa Azylu wzięła trochę wolnego, aby pobyć ze swoim hellren. 129

Sparowanie z Bratem nie jest dla osób o słabym sercu. Na trzecim piętrze, znalazła Rhym śpiącą w wyściełanym krześle, które było ustawione obok drzwi Bitty. Kiedy deski zaskrzypiały, pracownica się poruszyła. "O, hej," powiedziała kobieta, usiadła i przetarła oczy. "Która godzina?" Rhym zawsze przypominała Mary, siebie samą do pewnego stopnia. Była typem kobiety, której może nie zauważałeś jako pierwszej, kiedy wchodziłeś do pokoju, ale zawsze tam była, kiedy kogoś potrzebowałeś. Stała na szarym końcu jeśli chodzi o wzrost i była trochę chuda. Nigdy nie nosiła makijażu. Zazwyczaj ściągała włosy z tyłu. Żaden mężczyzna, o niej nigdy nie słyszał. Jej życie kręciło się wokół pracy. "Jest wpół do siódmej?" Mary wpatrywała się w zamknięte drzwi. "Co robiła w ciągu dnia?" Rhym tylko pokręciła głową. "Nie chciała rozmawiać o tym wszystkim. Po prostu spakowała ubrania do swojej walizki, wzięła lalkę, starego tygrysa i usiadła na końcu łóżka. Ostatecznie wyszłam tu, bo pomyślałam, że prawdopodobnie nie może zasnąć, bo byłam tam razem z nią." "Może zajrzę i zobaczę, co się dzieje." "Proszę". Rhym rozciągnęła ramiona i wyprostowała plecy. "A jeśli ci to nie przeszkadza to pójdę poszukać jakiegoś miejsca na drzemkę?" "Absolutnie. Przejmę obowiązki. I dzięki za opiekę nad nią." "Czy jest wystarczająco ciemno, żebym mogła teraz odejść?" Mary spojrzała na okiennice, które były jeszcze opuszczone na dół na dzień. "Myślę że-" Jakby na zawołanie, stalowe panele, które chroniły wnętrze przed światłem słonecznym zaczęły się unosić w górę. "Tak." Rhym wstała i przeciągnęła palcami brązowo-blond włosy. "Jeśli będziesz potrzebowała czegokolwiek, jeśli ona będzie potrzebowała, po prostu zadzwoń i wrócę. To wyjątkowa mała dziewczynka, a ja po prostu... chcę pomóc." "Zgadzam się. Jeszcze raz dzięki." Kiedy samica ruszyła w dół po schodach, Mary przemówiła. "Jedno pytanie." 130

"Tak?" Mary skoncentrowała się na oculusie na drugim końcu korytarza, starając się znaleźć odpowiednie słowa. "Czy ona... To znaczy, czy mówiła coś o swojej matce? Albo, co się stało w klinice?" Coś co brzmiało jak Moja terapeutka sprawiła, że czuję się jakbym zabiła moją matkę? "Nic. Jedyną rzeczą, o jakiej wspomniała to, że wyjedzie tak szybko, jak to tylko możliwe. Nie miałam serca jej powiedzieć, że nie ma dokąd pójść. Wydawało się to zbyt okrutne. Zbyt wcześnie." "Mówiła o swoim wuju." Rhym zmarszczyła brwi. "Wujek? Nie, nie napomknęła o nikim takim. Czy ona ma wujka?" Mary spojrzała na zamknięte drzwi. "Na odległość." "Ach". Pracownica cicho zaklęła. "To będą długie noce i dni. Długie tygodnie i miesiące. Ale my wszyscy będziemy ją wspierać. Będzie dobrze, jeśli przeprowadzimy ją przez to w jednym kawałku". "Tak. Prawda." Samica machnęła i zeszła po schodach, a Mary poczekała, aż dźwięk jej kroków ucichł, na wypadek gdyby Bitty tylko lekko spała. Pochyliła się do drzwi i przyłożyła ucho do chłodnych paneli. Kiedy nic nie usłyszała, zapukała delikatnie, po czym je pchnęła. Mała białoróżowa lampa stojąca na biurku w rogu pokoju rzucała blask miękkiego światła, w którym było skąpane drobne ciało Bitty. Dziewczynka leżała na boku, twarzą do ściany, oczywiście w końcu twardo zasnęła. Była w tych samych ubraniach, które miała wcześniej na sobie i rzeczywiście spakowała poobijane walizki, jej i matki. Dwa bagaże, jeden mniejszy w kolorze trawy, a drugi większy pomarańczowy, zostały ustawione u podstawy łóżka. Głowa lalki do czesania i szczotki były na podłodze przed nimi, wraz z tygrysem maskotką. Kładąc ręce na biodrach, Mary opuściła głowę. Z jakiegoś powodu, ta cisza w pomieszczeniu, jego skromne i nieco banalne zasłony i narzuty, jego cienkie dywany i niedopasowane meble, uderzyły w jej ciało jak cios. 131

Jałowość, bezosobowość, brak... rodziny, sprawiały, że chciała podkręcić termostat. Jakby jakaś dodatkowa dawka ciepła z przewodów w suficie, mogła przekształcić to pomieszczenie na bardziej właściwe dla dziewczynki. Ale problemy, które były przed nimi będą musiały być rozwiązane przez coś więcej niż tylko dobrze funkcjonujący system grzewczy. Idąc na palcach do łóżka, w którym spała mama Bitty, wzięła dopasowaną patchworkową kołdrę i przeniosła ją na małą dziewczynkę. Mary delikatnie położyła dodatkową warstwę nie zakłócając jej snu, który był jej tak bardzo potrzebny. Potem stanęła nad dzieckiem. I myślami wróciła do własnej przeszłości. Po tym jak dowiedziała się, że ma raka, pamiętała bardzo wyraźnie, że pomyślała: Już dość. Jej matka zmarła wcześnie i w znacznych cierpieniach. A potem u niej zdiagnozowano białaczkę i musiała przejść przez bardzo niefajne lata - wypełnione staraniami, by pokonać chorobę w remisji. To wydawało się tak bardzo niesprawiedliwe. Jakby przez trudny okres, który przeszła ze swoją matką, powinna mieć kartę zwalniającą z tragedii. Teraz, kiedy patrzyła na dziewczynkę, była wręcz oburzona. Tak, cholernie dobrze wiedziała, że życie jest trudne. Nauczyła się tej lekcji bardzo dobrze. Ale przynajmniej miała dzieciństwo obfitujące we wszystkie dobre rzeczy, które chcieliśmy widzieć, spoglądając wstecz, kiedy było się starym. Tak, jej ojciec zmarł wcześnie, ale ona i jej matka miały gwiazdki i urodziny, cenzurki z przedszkola i szkoły podstawowej i liceum. Miała indyka na Święto Dziękczynienia, nowe ubrania co rok i dobre sny w nocy, kiedy jej jedynym zmartwieniem było to, czy dostanie dobrą ocenę, a w przypadku jej mamy, czy wystarczy im pieniędzy na dwa tygodnie na wakacje w Lake George, czy tylko na jeden. Bitty nie miała absolutnie nic z tego. Ani ona, ani Annalye nigdy nie opowiadały o tym w szczegółach, ale nie było to trudne do wydedukowania, jakiej obie doznały przemocy. Na Boga, Bitty musiała mieć wszczepiony stalowy pręt w nogę. I jaki to wszystko miało sens? 132

Dziewczynka jest tu sama. Jeśli los w ogóle miałby jakiekolwiek sumienie, Annalye by nie umarła. Ale przynajmniej Azyl powstał w dobrej chwili. Pomyśleć, że ośrodek mógłby być niedostępny dla Bitty, kiedy to było najbardziej potrzebne? To wystarczyło, aby Mary zaczął boleć brzuch. *** Rankhor obudził się jakby obok jego głowy rozbrzmiał alarm. Podniósł się na szpitalnym łóżku i rozejrzał w panice. Z wyjątkiem tego, że tak szybko jak lęk się pojawił, tak szybko również zniknął, gdy przypomniał sobie, że Mary wyszła do Azylu i to go uspokoiło. Jakby ona sama wyszeptała mu to do ucha. I pewnie tak zrobiła. W takich chwilach używali bestii, jak rodzaj tablicy do zostawiania wiadomości, kiedy Rankhor był wyeliminowany przez światło. To działało, i nie trzeba było się martwić o długopis. Wciąż mu jej jednak brakowało. Wciąż martwił się o swój stan psychiczny. Ale tamta mała dziewczynka... Przesunął nogi na bok, zamrugał kilka razy i yup, wciąż był ślepy, mimo, że otworzył oczy. Wszystko jedno. Czuł się inaczej, był silny i stabilny fizycznie - i tak długo, jak będzie robił wszystko powoli, uda mu się dotrzeć pod prysznic. Dwadzieścia minut później wyszedł z łazienki nagi i pachnący jak róża. Niesamowite, co trochę mydła i szampon może zrobić dla faceta. Również szczotkowanie zębów. Następny przystanek? Jedzenie. Po tym jak bestia się wydostała i dokonał czynności w łazience, był tak głodny jak cholera - i najlepsze, co mógł zrobić, to zjeść trochę węglowodanów o małej zawartości błonnika. Dwanaście francuskich bagietek. Cztery blachy bułeczek. Trzy kilogramy makaronu. Tego typu rzeczy. Wychodząc na korytarz, zastanawiał się, jak długo mu zajmie znalezienie drogi do"Kurwa wreszcie-" 133

"Nie mogłeś owinąć się ręcznikiem-" "Fritz przyniósł ci ubrania-" "Jesteś z powrotem, skurwielu-" Wszyscy Bracia tam byli, ich głosy, ich zapachy, ulga, śmiech, ich przekleństwa i drwiny dokładnie to, co zalecił lekarz. A gdy go obejmowali i uderzali w jego gołą dupę, miał do zassania sporo emocji. Był już goły. #dostatecznieczułepodziękowania Boże, pośród tego ponownego zjednoczenia i poczucia, że jest tak dobrze, niemożliwe było aby nie oberwał dodatkową dawką wstydu za swój egoizm i za to w co wpakował Mary i wszystkich Braci. A potem głos V był bezpośrednio przed nim. "Czujesz się dobrze?" zapytał Brat swoim chrapliwym głosem. "Odczucia wróciły do normy?" "Tak. Znowu jestem w stanie gotowości do pracy z wyjątkiem mojego wzroku." Przepraszam, też. I boję się. "Wiesz, trochę zmęczony-" Walnięcie! Strzał w szczękę przyszedł znikąd, uderzając go tak mocno, że jego głowa się przechyliła i prawie odpadła od kręgosłupa. "Co do cholery!" Wypalił Rankhor, gdy rozmasowywał szczękę. "Co-" "To za to, że kurwa mnie nie słuchasz." Chrupnięcie! Drugi strzał przyszedł z przeciwnego kierunku, co było dobrą rzeczą, bo opuchlizna będzie dwustronna, więc jego twarz nie będzie wyglądała dziwnie. "A to za to, że wychodzisz wcześniej i kurwa nie przestrzegasz naszej strategii." Kiedy mózg Rankhora wrócił do poziomu, po raz drugi masował swoją szczękę obiema rękami. Bo była możliwość, że dolna część mogła odpaść. Dobrą wiadomością było to, że te podwójne strzały trochę oczyściły jego wzrok, ślepota zmalała na tyle, że mógł dostrzec zamglone plamy ciał i ubrań Braci. "Moges po prostu to powieciec" rzucił Rankhor. "Szuper, mówie jak po botoksie".

134

"I w którym miejscu to jest zabawne, nie?" V chwycił go i przytulił mocno. "Może teraz nie zrobisz kurwa tego ponownie." Rankhor czekał, aż inni zaczną zadawać pytania. Kiedy nikt tego nie zrobił, domyślił się, że V musiał im już coś powiedzieć o wizji. Chyba, że... dobrze, wszyscy widzieli jak wybiegł wcześniej i to gówno było podstawą do zbicia go. "Mogę ci teraz-", powiedział. "Możesz mi podziękować za to później." Zaczęli rozmawiać - co doprowadziło go do kilku Ohhhh – słysząc o fakcie, że mieli Xcora w areszcie. "Thor jeszcze nie zabił skurwiela?" Zapytał. "Nie" przyszło ze wszystkich stron. Potem była opowieść o Omedze, który się pokazał i zadziałał jak Mr. Clean na terenie kampusu, a V uratował dzień dzięki zwidhowi. "Zadbam o bezpieczeństwo" powiedział Rahnhor. "Ochronię drania". "Później". V wypuścił smugę tureckiego dymu. "Najpierw butle. Później cię umieścimy." Po tym, grupa się rozproszyła, niektórzy rozeszli się do rezydencji, inni uderzyli do siłowni. Rankhor poszedł wraz z tymi, którzy szli przez tunel do głównego budynku, ale kiedy Bracia poszli do swoich łóżek, on przeszedł przez jadalnię do kuchni rezydencji. Boże, chciał żeby była z nim Mary. Dobrą wiadomością było to, że nigdzie nie było psańców, pierwszy posiłek nie został zaserwowany przez liczne urazy, po ataku i cały dramat z tym związany. Pracownicy byli bez wątpienia na rzadkim, ale zasłużonym odpoczynku, nim wznowią sprzątanie, a on był zadowolony, że nie cackali się z nim. Kiedy wędrował po świętej przestrzeni Fritza, czuł się jakby musiał złożyć jakąś ofiarę albo coś, by nie wpaść w kłopoty z lokajem. I na tą okazję, postanowił, że nie będzie gotował. Zamierzał wziąć cokolwiek było dostępne i nie zaczynać myśleć o piecyku lub spiżarni. Dwa razy już dzisiaj został uderzony, a noc była młoda. Ale w pierwszej kolejności ubrania. Był zbyt ślepy w łazience, aby zobaczyć, że coś pominął. Wszedł do pralni usytuowanej za spiżarnią, 135

wykorzystując swój dupiaty wzrok i wyostrzony zmysł dotyku, by zlokalizować luźne czarne dresy i ogromną bluzę z logo American Horror Story. Następnie nadszedł czas, aby poważnie pomyśleć o kaloriach. Nacierając na zapasy chleba, zaczął je czyścić umieszczając worki z bułeczkami i chlebami na zakwasie na tacy, ale potem pomyślał, Pieprzyć to. Sięgając pod szufladę, wziął coś jeszcze i zaniósł cały ten cholerny kram do dębowego stołu. Krok drugi, wrócić do lodówki, wydostać funt niesolonego masła oraz twaróg. Przy okazji zgarnął toster, ciągnąc go, aż przewód wyskoczył z gniazdka. Następnie nóż z ząbkami, deska do krojenia, dzbanek do kawy, cukiernica, mały karton mleka i był w swoim żywiole. Podczas, gdy kawa się zaparzała, kroił góry bułeczek na kawałki. Bułeczki włożył do tostera. Prawdopodobnie powinien zabrać też talerz. I co najmniej jeden normalny nóż, ale większe ostrze będzie skuteczniejsze w krojeniu. Gdy skończył parzyć kawę, cały cukier wsypał do kawy, a następnie większą ilość mleka, tyle ile się zmieściło. Potem spróbował. Idealna. Odłożył dzbanek na podgrzewacz i zaczął systematycznie pracować nad bagietkami - hej, to było blisko pierwszego posiłku, prawda? Następny w kolejce był chleb na zakwasie. Deser to będzie placek orzechowy i kawa. Lub dwie. Żując to wszystko, czuł, że jego zęby trochę się chwiały, dzięki gołym pięściom skurwiela V, ale to nie był ogromny problem. I od czasu do czasu, popijał kawę z dzbanka. Po około dwóch tysiącach kalorii objadania się, uderzyło w niego poczucie, jak naprawdę był samotny. Pokój mógł zostać wypełniony Braćmi, a on czułby to samo. Co gorsza, miał poczucie, że nawet obecność jego Mary nie mogła zniwelować tej izolacji. Gdy siedział tam, wypełniając swój pusty żołądek, nie będąc w stanie nic zrobić w temacie tej pustki, która naprawdę miała znaczenie, pomyślał, że byłoby o wiele łatwiej, gdyby miał jakiekolwiek pojęcie, co było jego problememW oddali, w jadalni, usłyszał jakiś dźwięk. 136

Który się zbliżał. To był dźwięk stóp, jakby ktoś biegł. Co do cholery? Pomyślał i wstał z krzesła.

Tłumaczenie: Fiolka2708

137

SIEDEMNAŚCIE Było dużo matematyki do rozważenia przez jednego uzależnionego. Gdy Assail usiadł za biurkiem w swojej szklanej rezydencji, otworzył długą wąską szufladę tuż nad udami i wyjął trzy fiolki, identyczne jak ta, którą Brat Vhredny opróżnił na swoje własne przedramię po powrocie do podziemnego obiektu Bractwa. Matematyka, matematyka, matematyka… głównie mnożenie. Biorąc pod uwagę to ile miał kokainy, jak długo mógł powstrzymać głód? Czternaście godzin? Piętnaście? Otworzył jeden z małych brązowych pojemników i wysypał biały proszek na skórzaną podkładkę. Za pomocą kary Centurion American Express zrobił dwie kreski, pochylił się nad nimi i zajął się swoim interesem. Potem usiadł z powrotem w fotelu i wciągnął wszystko. Naprawdę nienawidził tego kapania po tylnej ścianie gardła. Palenia w zatokach. Gorzkiego smaku, który zakwitał w jego ustach. A najbardziej gardził tym, że nie może już osiągnąć prawdziwego haju. Doświadczył zaledwie chwilowego uniesienia na tej strasznej karuzeli na którą sam się wsadził, wspomnienie wytchnienia po którym zaraz następuje gwałtowna katastrofa – a następnie, jeśli się nie naćpa, niepohamowane, rozszarpujące pazurami pragnienie. Spoglądając na dwie pozostałe fiolki, nie mógł uwierzyć, że popadł w ten schemat. Poślizg i upadek w tym samym momencie, co wolno rozgrywająca się tragedia. Początkowo zaczął brać, aby ciągle być w pogotowiu, ale to co zaczęło się jako praktyczny zwyczaj, teraz wzięło go w posiadanie jak pan sługę w Starym Kraju. Fatum, nie to było jego zamiarem. Nawet bardzo tego nie chciał, ale było za późno. Wyciągając ramię, obudził swój laptop, dotykając podkładki, wpisał hasło jedną ręką nawet tam, gdzie stawało się zawiłe i dostał się przez

138

zakodowany kanał do swojego zagranicznego konta. Tego największego, w Genewie. Miał też kilka innych. Tak wiele cyfr i przecinków przed dziesiętnym miejscem w bilansie. Patrząc na linię rozważał ile pieniędzy potrzebuje jedna osoba – nawet zakładając, że jako wampir będzie żył jakieś dziesięć długości ludzkiego życia albo dłużej. Zakładając, że mały zwyczaj nie zaprowadzi go wprost do Zanikhu. Lub, w jego przypadku, do Piekła wedle wszelkiego prawdopodobieństwa. Oczywiście miał dość kasy według wszelkich praktycznych standardów, nawet w świetle niedawnych międzynarodowych kryzysów finansowych… więc naprawdę zamierzał już nie handlować prochami? Ale znowu, w tempie w jakim wciągał proszek do nosa, groziło mu, że zostanie swoim najlepszym klientem. Potrzebuję twojej pomocy z glymerią. Rozważając propozycję Ghroma, zastanawiał się, jak Król chciał żeby robił lepsze lub gorsze rzeczy niż robienie kasy na grzbietach ludzi i ich potrzebie chemicznego wzmocnienia. Królewskie przedsięwzięcie było czymś dla zabicia czasu, na pewno. A jeśli nie będzie handlował dragami, będzie potrzebował czegoś dla zabicia czasu w nocy. W przeciwnym razie straci rozum. Głównie z tęsknoty za swoją kobietą. Która, w rzeczywistości, nigdy nie była jego. "Marisol," wyszeptał w powietrze. Dlaczego, do diabła, nigdy nie zrobił jej żadnego zdjęcia? Gdy ona przebywała tu, w tym samym domu, kiedy ją chronił przed takim życiem jak jego, dlaczego nie uniósł telefonu w jej kierunku i nie strzelił fotki? Zaledwie chwila czasu, ułamek sekundy, tyle było potrzebne. Ale nie, nie zrobił tego i teraz, tu gdzie był, po drugiej stronie przepaści, nie posiadał niczego co należy do niej, oprócz tego co miał w swoim umyśle. To było tak, jakby umarła. Z wyjątkiem tego, że wciąż była na planecie. W rzeczywistości, była na Florydzie, gdzie ocean obmywał słodki piasek, a noce były kojąco tajemnicze, nawet w pierdolonym październiku. 139

Wiedział dokładnie gdzie była, gdzie dokładnie się zatrzymała – ponieważ tropił ją w drodze na miejsce. Upewnił się, że bezpiecznie dotarła z babcią do miejsca przeznaczenia. Usychając za nią z tęsknoty, ukryty w cieniu, w najbardziej żałosny sposób ze wszystkich. Ale musiał uhonorować jej prośbę. Miał ją wypuścić. Puścić ją wolno od niego i nielegalnego stylu życia jakie oboje prowadzili. Włamywacz kobieta-kot i diler narkotyków mogli wspólnie koegzystować. Kobieta człowieków pragnąca być po właściwej stronie prawa i wampir-diler uzależniony od narkotyków, nie mogli. Z jękiem umieścił twarz w dłoniach i zawołał w myślach. Tak, och, tak, mógł przypomnieć sobie jej ciemne włosy i giętkie ciało, skórę i ciemne oczy z jasnymi refleksami. Ale wraz z upływem czasu… martwił się, że zapomni niektóre niuanse, najpierw małe, a potem coraz większe i bardziej znaczące szczegóły. A ich utrata byłaby jak powolne umieranie, nawet gdyby wciąż oddychał. "Dosyć," mruknął, opuszczając ramiona i odchylając się do tyłu. Koncentrując się na sobie, pomyślał o tym co Król na niego nałożył. To byłaby zmiana dążeń, na pewno. Ale miał wystarczająco dużo pieniędzy. Wystarczająco dużo czasu. A znalezienie innej sieci pośredników do rozprowadzania jego towaru na ulicach Caldwell i Manhattanu, nagle nie wydawało mu się wielką pracą. Poza tym… walka u boku Bractwa? Uświadomił sobie, że szanował tych samców. Szanował również ich przywódcę. Jak na, skądinąd, jawnie zdeklarowanego liberała, to był zwrot o sto osiemdziesiąt stopni – bardziej jak ateista, który rozważa istnienie Boga w obliczu rychłej śmierci. Plus to, że zawdzięczał Vhrednemu życie; tyle był pewny. Tak jak bezwartościowa była jego egzystencja, nie siedziałby na tym fotelu, w szklanej rezydencji nad rzeką Hudson, karmiąc swój kokainowy nałóg, gdyby Brat nie zarzucił go sobie na ramię, biegnąc jak sam diabeł. Dwukrotnie. Och, ten smok. Gdyby go nie widział, nie uwierzyłby, że istnieje.

140

Assail okręcił się na krześle, odpychając nogą, tak że mógł wyjrzeć przez okno na rzekę. Subtelny dźwięk dobiegł z rogu sali, gdzie stał stary francuski zegar wybijający godzinę, ponad dźwiękami z tylnej części domu, gdzie, jak słyszał, jego kuzyni poruszali się po kuchni. Gdy zdecydował się użyć swojego telefonu komórkowego, wszystko co musiał zrobić to sięgnąć do kieszeni swojej poszatkowanej skórzanej kurtki. Nie zdjął zniszczonego ubrania, mimo że jego dom był doskonale izolowany przed zimnem październikowej nocy. I znowu, wszystko o co zadbał, gdy wrócił do domu to odizolowanie, aby nadrobić zaległości ze swoim małym problemem. Nie zniósłby robienia tego na oczach swoich kuzynów. Nie żeby miał powód zmieniać swoje zachowanie dla kogokolwiek. Przywołując listę swoich kontaktów, zawahał się przed rozpoczęciem rozmowy. Gdy jego kciuk wisiał nad ekranem, doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli doprowadzi to do końca, stanie się czymś, czym zawsze gardził. Agentem Króla. Albo bardziej na miejscu… agentem kogoś innego. Z dziwnym uczuciem strachu, rozpoczął połączenie przykładając urządzenie do ucha i zaczął słuchać dzwonienia. W końcu zdecydował, że podda się żądaniom Ghroma z prostego powodu, który wydawał się być jedyną dobrą rzeczą jaką mógł ze sobą zrobić. Dobry uczynek. Coś pozytywnego. Poczuł, że już najwyższy czas. I może dobrze, że wziął przykład z Marisol, jakby mógł być teraz bliżej niej. Nigdy więcej nie będzie dilował prochami. "Cześć, kochanie," powiedział, gdy odebrała kobieta. "Tak, muszę się nakarmić, dziękuję ci. Najlepiej byłoby dzisiaj. I tęskniłem za tobą. W rzeczy samej, bardzo." Pozwolił jej mówić, gdyż ugryzła jego kłamstwo i połknęła w całości. "Tak naprawdę, w twoim głównym domu, proszę. Nie, chatka nie odpowiada samcowi takiemu jak ja. Za pierwszym razem zgodziłem się na tę lokalizację ze względu na obecność twojego hellren, ale teraz kiedy poszedł

141

do swojego łóżka, stwierdzam iż nie jestem już więcej skłonny do ustępstw. Rozumiesz." Nastąpiła długa przerwa, ale wiedział że ustąpi. "Dziękuję, nalla," powiedział spokojnie śpiewnym głosem. "Spodziewam się zobaczyć cię wkrótce – och, i bądź w czymś czerwonym. Żadnych majtek. To wszystko." Rozłączył się, gdyż była samicą, która potrzebowała tresury, aby mógł przykuć jej uwagę. Zbyt wyrozumiały? Zbyt czarujący? Straciłaby zainteresowanie, a to nie mogło się wydarzyć bo nie zdobyłby tego, czego od niej potrzebował. Jego następne połączenie było do Brata Vhrednego. Gdy samiec odebrał, Assail wypowiedział tylko trzy słowa zanim się rozłączył po raz kolejny. "Wchodzę w to." *** "Jaaaasne, zostanę dłużej. Nie ma sprawy. Nie jest tak żebym miała coś lepszego do roboty." Gdy Jo Early usiadła za swoim biurkiem w recepcji, pozostała część biura obrotu nieruchomościami była pusta, nic tylko utrzymująca się mieszanina wód kolońskich i dziwnie przygnębiająca muzyka rozbrzmiewająca nad jej głową, dotrzymywały jej towarzystwa. Dobrze, i szalone krzewy figowca po obu jej stronach. Obydwa bez przerwy zrzucały liście – a jej nerwica natręctw nie pozwalała jej się zrelaksować dopóki podłoga nie była czysta. Ale znowu, nie będzie musiała robić brzuszków w siłowni. Nie żeby wybierała się do siłowni. Sprawdzając swój telefon, potrząsnęła głową. Siódma. Planowana "przysługa", jaką miała wykonać dla szefa, była taka, że miała zostać dopóki nie przyniesie trzech podpisanych umów żeby mogła je zeskanować i przesłać emailem do różnych brokerów nabywców. Dlaczego nie mógł sam tego wepchnąć do maszyny i zrobić z tego PDF, było tajemnicą. I okay, może ona sama również była częścią problemu. 142

Nie żeby z dumą się do tego przyznawała. Patrząc w górę ponad krawędzią biurka, skupiła się na przyciemnianych szklanych drzwiach otwierających się na zewnątrz. Biuro znajdowało się w drogim pasażu handlowym, w którym był salon fryzjerski, gdzie cena za strzyżenie zaczynała się od stu dolców – i to tylko dla mężczyzn, butik, który eksponował dwa kawałki ledwo zakrywającej odzieży w oknie wystawowym, sklep z chińską porcelaną błyszczący nawet w pochmurne dni i, na dalekim końcu, sklep z biżuterią, który zdawały się aprobować młode żony z Caldwell. Było to miejsce dla napompowanej klienteli. "Chodź, Bryant. Chodź…" Pomimo, że tak naprawdę, dokąd miała iść. Do domu Dougiego i masy pokręconych argumentów? Teraz była impreza. Kiedy zadzwonił telefon na tyłach biura, obudziła komputer i spojrzała do kalendarza Bryanta. Wpisywała jego spotkania do Outlooka, gdy do niej esemesował albo telefonował by jej przekazać informacje. Planowała takie rzeczy jak ważne spotkania w sprawach nieruchomości, ale również przeglądy jego BMW i wizyty gościa od basenu. Przypominała mu, żeby zadzwonił do swojej matki w dniu jej urodzin, a także zamawiała kwiaty dla kobiet z którymi się umawiał. Cały czas zastanawiała się co by pomyślał, gdyby wiedział kim byli jej rodzice. Ten sekrecik ją uspokajał, gdy on przychodził w poniedziałek plotkując o tym, że wyszedł w piątek z rozwódką, a w sobotę miał spotkanie z trenerem osobistym, a w niedzielę wczesny obiad połączony ze śniadaniem z kimś innym. Jej prawdziwa tożsamość była bronią, której używała w walce przeciwko niemu. W wojnie co do której nie wiedział, że był w nią zaangażowany. Odsuwając na bok jego pracowite życie, spojrzała na logo na ekranie. Nazwisko Bryant, Drumm było drugim w kolejności – gdyż firma została założona przez jego ojca. Kiedy mężczyzna zmarł prawie dwa lata temu, Bryant wszedł w jego buty tak samo dobrze jak w pierwszorzędną przestrzeń biurową, zresztą w taki sam sposób jak we wszystko inne – z uśmiechem i

143

czarem. I, hej, to nie była zła strategia. I co by nie mówić o facecie playboyu, mógł poruszyć masę prawdziwych majątków i dobrze wyglądać robiąc to. Caldwell, gwiazda na Liście Milionerów NY. "Chodź, Bryant… gdzie jesteś?" Po podwójnej inspekcji jej uporządkowanego biurka, sprawdzeniu podłogi pod fikusem i wyrzuceniu opadłych liści, usiadła w powrotem i… Co tam, do cholery, weszła do YouTube. Dougie umieścił swój głupi materiał filmowy na swoim kanale – kołyszącym miejscu przeznaczenia z ogromną ilością dwudziestu dziewięciu subskrybentów Z których, czterema był sam Dougie w różnych odsłonach z pacynkami, a dwóch było spamerami z niskimi standardami. Gdy nacisnęła strzałkę by obejrzeć trwający wszystkiego razem czterdzieści dwie sekundy klip, włączyła głośnik. Ścieżka dźwiękowa była wprost amatorska, połączenie zbyt głośnego szelestu jakby jej współlokator wyciągał iPhone, i daleki, nie tak głośny, ryk. Okay, więc tak, to co było na środku placu, z pewnością wyglądało jak z Parku Jurajskiego. I, tak, wyglądało na to, że na ziemi był duży bałagan, ale kto mógł wiedzieć co to było. Był to tylko uchwycony kamerą w telefonie materiał filmowy i może to tylko udeptana trawa tak wyglądała w obiektywie. Odtworzyła film kilkukrotnie. Potem usiadła, odchylając się do tyłu. Było pięć komentarzy. Trzy były od Dougiego i jego współlokatorów. Jeden był dowodem uznania dla kogoś, kto zarobił 1750$ w miesiąc siedząc w domu!!!$$$!!!. Ostatni był… tylko cztery słowa, które nie miały za cholerę sensu. vamp9120 shit allova again Pozostawiony przez kogoś o nazwie ghstrydr11. Marszcząc brwi, przesunęła jednym palcem i znalazła kanał vamp9120. Świetna rzecz. Dobre trzy tysiące abonentów i jakieś sto filmów. Otworzyła jeden z nich i – Roześmiała się w głos. Koleś gadający do kamery był jak postać Draculi z klocków LEGO, ze swoim V na czole i spiczastymi kłami, zarostem wyglądającym na namalowany, a nie nie ogolony, i na Boga, to musiał być kołnierz Elvisa na 144

jego koszulce. Skóra faceta była zbyt biała, włosy zbyt czarne, usta czerwone jakby pomalowane pomadką MAC. I ten głos? Trochę jak u kaznodziei i trochę wiktoriański, prawie jak Bram Stoker. " – nocnych stworzeń –" Chwila, czy on właśnie teraz był na linii? " – prześladujących ulice Caldwell –" Jak rozgrywająca się w północnej części Nowego Jorku wersja The Walking Dead? W razie wątpliwości należy podstawić nogę. " – żerujących na ofiarach – " Okaaaaaaay, przejdźmy dalej. Przewijając w dół, losowo wybrała inny. Zaprawdę, twarz prawie Vlada znowu się pojawiła w aparacie – i tym razem miał naprawdę dobrze zrobione smoky eye. " – są prawdziwe! Wampiry istnieją naprawdę –" Ciekawe, czy jego pulpit był przykryty czarnym aksamitem – okay, wow. To miał być żart, ale gdy odsuwał się od obiektywu do tyłu, wyglądało że pochylał się nad czymś co rzeczywiście było pokryte czarnym aksamitem. Ucinając tę napuszoną mowę, zeszła w dół na kolejny film, i powiedziała sobie, na tym koniec, wystarczy. "Och, hej, Vlad, o co chodzi." " – dowód na spotkanie z wampirem." Vlad zwrócił się do kolesia siedzącego na plastykowym składanym krzesełku. Totalnie w zgodzie z atmosferą w tym miejscu. "Julio? Opowiedz moim fanom co ci się przytrafiło dwie noce temu." A chcąc powiedzieć trochę o połączeniach: Julio był anty-wampirem z barwną bandaną Tupaca na głowie, wizerunkiem Jezusa i tatuażami na szyi. Jego oczy, jednak… były wkurzające i rozszalałe, jak cały Vlad i jeszcze trochę. "Byłem w śródmieściu, wiesz, z moimi chłopcami, i byliśmy –" Historia, która się rozpoczęła jako nic specjalnego, po prostu zabawy ulicznego gangu, strzelanie do rywali w zaułkach. Ale wtedy sprawa skręciła w kierunku Draculandii, gdy facet uciekł do opuszczonej restauracji – i odtąd sprawy przybrały jeszcze dziwniejszy obrót. Zakładając, że mu uwierzyłeś. " – facet rzucił mnie na kontuar i cały był" – Julio syknął i rozczapierzył palce – "i jego zęby całe były –" 145

"Jak moje," wtrącił Vlad. "za wyjątkiem, że on był prawdziwy do cholery." Okay, Vlad wyraźnie nie docenił, że Julio wszedł w rolę. "I miał spieprzoną twarz, jego górna warga była zjebana. I miał zamiar mnie zabić. On miał…" Jo wytrzymała do końca wywiadu, nawet przez część, w której Vlad prawie zepchnął Julio z drogi, jak gdyby kiepski naśladowca Draculi przekroczył swój próg wytrzymałości. Siadając z powrotem, zastanawiała się, jak daleko ona pójdzie w tym wszystkim. A odpowiedzią był jeden z nagłówków na stronie Caldwell Courier Journal, gdzie zaczęła szukać imienia Julio. Huh. Co ty wiesz. Był artykuł napisany ostatniego grudnia o aktywności gangu w centrum miasta – i Julio stał przodem w centrum. Nawet jeśli było to zdjęcie jego gapiącego się z tyłu samochodu CPD, jego oczy były tak samo szeroko otwarte, jego usta również jakby mówił rozpaczliwie do fotografa. Jednakże ani słowa o wampirach. Przewijając raz jeszcze w górę, okazało się, że to nie było jedyne imię, które rozpoznała. Istotnie, Bryant zdobył dom faceta i jego żony około sześciu miesięcy temu. Zakładając, że się nie myliła. Szybkie poszukiwanie w aktach klienta, i tak, miała rację – "Przepraszam za spóźnienie!" Bryant Drumm wszedł przez szklane drzwi jakby biegł, ale nie wyglądał na wyczerpanego. Jego ciemne włosy były w idealnym porządku, jego szaroniebieski garnitur był zakryty kurtką, a dokumenty w jego rękach były podzielone na trzy części. Więc, tak naprawdę się nie spieszył. Działał we własnym tempie, nawet gdyby miała tu zgnić. Umieszczając łokcie na biurku, przechylił się z firmowym uśmiechem. "Jo, jak mogę ci to wynagrodzić?" Wyciągnęła rękę. "Daj to. I pozwól mi iść do domu." Bryant umieścił dokumenty w jej dłoni, ale zabrał je gdy chciała je chwycić. "Co ja bym bez ciebie zrobił?" Gdy tak się w nią wpatrywał, jego spojrzenie było w całości zablokowane na niej – jakby na całym świecie nic innego dla niego nie 146

istniało, jakby był zarówno przez nią zniewolony i trochę zaniepokojony. I dla kogoś, kto nie znaczył wiele dla swoich rodziców, kto został oddany do adopcji przez ludzi, którzy go poczęli, kto czuł się zagubiony w świecie… było tak jakby ją miał. I w jakiś smutny sposób się z tym nie kryła, żyła dla tych krótkich chwil. Dla nich zostawała dłużej. Kontynuowała brnięcie w nadzieję na to, że znowu się wydarzą – Zadzwonił jego telefon. Wciąż patrzył na nią, gdy odbierał. "Witam? Och, hej." Jo spojrzała w dal, i tym razem, gdy szarpnęła, pozwolił jej zabrać umowy. Znała ten ton jego głosu. To była jedna z jego kobiet. "Mogę się teraz z tobą spotkać," zamruczał. "Gdzie? Mmm-hmmm, Nie, już jadłem kolację – ale jestem gotowy na deser. Nie mogę się doczekać." W czasie, gdy kończył rozmowę, odwróciła się i włączyła skaner. "Dzięki raz jeszcze, Jo. Zobaczymy się jutro?" Jo nie kłopotała się spojrzeniem przez ramię, gdy wkładała do skanera strony jedna za drugą. "Będę tutaj." "Hej." "Co?" "Jo." Kiedy spojrzała na niego, przechylił głowę w bok i zmrużył oczy. "Musisz częściej nosić czerwień. Dobrze wygląda z twoimi włosami." "Dzięki." Wracając do skanowania, słyszała jak wychodził, drzwi przez które wyszedł zamknęły się z szelestem. A chwilę później rozbrzmiał dźwięk potężnego silnika i już go nie było. Świadoma swojej urody i tego, że była sama, podniosła głowę i spojrzała na swoje odbicie w szklanym wejściu. Światło lamp wpuszczonych w sufit, oświetlało jej włosy w taki sposób, że ich czerwienie i brązy wyróżniały się na tle wszechobecnej czerni i szarości wokół niej. Z jakiegoś powodu, pustka w biurze… w jej życiu… wydawała się głośna jak krzyk. Tłumaczenie: Sarah Rockwell 147

OSIEMNAŚCIE Notatki w kartach pacjenta w Azylu wciąż były wpisywane odręcznie. Po części z powodu kosztów; komputery, sieć, niezawodne przechowywanie było drogie, co również wiązało się z zatrudnieniem kogoś do IT, a środki na ten cel, nie były krytyczną potrzebą. Ale inny powód tego był taki, że Marissa, ich nieustraszona przywódczyni, była staroświecka i tak naprawdę nie lubiła kiedy ważnych rzeczy, nie mogła trzymać w dłoniach. Po za tym, jeśli maiło się prawie czterysta lat, rewolucja technologiczna ostatnich trzech dekad, była po prostu impulsem na ekranie radaru. Może za kilka lat od teraz, szefowa zaufa trochę bardziej wynalazkom Billa Gatesa. I to było miłe, pomyślała Mary. Bardziej ludzkie, kiedy widać było różne charaktery pisma, różne kolory, czasem błędnie wpisane rzeczy. Była to wizualizacja rozmowy, każdy wnosił coś wyjątkowego od siebie do ewidencji, w przeciwieństwie do wpisów wykonanych jednolicie. Niestety jednak, aby wyszukać jedno konkretne odniesienie lub notatkę sprawa stawała się trudniejsza. Choć ponowne czytanie wszystkiego od początku pomagało odświeżyć rzeczy, które można było wcześniej przegapić. Jak wujków, na przykład. Gdy nie było żadnej wzmianki o najbliższych krewnych na oryginalnym formularzu, Mary przeczytała każdą uwagę w postępach Annalye, z których wiele było jej własnymi. I tak jak zapamiętała, zapiski były zawsze krótkie i nie zawierały nic na ten temat. Bitty nie była jedyną skrytą osobą. Nie było ani jednej wzmianki o bracie lub jakichkolwiek rodzicach. Samica nie mówiła również o śmierci jej samca, lub nadużyciach w stosunku do niej i Bitty. Co nie znaczy, że przemoc nie była nieudokumentowana. Noty medyczne dla nich obu, zostały wydrukowane i dołączone do tylnej części pliku.

148

Kiedy skończyła czytać wszystko jeszcze raz, Mary musiała usiąść i przetrzeć oczy. Podobnie jak wiele ofiar, które obawiały się o swoje życie, mahmen Bitty przyszła po pomoc medyczną tylko raz, kiedy jej dziecko było tak obolałe, że nie było mowy o naturalnym procesie zagojenia się powstałych urazów. Prześwietlenie rentgenowskie powiedziało resztę ponurej historii, pokazując złamania kości, powstałe w minionych latach, które zrosły się same. Im obu. Zamykając plik z dokumentami, zamieniła je na akta Bitty. Były cieńsze, bo jej dokumentacja medyczna była dołączona do karty jej mamy, a ona pisała tam mniej niż w aktach Annalye. Odbywały się z nią regularne sesje, jak również terapia artystyczna, twórcze zabawy i muzyka klasyczna. Ale nie było wiele do oglądania. W pewnym sensie, wszyscy już tylko czekali na nieuniknione"Pani Luce?" Mary podskoczyła na krześle, wyrzucając ręce w górę i uderzając nimi w podkładkę biurka. "Bitty! Nie słyszałam cię." Dziewczynka stała tuż przy otwartych drzwiach, wyglądała w nich na jeszcze mniejszą. Dzisiejszej nocy, jej brązowe włosy były rozpuszczone i zwijały się dookoła, a ona była w innej ręcznie szytej sukience, żółtej tym razem. Mary została trafiona przez niemal nieodpartą chęć, aby założyć Bitty sweter. "Pani Luce?" Otrząsając się, Mary powiedziała: "Przepraszam, co?" "Zastanawiałam się, czy mój wuj nie przyjechał?" "Ach, nie. Nie ma go." Mary odchrząknęła. "Słuchaj, możesz tu przyjść na chwilę? I zamknij drzwi, proszę." Bitty zrobiła to o co została poproszona, zamykając za sobą drzwi i podchodząc do przodu, dopóki nie stanęła przed biurkiem. "To są akta, kochanie." Mary dotknęła folder. "Twoje i twojej mahmen. Właśnie przeczytałam je ponownie. Nie jestem... Nie widzę tu nic o twoim wuju. Nie ma tutaj o nim wzmianki? Nie mówię, że nie istnieje, ja tylko-" "Moja mahmen skontaktowała się z nim. Więc on przyjedzie po mnie". 149

Cholera, pomyślała Mary. Trzeba ostrożnie stąpać. "Jak twoja matka to zrobiła?" Spytała. "Czy do niego napisała? Zadzwoniła? Możesz mi powiedzieć, jak dotarła do niego? Może uda mi się z nim skontaktować?" "Nie wiem, jak to zrobiła. Ale zrobiła." "Jak on ma na imię? Pamiętasz?" "Nazywa się..." Bitty spojrzała na biurko. Na akta. "On jest…" To było fizycznie bolesne patrzeć jak dziewczynka stara się wymyślić, jego prawdopodobne nazwisko. Lecz Mary dała jej czas, mając nadzieję wbrew wszystkiemu, że będzie jakieś magiczne rozwiązanie tego wszystkiego, jakiś brat, który rzeczywiście żyje i oddycha, a kto na to bardziej zasługuje jak nie Bitty"Ruhn. Nazywa się Ruhn". Mary zamknęła na chwilę oczy. Nie mogła się powstrzymać. Ruhn był blisko Rhym, oczywiście. Tylko krok od imienia jednej z pracownic, odległość, którą bardzo łatwo przekroczyć młodemu umysłowi, szukającemu ratunku z okropnej sytuacji. Gadanie o konieczności pozostania profesjonalistą. "Więc, dobrze, powiem ci, co zrobię." Mary podniosła swój telefon. "Jeśli nie masz nic przeciwko, napiszę na zamkniętej grupie o nim na Facebooku. Może ktoś może się z nim skontaktować dla nas?" Bitty skinęła. "Skończyłyśmy?" Mary ponownie oczyściła gardło. "Jedna rzecz. Prochy twojej mahmen... będą niedługo gotowe do zabrania. Pomyślałam, że jeśli chcesz, możemy zrobić jej ceremonię tutaj w domu? Wszyscy tu ją bardzo kochali, ciebie również kochają -" "Chciałabym, poczekać. Na powrót wuja. A potem on i ja to zrobimy." "W porządku. Chcesz iść po nie ze mną? Chcę mieć pewność, że-" "Nie. Chcę tu poczekać. Na mojego wuja." Bzdury. "W porządku." "Skończyłyśmy?" "Tak." Kiedy dziewczynka odwróciła się, Mary rzekła: "Bitty". "Tak?" Bitty spojrzała. "Słucham?" 150

"Możesz ze mną porozmawiać, wiesz. O czymkolwiek. I o każdej porze dnia lub nocy. Jestem tutaj dla ciebie - a jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, wszyscy inni z personelu są tutaj, aby ci pomóc. Nie będzie mi z tego powodu przykro. Jedyne co mnie obchodzi to, że masz wsparcie, jakiego potrzebujesz." Bitty patrzyła przez chwilę w podłogę. "W porządku. Czy mogę już iść?" "Jest mi bardzo przykro z powodu... tego, co wydarzyło się w klinice ostatniej nocy. Zachęcam cię do porozmawiania z kimś o tym - jeśli nie ze mną-" "Rozmowa nie przywróci mi mahmen z powrotem, pani Luce." Ten głos był tak poważny, że wydawało się, że powinien pochodzić z ust osoby dorosłej. "Rozmowa niczego nie zmieni." "Zmieni. Zaufaj mi." "Czy może cofnąć czas? Nie sądzę." "Nie, ale może ci pomóc dostosować się do nowej rzeczywistości." Boże, czy ona naprawdę rozmawiała z dziewięciolatką? "Musisz pozwolić by smutek odszedł-" "Teraz już idę. Będę na górze na poddaszu. Dasz mi znać, kiedy wuj przyjedzie?" Po tym, dziewczynka wyszła i ponownie cicho zamknęła drzwi. Kiedy Mary opuściła głowę na swoje ręce, słuchała jak małe stopy udały się w stronę schodów i wspięły na trzecie piętro. "Cholera," szepnęła. *** Kiedy Rankhor wstał od stołu kuchennego, nie martwił się, że cokolwiek pędziło poprzez jadalnię w jego kierunku było wrogo nastawione. Bardziej obawiał się, że ktoś z domowników był w tarapatach. Ponieważ usłyszał kolejny dźwięk, oprócz kroków. Płacz dziecka. Zanim dotarł do połowy odległości do drzwi, Beth, Królowa, weszła do kuchni, a jej synek wisiał pod jej ramieniem jak worek ziemniaków. Drugą rękę trzymała w górze plamiąc krwią wszystko wokół. 151

"O cholera!" powiedział Rankhor, kiedy podszedł do zlewu. "Co się stało?" Jego wzrok nie był tak ostry, jak powinien, ale wydawało się, że na przedzie jej koszuli było dużo czerwonych śladów. I czuł wszędzie krew. "Czy możesz go wziąć?" Powiedziała ponad krzykiem L.W. "Proszę po prostu weź go?" Iiiiiiiiiiii tak właśnie skończył, trzymając jak odpalony ładunek wybuchowy pierwszego i jedynego syna Ghroma. "Ach..." powiedział, kiedy dzieciak kopał swoimi małymi stopami i zawodził tuż przy twarzy Rankhora. "Um... chcesz iść do kliniki z tym?" Kiedy to mówił, nie był pewien, czy miał na myśli rozcięcie czy dzieciaka. Przesuwając krzyczące DNA Ghroma na bok, starał się zobaczyć, co się dzieje - to był palec? Dłoń? Nadgarstek? "Byłam głupia," wymamrotała i syknęła. "Poszłam na taras, żeby zobaczył księżyc, bo to lubi i nie patrzyłam, dokąd idę. Weszłam na mokre liście i łup! Poślizgnęłam się. Trzymałam go ramionach i nie chciałam upaść na niego. Wyciągnęłam cholerną rękę i złapałam się kamiennej płyty, która była pęknięta i przecięła mi rękę. Cholera... nie przestaje lecieć." Rankhor skrzywił się i zastanawiał, jak długo jeszcze będzie mu dzwoniło w uszach po tym jak ona zabierze L.W. "Co... ach..." "Hej, możesz zostać z nim na chwilę? Dr Jane jest w bunkrze, właśnie dostałam od niej SMSa. Pobiegnę do niej szybko, żeby spojrzała na to. Wrócę za dwie sekundy." Rankhor otworzył usta i zamarł, jakby miał pistolet przy głowie. "Ach, tak. Pewnie. Nie ma problemu." Proszę, nie pozwól mi zabić dziecka Ghroma. ProszęniepozwólmizabićdzieckaGhroma. OhBożeochBoże- "Damy sobie radę. Dam mu trochę kawy i-" "Nie" Beth zakręciła kurek i owinęła dłoń w ręcznik. "Żadnego jedzenia, żadnego picia. Zaraz będę z powrotem." Samica pędem opuściła kuchnię, ślizgając się i biegnąc przez jadalnię a pędziła jak Usain Bolt. Zastanawiał się, czy to ze względu na jej rękę... czy

152

ze względu na fakt, że zostawiła swoje dziecko z kimś totalnie niekompetentnym. Iiiiii L.W. teraz naprawdę płakał, jakby zorientował się jego mahmen go zostawiła, a wcześniejsze zawodzenie, było tylko rozgrzewką. Rankhor zacisnął powieki i ruszył z powrotem do krzesła przy stole. Ale po dwóch krokach, pomyślał o przechadzce i upadku Beth i wyobraził sobie, że spłaszcza dzieciaka jak panini. Szedł powoli, jakby niósł kryształowy wazon na czubku głowy. Kiedy tylko dotarł do stołu, zaparkował na krześle i postawił dzieciaka na tych kruchych stopach na swoich udach. L.W. nie był wystarczająco silny, aby utrzymać swoje ciało, ale za to krzyk był po prostu hardcorowy. "Twoja mahmen zaraz wróci." Proszę, najdroższa Pani Kronik, spraw żeby wróciła tu wcześniej nim ogłuchnę. "Tak. Zaraz. Będzie. Z powrotem." Rankhor przyjrzał się tym bardzo zdrowym płucom i modlił o kogoś, kogokolwiek. Kiedy nic się nie stało, skupił się na czerwonej buzi. "Kolego, zaliczyłeś ten punkt. Zaufaj mi. Słyyyyszę cię". Dobrze, jeśli definicja szaleństwa to robienie w kółko tego samego... Obracając wokół małego chłopca, Rankhor położył L.W. w zgięciu łokcia, tak jak robił to Ghrom i BethJa pierdolę, to po prostu wkurzyło dzieciaka jeszcze bardziej. Jeśli to w ogóle było możliwe. Następna pozycja? Um... Rankhor umieścił L.W. na swojej klatce piersiowej, tak aby dziecko mogło wyglądać przez ramię. A potem poklepał go po zaskakująco mocnych plecach. Ponownie. I ponownie. I... Podobnie jak robił Ghrom. I gówno działało. Jakieś cztery minuty i trzydzieści siedem sekund później – nie żeby Rankhor liczył – płacz L.W. ustał, podobnie jak jego łzy się chyba zużyły. Wtedy chłopak wziął urywany wdech i opadł bezwładnie. Później Rankhor się zastanawiał, czy wszystko byłoby w porządku gdyby L.W. nie przestał płakać. Może jeśli niemowlę by nie ucichło... gdyby znów zaczęło płakać? Wtedy być może Rankhor zostałby ocalony. 153

Kłopot polegał na tym, że zaledwie kilka chwil później, L.W. owinął swoje pulchne ramię wokół szyi Rankhora, a następnie zacisnął pięści na sportowej bluzie, trzymając ją w poszukiwaniu komfortu i znajdując go... pewnie dlatego, że mały facet był kompletnie bezradny w tym świecie. Nagle Rankhor zamarł, mimo że balansował na krześle. I z jasnością, która go poraziła, rejestrował wszystkie bodźce dotyczące młodego, od ciepła ciała, siły uścisku, do unoszenia i opadania, niewielkiej klatki piersiowej. Pociągał nosem i delikatnie oddychał tuż przy uchu Rankhora, a kiedy L.W. poruszył głową, delikatne, jedwabiste włosy łaskotały szyję Rankhora. To była przyszłość, pomyślał Rankhor. To było... przeznaczenie na resztę jego życia. Ostatecznie to oczy L.W. będą świadkiem wydarzeń na długo po tym jak Rankhor zniknie. A mózg niemowlęcia będzie podejmował decyzje, których Rankhor nie mógł teraz nawet pojąć. A ciało, które teraz było kruche, ale będzie trwałe gdy dorośnie, będzie walczyć, szanować i chronić, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca... i wszyscy ojcowie w rodzie, którzy wcześniej żyli. Ghrom był żywy w tym chłopcu. I będzie w młodych tego chłopca. I w ich młodych później. Ponadto to Beth mu go dała. Dzielili to. Mieli... dokonali tego.... Nagle Rankhor stwierdził, że nie może oddychać.

Tłumaczenie: Fiolka2708

154

DZIEWIĘTNAŚCIE Naasha nie kazała mu czekać. Jak tylko Assail pokazał się w salonie Pani w rezydencji jej hellren, część ściany pokrytej jedwabiem w kolorze brzoskwini rozsunęła się i Naasha wyszła przez ukryte drzwi. "Dobry wieczór," powiedziała, przyjmując pozę. "Ubrałam się w czerwień, tak jak prosiłeś." Można było mówić co się chciało o jej braku pochodzenia i kryciu dla pieniędzy, ale była piękną kobietą z długimi ciemnymi włosami i proporcjami biustu do talii i bioder jak u Marylin Monroe. Ubrana w tę mocno wyciętą sukienkę w rozmiarze sześć u Loubou's, była mokrym snem dla każdego fiuta. Ale nawet tak wypacykowana i w tej pozie, nie mogła dotrzymać pola jego Marisol – w taki sam sposób jak szklarniowy kwiat nie mógł równać się z czymś co rosło, nieokiełznane i nieprzewidywalne, w naturalnym środowisku. I wciąż, jej zapach dotarł do niego w sposób nieróżniący się od kokainy, którą zażył zanim tu przyszedł, a jego ciało obudziło się, mimo że uczucia i dusza pozostały martwe i zimne. To, że jego ciało potrzebowało krwi samicy wampira było wstrętną rzeczywistością – i ten biologiczny imperatyw miał pierwszeństwo tu i teraz przed wszystkim innym. Mimo, że w innych okolicznościach by jej odpuścił. "Podoba ci się?" Zapytała, unosząc ramiona i okręcając się powoli. Tak jak zakładał, uśmiechnął się, ukazując wysunięte kły. "Będzie wyglądało jeszcze lepiej, gdy to z ciebie zdejmę." "Chodź tu," rozkazał. Naasha zaczęła iść ku niemu, ale nie dotarła do końca drogi, zatrzymując się przy żółtej jak jaskry antycznej francuskiej sofie, na której było więcej poduszek niż miejsca do siedzenia. "Ty chodź do mnie." Assail pokręcił głową. "Nie."

155

Grymas był szybki, jej wydatne usta wydęły się lśniąc kolorem dobranym do sukienki. "Przebyłeś dla mnie drogę przez całe miasto. Z pewnością możesz pokonać jeszcze te sześć stóp." "Nie przejdę przez ten pokój." Gdy przyjął znudzony wygląd, który nie był wymuszony w najmniejszym stopniu, jej pobudzenie rozbłysło. "Nie okazujesz mi szacunku. Powinnam cię wyrzucić." "Jeśli uważasz, że to jest brak szacunku, nie widziałaś w moim wykonaniu niczego. I będę więcej niż szczęśliwy mogąc wyjść." "Mam kochanka, wiesz o tym." "Masz." Skłonił głowę. "Gratulacje." "Więc jestem zdecydowanie dobrze obsługiwana. Pomimo niemocy mojego ukochanego." "Cóż, w takim razie, powinienem cię opuścić – " "Nie." Obeszła sofę dookoła, poruszając się aż do chwili, gdy mógł zobaczyć pory na jej gładkiej twarzy. "Nie odchodź." Zrobił show z patrzenia na rysy jej twarzy. Potem wyciągnął rękę i dotknął jej włosów. "Na kolana." Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, wskazał na nogi. "Na kolana. Teraz." "Zapomniałam jaki jesteś wymagający –" "Nie marnuj mojego czasu." Gdy kolejna fala jej podniecenia uderzyła w jego nozdrza, wiedział, że będzie klęczała na dywanie z Aubusson – a kiedy sięgnęła, chcąc wesprzeć się na jego klatce piersiowej, odepchnął jej rękę, tak że była zmuszona kołysać się w drodze na podłogę. "Taka grzeczna dziewczynka." Pogłaskał jej policzek kostkami dłoni. Następnie chwycił ją za włosy i odchylił jej głowę w tył. "Otwórz usta." Zaczęła dyszeć z rozchylonymi ustami, a zapach jej płci ryknął w jego zatokach, jej twarz się zaczerwieniła, piersi pompowały pod gorsetem sukni. Wolną ręką rozpiął rozporek swoich wytwornych spodni, uwalniając erekcję. Chwytając sam siebie, warknął, "Chcesz powiedzieć mi więcej o swoim kochanku?"

156

Jej przymrużone oczy rozbłysły erotycznym światłem. "On jest taki silny." Assail pchnął między jej wargi, nie pozwalając jej się poruszyć. A następnie, używając chwytu na jej włosach, pieprzył jej usta, a ona jęczała, jej ręce powędrowały do piersi i zaczęły je ściskać, rozłożyła szeroko kolana jakby w jej umyśle, pracował w niej i poza nią. A może w obu tych miejscach. Gdy ją poniewierał, to nie było tak, że jej nienawidził. Nawet nie czuł do niej niechęci – nie znajdowała się na jego radarze tak by mógł wyrobić sobie taką czy inną opinię. Nienawidził tego, że nie była tą której pragnął. I tym bardziej myślał więcej o rzeczywistości, wiecznym dystansie, stracie? Uwalniając się od ust Naashy, zaciągnął ją na kanapę na kolanach, używając jej włosów jak smyczy. A jej się to podobało. Podążyła za nim więcej niż chętnie, dysząca, zaczerwieniona, gotowa do pieprzenia. Co było praktyczne, nieprawdaż. Zwłaszcza, gdy zgiął ją wpół ponad francuską kanapą, zadarł wysoko kieckę i wjechał w nią od tyłu. Doszła natychmiast, drżąc i rzucając się pod nim. A gdy szarpnął jej głowę do tyłu raz jeszcze, wykrzyczała jego imię. "Cii," warknął. "Nie chcesz żeby usłyszał twój ukochany. Albo kochanek." Jęknęła kilka bezsensownych rzeczy, tak zatracona w pieprzeniu, że jej mózg pojechał na wakacje. I w dziwny sposób, zazdrościł jej tych przeżyć erotycznych. Dla niego, to nie było nic więcej, jak tylko wyrażenie podstawowych potrzeb, fizyczny trening z przyjemnością i krwią jako anonimową nagrodą. Będąc na granicy przyjemności, stwierdził, że była całkowicie zafascynowana. Ale przynajmniej mógł wykorzystać jej słabość – z korzyścią dla Ghroma. Wysuwając kły, Assail uderzył w bok jej gardła, uderzając mocno gdy ją ujeżdżał, ssąc ją, biorąc tyle ile potrzebował. Jej smak… był dobry. Poczucie

157

jej płci, chwytającej i uwalniającej jego fiuta… było dobre. Siła jaką mogła mu dać była totalnie niezbędna. Po drugiej stronie, w falującym szkle antycznego lutra, złapał obraz siebie jak ją pieprzy. Rzeczywiście, wyglądał jak martwy, dokładnie tak jak się czuł. Ale tak czy siak, sięgnął do wnętrza swojej marynarki po telefon. *** Vhredny szedł przez siłownię w centrum szkoleniowym, gdy jego telefon zadźwięczał, dzięki za Wi-Fi w centrum. Wyciągając go z kieszeni na tyłku, wbił kod, a następnie uśmiechnął się do wiadomości na ekranie. To był obraz od Assaila – z tyłu ciemnowłosej samicy wygiętej w pozycji na pieska na sofie. Wiadomość pod spodem była krótka i na temat: Wchodzę w to. Dobra robota, odpisał V. Miłej jazdy. "I przynieś nam jakieś gówno," powiedział, wkładając telefon z powrotem na miejsce. Uzależnienie samca było potencjalnym problemem, ale okazało się, że Ghrom dobrze obstawiał sukinsyna. Assail dobrze wyglądał, miał pieniądze i był totalnym łajdakiem z dobrym rodowodem. Był idealnym oszustem do zasadzenia w glymerii. Pytanie było czego zdoła się dowiedzieć. I jak długo zamierza być grzecznym chłopcem postępującym zgodnie z zasadami gry. Jakiekolwiek niezależne pomysły i V rozetnie mu gardło szerzej niż otwarte drzwi garażowe. Ale do tego czasu, Assail był solidnie Użyteczny i Zdolny Utrzymać Kolumnę Oddechową. Gdy Vhredny dotarł do wejścia do strzelnicy, zgiął się i chwycił czarny worek marynarski, który zostawił tam godziny temu. Wchodząc do zatęchłego pomieszczenia z niskim sufitem, zawołał Jak leci. "Jak wyglądamy?" Zapytał, okrążając stanowisko strzeleckie i wchodząc na betonowy obszar docelowy. Blay wstał ze składanego krzesła na którym siedział, wyciągnął ręce nad głową i rozpłaszczył dłonie na suficie. "Bez zmian." 158

"Ale pobiłem już kolesia dwa razy w remika," odciął się Lassiter. "To dlatego, że oszukiwałeś." Vhredny rozejrzał się dookoła – i potrząsnął głową w kierunku anioła. "Co tu robisz? I dlaczego siedzisz na ogrodowym krześle?" "Wsparcie odcinka lędźwiowego –" W tym momencie kawałek mięsa na stojaku V drgnął – i V musiał wyrazić uznanie dla opalonego czarno-blond dupka: Lassiter poruszył się szybciej niż mrugnięcie, celując pistoletem w pierś Xcora gotowy wywalić dziurę w jego sercu. "Spokojnie kowboju," powiedział V. "To po prostu mimowolne skurcze mięśni." Anioł nie wydawał się go słuchać – a może nie dbał o niczyją ocenę jego palca na spuście, nawet jeśli mieli wykształcenie medyczne. Trudno nie pochwalić gościa. Trudno też nie zauważyć, że Lassiter wyraźnie nie zostawił Xcora jakby ufał tylko sobie w załatwieniu sprawy. Cholera, tak długo jak anioł nie otwierał ust, i pod warunkiem, że V nie myślał o ich małych problemach w przeszłości, prawie mógł zapomnieć jak bardzo chciał wpieprzyć sukinsynowi. Podchodząc do ich więźnia, Vhredny dokonał wizualnej oceny Xcora. Gdy przynieśli tu drania, V przypiął go do grubego blatu stołu twarzą do góry i rozciągnął mu nogi i ręce, zapinając mankiety ze stali nierdzewnej na nadgarstkach, kostkach i grubej szyi – i wiesz co, gość był dokładnie tam gdzie go zostawił. Kolor był znośny. Oczy miał zamknięte. Rana z tyłu czaszki już nie krwawiła, uleczając się. "Potrzebujesz pomocy?" Zapytał Blay. "Nie, ogarniam." Otwierając worek marynarski, V sprawdził co było wewnątrz do zmierzenia tętna, ciśnienia krwi, temperatury i poziomu tlenu. Rzeczą, którą był zaniepokojony najbardziej był nieodłączny krwiak w miejscu w które walnął skurwiela pistoletem – i jego możliwe powikłania, które obejmowały te od kłopotliwych po katastrofalne. Jednak, bez ruszenia go i przeniesienia w miejsce w którym był ciężki i drogi sprzęt, nie było możliwości żeby to sprawdzić.

159

Miał jednak swoje podejrzenia. Całkiem możliwe, że wstrząs spowodował udar niedokrwienny mózgu z powodu zakrzepu krwi blokującego naczynie. Po prostu ich pieprzone szczęście. Złapali drania i przez nich nastąpiła śmierć mózgu. Po tym jak V odłożył swoje zabawki i zrobił notatki w pliku na swoim telefonie, cofnął się o krok i wpatrywał się w brzydką twarz samca. Z braku możliwości wykonania testów musiał polegać wyłącznie na własnej obserwacji – a czasami, nawet ciężki sprzęt, nie mógł przebić osobistych obserwacji lekarza. Mrużąc oczy, śledził każdy wdech, każdy wydech… drgnięcie między brwiami i bezruch powiek… przypadkowe ruchy palców… skurcze skóry na udach. Udar. Zdecydowanie udar mózgu. Zero ruchu po lewej stronie. Obudź się, do kurwy nędzy, pomyślał V. Żebym mógł się walnąć, ponownie posyłając w sen. "Cholera jasna." "Co się stało?" Zapytał Blay. Jeśli wkrótce jego stan się nie zmieni, będzie musiał ocenić czy zachować Xcora – czy może wyrzucić jego ciało do śmieci. "Z tobą w porządku?" V zwrócił się do Blaya. "Co?" "Twoje oko drga." Vhredny potarł je aż się zatrzymało. I wtedy zastanowił się, czy w tym wszystkim co się dzieje, on będzie następny na liście z udarem mózgu. "Dasz mi znać jak odzyska przytomność?" "Zrobi się," powiedział Lassiter. "I powiem ci także, kiedy będę potrzebował kolejnego szejka truskawkowego." "Nie jestem twoim lokajem, naprawdę." V powiesił worek z powrotem na swoim ramieniu i poszedł do drzwi. "A jeśli znowu prześlesz mi całusa? Umieszczę maszynę do rezonansu magnetycznego w tobie, a nie na odwrót." "Co się stanie jeśli następnym razem uszczypnę cię w tyłek?" Krzyknął anioł. "Spróbuj, a zobaczysz że nieśmiertelność, jak czas, jest względna." 160

"Wiesz, że mnie kochasz!" Vhredny potrząsnął głową, gdy poszedł w powrotem korytarzem. Lassiter był jak przeziębiona głowa, zakaźny, irytujący i niczego od niego nie oczekiwałeś. A jednak był zadowolony, że skurwiel tam był. Nawet jeśli Xcor nie był niczym więcej niż meblem.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

161

DWADZIEŚCIA Beth Randall, sparowana ze Ślepym Królem, Ghromem synem Ghroma, Królowa wszystkich wampirów, skierowała się z powrotem do frontowych drzwi bunkra, jeszcze wtedy, kiedy dr Jane bandażowała jej świeżo zszytą rękę. "Jest świetnie! Dzięki-" Shellan V posuwała się naprzód, trącając torbę do ćwiczeń, worek... dmuchaną lalkę, która naprawdę potrzebowała ubrania. "Serio musisz się zatrzymać!" "Już jest w porządku-" "Beth" Jane sięgnęła po rolkę białej taśmy chirurgicznej i zaczęła się śmiać. "Nie mogę trafić do celu-" "Ja to zrobię-" "Po co ten pośpiech?" Beth się zatrzymała. "Zostawiłam L.W. z Rankhorem w kuchni." Dr Jane zamrugała. "O, Boże - leć!" Beth pobieżnie zaczęła przyklejać taśmę, a skończyła pracę kiedy zatrzymywała się po drugiej stronie dziedzińca, odgryzając ją zębami i wygładzając lepki materiał na białej gazie, która została owinięta wokół jej dłoni. Wchodząc po schodach do rezydencji otworzyła drzwi do przedsionka i przysunęła swoją twarz do kamery. "No dalej... otwieraj," mruknęła, kiedy przenosiła ciężar ciała w przód i w tył na nogach. Rankhor nie miał zamiaru zranić dziecka. Przynajmniej nie umyślnie. Ale kurczę, miała wizję jak opiekunka Annie Potts z Ghostbusters 2, karmiła niemowlę francuską pizzą. Gdy blokada wreszcie została zwolniona wpadła do foyer, skręcając za pokojówką, która jej otworzyła. "Moja Królowo!" powiedziała psanka i skłoniła się. "O Jezu, przepraszam, przepraszam! Dziękuję ci!"

162

Nie miała pojęcia, za co dokładnie przepraszała kiedy wymknęła się do pustej jadalni i ruszyła w stronę Beth z poślizgiem zatrzymała się. Rankhor siedział przy stoliku i miał L.W. na swoim ramieniu, dziecko ułożone było w zagięciu szyi, a ogromne ramię tuliło niemowlę wraz z taką opiekuńczością, jaką każdy rodzic mógł okazać. Brat patrzył wprost na wpół zjedzone talerze i niemal wypity dzbanek kawy. Łzy spływały mu po twarzy. "Rankhor?" Beth powiedziała cicho. "Co się stało?" Umieszczając rolkę taśmy na ladzie, podeszła do nich - a kiedy nie odpowiedział, położyła rękę na jego ramieniu. Mimo to wciąż nie było reakcji. Powiedziała trochę głośniej. "Rankhor-" Szarpnął się i spojrzał na nią ze zdziwieniem. "No cześć. Czy z twoją ręką w porządku?" Samiec nie wydawał się być świadomy swoich emocji. I z jakiegoś smutnego powodu wydawało się właściwe, że był otoczony przez chaos swego posiłku, porozstawiane tace z bułeczkami i chlebem na drewnianym stole, pałeczki masła, bloki z twarogiem i wszędzie umazane serwetki. Był w tym cichym momencie, tak rozproszony jak wszystkie te rzeczy przed nim. Klękając, dotknęła jego ramienia. "Rankhor, kochanie, co się dzieje?" "Nic." Uśmiech, który uderzył na przystojną twarz był pusty. "Uspokoiłem go." "Tak, udało ci się. Dziękuję." Rankhor kiwnął głową. A potem odwrócił się. "Proszę, powinienem go teraz oddać." "W porządku", szepnęła. "Trzymaj go tak długo, jak chcesz. On naprawdę ci ufa - nigdy nie widziałam, żeby u kogokolwiek tak się ułożył, z wyjątkiem Ghroma lub mnie." "Ja, ach... poklepałem go po plecach. Wiesz. Podobnie jak wy to robicie". Rankhor odchrząknął. "Obserwowałem was. Ciebie i Ghroma". Ponownie wpatrywał się w pustą kuchnię. 163

"Nie w przerażający sposób", dodał. "Oczywiście, że nie." "Ale byłem..." Przełknął ślinę. "Płaczę. Prawda? " "Tak". Sięgnęła po papierową serwetkę z uchwytu. "Proszę." Wstając osuszyła jego piękne niebieskie oczy i pomyślała o tym, kiedy po raz pierwszy go spotkała. To było w starym domu jej ojca, Hardhego. Rankhor zakładał szwy przy jednej z umywalek w łazience, pracując nitką i igłą na własnej skórze, jak gdyby to nie była duża sprawa. To nic takiego. Musiałabyś zobaczyć zawodowców, jak zakładają jelito na szlufkę paska. Albo coś w tym rodzaju. I wtedy przypomniała sobie chwilę, kiedy bestia z niego wyszła i musiał leżeć w podziemnej sypialni ojca, aż się zregeneruje. Dała mu Alka-Seltzer i uspokajała go w jego ślepocie i dyskomforcie tak bardzo, jak tylko mogła. Jak oboje mogli. "Czy możesz mi powiedzieć, co się stało?" Patrzyła, jak jego dłoń przemieszczała się po małych plecach L.W. "Nic". Jego usta rozciągnęły się w grymasie, który wyraźnie miał być kolejnym uśmiechem. "Po prostu cieszę się spokojem razem z twoim niesamowitym synem. Jesteś szczęściarą. Ty i Ghrom macie tyle szczęścia." "Tak, to prawda." Prawie umarła przy porodzie, a w celu ratowania jej życia, musieli usunąć jej macicę. Nie będzie miała więcej biologicznych dzieci - i tak, to było rozczarowanie. Ale za każdym razem, kiedy patrzyła w twarz syna, była tak wdzięczna za niego, że fakt, iż nie będzie miała kolejnej szansy na loterii nie wydawał się tak dużą stratą. Ale Rankhor i Mary? Nie będą nawet mieli możliwości spróbowania. I było jasne, co teraz siedziało w głowie Rankhora. "Powinienem oddać ci go z powrotem" brat powiedział jeszcze raz. Beth z trudem przełknęła ślinę. "Trzymaj go tyle czasu, ile chcesz." ***

164

W Azylu, Mary właśnie skończyła wysyłać wiadomość na Facebooku o hipotetycznym wuju Bitty, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Może to była dziewczynka, i mogły spróbować ponownie porozmawiać. Ale chyba nie"Proszę" rzekła Mary. "No cześć! Marissa, jak się masz?" Żona Butcha wyglądała olśniewająco, piękna jak zawsze, jej blond włosy były rozpuszczone i doskonale układały się falami na jej smukłych ramionach, jak gdyby zostały przeszkolone w zakresie dobrych obyczajów i nie myślały aby się puszyć. Ubrana w czarny kaszmirowy sweter i eleganckie czarne spodnie, była jak kobiecy odpowiednik Rankhora na wielu poziomach – zbyt piękna fizycznie aby faktycznie istnieć. I jak Rankhor, na zewnątrz nie tak piękna jak wewnątrz. Z uśmiechem godnym Vogue, Marissa usiadła na skrzypiącym krześle po drugiej stronie biurka. "U mnie wszystko w porządku. Ale ważniejsze jest, jak ty się masz?" Mary odchyliła się do tyłu, skrzyżowała ramiona na piersi, i pomyślała, ach, więc to nie była wizyta towarzyska. "Chyba już słyszałaś," mruknęła. "Tak." "Przysięgam Marissa, nie miałam pojęcia, że będzie aż tak źle." "Oczywiście, że nie. Kto by przypuszczał? " "Więc, jak wiesz, nie chciałam, żeby to wszystko poszło w ten sposób-" Marissa zmarszczyła brwi. "Co, proszę?" "Kiedy ja i Bitty poszłyśmy zobaczyć jej matkę-" "Czekaj, czekaj." Marissa uniosła dłonie. "Co? Nie, mówię o Rankhorze i postrzeleniu na polu. I o tym, że uratowałaś mu życie." Mary uniosła brwi. "A, to." "Tak... to." Marissa miała dziwny wyraz oczu. "Wiesz, szczerze mówiąc, zastanawiam się, dlaczego przyszłaś dzisiaj wieczorem. Myślałam, że będziesz z nim w domu." "Och, wiec, tak. Ale po tym wszystkim, co się działo z Bitty, jak mogłabym nie przyjść? Poza tym, spędziłam cały dzień z Rankhorem, upewniając się, że z nim wszystko w porządku. Podczas gdy on nadal spał w klinice, chciałam sprawdzić co z nią. Boże... myśl, że to co zrobiłam, tylko 165

pogorszyło wszystko dla tej dziewczynki sprawia, że czuję się okropnie. To znaczy, jestem pewna, że wiesz, co się stało." "U Aghresa? Tak. Rozumiem, że jesteś zdenerwowana. Ale naprawdę myślę, że powinnaś zostać z Rankhorem". Mary machnęła ręką. "Czuje się dobrze. Z nim wszystko w porządku-" "Myślę, że powinnaś udać się do domu." Z nagłym strzałem strachu, Mary przysunęła się do przodu. "Poczekaj, nie wylewasz mnie z powodu Bitty, prawda?" "O mój Boże, nie! Żartujesz sobie ze mnie? Jesteś najlepszą terapeutką jaką mamy!" Marissa potrząsnęła głową. "I nie ośmieliłabym się mówić ci jak masz tutaj wykonywać swoją pracę. Ale jest całkiem jasne, że miałaś ciężkie dwadzieścia cztery godziny, a bardzo chcesz być dla dziewczynki profesjonalnym wsparciem, więc jeśli chcesz być bardziej skuteczna, musisz mieć jakąś przerwę." "Dobrze, ulżyło mi." Usiadła. "Ale nie pali się." "Nie chcesz być z Rankhorem?" "Oczywiście, że chcę. Po prostu bardzo martwię się o Bitty. Nadszedł czas kryzysu, wiesz? Utrata matki i to, że została sierotą nie jest jedyną tragedią. To ogromny punkt zwrotny dla wszystkiego innego. Ja po prostu... naprawdę chcę upewnić się, że wszystko jest w porządku." "Jesteś przypisaną do niej terapeutką, wiesz o tym." "Ciągle mówi o wujku?" Kiedy Marissa znów zmarszczyła brwi, Mary ponownie otworzyła plik z dokumentami Annalye i przerzucała strony. "Yeah, wiem. Nie słyszałam wcześniej o żadnym. Przejrzałam wszystko co mamy o nich i nie ma żadnej wzmianki o jakiejkolwiek rodzinie. Napisałam post na tej zamkniętej grupie na Facebooku dla wampirów? Zobaczymy, czy możemy go znaleźć w ten sposób." Mary pokręciła głową, spojrzała na wpis, który został wykonany przez Rhym. "Zastanawiam się, czy nie możemy uzyskać bilingów, by zobaczyć, jakie rozmowy zostały wykonane na zewnątrz w ciągu ostatniego miesiąca? Może tam coś będzie? Żaden mail nie przyszedł. I o ile dobrze wiem, mama Bitty nigdy nie używała e-maila." Gdy nastała cisza, Mary spojrzała w górę i stwierdziła, że jej szefowa patrzy na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. "Co?" zapytała Mary. 166

Marissa odchrząknęła. "Podziwiam twoje zaangażowanie. Ale myślę, że najlepiej będzie, jak weźmiesz na resztę dzisiejszego dnia wolne. Dobrze jest nabrać małego dystansu do spraw. Bitty będzie tu jutro i możesz nadal być jej główną prowadzącą." "Po prostu chcę zrobić to dobrze." "Wiem i nie winię cię. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdybym pokazała się tutaj w noc po tym jak Butch omal by nie umarł w moich ramionach? Kazałabyś mi wrócić do domu. Bez względu na to, co by się działo pod tym dachem." Mary otworzyła usta, żeby zaprzeczyć. Potem je zamknęła, kiedy Marissa uniosła brew. Marissa wiedziała, że wygrała tę potyczkę, wstała i uśmiechnęła się lekko. "Zawsze poświęcasz się pracy. Ale ważne, by Azyl nie zdominował twojego życia." "Tak. Oczywiście. Masz rację." "Zobaczymy się w domu, później". "Absolutnie." Po wyjściu Marissy, Mary zamierzała zrobić, co jej kazano... ale trudno było odejść. Nawet po tym jak wzięła torbę i płaszcz i napisała do Ryhm by wróciła, jeśli jej to nie przeszkadza – nie przeszkadzało - jakoś ciągle znajdowała powody opóźnienia powrotu do samochodu Rankhora. Najpierw przekazała kilka innych obowiązków mającym dyżur pracownikom; później stała przy schodach na poddasze, zastanawiając się, czy też nie powiedzieć o tym Bitty. W końcu, Mary postanowiła nie przeszkadzać dziewczynce i udała się na pierwsze piętro. Stanęła na chwilę przy drzwiach frontowych, ale nie trwało to długo. Kiedy w końcu była na zewnątrz, odetchnęła głęboko, pachnącym jesienią powietrzem. Kiedy wsiadła do GTO, zatrzymała się i spojrzała w górę. W małym pokoju Bitty i jej matki paliło się światło. Mary nie mogła przeboleć faktu, że dziewczynka czeka z tymi zapakowanymi walizkami na nieistniejącego wuja, żeby ją zabrał z dala od rzeczywistości, która ją otaczała i będzie otaczać przez resztę jej życia. 167

Podróż do domu trwała wiecznie, ale w końcu, zaparkowała samochód na dziedzińcu w przestrzeni między Hummerem II Khilla, a Porsche 911 Turbo Mannego. Wpatrując się w potężną rezydencję z szarego kamienia, ze strażnikami w postaci gargulców, jak nazwał je Lassiter i w niezliczone okna, skośne łupkowe dachy, zastanawiała się, co Bitty pomyślałaby o tym miejscu i zorientowała się, że dziewczynka najprawdopodobniej w pierwszej kolejności by się przestraszyła. Może z zewnątrz wydawała się straszna, ale wewnątrz jest przytulnie i ciepło jak w małym domku. Ruszyła po bruku, obok fontanny, która już została osuszona na zimę. W górę po kamiennych schodach. Do przedsionka, gdzie umieściła twarz w kamerze bezpieczeństwa i czekała. To Beth otworzyła szeroko drzwi, z L.W. na biodrze. "Och, hej... miałam do ciebie dzwonić". "Hej malutki." Mary pogłaskała po policzku chłopca i uśmiechnęła się do niego, nie mogła inaczej. Dziecko było po prostu słodkie i bezwzględnie czarujące. "Coś potrzebujesz?" Weszła do wielkiego holu, tak żeby L.W. się nie przeziębił i zatrzymała się, kiedy zobaczyła, wyraz twarzy Beth. "Wszystko w porządku?" "Więc, ach... Rankhor poszedł na górę." "O? Musi się czuć lepiej." "Myślę, że musisz z nim porozmawiać." Coś w głosie królowej naprawdę nie było w porządku. "Czy coś jest nie tak?" Samica skoncentrowała się na swoim dziecku, wygładzając jego ciemne włosy. "Myślę, że musisz z nim pobyć." "Co się stało?" Kiedy Beth jedynie powtarzała to samo co już powiedziała, Mary zmarszczyła brwi. "Dlaczego na mnie nie patrzysz?" Oczy Beth wreszcie zwróciły się na nią. "On tylko wydaje się... zdenerwowany. I myślę, że potrzebuje ciebie. Dokładnie." "W porządku. W porządku. Dzięki." Mary szła mozaikową podłogą, następnie truchtem po schodach. Kiedy dotarła do swojej sypialni, otworzyła drzwi i została uderzona podmuchem zmrożonego zimnego powietrza. 168

"Rankhor?" Obejmując się ramionami, zadrżała. "Rankhor? Dlaczego okna są otwarte?" Starając się nie wpadać w panikę, podeszła i zamknęła skrzydło po lewej stronie ich ogromnego łóżka. Następnie zamknęła drugie. "Rankhor?" "Tutaj." Dzięki Bogu, przynajmniej odpowiada. Udając się w kierunku głosu, poszła do łazienki - i znalazła go siedzącego po środku marmurowego pomieszczenia z kolanami podciągniętymi do piersi, ramionami owiniętymi wokół łydek i pochyloną głową. Był ubrany w dres i był tak samo duży jak zawsze, ale wszystko w nim wydawało się mniejsze. "Rankhor!" Rzuciła się do niego i przykucnęła obok. "Co się stało? Czy potrzebujesz dr Jane?" "Nie." Z przekleństwem, pogłaskała jego włosy. "Czy coś cię boli?" Kiedy nie odpowiedział i nie spojrzał w górę, przeniosła się wokół, żeby mogła zobaczyć jego twarz. Miał na wpół opuszczone powieki, a jego oczy były zamglone. Wyglądał tak, jakby otrzymał bardzo złe wieści. "Ktoś jest ranny?" Jeden z braci? Layla? Chyba Beth powiedziałaby jej o tym, prawda? "Rankhor, mów do mnie. Przerażasz mnie." Podniósł głowę, potarł twarz i dopiero zdał sobie sprawę, że tam była. "Hej. Myślałem że jesteś w pracy?" "Wróciłam do domu". I nie bez powodu. Co gdyby tam została, a on dzizes Marissa miała rację. "Rankhor, co się dzieje - czekaj, czy ktoś cię uderzył?" Jego szczęka wydawała się opuchnięta i były tam czarne i niebieskie siniaki, które prześwitywały nawet przez jego opaloną skórę. "Rankhor," powiedziała z większą siłą. "Co się do cholery stało? Kto cię uderzył?" "Vhredny. Dwukrotnie – raz po każdej stronie." Cofając się, zaklęła. "Drogi Boże, dlaczego?"

169

Jego oczy prześledziły jej rysy, a potem wyciągnął swoją ręką, dotykając ją delikatnie. "Nie bądź wściekła. Zasłużyłem na to - i dzięki temu mój wzrok wrócił wcześniej niż zwykle." "Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie." Próbowała zachować spokój. "Czy wy się pokłóciliście?" Rankhor delikatnie dotykał kciukiem jej dolną wargę. "Uwielbiam sposób w jaki mnie całujesz." "O co się pobiliście?" "I kocham twoje ciało." Jego ręce zsunęły się na ramiona i przeniosły na jej obojczyki. "Jesteś taka piękna, Mary." "Doceniam komplementy, ale muszę wiedzieć, co się dzieje", powiedziała, kładąc swoje ręce na jego dłoniach. "Jesteś wyraźnie czymś zdenerwowany". "Dasz mi się pocałować?" Kiedy na nią patrzył, wydawał się zdesperowany w taki sposób, jakiego nie rozumiała. I to właśnie ze względu na ból, który w nim wyczuła, Mary pochyliła się. "Tak", szepnęła. "Zawsze." Rankhor przechylił głowę na bok, i wbrew swej zwykłej pasji, jego usta były miękkie, delikatne i spokojne. Gdy jej puls przyspieszył, omal chciała, żeby to się nie zdarzyło - nie chciała być rozproszona przez seks... z wyjątkiem, tego, że gdy kontynuował całowanie jej usta, cały chaos w jej mózgu przekierował się do elektryzującego uczucia oczekiwania, jego zapach, jego piękne ciało, jego męska siła wypierała wszystko, co ją martwiło. "Moja Mary", jęknął kiedy wycałowywał drogę do niej. "Każdy raz z tobą... jest nowy. Nigdy nie jest tak samo i zawsze lepiej niż ostatni pocałunek... ostatni dotyk." Jego ręce dryfowały w dół tak, że poczuła ich ciężar na swoich piersiach. A potem powoli zdejmował jej kurtkę, ściągając z jej ramion, przez co czuła swoją jedwabną koszulę, koronkowy biustonosz i wszystkie ubrania na skórze z bolesną jasnością.

170

Z wyjątkiem tego, że coś w niej przemówiło. Sumienie? Bo była pewna jak cholera, czuła się tak, jakby go zawiodła, nie będąc tu, kiedy jej potrzebował. "Dlaczego okna były otwarte?" Zapytała ponownie. Ale było tak, jakby nawet jej nie słyszał. "Kocham..." Jego głos się załamał i musiał oczyścić gardło. "Kocham twoje ciało, Mary." Jakby nic nie ważyła, podniósł ją z marmurowej posadzki i przeniósł na pluszowy futrzasty dywan, który był w przedniej części jacuzzi. Położył na plecach i widziała jak jego oczy podróżują w dół jej gardła, do piersi... i niżej do bioder i nóg. "Moja Mary". "Dlaczego mówisz tak smutno?" Zapytała cicho. Kiedy nie odpowiedział, przez moment poczuła prawdziwy strach. Ale potem zaczął rozpinać guziki jej bluzki, robiąc to wolno, utrzymując dwie połówki razem, nawet kiedy ją rozpiął. Siadając, wziął jedwab między palce i obnażył jej ciało na ciepło w jego wzroku i ciepło jego wnętrza. Poruszył się i ukląkł przy jej udach. "Kocham twoje piersi." Pochylając się, pocałował ją w mostek. Na krawędzi stanika. Na czubku sutka. Nagłe subtelne poluzowanie miseczek stanika powiedziało jej, że rozpiął zapięcie z przodu - a potem chłodne powietrzne musnęło jej nagą skórę, kiedy odsunął delikatne bariery na boki. Trwało to... wieczność... kiedy pieścił jej piersi, głaskał, ściskał. Do chwili aż myślała, że oszaleje. A potem ssał je, najpierw jedną stronę, potem drugą. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio robił to wszystko tak wolno – nie to, żeby nigdy nie zwracał na to uwagi. Jej hellren działał na innej Rankhorowskiej fali, jednak, był zawsze wyczerpany. Nie dzisiaj, widocznie. Wycałował swoją drogę w dół na jej brzuch i rozpiął jej cienki pasek, a potem zamek błyskawiczny jej spodni. Kiedy uniosła biodra, zdjął je i sprawił, że zniknęły, pozostawiając jej kremową jedwabną bieliznę. Wracając na brzuch, rozstawił szeroko ręce, dłoniami zakrywając jej biodra. Został tak, gładząc kciukami tam i z powrotem dół jej brzucha. 171

"Rankhor?" Powiedziała zdławionym głosem. "Czego mi nie mówisz?"

Tłumaczenie: Fiolka2708

172

DWADZIEŚCIA JEDEN Gdy Rankhor ukląkł nad Mary, był doskonale świadomy, że wymówiła jego imię, ale zbyt zagubiony w chaosie pomiędzy swoimi uszami, aby zareagować. Patrząc w dół na brzuch swojej shellan, wyobrażał sobie że rośnie tak duży jak u Layli, dając schronienie ich młodemu dopóki ich syn albo córka nie będą mogli oddychać samodzielnie. W fantazjach, jego dziecko i Mary, byliby całkowicie zdrowi przed, w trakcie i po porodzie: ona lśniłaby przez osiemnaście miesięcy – czy to było dziewięć miesięcy u kobiet człowieków? – poród byłby krótki i bezbolesny, a kiedy by przeszła przez to wszystko, byłby zdolny zebrać ją i ich dzieło w ramiona i kochać ich do końca swojego życia. Może ich mały chłopczyk miałby błękitne oczy i blond włosy, ale charakter i nieprawdopodobną inteligencję swojej mahmen. A może ich mała dziewczynka mogłaby mieć ciemne włosy Mary, jego turkusowe oczy i być petardą. Niezależnie od kombinacji wyglądu i ducha wyobrażał sobie ich trójkę siadającą razem przy Pierwszym i Ostatnim posiłku, a także na wszystkich przekąskach pomiędzy. (No, tak Rankhor i jego żarłoczność ☺ ) Wyobrażał sobie, że mógłby zabierać młode żeby odciążyć Mary, tak jak robią to Z i Ghrom dla swoich shellan, karmiąc niemowlęta z butelki. Albo, później, podawać małe kawałki ze swojego talerza do cennych ust jak to robi Z ze swoją Nallą. W tych cudownych marzeniach lata przemijały. W wieku lat trzech byłby pierwszy napad złości, przy pięciu pierwsze głębokie przemyślenia i pytania. Przyjaciele w wieku lat dziesięciu i, Boże uchowaj, prawo jady przy piętnastu. Byłyby ludzkie święta i wampirze festiwale… młode przeszłoby przemianę i to gówno śmiertelnie przeraziłoby jego i Mary, ale ponieważ to były fantazje, ich młode przeszłoby to i zjawiło się silne po drugiej stronie. A potem? Pierwszy zawód miłosny. I może ten Jedyny. Co oznacza, że gdyby on i Mary mieli córkę, zostałby pieprzonym eunuchem.

173

Albo dlatego, że takim stworzyłaby go Pani Kronik… albo Rankhor sam zająłby się tym problemem. A dużo, dużo później… wnuki. Nieśmiertelność na ziemi. A wszystko dlatego, że on i Mary się kochali. Wszystko przez jedną noc i rok, a następnie lata i wieki temu, gdy przyszła do centrum szkoleniowego z Johnem Matthew i Bellą, a on był ślepy i kulał, gdy ona przemówiła do niego. "Rankhor?" Otrząsając się, pochylił się nisko i dotknął ustami jej brzucha. "Kocham cię." Cholera, miał nadzieję, że weźmie tę chrypę za pobudzenie. Szybkimi dłońmi ściągnął jej majtki i rozłożył uda. Gdy przeniósł usta na jej płeć, usłyszał jak jęczy jego imię – i był zdecydowany lizać ją i ssać: Mógł ją kochać, nawet nie mając z nią dzieci. Wielbić ją jak każdy związany samiec powinien. Otaczać opieką, obejmować, być jej przyjacielem, kochankiem, zagorzałym obrońcą. Będzie w nim jednak puste miejsce. Mała, czarna dziura w jego sercu po tym co mogłoby być. Co mogłoby się zdarzyć. O czym nigdy nie myślał, że mogło być ważne… ale za czym zawszy by tęsknił. Wyciągając ręce w górę, pogłaskał jej piersi, sprawiając, że doszła w jego ustach. Nigdy nie przypuszczał, że chce młodych. Nigdy tego nie rozważał – myślał nawet, że parowanie z Mary było dobre, ponieważ nigdy nie będzie tam gdzie Ghrom i Z. Gdzie był Khill. Co stracił Thor. W rzeczywistości, wydawało się złe pragnąć czegoś, co mogłoby nie tylko zabić jego kobietę, gdyby była normalna i mogła nosić dziecko, ale co mogło pogrążyć ich oboje: Gdyby jego Mary nie była bezpłodna, Pani Kronik nie mogłaby pozwolić im być razem po tym jak uleczyła ją z raka. Matka V musiała to ustanowić, w dodatku utrzymując przekleństwo Rankhora, gdyż w przeciwnym wypadku drogi tych dwojga miały się nigdy ponownie nie przeciąć. Równowaga musiała przecież zostać utrzymana. 174

Unosząc głowę, zdjął sportową bluzę AHS, odpiął guziki na dole i przygotował się do wejścia w nią – i był ostrożny, gdy ustawił swojego twardego fiuta pod kątem do jej rdzenia. Wszedł w jej ciało w delikatnym kołysaniem, i ten znajomy chwyt jej ciała, ściśnięcie, to śliskie gorąco, sprawiły, że do oczu napłynęły mu łzy, gdy sobie wyobraził, ten jeden jedyny raz, że robią to nie po to żeby się połączyć… ale żeby zaszła w ciążę. Z wyjątkiem tego, że nakazał sobie przestać tak myśleć. Nigdy więcej myślenia o tym. Żadnego żalu, który mógłby zrujnować ich oboje. I nigdy żadnych rozmów na ten temat. Nigdy, przenigdy jej o tym nie powie. Z całą pewnością nie zgłosiła się na ochotnika na raka, chemioterapię czy bezpłodność. Nie zrobiła nic w tym kierunku, tak jak nie można było obwiniać za to kogokolwiek. Więc nie było możliwości żeby wyraził na głos swój smutek. Ale tak, czuł niepokój. Był daleki. Był źródłem swędzenia. Jednak od jakiegoś czasu, obserwując swoich Braci z młodymi, widząc bliskość rodziny, zazdrościł im tego co mieli – ale ukrywał dużo z tego do czasu nieoczekiwanych emocji jakich doświadczył w kuchni z L.W.. Coś jak rosnący czyrak, który już dłużej nie mógł pozostać nieprzecięty. Rankhor mówił sobie, że powinien poczuć ulgę ponieważ okazało się, że nie jest szalony ani nie jest maniakiem do punktu niestabilności umysłowej. I nawet bardziej, do momentu w którym uświadomił sobie co to jest i mógł odłożyć to daleko za nimi. Po prostu wepchnąć to w głąb umysłu i zamknąć drzwi. Sprawy wrócą do normy. Wszystko będzie dobrze, do cholery. *** Był wspaniały, jak zawsze. Gdy Mary wygięła się pod agresywnym ciałem Rankhora, nie oszukiwała sama siebie – wiedziała, że seks był po prostu tymczasową zmianą kierunku od czegoś, co było dla niego dużym problemem. Ale

175

czasami musiałeś dać ludziom przestrzeń, której potrzebowali … czy jak w tym przypadku, seks. Ponieważ, drogi Boże, poczuła, że było to dla niego znaczące w inny niż zwykle sposób. Jej partner zawsze pragnął jej w erotyczny sposób, ale to wydawało się… cóż, po pierwsze, jego potężne biodra były zdolne przebić się przez nią do podłogi w łazience, a zamiast tego delikatnie się w nią wbijał. A poza tym, wydawał się nie tyle powstrzymywać co podtrzymywać, jego ramiona były owinięte wokół jej tułowia tak, że była uniesiona nad dywanem, jego ciało ujeżdżało ją w kołyszącym rytmie co jeszcze bardziej jaskrawo podkreślało jego powściągliwość. "Kocham cię," powiedział jej do ucha. "Kocham cię, też –" Jej kolejny orgazm odciął jej głos, szarpnął nią w górę tak, że uderzyła piersiami w ścianę jego klatki piersiowej. Boże, był taki piękny, gdy tak nacierał na nią z góry, rytm jego penetracji rozciągnął pulsujące wstrząsy, które przekopywały się przez jej płeć aż był jedyną rzeczą jaką znała we wszechświecie, aż przeszłość i przyszłość zniknęły, aż cały bałagan w jej głowie i wokół jej serca się rozpadł. Z jakiegoś powodu, w ciszy samokrytyki, w odwróceniu się od nieustannych zmartwień, w tym jak zniknął przytłaczający ciężar conocnego zastanawiania się czy ona dobrze wykonuje swoją pracę – a czasami z całą pewnością wiedziała, że nie – wzruszyła się do łez. Niepokojąc się o Rankhora, nie zdawała sobie sprawy jak bardzo była spięta. Jak ciężko jej było. Jak bardzo był zajęta. "Przepraszam," wydusiła. Rankhor zamarł w mgnieniu oka. "Co?" Jego oczy były dziwnie przerażone, gdy się odsunął i spojrzał na nią. A ona uśmiechnęła się, ocierając łzy. "Jestem po prostu… tak wdzięczna za ciebie," wyszeptała. Wydawało się, że Rankhor zadrżał. "Ja – cóż, czuję to samo." "Dokończysz? Wewnątrz mnie?" Wygięła się w łuk. "Chcę poczuć jak dochodzisz."

176

Rankhor opuścił głowę do jej szyi i ruszył ponownie. "Och, Boże, Mary… Mary…" Dwa pchnięcia później miał orgazm, jego niesamowite ciało napięło się, jego erekcja kopała w niej głęboko, uwalniając kolejne wytryski. Nie zatrzymał się. Nie na długo. Co było czymś do czego były zdolne samce wampirów. Jego orgazm trwał, wypełniając ją po brzegi – i nadał kontynuował, aż uwolnienia stały się jednym ciągłym pulsowaniem. Gdy skończył, znieruchomiał i opadł, ale oparł się na łokciach żeby mogła oddychać. Boże, był taki ogromny. Była przyzwyczajona do jego rozmiarów, do pewnego stopnia, ale gdy otworzyła oczy, wszystko co widziała to tylko część jego ramienia. Wszystko inne było zasłonięte przez jego wielki rozmiar. Głaszcząc jego biceps, powiedziała cicho, "Powiedz mi, proszę, co jest nie tak?" Rankhor odsunął się trochę dalej, więc mógł spojrzeć jej w oczy. "Wyglądasz tak smutno." Prześledziła jego brwi. Smutny obrys jego idealnych ust. Siniaki na jego szczęce. "Zawsze jest lepiej, gdy z kimś porozmawiasz." Po długiej chwili otworzył usta – Bam! Bam! Bam! Na zewnątrz sypialni, charakterystyczne dla Brata walenie w drzwi nie było stłumione w najmniejszym stopniu. Rankhor przekręcił się i krzyknął. "Tak?" Głos V poniosło aż do łazienki. "Mamy spotkanie. Teraz." "Słyszałem. Idę." Rankhor odwrócił się i pocałował ją. "Lepiej pójdę." Zbyt szybko się wycofał, a jego oczy robiły uniki, gdy pomagał jej wstać z dywanu i wejść pod prysznic. "Wolałbym wejść tam razem z tobą," powiedział, odkręcając gorącą wodę. Nie, pomyślała, gdy na nią nie patrzył. W zasadzie nie wolałbyś. "Rankhor, wiem że musisz iść. Ale przerażasz mnie."

177

Gdy przesunął ją pod natrysk, ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy. "Nie musisz się o nic martwić. Ani teraz, ani nigdy – przynajmniej nie o mnie. Kocham cię na zawsze i z powrotem, i nic innego się nie liczy tak długo jak to jest prawda." Mary wzięła głęboki oddech. "Okay. W porządku." "Wrócę tak szybko jak tylko skończy się spotkanie. I będziemy mogli coś zjeść. Obejrzeć film. No, wiesz, robić te wszystkie rzeczy… jak nazywają je ludzie?" Mary zaśmiała się. "Netflix i chill." (oznacza mniej więcej zakopanie się na cały dzień z ukochanym pod kocem i jedynie zerkanie jednym okiem na ekran). "Właśnie. Będziemy robić Netflix i chill." Pocałował ją, pomimo, że zmoczył sobie twarz, a potem cofnął się zamykając szklane drzwi. Po drodze narzucił znowu bluzę od dresu, ale stopy miał gołe. Patrzyła jak odchodzi. I to było niesamowite jak ktoś mógł cię uspokoić… i w tym samym czasie cholernie pogorszyć sprawę. Co się, do cholery, z nim działo? Kiedy skończyła z prysznicem, wytarła się ręcznikiem, wyszczotkowała kołtuny z poplątanych włosów, ubrała się w spodnie do jogi i duży kaszmirowy czarny sweter, który opadł jej prawie do kolan. Kupiła go dla Rankhora na początku poprzedniej zimy i nawet dostała go w jego ulubionym nie-kolorze, po długotrwającym niepowodzeniu związanym z próbą urozmaicenia jego garderoby. Jednak nie nosił go zbyt często, ponieważ najczęściej było mu gorąco. Jednak sploty nim pachniały. I gdy wyszła z pokoju, czuła się jakby z nią był – i, człowieku, potrzebowała tego dziś wieczorem. Zatrzymując się przed gabinetem Króla, słuchała głębokich męskich głosów po drugiej stronie zamkniętych drzwi. Na dole, we foyer, słyszała głosy psańców. Polerowanie podłogi. Krystaliczne dzwonienie, jakby kinkiety były demontowane do mycia w zlewie.

178

Bezszelestnie stąpała po grubym czerwono-złotym chodniku w kierunku Holu z Posągami. Ale nie poszła w głąb korytarza z greko-rzymskimi arcydziełami z marmuru i wszystkimi sypialniami. Nie, skierowała się na kolejne piętro. Drzwi na trzeci poziom rezydencji nie były zamknięte, ale również nie otwarte, a ona czuła się trochę jakby naruszała prywatność, gdy otworzyła sobie drogę i poszła na górę. Na samym szczycie, naprzeciwko pokojów Treza i iAma, były sklepione stalowe drzwi do apartamentów Pierwszej Rodziny i nacisnęła dzwonek, stając twarzą do kamery bezpieczeństwa. Chwilę później nastąpiła seria kliknięć odsuwanych prętów i blokad, a następnie ciężkie drzwi zostały szeroko otwarte. Po drugiej stronie stała Beth z L.W. na biodrze, włosy miała zaplecione w warkocz i odsunięte na ramię, ubrana była w stare dżinsy i jasno niebieski polar co stanowiło definicję domowości. A co nie było przytulne w najmniejszym stopniu? Niesamowity blask kamieni szlachetnych umieszczonych w ścianie za nią. Mary nigdy wcześniej nie była w prywatnych kwaterach. Niewielu było, oprócz Fritza, który uparł się, że osobiście będzie sprzątał na górze. Ale Mary słyszała, że cały był wysadzany drogocennymi klejnotami ze Starego Kraju – i najwyraźniej tak było. "Hej, tam." Królowa uśmiechała się nawet, gdy L.W. chwycił kilka włosów nad jej uchem i szarpnął. "Okay, ał. Spróbujmy czegoś innego do zawijania w pięści, dobrze?" Gdy Beth rozplątała tę małą tłustą piąstkę, Mary powiedziała ponuro, "Musisz mi powiedzieć co się stało w Rankhorem. I nie udawaj, że nie wiesz co to jest." Beth przymknęła oczy. "Mary to nie moje –" "Gdyby rolę się odwróciły, chciałabyś wiedzieć. I ja bym ci powiedziała, gdybyś mnie zapytała – bo tak się robi w rodzinie. Zwłaszcza, gdy ktoś cierpi." Królowa odetchnęła z przekleństwem. Potem odsunęła się na bok i skinęła głową na mieniący się apartament. "Wejdź. Musimy to zrobić na osobności." Tłumaczenie: Sarah Rockwell 179

DWADZIEŚCIA DWA Zazwyczaj podczas spotkania z Królem Rankhor miał coś w ustach. Lizaki Tootsie Pops były jego ulubionymi, ale ostatecznie nie pogardziłby paczką cukierków Starburst, albo chipsami Ahoy! - tymi tradycyjnymi w niebieskiej torebce, chrupiącymi, bez orzechów. Jednak jego żołądek nie był w stanie przyjąć czegoś takiego - i to nie ze względu na gówno związane z bestią. Ale przynajmniej jego wzrok był jeszcze lepszy, niż zaraz po uderzeniu przez V. Kiedy okiennice opadły na dzień, udał się w stronę kąta przy podwójnych drzwiach, podczas gdy inni Bracia rozsiedli się w swoich ulubionych miejscach w pokoju: Butch i V na jednej z francuskich sof, obaj siedzieli niemal identycznie, każdy z nogą położoną na kolanie; Z przy ścianie, w miejscu będącym najlepszą pozycją ochronną z Furiathem tuż obok; John, Blay i Khill przy kominku. Mordh tymczasem stał przed ozdobnym biurkiem Ghroma. Lider symphatów był jednym z najbliższych doradców Króla, Thor natomiast siedział przy Ghromie od strony w której ten dzierżył sztylet, ze względu na swoją pozycję jako szef Bractwa, pierwszy zastępca we wszystkich sprawach. Lassitera nie było w pobliżu, a Rankhor domyślał się, że upadły anioł oglądał gdzieś T.V. A Panikha, która brała udział w tego rodzaju rzeczach? Prawdopodobnie pilnowała Xcora. Bo wiadomo wszem i wobec, że samica zawsze sobie radziła, również z każdym mężczyzną na planecie. Jak zawsze, Ghrom był centralnym punktem tego wszystkiego, siedział na ozdobnym tronie, którego używał jego ojciec, miał założone czarne okulary, mimo że był ślepy, a jego ręka spoczywała na głowie golden retrievera, jego psa przewodnika. Tego ranka przemawiał jednak Khill.

180

"-mieć tam dwie osoby do zadbania o bezpieczeństwo Layli i mojego brata. Żadne z nich nie jest w stanie się bronić, gdy zostaną sami, a dr Jane, Manny i Ehlena są od spraw medycznych, nie są wojownikami". "Z całym szacunkiem, Xcor jest dobrze strzeżony," powiedział Butch. "Dwadzieścia cztery godziny, bez przerwy." "Jeśli Marissa byłaby w ciąży z twoim dzieckiem, czy byłoby to wystarczające?" Policjant otworzył usta. Następnie je zamknął i skinął głową. "Tak. Racja." Khill skrzyżował ramiona na piersi. "Osobiście mam w dupie czy on jest zapakowany jak Hannibal Lecter, nie chcę go w pobliżu tej kliniki." Kiedy Brat ucichł, Ghrom zapytał: "W jakim stanie jest teraz Xcor?" Vhredny pogładził bródkę. "Nadal jest w śpiączce. Oznaki życia nie są silne, ale nie zanikają. Brak ruchu po prawej stronie. Podejrzewam udar." "Ale nie wiesz tego na pewno?" "Nie wiem, bez zaciągnięcia jego dupy, do Aghresa na tomografię. Ale nie chcę przewozić go przez miasto, żeby dowiedzieć się tego, czego jestem cholernie pewny. A Jane i Manny zgadzają się z moim podejrzeniem." "Jakiś pomysł, jak długo to może potrwać?" "Nie. Może się obudzić teraz. Albo za miesiąc. A nawet zapaść na stałe w stan wegetatywny. Tak naprawdę nie wiadomo. A jeśli się obudzi? W zależności od stopnia uszkodzenia, może mieć osłabione zdolności poznawcze. Może mieć przejebane fizycznie. Albo być zupełnie normalny. Albo gdzieś pomiędzy skrajnościami". "Cholera" mruknął Thor. Ghrom przechylił się na bok i podniósł George’a z ziemi sadzając psa na kolanach. Kiedy chmura blond futra uniosła się w powietrze, Król zdjął kłaczek ze swoich ust, zanim się odezwał. "Khill ma rację. Nie możemy go tam trzymać, zwłaszcza jeśli przychodzą tu nowi stażyści. Po pierwsze, wy dupki musicie go mieć w zasięgu broni, ale jest pewne jak cholera, że nie chcemy też, żeby ci mali jebańcy byli martwi na koniec zajęć, bo nasza zdobycz się obudziła i wydostała z klatki. Więc powstaje pytanie, gdzie go ulokujemy? Chcę, żeby

181

był na tyle blisko, żebyśmy mogli natychmiast mieć wsparcie, ale musimy go stąd zabrać." Dyskusja trwała, ale Rankhor jej nie śledził. Prawda była taka, że mimo tak kluczowej sprawy jak była ta z Xcorem, większa część jego mózgu była z powrotem w tej łazience z jego Mary, kiedy przypomniał sobie, jak dobrze się czuł, gdy ona była pod nim, jak niesamowite były jej jęki, jak bardzo kochał bycie wewnątrz niej. Niczego nie utracili, nic nie zniknęło z ich życia seksualnego, mimo że nie mogli mieć dzieci. Nic. Naprawdę. "- Drani musiała przeszukać całe śródmieście," ktoś powiedział. "szukając ciała lub śladów po spaleniu." Vhredny dorzucił. "Mam dwa telefony komórkowe, które mu zabrałem. Jeden miał łatwe hasło i nie miałem z nim żadnego problemu - nie było tam nic oprócz szczegółowych informacji na temat transakcji narkotykowych, a wiemy, że to mamy z głowy. Drugi zdechł, kiedy tylko spróbowałem odzyskać hasło, więc sądzę, że to był osobisty telefon Xcora najwyraźniej Dranie mają jakieś elementarne środki bezpieczeństwa." "Czy jesteś w stanie sprawić, żeby komórka znów działała" zapytał Ghrom. "Zależy jak bardzo się usmażył, muszę dokonać oceny. Może uda się wydobyć jakieś dane, ale zajmie to jakiś czas." "Banda Drani nie spocznie, dopóki nie znajdą Xcora" ktoś mruknął. Głos Thora brzmiał jak warkot. "Więc pozwól mi oddać im jego ciało." "Jeszcze nie, mój Bracie." Ghrom spojrzał na faceta. "I wiesz o tym." "Ale jeśli jest w stanie śmierci mózgowej, nie ma kogo przesłuchiwać-" Ghrom powiedział do wszystkich. "Chcę, żeby wszyscy byli w centrum miasta przez najbliższe trzy dni. Zniknięcie Xcora sprawi, że Dranie wyjdą z ukrycia. Mamy jednego z nich. Chcemy wszystkich." "Musimy także bardziej wymiatać zabójców", ktoś mruknął. "To, że wygraliśmy w nocy nie oznacza, że wojna się skończyła." "Omega zrobi ich więcej" potwierdził Ghrom. "Tego gówna jestem pewien."

182

Butch przemówił. "Jeśli chodzi o reduktorów... myślę, że skupiamy się na objawach, a nie chorobie. Musimy wyciągnąć Omegę na zewnątrz. Mam na myśli to proroctwo Dhestroyera, jasne? Powinienem być tym, który to miał zrobić, ale nie mogłem pochłonąć tych wszystkich tam w kampusie. Nie było kurwa szans". V uścisnął ramię swojego najlepszego przyjaciela. "Robisz wystarczająco dużo." "Zapewne nie - kiedy to było ostatnio? Ich liczba jest mniejsza, ale wciąż gównianie duża, patrząc na ich ilość w tym kampusie." "Moja matka jest tak cholernie bezużyteczna," psioczył V, kiedy przypalał sobie papierosa. "Walczymy z Korporacją reduktorów od wieków. Nawet w przepowiedniach nie widziałem żadnej wskazówki, że możemy ich wykorzenić-" "Wiem, gdzie możemy umieścić Xcora" przerwał Rankhor. Kiedy wszystkie oczy w pokoju skoncentrowały się na nim, wzruszył ramionami. "Nie oszalałem. Jednak rozwiązanie jest jasne." *** Siedząc na dole, w ośrodku szkoleniowym, Layla rozpoznała uczucie, które nękało ją od poprzedniej nocy. Kiedy usiadła na brzegu łóżka szpitalnego, wiedziała dokładnie, co oznaczało to dzwoniące odczucie przeznaczenia, wrzenie po środku klatki piersiowej, dokuczliwy i nieubłagany świąd. To po prostu nie miało sensu. Więc musiała to błędnie zinterpretować. Może to był kolejny objaw ciąży i po prostu odczuwała wszystko inaczej? Cóż, tak czy siak, zamierzała dowiedzieć się o co chodzi, pomyślała, przesuwając się na materacu i człapiąc do drzwi. Jej dwunastogodzinne czekanie się skończyło i nadszedł czas, aby rozprostować po raz kolejny nogi, a bez niańczących ją Braci i bez Khilla i Blaya, będących na spotkaniu, miała zamiar wykorzystać jej względną swobodę szerzej.

183

Wychodząc na korytarz, rozejrzała się. Nie było nikogo przed jej pokojem. Brak dźwięków z kliniki. Siłownia i sala gimnastyczna, również wydawała cicha. Pozornie nie było żadnego ruchu. Tyczyło się to Braci, psańców i personelu medycznego. Tak naprawdę... jak to możliwe, że wyczuwała tutaj obecność Xcora? Ten Drań nie mógł być w rezydencji Bractwa. Był wrogiem na litość boską - co oznaczało, że gdyby tu przeniknął, nastąpiłby atak, wszystko byłoby w rozsypce, a Bracia uzbrojeni. Zamiast tego? Mnóstwo Nada, jak powiedziałby Khill. To musi być coś dziwnego, związanego z ciążąNie, pomyślała. On tu jest. Czuła go we własnej krwi - co się działo, jeśli kogoś karmiłeś: echo siebie samego było w tym kimś i to było trochę jak łowienie swojego odbicia w lustrze z dużej odległości. Nie można pomylić tego z czymś innym. Inaczej byś nie rozpoznał własnego echa. Podnosząc do góry przód swojej koszuli nocnej – nie z przyzwyczajenia, a raczej z konieczności ze względu na duży brzuch, podreptała przez korytarz w swoich pantoflach, przechodząc przez nowo utworzoną damską szatnię, męką szatnię i siłownię. Nic szczególnego nie zarejestrowała w żadnym z nich. Ale kiedy przeszła przez siłownię, zatrzymała się obok wejścia na basen. Prosto. Czuła, jakby był prosto przed nią"Hej, dziewczyno, co ty robisz?" Layla obróciła się. "Khill, cześć." Ojciec jej młodych podszedł do niej, a jego oczy krążyły wokół jej twarzy i brzucha. "Wszystko w porządku? Co tutaj robisz?" "Ja po prostu ... to jest mój czas spaceru". "Cóż, nie musisz być tutaj." Khill wziął ją za łokieć, skierował w odwrotnym kierunku i odprowadzał. "Tak naprawdę, na chwilę powinniśmy przenieść cię z powrotem do rezydencji." "Co - dlaczego?" "Tam jest bardziej przytulnie."

184

W mniej niż minutę, wróciła do drzwi swojego pokoju. I nie była głupia. On był największym zwolennikiem jej pobytu tutaj w klinice, bo to było lepsze dla niej i dla młodych i bardziej bezpieczne. Teraz zmienił zdanie? Z walącym sercem, odwróciła głowę i cholernie dobrze wiedziała, że jej instynkt nie kłamał. Xcor był gdzieś tutaj w centrum szkoleniowym. Może złapali go w tej walce? Może został ranny i przynieśli go jak tamtego żołnierza? Khill pochylił się, by otworzyć jej drzwi. "W każdym razie, porozmawiam z dr Jane o-" "O czym?" "O wilku mowa" powiedział gładko Khill, kiedy się odwrócił. Partnerka V wychodziła właśnie z pomieszczenia gospodarczego, ze stosem chust chirurgicznych w ramionach. "Słuchaj, nie mów o tym Fritzowi ok? Ale robienie prania oczyszcza mi umysł, a czasami po prostu trzeba się wyluzować." Khill uśmiechnął się na ułamek sekundy. "Tak naprawdę szedłem do ciebie. Pomyślałem, że może Layla mogłaby wrócić do swojego pokoju." Dr Jane zmarszczyła brwi. "W domu?" "Tu jest tak cholernie szpitalnie." "Ach tak, o to chodzi, Khill." Dr Jane przesunęła się, ale nie odwróciła swojego ciemnozielonego spojrzenia. "Wiem, że mieliśmy całkiem gładki okres z ciążą i mam nadzieję, że tak będzie dalej. Ale nie możemy ryzykować, a każda noc zbliża nas, a nie oddala, do wielkiego momentu-" "Tylko na najbliższe dwadzieścia cztery godziny." Layla patrzyła w tę i z powrotem między nimi. I poczuła się jak hipokrytka kiedy powiedziała, "Czułabym się tutaj bezpieczniej". "Jak długo jesteś na nogach?" Zapytała doktor Jane. "Szłam korytarzem w kierunku sali gimnastycznej-" "Możemy przenieść trochę sprzętu do domu," zasugerował Khill. "Wiesz, rzeczy do monitorowania. Tego typu sprzęt. Poza tym, nie potrwa to zbyt długo". Dr Jane pokręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć, że usłyszała poprawnie. "Salę operacyjną? Myślisz, że możemy przenieść tam salę operacyjną? Nie chcę panikować - ale ona nosi bliźnięta, Khill. Bliźnięta." 185

"Wiem." Niedopasowane oczy Khilla patrzyły na lekarkę. "Jestem w pełni świadomy zagrożenia. Tak jak ty. " Dr Jane otworzyła usta. Potem się zawahała. "Słuchaj, zamierzam zanieść to do mojego biura. Spotkajmy się tam, w porządku?" Kiedy lekarka się oddaliła, Layla spojrzała na Khilla. "Kto jeszcze jest tutaj." Khill położył dłoń na jej ramieniu. "Nikt, dlaczego pytasz?" "Proszę. Po prostu mi powiedz.'" "To nic takiego. Nie wiem, o czym ona mówi. Chodź pomogę ci się wygodnie ułożyć." "Nie musisz mnie chronić." Te ciemne brwi, uniosły się tak mocno, ale nie zmarszczyły; po prostu piorunował ją wzrokiem. "Naprawdę. Naprawdę?" Layla odetchnęła i położyła dłoń na brzuchu. "Przepraszam." "Cholera, nie, nie przepraszaj." Odsunął włosy do tyłu i po raz pierwszy mogła się przyjrzeć jego czarnym cieniom pod oczami. "Każdy jest... wiesz, jest wojna. To jest tak cholernie stresujące." Kładąc rękę na jej ramionach, zaprowadził ją do pokoju i z powrotem do łóżka, gdzie usadowił ją, jakby była wykonana z porcelany. "Przyjdę sprawdzić co u ciebie na koniec mojej - później. Ach, przyjdę później." Uśmiechnął się w sposób, który nie sięgnął oczu. "Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dobrze?" Kiedy znajome fale poczucia winy i strachu nią zawładnęły, Layla nie mogła nic powiedzieć, jej szczęka dosłownie się zablokowała, a usta ścisnęły mocno. Ale co mogła zrobić? Jeśli powie mu, że wie iż Xcor jest tutaj... Więc, będzie chciał wiedzieć skąd to wie. A nie było możliwe, żeby mu skłamała i powiedziała, że to przez karmienie Drania miesiące temu... kiedy została zwabiona przez żołnierza Xcora na tę łąkę zadbać o tego, który jak zakładała był wojownikiem z Bractwa. Już wyznała swój przypadkowy grzech Królowi; to czego nie powiedziała nikomu, to że wychodziła spotykać się z Xcorem wielokrotnie po tym wydarzeniu. Rzekomo w celu zatrzymania go przed atakami na Bractwo, gdy odkrył ich lokalizację. W rzeczywistości dlatego, że się w nim zakochała.

186

A fakt, że spotkania się skończyły? Że tak naprawdę sam Xcor to zakończył? To nie miało znaczenia. Prawda była taka, że pragnęła tego czasu z nim. I to była jej zdrada, niezależnie od tego, jak bardzo próbowała malować siebie jako ofiarę. "Layla?" Z przekleństwem, otrząsnęła się. "Przepraszam? Co?" "Wszystko w porządku?" "Nie. To znaczy, tak, tak." Położyła dłonie na plecach i przeciągnęła się. "Jestem tylko zmęczona. Przez ciążę. Ale wszystko jest w porządku." Khill patrzył na nią przez dłuższą chwilę, jego różnokolorowe oczy przeszukiwały jej twarz. "Wezwiesz mnie? Nawet jeśli po prostu... no wiesz, będziesz miała dość?" "Wezwę. Obiecuję." Kiedy drzwi się za nim zamknęły, wiedziała, co on ma zamiar zrobić. Chciał iść porozmawiać z innymi Braćmi – jeśli już tego nie uczynił. I wkrótce, bardzo szybko, nie będzie już w stanie wyczuć obecności Xcora. Albo dlatego, że ona zostanie przeniesiona, albo on. Umieszczając głowę w dłoniach, próbowała oddychać, ale szybko odkryła, że to niemożliwe. Jej gardło było jak opuchnięte, żebra jak kraty, a płuca płonęły. Po prostu powtarzała sobie, że zdenerwowanie jej nie pomoże. Na pewno nie będzie dobre dla niej lub dla ciąży. Poza tym, nie spotykała się już z Xcorem. Bo tak właśnie było, kiedy pogrywało się na uczuciach mężczyzny. Przynajmniej takiego samca jak on. I nie zaatakował BractwaChyba, że tak właśnie został schwytany? Och, najdroższa Pani Kronik, czy przyprowadził swoich żołnierzy tutaj z bronią? Przez to był taki chaos poprzedniego wieczora? Jej umysł szybko wpadł w korkociąg, myśli łączyły się ze sobą we wzorcach, które nie miały sensu, przez zbyt dużą prędkość, a zbyt małą ilość racjonalnego rozumowania. Jakiś czas później opuściła ramiona i spojrzała na drzwi łazienki. Były sto mil od niej. Ale musiała iść siku, a może zimna woda na twarzy, pomoże jej odzyskać spokój. 187

Przesuwając się z materaca, stanęła na nogach iWilgoć. Wilgoć... między jej udami. Chwyciła koszulę nocną, spojrzała w dół. I krzyknęła.

Tłumaczenie: Fiolka2708

188

DWADZIEŚCIA TRZY Na piętrze swojego szklanego domu, Assail wziął prysznic, który był niemal tak długi jak życie. Zewnętrzne czarne panele nasunęły się na okna, więc było ciemno, tylko jarzące się na brzoskwiniowo główki wyłączników pozwalały mu się orientować. Woda spadająca na jego plecy była piekielnie gorąca, a gdy odchylił głowę do tyłu, włosy przykleiły mu się do czaszki. Jego ciało unosiło się na fali niedawnego karmienia i pieprzenia, nawet jego nałóg przycichł. Choć to ostatnie prawdopodobnie zawdzięczał trzem kreskom zaraz po przyjściu do domu. Atak był prawdopodobny. Pieprzył Naaschę kilka razy i ostro, tak więc dolna część jego pleców była spięta. Kogut wyczerpany. Jądra puste, a nawet więcej. Nie było radości w jego sercu. Zero. Jednak nie było to nic niezwykłego. A szampon i mydło nie sprawiły, że czuł się czystszy, zapewne dlatego, że brud, który go pokrywał nie był na zewnątrz. Nie mógł też powiedzieć, że to uczucie było mu nieznane. Jeszcze nie wszystko stracone. Była robota do wykonania. Kiedy Assail podjął próbę przybycia do Nowego Świata, nie odbył tej podróży samotnie. Jego kuzyni, Ehric i Evale, podróżowali razem z nim i dowiedli swojej wierności i lojalności jako bliscy współpracownicy w jego dążeniach biznesowych. Zostając z nim tutaj nigdy go nie zawiedli – a on będzie ich ponownie potrzebował. Do czegoś z czego prawdopodobnie się ucieszą. Naasha, traf chciał, miała kilka przyjaciółek w podobnej sytuacji – samic z glymerii, które nie były prawidłowo obsługiwane przez ich starszych hellren i szukały pewnego… spełnienia… dla nich nieosiągalnego. I chociaż, gdy Assail wracał do domu, jego kuzyni wycofywali się do swoich apartamentów w piwnicy, był przekonany, że mógłby zgłosić ich do wykonania pracy, która by ich uszczęśliwiła. Ponieważ Ghrom miał rację.

189

Coś rzeczywiście działo się w kręgach arystokracji. Assail czuł to jak zapach w nocnym powietrzu. Nie wiedział jeszcze tylko co to było. Czas i seks naprawią to z całą pewnością. Wychodząc spod prysznica, docenił grubą, ciepłą matę pod swoimi stopami i osuszył się ręcznikiem wiszącym na wieszaku obok. W rzeczy samej, zakupił rezydencję w pełni umeblowaną od człowieka, który ją zbudował i wszystkie uwagi dotyczące konstrukcji oraz wyposażenia zostały wzięte pod uwagę. Były tam wszelkie luksusy, których chciał. Nie zaoszczędzano na niczym. Jednak miejsce wydawało się całkowicie puste, pomimo jego trzech mieszkańców. Było bardziej jak to, co znajdowało się pod jego skórą. Coś wyrafinowanego i pięknego zewnętrznie, ale bezdusznego wewnątrz. Jednak przez krótki okres czasu tak nie było. W obu przypadkach. Ale ten czas minął. W sypialni wśliznął się pomiędzy jedwabne prześcieradła, upominając siebie, żeby zmienić je o zmroku. Chociaż nie było to tradycją dla samca z jego pozycją, przyzwyczaił się do dbania o własną łazienkę i ubrania, zmienianie prześcieradeł, pranie swoich ubrań. Było to dziwnie pocieszające dbać o takie proste sprawy, zaczynać i kończyć każde działanie, czerpiąc z tego pewną satysfakcję. I tak zwykle spędzał dni, podczas gdy jego kuzyni spali poniżej. Sprzątanie. Szorowanie podłóg, umywalek i toalet. Odkurzanie. Polerowanie. Były to wydajne sposoby na spalenie kokainowego pobudzenia. Jednak nie te, szczególne, godziny dzienne. Po karmieniu, musiał odpocząć, nie psychicznie, ale fizycznie – Obok niego zadzwoniła komórka wydając cichy odgłos staromodnego dzwonka, którego już nigdzie nie można było znaleźć. Nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem kto dzwoni. Wiedział. "Chciałem do ciebie zadzwonić," powiedział, "ale nie chciałem być niegrzeczny. Raczej jest zbyt wcześnie na sprawy biznesowe." Brat Vhredny nie zgubił rytmu. Co było jedną z jego bardziej dominujących cech charakterystycznych. "Co się wydarzyło? Dostałeś coś?" "Właściwie tak. Raczej w wielu różnych pozycjach. Naasha była bardzo przychylnie nastawiona." 190

Połączenie przywiodło mroczny śmiech. "Z samcem takim jak ty, jestem pewny, że była. I oczekujemy od ciebie, że będziesz to robił regularnie, do czasu aż zacznie mówić." "Już zaczęła." Assail uśmiechnął się mrocznie w ciemności. "Powiedz mi, czy twoja reputacja dominy to tylko gadanie, czy naprawdę jesteś tak perwersyjny?" "Tracisz mój czas na plotki, a ja odpowiem z pierwszej ręki." "Dziwaczne." "Dlaczego pytasz?" "Twoje imię padło w rozmowie." "Jak." Fakt, że to nie było pytanie, a żądanie, nie był niespodzianką. "Mówiła o swoich podbojach seksualnych, którymi się cieszyła. Podobno byłeś jednym z nich, wcześniej, gdy była młodsza – i wyraźnie zaznaczyła, że skończyłeś wtedy jako zdobycz." "Zerżnąłem wielu ludzi," powiedział V znudzonym tonem, "i zapomniałem dziewięćdziesiąt pięć procent z nich. Więc powiedz mi co wiesz, ale nie o seksie. Moim czy innych." Assail nie był zaskoczony przekierowaniem rozmowy. "Arystokracja zamierza wkrótce zwrócić się do Króla. Chcą poprosić o jego osobistą obecność na prywatnym przyjęciu jej hellren z okazji jego dziewięćsetnych urodzin – wydarzeniu, które nawet wśród dobrych linii krwi jest rzadkością." "I planują ponownie strzelić do mojego Pana?" "Być może. Mój instynkt mówi mi, że ta ścieżka może być sfałszowana." Assail pokręcił głową, chociaż Brat nie mógł tego zobaczyć. "Nie jestem pewien przez kogo. Naasha jest bardziej znana ze swoich horyzontalnych umiejętności niż intelektualnych. Ona nie jest zdolna do opracowania strategii, ani dotyczącej zamachu stanu ani spotkania podczas Ostatniego Posiłku. Dlatego uważam, że ktoś nią steruje. Ale nie wiem kto – jeszcze." "Kiedy znowu się z nią spotkasz?" "Przygotowuje kolację o zmierzchu i będę obecny z moimi kuzynami. Postaram się odkryć więcej w tym czasie." "Napięty plan. Dobra robota." "Jeszcze jej nie wykonałem." 191

"To nieprawda. Ile razy doszła?" "Straciłem rachubę po siedmiu." Rozległ się kolejny mroczny śmiech. "Samiec taki jak ja. I nie jestem zboczony, twoja krytyka lekko wkurwia. Nigdy nie wiesz, kiedy to może stać się atrakcyjne. Zadzwoń do mnie jutro." "Będziemy to wyjaśniać i będę rozmawiał z tobą częściej niż z własną mahmen." "Czy ona przypadkiem nie umarła?" "Tak." "Niektóre dranie mają szczęście." *** Gdy spotkanie z Ghromem i Bractwem się skończyło, Rankhor wrócił do pokoju jego i Mary, a gdy otworzył drzwi miał nadzieję, że spała – "Cześć." Okay, jasne. Mary bynajmniej nie drzemała. Siedziała na ich łóżku oparta o wezgłowie z przyciągniętymi do piersi kolanami, obejmując się ramionami. Tak jakby czekała na niego. "Ach, hej." Zamknął drzwi. "Myślałem, że może odpoczywasz." Tylko potrząsnęła głową. I wpatrywała się w niego. W kłopotliwym milczeniu, które zapadło, przypomniał sobie o innej nocy, zdawałoby się sprzed wieków – gdy wszedł do tego pokoju po tym jak przekroczył granicę z kobietami człowieków. Mary została z nim i zabijało ją patrzenie na niego po czymś takim – do diabła, jego również zabijało przyjście do niej w ten sposób, po tym wszystkim. Ale w tamtym czasie, w jego przypadku, albo dał swojemu ciału trochę seksu, albo mógł kochać się z Mary i ryzykować, że bestia uwolni się w momencie, gdy był w niej. Po tym wszystkim, Mary wycisnęła z niego sok tak mocno i szybko, że istniało niebezpieczeństwo, że klątwa ujawni się w samej jej obecności, a on był przerażony, że mógłby ją skrzywdzić. Przerażony wyjawieniem jej tej części swojej osobowości. Przekonany, że jego bezwartościowość się wyda i wszystko zrujnuje. 192

Więc wrócił tu i spojrzał jej w twarz, wiedząc co robił z inną. Do nocy, gdy dowiedział się, że ona umiera, było to najgorsze jego wspomnienie. Zabawne, że teraz czuł się w podobny sposób. Ocena, której się nie spodziewał, ale w żaden sposób nie mógł zapobiec. "Rozmawiałam z Beth," powiedziała ponuro. "Powiedziała mi, że zostałeś z L.W., gdy ona poszła opatrzyć zranioną rękę." Rankhor zamknął oczy i chciał przekląć. Zwłaszcza, że nastąpiła długa przerwa jakby chciała dać mu szansę na wyjaśnienie. "Czy chcesz mi powiedzieć dlaczego trzymanie na rękach L.W. wzbudziło w tobie takie emocje?" Ton jej głosu był spokojny. Kontrolowany. Delikatny, mógł nawet uszczęśliwiać. Dlatego powiedzenie prawdy wydawało się szczególnie okrutne i niesprawiedliwe. Ale nie zamierzała pozwolić mu odwiesić tego na kołek, zmienić tematu, odepchnąć na bok. Mary nie postępowała w ten sposób, gdy dochodziło do takich rzeczy. "Rankhor? Co się wydarzyło tam na dole?" Rankhor wziął głęboki oddech. Chciał podejść do niej siedzącej na łóżku, ale musiał się przespacerować – kłębienie i palenie pod jego czaszką wymagało pewnego rodzaju ekspresji fizycznej albo zacząłby krzyczeć. Lub walić pięściami w ściany – Musiał dowiedzieć się jak złożyć zdanie, aby jej nie obwinić. Lub katastrofalnie nie unieszczęśliwić. Albo – "Rankhor?" "Daj mi minutę." "Chodzisz w kółko już od dwudziestu." Zatrzymał się. Spojrzał na swoją partnerkę. Mary zmieniła pozycję i siedziała teraz na brzegu materaca z dyndającymi nogami. Była przytłoczona przez rozmiar łóżka, ale potrzebowali materaca wielkości boiska przez to, że był taki duży, że nie mógłby się wyciągnąć na niczym mniejszym. Cholera. Znowu się zdekoncentrował –

193

"Czy stało się tak dlatego, że…" Mary spojrzała w dół na swoje stopy. Potem spojrzała na niego. "Dlatego, że chciałbyś mieć swoje własne dziecko, Rankhor?" Otworzył usta. Zamknął je. Stał tam jak kołek, gdy jego serce grzmiało w piersi. "To jest w porządku," szepnęła. "Twoi bracia zaczynają mieć rodziny – i ludzie, których kochasz ruszają do przodu. To wywołuje… pragnienie… którego ludzie sobie nie uświadamiają –" "Kocham cię." "Ale to nie znaczy, że nie jesteś rozczarowany." Cofając się, uderzył ramionami o ścianę i pozwolił zjechać sobie w dół aż podłoga uderzyła go w tyłek. Potem zwiesił głowę, nie mogąc na nią spojrzeć. "Och, Boże, Mary nie chcę czuć się w ten sposób." Gdy jego głos się załamał, oczyścił gardło. "To znaczy… mógłbym próbować kłamać, ale…" "Miałeś na to przez chwilę ochotę, nieprawdaż. To dlatego sprawy między nami trochę się popsuły." Wzruszył ramionami, pokonany. "Powinienem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co jest nie tak. Do czasu, gdy tam na dole byłem sam z L.W.. To pojawiło się znikąd. Spadło na mnie jak tona cegieł – nie chcę czuć się w ten sposób." "To zupełnie naturalne –" Przejechał pięścią po podłodze, wystarczająco mocno żeby drewno pękło. "Nie chcę tego! Nie chcę, kurwa, tego! Ty i ja to wszystko czego potrzebuję! Ja nawet nie lubię młodych!" Gdy jego głos grzmiał w pokoju, mógł poczuć jak mu się przygląda. I nie wytrzymał. Skacząc na nogi, chodził w kółko i czuł, że ma ochotę zerwać obrazy ze ścian, podpalić zasłony i rozwalić komodę gołymi rękami. "Miałem na myśli to, że", szczeknął. "Gdy powiedziałem ci, że gdybyś chciała dziecko dałbym ci jedno, nie miałem na myśli tego gówna!" "Wiem, że nie. Ale nie spodziewałeś się, że to będzie jedna z pustych dziur w twojej piersi."

194

Zatrzymał się wyczerpany i powiedział do orientalnego dywanu. "To bez znaczenia. To nie ma znaczenia. To minie –" "Beth powiedziała mi coś jeszcze." Mary czekała aż na nią spojrzy, a kiedy to zrobił, otarła łzy. "Powiedziała, że Vhredny przyszedł do ciebie przed atakiem. Powiedziała, że… on powiedział, że miałeś umrzeć. Próbował namówić cię do opuszczenia pola bitwy – ale nie chciałeś." Rankhor przeklął i wznowił chodzenie. Przeciągnął dłonią po twarzy i zorientował się, że chciałby wrócić do pierwszych dni ich związku. Kiedy to było łatwe. Nic, tylko dobry seks i wielka miłość. (Kuźwa, każdy by chciał żeby wszystko pozostało na zawsze nowe i pierwsze ☺ ) Nie wszystkie te… życiowe bzdury. "Dlaczego tam wyszedłeś?" Zapytała niepewnie. Machnął na to pytanie. "Mógł się mylić, no wiesz. W rzeczywistości V nie wie wszystkiego, albo byłby bogiem –" "Poszedłeś zanim zaczęła się walka. Nie czekałeś… poszedłeś tam sam. Do kampusu pełnego wrogów. Sam – tuż po tym jak jeden z twoich Braci, który jeszcze się nie pomylił, powiedział, że możesz tam umrzeć. A potem zostałeś postrzelony. W pierś." Rankhor nie miał zamiaru się rozpaść. Było to jednak dziwne. Był w pionie… a potem na podłodze, jego nogi ugięły się pod nim pod złym kątem, gdy jego tułów podążył w niechlujnym upadku za plątaniną ramion i rąk. Ale tak działo się, kiedy wojownik tracił swój oręż – był niczym więcej niż wypuszczonym ze strzelającej dłoni pistoletem, sztyletem luźno zwisającym z dłoni, wypuszczonym granatem, nie rzuconym w powietrze. "Przepraszam, Mary. Przepraszam… tak mi przykro. Przepraszam, przepraszam…" Po prostu powtarzał w kółko te słowa. Nic więcej nie mógł zrobić. "Rankhor." Gdy Mary mu przerwała jej głos brzmiał tak smutno, że ten dźwięk był gorszy niż ołowiany pocisk w jego piersi. "Myślisz, że poszedłeś tam sam ponieważ chciałeś umrzeć? I proszę, bądź ze mną szczery. To zbyt wiele, aby… zamieść to pod dywan." Czując się jak kompletne gówno, przyciągnął dłonie do swojej twarzy i powiedział. "Muszę po prostu… znowu być blisko ciebie. Tak jak dotąd. Tak 195

jak powinno być. Tak jak to powinno być dla mnie. Pomyślałem, że… może jeśli będę po drugiej stronie i przyjdziesz do mnie, moglibyśmy…" "Robić to, co robimy teraz?" "Z wyjątkiem tego, że to mogłoby być bez znaczenia." "Posiadanie dziecka?" "Tak." Gdy oboje zamilkli, przeklął. "Czuję jakbym cię teraz zdradził w inny sposób." Kiedy odetchnęła głęboko, było jasne, że wiedziała co dokładnie miał na myśli – chwilę, gdy wrócił do niej od innych kobiet. Ale szybko się otrząsnęła. "Ponieważ nie mogę dać ci tego czego chcesz, a chcesz tego tak czy inaczej." "Tak." "Czy… Czy chcesz być z inną ko –" "Boże, nie!" Rankhor opuścił dłonie i pokręcił głową tak mocno, że prawie oderwał ją od kręgosłupa. "Kurwa, nie! Nigdy nie. Kiedykolwiek. Wolałbym być zawsze z tobą i nie mieć młodego, niż – to znaczy, Jezu, to nawet nie jest blisko." "Jesteś tego pewien?" "Absolutnie. Zdecydowanie, jestem pewny na sto procent." Skinęła głową, ale nie patrzyła na niego. Znowu koncentrowała się na swoich nogach, zginając palce, a potem rozkładając je szeroko, następnie je podkurczając i prostując. "To dobrze, jeśli tak," powiedziała cicho. "Mam na myśli, że rozumiem jeśli chcesz być z… no, wiesz prawdziwą kobietą."

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

196

DWADZIEŚCIA CZTERY Mary uważała się za całkowitą feministkę. Tak, to prawda, że większość mężczyzn mogła udźwignąć więcej, niż większość kobiet i tak było, zarówno wśród ludzi jak i wampirów - ale różnice fizyczne inne niż to, były w jej mniemaniu absolutnie niczym. Nie było niczego, co mężczyźni mogli zrobić lepiej niż kobiety. Więc to był szok, kiedy poczuła się całkowicie do niczego, będąc w rzeczywistości w pozycji w jakiej byli wszyscy mężczyźni. Wszyscy, którzy urodzili się z męskimi narządami płciowymi nie mogli być w ciąży i ona też nie mogła. Jak widać? Całkiem tak samo. Boże, to bolało. I to było bolesne w najdziwniejszy sposób. Uczucie było zimne; To była zimna pustka w samym środku klatki piersiowej. A może niżej w dole, mimo że metafora posiadania nicości, w miejscu gdzie wydawała się być jej macica była po prostu niekończącą się historią. Ale tak właśnie to czuła. Pusta przestrzeń. Pieczara. "Przepraszam", wybełkotała. Mimo, że to nie miało sensu. "Proszę", błagał. "Nigdy tak nawet nie mów-" Hej, klęczał przed nią, z rękami na jej kolanach, a jego morskie oczy patrzyły na nią, jakby miał umrzeć przez samą myśl, że ją zranił. Położyła dłoń na jego policzku i poczuła ciepło jego twarzy. "Dobrze, nie będę za to przepraszać" powiedziała. "Ale jest mi przykro z tego powodu ze względu na nas. Nie chcesz się czuć w ten sposób i ja nie chcę, a teraz tak właśnie- " "Nie, nie jest tak, bo ja odrzuciłem to wszystko. Nie zamierzam pozwolić na to, aby to wpłynęło na mnie albo na ciebie-" "Czy wspominałam ostatnio, jak bardzo nienawidzę raka?" Opuściła rękę, zdając sobie sprawę, że nie mówiła do niego, ale nie mogła się powstrzymać. "Ja naprawdę, naprawdę, kurwa nienawidzę tej choroby. Tak się cieszę, że wampiry tego nie przechodzą, bo jeśli kiedykolwiek skończyłyby

197

z jakąś wersją tej choroby, nienawidziłabym wszechświata przez resztę mojego nieśmiertelnego życia-" "Mary, słyszałaś, co powiedziałem?" Wziął ją za rękę i położył z powrotem na swojej twarzy. "Nie zamierzam nigdy więcej o tym myśleć. Nie pozwolę, żeby to stanęło między nami. To się nie-" "Emocje tak nie działają, Rankhor. Jestem terapeutą, więc powinnam była wiedzieć". Próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej grymas. "Nie możemy wybrać, jak się czujemy, zwłaszcza nie w temacie tak podstawowym, jak posiadanie dzieci. Mam na myśli coś innego niż śmierć, albo to z kim chcesz spędzić swoje życie, ale sprawa dzieci jest podstawą istnienia." "Ale można wybrać co zrobimy z tymi emocjami. To jest to, co zawsze powtarzasz - można wybrać sposób reagowania na swoje myśli i uczucia." "Tak. Tylko jakoś... to nie wydaje się realnym planem w tej chwili." Boże, dlaczego więcej ludzi nie wali kolanem w jajka swoich terapeutów, zastanawiała się. Ta świętoszkowata kupa gówna w rodzaju ‘masz swoje uczucia, ale pozwól rodzicom kontrolować twoje zachowanie’, naprawdę nie pomagała w takim momencie - kiedy było się na skraju załamania i twój partner też był, a głos w tyle głowy mówił, że nigdy przez to nie przejdziecie, ponieważ, Chryste, kto mógł? Aha, i P.S., to wszystko jej wina, bo to ona miała problem z"Mary, spójrz na mnie." Kiedy w końcu to zrobiła, była zaskoczona ostrym wyrazem na jego pięknej twarzy. "Nie pozwolę, by to stało między nami, zwłaszcza jakieś głupie marzenia o dziecku. Bo to właśnie jest głupim marzeniem. Ghrom i Z? Tak, mają młode z ich samicami, ale musieli żyć z przeświadczeniem, że ich shellans mogą umrzeć - kurwa, Ghrom niemal stracił Beth. A Khill? Tak, na pewno nie jest zakochany w Layli, ale nie mów mi, że nie dba o tę kobietę z całego serca, biorąc pod uwagę to, co nosi dla nich obojga." Odetchnął i usiadł z powrotem, zapierając się dłońmi na podłodze. Jego wzrok powędrował do zagłówka i wędrował dalej wokół rzeźb. "Kiedy myślę o tym logicznie... tak silne, jak jest to pragnienie młodych..." Przesunął się i uderzył w środek klatki piersiowej. "...czuję potrzebę posiadania młodego tylko z

198

tobą, ale wiem, że jeszcze silniejsze jest to, że nie zamieniłbym ciebie na żadne dziecko." "Jestem nieśmiertelna, pamiętasz? Nie musisz się martwić o mnie na łóżku porodowym, tak jak twoi Bracia." Jego oczy natychmiast zatrzymały się na niej. "Tak, ale wtedy nigdy więcej bym cię nie zobaczył, Mary. To była równowaga, pamiętasz? Nie wiedziałabyś, że kiedyś byliśmy razem... ale ja bym wiedział. Przez resztę mojego życia, wiedziałbym, że byłaś gdzieś, żywa i w porządku... Po prostu nie mógłbym cię nigdy zobaczyć, dotknąć, śmiać się z tobą. A jeśli wpadłbym na ciebie przypadkiem? Miałaś paść trupem". Potarł twarz. "Nie możesz mieć młodych? To jest powód, dzięki któremu jesteśmy razem. To nie jest przekleństwo, Mary... to błogosławieństwo. To nas uratowało." Mary zamrugała. "Rankhor..." "Wiesz że to prawda. Wiesz, że to jest równowaga." Usiadł i wziął ją za ręce. "Wiesz, że dlatego nie mamy nic z tego. Dałaś nam naszą przyszłość właśnie dlatego, że nie możesz urodzić moich synów i córek". Kiedy ich oczy spotkały się po raz kolejny, zaczęła znowu mówić jak bardzo jej przykro. Ale nie przyjął tego. "Nie. Nie słucham cię Mary. Poważnie. Nie słyszę kurwa tego. I wiesz co? Ja nie zmieniłbym niczego. Nawet jednej rzeczy." "Ale chcesz-" "Nie bardziej niż chcę cię przy sobie, przy moim boku, mieszkającą ze mną, kochającą się ze mną." Jego spojrzenie nie opuściło jej, moc tego przekonania była tak silna, że jego oczy płonęły. "Mówię poważnie, Mary. Teraz tak myślę... teraz tak kalkuluję? Nie, życie bez ciebie byłoby tragedią. Życie bez naszego młodego? To... to po prostu inna droga." Pierwszym odruchem Mary było pozostanie w swoim dramacie, na karuzeli żalu i gniewu, a smutek przyciągał ją bezlitośnie jak czarna dziura. Ale potem spróbowała zajrzeć w przeszłość, starała się jakoś przedostać na drugą stronę. Co pomogło jej dostać się w bezpieczne miejsce? Miłość w jego oczach. Kiedy Rankhor spojrzał na nią, jego spojrzenie było jak słońce, źródło ciepła, życia i miłości. Nawet z tym wszystkim czego nie mogła mu dać? 199

Ciągle jakoś patrzył na nią tak, jakby wszystko, co się dla niego liczyło... było dokładnie tym, co miał przed sobą. I w tym momencie, Mary zdała sobie sprawę z czegoś. Życie nie musi być idealne... jeśli istnieje w nim prawdziwa miłość. *** To była po prostu inna droga. Najdziwniejsze było uczucie, kiedy te sześć słów opuściło usta Rankhora. Tak, jakby został zdjęty z niego ciężar, wszystko stało się jasne, jego serce zaczynało śpiewać, dusza stała się lekka, dystans, który był pomiędzy nim i jego partnerką po prostu się rozwiał jak dym, jakby mgła się podniosła, jakby przeszła burza. "Nie zmieniłbym niczego". Kiedy mówił te słowa, poczuł się... wolny. "Niczego. Nie zmieniłbym niczego." "Nie winiłabym cię, jeśli byś chciał." "Ale nie chcę." Pogładził jej łydki, pociągając za nogi, więc na niego spojrzała. "W ogóle." Mary wzięła głęboki oddech. A potem, na jej usta wyszedł uśmiech, a oczy ponowne się jej rozświetliły. "Naprawdę?" "Naprawdę." Rankhor wstał i usiadł obok niej, odzwierciedlając jej pozę, z wyjątkiem tego, że jego nogi były tak długie, aż jego stopy dotykały płasko podłogi. Biorąc ją za rękę, tryknął ją ramieniem. Potem drugi raz. Dopóki nie zachichotała i nie potrąciła jego. "Wiesz co, masz rację," powiedział. "Rozmowa pomaga." "Zabawne, myślałam, że to bzdury". Potrząsnął głową. "To niesamowite, że wszystko zależy od tego jak się to ujmie." "Co ty, ożeniłeś się z terapeutą, czy co?" Kiedy pośmiali się trochę, wzruszyła ramionami. "Wiesz, nigdy nie myślałam o dzieciach. Byłam zajęta studiami, a potem moja mama zachorowała. Potem zachorowałam ja. Po tym czasie zaczęłam zastanawiać się nad nimi, ale było już dla mnie za późno - i nie było już w mojej głowie miejsca na dodatkowe straty. Chyba dlatego, 200

że zawsze myślałam, że rak wróci. Właściwie o tym wiedziałam. I miałam rację." "A potem wyszłaś za wampira". "Tak". Z wyjątkiem tego, że Mary zmarszczyła brwi. "Chcę, żebyś mi coś obiecał." "Wszystko." Odwróciła jego dłoń, śledząc krzyżujące się na niej linie. "Cieszę się, że rozmawiamy – chodzi mi o to, że to było nieuniknione, że ten temat się pojawi, i tak naprawdę, z perspektywy czasu, nie wiem dlaczego tego nie przewidziałam. I choć jest to trudne dla nas obojga, bardzo się cieszę, że o tym mówimy i jestem szczęśliwa, że czujesz się lepiej. Po prostu... musisz mieć świadomość, że coś takiego nie zostanie naprawione po jednej rozmowie." Nie był tego taki pewien. Wcześniej czuł jakby jego biegi się nie zazębiały, ale teraz? Wszystko było tak gładkie jak kiedyś - i wydawał się jeszcze silniejszy. "Może." "Próbuję ci tylko to powiedzieć, żebyś nie był zaskoczony, jeśli twoje uczucie rozczarowania wróci. Następnym razem, kiedy zobaczysz Ghroma i L.W., następnym razem, kiedy Z będzie spacerował z Nallą? Prawdopodobnie to wróci." Gdy zobrazował sobie Króla i swojego Brata, wzruszył ramionami. "Tak, masz rację. Ale wiesz co? Po prostu przypomnę sobie, że mam ciebie, a to nie byłoby możliwe w innych okolicznościach. To ponownie wyczyści rejestr, obiecuję." "Tylko pamiętaj, wyparcie nie jest opłacalną długoterminową strategią, jeśli szukasz zdrowia psychicznego". "Ach, ale ta perspektywa jest strategią długoterminową. I tak jestem wdzięczny za wszystko, co mam." Znów się uśmiechnęła. "Słodkie. Ale proszę rozmawiaj ze mną? Nie zamierzam się załamać, a wolałabym wiedzieć gdzie jesteś." Podniósł rękę i schował jej włosy za ucho. "Mary, jesteś najsilniejszą osobą jaką znam." "Czasami nie jestem tego taka pewna." Przesunęła się i pocałowała go w usta. "Dziękuję za wotum zaufania, jednak." 201

"To była niespodzianka", mruknął. "Nie spodziewałem się, że posiadanie młodego lub nie, kiedykolwiek mnie dotknie." "Nigdy nie wiadomo, co życie na ciebie ześle." Teraz to ona wzruszyła ramionami. "Myślę, że to jednocześnie dobra i zła wiadomość." "Poważnie miałem na myśli to, co mówiłem ci w drodze powrotnej. Jeśli chcesz młode, znajdę je dla ciebie. Nawet jeśli jest to ma być człowiek." Ponieważ wiedział, że młode wampira były prawie niemożliwe do adopcji. Były zbyt rzadkie, zbyt cenne. Mary po chwili pokręciła głową. "Nie, nie sądzę, że kiedykolwiek będę chciała. Mój matczyny instynkt wyrażam przez moją pracę." Spojrzała na niego. "Chciałabym żebyśmy byli rodzicami. To byłoby zabawne. Byłbyś wspaniałym ojcem." Rankhor wziął jej twarz w dłonie i poczuł całą miłość, jaką do niej czuł. Nienawidził tego, że przez to cierpi. Zrobiłby absolutnie wszystko, aby uchronić ją od bólu, wszystko. Poza poświęceniem ich miłości. "Och, moja Mary, byłabyś najbardziej niesamowitą matką." Pogładził jej dolną wargę kciukiem. "Ale to nie umniejsza cię jako samicy w moich oczach. Jesteś i zawsze będziesz, najdoskonalszą żoną na ziemi i najlepszą rzeczą, która mi się przytrafiła." Kiedy znowu popłynęły jej łzy, uśmiechnęła się. "Jak to możliwe... że zawsze sprawiasz, że czuję się taka piękna?" Pocałował ją raz, a potem jeszcze raz. "Po prostu odzwierciedlam to co widzę i wiem, że to jest prawdziwe. Jestem niczym lustro, moja Mary. Teraz pozwolisz mi się ponownie pocałować? Mmmmmmm..."

Tłumaczenie: Fiolka2708

202

DWADZIEŚCIA PIĘĆ "Jesteś pewna. Jesteś absolutnie pewna." Gdy Layla mówiła, ściskała zawzięcie prześcieradło zsunięte w dół wokół jej bioder. "Mam na myśli, że jesteś całkowicie, totalnie pewna." Dr Jane uśmiechnęła się i uderzyła w jakiś przycisk na maszynie do USG. Gdy whumpa-whumpa-whumpa wypełniło ciemny pokój lekarski, uzdrowicielka odwróciła monitor w kierunku Layli i usiadła w powrotem. "Oto dziecko A." Przesunęła głowicę z boku wydętego brzucha Layli. "A tu jest dziecko B." Whumpa-whumpa-whumpa… plus poruszające się ramię – co mogła również poczuć. Layla opadła na poduszkę. "Błogosławiona Pani Kronik." "Tak, tak, jestem pewna," stwierdziła lekarka. "Kiedy wstałaś, straciłaś kontrolę nad swoim pęcherzem i to była ta wilgoć, którą poczułaś. To wcale nie jest rzadkie – gdy dzieci stają się większe, naciskają na pewne rzeczy, co wcale nie jest miłe, i proszę bardzo." "Może nie powinnam w ogóle wstawać z łóżka." Dr Jane odsunęła czytnik, czy jak mu tam, i przymocowała głowicę w uchwycie urządzenia. Potem napisała kilka notatek na klawiaturze i wyłączyła USG. Następni wzięła kilka chusteczek i otarła brzuch Layli, ostrożnymi, stanowczymi ruchami. "Myślę, że robisz wszystko dobrze. Klinicznie wszystko jest na swoim miejscu. Nie sugerowałabym siatkówki plażowej, ale nie sądzę, że rozprostowanie nóg dwa razy dziennie, narazi cię na ryzyko przedwczesnego porodu. Ale naprawdę nie chciałabym przenosić cię do dużego domu." Zamykając oczy, Layla nakazała sobie wierzyć uzdrowicielce. Dr Jane nigdy nikogo nie poprowadziła źle i samica wiedziała co mówi. "Layla, szczerze mówiąc, gdyby coś się działo, powiedziałabym ci. Traktuję moich pacjentów w sposób w jaki sama chciałabym być traktowana, a gdyby było jakieś zagrożenie dla twojego zdrowia lub dla dzieci? Pierwsza byś się o tym dowiedziała."

203

"Dziękuję." Layla wyciągnęła rękę i położyła na ramieniu Dr Jane. "Nie mów Khillowi, ok? Ja po prostu… Nie chcę go niepokoić." "Nie ma tu nic niepokojącego." Dr Jane poklepała ją i wstała. "Tak więc, nie ma mu o czym mówić. Hej, wiesz co – mam dwa przedwczesne prezenty gwiazdkowe. Wiem, że to święto człowieków, ale pozwolisz, że ci je pokażę?" "W rzeczy samej, proszę." Stęknęła Layla siadając i zakładając poły swojej szaty na jej ogromnym brzuchu. "Co to jest?" "Zaczekaj tu." Layla zaśmiała się lekko. "A jeśli się gdzieś szybko oddalę?" Gdy lekarka zniknęła za drzwiami z boku, Layla zsunęła nogi z kozetki i wpatrzyła się w ultrasonograf. Mimo, że na monitorze nic się nie wyświetlało, wyobraziła sobie co tam widziała. Życie wewnątrz niej. Dwa życia. Wszystko było w porządku. I o to chodziło. "Ta-da!" Layla wyprostowała się, rzucając okiem. "To jest…" "Inkubator dla noworodków." Dr Jane była jak Vanna White prezentując funkcje urządzenia – które bardziej wyglądało jak ogrzewana szuflada z przeźroczystymi bokami. "Kontrolowana klimatyzacja. Błękitne światło. Gotowy dostęp. Wbudowana waga. To najlepsza rzecz po twoim brzuszku i mam dwa takie." Layla przełknęła. "Powinnam mieć łóżeczka." "Och… a niech mnie." Dr Jane zaczęła wyjeżdżać ze sprzętem. "Lekarz we mnie –" "Nie, nie!" Wyciągnęła ręce do przodu. "Ja po prostu – nie, w porządku. Szczerze! Bezpieczeństwo na pierwszym miejscu – nie będę potrzebowała łóżeczek dla noworodków, gdy nie przejdą przez poród, czyż nie." Dr Jane położyła rękę na pokrywie. "To jest profesjonalne wyposażenie, Layla. Jestem zachwycona, ponieważ chcemy wyciągnąć tę dwójkę całą i zdrową, używając określenia Butcha." "Dziękuję." Layla położyła dłoń na sercu. "Naprawdę nie jestem w stanie podziękować ci za to wszystko. Nie chcę żebyś myślała, że jestem niewdzięczna."

204

"Zachowajmy wdzięczność na potem, gdy każde z nich przeżyje i będzie się dobrze rozwijało." Dr Jane spojrzała w dół na brzuch, którym ona i każdy inny był zaniepokojony. "Jesteś na zakręcie. Jeśli potrzymasz je trochę dłużej, ich płuca rozwiną się na tyle dobrze, że gdybyś urodziła wcześniej, będą miały szansę walczyć. Będę czuła się lepiej, gdy wytrzymasz jeszcze dziesięć dni albo dwa tygodnie – to wszystko. Potem, jeśli coś się stanie? Jestem pewna, że sobie poradzimy. Poza tym, pomimo, że ciąża u wampira trwa zazwyczaj osiemnaście miesięcy, zgadzam się z Aghresem, po dziewięciu miesiącach płuca będą funkcjonowały, jeśli będą musiały." "To dobra wiadomość." " I słuchaj, jeśli będziemy musieli ściągnąć tu Aghresa, zrobimy to. W rzeczywistości, myślę, że Butch będzie zachwycony mogąc wsadzić worek na głowę faceta i go tu przyciągnąć – najlepiej za samochodem." Layla się roześmiała. "Tak." Dr Jane spoważniała. "Istnieje ryzyko, Layla. Ale mam zamiar zrobić wszystko, aby się upewnić, że oba twoje młode są bezpieczne." "To jest nas dwie." Dr Jane podeszła i obie się przytuliły. A gdy lekarka się odsunęła, Layla pomyślała, że musi pozwolić wrócić jej do swoich obowiązków. Zamiast tego, usłyszała siebie jak mówi: "Mogę cię o coś zapytać? Jest tam… czy na dole jest ktoś jeszcze? To znaczy, oprócz Luchasa i mnie." Lekarka przybrała profesjonalnie uprzejmy wyraz twarzy, jej uśmiech nabrał dystansu. "Co pozwala ci tak twierdzić?" Z całą pewnością nie "nic." "Gdy wyszłam na swój spacer, Khill skierował mnie z dala od strzelnicy. Wyglądało to tak jakby Bractwo trzymało tam kogoś pod strażą? I w nocy słyszałam zamieszanie na korytarzu. Wiem, że Rankhor dochodził do siebie po występie bestii, ale czy więzień albo coś z tym stylu nie wyjaśniałoby całego tego przychodzenia i wychodzenia?" "Faktycznie, Rankhor został postrzelony w klatkę piersiową – i był przez chwilę martwy na polu bitwy." Layla wzdrygnęła się. "Och… Najdroższa Pani Kronik, nie!" "Jednak teraz wszystko z nim w porządku." "Dzięki bogini. W rzeczy samej, jest samcem o wielkiej wartości." Layla zmarszczyła brwi. "Ale jest tam ktoś jeszcze, czyż nie." 205

"Obawiam się, że naprawdę nie mogę o tym mówić." Layla przejechała dłońmi po swoim brzuchu. "Sprawy Bractwa dotyczą nas wszystkich. I jestem naprawdę urażona pomysłem, że tylko dlatego iż jestem kobietą nie poradzę sobie z tym. Ochrona jest w porządku, ale zupełna izolacja jest obraźliwa." Dr Jane zaklęła. "Posłuchaj, Layla, wiem przez co przechodzisz. Ale jeśli martwisz się o swoje bezpieczeństwo, to nie musisz. Samiec jest w tej chwili w śpiączce i V powiedział, że przeniosą go o zmroku. Więc ty i Luchas będziecie całkowicie bezpieczni. Teraz musisz coś zjeść. Pozwól, że zadzwonię po Fritza. I nie musisz obawiać się o dzieci. Robisz dobrą –" "Jakie rodzaju ma urazy? Samiec. Który tu jest." Dr Jane potrząsnęła głową ze smutkiem, jakby wiedziała, że nie będzie mogła opuścić pokoju bez ujawnienia informacji. "Został uderzony w głowę. I jest prawdopodobne, że doznał więcej niż jednego uderzenia." "Czy on umrze?" Wyskoczyła Layla. Dr Jane wzruszyła ramionami. "Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale więzień czy nie, będę go traktowała zgodnie ze standardowymi praktykami medycznymi – chociaż, biorąc pod uwagę, co zrobi mu Bractwo, gdy odzyska przytomność, może byłoby dla niego lepiej żeby umarł." "To jest… straszne." "Umieścił kulę w gardle Ghroma. Jak myślisz, na co zasługuje? Na klepnięcie w nadgarstek?" "To wszystko jest takie brutalne." "Taka jest natura wojny." Dr Jane machnęła ręką w powietrzu, ucinając rozmowę. "To się robi chore. A poza tym, to nie jest coś czym którakolwiek z nas ma się martwić. To jest poza nami i cieszę się z tego." "Może jest jakiś sposób, aby go rehabilitować albo –" "Jesteś bardzo miłą kobietą, wiesz o tym?" Gdy lekarka wyprowadziła inkubator, Layla rozejrzała się po wykafelkowanej sali zwracając uwagę na oszklone od frontu szafki pełne leków i opatrunków, komputer prezentujący bąbelkowy wygaszacz ekranu stojącego na biurku, krzesło, które było przesunięte na bok. Nie, ona nie była miła. Była zakochana w Draniu. 206

Umieszczając twarz w dłoniach, potrząsnęła głową myśląc o strasznej rzeczywistości w jakiej się znalazła. A także dlatego, że Dr Jane miała rację. Jeśli Xcor przeżyje pomimo swoich obrażeń? Bractwo go zabije. Powoli.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

207

DWADZIEŚCIA SZEŚĆ Następnego wieczora, Mary ubrała się w swój biurowy strój i poszła na Pierwszy Posiłek wraz z Rankhorem u swego boku. Podobnie jak ona, on również ubrany był w strój do pracy, skórzane spodnie i koszulkę. Niósł skórzaną kurtkę w jednej ręce, a w drugiej kaburę na broń. Swoje czarne sztylety miał już przypięte na piersi i mogła stwierdzić po mocno zaciśniętej szczęce, że był gotowy do walki. W rzeczywistości, wszyscy Bracia przyszli do jadalni z bronią i sztyletami. Przy stole było wystarczająco dużo sprzętu, by wyposażyć małą armię. Którą byli, stwierdziła, siadając. Rankhor podsunął jej krzesło, a następnie zajął puste po jej lewej stronie. Zdjął swoje pasy zanim założył kurtkę na swoje plecy. "Och, dobrze, rostbef," powiedział, kiedy Fritz pojawił się za nim z talerzem. Właściwie przygotował ten ‘talerz’. I tak, to był rostbef... cały dla niego. "Fritz, skąd wiedziałeś?" zapytał Rankhor i spojrzał przez ramię z uwielbieniem. Stary pomarszczony lokaj ukłonił się nisko. "Tak naprawdę, poinformowano mnie, że miałeś trochę problemów i pomyślałem, że ktoś będzie potrzebował specjalnego pożywienia." "Och, ktoś potrzebuje." Brat poklepał psańca po ramieniu i sprawił, że biedny facet pofrunął. "Cholera, przepraszam-" "Mam go," powiedział V kiedy złapał Fritza i go postawił. "Wszystko z nim w porządku." Kiedy reszta psańców pojawiła się, aby obsłużyć resztę domowników, Mary położyła serwetkę na kolanach i czekała na tace z kiełbaskami, miski z płatkami owsianymi i krojonymi owocami. "Duńskie?" Zapytała, wyciągając rękę i chwytając półmisek, który został wykonany z czystego srebra. "Pachną fantastycznie."

208

"Mmmm-hmmm" odpowiedział Rankhor z pełną buzią. Wzięła adamaszkową serwetkę i podała ją swojemu mężczyźnie. Rankhor odłożył nóż i widelec i wziął trzy kolejne kawałki na swój talerz. Potem uniósł sztućce i powrócił do starannego, wymierzonego ataku na ponad trzy kilogramową pieczeń. Z jakiegoś powodu, gdy nałożyła sobie jedną kiełbaskę - pomyślała o ich pierwszym posiłku w restauracji TGI Friday w Lucas Square. Rankhor zamówił wtedy cztery talerze z jedzeniem, czy coś koło tego i przygotowała się na to, że będzie jadł tocząc ślinę. Zamiast tego, przy stole pokazał maniery godne Emily Post (amerykańska pisarka tworząca książki o etykiecie), wszystko odbyło się czysto i schludnie, od małych kęsów na widelcu do wykrawanych przez niego plastrów i przystanków między prawie każdym kęsem na wytarcie ust. Odchylając się do tyłu na krześle, spojrzała na drugą stronę stołu. Mahoniowa przestrzeń usiana była wszelkiego rodzaju pięknymi, błyszczącymi i świecącymi kinkietami i to było dziwne, pomyślała, że przyzwyczaiła się do luksusu, usługiwania, standardu życia, który był daleki od tego, w którym dorastała. Nigdy nawet nie pomyślała, że może żyć w takich warunkach, zawsze zakładała, że coś takiego jest historyczną fikcją. A nie mieszkaniem w luksusie. Spojrzała na Z i Bellę. Siedzieli naprzeciwko niej i nie było możliwe, aby na nich nie patrzyła, gdy przenosili Nallę tam i z powrotem. Z wybierał kąski ze swojego talerza i karmił malucha, Bella obcierała jej pucułowatą buzię lub odsuwała jej fantastyczny różowy strój z drogi. Od czasu do czasu, rodzice wpatrywali się w dziecko, nic nie mówiąc, lub po prostu uśmiechając się. Mary spojrzała na tatuaże niewolnika, które zostały wykonane na nadgarstkach i szyi Z. Były tak ciemne na tle opalonej skóry, że wyglądały jak piętna złego. Ona i Z spędzili dużo czasu w piwnicy przy starym piecu, mówiąc o tym, co się z nim działo, kiedy był niewolnikiem krwi. O molestowaniu. Bliznach, wewnętrznych i zewnętrznych. Ale przeszedł przez to, zatriumfował nad swoją przeszłością. Stworzył nie tylko piękną relację z kochaną samicą, ale także niesamowicie się poświęcał swojej córce.

209

Jezu, a ona rozpamiętywała to, co wydarzyło się w jej życiu? Tak, musiała dbać o matkę, gdy kobieta umierała. Tak, zachorowała. Tak, straciła możliwość posiadania dzieci. Ale to było nic w porównaniu do tego, czemu został poddany Zbihr, lub co cierpiała Bitty. Jeśli Z mógł przezwyciężyć tortury i molestowanie seksualne, aby być dobrym ojcem dla swojej cennej dziewczynki? To była siła. Mary potarła środek piersi, masując miejsce, gdzie ból wciąż ją gnębił. Oczywiście, ona i Rankhor pomówili o tej sprawie i oczywiście cieszyła się, że wydawał się wiedzieć, na czym stał. Ale to było tak, jakby smutek Rankhora z powodu braku możliwości posiadania rodziny był czymś co odczuwała jak chłód. Po tym, jak skończyli rozmawiać, po tym jak się kochali, a później ułożyli w ich łóżku, po tym jak on zasnął i zaczął chrapać obok niej... nie spała cały dzień, słuchając cichych dźwięków psańców, rozmawiających półgłosem, wdychając delikatny zapach cytrynowego płynu do podłóg, śledząc cichy warkot odkurzacza na zewnątrz w biurze Ghroma. Nie spała w ogóle. Pytanie, na które nigdy wcześniej nie musiała odpowiadać, po prostu w kółko odtwarzało się w jej głowie. Jezu, co za ból w dupie. Mogłaby przysiąc, że pogodziła się już z tą całą sprawą z dzieckiem, zanim się jeszcze zaczęła. Tak, jej niepłodność uratowała ich oboje, ale to nie znaczy, że nie była to strata"Hej." Otrząsając się przypięła uśmiech na twarz i zdecydowanie skoncentrowała na żywności, która magicznie pojawiła się na jej talerzu. Huh, wyraźnie nałożyła siebie i nawet tego nie zarejestrowała. "Hej ty", powiedziała z wymuszoną wesołością. "Jak ci idzie zjadanie połowy krowy-" "Mary", powiedział cicho. "Spójrz na mnie." Biorąc głęboki oddech, zwróciła wzrok na niego. Odwrócił się całym ciałem do niej i patrzył w ten sposób, jakby wszystko wokół niego zniknęło, jakby nic innego nie istniało, z wyjątkiem jej. "Kocham cię", wyszeptał. "Jesteś jedyną rzeczą jakiej kiedykolwiek będę potrzebował". 210

Zamrugała. A potem pomyślała, że gdyby była mądra, wierzyłaby mu każdym włóknem swojej istoty. To był sposób, by iść naprzód. "Mówiłam ci ostatnio," powiedziała z chrypą "że jestem najszczęśliwszą kobietą na tej planecie?" Pochylając się, pocałował ją delikatnie. "Mówiłaś. Tuż przed tym jak zabraliśmy się do tego o świcie". Kiedy wyprostował się i patrzył zadowolonym z siebie wzrokiem, uśmiechnęła się. A potem zaczęła się śmiać. "Jesteś zadowolony z siebie, prawda?" "Nie wiem, o czym mówisz." Skupił się na rostbefie, wyglądając jak obraz niewinności. "Ale jeśli naprawdę czujesz się szczęśliwa, znam świetny sposób, abyś to okazała." Mary podniosła własny widelec i nóż, i odkryła, że była bardzo głodna. "Powinnam zatem wysłać ci kartę?" Kiedy na nią spojrzał jego oczy płonęły. "Nah, to tylko słowa. Nie mam nic zaplanowanego po dzisiejszej nocy, wiiiięc..." Podczas gdy celowo przesunął językiem wokół kła, jego wzrok powędrował w dół, jakby wyobrażał sobie ją zupełnie nagą, siedzącą na krześle – specjalnie upuścił serwetkę i na czworaka szukał jej pod stołem. Ciało Mary zaczęło się rozgrzewać, w głowie jej się zakręciło, a skóra mrowiła. "Nie mogę się doczekać," szepnęła. "Ja również, moja Mary. Ja również." *** Rankhor pożegnał Mary po Pierwszym Posiłku, stojąc na frontowych schodach rezydencji i machając, kiedy Volvo znikało w dole, a potem w zwidhzie. Po tym jak już odjechała, stał tam jeszcze przez chwilę, wdychając zimne powietrze. Było oczywiste, że cała ta ciężka sytuacja z jaką się borykali, dla niej ciągle trwała, ale jak mogłaby nie? Cholera, kiedy skierowali się razem do jadalni, przygotował się na kolejny atak własnego emocjonalnego gówna. Ale 211

najwyraźniej dostał się do korzeni swojego problemu i przetrawił go - lub coś w tym stylu - i był w stanie iść dalej. Widok Braci z ich młodymi nie zasmucił go; w rzeczywistości był w stanie pomóc Mary, kiedy stało się oczywiste, że ściskało ją w żołądku. Powrót z nią na odpowiedni tor, odczuwał jako coś niesamowitego. Będąc tam dla niej, kiedy go potrzebowała? Nawet kurwa lepiej. A teraz nadszedł czas, aby udać się do pracy. Gdy odwrócił się twarzą do rezydencji, stał się śmiercionośną maszyną. Wchodząc po kamiennych schodach i przez wiatrołap, spotkał Braci w foyer. Żaden się nie odzywał, kiedy każdy z nich się zbroił, przypinał dwanaście różnych rodzajów stali do klatki piersiowej, ud i pod pachami. Gdy skończył, był świadomy psańców stojących na uboczu, ze zmartwieniem wymalowanym na ich miłych i łagodnych twarzach. Byli jednym z powodów, tego co się miało wydarzyć. Jeden po drugim, wojownicy przechodzili przez ukryte drzwi pod schodami i na dół do podziemnego tunelu. Gdy szli do centrum treningowego, byli w formacji, rozbijając ją tylko na czas przejścia przez drzwi szafy w biurze. Na korytarzu, dr Jane i Manny czekali z noszami na kółkach i urządzeniami służącymi do podtrzymywania życia. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa, kiedy wszyscy szli do celu. Lassiter stał na straży cały dzień, a nawet jeśli upadły anioł potrzebował światła słonecznego do przetrwania, nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia czy rozproszenia, gdy stał nad nieruchomym ciałem Xcora. Zapewne ubiegłotygodniowy maraton Punky pieprzonej Brewster (amerykański serial komediowy z lat osiemdziesiątych) był lepszym powodem. "Kto pomoże mi z przeniesieniem" zapytał Manny kiedy przyciągnął wózek, aż do stołu V. Rankhor, V i Butch podeszli i zwolnili stalowe uchwyty, chwilowo uwalniając Xcora od wszystkich uwięzi. Ale były dwa powody, dzięki którym nie musieli się o nic martwić: pierwszy, reszta Bractwa stała wokół z wycelowaną bronią i palcami na spustach; drugi, skurwiel był nieprzytomny, prawie jak martwy, kropka. Jedynie lekkie ciepło bosych stóp i fakt, że nie był zupełnie szary na twarzy pozwalało wierzyć, że Drań nie potrzebował grobu i nagrobka. 212

Położyli go na noszach. Następnie przywiązali skórzanymi pasami, tym razem przez gardło, nadgarstki, kostki, uda i wokół pasa. Następnie włączono maszyny, a kable ze stacjonarnych monitorów przełączono do tych mniejszych i lżejszych. Proces ten trwał dobre dwadzieścia minut lub więcej, a Rankhor cały czas stał tuż obok więźnia, szukając oznak, że Xcor udawał pogrążonego we śnie - ale po uważnym obejrzeniu każdego centymetra odsłoniętej skóry i tym nieprzyjemnym wyglądzie? Zdecydował że Drań albo miał udar mózgu albo uczył się od De Niro. Gdy nadszedł czas by iść, John Matthew i Khill trzymali otwarte drzwi na odległość pistoletu, a Rankhor z V chwycili za nóżki z Butchem na przedzie. "Czekaj!" powiedział Manny. Szybko rozwinął białe prześcieradło i położył je na ciało i twarz Xcora. "Nie potrzebujemy, żeby kogoś to zobaczył." "Dobra robota", ktoś mruknął. "Nie ma powodu, aby odstraszać młodzież." Podróż w głąb korytarza była szybka, następnie przeszli przez stalowe drzwi, które prowadziły na parking. John Matthew i Blay tym razem trzymali je otwarte i stali na straży. Na boku stała karetka z oznaczeniami człowieków. Rankhor wydał jęk ulgi, kiedy wózek z Xcorem został zaparkowany w pojeździe, a drzwi się za nimi zamknęły. Kiedy V i Butch zajęli miejsca, gdzie mogli, pośród wszystkich tych szafek i urządzeń, Z usiadł za kierownicą, a Manny trafił na fotel pasażera, na wypadek nagłego problemu. Podróż poprzez system bramek trwała wiecznie, ale to nie było tak, że musieli się spieszyć. A ze względu na sposób w jaki była umiejscowiona rezydencja, musieli przejść przez wszystkie punkty kontrolne, wyjechać na główną drogę prowadzącą do rezydencji, skręcić w prawo i jechać nią dookoła podstawy góry. Podjazd był kolejnym spowolnieniem, ale w połowie drogi do domu, skręcili w lewo na ścieżkę. Wtedy trochę zaczęło trząść i dobrze, że Xcor był zablokowany na noszach w odpowiednim miejscu. Od czasu do czasu, kiedy był wielki garb, albo mocno trzęsło, jakby byli na statku Enterprise, przechylającym się na bok, Rankhor sprawdzał przyrządy. Tętno Xcora

213

wydawało się powolne jak melasa, nierówne jak polna dróżka, na której byli, wcale się nie zmieniało. Tak samo poziom tlenu i ciśnienie krwi. Drań na pewno nie drgnął. Niezależnie od wyboistej jazdy. Po wiecznie ciągnącej się podróży, która trwała właściwie tylko dziesięć minut lub trochę więcej, Rankhor nie mógł już jej znieść i pochylił się, by spojrzeć przez przednią szybę. Zobaczył sosny w świetle reflektorów. I więcej wyboistej drogi. Nic więcej. "Miałeś niegodziwie dobry pomysł," powiedział Butch. "Nie wydaje się dobry." Rankhor wzruszył ramionami. "Ale potrzeba matką wynalazków i wszystkie te bzdury." "Nigdy się stamtąd nie wydostanie," szydził V, jego lodowate oczy płonęły z chęci czystej przemocy. "W każdym razie nie żywy." "Dobrze, że masz więcej niż jeden stół." Butch poklepał kumpla po ramieniu. "Jesteś chorym popierdoleńcem." "Nie krytykuj dopóki nie wypróbujesz." "Nah, jestem dobrym katolickim chłopcem. Podążam tą drogą i moje ciało spłonęłoby na miejscu - nie przez gorący wosk." "Cwel." "Zboczeniec." Zaczęli się śmiać z ich żartu, a następnie znowu stali się poważni, bo z piskiem hamulców, karetka zatrzymała się. "Zróbmy to" ogłosił Rankhor kiedy podwójne drzwi zostały otwarte, a zapach sosnowych drzew zalał sterylne wnętrze. "Przenieśmy go do katakumb."

Tłumaczenie: Fiolka2708

214

DWADZIEŚCIA-SIEDEM Jak tylko Mary weszła do Azylu, Rhym podeszła do niej. "Hej, Bitty pytała o ciebie." "Naprawdę?" Mary zrzuciła płaszcz z ramion. "Pytała?" Inny pracownik społeczny przytaknął. "Jak tylko się obudziła. Nie chciała zejść na Pierwszy Posiłek, więc wzięłam jej tacę i powiedziałam, że poślę cię na górę jak przyjdziesz." "W porządku. Pójdę na górę teraz, dzięki." "Zrobię sobie przerwę, jeśli to nie kłopot?" Samica zakryła usta, gdy ziewnęła. "Właściwie już spała – albo, że tak powiem, wykąpała się , ubrała w koszulę nocną i poszła do łóżka. Sprawdzałam co godzinę, ale wydawało się, że natychmiast zasnęła." "Dobrze. I, tak, oczywiście, zajmę się wszystkim tutaj. Bardzo ci dziękuję, że zostałaś z nią przez cały dzień. Po prostu czułam, że to dla niej dobra rzecz." "Nie mogłabym być nigdzie indziej. Zadzwonisz jeśli będziesz mnie potrzebowała?" "Zawsze. Dziękuję, Rhym." Gdy kobieta poszła do tylnego wyjścia z domu, Mary przebiegła schody w pośpiechu, zatrzymując się tylko, aby rzucić swoje rzeczy w biurze zanim pójdzie na trzecie piętro. Kiedy weszła na szczyt schodów, była zaskoczona, że drzwi do pokoju Bitty były otwarte. "Kto tam?" Zawołała dziewczynka z wnętrza pokoju. Mary wyrównała ramiona i weszła. "To ja." "Cześć." Walizki Bitty wciąż były spakowane i stały przy łóżku, ale ona była przy starym biurku, czesząc włosy swojej lalki. "Rhym powiedziała mi, że chcesz się ze mną zobaczyć?" W myślach Mary dodała, czy jest jakaś szansa, że chcesz o czymś porozmawiać? O stracie matki? O malutkim bracie, który umarł? O ojcu maniaku? Ponieważ to byłoby fajne.

215

"Tak, proszę." Dziewczynka się odwróciła. "Zastanawiam się, jeśli można prosić, czy możesz mnie zabrać do mojego starego domu." Mary wzdrygnęła się zanim mogła zareagować. "Masz na myśli tam gdzie wcześniej mieszkałyście z mahmen? Z twoim ojcem?" "Tak." Zamykając łagodnie drzwi, Mary weszła i prawie usiadła na łóżku mamy Bitty. Jednak zatrzymała się zanim to zrobiła. "Co chciałabyś – dlaczego chcesz tam pójść? Jeśli nie masz mi za złe, że pytam?" "Chcę wziąć więcej moich rzeczy. Mój wujek nie mieszka w Caldwell. Jeśli nie zabiorę ich teraz, to może nie będę mogła tego zrobić, gdy po mnie przyjdzie." Mary rozejrzała się wokół. Przespacerowała się, zatrzymując przy oknie i spojrzała na dziedziniec od frontu. Ciemno, tak ciemno na zewnątrz – pozornie bardziej niż lipcowej nocy, gdy było wilgotno i ciepło w przeciwieństwie do zimna i wiatru. Obracając się twarzą do dziewczyny, powiedziała, "Bitty, będę z tobą szczera. Nie jestem pewna czy to jest dobry pomysł." "Dlaczego?" "Cóż, z jednej strony" – Mary dobierała ostrożnie słowa – "dom był opuszczony przez cały czas, gdy tu byłaś. Nie jestem pewna w jakim jest stanie – może został splądrowany. Albo zawalił się dach. W takim wypadku, nie wiem co tam znajdziemy?" "Nie dowiemy się, jeśli nie pójdziemy." Mary się zawahała. "To może wywołać wiele wspomnień. Czy na pewno jesteś na to gotowa?" "Lokalizacja nie ma żadnego znaczenia. Nie ma ucieczki od tego co pamiętam. Jest ze mną w każdej wolnej minucie i w moich snach przez cały dzień." Gdy dziewczynka mówiła w taki sposób w jaki opowiada się o wydarzeniach opartych na faktach, nie przegapiła ani jednego pociągnięcia szczotką. Równie dobrze mogły rozmawiać o harmonogramie prania albo o tym, co zostanie podane w kuchni. "Musisz bardzo tęsknić za twoją mahmen," stwierdziła Mary. "Więc możemy iść, proszę?" 216

Mary przetarła twarz i poczuła się wyczerpana. "Możesz o niej ze mną porozmawiać. Czasami to pomaga." Bitty nawet nie mrugnęła. "Możemy?" Iiiiiiiiiiii, te drzwi pozostały najwyraźniej zamknięte. Super. "Pozwól mi porozmawiać z Marissą, okay? Pójdę jej poszukać i zobaczę co się da zrobić." "Mam mój płaszcz." Dziewczynka skinęła na koniec jej łóżka. "I buty. Jestem gotowa do wyjścia." "Za chwilę będę z powrotem." Mary udała się do wyjścia, ale zatrzymała się przy drzwiach. "Bitty, z moich doświadczeń wynika, że albo ludzie przepracowują takie sprawy nie dopuszczając ich do siebie, albo starają się przez nie przebrnąć. Ten drugi sposób to lepsza opcja i zwykle zaczyna się od rozmowy o sprawach, o których nie chcemy rozmawiać." Na pewnym poziomie nie mogła uwierzyć, że mówi w ten sposób do dziewięciolatki. Ale Bitty z całą pewnością nie zachowywała się jak osoba poniżej lat dziesięciu. "Co znaczy ten drugi sposób?" Zapytała dziewczynka, nadal szczotkując. "Czasami ludzie przyswajają złe emocje i karzą się w swoich myślach rzeczami, których żałują albo myślą, że zrobili coś złego. To zżera ich od środka dopóki nie pękną i nie wyrzucą wszystkiego z siebie albo inaczej zwariują. Przepracowanie tego oznacza, że możesz uniknąć tego co ci przeszkadza poprzez ukierunkowanie uczuć, które ostatecznie mogą ranić ciebie i innych." "Nie rozumiem tego. Przepraszam." "Wiem," rzekła Mary smutno. "Słuchaj, pójdę porozmawiać z Marissą." "Dziękuję." Po wyjściu z pokoju, Mary zatrzymała się u szczytu schodów i obejrzała. Bitty po prostu robiła to, co robiła, przesuwając szczotką w dół skołtunionych włosów i omijając łyse miejsca. Przez cały czas, gdy była w domu, nigdy nie bawiła się żadną z zabawek dostępnych na dole we wspólnej skrzyni dla dzieci, które gdy przychodziły tu pierwszy raz były zachęcane aby wybrały sobie jedną lub dwie, które im się spodobały i uznały je za swoje własne, zostawiając pozostałe do wspólnego użytku. Ciągle mówiono Bitty, żeby sobie coś wybrała. Nigdy tego nie zrobiła. 217

Miała swoją lalkę i starego wypchanego tygrysa. To było to. "Cholera," wyszeptała Mary. Biuro Marissy znajdowało się na drugim piętrze, a gdy Mary zeszła na dół i zapukała w ościeżnicę, shellan Butcha skinęła na nią żeby weszła, nawet gdy rozmawiała przez telefon. "– całkowicie poufne. Nie, nie. Tak, możesz przynieść swoje młode. Nie, bezpłatnie. Co to było? Całkowicie bezpłatnie. Tak długo jak tu jesteś." Marissa wskazała Mary, aby usiadła, a potem uniosła palec wskazujący w uniwersalnym geście Zaczekaj, jeszcze tylko sekundę. "Nie, w porządku – daj sobie czas. Wiem… nie musisz przepraszać za łzy. Nigdy." Po tym jak Mary usiadła na krześle naprzeciwko swojej szefowej, wyciągnęła rękę i podniosła kryształowy przycisk do papieru w kształcie diamentu. Przedmiot był prawie rozmiaru jej dłoni, ciężki jak jej ramię, a ona gładziła kciukami krawędzie, obserwując załamania światła w głębi. Czy kiedykolwiek będzie łatwiej z tą dziewczyną, zastanawiała się. "Mary?" "Co?" Spojrzała w górę. "Przepraszam, zamyśliłam się." Marissa oparła sią na łokciach. "Całkowicie to rozumiem. Co się stało?" *** Xcor został przeniesiony z centrum szkoleniowego około ósmej – i Layla wszystko to widziała. Jak tylko jej alarm został odwołany po zachodzie słońca, wstała z łóżka i podparła otwarte drzwi do jej pokoju jednym z jej kapci – tak, że gdy położyła się w powrotem, widziała kawałek korytarza przez szczelinę. I rzeczywiście, Bracia wkrótce go przenieśli, tak jak przypuszczała: słysząc dźwięk wielu ciężkich kroków, wstała i stanęła tak, że mogła widzieć nie będąc zauważoną. W końcu przeszli obok i Xcor był w nimi, leżąc na stole z kółkami, przykryty prześcieradłem od czubka głowy do czubków stóp. Gdy przechodzili, musiała zakryć usta dłonią. Tak wiele urządzeń razem z nim, wyraźnie utrzymujących go przy życiu. A potem byli Bracia, wszyscy i każdy z nich w pełni uzbrojony, ich masywne ciała ze sztyletami i pistoletami. 218

Zamykając drzwi i trzymając się ościeżnicy, była trawiona pragnieniem wyjścia i zatrzymania ich, błaganiem o życie Xcora, modleniem się do Pani Kronik o jego wyzdrowienie i uwolnienie. Pozbierała nawet słowa w jego obronie, takie jak, "Nie zaatakował nas, mimo, że znał naszą lokalizację!" i, "Nigdy mnie nie skrzywdził, ani razu przez te wszystkie noce odkąd go poznałam!" i, zawsze popularne, "Zmienił się, już nie jest tym zdrajcą, którym był kiedyś!". Wszystko to posłużyło tylko potwierdzeniu jej własnej winy – i dlatego została tam gdzie była, słuchając jak szli w dół korytarza na parking. Gdy ostatnie drzwi kliknęły i zostały zablokowane, powtarzała sobie, że musi odpuścić. Powiedziała sobie dobitnie, że Xcor był wrogiem. Nic więcej. I nic mniej. Pochylając się do przodu, wróciła do swojego łóżka, wdrapując się na nie i wkładając stopy pod przykrycie. Z dudniącym sercem, z potem na czole i nad górną wargą, próbowała kontrolować emocje. Z pewnością taki rodzaj stresu nie służył młodym – Pukanie do drzwi sprawiło, że odwróciła głowę. "Tak?" Krzyknęła. "To ja, Luchas." Brat Khilla brzmiał na zmartwionego. "Mogę wejść?" "Proszę." Podnosząc się znowu i stając na podłodze, podeszła do drzwi, otwierając je szeroko. "Wejdź." Gdy odsunęła się na bok, samiec wygiął ramiona do kół swojego wózka, kierując się powoli, ale samodzielnie, do przodu. A mówiąc o jego zmechanizowaniu, samodzielne sterowanie prędkością było częścią jego rehabilitacji, i rzeczywiście, wyglądało na to, że to działało. Siedząc z kolanami złączonymi razem, jego wiotkie ciało było tylko trochę przygarbione, miał całą postawność, urodę i inteligencją Khilla, ale za grosz jego wagi i witalności. To było bardzo smutne. Ale przynajmniej teraz się poruszał – coś co dla niego było od dawna niemożliwe. Ale znowu, tortury zadane przez reduktorów, kosztowały go więcej niż palec czy dwa.

219

Kiedy przedostał się przez drzwi, Layla pozwoliła im się zamknąć i znowu wróciła do łóżka. Wchodząc na nie, wygładziła swoją koszulę nocną i poprawiła włosy. Jako Wybranka powinna przyjąć gościa w bardziej odpowiednich tradycyjnych białych szatach zgodnych z jej pozycją, ale żadne już na nią nie pasowały. Po drugie, brat Khilla i ona zostali zwolnieni z wszelkich formalności. "Uważam, że to imponujące, że pokonałem taką odległość jeszcze raz," powiedział monotonnym głosem. "Cieszę się z towarzystwa." Pomimo, że nie mogła mu powiedzieć dlaczego. "Czuję się tutaj… bardziej jak w klatce." "Jak minął ci zmierzch?" Gdy pytanie zostało zadane, nie patrzył jej w oczy – ale nigdy tego nie robił. Jego szare spojrzenie pozostało przypięte na wysokości czterech stóp nad podłogą, zmieniało kierunek tylko wtedy, gdy odwracał słabe ciało na swoim wózku. Nigdy wcześniej nie była tak wdzięczna za czyjąś dysfunkcyjność, za jego powściągliwość i danie jej trochę prywatności, gdy próbowała kontrolować swoje emocje – chociaż przypuszczała, że nie odzwierciedlają jej charakteru. A tak ostatnio było. "Wszystko u mnie w porządku. A ty?" "Cóż, w rzeczy samej. Muszę udać się na fizykoterapię za piętnaście minut." "Wiem, że zrobisz to dobrze." "Jak się czują młode mojego brata?" "Bardzo dziękuję, dobrze. Są większe każdej nocy." "Zostałaś bardzo błogosławiona, podobnie jak on. Jestem za to bardzo wdzięczny." Co wieczór odbywała się ta sama rozmowa. Ale znowu, co ich dwójka miała bardziej wartościowego do uprzejmej konwersacji? Zbyt wiele tajemnic z jej strony. Zbyt wiele cierpienia u niego.

220

W pewien sposób, byli jedyni w swoim rodzaju. Tłumaczenie: Sarah Rockwell

221

DWADZIEŚCIA OSIEM Krypty były świętym miejscem dla Bractwa, miejscem, gdzie byli wprowadzani nowi członkowie, a po śmierci spoczywali starzy, i jako takie, były chronione przed intruzami, mechanizmami zarówno starożytnymi jak i nowoczesnymi. Po ewentualnym naruszeniu przez intruza wejścia do jaskini i dalszej drodze w głąb ziemi, po pewnej odległości dochodził on do najbardziej wytrzymałego z nich, niemal trzy metrowej granitowej płyty, która była zestawem żelaznych bram, jakich nikt nie mógł sforsować, nawet palnikiem przemysłowym. Chyba, że posiadało się klucz do zamka. Kiedy Rankhor i inni Bracia dotarli do fortyfikacji wraz z Xcorem na wózku transportowym, Z pełnił honory odźwiernego, a Rankhor monitorował wnętrze jaskini, przeszukując miejsca oświetlone przez świecącą dłoń V. Wprowadzanie do tego miejsca kogoś, kto nie był Bratem, było niezgodne z protokołem, ale to był jego pomysł na tą okoliczność i całe to gówno. To było najbezpieczniejsze, najbardziej odizolowane miejsce, aby ukryć poważnie rannego, zdradzieckiego skurwysyna do czasu, aż albo dojdzie do siebie i będzie gotowy na tortury, albo kopnie w kalendarz i będzie go można spalić na ołtarzu, jako ofiarę złożoną wszystkim wyrytym imionom na marmurowej ścianie. Skrzypnięcie. Poza tym, pomyślał Rankhor kiedy pchał przed siebie wózek, Xcor nie dojdzie dalej niż do przedsionka komory. Przynajmniej nie wtedy, gdy jeszcze będzie oddychał. Teraz nie było już potrzeby używania świecącej dłoni V. Pochodnie w metalowych uchwytach ożyły, dzięki skinieniu Brata, a cienie zaczęły ścigać się na kamiennej podłodze i między rzędami półek. Migocące światło ujawniło niezliczone słoje, zarówno te, które były stare, jak i te pochodzące z Amazon.com.

222

To była prezentacja triumfu Bractwa nad Korporacją Reduktorów, zbiór pamiątek ze Starego Świata i Nowego. W tym poczuciu, należało przynieść tutaj Xcora. Był kolejnym łupem wojennym. "Wystarczająco daleko," ogłosił Vhredny. Rankhor zatrzymał się i zablokował koła nożnym hamulcem, kiedy V zdjął z ramienia ogromną torbę. "Ten akumulator przetrwa tylko dziesięć godzin," powiedział. "Nie będzie problemu". kiedy Lassiter to powiedział, całe jego ciało rozbłysło energią zamazując kontury ciała. "Mogę go naładować." "Jesteś pewien, że dasz radę sam w ciągu dnia?" zażądał V. "Zawsze mogę wyjść na światło dzienne. I zanim zaczniesz psioczyć, że ta śnięta ryba zostanie bez opieki na chwilę, mam sposoby aby go śledzić." V pokręcił głową. "Jestem zaskoczony, że chcesz to zrobić. Zamiast Time Warnera (druga co do wielkości korporacja mediowa świata)." "Po coś robią telefony". "Prawie mógłbym cię szanować". "Nie zrozum mnie źle Vhredny. Zostawiłem w domu chusteczki. Poza tym, mam teraz wolny wieczór, gdy problem wymagający rozwiązania, jest tu bezpieczny. Mnóstwo czasu, aby zająć się gigantem". "Ok., to brzmi nieprzyzwoicie", ktoś powiedział. "Nikt z wyjątkiem jego lewej ręki go nie ma, żartujesz?" Przyszła riposta. "Hej, Lass, kiedy ostatni raz byłeś na randce?" zapytał ktoś przeciągle. "Przed wojnami punickimi, czy tuż po?" "Ile musiałeś jej zapłacić?" Lassiter zamilkł, jego dziwnie białe oczy stały się odległe. Ale zaraz potem się uśmiechnął. "Wszystko jedno. Moje standardy są zbyt wysokie dla was bando dupków". Kiedy rozgorzała nowa runda żartów, nikt tak naprawdę nie był zrelaksowany. To tak, jakby Xcor był bombą z detonatorem nieznanego pochodzenia i nieznanym czasem rozpoczęcia wybuchowej imprezy. "Z i ja bierzemy pierwszą zmianę," przerwał Furiath. "A wy macie coś do zrobienia w centrum miasta." 223

"Zadzwoń do nas, a będziemy tu za pieprzoną chwilę." V uderzył się w pierś. "Zwłaszcza, jeśli się obudzi." Po tym stwierdzeniu, Rankhor spojrzał na tą brzydką jak dupa twarz i wyobraził sobie, że jego powieki się unoszą. Czy Drań w środku był tego wszystkiego świadomy? Czy sukinsyn wiedział, w jakiego rodzaju był tarapatach? A może brak świadomości był ostatnim miłosierdziem, jakie los mu kiedykolwiek dał? Nie mój problem, pomyślał Rankhor, po raz ostatni spoglądając wokół na słoje, które tu przywiózł i umieścił na półkach, a które obrazowały jego własne trofea. Tak wiele. Uczestniczył w wojnie przez tak długi czas - że pamiętał czasy, kiedy Ghrom odmówił kólowania, a Bractwo przychodziło do tej góry tylko w celu dostarczania tych słojów na półki. Tyle się zmieniło, pomyślał. Teraz nie tylko wszyscy mieszkali w tej osobliwej rezydencji Hardhego, ale mieli nowych członków Bractwa. John Matthew i Blay byli wojownikami. Specjaliści medyczni i świetne wyposażenie. Wszyscy pod tym samym dachem"-tym, mogę wypolerować paznokcie". Rankhor otrząsnął się i zarejestrował głos Lassitera. "Czekaj, co?" "Żartowałem". Anioł roześmiał się. "Mogłem powiedzieć, że cię straciliśmy. Marzyłeś o tym, co będzie na Ostatni Posiłek? Wiem że tak. Trzy propozycje, ale dwie pierwsze, które nie mają mięsa się nie liczą." "Jesteś szalony" powiedział Rankhor. "Ale podoba mi się to w przyjaciołach." Lassiter objął ramieniem Rankhora i poprowadził go do bramy. "Masz taki dobry smak. Wspominałem o tym ostatnio?" Wszyscy z wyjątkiem Z i Furiatha wyszli, a Vhredny zamknął pręty i ponownie wszystko zabezpieczył. Następnie wszyscy zatrzymali się na chwilę. Drobna stalowa siatka, która została owinięta wokół bariery i przylutowana, uniemożliwiała Furiathowi i Z wydostanie się. I nie było to zabawne. Jeśli coś poszłoby nie tak w środku, nie mogliby się wydostać. Ale Rankhor powiedział sobie, jak pewnie i reszta Braci, że nie było sposobu, aby Xcor był czymś więcej niż martwym przedmiotem w dającej się 224

przewidzieć przyszłości, a nawet gdyby się ocknął, był zbyt słaby, aby przejść do ofensywy. Mimo to, Rankhorowi się to nie podobało. Ale taka była natura wojny. Umieszczała cię w miejscach, których nienawidziłeś. Kiedy Rankhor poczuł subtelne wibracje w kieszeni, zmarszczył brwi i wyjął telefon. Gdy zobaczył kto to, odebrał. "Mary? Wszystko w porządku?" Były jakieś zakłócenia w sygnale komórkowym, więc wybiegł na zewnątrz jaskini. Kiedy wyszedł na świeże zimne nocne powietrze, słyszał dobrze – w czasie gdy jego partnerka mówiła, odpowiedział kilkoma Uhu i skinął głową, chociaż nie mogła go widzieć. Potem zakończył połączenie i spojrzał na Braci, którzy wszyscy jak jeden mąż, byli skupieni wokół niego tak, jakby się zastanawiali, czy coś było nie tak. "Panowie, muszę pomóc Mary przez chwilę. Spotkamy się w centrum miasta?" V kiwnął. "Zadbaj o to, co trzeba. Daj znać kiedy będziesz gotowy do wejścia na boisko, a dam ci raport i zadania." "Zrozumiałem," powiedział Rankhor, zanim zamknął oczy i zaczął się koncentrować. Kiedy zdematerializował się, nigdy nie spodziewałby się kierunku, w którym zmierzał. Ale nie mógł zawieść swojej shellan. Teraz albo nigdy. *** Małe spotkanko w gronie dwunastu osób, pomyślał Assail, gdy jego oczom ukazał się cytrynowy pokój, w którym poprzedniego wieczora tak bardzo dobrze się bawił. Kiedy jego nazwisko zostało ogłoszone przez tego samego służącego, który przyjął go poprzednio, wszedł dalej, tak by jego dwaj kuzyni również mogli dołączyć do dziewięciu innych wampirów w salonie. Albo, bardziej precyzyjnie, ośmiu samic i jednego samca. Który nie był mężem ich gospodyni. 225

Nie, ten inny obecny samiec nie był stary, zniedołężniały czy nieznany. W rzeczywistości, niespodziewanie, był nim Dholor. Przystojny, zhańbiony były arystokrata, który wcześniej był członkiem Bandy Drani, ale który teraz najwidoczniej, w jakiś sposób wrócił do glymerii. W doskonale dopasowanym smokingu. Który był tak samo drogi, jak Assaila. Po przedstawieniu, Naasha ruszyła przez pokój, a jej czarna satynowa suknia, jak woda w nocy opływała jej ciało. "Kochanie", powiedziała do niego, wyciągając blade ręce. Na jej palcach błyszczały diamenty z takim wdziękiem i brakiem ciepła, jak ich właścicielka. "Jesteś spóźniony. Czekaliśmy." Kiedy dygnęła, on się skłonił. "Jak leci". Mimo, że go to nie obchodziło. "Wyglądasz dobrze". Jej brwi drgnęły na ten prawie komplement. "Podobnie jak wcześniej." Assail specjalnie pogłaskał tył kanapy. "To są moi kuzyni, Ehric i Evale. Może przedstawisz nas swoim gościom?" Oczy Naashy rozbłysły kiedy przeniknął lukę między poduszkami swoim palcem wskazującym. "O tak. W rzeczy samej. To są moi drodzy przyjaciele." Samice podchodziły jedna po drugiej, były przewidywalne, w szykownych i pięknych sukniach, które zostały uszyte właśnie dla nich i klejnotach, zakupionych lub otrzymanych do ozdabiania cennych ciał szlacheckich córek. Dwie blondynki. Jedna czarnowłosa. Trzy z brązowymi lokami. I jedna z grubymi białymi włosami. Dla niego były po prostu wariacjami na temat, którym znudził się sto lat wcześniej - i całkiem możliwe, że gdy był w Starym Kraju, współpracował z niektórymi z ich przodków, a może był nawet w bliższych stosunkach. "A to jest" -Naasha wskazała ręką w stronę rogu pokoju "mój specjalny przyjaciel, Dholor." Assail uśmiechnął się do mężczyzny i podszedł. Gdy podał mu dłoń, powiedział niskim głosem. "Zmiana firmy. Od Drani do arystokracji. Niewielka zmiana, obawiam się." Oczy Dholora były ostre jak sztylety. "Powrót do korzeni". "Czy to naprawdę możliwe, aby wrócić po zdradzie? Tak znaczącej, jak twoja, w każdym razie." 226

"Moja krew nigdy się nie zmieniła." "Ale twój charakter jest nieco nieodpowiedni, prawda?" Dholor pochylił się ". To mówi dealer narkotyków?" "Biznesmen. A jak nazywają mężczyzn takich jak ty? Żigolak? Ale może termin 'kurwa' jest bardziej przystający." "A jak myślisz, dlaczego ty tu jesteś? Na pewno nie dla przyjemności twojego towarzystwa". "W przeciwieństwie do ciebie, nie muszę śpiewać by dostać kolację, mogę ją sobie kupić". Naasha odezwała się, a jej głos wypełnił gabinet. "Czy możemy udać się na posiłek?" Kiedy lokaj otworzył podwójne drzwi, zobaczyli stół tak olśniewający, jak w królewskiej rodzinie, a Naasha wzięła Assaila pod rękę. Szeptem powiedziała: "Deser będziemy mieć na dole. W moim pokoju zabaw." Normalnie zignorowałby takie jawne jestem-niegrzeczną-dziewczynką oraz skomentował odpowiednio. Ale miał inne priorytety. Czy Dholor opuścił Drani? Czyżby infiltrował glymerię poprzez dostępne wejścia - lub trzecie – ambicje związane z koroną? Assail z całą pewnością miał zamiar się tego dowiedzieć. "Nie mogę się doczekać tego, co będzie zaserwowane," wymamrotał, klepiąc ją po ręce. Nawet jeśli słodycze zostaną skonsumowane przez niego i jego kuzynów. Ostatecznie, orgazmy były tak samo dobre, jak każdy pieniądz... i był pewien, że i Naasha i jej 'drodzy przyjaciele' mieli to samo zdanie w tym względzie.

Tłumaczenie: Fiolka2708

227

DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ "Dziękuję ci bardzo za przybycie. Miałam, ach, nadzieję, że będziemy mogli pomówić o…" Gdy Jo Early biegła na swoje miejsce, wmieszała torebkę brązowego cukru w swoje cappuccino, rujnując ładny brązowo-biały wzór serca wykonany na piance. Sklep z kawą I’ve Bean Waitin był w Caldwell niezależną wersją Starbucks, z wysokimi sufitami, boksami z wyściełanymi krzesłami i sofami odgrodzone wąskimi ścianami, mnóstwem niedopasowanych małych stolików i baristami, którzy mogli nosić własne ubrania pod czarnymi fartuchami. Znajdował się tylko jeden pasaż od centrum, w którym było biuro nieruchomości, a więc czekała ją krótka podróż, gdy spóźniało się kolejny raz do pracy dla swojego, zbyt gorącego i zbyt rozproszonego szefa. Dzisiaj ubrany był w szary garnitur. W śnieżnobiałej koszuli i niebiesko szaro czarnym krawacie, był tak daleko od maniaka komputerowego jak jego buty od Gucciego. Biorąc łyk z brzegu białego pękatego kubka, dała swojej małej przemowie jeszcze jedną szansę. "Dziękuję za spotkanie. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale –" "Jo?" Podskakując, prawie wyrzuciła swoje cappuccino za siebie. Mężczyzna stojący przy jej stoliku miał sześć stóp wzrostu, czarne kudłate włosy, okulary z czarnymi ramkami, jakiś rodzaj wąskich dżinsów, wąską koszulę z przypinanym guzikami kołnierzykiem, luźny płaszcz, czyli hipsterskie ubranie jakie spodziewałaby się zobaczyć na kimś dziesięć lat młodszym. Ale na Williamie Elliotcie wszystko to współgrało. Otrząsając się, powiedziała, "Witam, panie Elliot –" "Mów mi Bill." Rzucił okiem na bar kawowy. "Pozwolisz mi wziąć moje latte, dosłownie dwie sekundy?" "Oczywiście. Bardzo proszę. Ach, i dzięki. To znaczy to wspaniale. Powodzenia." Cholera. "Przepraszam."

228

Bill zmarszczył brwi i pochylił się, rozwiązując szalik w kolorze wojskowej zieleni i odpinając rdzawoczerwony filcowy płaszcz. "Czy coś jest nie tak z moim domem, albo coś?" "Och, nie." Odgarnęła włosy. "I nie chciałam ściągać cię tu pod fałszywym pretekstem." Za wyjątkiem tego, że tak było. "Posłuchaj, jestem szczęśliwie żonatym mężczyzną –" Jo wyciągnęła obie ręce. "Nie, Boże, nie – w zasadzie chodzi o artykuł, który napisałeś prawie rok temu w grudniu? O Julio Martinezie? Został aresztowany ponownie w śródmieściu podczas ulicznej walki?" Brwi Billa powędrowały nad jego okulary. "Członek gangu." "Właśnie, ten, który został ranny i zatrzymany w opuszczonej restauracji." Kiedy reporter zamilkł, Jo chciała zasadzić sobie kopa w tyłek. Powinna była wiedzieć, zamiast dać się wciągnąć w głupoty Dougiego – nawet więcej, powinna unikać wciągania w to kogokolwiek innego. "Wiesz, co?" Powiedziała. "Zachowałam się nieodpowiednio. Nie powinnam była się prosić –" "Co dokładnie chcesz wiedzieć o artykule?" Gdy spojrzała w zwężone oczy Billa, wszyscy i wszystko inne w kawiarni zniknęło; dźwięki syczenia pary i parzenia kawy, rozmowy, wchodzenie i wychodzenie, wszystko stało się niewyraźne. I nie dlatego, że oboje dzielili romantyczne chwile. "Jesteś świadomy, że na You Tube jest film video, na którym jest Julio?" Zapytała Jo. "I to, co tam powiedział?" Billy odwrócił wzrok. "Wiesz co, myślę, że wezmę to latte." Reporter wstał i podszedł do lady. Gdy zwrócono się do niego po imieniu pytaniem "Czy podać to, co zwykle?", pomyślała, że to prawda iż wszyscy pisarze byli napędzani kofeiną. Ale to było dziwne, to miejsce nie było blisko jego pracy czy nowego domu. Może mieszkał w okolicy wcześniej? Bill wrócił z wysokim kubkiem, który był bardziej kuflem do piwa niż czymkolwiek w czym umieściłbyś latte, a gdy ponownie usiadł, stwierdziła, że zajęło mu trochę czasu zanim wyprostował głowę. "Widziałeś filmy," powiedziała. 229

Mężczyzna wolno potrząsnął głową. "Przeprowadziłem wywiad z Julio, gdy wyszedł za kaucją, jako część serii o wzroście w śródmieściu przemocy związanej z gangami. Większość z tego rodzaju dzieciaków – a on był jeszcze dzieckiem… wciąż nim jest – wiele z nich nic nie mówi kiedy do nich podchodzisz. A jeśli mówią? Dużo w tym pozerstwa na temat terytorium, ich wersji kodeksu honorowego, ich wrogów. Julio nie był tym w ogóle zainteresowany. On po prostu zaczął mówić o…" "Wampirze." Z jakiegoś powodu serce zaczęło jej walić. "Na tym się skupiał, nieprawdaż." "Tak." "Jednak nie wspomniałeś o niczym takim w swoim artykule." "Boże, nie chciałem żeby mój wydawca pomyślał, że jestem stuknięty – ale byłem online i widziałem filmy. Spędziłem około trzech dni nie robiąc nic innego tylko oglądając te filmy całymi nocami. Moja żona była przekonana, że straciłem rozum. Siedemdziesiąt dwie godziny później nie byłem pewny czy tak nie jest." Jo pochyliła się, łokciem popychając kawę aż do chwili w której musiała przytrzymać kubek przed upadkiem na podłogę. "Słuchaj… jakie są szanse, że Julio coś widział? I w tym momencie muszę powiedzieć, że nie mogę w to uwierzyć, ale pytam tak w ogóle." Bill wzruszył ramionami i spróbował swojego latte. A gdy odstawił swój kubek z powrotem, bardziej potrząsnął głową. "Też od początku myślałem, że to szalone. Mam na myśli, że interesuję się faktami – to dlatego chciałem być dziennikarzem, nawet jeśli to orka na ugorze. Ale po tym jak zobaczyłem wszystko co zostało opublikowane? To jest po prostu… jest tak strasznie dużo rzeczy o spotkaniach takich jak w Caldwell. Jeśli sprawdzisz podobną zawartość, nawet pobieżnie, po drugiej stronie Stanów, zadziwiające jest jak wiele z nich koncentruje się tutaj, w tym rejonie. Tak, pewnie, wszędzie jest pełno małoznaczących szaleńców, jak łowcy duchów czy takie tam. Ale jeśli chodzi konkretnie o wampiry, to jest jak…" Roześmiał się i spojrzał na nią. "Przepraszam, jadę po bandzie." "Nie, wcale nie." "Tak czuję." Wziął kolejny łyk swojej mieszanki. "Dlaczego pytasz?"

230

Jo wzruszyła ramionami. "Poprzedniej nocy, mój przyjaciel myślał, że coś widział. Udało mu się to nagrać i umieścić online… ale to o czym mówił, że się wydarzyło jest całkowicie niemożliwe, a poza tym brał narkotyki. Zabrał mnie do opuszczonej szkoły dla dziewcząt –" "Brownswick?" "Tak, tam," Jo potarła nos, mimo, że nie swędział. "Zabrał mnie tam rano, aby pokazać mi pozostałości po jakiejś wielkiej bitwie czy czymś takim. Nie było żadnych… przynajmniej nie do końca. I nie chciałam tracić więcej czasu na to, ale nudziłam się w pracy ostatniej nocy – i weszłam do netu żeby trochę pogrzebać – tak jak ty. I tak znalazłam to wszystko o Julio." Bill przeklął. "Nie powinienem o to prosić…" "Chcesz zobaczyć zdjęcia?" "Cholera." Gdy Bill zamilkł, Jo odchyliła się i pozwoliła mu samemu zdecydować. I dokładnie wiedziała jak się czuł. Nie interesowała się ciemną stroną ani ludźmi udającymi, że istniała. Problem w tym, że nie mogła przejść obok tego obojętnie. "Pozwól mi zobaczyć," mruknął. Jo wyjęła telefon, wyszukała video i odwróciła mały ekran. Gdy wziął jej komórkę i oglądał film Dougiego, śledziła drganie mięśni na jego twarzy. Po wszystkim, oddał jej iPhone. Potem sprawdził swój zegarek. Po chwili zapytał, "Chcesz się tam przejechać?" "Tak," powiedziała, wstając. "Chcę." *** Mary postanowiła ostrożnie dobierać słowa. Czekając na Rankhora, który miał przyjechać do Azylu, przemierzała w kółko salon omijając przytulne kanapy i wyściełane krzesła, prostując oprawiony w ramki ołówkowy rysunek jednego z dzieci, poprawiając od czasu do czasu zasłony, mimo iż jej hellren napisał sms kiedy będzie. Pomimo, że była sama w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa, jej głowa była przepełniona rzeczownikami, czasownikami, przymiotnikami i przysłówkami. 231

A jednak, nawet z całym wachlarzem słów do dyspozycji, tkwiła na lądzie tabula rasa. Problem był taki, że chciała uniknąć kolejnej katastrofy jaka miała miejsce u Aghresa w klinice, a niestety nigdy nie można było powiedzieć gdzie były umieszczone miny. I co powinna powiedzieć Bitty, a co nie – "Pani Luce?" Odwracając się od okna, zmusiła się żeby posłać dziewczynie uśmiech. "Przyszłaś." "Nie rozumiem dlaczego czekamy." "Możesz przyjść tu na minutkę?" Dziewczynka miała na sobie najbrzydszy czarny płaszcz, jaki kiedykolwiek widziałeś. Był o dwa rozmiary za duży, od spodu wypchany piórami, które wychodziły tu i ówdzie biało szarymi kępkami ze szwów. Wyraźnie był uszyty w stylu dla dwunasto- lub piętnastoletnich chłopców, a jeszcze Bitty odmówiła wzięcia nowego z sali na tyłach, mimo, że mogła wybierać zarówno spośród nowych jak i podarowanych płaszczy we wszystkich kolorach i wzorach. Wrażenie wyczerpania ciążyło Mary, jakby ktoś zakradł się do niej od tyłu ze splecionym łańcuchem i udrapował go na jej ramionach: dziecko nie chciało zaakceptować nawet zabawki czy głupiego płaszcza… i Mary zastanawiała się czy w związku z tym jest, do cholery, jakaś szansa żeby Bitty choć trochę się otworzyła? Na temat najbardziej traumatycznych wydarzeń z jej życia? Powodzenia w tym temacie. "Usiądź," poleciła Mary, wskazując na krzesło. "Muszę z tobą porozmawiać." "Ale mówiłaś, że możemy iść?" "Usiądź." Okay, może powinna popracować nad tonem. Ale była tak sfrustrowana sytuacją, że miała ochotę krzyczeć. "Dziękuję." Gdy Bitty spojrzała na nią z krzesła, Mary zrezygnowała z cukierkowej postawy. Nie dlatego, że chciała być okrutna, ale dlatego iż nie było innego sposobu aby mówić o tych sprawach. "Możemy pójść do twojego starego domu." "Wiem, mówiłaś mi o tym." 232

"Ale nie będziemy same." Gdy Bitty wyglądała jakby chciała zapytać dlaczego, Mary mówiła dalej ignorując protest. "Po prostu nie jest bezpiecznie. Jesteśmy odpowiedzialni za twoje dobro i my dwie nie pójdziemy same do opuszczonej od jakiegoś czasu nieruchomości w ludzkiej części miasta, to się po prostu nie zdarzy. To nie podlega negocjacjom." Mary przygotowała się na kłótnię. "Dobrze," przyszło w odpowiedzi. "To mój hellren." W tym momencie jej telefon wypuścił bing!. "I jest tutaj." Bitty po prostu siedziała w fotelu obitym kwiecistą tkaniną i z przerzuconą przez jego oparcie robótką na drutach, a za nim stała lampa z długą szyjką, która wyglądała jakby z boku przyglądała się czy z każdym domownikiem jest wszystko w porządku. "Jest członkiem Bractwa Czarnego Sztyletu i powierzyłabym mu swoje życie. I twoje." Mary chciała podejść, uklęknąć i wziąć dziewczynę za rękę. Nie poruszyła się. "Zawiezie nas tam i odwiezie z powrotem." A tak naprawdę, już sprawdził ten dom. I tak na marginesie, przy odrobinie szczęścia nie powie, że został zrównany z ziemią. Albo splądrowany. Prawdopodobnie powinna sprawdzić najpierw swoje smsy. "Nie ma innego sposobu." Mary ukradkiem spojrzała na telefon. W wiadomości Rankhor napisał jedynie, że jest gotowy jeśli one są. To przypuszczalnie oznaczało kciuki uniesione w górę. Przy założeniu, że Bitty wciąż była na pokładzie… "Nie musisz iść, ale jeśli zdecydujesz, że nadal chcesz, to tylko razem z nim. To twoja decyzja." Bitty gwałtownie odsunęła fotel. "W takim razie chodźmy." Nie spojrzała Mary w oczy, gdy szła w kierunku drzwi frontowych. A gdy Mary patrzyła na dziewczynę, coś uruchomiło się z tyłu jej głowy. Ale nie było czasu, aby zastanawiać się nad tym, cokolwiek to było. Tylko pracownicy mieli uprawnienia do odblokowywania zamka i Mary wbiła kod na panelu z lewej strony ciężkich drzwi. Nastąpiło kliknięcie, a następnie mogła otworzyć wyjście. Przesuwając się na bok, czekała aż Bitty przejdzie, a potem zamknęła i zablokowała drzwi.

233

Rankhor stał na skraju placu, na skrawku dobrze utrzymanej, ale obumarłej trawy po prawej stronie. Blask księżyca zrobił z jego włosów błysk w ciemności, który jednak nie rozświetlał czerni jego skór. Dzięki Bogu, wyglądało na to, że broń miał ukrytą. Bitty potknęła się u dołu schodów, jej nogi natrafiły na przeszkody bez wątpienia będące w jej głowie, bo z pewnością nie na betonie. Jednak trzymała brodę wysoko, nawet jeśli jej wzrok pozostał na poziomie ziemi. Gdy Mary walczyła z chęcią położenia dłoni na ramieniu dziewczynki, ponownie poczuła błysk w swoich myślach – ale była zbyt zaniepokojona jak przebiegnie spotkanie z powitaniem, żeby się o to martwić. Jednak Rankhor był doskonały. Nie poruszył się, gdy podeszły do niego. Trzymał ręce na widoku wzdłuż boków. Pochylił głowę jakby robił wszystko żeby wyglądać na niższego. Co było z góry skazane na porażkę, ale był kochany. Bitty zatrzymała się dobre osiem metrów od niego i wydawała się zakopywać w okropnym płaszczu. W tym czasie, Mary rozmyślnie podeszła do Rankhora i wzięła go za rękę, obracając się z powrotem. "Bitty, to jest mój mąż. Mam na myśli… hellren. Rankhor, to jest Bitty." Z jakiegoś powodu głos Rankhora trafił w sam środek serca Mary, gdy łagodnie powiedział. "Cześć. Miło cię poznać." Bitty po prostu patrzyła na swoje buty, jej twarz była nieczytelna. Co właściwie było dla niej standardową procedurą, jakby to powiedzieli Bracia. "Okay. Więc." Mary rozejrzała się po trawniku. "Prowadź do Volvo –" "Tak naprawdę, musimy wziąć mój samochód," przerwał Rankhor. "Ach –" Rankhor ścisnął jej dłoń. "Musimy wziąć mój samochód." Kiedy spojrzała na jego twarz, wzięła głęboki oddech. Oczywiście. Miał broń w bagażniku, której gotowy był użyć oprócz tej pod kurtką – i nie wyglądało na to żeby przeniesienie tego śmiercionośnego arsenału miało pomóc tej całej niezręczności. "Dobrze." Mary skinęła głową w kierunku GTO. "Bitty, jesteś gotowa jechać z nami?"

234

Gdy Mary poszła na przód, dziewczynka powłóczyła za nią nogami, zachowując dystans. "Więc, to jest mój pojazd," powiedział Rankhor, gdy podeszli do samochodu. "Otworzę go, a Mary pomoże ci usiąść z tyłu, dobrze? Sorry, ale ma tylko dwoje drzwi." Mary czekała aż Rankhor otworzy i przejdzie na drugą stronę zanim ona nawet spróbuje wprowadzić Bitty do tyłu. Może dziewczyna chciałaby siedzieć z przodu? Z wyjątkiem tego, że wtedy będzie tuż obok Rankhora. Nie, z tyłu było lepiej. Odchylając oparcie siedzenia, Mary obejrzała się przez ramię. "Chodź, Bitty – Ja nawet usiądę z tyłu…" Nie było powodu kończyć. Dziewczyna nie słuchała. Ona nawet nie patrzyła w kierunku Mary. Cholera.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

235

TRZYDZIEŚCI Przez większość swojego życia, Rankhor był tylko niejasno świadomy tego jak duży był. Ale w tej chwili, mimo że był po drugiej stronie trzech tysięcy funtów stali, czuł się jakby był ogromnym, błotnistym koszmarem. I OMG, to dziecko miało nawiedzone oczy. Kiedy Rankhor czekał, aż Bitty coś powie, cokolwiek w odpowiedzi na pytanie Mary, uzmysłowił sobie o ile wyższa była dziewczynka, niż pamiętał z wydarzeń tej strasznej nocy, kiedy poszli jej na ratunek. Nie żeby spędził z nią dużo czasu - był zbyt zajęty walką, by mieć coś więcej, niż mgliste wspomnienie jej małego ciała w ramionach matki. Człowieku, chciał wykopać jej ojca tak, żeby mógł go zabić"Bitty?" powiedziała Mary. "Idziemy czy wracamy do środka." Rankhor był gotów przeczekać tu całą noc, czy ile to zajmie, zanim dzieciak się zdecyduje, a jego partnerka miała rację. To była bezpieczna okolica, ogólnie rzecz biorąc. Na pewno o wiele lepsza niż ta nora reduktorów, którą zaatakowali w tej szkole, ale nie aż tak bezpieczna, jak dom. "Bitty?" I wtedy młode spojrzało na niego po raz pierwszy. Nie odwróciła głowy, nie zmieniła wyrazu twarzy, ale księżyc błysnął w jej oczach. Później... Rankhor uzna, że ta sekunda była jednym z dwóch decydujących momentów w jego życiu. Tym pierwszym był głos Mary, który usłyszał po raz pierwszy. "Czy to naprawdę jest twój samochód?" Rankhor zamrugał. I musiał poświęcić chwilę, by upewnić się, że dobrze usłyszał pytanie. "O tak. To mój samochód." Bitty podeszła do maski i wyciągnęła małą rękę do błyszczącego, gładkiego GTO. "Jest taki piękny." Rankhor spojrzał na Mary, która wydawała się tak samo zbita z tropu. "Ach, sekretem jest lakier."

236

"Co to znaczy?" "Został stworzony specjalnie dla niej." Bitty spojrzała na niego ze zdziwieniem. "To jest dziewczyna?" "O tak. Sexy to znaczy, gorąca - yyy, dobre podrasowane samochody zawsze są dziewczynami. Bo musisz dbać o nie tak, jak na to zasługują." "Podrasowane samochody?" "Tak ją zwą. To GTO. Kiedy ją dostałem, była wrakiem, ale ją przerobiłem - przywróciłem ją z powrotem do życia. Jest stara, ale zdmuchnie drzwi każdego Porsche na drodze." Kiedy Mary zaczęła machać rękami, zamilkł. Z wyjątkiem tego, że Bitty zadała kolejne pytanie: "Co to znaczy podrasowany samochód? Co to znaczy, zdmuchnąć drzwi?" "No... chcesz usłyszeć silnik? Ostrzegam cię, jest głośny, ale taki miał być. Ma dużo koni pod maską." Bitty cofnęła się, a on zdał sobie sprawę, jak bardzo była izolowana, jak niewiele miała doświadczeń. "W twoim samochodzie są konie?" "Proszę", powiedział, unosząc kluczyki. "Zamierzam ją odpalić i trochę przygazować. Może zakryj uszy, okay?" Bitty kiwnęła głową i zacisnęła dłonie po obu stronach głowy, jakby była w niebezpieczeństwie. Rankhor otworzył drzwi, wsiadł i lewą nogą wcisnął pedał sprzęgła do podłogi, sprawdził, czy drążek zmiany biegów był w położeniu neutralnym i włożył kluczyk. Przekręcił, dodał trochę gazu i Vrooom! -mah, mah, mahmah-mah, vrooom! Vrooom! -mah, mah, mah-mah-mah... Bitty podeszła do przodu samochodu, kiedy wciskał pedał gazu. Po chwili powoli opuściła ramiona i przechyliła głowę na bok. Przez hałas, krzyknęła: "Ale gdzie są konie?" Zaciągnął ręczny hamulec i oparł się. "To silnik!" Powiedział głośno. "Chcesz zobaczyć silnik?" "Co?!" "Silnik" Pociągnął dźwignię otwierającą maskę i wstał. "Pokażę ci." Specjalnie nie poruszał się zbyt szybko, kiedy podszedł do dziewczynki i był bardzo świadomy sposobu w jaki włożyła dłonie w kieszenie jej zbyt 237

dużej kurtki i zrobiła parę kroków w bok, aby zachować pewną odległość między nimi. Zwalniając drugi zatrzask z przodu, uniósł maskę, uwalniając słodki, gorący oddech, który pachniał czystym i świeżym olejem. Bitty pochyliła się i wydawała się wziąć wdech. "Pachnie". Iiiiiiiiiiiiiiii to wystarczyło, by zakochał się w dzieciaku. *** Kto by pomyślał, że Rankhor będzie Bitty-zaklinaczem, dziwiła się Mary, kiedy przyglądała się ogromnym plecom męża i lekko pochylonej dziewczynce, przyglądającym się silnikowi, który robił więcej hałasu niż myśliwiec. Gdy Rankhor zaczął pokazywać różne rzeczy, nie słyszała co mówił przez ten hałas, ale słowa, pojęcia i wyjaśnienia nie miały znaczenia. Mary obchodził jedynie fakt, że Bitty stała tuż obok niego. I, oh, kurcze. Jeśli kochała tego mężczyznę wcześniej? To wyniosło go prosto do nieba. W jakikolwiek sposób, pomyślała Mary. Wszystko, co mogło otworzyć dziewczynkę, dotrzeć do niej w jakiś sposób... Tak, chciała by to ona nawiązała to połączenie. Nie dlatego, że lubiła coś takiego. Po tym wszystkim, co mogło być bardziej egoistyczne, samolubne, niż poczucie rozczarowania, że to nie jej udało się być wybawieniem. Ale to była tylko chwilowa myśl. Bardziej niż wszystko inne, odetchnęła z ulgą, że Bitty rozmawiała, co wydawało się zdarzyć po raz pierwszy odkąd trafiła do Azylu. Rankhor podniósł ręce, chwycił maskę i zamknął ją delikatnie. Jeszcze coś mówił, gdy prowadził Bitty do otwartych drzwi od strony pasażera, a gdy obszedł samochód, szybko kiwnął do Mary, pytając w ten sposób czy wszystko w porządku? Mary przytaknęła tak dyskretnie, jak tylko mogła. "-pewnie, że możesz," powiedział, kiedy przytrzymał oparcie, a Bitty wskoczyła do tyłu, jakby robiła to całe życie. "Kiedy tylko chcesz." Mary otrząsnęła się. "Co, proszę? O co chodzi?" 238

Bitty pochyliła się i wyjrzała. "Mówi, że mogę ją później poprowadzić." Kiedy Mary opadła szczęka, Rankhor dał jej szybkiego całusa w policzek. "Będzie w porządku. Musimy po prostu wyjechać gdzieś na pusty parking." "Możesz jechać z nami" powiedziała Bitty. "Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej." Mary patrzyła w tę i z powrotem między nimi. "Czy jesteś... ach, czy ty chociaż dosięgniesz pedałów? I to jest mocny-" "Bitty da sobie radę. Wezmę bloczki, jeśli nie będę mógł przysunąć fotela wystarczająco blisko." "Mówi, że dziewczyny mogą zrobić wszystko." Bitty spojrzała na Rankhora. "Mówi, że dziewczyny są ... potężne." "Tak." Kiwnął głową Rankhor. "Dlatego najszybsze i najlepsze samochody-" "-są zawsze dziewczynami" dokończyła za niego Bitty. Wszystko co Mary mogła zrobić, to kiwać głową, a oni wyraźnie czekali na jej błogosławieństwo. "Zobaczymy," mruknęła, kiedy przypomniała sobie, że następnym razem musi uważać, czego pragnie. "Proszę?" powiedziała Bitty. "No dalej, Mary-" Przeganiając Rankhora z drogi, z powrotem ustawiła fotel pasażera i wsiadła. "Nie mówię tak, ale jeśli zamierzasz z nią jechać, absolutnie jadę z wami." "Tak!" Rankhor zacisnął pięść. "To znaczy tak, Bitty mamy to". "Hurra!" O MÓJ BOŻE. Dziewczynka się uśmiechała? Z przekleństwem, Mary zamknęła drzwi i mogła przysiąc, że Rankhor podskakiwał wokół samochodu. Ale potem stała się poważna. Odwróciła się do tyłu i szybko zapytała: "Czy wszystko w porządku? Z nim? Muszę zapytać. To ważne." Bitty się nie wahała. "Naprawdę go lubię. On jest jak... duży, przyjazny pies."

239

Kiedy Rankhor wskoczył i zamknął drzwi, Mary zaczęła się uśmiechać i odwróciła się twarzą do szyby, by nie było to aż tak widoczne. Ale nie mogła się oprzeć by nie uścisnąć ramienia swojego mężczyzny. A potem odjechali.

Tłumaczenie: Fiolka2708

240

TRZYDZIEŚCI JEDEN Po drugiej stronie szkoły dla dziewcząt w Brownswick, Vhrednego coraz bardziej swędziało, gdy wśliznął się do kolejnej opuszczonej sali. Z gotowym do strzału gnatem i plecami rozpłaszczonymi na ścianie z pokruszonym tynkiem, skanował przewrócone krzesła z blatami w kształcie półksiężyca… wielkie biurko przy szkolnej tablicy… gruz w rogu, gdzie spadła część sufitu. "Do cholery z tym wszystkim." Przechodząc do następnej sali, znalazł tylko więcej tego samego: zimne powietrze, staromodne, porzucone, połamane meble, fluorescencyjne oświetlenie zwisające z góry jak połamane zęby… i absolutnie żadnych, do kurwy nędzy, reduktorskich słoików. Reduktorzy mieszkali w niektórych z pokoi, zazwyczaj w salach, w których oknach nie brakowało szyb, z materacami i rozkładanymi łóżkami – ale pomimo tego, że nie było słoików ulokowanych w żadnym z tych budynków, on i Thor ruszyli do pozostałych obiektów. Ponieważ wszyscy zabójcy trzymali przy sobie swoje naczynia po indukcji, jedynym wytłumaczeniem było to, że Omega zabrał wszystkie serca ze sobą, gdy zabawił się w wesołą pokojówkę poprzedniej nocy. Pierdolec. Przechylając głowę w bok, uruchomił komunikator do którego mówił. "Tutaj nic nie ma. Znalazłeś cokolwiek?" "Nie," odezwał się Thor w słuchawce V. "Omega musiał je wszystkie zabrać." "Tak. Kurwa jebana mać." Pod jego shitkickersami, śmieci na twardej podłodze chrzęściły i trzeszczały, ale nie było potrzeby zachowania całkowitej ciszy. A obraz Omegi w stroju francuskiej pokojówki i kabaretkach sprawił, że kły V zalśniły w ciemności, on – Zamarł w miejscu. Przekręcił głowę w prawo.

241

Wyjrzał przez dwa z trzech nie takich złych zestawów szyb na wyasfaltowany odcinek za budynkiem. W sali lekcyjnej rozbłysły reflektory i rzuciły światło na butwiejącą skorupę prywatnej szkoły przesuwając się po jego ciele odzianym w skóry. Kiedy zgasły, zmaterializował się po drugiej stronie szkła. Samochód zatrzymał się i zaparkował, a w blasku deski rozdzielczej wewnątrz mógł stwierdzić, że był tam ciemnowłosy mężczyzna i rudowłosa kobieta – Och, interesujące, pomyślał gdy ją poczuł. "Mamy towarzystwo," powiedział do swojego komunikatora. *** "A to jest moje specjalne miejsce." Gdy Naasha zatrzymała się przed drzwiami zrobionymi z dębowych paneli grubych jak pień drzewa na zawiasach wielkości ramion mężczyzny, można było przysiąc, w oparciu o jej afektację, że odsłoni jakiś nowy cudowny nabytek, może obraz albo marmurowy posąg, samochód w starym stylu albo niezawodny srebrny serwis. Żadne z powyższych. W towarzystwie skrzypienia, które jak przypuszczał zostało celowo zachowane w opozycji do dobrego naoliwienia, ukazała się krwistoczerwona komnata. Była oświetlona pochodniami skwierczącymi na kamiennych ścianach i wyposażona w połacie aksamitu i satyny udrapowane na kształt zasłon na nieistniejących oknach, nie było w niej żadnych mebli za wyjątkiem pikowanych platform bez poduszek i kołder, jedynie z materacami pokrytymi prześcieradłami. Naasha weszła pierwsza, a gdy okręcała się wokół własnej osi z szeroko rozłożonymi rękami jakby stała przed okazałym widokiem, odszukała jego oczy. Za nim było podekscytowane świergotanie samic – i błysk podniecenia jego kuzynów. Dholor zachował milczenie. Assail przeszedł przez ościeże. Na ścianie naprzeciwko drzwi był szereg stanowisk do makijażu, bez wątpienia służących odświeżeniu kobiet po 242

sesjach, a także zestawy wieszaków do wieszania ubrań. Na lewo znajdowały się dwie pary drzwi, obie pomalowane na ciemny kolor szarego kamienia, jedne oznaczone słowem Kobiety napisanym kursywą, a drugie Mężczyźni drukowanymi literami. "A teraz mamy deser," powiedziała Naasha gardłowym głosem, sięgając za siebie i rozpinając suknie. "Zgłaszam się na ochotnika do pierwszej konsumpcji." Gdy jej suknia opadła na podłogę, ciało ukazało się w nagiej glorii, skóra na jędrnych piersiach była bardzo kremowa, a gładka płeć wiernie trwała między jej smukłymi nogami. Diamenty na niej połyskiwały jak gwiazdy w świetle księżyca, a gdy uwolniła włosy z koka, ciemne loki były uderzającym kontrastem dla jasnobrązowej skóry. "Zamknij cholerne drzwi," rozkazał Assail nie odwracając się za siebie. Kiedy skrzypnięcie zawiasów ogłosiło, że ktoś podążył za instrukcją, zrobił w jej stronę trzy kroki. Teraz patrzył z bliska na jej rubinowe usta i piersi pompujące w oczekiwaniu. Uśmiechnął się do niej. Potem chwycił ją za kark i brutalnie zaprowadził do jednej z pościelonych platform. Jej piersi zakołysały się, gdy pchnął ją w dół na czworaka, jej płcią w kierunku zebranych, a że jej nogi nie były wystarczająco rozłożone zmusił jej kolana do rozsunięcia, rozpychając uda. Jej rdzeń błyszczał z podniecenia, jej zapach unosił się w powietrzu jak perfumy. "Ehric, Evale," rzucił. "Zrzucać swoje zestawy." Jego kuzyni nie marnowali chwili w drodze do nagości, a ich skwapliwość wynikała zarówno z chęci wypełnienia jego rozkazów, jak również z braku obcowania z samicą przez jakiś czas. Obaj mieli pełną erekcję, gdy skinął każąc im podejść. "Ty," powiedział, wskazując na Ehrica. "Tutaj." Wskazał na szparę, a kuzyn był tam w jednej chwili, ładując samicę od tyłu, jego biodra wjechały z impetem, tak że Naasha jęknęła i wygięła się w łuk. A następnie, wszystko co musiał zrobić Assail, to kiwnąć i do programu dostał się Evale, który przeszedł dookoła, tłumiąc pomruki i jęki samicy swoją dość dużą anatomią. 243

"A teraz ty?" Ktoś zaproponował. Jedna z samic, przemknęła chyłkiem i położyła rękę na jego ramieniu, a on rozpoznał ją jako blondynkę, która wpatrywał się w niego przez całą kolację. "Pozwól nam się dołączyć –" Ostentacyjnie usunął jej dotyk. "Ustaw się w kolejkę do moich kuzynów." Oddalając się, znalazł ławkę niedaleko łazienek żeby usiąść, a gdy skrzyżował nogi i patrzył na pokaz jak kobiety, jedna po drugiej, zrzucały ubrania, na ciała zwisające z platform, głowy i ramiona poprzeplatane z biustami i nogami. "Tylko mi nie mów, że to wynik jakiegoś zawieruszonego purytanizmu." Na te suche słowa spojrzał w górę na Dholora. Mężczyzna wciąż był w ubraniu, ale podążając za naprężoną długością przy rozporku jego spodni od smokingu to długo nie potrwa. Assail obnażył kły w uśmiechu. "Nigdy nie zasmakowałem w daniach typu fast food. To raczej pospolite dla mojego apetytu, bez względu na to jak szlachetne są życzenia." "Nie było tak ostatniej nocy." Dholor pochylił się i uśmiechnął, również ukazując kły. "Wierzę, że dosyć dobrze się bawiłeś w salonie." "Powiedz mi, czy Xcor jest świadomy twojej obecności tutaj?" Dholor odsunął się i zmrużył oczy kalkulując. "Jak na biznesmena, wydajesz się osobliwie ciekawy spraw, które cię nie dotyczą." "To proste pytanie." W tle ktoś doszedł twardo i Assail rzucił okiem. Ehric i Evale przemieścili się, podwójnie penetrując Naashę dobrze wykorzystującą seks, jeden był pod nią na plecach, a drugi na górze. Przyłączyła się do nich inna samica i ssała ponętne, różowe piersi pani domu. "Xcor i ja zakończyliśmy nasz związek, że tak powiem." Assail skupił się na samcu. "Zerwanie jest baaardzo trudno wykonalne." "Nie mamy już wspólnych interesów. On nie ustąpi w swoim dążeniu do tronu." "W rzeczy samej." Assail śledził uważnie męskie ryzy twarzy, szukając oznak napięcia. "A teraz jesteś tutaj na jak długo?" 244

"Nie wiem. I nie dbam o to. Miałem rozszerzony, brutalny pobyt w towarzystwie dzikusów i łaknę cywilizacji jak wygłodzony samiec." "Mmmm," powiedział Assail. Wstał, stanął tuż przy drugim samcu – i sięgnął do przodu, dotykając dokładnie w miejscu wiązania krawata przy szyi Dholora. Gdy oczy mężczyzny się rozszerzyły, Assail pchnął jego ciało plecami na kamienną ścianę, trzymając go w miejscu za gardło. Potem oparł pierś o pierś, wyciągnął język i obrysował nim dolną wargę Dholora. Assail zaśmiał się, czując dreszcz przechodzący przez jego ofiarę i obserwował rozgrywający się na przystojnej twarzy jakiś rodzaj wewnętrznego dialogu – można powiedzieć konfliktu, w którym Dholor nie potrafił poradzić sobie ze swoją reakcją. "Smakujesz jak szkocka," mruczał Assail, gdy sięgnął w dół i przykrył masywną erekcję. "I czujesz się głodny." Dholor zaczął dyszeć, dużo bardziej niż Naasha. Ale stał w miejscu zmrożony zarówno akcją Assaila… jak i swoją reakcją. "Czy jesteś," Assail warknął, gdy unosił się nad ustami Dholora. "Jesteś głodny… deseru?" Dziwny dźwięk wydobył się z samca, na wpół błagalny, na wpół odmowny. A potem Dholor uderzył Assaila w ramiona, posyłając go do tyłu na jedną z platform. Dholor otarł usta rękawem i wyciągnął palec w kierunku Assaila. "Nie zabawiam się tak." Assail pozwolił swoim nogom zwisać po bokach, ukazując pobudzenie pod jego znakomitymi spodniami. "Jesteś pewny?" Dholor przeklął i obrócił się do drzwi. W następnej chwili już go nie było, bez wątpienia głośno tupał w swoim pokoju, gdziekolwiek to było. Assail usiadł i uporządkował marynarkę. Będzie zabawa z rozgryzaniem tego. A podczas tego procesu dowie się co dokładnie Dholor tutaj robił. Czuł w trzewiach, że Ghrom i Vhredny zasadnie niepokoili się glymerią. Dholor coś kombinował – a odgadywanie co to było i uwodzenie samca poza 245

jego strefą komfortu seksualnego, to dokładnie takie rozproszenie uwagi o jakie chodziło Assailowi. Zapowiadało się raczej przyjemnie.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

246

TRZYDZIEŚCI DWA Kiedy Bill Elliot zaparkował Lexusa za nijakim budynkiem z lat siedemdziesiątych, Jo otworzyła drzwi i powoli wysiadła. Ruina była sednem sprawy, wszelkiego rodzaju zgnilizna, gruz i połamane rzeczy zaśmiecały klasy, jak trądzik twarze nastolatków. "Możemy dojść stąd do głównej części kampusu." Bill był zajęty zawijaniem szala wokół szyi, który wcześniej zdjął. "I możesz mi pokazać, gdzie to się stało." Gdy zamknęła drzwi, zmarszczyła brwi. Włosy na karku stały jej dęba jak żołnierze po pobudce i spojrzała powyżej linii przyciemnionych szyb. Bez przesady, jakby cała ta rozmowa o wampirach nie wystarczyła do wysłania jej nadnerczy w spiralę strachu? "Idziesz?" "Och, yup." Ruszyła w jego kierunku - i poczuła absurdalne pragnienie, żeby był zbudowany bardziej jak skała, zamiast jak jeden z chłopców z The Big Bang Theory. "Więc mówisz, że jesteś zaznajomiony ze szkołą?" "Moja matka do niej uczęszczała." Świat jest mały, pomyślała Jo. Tak jak moja. Brodzili w wilgotnych liściach, a leżące gałęzie omijali. Kiedy dotarli do końca asfaltu, nie było istotnej różnicy między ilością opadłych liści leżących na trawie w porównaniu do parkingu. "W którym roku?" zapytała Jo i włożyła ręce do kieszeni płaszcza. "Czy skończyła tę szkołę." Cholera, nie mieli latarki. Zaledwie te w swoich telefonach. Księżyc był jasny, ze sporadycznymi chmurami osnuwającymi ciemne, zimne niebo. "'Osiemdziesiątym." "Kiedy zamknęli szkołę?" "Gdzieś pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Nie wiem, kto jest teraz właścicielem całej ziemi, ale to cholernie duża posiadłość. Chodzi mi o to, że dlaczego ktoś tego nie zagospodaruje?"

247

"Nie opłacalne. Z jednej strony, ta strefa tutaj nie jest komercyjna, a po drugie, niektóre z tych budynków muszą być w rejestrze zabytków, co ogranicza ich doposażenie umożliwiające ponowne użycie." Bill na nią spojrzał. "Zapomniałem, że pracujesz dla agencji nieruchomości." "To już będą dwa lata w przyszłym miesiącu." "Gdzie mówiłaś, że chodzisz do szkoły?" Williams College. Głównie angielska literatura z fakultetem Historia Ameryki. Przyjęta do programu Mistrz Yale dla języka angielskiego, ale nie mogła sama za to zapłacić. "Nie ważne." Spojrzała na niego. "Skąd wiedziałeś, gdzie zaparkować?" "Kiedyś przyjechałem tu pomyśleć kiedy byłem na Uniwersytecie NY. Moja mama powiedziała mi o tym miejscu, a któregoś dnia wyjechałem rowerem i po prostu chciałem pozwiedzać. Od tego czasu więcej tu nie byłem." Minęli budynek i tak jak powiedział, przed nimi rozciągał się otwarty teren kampusu - który był, yup, wciąż usiany pomiętą martwą trawą. "Jezu..." powiedział Bill. "Co tu się do cholery stało?" "Kręgi w zbożu, Caldwell style, te sprawy?" Bill wysunął się przed nią na przód, a Jo szła trochę za nim - wcześniej musiała się zatrzymać i spojrzeć za siebie. Byli obserwowani. Była tego pewna. "Hej! Zaczekaj, "zawołała. Kiedy go dogoniła, powiedział: "Muszę wrócić tu w ciągu dnia z kamerą". "Może powinniśmy po prostu teraz pójść -" "Spójrz na ten magazyn." Wskazał do przodu. "Dach został zerwany". "Wiesz, z perspektywy czasu, stwierdzam, że przybycie tu w ciągu dnia będzie lepszym pomysłem. To znaczy, tak naprawdę nie możemy tu teraz nic zobaczyć-" Wciągnęła nosem powietrze. "Czy to sosna?" "Z połamanych krokwiami. To uszkodzenie jest nowe." Rzeczywiście, gdy podeszła do gruzu i podniosła kawałki drewna, okazało się, że były świeże, stare płyty były żółte w środku. A smołowane gonty zaśmiecały ziemię. 248

Jo nastąpiła na coś i upadła na bok. Kiedy ziemia się do niej zbliżała, wyrzuciła rękę i obróciła się, ratując przed całkowitym uderzeniem twarzą w rośliny. "Co do cholery?" Mruknęła, kiedy spojrzała na to, o co się potknęła. To był ślad. Gigantyczny ślad. Nie. "Wszystko w porządku?" Bill wyciągnął rękę, po czym rozproszył się przez to, co i ona zauważyła. "Co to jest?" "W porządku i nie mam pojęcia." Wstała o własnych siłach i oczyściła spodnie. "Czy to tylko mnie się tak wydaje, czy też czujesz jakbyśmy się znaleźli w odcinku Scooby Doo?" Bill wyjął komórkę i pstryknął kilka zdjęć z lampą błyskową. Kiedy sprawdził, jak wyszły, przeklął. "Nie, na pewno muszę wrócić tu w ciągu dnia." Jo przykucnęła i badała odciśnięty w ziemi ślad oświetlając go latarką ze swojego telefonu. Odcisk był głębszy i rozmazany po jednej stronie, jakby cokolwiek to uczyniło, zostało pchnięte w połowie biegu. Bill potrząsnął głową. "Czy twój kumpel Dougie - tak chyba miał na imię – jest bardzo zaradny?" Spojrzała w górę. "Masz na myśli to, że mógłby tu wrócić i ustawić to wszystko?" Kiedy reporter kiwnął głową, musiała się zaśmiać. "Ledwo finansuje swoje jedzenie. Nie, on tego nie zrobił i o ile wiem nie zna nikogo, kto mógłby". "Może ten ślad został wykonany przez quada." Bill również opadł w dół. "Zrywka na zewnątrz." Nawet nie blisko, pomyślała. "Ale co z dachem?" Jo kiwnęła głową na cztery ściany. "To nie stało się przez wiatr - trochę padało niedawno, ale nic nawet blisko tornada. A co do wybuchu? Nic nie jest zwęglone i nie ma zapachu dymu, którego można by się spodziewać, jeśli to byłaby bomba." Bill na nią spojrzał. "Kiedy dorośniesz, chcesz być reporterem śledczym?" "Mam dwadzieścia sześć lat. Z tego co mówią już dorosłam". Chociaż mieszkanie z Dougiem i innymi jego pokroju może trochę obalać tę teorię. "Naprawdę uważam, że powinniśmy-" 249

Gdy przestała mówić, Bill rozejrzał się. "Co?" Jo przeszukiwała cienie, a jej serce zaczęło walić. "Słuchaj... Myślę, że musimy iść. Naprawdę… Naprawdę myślę, że musimy stąd odejść." *** "Gdzie podział się… mój dom?" Kiedy Bitty zadała pytanie siedząc z tyłu w GTO, Mary pochyliła się w fotelu - nie żeby zmiana pozycji zmieniła to w co się wpatrywała. "Czy jesteśmy we właściwym miejscu?" Mary wysiadła z samochodu i przytrzymała fotel, tak aby Bitty mogła się wydostać. "Czy jest jakaś szansa..." Rankhor pokręcił głową, kiedy spojrzał ponad dachem. "GPS mówi, że to właściwy adres." Cholera, pomyślała Mary. "Jest bluszcz." Dziewczyna wtuliła się w swój płaszcz. "Zasadziła go mahmen. I jabłoń. I…" Dom musiał być przeznaczony do rozbiórki i w pewnym momencie zburzony, zdecydowała Mary, bo nie było żadnych stosów rozbitego drewna, żadnych pustaków po kominie, zaledwie młode drzewka i chwasty rosnące w jego miejscu. Był zarys podjazdu, ale obrastanie roślinnością zajmie mu o wiele dłużej. Kiedy podeszła z Bitty, Rankhor zatrzymał się kilka kroków za nimi, jego obecność była źródłem komfortu, przynajmniej dla Mary. A potem zatrzymała się i pozwoliła Bitty iść dalej samej. W świetle księżyca, dziewczynka wybrała sobie drogę wokół działki, zatrzymując się co kilka minut, aby przyjrzeć się jałowemu krajobrazowi. Duża ręka Rankhora spoczęła na ramieniu Mary, a ona wtuliła się w niego, czując jego ciepło. Trudno było nie uznać tego spustoszonego, niezamieszkałego terenu jako dowodu straty dziewczynki. "Pamiętam ten dom" cicho powiedział Rankhor. "Był w złym stanie. Śmieci za ogrodzeniem i niesprawny samochód." "Co zrobiliście z ciałem ojca?" wypaliła Mary. "Nigdy nie przyszło mi do głowy o to zapytać." 250

"Nie był, powiedzmy, w dobrym stanie, kiedy wyszliśmy." "Słońce?" "Tak. Po prostu zostawiłem go. Priorytetem było wydostanie Bitty i jej mamy. Kiedy wróciliśmy w nocy, na trawie była skaza. To było to." Rankhor zaklął pod nosem. "Mówię ci, mężczyzna był wariatem. Był gotów zabić kogokolwiek, kto znalazł się na jego drodze." "Jej zdjęcie rentgenowskie to udowadnia." Kiedy Rankhor spojrzał na Mary pokręciła głową. "Wiele połamanych kości, które nie były leczone u Aghresa, kiedy doszło do uszkodzeń. Aghres powiedział, że ponieważ była pretransem, miejsca wyleczenia są nadal widoczne do czasu, aż osiągnie swoją dojrzałość. Powiedział, że... są wszędzie." Subtelne warczenie sprawiło, że spojrzała w górę. Górna warga Rankhora odsłaniała kły, a jego twarz wyrażała agresję. "Chcę jeszcze raz zabić tego skurwysyna." Mary dała Bitty tyle czasu, ile potrzebowała, pozostając w pewnej odległości z Rankhorem dopóki dziewczynka nie podeszła. "Myślę, że moich rzeczy tam nie ma." Bitty wzruszyła ramionami w tej wielkiej starej kurtce. "Nie miałam ich zbyt dużo." "Bardzo mi przykro, Bitty". "Miałam nadzieję, że..." Dziewczyna spojrzała na miejsce, w którym stał jej dom. "Miałam nadzieję, że mogę zabrać jakieś moje stare ubrania i książki do mojego wuja. Nie chcę być dla niego ciężarem. Nie chcę, aby mnie odprawił". Rankhor lekko zakaszlał. "Więc będę musiał iść i kupić ci to, co chcesz. Wszystko, czego potrzebujesz, abyś mogła ze sobą zabrać." Mary pokręciła głową. "Nie sądzę-" "W porządku" przerwała Bitty. "Może uda mi się znaleźć pracę. Wiesz, kiedy z nim odejdę." Ma dziewięć lat, pomyślała Mary. Cholera. "Wracamy?" zapytała Mary. "Jest zimno." "Na pewno jesteś gotowa?" Zapytał Rankhor. "Możemy jeszcze zostać, jeśli chcesz." "Nie" Bitty ponownie wzruszyła ramionami. "Nic tu dla mnie nie ma."

251

Wrócili do GTO, usiedli na swoich miejscach, a ciepło w samochodzie było jak balsam dla zimnych policzków i nosa. Kiedy Rankhor zawracał wokół, reflektory ogarnęły posesję i Mary pomyślała... w pewnym sensie, to dziecko dostało dobrą wiadomość. Pani Kronik mówiła przez cały czas o równowadze, tak? Więc statystycznie Bitty była naprawdę, zupełnie wariacko spóźniona. "Po prostu muszę poczekać na mojego wuja," powiedziała dziewczynka, kiedy odjechali. "On da mi dom." Mary zamknęła oczy. Miała ochotę walić głową w deskę rozdzielczą Rankhora. Jakby czytając w jej myślach, Rankhor wziął ją za rękę i uścisnął. Mary też go uścisnęła. "Więc pozwól, że cię o coś zapytam Bitty", powiedział. "Lubisz lody?" "Chyba lubię. Jadłam jakieś wcześniej." "Masz jakieś plany na jutrzejszą noc? Mogliśmy wyjść po pierwszym posiłku, zanim człowieki zamkną sklepy?" Pod wpływem impulsu, aby zachować jakąkolwiek komunikację, Mary obróciła się. "Chcesz to zrobić, Bitty? Może być zabawnie." Gdy nastąpiła długa przerwa, Mary z powrotem usiadła w fotelu i starała się myśleć o innej opcji. Ciszę wypełnił Rankhor, "Azyl posiada numer telefonu komórkowego mojej Mary. Jeśli twój wuj przyjdzie, gdy będziemy na zewnątrz, mogą od razu po ciebie zadzwonić. I możemy wybrać miejsce, które znajduje się w pobliżu, nie więcej niż pięć minut jazdy samochodem." Rankhor spojrzał w lusterko. "To jak czas kąpieli." "Słucham?" Powiedziała dziewczynka. "Na przykład, jeśli byłabyś w wannie, a on by przyszedł, ktoś by zapukał do drzwi i musiałabyś się wysuszyć i ubrać i tak dalej. A to zajmuje pięć minut, prawda? Więc jest tak samo. No, z wyjątkiem mydła i maty do kąpieli, ale dostaniesz posypkę i mnóstwo gorącej polewy krówkowej. Jeśli pójdziemy. Osobiście lubię mieszać i próbować – lubię brać kilka koktajli mlecznych z bananami i lodami z bitą śmietaną, deser lodowy… lub dwa. W każdym razie kończę rożkiem kawowym. Nie wiem dlaczego. Myślę, że dla mnie to jak płatek miętowy na koniec posiłku. Wiesz co mam na myśli?" 252

Mary musiała ponownie się odwrócić. Bitty patrzyła przed siebie, brwi miała uniesione super-wysoko, a jej mała twarz wyrażała zaskoczenie. "On nie żartuje," mruknęła Mary. "Nawet jeśli nie jesz lodów, obserwowanie go jak zjada to wszystko, jest czymś co warto zobaczyć. Więc co powiesz?" "Mają twój numer?" Zapytała dziewczynka. "Absolutnie. Jest to wymóg dotyczący wszystkich pracowników. I zawsze mam swój telefon ze sobą, włączony przez cały czas, nawet kiedy śpię, a już na pewno kiedy wychodzę na zewnątrz." "A jeśli martwisz się, że coś przegapisz" Rankhor uniósł własny telefon "Również dam im swój numer. A Brat Vhredny zadbał o to, żebyśmy mieli najlepszy zasięg w mieście. Żadnych martwych stref. O ile nie jesteś w pobliżu Lassitera, ale to bardziej sprawa mentalna, niż sieci komórkowych." "Hmm... Lassiter?" zapytała Bitty. Rankhor kiwnął głową. "Tak, to jest ból w dupie - Oh, cholera, to znaczy, przepraszam, powinienem był przy tobie powiedzieć tyłek, prawda? I nie cholera. I wszystkie te inne złe słowa." Szturchnął się w głowę. "Muszę pamiętać, że muszę o tym pamiętać. W każdym razie, Lassiter jest upadłym aniołem, na którego w jakiś sposób jesteśmy skazani. Jest jak guma na podeszwie buta. Dodatkowo nie pachnie jak truskawki, chowa pilota T.V. i myślisz sobie: Czy to naprawdę najlepsze co Stwórca mógł zrobić z nieśmiertelnością? Facet ma najgorszy gust telewizyjny - jedyną zaletą jest to, że nie jest uzależniony od Bonanzy... czy kiedykolwiek bez przerwy przez dwanaście godzin oglądałaś Saved by the Bell? Ok, w porządku, to było chyba tylko siedem godzin i nie żebym nie mógł wyjść, Boże, mówię ci jednak, że to dziwne, że moja zdolność do zakładania spodni na jedną nogę się ulotniła..." Dobrze, że tak się stało. Mary przegapiłaby ten moment, gdyby jakimś trafem go nie wybrała, aby ponownie się odwrócić i sprawdzić, czy Bitty wciąż słucha. Dziewczynka uśmiechała się. To nie był jakiś wielki uśmiech, ale na pewno się uśmiechała, kąciki ust były uniesione.

253

"Czy możesz mi powiedzieć coś więcej?" Zapytała Bitty, kiedy Rankhor zatrzymał się, by wziąć oddech. "O pozostałych osobach, z którymi mieszkasz?" "Pewnie. Absolutnie. Więc mój szef, Król? Twój Król? Ma golden retrievera o imieniu George, który mu pomaga. Ghrom jest niewidomy, ale zawsze wie, w którym miejscu pokoju jesteś. Ma szalone zmysły. Lubi jagnięcinę, i mimo to, że zaprzecza, wydaje się być zdeterminowany, aby zawsze dokończyć swoje warzywa. Wiesz, jak podczas posiłków, patrzysz, a jego talerz musi być w całości zapełniony mięsem i warzywami - wiesz on nie widzi. W każdym razie, mogę powiedzieć, że nie znosi tych cholernych warzyw, ale zjada je. Odkąd ma syna, L.W. Małego Ghroma. Ile teraz ma ten dzieciak?" Rankhor rozejrzał się. "Mary, może pamiętasz?" Ale Mary tak naprawdę nie słuchała. Była oparta o zagłówek i pozwalała, by paplanina Rankhora przepływała obok niej. To był pierwszy raz od... miesięcy, kiedy czuła się zrelaksowana. "Mary?" Odwracając głowę do niego, uśmiechnęła się. Kocham cię tak bardzo, powiedziała bezgłośnie w światłach deski rozdzielczej. Klatka piersiowa Rankhora powiększyła się dwanaście razy, a wyraz na jego pięknej twarzy jestem-gość był tak jasny, że to był cud, że cały pobliski obszar się od niego nie zapalił. "W każdym razie," kontynuował, gdy przyniósł jej dłoń do swoich ust, by ją pocałować. "Mamy kota o imieniu Boo. Przybył z shellan Ghroma, Beth, twoją Królową. Dodatkowo jeden z naszych lekarzy ma emerytowanego konia wyścigowego? I nie chcę myśleć o żadnych myszoskoczkach Vhrednego. Ale nie zmierzam tam, i nie, nie będę absolutnie wyjaśniać, że jeden..." Mary zamknęła oczy i pozwoliła by jego głos i te historie płynęły wokół niej. Z jakiegoś powodu, przypomniała sobie inną jazdę w tym samochodzie, kiedy byli na bardzo wczesnym etapie ich związku... tą, kiedy opuścili okna i śpiewali 'Dream Weaver', a ona wystawiła głowę przez okno i poczuła wiatr na twarzy i we włosach.

254

Miło było wiedzieć, że nawet po tak długim czasie, wciąż umiał ją porwać.

Tłumaczenie: Fiolka2708

255

TRZYDZIEŚCI TRZY Assail zmaterializował się na tyłach swojej rezydencji, przy garażu. A jego kuzyni, idąc za jego przykładem, jeden po drugim, pojawili się obok niego. "Fatum, kawał dobrej roboty i obaj jesteście na chodzie." Zbliżył się do wejścia do kuchni w swoim domu i wpisał kod przy drzwiach. Gdy zamek się otworzył, obejrzał się przez ramię. "Wyczuwam, że na pewno potrzebujecie nawilżenia." Wszystko co wróciło do niego w odpowiedzi było tylko mamrotaniem Evale – co było dziwne, gdyż zwykle to on był tym milczącym. Jednak, wieczór pieprzenia zdaje się zamienił ich osobowości, wypróżniając konwersację z Ehrica i czyniąc Evale tym, który mówił. Dość zabawne, naprawdę. W środku zdjął płaszcz i marynarkę od smokingu. Oni nie musieli. Najwidoczniej, kompletne ubranie się wymagało większych nakładów energii niż posiadali; ich odzież wierzchnia spoczywała na ich przedramionach, koszule były zapięte ledwie do mostka, a białe krawaty wepchnięte do kieszeni spodni. "Jedzenie," powiedział Evale. "Wymagamy wartości odżywczych po tym żałośnie małym posiłku." "Evale, masz bardzo dziwne słownictwo." "Siadaj, Ehric. Postaram się obsłużyć cię przed odpoczynkiem." Assail przewrócił oczami. " ,Postaram się przygotować coś’ to słowa, których szukasz. Chyba, że chcesz odnieść się do innego ‘służenia’ tego wieczora?" Zostawiając tę dwójkę, aby zrobili cokolwiek kalorycznego o czym mówili, Assail udał się do swojego biura. Usiadł przy swoim biurku, najpierw regulując poziom kokainy, a potem uruchomił komputer, podczas gdy łączył się przez komórkę. Brat Vhredny zgłosił się odpowiedzią, "To już oficjalne. Rozmawiam z tobą więcej niż z własną matką. Ale nie ekscytuj się, nie mogę jej znieść."

256

"Z twoją ciepłą osobowością i przyjemnym usposobieniem, nie mogę pojąć tego rodzaju separacji w twoim życiu." "Nie musisz masturbować mnie komplementami." "A mówiąc o tym, Naasha jest raczej wypełnioną powietrzem małą kobietką z zamiłowaniem do pokazów i polityka nie ma dostępu do czcigodnych nieruchomości jej hellren." Poza tym, gdy chciał opuścić loch i przeprowadzić małe poszukiwania, w jednej chwili wysłała za nim nagą samicę. "Moi kuzyni są szczęśliwi, jeśli wyczerpani witają świt." "Czego dowiedziałeś się poza pieprzeniem?" "Dholor ulokował się wygodnie w rezydencji. Ma pokój i jej sympatię. Oświadczył mi, że odseparował się od Xcora i Bandy Drani i nigdy nie wróci do jego wątpliwego stada." Musiał pociągnąć nosem. "Jest coś wzbudzającego niepokój w tym samcu. Nie ufam mu." "Kiedy tam wracasz?" "Zaprosiła mnie na epickie urodziny jej hellren. Czy przyszło zaproszenie dla Ghroma?" Znowu musiał pociągnąć i potarł swoje nozdrza. "Sądzę, że zamierza to uczynić, jeśli już nie przyszło." Nastąpiło shhhh-cht i wydech, jakby brat coś zapalał. "Jeszcze nie. Ale będziemy czekać. On nie zamierza iść, ale członkowie Bractwa będą tam na pewno." "Tak jak moi kuzyni i ja." Assail zmarszczył brwi jakby coś jeszcze przyszło mu do głowy. "Wybacz odejście od tematu, ale pozwolę sobie zapytać o twoje uzbrojenie." Nastąpiła długa przerwa. A potem głos Brata, który już był niski, obniżył się całkowicie. "Co chcesz wiedzieć." "Czy potrzebujesz czegoś?" "Dlaczego." "Mam kontakty z dostawcami na czarnym rynku, które mogłyby ułatwić zakupy." "Teraz chcesz być handlarzem bronią? Czy twoje ambicje zawsze kierują cię w stronę wzniosłych zajęć?" "Nie ma nic wzniosłego w grobach, czyż nie? W każdym razie, należy rozważyć rozszerzenie oferty. Skontaktowali się ze mną w celu dalszych interesów i odmówiłem przyjęcia ich szlachetnej oferty w odniesieniu do 257

niektórych prochów i mikstur. Ale pomyślałem, że nadal może istnieć wymiana gotówki na towary, którą Ghrom pozwoliłby mi prowadzić." Śmiech Vhrednego przeszedł w głęboki warkot. "Ten co zawsze szuka korzyści. Przestaniesz z tą koką? Pociągasz w czasie tej rozmowy jak człowiek zbierający siano." "Pozostaję lojalny wobec ciebie i twojego Króla," podsumował Assail. "Skontaktuj się ze mną jak chcesz. Jeśli usłyszę coś wcześniej, albo będą miał z nią kontakt przed następnym tygodniem, natychmiast do ciebie zadzwonię." "Zrób to." Assail zakończył połączenie i – Wzdrygając się, spojrzał w dół na grzbiety swoich dłoni. Były na nich smugi jasno czerwonej krwi… i kropelki na jego białej wykrochmalonej koszuli. Wstając, poszedł do najbliższej łazienki i pstryknął światło. "Cholera…" Ciekło mu z nosa – wszędzie. Odkręcił wodę, wziął do rąk ręcznik, który wyprał i złożył poprzedniego dnia, i umieścił pod zimnym strumieniem. Potem, zanim zastosował zimny kompres i odchylił głowę, wytarł krew płynącą obficie z jego nozdrzy. Zajęło to trochę czasu, podczas którego jednocześnie stał przed lustrem i czyścił plamy ze swojej znakomitej bawełnianej koszuli. OxiClean, zadecydował. Zacząłby tym środkiem, gdyż krew zawierała białko. Potem mógłby uciec się do wybielacza zanim musiałby wyrzucić pieprzoną rzecz. Gdy krwawienie zostało zatrzymane, zabrał ze sobą ręcznik i udał się do kuchni. Po czym zachwiał się w swoich skórzanych lakierkach. W powietrzu unosił się zapach. Bogaty i pikantny, ale jednocześnie delikatny. Kombinacja egzotycznych przypraw dla jego podniebienia ze Starego Kraju krzyknęła do jego żołądka, sprawiając, że warknął. Portugalskie jedzenie. Przygotowane przez autentyczne, kochające, nieco wojownicze dłonie. Zamknął oczy. Babcia Marisol przygotowała jemu i jego kuzynom mnóstwo żywności przed swoim odejściem i tych dwóch najwyraźniej 258

korzystało z ostrożnie zapakowanych i zamrożonych w paczkach dań głównych. "Zechcesz się do nas dołączyć?" Zapytał Ehric, czekając na mikrofalówkę. "Czy będziesz tak stać z ponętnym spojrzeniem." Assail otrząsnął się. "Sądzę, że masz na myśli sformułowanie ,łypać okiem’." "Widziałeś swoją twarz?" Zapytał samiec, gdy rozległo się bing! Po otwarciu drzwiczek przyniósł ustawione jeden na drugim talerze do stołu. "Raczej mało przyjemna." "Co jest definicją sformułowania ‘łypać okiem’. I nie powinieneś tego jeść." "Dlaczego niby nie?" Zapytał Ehric, biorąc pierwszy kęs. "Ach, to jest mistrzostwo." "Rzeczywiście," zgodził się jego bliźniak. "Bezlitośnie tak." "To również nie jest słowo o które ci chodzi." Assail powstrzymał wyjaśnienia, że nie należy jeść żywności, ponieważ gdy już niczego nie będzie, tyko więź zostanie po jego Marisol – "Powinienem udać się teraz na dzienny spoczynek." "Adieu," powiedział Ehric. "Od nowa," dodał Evale. "Chodzi o ,niebawem’ mój drogi kuzynie." (anew/anon ☺) Assail udał się do pralni, po czym wrzucił zakrwawiony ręcznik do prania, zrzucił z ramion marynarkę od smokingu i zdjął koszulę." Słowa były jednak niezbędne. Gdy Assail, nagi z narzuconą na ramiona marynarką, przechodził przez kuchnię w drodze powrotnej, powiedział do nikogo w szczególności, "Postaram się zatrudnić odpowiedniego psańca. Takiego, który zna się na dbaniu o dom i wszystkich związanych z tym obowiązkach. Jestem zmęczony praniem i odkurzaniem." "Jesteś pewny, że to nie ma nic wspólnego z maleniem zapasów mrożonych potraw?" Spojrzał na Ehrica. "Sądzę, że zostaniesz wkrótce ponownie zatrudniony w podziemiach Naashy. Preferuję ciszę, nawet jeśli język

259

sprzedawcy mięsa, którym posługuje się twój brat, brzmi jak zarzynana przez rzeźnika świnia." Assail kontynuował wędrówkę po schodach i czekał aż skręci za róg i odwróci się od nich, rozmasowując ból w klatce piersiowej. Czy strata tej ludzkiej kobiety będzie kiedykolwiek lżejsza? *** Czekając, aż Mary wróci z pracy, Rankhor chodził wokół stołu w pokoju bilardowym, kij w ręku, piłki do gry na filcu, umysł… z powrotem na pustej parceli. Ta mała dziewczynka. Człowieku, los potrafi być prawdziwą suką, pomyślał. " – właśnie z nim rozmawiałem." Pochylony nad stołem Vhredny wykonywał re-rack, ustawiając wszystko do następnej gry. "Chciał wiedzieć czy potrzebujemy więcej broni." Starając się skupić, Rankhor zmarszczył brwi. "Myślałem, że Assail handluje narkotykami." "Najwidoczniej rozszerza działalność." Vhredny podniósł kawałek kredy i potarł nim czubek kija. "Co o tym myślisz?" "Nowa grupa przychodzi wkrótce na szkolenie?" "Tak." "Może to miałoby sens żeby przeprowadzić testy na jakichś modułach automatycznego ładowania?" "Też o tym myślałem." Rankhor usztywnił biodro przy stole, gdy V pochylił się i rozbił trójkąt na kawałki. Kiedy kolorowe kulki rozpierzchły się wszędzie, pokręcił głową. "Widziałeś ten pistolet wielkości słonia, który Evale miał w Brownswick?" Diamentowe oczy się uniosły. "Kurwa, tak. Musimy dopaść jeden taki, naprawdę." "Po prostu dla zasady. Pomyśl o docelowej praktyce." "Tak, moglibyśmy przywiązać mały samochód do tyłka Lassitera i kazać mu biegać wokół basenu –" "Hej," odezwał się upadły anioł z jednej z sof. "Jestem tu, dupki." 260

Rankhor rzucił okiem na faceta. "Obudziłeś się, huh." Ten czarno-blond łajdak usiadł i ziewnął, rozciągając ramiona nad głową. "Czas na rozpoczęcie mojej zmiany. Cholera! Jestem spóźniony. Muszę iść." Gdy Rankhor i V zobaczyli jak startuje pędem, obaj zaklęli. "Wiesz," mruknął Rankhor, "naprawdę trudno go nienawidzić." "Pomyśl o Punky Brewster. Wszystko można ponownie skalibrować." Vhredny krążył wokół stołu, jego masywne ciało w skórzanych spodniach i koszuli opinającej mięśnie poruszało się jak pantera. "I kurwa, nigdy nie sądziłem, że poznam ten show." V wykonał szybką robótkę i wszystkie łuzy zostały wypełnione – ale sknocił trzy uderzenia później. "Hollywood? Bracie mój, twój ruch." Rankhor starał się skupić, ale po prostu nie mógł wyrzucić Bitty ze swoich myśli. Po chwili spojrzał na zielony filc i ucieszył się, że wszystkie psańce były w kuchni albo w jadalni – i, że większość braci nie było jeszcze w domu. I, hej, zawsze był zadowolony, gdy Lassiter opuszczał pokój. "Co," powiedział V. "W pierwszej kolejności muszę zapalić." "Czy ty kiedykolwiek…" Rankhor odchrząknął. "Czy kiedykolwiek myślałeś żeby mieć dziecko, V?" "Nie. Dlaczego?" Gdy facet się zagapił, było tak jakby Rankhor zapytał go czy nie potrzebował nowego tostera. Albo czy zrobić pranie. Zmienić olej. "Nigdy nie zastanawiałeś się jakby to było być ojcem?" "Nie." "Nigdy?" "Nie." Vhredny wzruszył ramionami. "Nie bardzo wiem dlaczego o to pytasz." "Zjawiły się już dzieci, wiesz, w tym domu." "No i?" "W ogóle cię to nie rusza?" Podczas, gdy V pokręcił głową, Rankhor zmarszczył brwi. "A co z dr Jane? Chce ich?"

261

"Okay, po pierwsze, ona nie może mieć żadnego. A po drugie, nigdy mi o tym nie wspominała. Kiedykolwiek. Jest poślubiona swojej pracy – do diabła, jej pomysł na romantyczny urodzinowy prezent to nowy autoklaw. I to w niej, kurwa, kocham." "A gdyby zmieniła zdanie?" "Nie zmieni." "Skąd możesz to wiedzieć?" Gdy V zamrugał kilka razy, Rankhor machnął ręką. "Przepraszam. Nie moja, kurwa, sprawa." "Czy to dlatego, że masz problem z twoją Mary? I nie pogrywaj ze mną. To oczywiste – chce dzieci?" "Nie. Nic z tych rzeczy." Rankhor potarł końcówkę kija kciukiem, przenosząc jasnoniebieską kredę na opuszek palca. "Po prostu zastanawiałem się. No, wiesz, hipotetycznie. O innych ludziach." "Posłuchaj, nie chcę tego lekceważyć, ale daj spokój – mam okropne relacje z moją matką i sadystę za ojca. Sprawy matki i ojca miały dla mnie zawsze złe konotacje. Poza tym, byłem pielęgnowany piłą – czyż to nie jest jasne samo przez się?" "Tak jak powiedziałem, przepraszam, że poruszyłem ten temat." "Zagrasz teraz?" Rankhor przeniósł dwój ciężar pomiędzy skopajdupami. "Właściwie miałem cię zapytać o inną rzecz."

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

262

TRZYDZIEŚCI CZTERY Ostatnią rzeczą, jaką Mary zrobiła zanim wyszła na dzień było udanie się do biura i sprawdzenie Facebooka na swoim komputerze. Jak gdyby sprawdzenie na czymś innym niż jej telefon, dało inny wynik. "Dobra, zróbmy to," wymamrotała gdy się logowała. Kiedy urządzenie ożyło, na wierzchu była strona z zamkniętą grupą dla wampirów, bo była to ostatnia rzecz, którą wcześniej oglądała, kiedy czekała na Rankhora w godzinach wieczornych. Odświeżyła i oczekiwała na połączenie z Internetem, aby zobaczyć, czy są jakiekolwiek nowe wiadomości. Odchyliła głowę do tyłu i patrzyła w sufit. Bitty poruszała się w swoim pokoju na poddaszu, a Mary walczyła z ochotą by tam pójść i spróbować z nią porozmawiać. Ale nie, nadszedł czas, aby wrócić do domu, a dziewczynka była zmęczona. Co więcej Mary miała niemal przesądną myśl, że chociaż raz rozstały się stosunkowo optymistycznie: Bitty była gotowa na lody jutro o zmroku, a Mary uczepiła się tego jednego przelotnego uśmiechu, jakby to była ostatnia deska ratunku. "W porządku, co tu mamy", wyszeptała, koncentrując się na ekranie. Nop. Nic. W grupie było chyba tylko pięćset osób, samców i samic, w większości samic – zobaczyła kilka nowych postów, dotyczących tradycyjnych tematów, które nawet dla ludzkiego oka wydawałyby się całkowicie normalne. Nikt nie odpowiedział na jej zapytanie o wuja Bitty. Była rozczarowana, ale to było trochę szalone. Logiczna część niej wiedziała, że nikt tam nie czekał na dziewczynkę, ale słysząc jak Bitty mówi z taką desperacją o hipotetycznym krewnym? To sprawiało, że chciała, by dokonał się cud. Wyłączając wszystko, zabrała torebkę, kurtkę i wyszła, zatrzymując się u podstawy schodów na poddasze. "Dobrego dnia, Bitty." Jakieś dwadzieścia minut później wolnym tempem jechała w górę wzgórza okrytego zwidhem, bo nie chciała zjechać z pasa lub walnąć-

263

"Cholera!" Uderzając w hamulce, szarpnęła kierownicą w prawo, kiedy Hummer Khilla niemal jej nie staranował. SUV zatrzymał się z poślizgiem, a wszyscy wojownicy wyskoczyli i rzucili się ku niej jakby Volvo płonęło. "Mary!" "Maaaaary!" Butch otworzył jej drzwi. "Mary! Kurwa mać!" Musiała się uśmiechnąć na widok wyrazu twarzy policjanta. I Blaya. Johna Matthew. I Khilla. Unosząc ręce w górę, powiedziała: "Wszystko w porządku, jestem cała, wszystko w porządku. Naprawdę." "Dzwonię po dr Jane-" "Butch. Poważnie." Rozpięła pas i zepchnęła Bostończyka z drogi. "Widzisz? A poduszka powietrzna nawet nie wystrzeliła. Choć dostaję trochę świra ze względu na te wszystkie bliskie spotkania. Prawie uderzyłam w reduktora innej nocy." To sprawiło, że wszyscy czterej się zamknęli. A potem po prostu stali, patrząc na nią, jakby mieli synchronicznie wymiotować. "Chłopcy, nawet mnie nie drasnęliście. Wszystko w porządku." Skinęła na polną drogę obok. "Nawet nie wiedziałam, że tam jest – skąd wracacie?" "Znikąd". Butch wziął ją za łokieć i starał się jej pomóc usiąść po stronie pasażera. "Ja poprowadzę przez resztę drogi" "Nie" Zaparła się piętami i wbiła w niego wzrok. "Butch. Ze mną nic złego się nie dzieje. Chcę abyście wszyscy czterej wzięli głęboki oddech, a może i umieścili głowy między kolanami, żebyście nie zasłabli. Takie rzeczy się zdarzają, ale oboje zareagowaliśmy na czas, więc jedźmy dalej - albo zadzwonię do Fritza i wszyscy będziecie mieć sypialnie pomalowane na różowo. Zaraz po tym jak postawi potpourri (np. zapachowe mieszanki w miseczkach – chyba o to tutaj chodzi) na waszych biurkach i powiesi obrazy Elsy i Anny na ścianach". "Ona zna się na interesach" powiedział Blay z niemałym szacunkiem.

264

"Cholera, tak," mruknął Khill. "Człowieku, nic dziwnego, że została pokryta przez Rankhora. Kiedy on wychodzi z szeregu, tylko bat jest w stanie sprowadzić go z powrotem, prawda?" Po prostu martwimy się, zamigał John Matthew. Ale tak naprawdę nie chcemy poinformować twojego męża, że cię zraniliśmy. To wszystko. Podeszła i przytuliła Johna. "Wiem. I przepraszam, jeśli zachowuję się trochę jak suka. To były długie dni. Dajcie spokój, chodźmy coś zjeść." Wracając za kierownicę kombi, zaczęła wolno wspinać się na wzgórze, jadąc tak samo wolno jak poprzednio. Hummer trzymał się sześć długości samochodu za nią. Była bardzo świadoma wojowników obserwujących jej każdy ruch. Ponieważ cała czwórka siedziała przyciśnięta do przedniej szyby SUVa, skupiona jak kilka kwok martwiących się o pisklęta. Na pewno wypełniali jej wsteczne lusterko miłością. Co nigdy nie było złe. Po wszystkim zatrzymała się naprzeciwko rezydencji i zajęła swoje zwykłe miejsce na parkingu - obok Porsche Mannego - oni obok nowego czegoś-tam V, czymkolwiek to było - wysiadła ze swoją torbą i była gotowa odeprzeć wszelkie sugestie w orzechowej galerii. Wszyscy czterej szli za nią w szyku. Rozkładając ręce, powiedziała spokojnie i rozsądnie, "Nie mogę umrzeć, pamiętacie? Również w przypadku, gdybyście nie zauważyli, jestem tu, mówię i nawet się uśmiechem. Widzicie?" Wskazała na woje usta. "Więc co powiecie na Ostatni Posiłek, zanim wszyscy zemdlejecie?" Usłyszała chór dobra, niech będzie a następnie John Matthew objął ją, uścisnął i każdy wszedł do przedsionka. Fritz otworzył dla nich drzwi. "Pozdrawiam! Jak minął dzień?" Kiedy Lokaj ukłonił się, a wszyscy wchodzili, Mary musiała się zatrzymać. Wchodziła do foyer, ile razy w ciągu - sama nie wiedziała od kiedy tu była, ale od tak dawna, że zdążyła się już przyjrzeć sufitowi na wysokości trzeciego piętra z majestatycznymi muralami wojowników na ich koniach bojowych... lub zatrzymać, by podziwiać malachitowo marmurowe kolumny z ich kwiecistymi ozdobnymi... albo posłuchać przez chwilę rozmów, kiedy mieszkańcy domu zbierali się w sali jadalnej. 265

Wszystko to wydawało się przesadnie luksusowe i krzykliwe, i w sumie wspaniałe, od Z i Belli schodzących wielkimi schodami z Nallą do Ghroma i Georga spacerujących po mozaikowej podłodze razem z Thorem oraz Johna Mattchew i Xhex wtulonych w siebie. Zmierzając na Ostatni Posiłek, pomyślała o tym, co Rankhor powiedział Bitty o tych wspaniałych ludziach, celowo śmiesznie nabazgrał karykatury prawdziwego błogosławieństwa, jakie miała ta rodzina. Potem zobaczyła, Rankhora i Bitty pochylonych nad silnikiem jego samochodu, jak poświęcał czas, aby wyjaśnić jej wiele rzeczy, bez nawet jednej wzmianki, że to-tylko-dla-chłopców. Był niesamowity z dziewczynką"Mary moja" podszedł i szepnął jej do ucha. Kiedy podskoczyła i odwróciła się, nie zastanawiała się nawet sekundy. Założyła mu ręce na szyję, pociągnęła w dół... ...i pocałowała wyrażając w tym pocałunku wieczną miłość. *** Ok, tak, WOWOWOWOWOWOWOW. Kiedy Mary wycałowywała drogę do niego, umysł Rankhora wyłączył się w najlepszym możliwym znaczeniu - zwłaszcza, gdy chwycił i przyciągnął jej ciało blisko swojego, owijając swoim ciężarem. Usta jego shellan były miękkie i ciepłe, a jej język ślizgał się sunąć do jego, piersi, mimo że maiła na sobie płaszcz, wydawały się nagie. "Chodźmy na górę," powiedziała w jego usta. Wznowił całowanie, podczas gdy spojrzał na schody. Yeah, tak strome, z tak dużą ilością stopni, a ich sypialnia? Cholera, to było jak pięćset mil. Może nawet bardziej jak pięć tysięcy. "C'mere" jęknął. Skończył odchylając ją do tyłu, ze zdesperowanymi rękami, chcącymi dostać się pod jej ubrania, ale nie mógł ryzykować tego rodzaju kontaktu. Jej goła skóra? Sprawi, że będzie skłonny wziąć ją tu, na mozaikowej podłodze. Tuż przy kuchni znajdowała się spiżarnia i była tak luksusowa i wygodna jak pralnia, z tragicznym brakiem pralki lub suszarki, na której 266

możnaby umieścić samicę, w której byłeś zakochany i mieć ją na wysokości bioder z szeroko rozłożonymi udami. Były jednak dwie dobre rzeczy: jedna to zamek od wewnątrz, jakby Hardhy wiedział jaki inny rodzaj przyprawy może dostać się pomiędzy puszki brzoskwiń i słoiki ogórków; a druga, to była tam płytka lada jakieś półtora metra nad podłogą, głęboka gdzieś na osiemdziesiąt centymetrów, biegnąca dookoła pomieszczenia. Pozornie, miała za zadanie pomieścić szuflady, które były pod półkami. W tym momencie? To była najbliższa rzecz jaką Rankhor mógł dostać. "O Boże, potrzebuję cię" powiedziała Mary, kiedy zatrzasnął drzwi, przesunął zasuwę i uniósł ją z podłogi. Gdy złapała za brzeg jego koszulki i pociągnęła mu nad głową, zahaczyła o jego nos, prawie obcinając mu nozdrza. Ale po tym jak rzucił kurwa? Ona trzęsącymi się dłoniami szarpała zamek jego skór. "Potrzebuję cię w sobie, pospiesz się, potrzebuję cię." "O, kurwa, Mary, masz mnie-" Jej dłoń dotknęła jego fiuta, aż wygiął się w tył i krzyknął coś. Jej imię? Coś o Pani Kronik? Przekleństwo? Kogo to kurwa obchodziło. "Pozwól, że-" Następną rzeczą, jaką poczuł to ona zeskakująca z półki na jego biodra i popychająca go w tył, dopóki nie uderzył po przeciwnej stronie w twarde puszki zupy, które odbiły się i potoczyły po podłodze, jakby obawiały się o swoje życie. "Maaaaaaaaaaaaaaaaary-" Jej usta ssały jego podniecenie w głębokim, ciepłym i mokrym chwycie, a to ssanie było nieziemsko erotyczne, co było jeszcze gorętsze? Poczucie, że była tak cholernie zdesperowana, że nie mogła się doczekać, aby zdjął swoje i jej spodnie. Była tak cholernie głodna i chciwa, by go mieć, że nie chciała tracić czasu. Musiała go mieć. Związany mężczyzna wewnątrz Rankhora zawył z satysfakcją, a bestia urosła w dobry sposób pod jego skórą, i och, tak, miał orgazm. Boże, on kurwa miał orgazm. Kiedy Mary ssała go, dopóki nie skończył, a następnie usiadła i oblizała wargi, czuł jakby jakaś część jego wróciła, część,

267

której nie było już od jakiegoś czasu - ale tak naprawdę nie był świadomy jej braku. Wciąż go pragnęła. Wciąż go potrzebowała. I było coś w tym połączeniu, co wypełniało go w taki sposób, jakby został wcześniej tego pozbawiony. Nadszedł czas aby się zrewanżować. Z rykiem, rzucił się na nią, kładąc ją na podłodze, całując i degustując, gdy zerwał jej spodnie, zsunął skóry do połowy uda, przewrócił się na plecy i posadził okrakiem na sobie. Mary usiadła ciężko na jego fiucie i oboje krzyknęli. Potem pochyliła się i oparła dłonie obok jego głowy i zaczęła go ujeżdżać. Jego erekcja wchodziła i wychodziła z jej płci, a ich ciała uderzały o siebie. Oczy Rankhora były w niej utkwione, a ona patrzyła na niego z kombinacją determinacji i całkowitego uwielbienia. Nadal miała na sobie płaszcz. Który trzepotał wokół niej, i choć kochał patrzeć na jej piersi, szyję, brzuch, jej płeć, był zbyt zapętlony, by skoordynować ręce z myślami. To było kurwa po prostu niesamowite, być tak pożądanym. W ten sposób ujeżdżanym. W ten sposób branym. Doszli w tym samym czasie, ich biodra poruszały się, aż jakoś skończyli przewracając się i on był na wierzchu. Dzięki kurwa za ten płaszcz i amortyzację jaką dawał, jak się okazało. Chwytając ją za kostkę, założył jej nogę na swoje ramię i wszedł głęboko. Poruszając swoimi biodrami uderzał ją i przesuwał po gołej podłodze spiżarni, dopóki nie dotarli do kąta. Z pomrukiem, wygiął się w łuk, chwycił krawędź blatu, mając teraz jeszcze większe możliwości. A seks po prostu trwał. I trwał. I trwał...

Tłumaczenie: Fiolka2708

268

TRZYDZIEŚCI PIĘĆ Gdy świt zamajaczył na wschodzie i brzoskwiniowe światło, rzucane przez nieubłaganą kulę ognia na niebie, zebrało się na linii horyzontu, Zypher stał przy wypalonym wraku samochodu w jednym z zaułków Caldwell. Wokół niego zgromadziła się Banda Drani, byli podenerwowani, a ich ciała były spięte, broń w olstrach, a ręce gotowe do akcji. Odezwał się Balthazar. "To były jego ostatnie współrzędne." "Tak", pomyślał Zypher, wszyscy o tym wiedzieli. Rzeczywiście, zaczęli tu o zmroku poprzedniego wieczora, a potem Xcor nie wrócił do ich nowej siedziby – która teraz musiała zostać porzucona. Najwyraźniej ich lider został poważnie ranny w walce, tu albo w jakimś innym miejscu, a oni mogli tylko przypuszczać, że on i jego telefon zostali pojmani przez Korporację Reduktorów albo Bractwo Czarnego Sztyletu. Ale, była również możliwość, że został ranny i przeczołgał się w jakieś dyskretne bezpieczne miejsce, aby przeczekać jakiś czas, tylko po to by umrzeć z przyczyn naturalnych lub na skutek ekspozycji na słońce, a jego telefon upiekł się razem z nim albo został ukradziony z martwej ręki – ale znając wrogów, których mieli, nierozsądnym było polegać na takim założeniu. Lepszym założeniem było pojmanie. Tortury. I możliwość wymiany informacji. "Nie chciałby pomnika," wypalił Zypher. "Aye," zgodził się ktoś inny. "I musiał przejść do Zanikhu nieźle wpieniony." Rozległy się burczące śmiechy – ale Zypher zastanawiał się czy ich przywódca, albo którykolwiek z nich, uzyskałby dostęp do tej niebiańskiej świątyni. Za ich czyny z pewnością zostaliby odprawieni. A wtedy? Zostaliby wysłani do Piekła czy na plac zabaw Omegi po wieczność? Tak czy inaczej, gdy stali tak w koło, postanowił, że alejka to właściwe miejsce na to żałobne spotkanie, a resztki starego samochodu były dobrym odpowiednikiem nagrobka, gdyż brak szczegółów był właściwym

269

podsumowaniem życia Xcora. Poza tym, pomimo, że Zypher walczył z samcem przeciwko reduktorom przez wieki, nie mógł powiedzieć, że tak naprawdę znał kolegę wojownika. Cóż… to nie końca prawda. Dobrze orientował się w jego okrucieństwie i kalkulacjach, zarówno w obozie wojskowym i później, kiedy przemieszczali się między tymczasowymi miejscami zamieszkania, albo jeszcze później, gdy osiedlili się w ufortyfikowanym zamku w Starym Kraju. I była w tym wszystkim jedna prywatna chwila, gdy Xcor pchnął Dholora nożem – i sam się za to ukarał. "Co teraz robimy?" Zapytał Balthazar. Po chwili ciszy, Zypher zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na niego. Żałował, że nie mają ciała. Wtedy kierunek byłby wyraźniejszy. Jednak w tym momencie, nawet posiadając wszystkie poszlaki wskazujące tylko jedno, przejęcie władzy nad grupą byłoby niesubordynacją. Ale nie było nic innego do zrobienia. Zypher przeczyścił twarz dłonią w rękawicy. "Musimy założyć, że nasza kryjówka jest spalona, albo wkrótce będzie. Musimy również zniszczyć wszystkie komórki. A potem poczekamy jakiś czas – zanim wrócimy do Starego Kraju. Tam jest życie dużo bardziej wartościowe od tego." Zamek wciąż stał i posiadali do niego tytuł. Ale pieniądze. Potrzebowali pieniędzy. Cholera. "Co jeśli spróbuje się z nami skontaktować?" Zapytał Balthazar. "Jeżeli pozbędziemy się naszych telefonów, jak nas znajdzie?" "Jeżeli mimo wszystko przeżył, znajdzie nas." Przechylając się, Zypher rzucił okiem pomiędzy dwa budynki. Blask świtu narastał, i jeśli będą zbyt długo czekać, podzielą los wraku samochodu. Jak, być może, Xcor. "Wracajmy –" Zmarszczył brwi. "Nie. Nie powinniśmy tam wracać." Nie umieściłby ich, jak w zasadce przygotowanej przez Bractwo, w wiejskim domku nawet w świetle dnia – i nie dlatego, że ci mężczyźni byli lekkomyślni, ale dlatego, że byli zabójczy. A jeżeli to zabójcy dorwali Xcora? Wtedy atak był nawet bardziej prawdopodobny.

270

Rozglądając się, skupił uwagę na pobliskich drzwiach. Budynek był opuszczony, okna były zabite deskami, a na czerwonych cegłach widniał znak Wstęp Wzbroniony. Zypher podszedł i uderzył ramieniem w drzwi. Gdy metalowy panel odskoczył zamek rozpadł się na kawałki, zaśmiecając podłogę ciemnego wnętrza. Powietrze, które go powitało było zimne, mokre i pachniało rozmaitymi szczepami pleśni i grzybów. Ale otaczająca go przytłaczająca ciemność była dobrą wiadomością. Nie mieli jedzenia. Tylko broń i amunicję na plecach. I w najlepszym wypadku było to niepewne schronienie. Było jak za starych dobrych czasów. Bezpieczne na raczej dłuższą i zauważalną nieobecność. Gdy jego koledzy dranie weszli jeden po drugim i znaleźli miejsca na poprzewracanych skrzynkach i kawałkach blatów kuchennych zasłanych plastikowymi pojemnikami, szczury pryskały z drogi, piszcząc swoje przekleństwa. "Po zmroku powinniśmy wrócić na farmę, spakować się i obrać kierunek." Zypher wybrał część podłogi przy drzwiach, klinując się między półkami dającymi dobre oparcie dla jego broni automatycznej gotowej do użycia. W jego długiej historii żołnierza wiele było takich dni jak ten, gdy jego ciało potrzebowało snu, a on czuwał z jednym uchem i okiem otwartym. A wcześniej, jako uczeń Khrwiopija, bał się o własne życie, gdy jako praktykanci byli zmuszani do odpoczynku w zawalonym obozie do zmroku. W porównaniu do tego, co on i cała reszta przeszli, to były wakacje. Zamykając powieki, zaczął się zastanawiać jak zginął Xcor. I gdzie skończyła jego utrapiona dusza. Niektóre pytania musiały pozostać bez odpowiedzi… i to było dziwne, gdy odkrył, że z całą pewnością brakuje mu ich przywódcy – choć trudno było to przyznać. Xcor był przerażający w czasach Khrwiopija; teraz jego nieobecność była jak utrata kończyny albo innego kluczowego narządu. Jednak przyzwyczajenia umierają trudniej niż śmiertelnicy.

271

I ta monotonia, przywiązana do całych wieków okrucieństwa, była ledwie rekomendacją dla duszy samca.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

272

TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ "Tak, oczywiście. Dostarczę wiadomość kupującym przed końcem przyszłego tygodnia. Tak, oglądanie jest zaplanowane na czwartek o ósmej. Czy wciąż to Państwu odpowiada? Bardzo dobrze. Cała przyjemność po mojej stronie. Do widzenia." Jo odłożyła słuchawkę, zanotowała notatkę w aktach klienta, a następnie sprawdziła swoją komórkę. Prawdopodobnie nie przeczytałaby smsa. Ale cholerstwo było od Billa: Nieźle mnie wkręciłaś, ale nie na długo. Trzeba było spróbować z kimś, kto nie ma żadnego doświadczenia w poszukiwaniach. Co do…? Kiedy jej poczucie, że byli obserwowani stało się zbyt przytłaczające, aby mogła je ignorować, wyszli ze szkoły kierując się z powrotem do jego samochodu ale byli w dobrych stosunkach. Plan był taki, że spotkają się na lunchu i ponownie udadzą się na kampus szkoły. Odpisała mu. O czym ty mówisz? Wrzuciła telefon do szuflady i próbowała udawać zajętą, kiedy agenci nieruchomości chodzili w tę i z powrotem przed jej biurkiem, nie zwracając na nią uwagi. Co było dobre. Gdy zatrzymywali się, by z nią porozmawiać, to zwykle dlatego, że mieli problem z mikrofalówką w pokoju socjalnym, mieli problem z komputerem, z którym nie mogła im pomóc, albo wyładowywali swoją frustrację związaną ze zmniejszającym się rynkiem. Tymczasem Bryant był nieobecny przez cały ranek, ale był zajęty swoim telefonem. Wysłał jej piętnaście smsów, z czego tylko połowa była związana z biurem. Pozostałe dziwnie dotyczyły ich: Chciał wiedzieć, dlaczego wyszła o siódmej ostatniej nocy. Kiedy mu odpowiedziała, że powiedział jej, że jest wolna, zapytał dokąd poszła. Kiedy mu odpisała, że prosto do domu... Odpowiedział: Czy jesteś tego pewna? Co było dziwaczneW szufladzie zawibrował jej telefon, więc ją otworzyła. Odebrała połączenie: "O czym ty mówisz?"

273

Bill roześmiał się. "Nie mówiłaś mi kim są twoi rodzice. Recepcjonistka, dupa, nie recepcjonistka." "Przepraszam?" "Jesteś dzieckiem Phillie i Chance Earlych. Ich jedyną córką przepraszam - spadkobierczynią." Zamknęła oczy i zassała przekleństwo. "A co to ma do rzeczy?" "Słuchaj, jeśli próbujesz dostać swój mały Blair Witch Project, będziesz musiała znaleźć kogoś innego, aby był twoim bzdurnym artystą, ok? Nie mam na to czasu." Jo przełożyła telefon do drugiego ucha, jakby to miało zmienić sens rozmowy. "Nie rozumiem-" "Zapytałem cię ostatniej nocy, czy twój kumpel Dougie, ma środki, aby upozorować to wszystko, jak na przykład zdeptana trawa. Powiedziałaś nie ale wygodnie pominęłaś fakt, że ty masz. Dzięki swoim pieniądzom, mogłaś zrobić bzdurny materiał na YouTube, zapłacić ludziom za zdeptanie środka kampusu, a następnie, wow, hej, trafiasz na reportera CCJ, mając nadzieję, że jest na tyle głupi, aby kupić to wszystko i dać ci trochę lokalnego rozgłosu. Następnie kawałek zostanie podniesiony przez HuffPost i BuzzFeed - i podpiszą umowę o realizację filmu ‘wampiry’ Caldwell. Jakie to perfekcyjne." "To nie jest wcale to-" "Nie dzwoń więcej do mnie-" "Jestem adoptowana, okay? Nie widziałam tych ludzi, których nazywasz moimi rodzicami od co najmniej roku. I nie utożsamiam się z nimi, tak jak oni mnie nie wspierają, a jeśli chcesz żebym pokazała ci dowód, jak mało mam na swoim koncie bankowym, w porządku - będę szczęśliwa, pokazując ci moje żałosne miesięczne wyciągi. Spytałam, co myślisz o tym filmie w internecie, ponieważ staram się to sama zrozumieć. Zapewniam cię jednak, że żaden z filmów o Brownswick nie jest wynikiem mojego pisania. Więc co powiesz o zrobieniu czegoś więcej niż pobieżnym sprawdzeniu mnie, zanim wyciągniesz wnioski i skoczysz mi do gardła. Dzięki. Pa." Omal nie rzuciła telefonu z powrotem do szuflady, ale się rozmyśliła, bo, hej, ludzie, jeśli ktoś się martwił zapłatą czynszu, naprawdę nie powinien stawać w sytuacji konieczności zakupu komórki-

274

Gdy zadzwonił telefon w biurze posłusznie go chwyciła i ucieszyła się na tą odmianę. A gdy zakończyła konwersację z kupującym o stanie jakichś alarmów przeciwpożarowych w bliźniaku po drugiej stronie miasta, równolegle przetwarzała wszystko w głowie. Po pierwsze to było szalone, żeby marnować więcej czasu i wysiłku próbując dotrzeć do sedna tych filmów. A po drugie, miała bardzo silne podejrzenie, że powodem dla którego jej mózg dążył ku tym bzdurom, była skądinąd nuda w jej życiu. Który to problem, należy rozwiązać nie poprzez rozpraszanie, lecz poprzez wzięcie się w garść i określenie, co do cholery chciała ze sobą zrobić. Tak, już podjęła decyzję, że istnienie ludzi, którzy ją adoptowali było dla niej wielkim niczym. Więc wha-hej, już ograniczyła swoją przyszłość o jedną opcjęGdy wewnątrz biurka znowu zaczęła pobrzmiewać wibracja, wyjęła telefon z pomiędzy spinaczy i nieużywanych ołówków. To był Bill. Pomyślała, że poczeka, aż przełączy się na pocztę głosową, ale wiedziała, że to dziecinne. Odebrała połączenie: "Mogę tylko przypuszczać, że masz zamiar teraz przeprosić. Albo zbadałeś moją zdolność kredytową?" Facet odchrząknął. "Przepraszam. Wydaje się, jeśli wolno mi powiedzieć, że wyciągnąłem pewne wnioski, które były nieuzasadnione." Jo obróciła się na krześle, więc była skierowana w stronę logo firmy umieszczonego na ścianie. Biorąc głęboki oddech, mruknęła: "Wiesz, to nie pomaga, jeśli próbujesz ustawić siebie jako reportera śledczego par excellence, a nie sięgasz trochę głębiej niż tylko do powierzchownych informacji na czyjś temat." "Pomyślałem, że... no, mniejsza z tym, co myślę." Nastąpiła przerwa. "Czy nadal chcesz się spotkać za godzinę?" Jo spojrzała na zegarek. Wystarczy dać sobie trochę czasu. Wóz albo przewóz, powiedziała sobie. Ryba lub przynęta. Jeśli ruszy z planem? Będzie musiała dalej ssać ze szczurzej dziury, co nie przybliżało jej tyłka do prawdziwej pracy"Jo?"

275

Kiedy głęboki głos wypowiedział jej imię, podskoczyła i z powrotem się obróciła. Bryant stał oparty o biurko. "Jo?" Bill zapytał przez telefon. Kiedy spojrzała na przystojną twarz swojego szefa, załapała dlaczego szuka wymówek i wciąż jest w tej pracy bez perspektyw. I rzeczywiście, to ciacho nie zaprowadzi jej dalej. "Tak, będę tam," powiedziała Billowi, po czym odłożyła słuchawkę. "Hej, wcześnie wróciłeś." "Kto to był? Twój chłopak?" Bryant uśmiechnął się i zmrużył oczy. "Nie mówiłaś mi że się z kimś spotykasz." "To dlatego, że się nie spotykam. Dostałeś wykaz? Mogę zacząć od M.L.S.-ów - ach, dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób?" W ręku Bryanta zadzwonił telefon, jak również na jej biurku i zanim zdążył odpowiedzieć, odebrała połączenie wygłaszając powitaną formułkę. Zanim Brynat odebrał w jego telefonie wybrzmiały dwa dzwonki - ale bez względu na rozproszenie przez Jo uniósł telefon do ucha i wycedził "cześć", zaczął się śmiać, a potem odszedł. Tak, to był odpowiedni czas na odpalenie starego CV. *** "Zatrzymaj resztę, brudny zwierzaku..." Kiedy Rankhor wypowiedział kwestię, pocałował Mary w czoło i rozkoszował się ich błogim stanem całkowitego odprężenia. W zamian za to, ona przybliżyła się do jego nagiej piersi i ziewnęła mocno. "Iiiiiiiiiiii jest tam facet od pizzy." Rankhor zaśmiał się i włożył do buzi kolejny winogronowy lizak Tootsie. "Wiesz, kocham ten idiotyczny posąg, o który wszyscy się obijają w przedniej części domu." Sami w domu. W łóżku. Ze swoją shellan, z pełnym brzuchem i poczuciem pewności, że Mary zgodziła się, żeby on wybrał dwa kolejne filmy dla nich. Co powie na Szklaną pułapkę i Witaj Święty Mikołaju? Ostatni opowiadał o świętach człowieków, prawda?

276

I ludzie, jeśli to nie było niebo zawinięte w puszysty biały obłok, to nie wiedział, co nim było. Jego ciało było tak wyluzowane, jakby unosił się w powietrzu, a żaden z tych filmowych hitów, które wybrał nie wymagały dwunastu chusteczek, ani biegłości w językach obcych. Noc filmowa dla nich mogła być czymś. Mary lubiła ważne rzeczy. Lubiła popkulturę. Tej pary nie da się jednak pogodzić. Ale hej, w małżeństwie trzeba było iść na kompromis. Tak to cholera działało. "Co dalej oglądamy?" Mruknęła. "Bruce'a Willisa i Chevy Chase'a. Możesz zgadnąć w czym grali w roli głównej." Oparła głowę na jego piersi. "Specjalnie dla mnie wybrałeś świąteczny temat?" "Yup. Chcesz mnie pocałować za to że jestem taki miły?" Kiedy odchyliła się, wziął jej twarz w dłonie i pocałował głęboko. Gdy się rozdzielili, skupił się na jej ustach, czując stare znajome palenie w miejscu najbardziej liczącym się dla mężczyzny. "Pozwól, że tylko powiem, jak bardzo nie mogę się doczekać naszego prysznica przed Pierwszym Posiłkiem" "Naprawdę?" Kiedy uśmiechnęła się powoli, to jej uśmiech podsycał ogień jeszcze bardziej. "Mmmm..." "Gdybyś był kimkolwiek innym," wymamrotała, "to zastanawiałabym się jak to możliwe, że znów jesteś gotowy - a nie w przyszłym miesiącu." "Och, dla ciebie będę gotowy. Zawsze." Tylko, że wtedy coś się w niej zmieniło. Zauważył chwilę, kiedy to się stało, choć miałby trudności, by opisać dokładnie skąd to wiedział. "Co się stało?" Wyszeptał. "Myślisz o Bitty?" Zanim zdążyła odpowiedzieć, zapauzował film, jak na ironię w chwili, kiedy Kevin pokropił się na twarzy płynem po goleniu ojca i wrzasnął na całe gardło. Macaulay Culkin i dziesięcioletni chłopiec wrzeszczący na nich z płaskiego ekranu na przeciwległej ścianie. Rankhor odgarnął włosy Mary z twarzy. "Mów do mnie", powiedział. 277

Opadła na plecy. "Nie chcę niszczyć tego wszystkiego moimi ciężkimi przemyśleniami." "Czemu miałabyś coś zniszczyć?" "Daj spokój, Rankhor... czuję, że wreszcie wszytko między nami naprawiliśmy, ale ja właśnie ... to wszystko ponownie podkręcam." Skrzywił się i odwrócił na bok, opierając głowę na dłoni. "Dlaczego mówienie o Bitty miałoby cokolwiek zepsuć między nami?" Kiedy mu nie odpowiedziała, narysował okręg na jej nagim ramieniu. "Mary?" W końcu spojrzała na niego, a w oczach miała łzy. "Muszę ci coś powiedzieć." "Cokolwiek." Cholera, po ostatnich – która to była godzina? Około południa? - ośmiu godzinach z nią, czuł się niezwyciężony. "Nie martwię się." "Ta twoja rana postrzałowa..." Pociągnęła nosem i wydawała się zdeterminowana. "Kiedy wróciłeś, po tym jak bestia była na zewnątrz, a ty leżałeś na ziemi..." Położyła dłonie na swojej twarzy i patrzyła w sufit, jakby była z powrotem tam w środku tamyych wydarzeń. Jego pierwszym odruchem było powiedzieć jej, żeby przestała, chciał zepchnąć te wspomnienia na dalszy plan, nigdy nie wracać do tego momentu. Ale ona nie tchórzyła w sprawie swoich emocji. Nigdy. "Walczyłam, aby cię tutaj utrzymać." Spojrzała na niego. "Ja... błagałam Jane i Mannego by coś zrobili, cokolwiek żeby ci pomóc." "Oczywiście, wiem o tym. Cierpiałem - to znaczy, umowa czy nie umowa, z drugiej strony, to dla mnie nie była zabawa, zapewniam cię." "Tak." Odwróciła wzrok. "Nie chciałam, abyś cierpiał." Gdy Mary zamilkła, wziął jej rękę i pocałował. "Dlaczego sądzisz, że próba uratowania mojego życia może być czymś złym? Nie jestem żadnym terapeutą, ale widzę wyraźne sygnały, że próbujesz za coś przeprosić. Co jest bzdurą. Zarówno na medycznym jak i praktycznym poziomie-" "NiechciałamopuszczaćBitty". "Przepraszam, co powiedziałaś? Nie zrozumiałem." Mary usiadła, owijając kołdrę wokół nagich piersi. "Mogłabym po prostu spotkać się z tobą po drugiej stronie... ale gdy przyszło co do czego, tak się wystraszyłam, że nie mogłam oddychać, a ty... umierałeś... ale też nie 278

chciałam opuszczać Bitty. Chciałam, żebyś tu został, żebym ja nadal mogła jej pomagać. Tak mi przykro, Rankhor, tak mi przykro." Rankhor zamrugał kilka razy. "Czy dobrze załapałem? Ty mnie przepraszasz, bo nie chciałaś opuścić osieroconej dziewczynki, która właśnie widziała jak umiera jej matka i będzie musiała radzić sobie z tym wszystkim sama? Naprawdę?" "Czuję się, jakbym... zdradziła cię w jakiś sposób. To znaczy, ta umowa, że spotkamy się po drugiej stronie, dotyczy tylko naszego przeznaczenia. My razem. Tylko nas dwoje. Ale kiedy przyszło co do czego, walczyłam, ale nie dla nas. Nie całkiem. Ponieważ wiedziałam, że cię zobaczę. Walczyłam... dla kogoś innego. A to po prostu sprawia, że się bardzo źle z tym czuję." Rankhor usiadł, również owinął kołdrę wokół swoich kolan. I wtedy... "Mary, jeśli to pomoże ci w jakikolwiek sposób, nie chciałem zostawiać moich Braci. Byłem zaniepokojony przede wszystkim tym co się stanie z nami, ale to nie była jedyna rzecz w mojej głowie. U mnie też były inne osoby." Uśmiechnął się i potarł szczękę. "Nawet jeśli jedna z tych osób walnęła mnie - dwa razy zaraz po tym, jak wstałem z łóżka. Rozumiem o co ci chodzi, ale wiesz jak ja to widzę? Nie oczekuję, że całe twoje życie będzie się kręciło wokół mnie. Szanuję twoją pracę i kocham cię za to wszystko, co robisz w Azylu. Czułaś, w tamtej chwili, że są niedokończone sprawy, którymi trzeba było się zająć. To jest coś, co w pełni szanuję". Skrzywił się. "No, tak długo, jak faktycznie miałaś zamiar się tam ze mną spotkać, gdybym nie wrócił-" "O Boże, tak!" Wyciągnęła rękę i pociągnęła go do swoich ust. "Przysięgam na moją duszę. Nawet gdyby to oznaczało opuszczenie Bitty... poszłabym cię szukać. Nie ma co do tego wątpliwości." Rankhor uśmiechnął się i ponownie wziął jej twarz w dłonie. "Zatem wszystko dobrze. Musisz wiedzieć, Mary moja, że twoje zaangażowanie w pracę jest tak samo częścią tego, co w tobie kocham, jak reszta... no wiesz, wszystko inne. Nie trać czasu na myślenie dlaczego, czy jak to zrobiłaś. Skoncentruj się na tym jak bardzo niesamowite jest to, że jesteśmy tu razem, i wszystko działa tak, jak powinno." Jej oczy się zaszkliły. "Naprawdę?" "Tak." 279

Tym razem całowali się wolno i słodko. A potem położył ją i poświęcił dłuższą chwilę, po prostu by nacieszyć się jej potarganymi włosami, jej zaspanymi oczami, jej rubinowymi ustami, które takie były, bo całował się z nią godzinami. "Czujesz się lepiej?" Zapytał. Przytaknęła. "O tak. Całkowicie." "Chcesz dokończyć ten film?" "Tak, chcę." Rankhor uśmiechnął się po raz kolejny. "Kocham to, gdy leżysz przy mnie w ten sposób." "Wiem." Gdy ułożył ją w swoich ramionach, potrząsnął głową i poklepał wkoło by znaleźć pilota. "Dobrze, że to już omówiliśmy. Spójrz na Kevina. Świruje, że go ignorujemy. Dzieciak będzie potrzebował poważnej terapii jeśli będziemy pauzować go w ten sposób." Śmiech Mary przeniósł się z jej tułowia na jego i Boże kochał ten dotyk. Potem westchnął i poczuł się jeszcze bardziej komfortowo... a kilka chwil później, ona spała, oddychając głęboko, w rytmie kogoś, kto miał czyste sumienie i był w zgodzie z kimś kogo kochał. W czasie, kiedy złodziejom została wylana smoła na głowy i zostały wysypane pióra, Rankhor poczuł się senny, ale czuwał aż do końca dnia. Jednak nie ze względu na film. Czasami odpoczynek jakiego potrzebujesz, to odpowiednia osoba przy ciele, jej ciepło i wiedza, że nie zniknie. Nie bez ciebie, w każdym razie. Prawdziwa miłość, stwierdził, była jedyną rzeczą jakiej potrzebował do regeneracji.

Tłumaczenie: Fiolka2708

280

TRZYDZIEŚCI SIEDEM Ostatecznie Mary postanowiła pójść w dżinsach. Normalnie nie była dziewczyną noszącą dżinsy 7 for all Mankind, ale nie chciała mieć na sobie swojego jednolitego stroju do pracy na wycieczce Bitty do lodziarni. Celem był relaks, wyjście gdzieś na zewnątrz i pokazanie, że w całym tym bałaganie, który wymagał gruntownego sprzątania, istnieją słodycze z Baskin-Robbins w trzydziestu jeden smakach z posypką na wierzchu. "Jak wyglądam?" Zapytał Rankhor zza jej pleców. Odwróciła się od biurka i zatkało ją. "No?" Zapytał, obracając się w koło. "Czy tak jest dobrze?" "Hawajska koszula" – roześmiała się – "to chyba jakiś żart." Wyciągnął rąbek wielkości plandeki. "To jest jedyna nie czarna rzecz jaką mam." Cóż, to była prawda – i misja zakończyła się sukcesem. Koszula była tak daleka od posępności, że właśnie dlatego ją kupiła. Była w stu odcieniach turkusu, zieleni, słonecznej brzoskwini w absolutnie wstrząsający wzór palmowych liści. "Nie chciałem wyglądać jak żołnierz, wiesz?" "Dlatego ubrałam dżinsy." Skrzywiła się, patrząc w dół po sobie. "Mimo, że nigdy nie będę ich fanką." (nudna sztywniara, a Rankhor bez Bestii byłby niczym więcej niż przerośniętą piczką ☺ - wylewanie pomyj na głowę tłumaczki – czas minął ☺ )

"Ale one cię kochają," szepnął, podchodząc i zawijając wokół niej ramiona. A gdy zsunął dłonie na pośladki i ścisnął, mruknął, "Miniony dzień był niesamowity, tak przy okazji." Oparła dłonie na jego klatce piersiowej i bawiła się jednym z różowych guzików koszuli. "Mimo, że prawie zasnęłam na tobie?" "Szczególnie z tego powodu." Całowali się przez chwilę, a potem Mary odsunęła się i obrzuciła go wzrokiem. "Szczerze mówiąc, uważam, że powinieneś iść w tym, w czym czujesz się komfortowo."

281

"Nie w tym rzecz. Ktoś moich rozmiarów ubrany w tak żywe kolory? Jestem jak oddychająca migrenowa aura." Gdy podszedł z powrotem do szafy, spojrzała w dół na swoje dżinsy – i postanowiła pójść za swoją radą. Dziesięć minut później on opuścił rezydencję ubrany w czerń, a ona w spodnie do jogi i czerwony polar. Wychodząc z przedsionka, Rankhor objął ją ramieniem i pocałował w czubek głowy. "Będziemy się świetnie bawić." "Dzięki za to co robisz. Wiem, że musiałeś zamienić służbę." "Thor był szczęśliwy mogąc ją za mnie przejąć. Jest naprawdę zainteresowany zabijaniem." "Dlaczego?" "Och, Boże, zbyt wiele powodów aby móc zliczyć." Poprowadził ją w dół aż do wybrukowanego kostką placu i fontanny zabezpieczonej na zimę przed mrozem, zatrzymał się po stronie pasażera GTO i otworzył drzwi. "Madame? Twój pojazd." Gdy wsiadła, sam wskoczył do środka i wjechali w pokrywający zbocze góry zwidh, strzelając na krętą drogę, która zawiodła ich do autostrady. Azyl znajdował się o jakieś dwadzieścia minut drogi, ale czas szybko mijał. Następną świadomą rzeczą dla Mary było jej wyjście z samochodu i poinformowanie jej mężczyzny, że zaraz wróci. Mary pobiegła chodnikiem do drzwi, wbiła kod, a potem znalazła się w środku. Wchodząc na schody, ona – "Jestem tutaj." Na dźwięk głosu Bitty zatrzymała się. "Hej. Jak się masz?" Dziewczynka miała na sobie jedną ze swoich zmian ubrań, jej czarna parka była złożona na jej kolanach, gdy tak siedziała wyprostowana na sofie w salonie. "Czy on naprawdę przyjechał?" Zapytała Bitty, wstając. "Naprawdę idziemy?" "Naprawdę." Bitty podeszła do zasłony i uchyliła ją. "Och, przyprowadził swój samochód."

282

"Tak, zrobił tak jak powiedział. Myślę, że przekonasz się, że mój hellren, zawsze robi to, co zamierzał." Mary już powiedziała Marissie o ich planie i zdobyła tym samym spektakularną aprobatę przełożonej, ale chciała zrobić to jak należy. "Poczekasz dwie sekundy w moim biurze?" Kiedy dziewczynka przytaknęła, Mary popędziła na piętro. Nie było Marissy przy biurku, więc Mary przeszła na drugą stronę korytarza by wysłać wiadomość do całego personelu. Nie zaszła jednak tak daleko. Przynajmniej nie od razu. Na jej biurku stał karton wielkości pudełka po butach, jednak bardziej kwadratowy niż prostokątny. Na wierzchu była koperta, chociaż wiedziała co było w środku zanim wszystko przeczytała. Uwaga była krótka, ale miła. Mary przeczytała dwa razy, a potem ostrożnie uchyliła pokrywę. W środku była prosta mosiężna urna. Zaufana pielęgniarka Aghresa podrzuciła prochy mamy Bitty o zmroku, gdyż samica chciała zaoszczędzić Bitty jakichkolwiek powrotów do kliniki. Był to bardzo miły gest; coś takiego powodowało szybkie mruganie i konieczność wzięcia kilku głębokich oddechów. Wracając do rzeczywistości, Mary przeszła dookoła i napisała w swoim komputerze wiadomość do wysłania, a potem pospieszyła na dół. Bitty była na kanapie, czekając cierpliwie, ale płaszcz miała na sobie. "Gotowa?" Zapytała Mary. Gdy dziewczynka wstała po raz kolejny, Mary postanowiła zaczekać z rozmową o przesyłce. Dziecko zasłużyło na spokojną wycieczkę na lody – "Widziałaś co było na twoim biurku?" Bitty spojrzała w górę. "Pudełko?" "Ach… tak. Widziałam." "To prochy mojej matki." "Tak. Była tam notatka." Bitty opuściła spojrzenie na podłogę. "Przyniosła je miła kobieta. Czekałam już tu na dole, więc je wzięłam. Położyłam je tam bo nie byłam pewna co powinnam zrobić." "Chcesz mieć urnę w twoim pokoju?" "Nie wiem." 283

"W porządku. Nie musisz w tej chwili podejmować decyzji." "Chcę je zachować. Wiesz…" Dla twojego wujka, uzupełniła Mary w myślach. "Dla mojego wujka," zakończyła Bitty. "Ale nie byłam pewna czy będę mogła zasnąć z nimi na górze. Mam na myśli… że są jej. Ale nie." "To najzupełniej naturalne, że o tym myślisz. I zmieniasz zdanie. One są bezpieczne w moim biurze. Zostawię je na moim biurku. Nic im się nie stanie." "Dobrze." Nastąpiła chwila przerwy. "Jesteś teraz gotowa by pójść?" "Tak, proszę." Mary odetchnęła. "Dobrze. Cieszę cię. Chodź." Bitty ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się w połowie. "Pani Luce?" "Tak?" Brązowe oczy strzeliły na sekundę w górę, a potem wróciły do podłogi. "Dziękuję bardzo." Wszystko co Mary mogła zrobić, to mrugać, podczas gdy Bitty szła dalej do wyjścia. "Bardzo proszę," powiedziała Mary zachrypniętym głosem. *** Stojąc obok swojego samochodu Rankhor uświadomił sobie, że znowu wkłada swoją koszulę pod kurtkę. Jego palce powędrowały do włosów. Człowieku, musiał je obciąć. Były jak postrzępiony blond dywan z lat siedemdziesiątych. Przynajmniej ogolił się porządnie zanim opuścił rezydencję. I był czysty. Był wymyty nawet za uszami i między palcami u nóg. Gdy drzwi Azylu się otworzyły i w ościeżnicy pojawiły się samice, podniósł rękę i otrzymał po jednej uniesionej dłoni od każdej z nich. A potem Mary i Bitty znalazły się przed nim, dziewczynka patrzyła w górę jakby był większy niż zapamiętała. Albo bardziej blond. Albo wyglądał dziwniej. Czy coś w tym rodzaju. Któż to do diabła wiedział. 284

"Witam," powiedział, otwierając dla niej drzwi samochodu. "Jesteś gotowa?" "Tak." Bitty wsiadła szybko. "Dziękuję." "Wiesz już jaki ulubiony smak wybierzesz?" "Waniliowy?" Marszcząc brwi, opuścił oparcie siedzenia z przodu i pomógł wsiąść Mary. "Hm. Cóż. To dobrze." Siedząc za kierownicą, obrócił się. "Wiesz, wanilia jest wspaniała. To dobry tradycyjny wybór. Ale pozwolą ci spróbować innych smaków zanim wybierzesz. Możesz wybrać coś innego – albo trzymać się wanilii. Cokolwiek." "Jakie tam są smaki?" "Och, mój Boże, całe mnóstwo." Wcisnął sprzęgło, wrzucił jedynkę, ale zatrzymał się zanim nacisnął gaz. Nie było żadnych ograniczeń czasowych i nie chciał przemielić biednego dziecka. "Hej, czy twoje pasy są zapięte?" Zapytał, spoglądając w lusterko. Rankhor sięgnął w górę i włączył światło. "Tutaj." Kliknięcie. "Dziękuję." Zjechał łagodnie z krawężnika i trzymał się ograniczeń prędkości. I przepisów ruchu drogowego. I spiorunował wzrokiem SUV, który skręcił gwałtownie przed nimi. Bessie, Najlepsza Lodziarnia, była pomalowana na zewnątrz na różowo, a w środku na mleczno-czarno-biało. Różowe stoły i krzesła, dobywająca się z głośników muzyka z lat pięćdziesiątych, obszerne spódniczki kelnerek i koszule z muszką kelnerów, zawsze robiły na Rankhorze wrażenie atmosfery bliskiej Elvisowi. Gdy ktoś jedząc lody w 1950 roku, zapamiętał co jak wyglądało, to dziękuję bardzo. I, tak, on przeprowadził rozpoznanie. Bitty była zafascynowana miejscem, jej duże oczy błądziły dookoła jakby nigdy nie widziała czegoś takiego – co niestety, bez wątpienia, było prawdą. Na szczęście było tylko kilkoro ludzkich klientów: para dobiegająca sześćdziesiątki w rogu, ojciec z trójką dzieci na środku przy jednym z 285

większych stolików i para nastolatek robiących sobie selfie z ułożonymi w dzióbek błyszczącymi ustami, a ich lody topniały w małych papierowych kubkach. Idąc do miejsca składania zamówień uśmiechnął się do dwudziestolatki ubranej w rozkloszowaną spodniczkę – a potem naprawdę pożałował, że to zrobił. "Och!" wydawało się wszystkim, co była w stanie powiedzieć, gdy tak patrzyła znad lodówki z pojemnikami pełnymi lodów. "Czy mógłbym wypróbować kilka smaków?" Zapytał. I czy mogłabyś, proszę, proszę, proszę przestać się tak na mnie patrzeć? Chcę tylko bitą śmietanę, którą położysz na moim lodzie o smaku bananowym. Nie, nie chodzi o ten banan z bitą śmietaną… I możesz pominąć orzechy – Dobra, bez przesady, naprawdę rozmawiał sam ze sobą o podtekstach seksualnych – "Tyle ile będziesz chciał." Właściwie trzepotała rzęsami. "Jakie smaki? I możesz również spróbować posypki. Chcesz?" Słowa zostały wypowiedziane szybko z akcentem na wszelkiego rodzaju możliwości i mignęło mu przed oczami wszystko co skrywał mały guziczek przy pasku obszernej spódnicy. "Pozwól, że zapytam żony." Celowo użył terminu człowieków. "Mary?" Uśmiech Mary był niewymuszony i zrelaksowany, a on kochał to w niej – była tak pewna siebie i jego miłości do niej, nigdy nie była na spalonej pozycji, niezależnie od tego ile kobiet stawało na jego kratownicy. "Będę zadowolona z czekoladowych z kawałkami czekolady w waflowym rożku." "Bitty? Chciałabyś waniliowe?" Dziewczynka zaskoczyła go podchodząc bliżej. "Myślę, że… tak, mogę spróbować jeszcze innych?" Gdy Bitty wpatrywała się w kobietę, kelnerka wyprostowała się jakby jej libido osłabło skręcone korbką. "Chcesz żebym dała tobie i twojemu tacie próbki? Przyniosę je i będziecie mogli spróbować ich przy stoliku." Wszyscy zamarli. On. Mary. Nie, czekaj, Bitty nie zamarła. "On nie jest moim tatą. Ale tak, proszę." 286

Kobiety człowieków to nie obeszło. Po prostu odwróciła się i wzięła małą tackę z dwunastoma papierowymi stożkami ułożonymi w kartonowym uchwycie. On nie jest moim tatą. Słowa wyszły płynne i bez wahania, jakby Bitty mówiła gdzie leżą mapy albo wskazywała gdzie leżą książki na półce. (A czego oni się spodziewali?!) Tymczasem Rankhor wciąż tkwił w miejscu, gdy taca w próbkami została przygotowana i ustawiona na ladzie, a lody Mary dostarczone do jej lekko drżących dłoni. Kiedy ich oczy się spotkały, było oczywiste, że ona się o niego martwi, a on również był trochę zmartwiony. Czuł się jakby coś ssało go w jelitach. " – stół?" Wzdrygając się, spojrzał na kelnerkę. "Co proszę?" "Zabierzesz to ze sobą? To znaczy, mogę to zanieść do stolika, jeśli chcesz." "Nie, nie, w porządku. Dzięki. Wrócę żeby zamówić więcej i wtedy zapłacimy, ok?" "Jasne. W porządku." Cokolwiek było milczeniem. Nie, żeby dwa razy dał dupy. Postawił to na stole przy wyjściu awaryjnym – który wybrał z przyzwyczajenia na wypadek, gdyby dziesięciu pozostałych zabójców w Caldwell zrobiło nalot, a te różowe drzwi wychodziły na małą uliczkę – i wręczył Bitty różową łyżkę. "Spróbuj. A potem powiesz mi czy chcesz lody w rożku czy deser lodowy albo zdecydujesz czy masz dosyć." Bitty patrzyła tylko na tackę pełną kolorów i tekstur. Jaskrawo zielone pistacjowe i miętowo czekoladowe, brzoskwiniowo koralowe sorbety, radośnie różowe truskawkowe stanowiły naprawdę reprezentatywną próbkę. "Gdzie zacząć?" Zapytała. "Wszędzie," powiedziała Mary, gdy usiadła ze swoim rożkiem. "Chcesz żebym zaczął pierwszy?" Zapytał. "Tak. Proszę."

287

Tak, wow, po raz pierwszy w historii stały przed nim lody, a on nie był zainteresowany. "Myślę, że zacznę tutaj," szepnął, zjadając z łyżeczki coś, czego jego język nie zarejestrował w najmniejszym stopniu. "Czy to dobre?" Zapytała Bitty. "Ach, pewnie. Absolutnie." Kiedy się pochyliła i włożyła różową łyżkę w połowę tego co zostawił, spojrzał na Mary. Jego shellan była skupiona na Bitty, jakby coś w sposobie w jaki dziewczynka próbowała deseru mogło stanowić jakiś trop w jaki sposób przeżywała żałobę. I to było zabawne… gdy spojrzał na jedną i na drugą, był zdumiony, że nie zauważył tego wcześniej, iż obie mają brązowe włosy. W rzeczywistości Bitty wyglądała jakby mogła być… Tak. Wow. Musiał się stąd wycofać. Poza tym, jak wiele wampirów było na świecie? A ludzi? Więc fakt, że obie były kobietami i miały ciemne włosy, w przeciwieństwie do blond czy rudych albo czarnych nie był dużym zaskoczeniem. Było, powiedział sobie stanowczo, absolutnie nic kosmicznego czy z góry przesądzonego, że ich trójka siedziała tu w lodziarni – poza faktem, że ten szczególny rodzaj deseru serwowany pod tym różowym dachem był dowodem na istnienie albo życzliwość Boga. " – proszę?" "Co?" Zapytał. "Przepraszam. Czytałem menu nad ladą." "Myślę, że lubię czekoladowe z kawałkami czekolady," powiedziała Bitty. Rankhor ponownie spojrzał na Mary, a potem musiał odwrócić wzrok. "Załatwione. W kubeczku czy w waflu?" "Myślę, że..." Waflu, dokończył w głowie. "W waflu," powiedziała Bitty. "Robi się." Gdy wstał i skierował się w powrotem do kelnerki człowieków w rozkloszowanej spódnicy, powiedział sobie, że nie ma o czym mówić. 288

Wszystkie dzieci lubią czekoladę. Z kawałkami czekolady. W waflowych rożkach. Nie było w tym żadnego przeznaczenia. Całkowicie. Nie było.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

289

TRZYDZIEŚCI OSIEM Chłodny wiatr owiewał wzgórza, unosząc opadłe liście ponad mokasynami Bally Assaila. Poniżej w dole, rzeka Hudson wydawała się nieruchoma w chłodzie nocy, jakby położyła się spać wieczorem po zachodzie słońca, a woda poczuła ulgę, że jest już po godzinach pracy. Powyżej na północy, wschodził księżyc, jasny i czysty kawałek światła na głębokiej aksamitnej czerni nieba. Zimne powietrze przeszkadzało jego przetrawionemu nosowi, więc oddychał ustami. Nawet bez pełnego zmysłu węchu, wiedział, kiedy podszedł. Nie odwrócił się, ale skierował w stronę rzeki. "Bardzo romantyczne miejsce." Głos Dholora był niski. "Zabiję cię." Assail przewrócił oczami i spojrzał przez ramię. "Pistolet? Naprawdę." Samiec stał tuż za nim z bronią w dłoni i palcem na spuście. "Myślisz, że go nie użyję." "Dlatego, że cię pocałowałem - czy dlatego, że to lubisz?" Assail ponownie odwrócił się w stronę rzeki. "Jesteś słaby." "Ty jesteś-" "Twoje ciało nie kłamie. To, że twój mózg ma odmienną opinię, nie zmienia faktu, że obaj jesteśmy w pełni świadomi twojego podniecenia. Jeśli masz problem z tą rzeczywistością, to jest twój problem, nie mój." "Nie miałeś prawa!" "I masz bardzo tradycyjny pogląd na seks, prawda?" "Nie chcę cię więcej widzieć w pobliżu." "Nie chciałeś pociągnąć za spust? Czy może już z tym skończyliśmy? A może dlatego, że zdałeś sobie sprawę, jak bardzo tchórzliwe jest umieszczenie kuli w plecach niewinnego człowieka". "W tobie nie ma nic niewinnego. I nie byłbym na twoim miejscu taki pewny siebie w domu Naashy".

290

"A tymczasem, ty jesteś tylko jej gościem, prawda? Ktoś, komu po prostu zdarza się utrzymywać w cieple panią na włościach - podczas tych coraz bardziej zimnych dni, gdy jej hellren śpi na dole. Tak, nie ma w tym nic niewinnego. Godne pochwały." "Mój związek z nią to nie twoja sprawa." "No, jest i nie jest. Nie zaspokoiłeś jej wystarczająco, inaczej nie zostałbym zaproszony ostatniej nocy." "Chciała pokazać ci swoje zabawki. W przyszłym tygodniu najpewniej będzie ktoś inny." "Czy wymaga, abyś spał w piwnicy? W zaciemnionym pomieszczeniu? A może przebywasz na górze? Nawiasem mówiąc, masz zamiar mnie zastrzelić? Jeśli nie, to może tu przyjdziesz i staniesz ze mną twarzą w twarz. Chyba, że nie ufasz sobie." Rozbrzmiał dźwięk rozdeptywanych liści. I wtedy po jego lewej stronie pojawił się Dholor, jego długi czarny płaszcz z wełny trzepotał na wietrze. "Przy okazji, czy nie jesteśmy w parku dla psów?" Assail rozejrzał się, a potem wskazał na drugą stronę rzeki. "Tam mieszkam, jeśli nie wiesz. Widzę ludzi i ich zwierzęta na tym wzgórzu w cieplejsze noce-" "Uważaj na siebie." "Bo co?" Assail przechylił głowę na bok. "Co zamierzasz mi zrobić?" "Pierdol się". "Tak, proszę. Albo może odwrotnie jeśli wolisz." Rumieniec, który rozlał się od gardła Dholora aż do policzków, był widoczny w świetle księżyca. A mężczyzna otworzył usta, jakby chciał się odgryźć. Ale wtedy jego błyszczące oczy opadły w dół... i zatrzymały się na ustach Assaila. "Więc, jak będzie" przeciągle powiedział Assail. "Na dole... czy na górze". Dholor wypuścił przekleństwo. A potem spojrzał w górę i zniknął jak kamfora, dematerializując się ze wzgórza - co otwarcie wskazywało tylko jedną interpretację: Był bardziej ciekawy, niż chciał przyznać, bardziej głodny, niż mógł znieść, bardziej zdesperowany niż mógł wytrzymać. Samiec przybył z planem, ale nie był w stanie go zrealizować, ze względu na coś innego. 291

Kiedy Assail stał sam na wzgórzu, był zaskoczony, jak mało dbał o to, czy Dholor pociągnąłby za spust. W dole na wodzie, płynął statek, napędzany silnikiem. Jego tył był biały, a czerwony dziób oświetlała latarnia. Poruszał się leniwie. To nie byli jego odbiorcy. Nie mieli światła na statku. Co przypominało mu... że Vhredny zamówił uzbrojenie. Nic egzotycznego i w stosunkowo małej ilości. Bractwo na próbę zaangażowało go jako ich źródło zaopatrzenia - i Assail to doceniał. Jego dostawcy nie będą zadowoleni z tak małej ilości w tak krótkim czasie. Analiza kosztów i korzyści, była niezbędna, gdy ktoś omijał prawa człowieków, a jego partnerzy już byli niezadowoleni, że zamówienia na heroinę i kokainę wyschły tak nagle. No prawie całe zamówienia kokainy. Wciąż miał swoje własne potrzeby do zaspokojenia. Odbiór broni był planowany na następy wieczór, co okazało się być rozczarowujące. Miał teraz tyle wolnego czasu. I prawdę mówiąc, mimo że został zatrudniony do wykonywania tego zadania dla Ghroma i nie mógł się doczekać jakie decyzje podejmie Dholor w sprawie wszystkich tych sztywnych seksualnych konwencji, nie mógł powiedzieć, że był czymś podniecony lub w coś zaangażowany. Wkładając ręce do kieszeni kaszmirowego płaszcza, odchylił się i spojrzał w górę. Nie zobaczył nieba, ale jedynie puste, zimne miejsce. Z jakiegoś dziwnego powodu, kiedy się wyprostował, w jego dłoni znalazła się komórka. I zanim zdążył się powstrzymać, nawiązał połączenie. Pierwszy sygnał. Drugi. Trzeci… "Halo?" Zgłosił się kobiecy głos. Ciało Assaila zareagowało jak kamerton, żyły wibrowały pod skórą, połączenia nerwowe w mózgu poczerwieniały i brzęczały, do czego nawet kokaina nie mogła go zbliżyć. "… halo?" Zamykając oczy, powiedział coś bezgłośnie, czego Marisol nie mogła ani usłyszeć, ani odczytać z jego ust, a potem opuścił telefon. Kiedy zakończył 292

połączenie, zastanawiał się, dlaczego tak siebie torturował dzwoniąc do niej i rozłączając się w ten sposób. Cieszyło go torturowanie nie tylko innych, prawda? Ostatecznie, zło, jak i dobro, rozpoczęło się w domu. *** To było jak oglądanie schnącej farby. Kiedy Vhredny zapalił kolejnego ręcznie zwijanego papierosa i usiadł z powrotem na półce pełnej słojów z sercami reduktorów, obserwował migotanie pochodni nad brzydką pieprzoną twarzą Xcora. Zaczął swoją zmianę o zmroku i wysłał Butcha do pracy w śródmieściu. W tym momencie, byłoby to marnotrawstwem zasobów, aby więcej niż jedna osoba opiekowała się draniem. Obudź się, dupku, pomyślał. No dalej, otwórz oczy. Tak, no fucking way. Skurcze, które pojawiały się po jednej stronie ciała Xcora ustały w ciągu dnia, teraz pozostało tylko wznoszenie i opadanie klatki piersiowej. Sprzęt monitorujący - który V uciszył, ponieważ po pierwsze widział odczyty, a po drugie, nieustanne piszczenie sprawiło, że chciał przez to gówno przejść gradem kul – wskazywał, że jak na kogoś w głębokiej śpiączce, podstawowe funkcje Xcora były w porządku. A tymczasem rurki pompowały płyny i składniki odżywcze do jego żył, cewnikiem spływał mocz, a elektryczny koc utrzymywał odpowiednią temperaturę. V naprawdę cholernie chciał, aby drań odzyskał przytomność. Zbyt dużo czasu na myślenieKiedy rozbrzmiał dźwięk smsa, spojrzał na telefon, a potem wstał i ruszył, szybko pokonując odległość do bramy. Po drugiej stronie kraty ze stalowej siatki czekała Jane, przez ramiona miała przewieszone worki, biały fartuch i niebieskie spodnie, były szalenie erotyczne, chociaż workowate jak cholera. Stała z telefonem w ręku i pisała smsa do kogoś. Skoncentrowała się na swojej komórce, a jej krótkie blond włosy opadały do przodu, zasłaniając twarz, ale mógł stwierdzić, że nie miała

293

makijażu i z jakiegoś powodu, zwrócił szczególną uwagę na jej opiłowane, nieumalowane paznokcie. Zawsze miała krótkie, by nie uszkodzić rękawic chirurgicznych. Albo narządów wewnętrznych. Na chwilę zatrzymał się i po prostu na nią patrzył. Była tak pochłonięta swoją pracą, że nawet go nie zauważyła i człowieku, on po prostu to u niej kochał. Jej umysł, ogromna maszyna w jej głowie, była w niej najseksowniejszą rzeczą, siła która go wyzwalała, trzymała go na nogach... i sprawiała, że czuł się co jakiś czas, jakby nie był faktycznie najmądrzejszą osobą w domu. I oczywiście, była w środku tej bitwy. Części ciał reduktorów były wszędzie, broń i możliwość niszczącego chaosu tak blisko, jak trawa pod stopami, a całe jej skupienie skierowane było na uratowanie brata. "V?" Sposób, w jaki wymówiła jego imię sugerował, że próbowała zwrócić jego uwagę kilka razy. "Sorry, hej". Zwolnił zamek i otworzył bramę, stając z boku, aby mogła się przecisnąć. "Pomóc ci przy dźwiganiu tego gówna?" "Nie, dam radę." Posłała mu uśmiech i to cała sprawa. "Jak leci?" Zabawne, że oni tak naprawdę nie przytulali się za dużo. Pozostałe pary w rezydencji zwykle robiły wielkie powitanie, ale on i Jane? Zawsze mieli za dużo do obgadania. Nieważne, nigdy nie był sentymentalny. Po za tym, cokolwiek nawet trochę różowego sprawiało, że wszystko go swędziało. I nie dlatego, że to mogło oznaczać zakażenie skóry. "Xcor i ja się pokłóciliśmy." Szli obok siebie korytarzem, a ich cienie pędziły do przodu, a potem zostawały w tyle, kiedy mijali pochodnie. "On jest fanem Yankeesów, więc możesz sobie wyobrazić rozmowę. Ale mamy nić porozumienia. Też nienawidzi swojej matki." Śmiech Jane był głęboki i nagły, dźwięk, który cholernie kochał. "Naprawdę?" Podniosła jeden z worków. "Jakieś inne tematy?" "Nie ma gustu muzycznego. Nawet nie wie, kto to Eazy-E." "Ok, to po prostu niewłaściwe." "Wiem. Te dzieci dzisiaj. Świat schodzi na psy". 294

Na łóżku Xcora – lub bardziej na noszach - Jane postawiła worek i po prostu stała tam, przesuwając wzrok z pacjenta na aparaturę. "Żywotność baterii jest dłuższa niż myśleliśmy" mruknął V, kiedy się zaciągnął. "Mamy jeszcze kilka godzin, zanim będziemy musieli je przełączyć". "Dobrze - postawię zapasowe tutaj z boku ". V cofnął się, dając jej trochę miejsca, kiedy sprawdzała cewnik Xcora, podłączała nową butelkę z roztworem soli fizjologicznej i podawała szereg leków przez rurkę. "Co o tym sądzisz?" Zapytał. Nie dlatego, że nie miał własnego zdania, ale raczej dlatego, że kochał jej kliniczne wyliczanki. Gdy zaczęła wymieniać łacińskie nazwy z medycznego punktu widzenia, musiał poprawić się w swoich skórzanych spodniach. Coś w niej kiedy była tak profesjonalna sprawiało, że chciał od niej wszystko. Prawdopodobnie miał do czynienia ze sprawą wiązania - chciał oznaczyć tę spektakularną osobę jako swoją, żeby cały świat wiedział, że ma się od niej odwalić. Jane była jedyną kobietą, która kiedykolwiek uzyskała jego uwagę i ją utrzymała. I tak, gdyby miał psychologiczne problemy z sytuacją, to prawdopodobnie dlatego, że jej pasja do pracy, cholera, jej nieustające dążenie do doskonałości, sprawiało, że czuł się trochę jakby zawsze ją gonił. Na tak wielu poziomach, był typowym drapieżnikiem: Pościg był bardziej elektryzujący, niż schwytanie i konsumpcja. A z Jane, zawsze było coś do realizacji. "Halo? V?" Kiedy ich oczy się spotkały, zmarszczył brwi. "Przepraszam. Jestem roztargniony." "Dużo się dzieje." Uśmiechnęła się ponownie. "W każdym razie, jak już mówiłam, konsultowałam się z Mannym i Aghresem. Myślimy o otwarciu głowy. Chcę poobserwować go przez następne dwanaście godzin, ale ucisk w jego mózgu stopniowo wzrasta, mimo leku, który podałam mu dziś rano." "Czy możesz tutaj operować?"

295

Rozejrzała się. "Nie sądzę. Szczątki w powietrzu. Światło jest za ciemne. Ale ważniejsze jest to, że będziemy potrzebować obrazowania, a tego po prostu nie można mieć w jaskini." "No, daj mi znać, czego potrzebujesz, a zorganizujemy dla niego kolejny transport." "Jesteś najlepszy." "Tak jestem. Chciałbym też zrobić coś dla ciebie." Kiedy ich oczy się spotkały, włożyła ręce do kieszeni i cofała się, dopóki nie oparła się o półki. Kiedy nic nie powiedziała, zmarszczył brwi. "Co?" "Więc chcesz mi powiedzieć, o czym myślisz?" V zaśmiał się cicho i popatrzył chwilę na swojego papierosa. W ciszy, zastanawiał się nad zadaniem pytania, ale tylko dlatego, że nienawidził rozmawiać o czymkolwiek, co było choć trochę zbliżone do sfery emocjonalnej. "Wiesz, chciałbym zaprzeczyć, że coś chodzi mi po głowie do cholery, ale-" "To byłaby strata czasu." "-To byłaby strata czasu." Uśmiechnęli się, kiedy użyli tych samych słów, tego samego tonu, w tym samym czasie. Ale potem stał się poważny. Zgasił papierosa o spód swojego shitkickersa i wrzucił do pustej butelki po coli, której używał jako popielniczki. Aby dać sobie jeszcze chwilę, spojrzał na setki słojów i wszystko wokół nich. Potem spojrzał na Xcora. To nie była rozmowa, którą chciał prowadzić przy kimkolwiek. Ale ten drań miał mniej więcej tyle świadomości, co jedna ze skórzanych kanap w podziemiach. A teraz i tutaj było lepsze, niż jakakolwiek inna wersja później tam, w chaosie rezydencji, gdzie on i jego partnerka mieszkali. "Czy kiedykolwiek myślałaś o dzieciach?" Zapytał.

Tłumaczenie: Fiolka2708

296

TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ "Opowiesz mi więcej o ludziach z którymi mieszkasz?" Gdy Bitty zadała pytanie z tylnego siedzenia GTO, Mary rzuciła okiem na Rankhora. Ich trójka była w drodze do domu z wszelkiego rodzaju lodami w żołądkach, a większość napięcia po sytuacji z "tatą" zniknęła. Ale cóż, to był trudny moment – dobrze, dla wszystkich oprócz Bitty. Tak czy inaczej, nie wydawała się tym poruszona. Nie można było tego samego powiedzieć o będących z nią dwóch dorosłych osobach. Nic nie nic lepszego niż oświecenie małolata w takiej kwestii jak ta. Ale przynajmniej reszta wycieczki była sukcesem. "Więcej o mojej rodzinie, hm." Rankhor spojrzał we wsteczne lusterko i uśmiechnął się. "Nie się zastanowię. Kto następny. Ochraniamy Króla, zwierzęta i Lassitera. Który, tak naprawdę, powinien zostać zgrupowany ze zwierzętami. Tak… okay, czy kiedykolwiek wcześniej spotkałaś parę bliźniąt?" "Nie, nigdy. Nie wolno mi było opuszczać domu." Rankhor zamrugał. "Przykro mi, Bitty. To musiało być trudne." "Mój ojciec nie chciał żebyśmy się z kimkolwiek widywały." Mary powstrzymała się przed krzywieniem. A gdy Rankhor brwi, czuła jak chwyta ją za rękę. "Pozwól, że o coś cię zapytam, Bitty," powiedział. "Dobrze." "Jak nauczyłaś się czytać? I bardzo dobrze mówisz." "Moja mahmen była nauczycielką. Zanim sparowała się z moim ojcem." "Ach." Mary obróciła się na swoim siedzeniu. "Też chciałabyś zostać nauczycielką?" Brwi dziewczynki się uniosły. "Tak, myślę, że chciałabym. Ale nie wiem do jakiej szkoły musiałabym pójść. Moja mahmen chodziła do szkoły w Południowej Karolinie." Mary próbowała nie pokazywać nic po sobie. "Naprawdę? Twoja mama nigdy nie powiedziała, że stamtąd pochodzi."

297

"Tam mieszkali jej rodzice. Ale umarli." "Słyszałem, że była tam kolonia," wciął się Rankhor. "Mój ojciec był pracownikiem sezonowym. Przenosił się w miejsca na miejsce, pracując dla ludzi, dopóki jej nie spotkał. Później przenieśli się tutaj i pracował jako elektryk dla rasy. Bardzo dużo pił i to wtedy sytuacja się zmieniła. Urodziłam się po tym jak zaczęło się źle dziać – a może byłam tego powodem." Mary milczała, zarówno dlatego, że miała nadzieję, że Bitty będzie kontynuować, ale też dlatego, że naprawdę ciężko było słuchać, gdy dziecko mówi takie rzeczy. A potem zmarszczyła brwi, gdy zdała sobie sprawę, że zbliżają się do Azylu. Spoglądając na Rankhora zamierzała zachęcić go do podtrzymywania rozmowy – ale subtelnie kiwnął głową, jakby dokładnie wiedział o czym myślała. Może gdyby kontynuował jazdę, Bitty mówiłaby dalej. Ponieważ w dokumentach jej i jej matki nie było nic na ten temat. "Czasami," odezwała się Mar, "alkohol może naprawdę krzywdzić ludzi." "To mój ojciec nas bił. Nie piwo, które pił." Mary odchrząknęła. "Święte słowa, Bitty." Dziewczynka zamilkła, ale zanim Mary cokolwiek powiedziała, odezwała się znowu. "Mogę o coś zapytać pani Luce?" Mary ponownie się odwróciła i skinęła głową, napotykając oczy dziewczynki. "O wszystko." "Mówiłaś, że twoja mahmen zmarła, prawda?" "Tak, umarła." "Gdzie urządziłaś jej ceremonię przejścia w Zanikh?" "Cóż, Bitty, chodzi o to, że…" Wsunęła swoje włosy za uszy. "Prawda jest taka, że kiedyś byłam człowiekiem, Bitty." Dziewczynka się odsunęła. "Ja… nie wiedziałam." "To bardzo, bardzo długa historia. Ale spotkałam go i się zakochałam." Położyła dłoń na ramieniu Rankhora. "I wydarzyły się inne rzeczy. Od

298

tamtego czasu jestem w świecie wampirów. Moje życie jest tutaj, z wami wszystkimi i nie zamierzam wracać tam, gdzie byłam kiedyś." Bitty ściągnęła brwi. "Ale co cię stało z twoją rodziną? Zabrałaś ich ze sobą?" "Była tylko moja mama i ja. A po jej śmierci? Nic nie trzymało mnie na świecie. Dzięki Rankhorowi…" Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. "Cóż, dzięki niemu znalazłam moją nową rodzinę." "Masz młode?" Mary potrząsnęła głową. "Nie, nie mogę mieć dzieci." Znowu to wzdrygnięcie. "Nigdy?" "Nie. Nie było mi to pisane. Ale mam swoją pracę w Azylu i jest tyle dzieci, które potrzebują mojej pomocy." Jak ty, na przykład. "Tak więc, w ten sposób, mam swój wkład w przyszłość młodych ludzi." Bitty marszczyła brwi przez dłuższą chwilę, a potem spojrzała na Rankhora. "A ty? Masz młode? Zanim spotkałeś… cóż, ją?" Rankhor wychylił się, jego duża dłoń objęła Mary, ciepłym, mocnym chwytem. "Przypuszczam, że mogę je mieć. Ale jeśli to niemożliwe z nią, jest to niemożliwe z nikim innym." "Moja mahmen mówiła, że młode są największym błogosławieństwem w życiu." Mary skinęła, czując nagły ból w sercu. "I miała rację." "Więc, bliźniaki?" Wypaliła Bitty. Rankhor wziął głęboki oddech jakby zmuszał się do normalnej rozmowy. "Ach, tak. Bliźniaki. Tak, mamy komplet w naszym domu. Są identyczni, ale tak naprawdę nie wyglądają tak samo." "Jak to możliwe?" "Cóż, jeden z nich był niewolnikiem krwi." "Co to znaczy?" "To praktyka, która została zakazana przez Króla. To oznacz, że jedna osoba przetrzymuje drugą wbrew jej woli i używa jej jako źródła krwi. Zbihr został ranny podczas ucieczki, a Furiath, jego bliźniak – ten, który go uwolnił – stracił wtedy część nogi. Ale wszystko się udało. Obaj są skojarzeni, a Zbihr ma najsłodsze – cholernie – młode na planecie. Polubiłabyś Nallę. Ona jest przesłodkim brzdącem." 299

"Myślę, że chciałabym mieć kiedyś młode." Mary odwróciła się jeszcze raz. "I tak będzie." "Ale ty nie możesz, prawda? Co jeśli mnie się to przytrafi?" "Cóż, może się tak stać. Ale sądzę, że jeśli myślisz pozytywnie, to pozytywne rzeczy się wydarzą. Więc, wizualizuj sobie siebie ze szczęśliwą rodziną, związek z samcem, który cię kocha, troszczy się o ciebie i pozwala ci troszczyć się o niego. A potem zobacz niemowlę, które jest ciepłe i wierci się w twoich ramionach. Zobacz jego oczy, podobne do twoich, albo może włosy, które są jak włosy jego ojca. Wizualizuj i myśl pozytywnie, a tak się stanie." "Tak czy inaczej," wtrącił Rankhor, "nawet jeśli nie będziesz mogła mieć dzieci, zawsze możesz jakieś adoptować. Albo pracować z dziećmi, jak Mary. Zawsze są jakieś sposoby." "Zawsze," zgodziła się Mary. Jeździli jeszcze prze chwilę po okolicy, a potem Rankhor zawrócił do Azylu. Gdy zatrzymał się przy krawężniku i zaparkował GTO, odchrząknął. "Więc, Bitty." "Tak?" Rankhor przekręcił swoje masywne ramiona, aby mógł patrzeć na Bitty na tylnym siedzeniu. "Jutro w nocy pracuję, ale następną ma wolną. Zjesz kolację z Mary i ze mną? Chcę pójść gdzieś coś zjeść." "Do restauracji?" Zapytała Bitty. "Yup. TGI Fridays – byłaś tam kiedyś?" "Cóż, nie byłam." "To co powiesz?" Iiiiiii to był tylko kolejny powód aby go kochać, czyż nie, pomyślała Mary. Wysiadając, przytrzymała oparcie fotela. Bitty spojrzała na nią. "Czy to w porządku, pani Luce?" "Absolutnie." "W takim razie, tak, proszę." "Wspaniale!" Rankhor klasnął w dłonie. "Och, mój Boże, musisz koniecznie spróbować lodowego deseru brownie. Jest wspaniały."

300

Bitty zatrzymała się przy krawężniku. Potem uniosła rękę na pożegnanie. "Dziękuję. Za lody." "Nie mogę się doczekać kolacji!" Mary odchyliła z powrotem oparcie i pochyliła się, kładąc dłonie na jeszcze ciepłej skórze, na której siedziała. "Zobaczymy się w domu?" "Mmm-hmm." Wyciągając się do przodu, pocałowała go w usta. "Kocham cię." "Też cię kocham, moja Mary." Rankhor pociągnął ją w dół na kolejny pocałunek. "Kąpiele są zabawne. Wiedziałaś o tym?" Gdy uśmiech wypłynął na jej twarz i tam pozostał, uniosła brwi. "Och, naprawdę?" "Sądzę, że szybko pojadę i znajdę się w jednej z nich. Przyjdziesz mnie poszukać?" "Czy to oznacza, że znowu będziemy jedli w naszym pokoju?" "Boże, mam nadzieję." Śmiała się, gdy prostowała się wychodząc z samochodu. "Będę w domu o czasie, okay?" "Wiesz gdzie mnie szukać!" Kiedy się odsunęła, ujrzała Bitty spoglądającą tam i z powrotem pomiędzy nimi. A potem samochód zaryczał i Rankhor ruszył z piskiem, pozostawiając ślady opon. Mary się śmiała. "Co za pozer." "Co to znaczy?" "Stara się zrobić wrażenie swoją jazdą." Ruszyły w stronę domu. "Faceci tak robią. Nic nie mogą na to poradzić." Podchodząc do drzwi wejściowych, Mary wprowadziła kod, a gdy otworzyła je szeroko, zapach czekoladowych ciasteczek podrażnił jej nos. "Wow. Drugo raz w tym tygodniu ciasteczka z Toll House." Chciała zasugerować Bitty żeby poszły za dźwiękiem śmiechów i rozmów do kuchni na tyłach i spędziły trochę czasu z innymi, ale dziewczynka udała się prosto do schodów. Mając nadzieję na jakieś otwarcie i szansę na rozmowę, Mary poszła za nią na drugie piętro i zatrzymała się na podeście na wprost wejścia do jej biura.

301

"Będziesz na poddaszu?" Zapytała. "Gdybyś czegoś potrzebował będę tu zajmowała się papierami. Albo, może chciałabyś zrobić ciasteczka?" Bitty wzruszyła ramiona pod puchatą parką. "Myślę, że będę siedziała w moim pokoju. Ale dziękuję." "W porządku. Cóż, dobranoc." "Dobranoc – " "Będę tutaj. Do świtu." "Dziękuję." Gdy Bitty ruszyła schodami, Mary została tam gdzie była, przed drzwiami swojego biura – To stało się bardzo szybko. W jednej chwili dziewczynka odchodziła. A w następnej odwróciła się i zawróciła szybko pokonując dystans. Jej ramiona objęły Mary lekko i krótko jak oddech. A potem Bitty zniknęła, wspinając się na poddasze bez słowa czy spojrzenia. Mary stała tam, gdzie była. Dłuższy czas. *** Okay, więc to się stało, pomyślał V, gdy jego słowa zawisły w powietrzu pomiędzy nim, a Jane. Myślałaś kiedyś o posiadaniu dzieci? Gdy jego partnerka naprawdę znieruchomiała i ucichał, przeklął pod nosem – ale nie było to pytanie, które można cofnąć. Nawet jeśli na wpół martwy wróg leży na noszach między wami. A wasza dwójka otoczona jest przez tysiące serc w słoikach. I jesteście w połowie pracującej nocy dla was obojga. Jasna cholera, to naprawdę wyszło z jego ust. Ach, i P.S.: walnie Rankhora raz jeszcze jak tylko go zobaczy. Mimo, że technicznie nie była to wina Hollywooda. Wszystko co facet zrobił to postawienie pytania, które najwyraźniej było w jego głowie. Jednak V wciąż zamierzał go palnąć.

302

"Wow," powiedziała Jane powoli. Potarła nos i odsunęła do tyło blond włosy. "To niespodzianka." "Posłuchaj, zapomnij, że cokolwiek powiedziałem –" "Nie, nie zrobię tego. A pytasz dlatego, że ich pragniesz czy chcesz dowiedzieć się co ja o tym myślę?" "Chcę wiedzieć co myślisz." I tak, może było dziwne, że ten temat nie wypłynął wcześniej, ale było jasne, że Jane nie może mieć dzieci, biologicznie rzecz biorąc, a od czasu gdy się zaangażowali wydarzyło się mnóstwo gówna. "Cóż, a ty co czujesz?" Zapytała. "Zapytałem cię pierwszy." "Czy to gra w cykora? Czy intymna rozmowa?" Oboje zamilkli. A potem w tym samym czasie powiedzieli tym samym tonem: "Nie jest to dla mnie najważniejsze." "Nie jest to dla mnie najważniejsze." Gdy V się roześmiał, Jane zrobiła to samo i miał wrażenie jakby napięcie odpłynęło z jego ciała, coś podobnego co przydarzyło się także jej, rozluźniła się i odetchnęła w ulgą. "Popatrz," powiedział V, "L.W. i Nalla są słodcy i tak dalej, ale interesują się nimi bo są częścią życia Ghroma i Z, a nie dlatego, że chcę czegoś takiego dla nas. Chyba, że dla ciebie to wielka rzecz." "Cóż, nie mogę mieć dzieci. To znaczy, technicznie rzecz ujmując jestem martwa." Przewróciła oczami. "Czy mogę powiedzieć, że raz na jakiś czas, gdy mówię coś takiego, odczuwam egzystencjalne smagnięcie batem? Coś jak, co do diabła stało się z moim życiem – nie żeby to nie był cud czy coś. Ale, Jeezu." "I jesteś związana z cholernym bogiem." "Czy właśnie promujesz sam siebie?" "Być może. Czy możesz mnie za to winić?" Gdy się śmiała, dokładnie tak jak chciał, V ponownie spoważniał. "Adopcja jest trudna w gatunku wampirów, ale adopcja może być rozwiązaniem."

303

"Prawda. Święta prawda." Jane wzruszyła ramionami. "Ale wiesz, nigdy nie byłam kobietą, która planowała wyjść za mąż i oczami wyobraźni widziała tęczowe samochodziki nad dziecięcym łóżeczkiem. Nie dlatego, że widziałam dużo dzieci śpiących w łóżeczku." Zmarszczyła brwi. "Cholera jasna. Ja właściwie… Nie sądzę, że kiedykolwiek widziałam dziecko śpiące w łóżeczku." "I nie jesteś frikiem z tego powodu. Mogę ci powiedzieć co myślisz." "Tak." Potarła kark. Otrząsnęła się jakby oczyszczała się z myśli, których nie chciała. "Mam na myśli, oczywiście, że nie jestem. Tylko dlatego, że kobiety mogą być matkami, nie oznacza, że muszą nimi być." V uśmiechnął się lekko. Ale potem pokręcił głową. "Nie sądzę, że z nami jest coś nie tak. I właściwie, jestem wkurzony, że czułem potrzebę by o tym mówić." "Zgodność jest tu najważniejsza. Gdyby jedno z nas chciało je mieć, a drugie nie? Wtedy to jest problem." Jane podeszła do niego i położyła mu ręce na ramionach. I to było zabawne: Zwykle nie mógł znieść ludzi stojących blisko niego. Nie dlatego, że było to jakieś przerażające nadużycie – chociaż częściowa kastracja dokonana przez jego ojca nie była wesołym doświadczeniem – ale dlatego, że dużo kontaktu i bliskości to po prostu zbyt wiele do przetworzenia dla jego mózgu. Jednak z Jane nigdy nie czuł się przytłoczony. Tak samo z Butchem. Być może dlatego, że ta dwójka zdawała się rozumieć całe to przeciążenie w jego przypadku. "Wyglądasz na zmartwionego," powiedziała, odgarniając włosy do tyłu i śledząc tatuaże na jego skroni palcem wskazującym. "Nie chcę żeby cokolwiek stanęło między nami. Nigdy." "To zależy od ciebie i ode mnie, prawda? Dlaczego się niepokoisz?" "Rankhor i Mary teraz przez to przechodzą." "Przez chęć posiadania dziecka? Czy wszystko u nich w porządku?" "Tak. Sądzę, że tak." "To dobrze." Przechylił głowę na bok. "A co do ciebie i do mnie? Nie możemy przewidzieć przyszłości. Nikt nie może. Więc rozmawiamy, porządkujemy sprawy i idziemy dalej. Razem. Teraz nie mogę przewidzieć, że 304

nagle zegar biologiczny zacznie bić i poczuję nagłą nieodpartą chęć by zostać rodzicem. Nie uważam żeby czegoś brakowało w moim życiu. Nie ma żadnych pustych przestrzeni wymagających wypełnienia. Mam ciebie, moją pracę i odrzucam pogląd, że przeznaczeniem wszystkich kobiet jest zostanie matkami. Niektóre z nas chcą, a inne nie i najbardziej niesamowite jest to, że mamy wybór. To samo dotyczy mężczyzn. Tak więc, możemy pogadać i wszystko przepracować – bez względu na to jaki będzie wynik." Vhredny patrzył na nią z góry ze względu na swój wzrost, ale czuł się mniejszy niż ona. "Zawsze nadasz wszystkiemu sens." "Nic mi o tym nie wiadomo. Ale staram się patrzeć na wszystko z różnych punktów widzenia i tak logicznie jak tylko mogę –" "Nie sądzę, że mogę być ojcem, Jane." Jego partnerka potrząsnęła głową. "Wiem do czego zmierzasz. Twoi rodzice nie są tobą - a poza tym, to niewłaściwe postępowanie. Pytanie brzmi, czy ty chcesz być ojcem?" Spróbował sobie wyobrazić ciężar przygniatający Ghroma i Z, zabijanych przez martwienie się bez przerwy o jakąś małą istotę. Tak, na pewno były w tym jakieś dobre doświadczenia; radość na twarzach jego braci była bardzo realna. Ale, Boże, to harówka. A może używał tego jako wymówki? Cokolwiek. "Na pewno nie teraz. Nie, nie chcę teraz być ojcem." "Więc ruszamy dalej. A jeśli coś się zmieni, zajmiemy się tym. To samo ze mną." "Nie chciałbym żeby cokolwiek na tej planecie nienawidziło mnie tak jak ja nienawidzę swoich rodziców." A tam. Powiedział to. "Jest wiele powodów dla poparcia tego stanowiska," wyszeptała Jane, gładząc jego twarz. "I jest mi bardzo przykro z tego powodu." "Tylko mi nie mów, że powinienem porozmawiać o tym z Mary, dobrze? Naprawdę nie jestem zainteresowany tym gównem." "Wiesz gdzie jej szukać, gdybyś jej potrzebował. I nie muszę ci mówić, że będzie dostępna zawsze, gdy poprosisz." Jane przeczesała jego włosy. "I muszę to powiedzieć. To okropne jaka potrafi być twoja matka…. ale bez niej? Ty i ja nie bylibyśmy razem." 305

Zmarszczył brwi, myśląc o tym, gdy znalazł Jane w jej rozbitym Audi na poboczu drogi. Żaden z jego cholernych darów podtrzymujących życie nie zadziałał. Pozostała nieruchoma, gdy próbował ją przywrócić z powrotem. Z jakiegoś powodu przed jego oczami pojawił się obraz jego Matki leżącej na łożu i nie pozwalał się odepchnąć. Gównie się nie spieszyło… jakby stanowiło swego rodzaju wiadomość. "Naprawdę ci ufam," usłyszał siebie mówiącego do swojej shellan. "Ja też cię kocham, Vhredny."

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

306

CZTERDZIEŚCI "Ok, można by pomyśleć, że żartujesz." Gdy Mary opadła do jacuzzi pełnego bąbelków, Rankhor sięgnął w ciepłą pianę i ohhhhh, yeaaaaaah, było tam ciało jego żony, śliskie i gładkie od talii po biodra - i tak wiele innych rzeczy. "Chodź tu, Chodź tu". Opierając się plecami o ścianę wanny, przyciągnął ją do siebie, rozdzielając jej uda i sadzając tuż przy czubku kołyszącego się fiuta. Nie wszedł w nią. Na to będzie czas później. "Jak długo na mnie czekałeś?" Spytała i objęła go za szyję. "Godzinami." Jej piersi zasłaniała i odsłaniała woda, zanim poziom w wannie nie uspokoił się po jej wejściu, a Rankhor oblizał wargi na widok jej lśniących sutków i piany, która pozostała na skórze. Przypominało to górę od bikini, która zniknęła w najcudowniejszy sposób. "Myślałam, że po lodach poszedłeś do centrum walczyć?" Powiedziała. "Och, tak." Przesunął dłonie wokół i objął jej piersi. Przysunął je do siebie, ścisnął sutki i zaczął je pocierać. "Yup." Mary jęknęła, zdawała się walczyć, aby zebrać myśli - zwłaszcza, kiedy podniósł jeden do ust i zaczął ssać oraz pieścić językiem. Pod powierzchnią wody, jego wzwód szarpnął jak byk, a biodra uniosły się. "Co powiedziałaś?" Mruknął, kiedy przeniósł się na drugą pierś. Ściskając i masując ją, przyszło mu na myśl, że tak... pamiętał te poprzednie dni, kiedy nie mógł się doczekać, ich powrotu do domu, aby mieć ją nagą. Gdy Ostatni Posiłek nie był priorytetem, ponieważ jego Mary była jedynym posiłkiem, jakiego naprawdę potrzebował. "Szczerze nie - ach, prawda, jak długo na mnie czekałeś." "Latami". "To" – sapnęła - "nie jest możliwe."

307

"Żartujesz sobie ze mnie? Wróciłem do domu gdzieś dziesięć minut temu." Mary roześmiała się. "I to były te godziny?" "Czekanie na ciebie? Samotnie w tej wannie? O tak." A walka nie była dobrym słowem, jakiego użyłby do opisania tego, co robił w tych zaułkach. Bardziej patrol. Nie spotkał zabójców i nie był to dobry znak. Pytanie tylko, gdzie miała zamiar się pojawić kolejna fala wojsk Omegi. Kto będzie głównym reduktorem. Jak długo potrwa zastój. Wróg wróci. Taka była natura wojny od wieków. Ale czasem trudniej było przejść przez spokojne okresy, niż przez walki. Subtelny błysk w oknie obok nich, przykuł jego uwagę. Stalowe żaluzje automatyczne schodziły w dół, aby chronić wnętrze rezydencji przed światłem słonecznym. Jak również zapewnić prywatność. Uniósł Mary z wody, aż jedno z jej kolan było na stosie puszystych białych ręczników obok jego głowy, a jej druga noga była na dnie w jacuzzi. Kiedy przytrzymała się gzymsu przy oknie, jej piersi kołysały się. Tak dużo kapiącej wody. Tak dużo ciepłej wody i maleńkich bąbelków biegnących po jej skórze, na brzuchu, biodrach i jej udach. Jej płci. Wyciągnął język i przysuną swoją twarz dokładnie w to miejsce, liżąc leniwe i przeklinając cholerne bąbelki, które maskowały jej smak. Pociągając ją na siebie, czcił ją ustami, słysząc jak jęczy jego imię, czując orgazmPrawdopodobnie poślizgnęła się w wannie, a jej ciało straciło równowagę i zsunęło się w dół. Następną rzeczą, którą zobaczył, to jak pod wodą śmiała się, a fala szalała na marmurze. "Och, nie!" powiedziała Mary. "Lepiej to posprzątam-" "Jeszcze nie, kobieto." Z pomrukiem, włożył ją pod siebie, a jej wyporność w głębokiej wannie przyniosła ją do jego ciała. "Obejmij mnie nogami". Kiedy to zrobiła, sięgnął między nich i ustawił się, a potem308

"O tak," sapnął przez zaciśnięte zęby. Pracowali razem, owinął ramieniem jej talię i poruszał nią w górę i w dół. Tak dobrze, tak mocno, że nawet nie zauważył piany na swojej twarzy, albo faktu, że musiał poprawić chwyt na brzegu wanny. Iiiiiiiiii jeszcze jedną rzecz ignorował. Mogło być trochę więcej rozchlapywanej wody. Właśnie kiedy zaczynał dochodzić wewnątrz niej, a ostra jak nóż przyjemność cięła przez jego fiuta, a on uderzał w kółko biodrami... Rozbrzmiał dźwięk, nie tak słodki, walenia w drzwi ich sypialni. "Rankhor! Yo, Rankhor!" "Nie teraz" warknął, kiedy nadal poruszał się, a szczytowanie Mary zaciskało się wokół niego. "Rankhor! Co do cholery!" Usłyszeli inny głos. "Nie teraz!" Wrzasnął powrotem. "Rankhor!" Kolejne walenie. Jakby wieloma pięściami. Z ostatnim szarpnięciem biodrami, zatrzymał się z przekleństwem. "Mary, tak mi przykro." Roześmiała się i umieściła twarz w zgięciu jego szyi. "To nie twoja wina-" Kolejne walenie do drzwi do punktu, w którym było jasne, jaka liczba braci tam stała. I jak wielu mężczyzn wołało jego imię. Znowu zaklął. "Zostań tu", mruknął. Wycofał fiuta, a ciepła kąpiel była substytutem rdzenia Mary i był w bardzo złym nastroju, kiedy wstał, wyjął jedną nogę za wanny i postawił na marmurzeTrzy. Pierdolone. Pajace. Woda rozlana na gładkim kamieniu, zrobiła z podłogi łazienki lodowisko, a jego tyłek uniósł się ponad łokieć, rozpostarł ramiona w powietrzu, wygiął ciało w łuk i coś skrzypnęło mu w kręgosłupieBum! On nie tyle wylądował na ziemi, co przydzwonił. Wszystkie rodzaje bólu eksplodowały w jego ramieniu, barkach, plecach, jego tyłku i jednej z jego nóg. "Rankhor!" 309

Przez chwilę wszystko, co mógł zrobić, to patrzeć w sufit, zanim odzyskał oddech. A potem twarz Mary znalazła się w jego polu widzenia. "Ała". A potem kichnął z jakiegoś powodu - och, racja. Miał pianę w nosie - i kurwa, to bolało. "To znaczy... Naprawdę au". Tymczasem tysiąc osób na zewnątrz nadal waliło do ich drzwi. I tak, było dużo wody. "Mary, zrób mi przysługę?" "Chcesz, żebym wezwała dr Jane?" "Nie, chyba że cała ta wilgoć pode mną to moja krew", powiedział sucho. "Czy założysz szlafrok, zanim wyłamią te drzwi? Kocham moich braci, ale jeśli choć jeden z nich zobaczy cię nagą, to go zabiję. Po tym, jak się podniosę, oczywiście." *** Kiedy Mary była pewna, że Rankhor był w dość dobrym stanie, wstała i ostrożnie podeszła do miejsca, gdzie jeden z grubych szlafroków frotte Rankhora wisiał na wieszaku. Zorientowała się, że chciał, by go założyła, bo nim pachniał, i miał taką długość, która pokrywała ją od obojczyka po kostki. Potem podeszła do przejściaWięc, brodząc w wodzie poprawiła szlafrok, bo woda dosłownie chlapała po nogach. Cholera, była poza strefą ręczników i było tu naprawdę mokro. "Jest źle, naprawdę źle," powiedziała. "Nic mi nie będzie-oł. Kurwa, myślę, że złamałem rękę. " "Nigdy więcej tego nie zrobimy. Nigdy." "Seksu?!" Wybełkotał. "Co?" Obróciła się do niego, nagiego, pokrytego lekko różowymi bąbelkami, leżącego po środku gigantycznej kałuży, z wyrazem całkowitego i skrajnego przerażenia na twarzy. Mary wybuchła śmiechem tak mocnym, że musiała podeprzeć się o ścianę, by się uspokoić. "Och, mój Boże, muszę przestać-" "Powiedz, nadal będziemy się kochać-" "Oczywiście! Tylko może nie w wannie z taką ilością wody!" 310

"Jezu, nie strasz mnie tak. Przez ciebie nabawię się cholernego tętniaka." "Być może już go masz. Mogę ich teraz wpuścić?" Rankhor stęknął, gdy usiadł, a tatuaż na plecach, wił się lekko, jakby bestia również czuła się trochę obita. "Dobrze, nie wiem o co im chodzi. Jezu, rozlejesz trochę wody i zaraz każdy się wkurza." "Spróbuj w basenie". To była ulga wejść na dywan, gdzie była normalna przyczepność i nie trzeba było myśleć o ostrożnym stąpaniu. "Idę! Możecie przestać walić! "wrzasnęła. Kiedy dotarła do drzwi, odkryła, że zostały zablokowane. Nie ulegało wątpliwości, że to Rankhor mentalnie zamknął zasuwę - co przywołało jej uśmiech. Otwierając je, stanęła twarzą w twarz z"Wow". Dobrze, było tam wielu braci. "To jakieś zebranie." Butch stał z przodu, ze szkłem w ręku, w którym musiało być Lagavulin, z wymuszonym uśmiechem na twarzy. John Matthew był za nim, wraz z Blayem i Khillem. V. Zbihr. Furiath. I Thor. "Co wy tam robicie?" Zapytał ktoś. "Nie odpowiadaj Mary!" krzyknął Rankhor. "Myślicie, że w spiżarni był pożar?" "Już się zbliżam!" powiedział Rankhor. "Myślę, że już to zrobił," ktoś mruknął. Zbiorowe oooooooooooow! zabrzmiało z grupy, gdy za nią pojawił się Rankhor. "To ramię źle wygląda," powiedział Butch. "Wygląda jakbyś miał drugi łokieć". Kiedy Mary spojrzała przez ramię, też się cofnęła. "Och, Rankhor, to trzeba nastawić." Rankhor spojrzał na grupę. "Po prostu daj mi plaster, będzie w porządku. Teraz dacie nam trochę prywatności?" Butch pokręcił głową. "W porządku, po pierwsze, nie. Gdzie myślisz, że ta cała woda leci? A po drugie, jesteś na najlepszej drodze aby udać się do kliniki-" 311

"Wszystko w porządku!" "To dlaczego podtrzymujesz rękę?" Rankhor spojrzał na siebie, jakby był nieświadomy tego, co robił. "Cholera". Mary poklepała go po ramieniu. "Pójdę z tobą, w porządku?" Popatrzył na nią i zniżył głos. "Nie tak miałem skończyć". "Będą inne szanse-" "Tylko nie w wodzie," przyszła zbiorowa odpowiedź. Krocząc z powrotem do łazienki, zerwała ręcznik i wróciła owinąć wokół talii swojego brońca. Uniosła się na palcach i wyszeptała: "Jeśli będziesz dobrym chłopcem, zagram z tobą w pielęgniarkę i pacjenta po opatrzeniu". Śmiech Rankhora był niski i trochę diabelski, oczy pół przymknięte i gorące. "Stoi."

Tłumaczenie: Fiolka2708

312

CZTERDZIEŚCI JEDEN Gdy zapadła noc, Rankhor ponownie był w klinice. Siedział bez koszuli na kozetce i wymachiwał nogami odzianymi w skóry i shitkickersy. Jego broń leżała na krześle, a gdy tylko będzie miał zdjęty ten gips, zamierzał szybko zjeść posiłek w stołówce, który został przygotowany dla stażystów i iść do pracy. Mary wcześnie wyszła do Azylu, aby mogła się przygotować na spotkanie z pracownikami - choć zaproponowała, że zostanie na czas zdjęcia gipsu. Człowieku, dzięki Bogu, że karmił się tydzień temu od jednej z Wybranek, dlatego jego ciało mogło uleczyć się z takiego prostego złamania w ciągu dwunastu godzin. Słyszał, że człowieki musiały chodzić z takimi gipsowymi ciężarami tygodniami. Obłęd. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, zawołał: "Wchodź, Manny. Jestem gotowy na - oh, hej, V. Co tam." Brat był ubrany jak do walki, czarne sztylety miał przytwierdzone do klatki piersiowej, a gazetę złożoną pod pachą, przy jednej ze swoich bliźniaczych czterdziestek. "Jak ręka?" "Przyszedłeś uwolnić mnie z mojej gipsowej klatki?" Rankhor zapukał w niego pięścią. "Nie." V oparł się o drzwi. "Nie mam żadnych nowych wiadomości i mam złe wieści, które chcesz najpierw?" "Nie znalazłeś gównianego wuja Bitty, tak?" Kiedy brat potrząsnął głową, Rankhor wypuścił wstrzymywany oddech, a całe jego ciało odetchnęło z ulgą, ale to było złe. A potem musiał powiedzieć sobie, że nie może wyprzedzać wypadków. On i Mary nie adoptowali Bitty. Naprawdę. Yeah, bo to byłoby szaleństwo. Zwłaszcza, kiedy opierał się tylko na zainteresowaniu ze strony dzieciaka czekoladowymi wafelkami, które zamówili i zjedli u Bessie poprzedniej nocy.

313

Vhredny wzruszył ramionami. "Sprawdziłem każdą bazę danych, każdy kontakt jaki ma Bractwo. Nie mówię, że nie ma żadnej rodziny, ale nie mogę nic znaleźć, co pasowałoby do nazwiska Bitty, jej matki, ojca lub wuja." Ściskając krawędź stołu, Rankhor patrzył na czubki swoich shitkickersów. "Ty i Mary myśleliście o tym, żeby ją zabrać?" Gdy spojrzał ze zdziwieniem, V wzruszyl ramionami. "To super, jeśli tak. Wiesz, rozmawialiśmy o dzieciach poprzedniej nocy, a ty pytałeś o sytuację rodzinną tego dziecka. Dodałem dwa do dwóch, co nie jest skomplikowane." Rankhor odchrząknął. "Nie rozmawiałeś o tym. Z nikim." "Yeah, bo ja jestem takim kurwa plotkarzem." "Mówię poważnie, V." "Przestań, znasz mnie chyba lepiej. I wiem, jaki będzie twój następny krok." "Jaki." "Musisz porozmawiać z Saxtonem. On będzie w stanie powiedzieć, jakie są wymogi, żebyście mogli ją adoptować. Wydaje mi się, że w dawnych czasach, Król musiał wyrazić zgodę, gdy chodziło o arystokrację - chociaż Bitty jest z ludu, ale ty, jako członek Bractwa, jesteś arystokratą. Myślę, że jest też dużo kwestii związanych z dziedziczeniem, ale Saxton będzie znał te wszystkie tajniki". Ok, to była dobra rada, pomyślał Rankhor. Nawet nie pomyślał, że mogą być z tym związane jakieś formalności - i jakie to było naiwne? Aha, i tak, nie żeby rozmawiał o tym wszystkim z Mary. Albo Bitty. Cholera. Zaszedł za daleko, prawda? "Dzięki, V." Czując się niezręcznie, Rankhor skinął głową w stronę zwiniętej gazety, którą była Caldwell Courier Journal. "A ta druga wiadomość? Jestem zdziwiony, że nie przeglądasz gazety online, mój bracie. Czy to nie ty powiedziałeś, a może Egon Spengler, że druk jest martwy?" "Obaj to powiedzieliśmy. W tym samym czasie, faktycznie." V rozłożył gazetę i otworzył na pierwszej stronie. "Fritz wybrał papierową wersję." Rankhor zagwizdał pod nosem i wyciągnął rękę by ją wziąć. "Iiii jesteśmy z powrotem w biznesie."

314

Przeczytał nagłówek wydrukowany pogrubioną czcionką "Rytualne morderstwo w opuszczonej fabryce", a długim kolumnom tekstu towarzyszyły kiepskiej jakości zdjęcia krwi i wiader stojących obok zdewastowanej linii produkcyjnej. Rankhor przeczytał tekst na pierwszej stronie i przeniósł się do wnętrza, aby zakończyć artykuł. Zapach farby drukarskiej i dźwięk szelestu stron, sprawiły, że pomyślał o dawnych czasach. Potrząsnął głową i złożył gazetę z powrotem. "Nie jest to jednak bardzo duża skala." "Tylko dwunastu do piętnastu nowych rekrutów. Oczywiście, było kilku w rurociągu, no i może Omega przyspieszył indukcję. Ale to nie jest ogromna skala." "Nop. Robimy postępy." "Chcę tam być, gdy ostatni z nich zrobi poof". Rankhor zmrużył oczy. "Jedynym sposobem, żeby się to wydarzyło jest wywabienie Omegi". "Myślałem już o tym, jak to zrobić." V wziął gazetę z powrotem. "Zaufaj mi-" Stukanie do drzwi przerwało V. "Wejdź, Manny" powiedział Rankhor. "Zdejmijmy-" "Och, do diabła, nie," mruknął V gdy drzwi szeroko się otworzyły. W przejściu stał Lassiter w żółtym płaszczu, który był wielki jak namiot cyrkowy, nad głową miał otwarty parasol i parę kaloszy na stopach. Jego nogi były gołe. Co nie było dobrym znakiem. "Nie, nie chcę kupować zegarków," powiedział Rankhor, "więc możesz nic nie pokazywać, jaskrze (taki żółty kwiat)." "Zegarki?" Lassiter wszedł, albo próbował – bo parasol zaklinował się pomiędzy ościeżnicami. "Chrzanić to. Słyszałem, że miałeś trochę problemów z jacuzzi wcześnie rano." Rzucił Mary Poppins z powrotem na korytarz i zrobił Ta-da! z czymś żółtym w dłoni. A potem ten drań zaczął śpiewać. Kiepsko mu szło. "Gumoooowa kaczuszkaaa, to ty... Sprawiasz duuużo frajdy w czasie kąpieli..." V zerknął na niego. "Skopiesz mu tyłek, czy ja mam to zrobić?"

315

"Możemy się zmieniać" krzyknął Rankhor ponad śpiewem. "Hej, mogę się tutaj dostać do jakiegoś lekarza?" Gdyby usunęli mu gips, to mógłby o wiele łatwiej ściągnąć anioła do parteru. Plus personel medyczny mógł pomóc oczyszczać kawałki Lassitera. #idealnie *** Kiedy Mary znalazła się w Azylu, w swoim biurze zdjęła płaszcz, położyła torebkę na podłodze przy fotelu i zalogowała się do swojego komputera. Każdej nocy, kiedy tu przychodziła, sprawdzała Facebooka - dlatego, że nie mogła tego robić na swoim telefonie, inaczej groziła jej blokada internetu. I każdej nocy, tuż przed tym, zanim otworzyła się strona, jej serce zatrzymywało się, a ona wstrzymywała oddech. Powiedziała sobie, że powodem tego jest rozpaczliwa chęć wysłania dziewczynki do jakiegoś domu w Południowej Karolinie z psem, kotem, papugą i mistycznymi dziadkami jak z Hallmarka, którzy jak by się okazało nie byli martwi. Jedyny problem z tą altruistyczną fantazją? Po raz kolejny nie było słowa na temat wuja. Mary pochyliła się w fotelu, wypuszczając z ulgą oddech. Co było tak profesjonalne, jak jej nieświadoma próba skierowania dziecka do rezydencji, pierwszej nocy po śmierci jej matki. Prawda była jednak taka... że w ciągu ostatnich kilku dni, zaszła zmiana w jej sercu. Zaczęła myśleć, że"Pani Luce?" Mary usiadła z okrzykiem. "Och, Bitty. Cześć jak się masz?" Dziewczynka cofnęła się od drzwi. "Nie chciałam cię przestraszyć." "W porządku. Właśnie miałam udać się sprawdzić co u ciebie." "Czy mogę wejść?" "Proszę." Bitty uważała, aby zamknąć bezszelestnie drzwi i Mary zastanawiała się, czy to było wynikiem chodzenia na palcach wokół jej ojca przez tak długi 316

czas. Dziś w nocy, dziewczynka miała włosy związane w kucyk i niebieski sweter - strój który nosiła dwa wieczory wcześniej. A buty które założyła były jej drugą parą - te brązowe i wysokie do kostek. "Muszę ci coś powiedzieć." Mary wskazała na krzesło naprzeciwko niej. "Usiądź." Gdy Bitty to zrobiła Mary okręciła się wokół, tak aby odsunąć się od biurka i skierować w jej stronę, bez żadnych przeszkód pomiędzy nimi. Krzyżując nogi, złączyła palce. Dziewczynka milczała, jej oczy błądziły po ścianach biura. Nie było tu wiele do oglądania, z wyjątkiem kilku rysunków wykonanych przez dzieci i mapą Lake George, którą Mary powiesiła, ponieważ przypominała jej lata, kiedy była młoda. Nie było zaskoczeniem gdy jej wzrok podryfował ponad urną ze szczątkami Annalye. "Cokolwiek to jest, Bitty, możemy sobie z tym poradzić." "Moja matka skłamała," wypaliła dziewczynka. "Nie mam dziewięciu lat. Mam trzynaście." Mary uważała, aby nie pokazać zdziwienia. "W porządku. Dobrze, wszystko w porządku. Całkowicie w porządku." Bitty spojrzała na nią. "Bała się, że mam za dużo lat i że istnieje jakiś limit wiekowy, żeby tutaj przebywać lub otrzymać pomoc uzdrowiciela. Powiedziała mi, że martwi się, że nas rozdzielą." "Możesz tu przebywać, do czasu przejścia, Bitty. To nie problem." "Próbowała podać jak najmłodszy wiek, na jaki mogłabym wyglądać." "W porządku. Naprawdę." Bitty spojrzała na swoje dłonie. "Bardzo przepraszam. Dlatego kazała mi nie mówić za dużo i bawić się tą lalką. Nie chciała żebym ją oddała." Mary usiadła i wzięła głęboki oddech. Teraz, gdy o tym pomyślała, wszystko miało większy sens, zwłaszcza jeśli dziewczynka była starsza. Kobiety wampirów przechodziły chcączkę co dziesięć lat lub więcej, a matka Bitty była w ciąży, gdy tu dotarły - ciąża zazwyczaj trwała przez około osiemnaście miesięcy. Więc Annalye zaszła w ciążę kiedy Bitty miała jedenaście lat. A nie siedem.

317

Co było również niepokojące, bo dziewczyna była mała. Dla ośmio czy dziewięciolatki to była dobra masa ciała. Ale nie dla kogoś, kto miał trzynaście lat, nawet biorąc pod uwagę fakt, że największy wzrost młodych wampirów następuje podczas transformacji. "Bardzo mi przykro" powiedziała Bitty i zwiesiła głowę. "Proszę nie czuj się przez to źle. Rozumiemy. Tylko szkoda, że nie wiedzieliśmy, bo mogliśmy ją uspokoić." "Jest coś jeszcze." "Możesz mi powiedzieć." "Kłamałam o moim wuju". Serce Mary zaczęło walić. "Jak to?" "Nie sądzę, że po mnie przyjdzie." "Dlaczego?" "Mahmen mówiła o nim od czasu do czasu, ale zawsze w czasie przeszłym. Wiesz, co robili, gdy byli dziećmi. Mówiła mi o tym, aby odwrócić moją uwagę, kiedy sprawy z moim ojcem przybierały zły obrót. Chyba po prostu... Ja tylko chciałam, żeby po mnie przyszedł, wiesz?" "Tak. Wiem." "Nigdy mnie nie widział." "Jak się teraz z tym czujesz?" "Naprawdę samotna. Zwłaszcza, że moja mahmen odeszła." Mary przytaknęła. "Dla mnie to ma sens." "Moja mahmen i ja... dbałyśmy o siebie. Musiałyśmy". Bitty zmarszczyła brwi i spojrzała na urnę stojącą na biurku. "Próbowała wydostać nas jak najdalej od niego trzy razy. Pierwszy raz, kiedy byłam niemowlęciem. Nie pamiętam tego, ale nie poszło dobrze. Za drugim razem..." Bitty zamarła. "Trzeci raz był, kiedy moja noga została złamana, a ona zabrała mnie do Aghresa, bo się nie uzdrawiała. Wtedy wprowadzili mi śruby, a potem poszliśmy do domu i..." Rankhor, V i Butch poszli i wydostali je. "Lubię twojego hellren" powiedziała nagle Bitty. "On jest śmieszny." "Totalnie zakręcony." "Czy to jest ludzkie wyrażenie?" "Tak. Oznacza, że jest śmieszny." 318

Bitty zmarszczyła brwi i spojrzała ponownie. "Więc naprawdę byłaś człowiekiem? Myślałam, że nie można stać się wampirem." "Nie można. To znaczy, ja nim nigdy nie byłam." Mary błysnęła uśmiechem. "Widzisz? Bez sensu." "Masz piękne zęby." "Dziękuję ci." Oczy Bitty powróciły do urny. "Więc ona naprawdę jest w środku." "Jej szczątki tam są." "Co się stanie, jeśli nie zakopię jej szybko? Czy ona... czy to źle? Coś się stanie?" Mary pokręciła głową. "Nie ma pośpiechu. Ale nie jestem pewna, na sto procent. Mogę jednak zapytać Marissy. Ona zna wszystkie wasze tradycje." "Ja po prostu nie chcę zrobić nic złego. Chyba... jestem odpowiedzialna za nią teraz, wiesz. Chcę zrobić dobry uczynek." "Całkowicie to rozumiem." "Co człowieki robią z ciałami po śmierci?" "Składamy je do ziemi, a przynajmniej to jedna z opcji. Ja zrobiłam co innego z moją mamą. Poddałam ją kremacji, a następnie pogrzebałam." "Tak jak z moją mamą." Mary przytaknęła. "Jak z twoją." Zapadła cisza, a ona milczała, tak żeby Bitty miała miejsce, aby poczuć cokolwiek czuła. W ciszy, Mary zaś przyglądała się dziewczynce, zauważając cienkie ręce i nogi oraz malutkie ciało pod warstwami ubrań. "Gdzie umieściłaś ją w ziemi?" Zapytała Bitty. "Na cmentarzu. Po drugiej stronie miasta." "Co to jest cmentarz?" "Jest to miejsce, gdzie ludzie grzebią swoich zmarłych i oznaczają groby nagrobkami, aby wiedzieć, gdzie są ich bliscy. Od czasu do czasu, przychodzę tam i składam kwiaty."

319

Bitty przechyliła głowę i skrzywiła się lekko. Po chwili zapytała: "Czy możesz mi to pokazać?"

Tłumaczenie: Fiolka2708

320

CZTERDZIEŚCI DWA "Nie spodziewałem się telefonu od ciebie." Kiedy Assail to mówił, obrócił się i uśmiechnął do Naashy. "Nie tak szybko, w każdym razie." To ten wieczór wybrała Naasha, aby przybył do siedziby jej hellren, do ciemnego i dramatycznego pokoju, pełnego oprawionych w skórę tomów oraz mebli, które przypominały mu prywatne kluby człowieków. Dzisiejszej nocy, ponownie ubrała się na czerwono, być może aby dopasować się do aksamitnych zasłon, które zwisały jak tętnice z sufitu, a może dlatego, że wierzyła, że on lubił ją w tym kolorze. "Czułam się samotna bez twojego towarzystwa". Słowa wymawiała wolno, a jej błyszczące usta zaciskały i uwalniały sylaby, jakby robiła mu loda. "Nie mogłam spać w ciągu dnia." "Bez wątpienia, przez ciągłe sprawdzanie samopoczucia twojego męża." "Nie. Przez ból." Podeszła do przodu, bezszelestnie pokonując grube czerwone dywany. "Przez ciebie. Jestem głodna". Kiedy zatrzymała się przed nim, uśmiechnął się chłodno. "Jesteś." Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po policzku. "Jesteś dość niezwykłym mężczyzną." "Tak, wiem." Zdjął jej rękę, ale przytrzymał ją za nadgarstek. "Ciekawi mnie, dlaczego moja nieobecność była aż tak niepokojąca, zwłaszcza, że masz już fiuta pod tym dachem." "Mój hellren jest niedołężny, jeśli pamiętasz," powiedziała odległym głosem, jakby był ostatnią rzeczą na ziemi, o której chciała mówić. "Miałem na myśli Dholora." Assail znów się uśmiechnął i zaczął pocierać kciukiem jej ciało. "Przepraszam, ale co was łączy?" "Jest dalekim krewnym mojego partnera." "Więc przyjęłaś go z dobrego serca." "Jak wypadało zrobić."

321

Assail objął ją w pasie i przyciągnął do swojego ciała. "Czasami jesteś bardzo poprawna." "Nie" zamruczała. "Czy to cię kręci?" "To na pewno ciebie podkręciło dwie noce temu. Bardzo dobrze się bawiłaś z moimi kuzynami." "A jednak ty nie dołączyłeś do nas." "Nie byłem w nastroju." "A dzisiejszej nocy?" Popatrzył na jej twarz. Potem odgarnął do tyłu jej długie włosy. "Być może". "A czego potrzebujesz, by być w nastroju." Kiedy się przed nim wygięła, udawał że jest pociągająca, zamykając oczy i zagryzając wargę. Ale tak naprawdę? Mógł równie dobrze być obskakiwany przez psa. "Gdzie jest Dholor?" Zapytał. "Zazdrosny?" "Oczywiście. W rzeczywistości zazdrość mnie zżera". "Kłamiesz." "Zawsze". Uśmiechnął się i pochylił do jej ust, przejeżdżając kłem po jej dolnej wardze. "Gdzie on jest?" "Dlaczego się nim przejmujesz?" "Lubię trójkąty". Śmiech jaki wypuściła był chrapliwy i pełen obietnicy, którą nie był zainteresowany. To co go obchodziło, to powrót do jej piwnicy - dosłownie, nie w przenośni. Chociaż gdy będzie musiał ją przelecieć, żeby się tam dostać, to zrobi to. Wyraźnie nie chciała widzieć się z nim innego wieczora. A to sprawiało, że zastanawiał się, czy nie miała czegoś do ukrycia. "Niestety, Dholor nie jest obecny dziś wieczorem." Obróciła się w ramionach Assaila i jeździła swoim tyłkiem po jego fiucie. "Jestem sama." "Dokąd on poszedł?" Spojrzała na niego przez ramię ostrym wzrokiem. "Dlaczego w ogóle cię to tak obchodzi?" 322

"Mam ochotę na coś, czego ty nie możesz mi dać, moja droga. Mimo, że cenię twoje atrybuty." "Zatem może powinieneś zadzwonić po swoich kuzynów?" Wznowiła pocieranie się o niego. "Pragnę zaprosić ich ponownie." "Ja nie cudzołożę z moimi krewnymi. Jednakże, jeśli chcesz ich tutaj?" "Mają sposoby na zaspokojenie samicy. I jak sądzę nie dasz rady obsłużyć mnie sam." Wątpię, pomyślał. Ale jego kuzyni tu, to dobry pomysł. Trzymając rękę wokół niej, Assail obrócił ją twarzą do siebie, wziął swój telefon i ułamek sekundy później, dyskretny dźwięk dzwonka przy wejściowych drzwiach rezydencji było słychać po drugiej stronie zamkniętych drzwi pokoju. "Proście, a będzie wam dane", mruknął, kiedy pocałował ją mocno, a następnie odsunął od siebie i lekko pchnął w kierunku wyjścia. "Twoja odpowiedź. Powitaj ich odpowiednio." Pobiegła z chichotem, jakby lubiła gdy ktoś mówił jej, co robić - i Boże, nic nie mógł na to poradzić, że myślał o Marisol. Gdyby wezwał swoją piękną włamywaczkę do czegoś takiego? Wykastrowałaby go i nosiła jego jaja jako zawieszki w kolczykach. Żar w piersi sprawił, że sięgnął po fiolkę z koksem, którą miał w wewnętrznej kieszeni marynarki Brioni, ale tym razem to nie jego uzależnienie poprowadziło jego rękę do kieszeni. Dodatkowa dawka sprawi w jego głowie szum, a to było mu potrzebne. Miał sporo do zrobienia dziś wieczorem. *** "Ok, gdzie jesteś, gdzie jesteś..." Kiedy Jo wjechała głębiej, niż kiedykolwiek wcześniej, w przemysłową części Caldwell, pochyliła się ku przedniej szybie swojego VW i otarła rękawem kurtki szybę, aby usunąć parę. Mogła włączyć nawiew, z wyjątkiem tego, że cholerstwo nie działało. "Potrzebuję jeszcze miesiąca, zanim będę mogła za to zapłacić," wymamrotała. "Do tego czasu, nie będę oddychała." 323

Kiedy pomyślała o tym jak Bill konfrontował ją z bogactwem jej rodziców musiała się zaśmiać. Tak, to prawda, że kierowanie się zasadami było godne pochwały. Jednak one rzadko płaciły rachunki, albo naprawiały dmuchawy, które śmierdziały jak elektryczny pożar, kiedy je włączała. Jednak wydawała się lepiej spać w nocy. Kiedy jej telefon zaczął dzwonić, złapała go, sprawdziła ekran i rzuciła z powrotem na siedzenie. Miała inne rzeczy na głowie, niż martwienie się po godzinach żądaniami Bryanta. Poza tym, zostawiła jego suche pranie, dokładnie tam, gdzie jej powiedział, na werandzie jego mieszkania. "Dobra, jesteśmy." Kiedy reflektory samochodu oświetliły płaski dach jedno-piętrowego długiego i obłożonego szarymi metalowymi panelami budynku, wjechała na pusty parking i kierowała się dalej w dół w kierunku ozdobnego wejścia. Zatrzymała się przy szklanych drzwiach z poczerniałą nazwą fabryki i warstwami farby w sprayu, uderzyła w hamulce, zgasiła silnik i wysiadła. Dookoła była żółta taśma policyjna, krucha bariera gwizdała na wietrze... taśma z napisem wielkimi literami MIEJSCE ZBRODNI zaklejała drzwi... ślady wielu stóp i sprzętu wnoszonego i wynoszonego, wyżłobiły ścieżkę wśród liści i gruzu. Człowieku, ale tu było ciemno. Zwłaszcza, gdy wyłączyła reflektory. "Muszę się tam dostać", powiedziała głośno. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, pusty parking i graffiti na budynku stały się ponownie widoczne. Blask miasta nie oświetlał tej części Caldwell; było tu zbyt wiele nieużywanych budynków biurowo przemysłowych, opuszczonych gdy siedem lat temu gospodarka zaczęła przeżywać recesję. Właśnie kiedy zaczęła się niecierpliwić i pomyślała o telefonie do Billa, na parking podjechał samochód. Bill zatrzymał się obok niej, opuścił szybę i przechylił się przez siedzącego obok jakiegoś innego mężczyznę. "Za mną." Pokazała kciuk uniesiony w górę i wróciła do swojego samochodu. Pojechali wzdłuż krótszego boku budynku. Tylne drzwi były jeszcze gorsze niż przednie; nawet nie miały logo. Tutaj graffiti było nałożone

324

grubszą warstwą, napisy i rysunki nakładane były warstwami, jedna na drugiej, jak ludzie przekrzykujący się na imprezie. Jo wysiadła i zamknęła samochód. "Hej." Facet, który wyszedł z samochodu Billa był niespodzianką. Metr osiemdziesiąt wysokości, może więcej. Przedwcześnie posiwiałe włosy, ale z rodzaju tych hot, jak Max z filmu Sum. Ciemne masywne okulary, jakby chodzenie bez, było wyzwaniem, a poczucie stylu wymogiem, zanim będzie się zadawał z Billem. Ciało miał... Dobre, bardzo dobre. Szerokie ramiona, szczupła talia, długie nogi. "To jest mój kuzyn, Troy Thomas". "Hej," powiedział facet, wyciągając rękę. "Bill opowiadał mi o tobie." "Mogę sobie wyobrazić." Uścisnęła mu dłoń, a następnie skinęła na tylne wejście. "Słuchajcie chłopaki, na tych drzwiach, również jest taśma. Nie za bardzo mi się to podoba." "Mam dostęp." Troy wyciągnął kartę. "W porządku." "On jest w zespole CSI" wyjaśnił Bill. "Muszę zabrać trochę sprzętu, więc to jest legalne. Tylko proszę nie dotykajcie niczego i żadnych zdjęć, dobrze?" "Oczywiście." Jo opuściła rękę, gdy zdała sobie sprawę, że przyłożyła ją do serca, jakby przysięgała. Troy ruszył i zaczął przecinać taśmy nożem, zanim włożył swoją kartę w elektroniczną kłódkę CPD. "Patrzcie pod nogi", powiedział, otworzył drzwi i włączył światła. Płytka hala była wyłożona wykładziną w dwóch odcieniach: Kremowym po zewnętrznych stronach, a błotnisto szarobrązowym w miejscach, gdzie była zdeptana przez robocze buty. Smugi szarych zacieków pokrywały ściany, wskazując nieszczelności w suficie. Zapach który się unosił, oscylował gdzieś pomiędzy spleśniałym chlebem, a przepoconymi skarpetkami. I miedzią. Idąc dalej, mijali puszki starej farby, jakieś narzędzia i kilka wiader suchego tynku, co wydawało się wskazywać, że poprzedni właściciel, albo być może bank, który odzyskał to miejsce, podjął się remontu, ale zrezygnował, gdy okazało się to zbyt kosztowne.

325

Minęli dwa pokoje biurowe, recepcję, koedukacyjną łazienkę, a także parę stalowych drzwi, obok których na haku wisiał hełm pokryty kurzem. "Chodźmy tędy. Będzie łatwiej." Kierując się na lewo, Troy doprowadził ich do trzeciego przejścia, stanął z boku, gdyż po raz kolejny przechodzili przez znacznie węższe drzwi. Po drugiej stronie, nie uderzył we włącznik światła, ale w coś, co wyglądało jak skrzynka z bezpiecznikami. W przepastnej przestrzeni produkcyjnej, z serią trzasków, rozbłysły jeden po drugim ogromne panele świetlne. Hala była w większości pusta, nic oprócz pustych wsporników przykręconych do podłogi i wielkich smug smaru na betonie, wskazujących miejsca, gdzie kiedyś stały maszyny. "Masakra wydarzyła się tutaj." Jo uniosła brwi. Tak, z pewnością tutaj, pomyślała, dostrzegając kałuże czerwonej zakrzepłej krwi, obecnie brązowiejącej z upływem czasu. Tu i tam stało więcej wiader z tynkiem, a kiedy podeszła bliżej i obejrzała wszystko, położyła dłoń na ustach i przełknęła ślinę. "Jak na farmie" skomentował Bill wędrując dookoła. "Jakiej farmie?" zapytała Jo, unosząc głowę w górę. "Boże, to musiało być brutalne." "Pamiętasz, prawie dwa lata temu? Wszystko wyglądało tak samo, tylko tam było dziesięć razy więcej krwi." "Nie było ciał," wtrącił Troy. "Jak tu." "Jak sądzisz, ile osób tu zginęło?" Zapytała Jo. "Dziesięć. Może dwanaście?" Troy przykucnął obok plam krwi na podłodze - jakby ktoś próbować uciec, ale poślizgnął się i upadł. "Nie mamy pewności. To miejsce jest wystawione na rynku od roku może dwóch. Bank zaprzestał korzystania z kamery bezpieczeństwa pięć miesięcy temu, kiedy uderzył w nią piorun podczas wiosennej burzy. Nie mamy nic". "W jaki sposób można pozbyć się, tak wielu ciał?" zastanawiała się Jo. "Gdzie byście je wszystkie zabrali?" Troy kiwnął głową. "Sukcesywne morderstwa to jest moja hipoteza." A wampiry? pomyślała. Te typy zwykle biorą krew, prawda? Nie zostawiliby ot tak dwudziestu litrów. Nie żeby miała mówić o tym Troyowi. To zbyt szalone. 326

Spojrzała na Billa. "Ile innych masowych rytualnych mordów lub czegoś podobnego miało miejsce w Caldwell w ciągu ostatnich dziesięciu lat? Dwudziestu? Pięćdziesięciu?" "Mogę się dowiedzieć," powiedział, kiedy ich oczy się spotkały. "Myślę dokładnie o tym samym, co ty."

Tłumaczenie: Fiolka2708

327

CZTERDZIEŚCI TRZY "Tutaj jest tak spokojnie. Tak pięknie." Kiedy Bitty wypowiedziała te słowa, Mary spojrzała na dziewczynkę. Spacerowały wybrukowanymi uliczkami cmentarza Pine Grove. Księżyc na niebie powyżej, dawał im więcej niż wystarczająco dużo światła, aby widzieć, a srebrzysty blask rozjaśniał szczyty puszystych sosnowych gałęzi, a także eleganckie nagie gałęzie klonów i dębów. Wokół nich stały nagrobki, pomniki i mauzolea, poprzeplatane trawnikami i sztucznymi stawami, aż można było sobie niemal wyobrazić, że chodzą po scenografii. "Tak, to prawda," mruknęła Mary. "Miło jest myśleć, że to wszystko jest dla duchów ludzi tutaj pochowanych, ale wiem, że bardziej jest to dla ludzi, którzy tutaj przychodzą. Odwiedzenie członka rodziny lub przyjaciela może być bardzo trudne, zwłaszcza na początku. Po śmierci matki i pochowaniu jej prochów w ziemi, nie byłam tu przez wiele miesięcy. Kiedy w końcu tutaj dotarłam, było to łatwiejsze w pewnym sensie, niż myślałam, głównie ze względu na to, jak jest tu pięknie - idziemy tam. Tam właśnie jest." Wchodząc na trawę, Mary ostrożnie stawiała kroki. "Tutaj, idź za mną. Zmarli są w przedniej części nagrobków. I tak, wiem, że to dziwne, ale nienawidzę myśli, że po kimś depczę." "Och!" Bitty spojrzała na piękny nagrobek z inskrypcją żydowskiej gwiazdy Dawida i napisem Epstein. "Przepraszam. Przepraszam." Obie szły na swój sposób dalej, dopóki Mary nie zatrzymała się przy różowym granitowym nagrobku z wyrytą inskrypcją Cecilia Luce. "Cześć, mamo", wyszeptała, pochylając się, aby zebrać opadłe liście z przodu nagrobka. "Jak się masz?" Kiedy biegła palcami nad wygrawerowanym nazwiskiem i datami, Bitty uklękła po drugiej stronie. "Dlaczego odeszła?" Zapytała dziewczynka. "M. S. Stwardnienie rozsiane." "Co to jest?"

328

"Jest to choroba, w której ludzki układ odpornościowy organizmu atakuje powłokę, która chroni włókna nerwowe? Bez tej osłony, nie możesz powiedzieć swojemu ciału co ma robić, więc tracisz zdolność poruszania się, samodzielnego jedzenia, mówienia. Albo przynajmniej, moja mama tak miała. Niektóre osoby mają długie okresy remisji, gdy choroba nie jest aktywna. Ona nie była jedną z nich." Mary potarła środek klatki piersiowej. "Teraz jest o więcej możliwości leczenia, niż było piętnaście czy dwadzieścia lat temu, kiedy po raz pierwszy stwierdzono ją u niej. Może żyłaby dłużej w dobie medycyny. Kto wie." "Czy za nią tęsknisz?" "Każdego dnia. Chodzi o to... Nie chcę cię straszyć, ale nie jestem przekonana, czy kiedykolwiek przestaniesz po śmierci swojej matki. Myślę, że bardziej można się przyzwyczaić do straty. Jak do zimnej wody? Jest szokiem na początku, ale siedzenie w niej powoduje, że nie zauważa się chłodu w miarę upływu lat - a po pewnym czasie czasami nawet w ogóle zapomnisz, że jesteś w wodzie. Ale zawsze są wspomnienia, które przychodzą do ciebie i przypominają, że kogoś już nie ma." "Ja dużo myślę o mojej mamie. Marzę też o niej. Przychodzi do mnie we śnie i mówi do mnie". "Co ci powiedziała?" Kiedy zimny wiatr przetoczył się wokół, Bitty założyła włosy za ucho. "Że wszystko będzie w porządku, a ja wkrótce będę miała nową rodzinę. To dało mi do myślenia o moim wuju." "Myślę, że to jest piękne." Mary usiadła, a jej płaszcz był barierą dla wilgotnej ziemi. "Czy wygląda zdrowo w twoich snach?" "O tak. To mi się podoba najbardziej. Jest z moim bratem, który również odszedł." "Połączyliśmy jego prochy z twoją matką." "Wiem. Włożyła je do walizki. Powiedziała, że chce być pewna, że będzie z nami, jeśli byśmy musiały odejść." "Miło było połączyć ich razem, w pewnym sensie." "Myślę, że to naprawdę dobry pomysł." Nastąpiła długa pauza. "Hej, Bitty?" "Mmm?" 329

Mary wzięła patyk z ziemi i poruszała nim w górę i w dół, aby zająć czymś ręce. "Ja, ach, żałuję, że nie wiedziałam, że twoja mama martwiła się o miejsce w Azylu. Zrobiłabym wszystko, aby ją uspokoić." Spojrzała na dziewczynkę. "Martwisz się czymś?" Bitty włożyła ręce do kieszeni płaszcza i rozejrzała się. "Nie wiem. Wszyscy są naprawdę mili. Ty przede wszystkim. Ale to straszne, wiesz." "Wiem. Po prostu porozmawiaj ze mną, dobrze? Jeśli się czegoś boisz. Dam ci mój numer telefonu komórkowego. Możesz zadzwonić do mnie w każdej chwili." "Nie chcę być ciężarem." "Tak, myślę, że to jest to, co mnie martwi. Twoja mama nie chciała być ciężarem, co absolutnie szanuję - ale efekt końcowy był taki, że dla niej i dla ciebie wszystko było znacznie trudniejsze, niż powinno być. Wiesz, co mam na myśli?" Bitty kiwnęła głową i zamilkła. Po chwili dziewczynka powiedziała: "Mój ojciec mnie bił." *** Głęboko w sercu śródmieścia, Rankhor z uniesioną bronią biegł alejką. Odgłosy jego shitkickersów na asfalcie brzmiały jak grzmoty, ale gniew trzymał na wodzy, tak aby był napędem, który go prowadził, a nie katastrofą, nad którą tracił kontrolę. Kiedy jego cel skierował się na inną ulicę, on trzymał się skurwiela jak klej, a ten niezdrowo słodki zapach reduktora, jak szlak pary odrzutowca na nocnym niebie, był łatwy do śledzenia. Był to nowy rekrut. Prawdopodobnie z tej opuszczonej fabryki. Mógł to stwierdzić, bo był spanikowany, potykał się i ślizgał zanim uciekł w bałaganie rąk i nóg. Był bez broni i bez nikogo, kto przyszedłby mu na ratunek. Był samotnym szczurem. Kiedy zabójca upadł po raz n-ty, nogi wystrzeliły spod niego przez co wyglądał jakby był na gazie, ale w końcu nie wstał. Po prostu przyciągnął nogi do piersi i jęczał, przewracając się na plecy. 330

"Nie, p-p-p-proszę, nie!" Kiedy Rankhor dotarł do swojej zdobyczy i zatrzymał się, po raz pierwszy w historii, zawahał się przed zabijaniem. Ale nie mógł nie dźgnąć skurwiela. Jeśli zostawiłby to cholerstwo na ulicach, to po prostu by się wyleczył i znalazł innych jego rodzaju, aby walczyć z... albo zostanie odkryty przez człowieków i skończy na jakimś pieprzonym kanale YouTube. "Nieeee-" Rankhor odsunął z drogi ręce stwora i zatopił czarny sztylet w samym centrum, teraz pustej klatki piersiowej. Z błyskiem i odgłosem pop!, zabójca zniknął jak kamfora, nie zostało po nim nic, z wyjątkiem tłustej plamy krwi Omegi na chodniku i wypalonego śladu po lewejRankhor rozejrzał się wokół, zamieniając sztylet na broń. Rozszerzając nozdrza, węszył w powietrzu, a następnie z jego gardła wydobył się warkot. "Wiem, że tam jesteś. Pokaż się." Kiedy nic nie poruszyło się w cieniu na drugim końcu alei, zrobił trzy kroki do tyłu, tak że drzwi opuszczonej kamienicy służyły mu za osłonę. W oddali, jak bezpańskie psy wyły syreny, a za następnym rogiem jacyś ludzie krzyczeli na siebie. Bliżej niego, coś kapało ze schodów przeciwpożarowych i grzechotało powyżej, jakby podmuchy od rzeki poruszały rusztowaniem, które bez wątpienia podtrzymywało cegły. "Ty pieprzona cioto," zawołał. "Pokaż się." Jego naturalna arogancja mówiła mu, że wszystkim może się zająć sam, ale jakiś niejasny niepokój, którego nie umiał nazwać, kazał mu dać znać innym. Nacisnął więc sygnalizator umieszczony na wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Nie żeby się bał, kurwa nie. I poczuł się głupio w chwili kiedy to zrobił. Ale tam ukrywał się inny samiec wampir, a jedyna rzecz jaką wiedział na pewno? To, że nie był to Xcor. Bo wiedzieli, gdzie był ten drań. Reszta tych skurwysynów była otwartą kwestią.

Tłumaczenie: Fiolka2708 331

CZTERDZIEŚCI CZTERY Naturalnie, sprawienie by Naasha była naga, zajęło jedną chwilę. W rzeczywistości, sama się rozebrała. Tak szybko, jak Assail i jego kuzyni wkroczyli do jej pokoju zabaw, zaczęła ściągać swoją czerwoną sukienkę haute couture, skopując ją z drogi, jakby była warta niewiele więcej, niż papierowa serwetka. Zostawiła na sobie buty na wysokim obcasie i baskinkę. Erekcja Ehrica i Evale'a były natychmiastowe, raz dwa zapachniała seksualna agresja, która sprawiła, że rozbrzmiał jej chrapliwy śmiech. Nie podeszła jednak do z nich. Podeszła do Assaila. Pochylając się, przytuliła do jego piersi i objęła go za szyję. "Jestem w potrzebie. Ty pierwszy." Głupie kobiety. Wyznała zbyt wiele, przenosząc swoją moc na niego. Ale to było dobre. Odsuwając ją, pociągnął za węzeł krawata Hermes i poluzował jedwab. Kiedy go zdjął, odwróciła się lekko i podeszła do jednej z platform, kładąc się płasko i rozciągając ramiona ponad głową. Jej ciało tworzyło erotyczną krzywiznę na materacu, jedna pierś wylała się ze stanika, a jej naga płeć lśniła, kiedy rozchyliła nogi. Assail krążył nad nią, a jej ciało wiło się dopóki nie usiadł na jej biodrach, stopując ją. Rozciągając krawat pomiędzy dwoma pięściami, patrzył na nią. "Jesteś tak ufna," mruknął. "Co jeśli zrobiłbym tym coś złego? Nikt nie usłyszałby twojego krzyku czy walki, prawda?" Przez chwilę, w jej oczach zagościł strach. Ale potem on się uśmiechnął. "Dobrze, że jestem dżentelmenem, czyż nie?" Pochylił się. "Zamknij oczy, moja droga. Nie po to by spać, nie i nie po to by odpoczywać." Zasłonił jej oczy krawatem, zawiązując jedwab we właściwym miejscu. Potem spojrzał przez ramię i skinął na kuzynów, by do niej podeszli. Byli, jak

332

zawsze, bardziej niż zobowiązani, pozbywając się koszul i spodni, będąc nago zanim zaczęli dotykać i lizać, głaskać i w nią wchodzić. Kiedy Naasha zaczęła jęczeć, zszedł z niej, chwycił najbliższy nadgarstek - Ehrica, jak się okazało - który skaleczył własnymi kłami. Obrysował usta Naashy sączącą się krwią, aż samica sapnęła i wpiła się w żyłę. Jej ciało zaczęło wić się w ekstazie. Najwyraźniej nie żywiła swoją krwią ukochanego hellren - i Assail zakładał, że z tego powodu lubiła towarzystwo Dholora. Ale wampiry, zwłaszcza te podniecone, często cieszyły się jednoczesnym uczestniczeniem w samym środku przyjemności, nawet jeśli były dobrze karmione. Podobnie jak alkohol lub narkotyki, picie krwi wzmacniało wszystko w najbardziej satysfakcjonujący sposób. Przez zapach krwi jego kuzyna unoszący się w powietrzu i smak na języku, była tak rozkojarzona, że Assail był w stanie pójść do drzwi bez jej wiedzy. Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął malutką staromodną buteleczkę oleju z dłuższym końcem. Zaaplikował na zawiasy. Powyżej. Zaaplikował na zawiasy. Poniżej. Środek smarujący nie pachniał za bardzo ponieważ, napełnił buteleczkę nowym Pennzoilem 10W-40 do samochodów - a po operacji, masywne drzwi otworzyły się w zupełnej ciszy. Z chytrym uśmiechem, wymknął się z pokoju zabaw i ponownie zamknął ciężkie drzwi. Odkładając olej z powrotem do kieszeni kaszmirowej marynarki, spojrzał w obie strony. Następnie udał się na lewo, w stronę, w którą Dholor poszedł poprzedniego wieczora. Ściany i podłogi piwnicy zostały wykonane z nieobrobionego kamienia, oświetlenie elektryczne zwisało na drewnianych belkach stropowych, powodując niewyraźne cienie. Sprawdzał każde drzwi i odkrył same przechowalnie, niektóre wypełnione sprzętem z lat czterdziestych i pięćdziesiątych do pielęgnacji trawników, inne alkoholami z przełomu XIX i XX wieku przywiezionych z różnych podróży, a jeszcze w innej zniszczone i zawilgotniałe dekoracje z festiwali. Ani śladu kwater Dholora i tak naprawdę nie było to zaskoczenie; nie raczył zatrzymać się tu w tej krainie zapomnianych przedmiotów. Żadnych 333

psańców, ale dom wyraźnie został zmodernizowany, a dostawy i inni usługujący przeniesieni na wyższe poziomy. Brak winiarni, ale pomyślał, że to też by się znalazło w domu na pierwszym piętrze, bliżej centrum. Dlatego tak zagospodarowano tę przestrzeń. Nie było możliwości wydzielenia tutaj prywatnego pomieszczenia. Chyba że, tak jak on, sama słała te wszystkie łóżka? Raczej nie. Samica prawdopodobnie miała zaufaną służącą. Na samym końcu korytarza, za zakrętem były kolejne schody. Zbudowane z kamienia, były tak stare, że aż wyżłobione. Ach, więc to tu uciekł Dholor. Poruszając się szybko, Assail prawie je przeskoczył, kierując się do drzwi znajdujących się na ich końcu - były wzmocnione jak te w pokoju zabaw Naashy, w przeciwieństwie do cienkich prowadzących do przechowalni. Zamek blokujący był nowy i błyszczący, wymagający specjalnego klucza. Z nadzieją, pomacał na framudze, w przypadku gdyby klucz był tam położony albo wisiał na gwoździu lub haczyku, jak niektórzy zwykli robić. Niestety, nie. Cokolwiek było po drugiej stronie było czymś cennym. Albo nie było przeznaczone dla wścibskich oczu. Idąc po schodach, zachowywał się cicho, ponieważ zbliżał się do drzwi, które, na szczęście, wydawały się być odblokowane. Nasłuchiwał przez chwilę, co potwierdziło, że po drugiej stronie nie było nikogo i otworzył je ostrożnie. To była spiżarnia kamerdynera, biorąc pod uwagę te wszystkie oszklone szafki pełnych naczyń i srebrnych sztućców leżących w szafce na zielonym filcu, ułożonych jak w wielkich sklepach, w lśniących szeregach. Mimo, że nie znał układu domu, był dobrze obeznany z potrzebami wielkich dworów, i rzeczywiście, niedaleko była goła klatka schodowa dla personelu z drewnianymi schodami i funkcjonalną poręczą. Kiedy kontynuował swoją wędrówkę na drugie piętro, był zmuszony do zatrzymania się w połowie i przylgnięcia do ściany, kiedy na podeście powyżej, pojawiła się pokojówka z ładunkiem prania w wiklinowym koszu. Kiedy wyszła, zakradł się za nią do skrzydła z sypialniami.

334

Kierując się instynktem, przemknął do szerokich drzwi, które były wystarczająco duże, aby pomieścić to wszystko - i rzeczywiście, po drugiej stronie, w korytarzu było przewybornie, kryształowe i mosiężne kinkiety oświetlały drogę, grube wełniane wykładziny amortyzowały kroki, antyczne komody i stoliki stały przy oknach, z których bez wątpienia był widok na ogrody. Zajrzał do każdej sypialni. Wydawały się być przygotowane dla danej płci, umiejscowione naprzemiennie, męskie i żeńskie. Wiedział, kiedy wszedł do sypialni Dholora, po zapachu wody po goleniu unoszącym się w powietrzu. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Na szczęście, pokojówka już tu była i wykonała sprzątanie, zaścieliła łóżko, dołożyła świeży stos ręczników w łazience i postawiła świeże kwiaty na biurku. Było kilka rzeczy osobistych, ustawionych w rządku zgodnie przyzwyczajeniami, jak na byłego żołnierza przystało, niewiele rzeczy, dużo mobilności. Szafa została wypełniona jednak ubraniami, z których wiele miało metki, wskazując, że to nowe zakupy. Bez wątpienia wykonane przez panią domu. Wracając do głównego pomieszczenia, przeszukał szuflady Chippendale'a i nic nie znalazł. Żadnej broni. Żadnej amunicji. Na antycznym biurku, szukał dokumentów, notatek z rozmów telefonicznych, poczty. Niczego takiego tam nie było. Zatrzymując się przy łóżku, zauważył obraz, który wisiał na jedwabnej tapecie. "Tu jesteś maleńki". Z pomrukiem zadowolenia, podszedł do małego oprawionego krajobrazu - był po prostu bardzo blisko centrum. Kiedy zdjął oksydowany obraz, w ścianie ukazał się sejf. Czerwone, płaskie pokrętło mogło być przekręcane na wiele sposobów w obu kierunkach i wielu liczb. Gdzie była jego włamywaczka, kiedy jej potrzebował, pomyślał, z powrotem wieszając obraz. Nie było żadnego sposobu by mógł dostać się do środka, jeśli by chciał, był źle przygotowany do takiej roboty i nie chciał też, żeby skończył się czas

335

zabawy, która trwała na dole - jego kuzyni byli twardymi zawodnikami, ale kurwa, nie będą jej pieprzyć wiecznie. Patrząc na pozłacaną ramę obrazu, upewnił się, że wisiał dokładnie tak, jak poprzednio, ni mniej, ni więcej. Następnie udał się z powrotem, krocząc przez orientalny dywan – z uczuciem zadowolenia, że krótki wielobarwny włos, nie ujawni jego śladów. Rozejrzał się jeszcze, chwycił klamkę i wyłonił się na korytarz"W czym mogę pomóc?" *** Kiedy Rankhor czekał, aż wampir będący w alejce odpowie, spojrzał w górę na dach budynku po drugiej stronie drogi. Vhredny właśnie zmaterializował się w punkcie obserwacyjnym - ale brat stał cicho i nieruchomo. Ponownie koncentrując uwagę, Rankhor znowu zawołał "Pokaż się lub idę po ciebie. I nie przeżyjesz tego, skurwysynie. Gwarantuję ci to." Pod jego skórą poruszyła się bestia, jego przekleństwo wiło się niespokojnie, mimo całego seksu, który miał. Jego instynkty ryczały. Już został postrzelony w klatkę piersiową w tym tygodniu i nie chciał pobijać rekordu Bractwa w doświadczeniach bliskich śmierci. "Nie jestem uzbrojony." Dźwięk arystokratycznego głosu, poniósł się echem wokół brudnych rejonów, następnie chwilę później, wyszedł Dholor z dłońmi skierowanymi na zewnątrz i napiętym ciałem. "Nie strzelaj." Samiec powoli się obrócił. "Jestem sam." Rankhor zmrużył oczy, szukając innych oznak ruchu w ciemnym kącie. Gdy ich nie było, ponownie spojrzał na Dholora. Nie widział żadnej broni, a mężczyzna nie był ubrany jak do walki, chyba że szukał klapsów dziwki: ubranie drania było tak ładne jak Butcha, płaszcz dopasowany jak dobry garnitur, a buty błyszczały nawet w słabym świetle. "Wygląda na to, że całkowicie zmieniłeś wygląd" mruknął Rankhor. "Kiedy widziałem cię ostatni raz, twoje ubrania nie były tak dobre." "Moje perspektywy się poprawiły odkąd zwolniłem się od Xcora". 336

"Nie byłeś zatrudniony, ty sukinsynu. Raczej powołany." "Miałem dług do spłacenia, to prawda. Ale to już skończone". "Cóż, my nie zatrudniamy. Nie dupków z takim CV, w każdym razie." "Czy mogę opuścić ręce? Coraz bardziej mnie bolą." "Zależy od ciebie. Jestem impulsywny, więc może uważaj gdzie umieszczasz swoje dłonie." Usłyszeli odgłos lądowania na dwóch nogach, a Dholor odwrócił się. Kiedy Vhredny wyszedł z ciemności tuż za facetem, Rankhor się roześmiał. "Nie lubisz jak się ktoś do ciebie zakrada, huh." Rankhor również wyszedł z ukrycia, trzymając gotowy do strzału pistolet. "Wyobrażam sobie. Nie ruszaj się kurwa, kiedy mój brat będzie cię przeszukiwał." Vhredny przeszukał tułowie Dholora, potem nogi, dając kroczu faceta niezłe uderzenie. Kiedy pisk Dholora ucichł, brat cofnął się, ale wciąż trzymał swoją czterdziestkę wycelowaną w pana Marcusa Neimana. "Więc jeśli nie jesteś z Xcorem, to co tu robisz?" zażądał V. "Masz na sobie zbyt dużo wody kolońskiej i nie jesteś uzbrojony." "Miałem nadzieję, że napotkam któregoś z was." "Niespodzianka!" zażartował Rankhor. "Czego chcesz." "Czy wysłaliście Assaila, żeby mnie sprawdził – czy on działa niezależnie?" V roześmiał się w ciężkiej serii. "Że co?" "Mam doskonałą dykcję." Dholor spojrzał na V. "A ty jesteś nie więcej, niż trzy kroki ode mnie. Można więc założyć, że słyszałeś mnie wystarczająco dobrze." Kiedy V obnażył kły, Rankhor pokręcił głową. "Może warto przemyśleć swoje nastawienie. Mój brat wygląda jakby chciał cię zamienić w konfetti." "Więc?" naciskał Dholor. "Wysłaliście go by mnie uwiódł? Więcej szczęścia byście mieli z samicą - nie żebyście znaleźli jakąś bez wysiłku. Skończyłem z wszelkimi konfliktami." "Ryzykowałeś swoje życie," powiedział V, "aby przekazać tę wiadomość, prawda?" "Myślałem, że będzie bardziej znacząca, jeśli przekażę ją osobiście." "Przeceniasz swoją atrakcyjność. Albo znaczenie swojej orientacji seksualnej." 337

"Wypierdalaj stąd. Nienawidzę kiedy zwykły obywatel, jak ty, zostaje ranny w polu." Powiedział Rankhor. "Cholerna szkoda." V podniósł pistolet tak, że był na linii głowy samca. "Tik Tak." "Żegnaj, dupku." Machnął Rankhor. "Miłego życia. Albo nie. Dla tego kto się kurwi." Dholor pokręcił głową. "Tracisz czas, jeśli mnie sprawdzasz." "Odliczam," powiedział V. "Na trzy strzelam. Trzy." Dholor zniknął w chwili, kiedy V wypuścił rundę po lewej stronie, gdzie stał drań. "Cholera" zauważył V znudzonym tonem. "Chybiłem". "Człowieku, to jest taka gówniana część miasta" powiedział Rankhor kiedy podszedł do brata. "W której możesz spotkasz najgorszy sort." "Więc Assail idzie za głosem obowiązku. Muszę dać mu napiwek - w jego stringi, oczywiście." Rankhor wskazał głową na wypalone miejsce na asfalcie. "Złapałem reduktora, tak przy przy okazji". "Gratulacje. Chcesz następnego-" "Dlaczego nie patrzysz mi w oczy, V?" "Jesteśmy po środku alejki. Jestem zajęty." "Uh huh. Dobrze." Vhredny zmarszczył brwi, ale wciąż go unikał. Jednak cicho powiedział: "Rozmawiałem z Saxtonem w twojej sprawie." Rankhor cofnął się. "O Bitty?" "Tak jej na imię? No tak. W każdym razie, mam papiery. Nie musisz nic z tym robić, ale są na twoim biurku w teczce. Na razie." Tak po prostu brat zdematerializował się z alei i Rankhor wiedział, że nigdy więcej nie będą o tym rozmawiali. Człowieku, to był cały V - sukinsyn był zdolny do wielkiej życzliwości i empatii, ale zawsze w odległości na wyciągnięcie ręki, jakby obawiał się zbytniego uwikłania w emocje. Ale zawsze był dla ludzi których kochał. Zawsze. "Dziękuję, mój bracie" powiedział Rankhor w powietrze, gdzie stał wartościowy samiec. "Dziękuję, jak zawsze." 338

Biorąc głęboki oddech, Rankhor powiedział sobie, że musi się uspokoić. Tylko dlatego, że V nie znalazł wujka, i że teraz czekał na niego w domu pusty formularz adopcji, nie oznaczało, że coś się wydarzy w sprawie Bitty. Nawet nie rozmawiał jeszcze o tym z Mary. I hello, dziewczynka zgodziła się tylko pójść na lody, a potem z nimi na obiad. To nie znaczy, że była zainteresowana posiadaniem nowej rodziny czy coś. Naprawdę kurwa musiał się uspokoić.

Tłumaczenie: Fiolka2708

339

CZTERDZIEŚCI PIĘĆ Siedząc obok grobu swojej matki, Mary wstrzymała oddech jakby czekała, aż Bitty powie coś jeszcze. W ciszy, słowa wypowiedziane przez dziewczynkę zawisły pomiędzy nimi w zimnym powietrzu. Mój ojciec mnie bił. "Musi być trudno mówić o takich rzeczach," wyszeptała Mary. "Czy twój nigdy nie…" "Nie. Właściwie nie mam o nim żadnych wspomnień. Zmarł, gdy miałam dwa lata. Moja matka była jedynym rodzicem jakiego miałam." "Moja mahmen była wszystkim co miałam. Ale czasami czułam, że nie jestem blisko niej. Trudno to wytłumaczyć." "Dużo się działo w twoim domu." "Kiedyś celowo go rozwścieczyłam. Żeby on po prostu nie mógł… wiesz, pójść za nią." Bitty wzruszyła ramionami. "Byłam szybsza niż on. Miałam większe szanse." Mary zamknęła oczy, powstrzymując się przed przeklinaniem. "Bardzo mi przykro." "W porządku." "Nie, to nie jest w porządku." "Zimno mi," powiedziała nagle Bitty. "W takim razie wracajmy do samochodu." Mary wstała, szanując zmianę tematu rozmowy. "Włączę ogrzewanie." "Chcesz zostać dłużej?" "Zawsze mogę tu wrócić." Chciała wziąć dziewczynkę za rękę, ale wiedziała, że lepiej nie. "I jest zimno." Bitty przytaknęła i poszły razem między grobami, ziemia pod ich stopami była miękka dopóki nie doszły do wąskiej drogi. Gdy podeszły do Volvo, dziewczynka zawahała się. Gdy Mary otwierała drzwi po stronie kierowcy, rzuciła na nią okiem. "Chcesz żebym pojechała do Azylu dłuższą drogą?" "Skąd wiesz?"

340

"Po prostu, szczęśliwie odgadłam." Kiedy jechały główną aleją do prowadzących za zewnątrz żelaznych wrót cmentarza, Bitty mruknęła, "Nie wiedziałam, że Caldwell jest takie duże." Mary skinęła głową. "To duże miasto. Widziałaś kiedykolwiek centrum?" "Tylko na zdjęciach. Mój ojciec miał samochód, ale mojej mamie nie wolno było go prowadzić. Kiedy pojechałyśmy ten jeden raz do Aghresa, wzięła go, gdy ojciec padł. Właśnie dlatego… wydarzyły się inne rzeczy. No wiesz, kiedy wróciłyśmy." "Tak." Mary spojrzała we wsteczne lusterko. "Mogę sobie wyobrazić." "Chciałabym to zobaczyć. Śródmieście." "Chcesz jechać teraz? Jest naprawdę ładne nocą." "Możemy?" "Pewnie." Przy wjeździe na Pine Grove, Mary skręciła w lewo i pojechała przez śródmieście w stronę autostrady. Gdy jechały przez dzielnice pełne domów człowieków, w których w większości okna były ciemne, twarz Bitty była przyciśnięta do szyby – a potem pojawiły się pojedyncze sklepy, a dalej rozświetlone centra handlowe, puste parkingi i zamknięte przestrzenie. "To jest Northway." Mary włączyła kierunkowskaz. "Przewiozę nas bezpiecznie." Zjechały z autostrady. Była dziesiąta wieczorem i był mały ruch. A wtedy na horyzoncie, jak innego rodzaju wschód słońca, ukazały się drapacze chmur pokryte przypadkowymi kropkami światła. "Och, spójrz na to." Bitty przesunęła się do przodu. "Budynki są takie wysokie. Gdy mahmen wiozła mnie przez rzekę do kliniki, kazała ukryć mi się pod kocem. Nic nie widziałam." "Jak wy…" Mary oczyściła gardło. "Jak zdobywałyście jedzenie? Mieszkaliście na prawie wiejskich terenach – nie było zbyt wiele w odległości spaceru, prawda?" "Ojciec przynosił do domu co chciał. My miałyśmy to, co zostało." "Czy kiedykolwiek, no wiesz, byłaś w supermarkecie?" "Nie." 341

"Chciałabyś pójść do jednego? Po tym jak stąd wyjedziemy?" "Och, bardzo bym chciała!" Mary utrzymywała prędkość pięćdziesiąt na godzinę, gdy przejeżdżały przez las budynków, autostrady, które były jak alejki na cmentarzu, z których szersze prowadziły do niezliczonych biur i urzędów, zanim zmieniały kierunek do innych skupisk ze stali i szkła w zasięgu wzroku. "Nie wszystkie światła są wyłączone." "Nie." Śmiała się Mary. "Gdy jeżdżę tędy w nocy, układam w głowie historie o tym, dlaczego ktoś zapomniał stuknąć w wyłącznik przed wyjściem. Czy spieszyli się żeby kogoś spotkać, a może na rocznicowy obiad? Na pierwszą randkę? Narodziny dziecka? Próbuję myśleć o dobrych rzeczach." "Może mają nowego szczeniaczka?" "Albo papużkę." "Nie sądzę, aby rybka była powodem do pośpiechu." Iiiiiii tak podczas trwających niemądrych dyskusji, Mary zrobiła szeroką pętlę wokół finansowej dzielnicy Caldwell aż do skrętu z czteropasmowej autostrady, która zabrała je w kierunku z którego przyjechały. Centrum handlowe Hannaford, do którego zmierzała było około trzech mil od Azylu, a gdy wjechała na parking, było tylko kilku kupujących maruderów wchodzących i wychodzących przez rzęsiście oświetlone wejście, niektórzy z torbami, inni z jeszcze pustymi wózkami. Po tym jak zaparkowała, Mary i Bitty wysiadły. "Jesteś głodna? Zapytała Mary, gdy szły w kierunku automatycznych drzwi. "Nie wiem." "Dobrze, powiesz mi, gdybyś coś chciała." "W Azylu jest jedzenie." "Tak, jest." Bitty zatrzymała się i patrzyła na otwierające i zamykające się drzwi. "To jest niesamowite." "Tak, domyślam się, że jest." Kiedy tak razem stały, Mary pomyślała… Boże, jak wiele razy wchodziła i wychodziła przez wejście takie jak to, z głową buzującą od listy rzeczy do kupienia albo zmartwiona planami na potem? Nigdy nie pomyślała jak 342

bardzo cool były samozamykające się drzwi, przesuwające się tam i z powrotem po małych szynach, nie za wolno i nie za szybko, uruchamiane przez przechodzących ludzi. Oczami Bitty ujrzała to, co oczywiste w zupełnie innym świetle. I to było niesamowite. Bez zastanowienia, Mary położyła rękę na ramieniu dziewczynki – co wydawało się zbyt naturalną rzeczą, żeby się powstrzymywać. "Widzisz to na górze? Tam znajduje się czujnik – gdy ludzie znajdą się w jego zasięgu, sprawia, że mogą przejść. Spróbuj wyjść." Bitty podeszła i roześmiała się, gdy szkło się dla niej rozdzieliło. Potem cofnęła się powolutku. Pochyliła się i machała ramionami, dopóki znowu się nie otworzyło. Mary po prostu stała z boku… z wielkim uśmiechem na twarzy i piersiami pełnymi czegoś tak ciepłego, że prawie nie mogła tego znieść. *** Stojąc tuż obok sypialni Dholora, Assail odwrócił się do samicy, która zadała mu pytanie – jednocześnie zastanawiając się jakiego rodzaju komplikacjami będzie to skutkowało. Ale to była tylko pokojówka, która niosła pranie tylnymi schodami rezydencji – a oczy psanki były szeroko otwarte i trochę przestraszone, zaledwie sugerujące cień kłopotów w związku z tym, że był tam gdzie nie powinien. Assail starał się ją uspokoić uśmiechając się spokojnie. "Obawiam się, że jestem trochę zagubiony." "Wybacz mi, sire." Ukłoniła się głęboko. "Myślałam, że goście pani przybędą bliżej świtu." "Jestem wcześniej. Ale nie ma się czym martwić. Czy główne schody są w tę stronę?" "W rzeczy samej." Pokojówka znowu się ukłoniła. "Tak, panie." "Problem rozwiązany. Byłaś bardzo pomocna." "Cała przyjemność po mojej stornie, sire." Zatrzymał się, zanim odszedł. "Powidz mi, ilu gości się oczekuje?" 343

"Przygotowano sześć sypialni, panie." "Dziękuję." Odchodząc, zostawił ją w holu, robiąc show z udawania, że ogląda wystrój, gdy przechadzał się z rękami w kieszeniach. Gdy zbliżył się do głównej klatki schodowej, obejrzał się. Nie było jej – i biorąc pod uwagę jej pozycję w domu, było mało prawdopodobne, że powie komukolwiek. Pokojówki były niczym więcej niż tylko pralko-suszarkami, które trzeba było karmić – przynajmniej ze względu na hierarchię pośród personelu. Było bardziej prawdopodobne, że zostanie zganiona przez kamerdynera, któremu przeszkodzi, nawet gdyby miała istotne wiadomości na temat domostwa. Assail szedł wolnym krokiem głównymi schodami. Poza tym, najlepszym przebraniem w takiej sytuacji jak ta, było jawne działanie – był przygotowany na swoją historię. Niestety, nie wpadł na żadnych innych pracowników i nikogo innego, gdy poszedł na tyły domu do schodów, którymi wcześniej się wspinał. Schodząc w dół do piwnicy, zatrzymał się przed zamkniętymi na kłódkę drzwiami. Teraz, gdy mniej się spieszył, odkrył uporczywy zapach w powietrzu. To był jeden z tych, którego nie mógł od razu umiejscowić, ale nie zatrzymał się na dłużej by go rozpoznać. Kontynuując, udał się do lochu pani i wśliznął do środka. Sprawy rozwijały się z godną podziwu wydajnością, jego kuzyni mrowili się nad nagim ciałem samicy, znacząc krwią materac, ich fiuty i jej płeć, śliską od orgazmów. Tak czy siak, opaska wciąż była na jej oczach. Takich miał dobrze sobie radzących kuzynów – Zaledwie chwilę po jego powrocie drzwi otworzyły się szeroko i Assail obejrzał się przez ramię. "Cóż," powiedział z uśmiechem, "ulubiony gość pani domu powraca." Dholor nie był zadowolony, wszedł marszcząc mocno brwi i z napiętym ciałem. "Nie wiedziałem, że przyszedłeś." "Telefon komórkowy to niewiarygodne urządzenie. Pozwala porozumiewać się z innymi czego rezultatem jest ustalenie miejsca spotkania." 344

Pani domu jęknęła i wygięła w łuk, gdy Ehric zamienił się miejscami z bratem pomiędzy jej nogami. Dholor zmrużył oczy. "Nie mam pojęcia co tu robisz." Assail wskazał trwający seks. "Czyż to nie jest wystarczające uzasadnienie? A jeśli jesteś tak bardzo zainteresowany moją obecnością, porozmawiaj ze swoją panią. To jej show, czyż nie?" "Nie na długo," powiedział samiec na wydechu. "Zajęty planowaniem. Co za niespodzianka." "Patrz i ucz się." W oczach Dholora lśniła złośliwość. "Ta rodzina właśnie przechodzi zmiany." "Mów." "Ciesz się chwilą, póki możesz." Dholor wyszedł, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi. Dzięki za starania Assaila. Kiedy Assail ponownie zwrócił uwagę na pościeloną platformę… miał wrażenie, że nadchodzi pogrzeb. Pytanie brzmiało czy pierwszy będzie pan czy pani.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

345

CZTERDZIEŚCI SZEŚĆ Layla podparła się na łokciach, kiedy dr Jane zaczęła ścierając żel z jej dużego brzucha. To wcześniej zaplanowane badanie, okazało się być w dobrym momencie - mimo że już jedno miała, podwójne sprawdzenie było pocieszające. "Tak, wszystko w porządku". Lekarka uśmiechnęła się, kiedy przeniosła dwie połówki różowej szaty z powrotem na swoje miejsce. "Idzie bardzo dobrze." "Tylko trochę długo. Ale później będę mogła trochę odpocząć, prawda?" "No pewnie. Wkrótce płuca tych dwóch maluchów będą w takim stanie, w którym będziemy mogli się odpowiednio nimi zająć." Dr Jane spojrzała na gabinet. "Jakieś pytania od ojców?" Khill siedzący w kącie pokręcił głową, poruszył się na krześle i potarł różnokolorowe oczy. Obok niego stał Blay, masował ramię samca. "Zastanawialiśmy się nad sprawą karmienia" powiedział Blay. "Czy Layla dostaje od nas wystarczająco?" "Jej wyniki wyglądają świetnie. To co wy wszyscy robicie działa dobrze." "A co z porodem?" Zapytał Blay. "Skąd mamy wiedzieć, czy... Nie będziemy widzieć, czy wszystko idzie dobrze, prawda?" Dr Jane usiadła na swoim obrotowym stołku i założyła nogę na nogę. "Chciałabym powiedzieć, że jesteśmy w stanie przewidzieć cokolwiek, co się wydarzy, ale nie mogę. Powiem tylko, że Manny i ja jesteśmy gotowi, Aghres będzie w stanie gotowości, a Ehlena pomogła w ponad stu porodach. Jesteśmy gotowi, aby pomóc działać naturze, a gdy przyjdą na świat, mam tu dwa inkubatory i sprzęt pomagający oddychać jakiego nigdy dotąd nie widziałam. Rozumiem, i cieszę się, że jesteście otwarci na kogoś jeszcze, kto udostępni żyłę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dobrą wiadomością jest to, że dzieci mają się doskonale na tym etapie. Jesteśmy przygotowani, a to najlepsze co teraz możemy mieć. Pamiętajcie jednak, że mogą jeszcze minąć

346

miesiące. Dwa tygodnie od teraz, są niezbędnym minimum by przeżyły. Mam nadzieję, że będą tam, gdzie są przez co najmniej sześć miesięcy". Layla spojrzała na brzuch i zastanawiała się, ile więcej miejsca będzie musiała im dać. Już wydawało się, że jej płuca były upchnięte pod obojczykami, a pęcherz gdzieś na południe od kolan. Wszystko jedno ile to potrwa. Tyle ile potrzebują młode. Kiedy Khill i Blay wstali, pogadali trochę beztrosko, coś o Rankhorze i Mary zalewających swoją łazienkę, a potem były uściski na pożegnanie, kiedy mężczyźni odeszli. Dr Jane usiadła na swoim stołku. "Ok, więc o co chcesz mnie zapytać?" "Słucham?" Layla odgarnęła włosy do tyłu. "O co?" "Jesteś moją pacjentkę już ile czasu? Widzę to, Khill i Blay prawdopodobnie też by zauważyli, gdyby tak bardzo nie martwili się o ciebie i dzieci." Layla bawiła się puszystą klapą szlafroka. "To nic związanego z ciążą. Czuję się z tym wszystkim lepiej." "Więc…" "Dobrze, ach, Luchas i ja zastanawialiśmy się." Layla uśmiechnęła się, co miała nadzieję, wyszło w nonszalancki sposób. "Wiesz, on i ja nie mamy zbyt wielu tematów do obgadywania tam na dole. Innych niż tego jak duża będę i jak trudne są dla niego badania." Dr Jane kiwnęła głową. "Oboje macie naprawdę ciężko." "Więc, jak się ma więzień?" Layla poruszyła rękami. "Wiem, że to nie moja sprawa - no, nie nasza sprawa. Jesteśmy po prostu ciekawi. Nie pytałam przy Khillu i Blayu, bo oni chcą mnie trzymać w złotej klatce, w której nic mnie nie zmartwi, wiesz, nie ma rozmów o brzydocie świata. Pomyślałam, że może możesz powiedzieć Luchasowi i mnie, co się z nim teraz dzieje, kiedy został przeniesiony. Odzyskał przytomność?" Dr Jane pokręciła głową. "Nie powinnam ci niczego mówić." "Czy on jeszcze żyje?" "Nie odpowiem. Przepraszam, Layla. Wiem, że musisz być ciekawa, rozumiem to. Ale ja po prostu nie pójdę na to." "Możesz przynajmniej powiedzieć, czy on żyje?"

347

Dr Jane wzięła głęboki oddech. "Nie mogę. Przepraszam. Teraz, jeśli mi wybaczysz? Czas na mnie, muszę coś zjeść." Layla spuściła oczy. "Przepraszam. Nie chciałam sprawiać problemu." "Wszystko w porządku i nie martw się o nic, ponad dbanie o siebie i te maluchy, okay?" Dr Jane poklepała ją po kolanie. "Czy potrzebujesz pomocy podczas drogi powrotnej?" Layla pokręciła głową. "Nie, dziękuję." Zeszła ze stołu na podłogę, poprawiła szatę, opuściła gabinet i zaczęła powłóczyć nogami do miejsca, gdzie przebywała. Kiedy poczuła wciąż prześladującą ją winę, powiedziała sobie, że to właśnie się dzieje, kiedy dokonuje się złych wyborówNagle jej brzuch opanował skurcz tak mocny, że zatrzymała się i osunęła w dół po ścianie korytarza. Chwilę później, całkiem zniknął, jakby nigdy go tam nie było - a ona bała się utraty kontroli nad pęcherzem. Wszystko dobrze. "Hej, wy tam, w porządku?" Szepnęła do brzucha głaszcząc go koliście. Gdy któreś z dzieci kopnęło, jakby w odpowiedzi, poczuła niezwykłą ulgę. Dr Jane miała rację: Musiała się skupić na tym, co jest tutaj – odpowiednie jedzenie, spanie i upewnienie się, że wszystko idzie dobrze w sprawach za które jest odpowiedzialna i były pod jej kontrolą. Poza tym, byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby pozwoliła, tej sprawie z Xcorem odejść. Na wielu poziomach. Kiedy wznowiła swój kulawy spacer, zaklęła. Dlaczego w kółko musiała ze sobą przeprowadzać taką samą rozmowę? *** Po tym jak Vhredny zostawił Rankhora w alei, zmaterializował się na schodach rezydencji, chwycił podany przez Fritza zestaw kluczyków od samochodu Khilla i pojechał Hummerem w dół góry. Podkręcając nagłośnienie, odprężył się przy jakimś starym kawałku Goodie Mob 'Soul

348

Food', zanim włączył coś innego. Nie zapalił papierosa. To byłoby niegrzeczne. Widzicie, był cholernie milutki. Prawdziwie odporny skurwysyn. Kiedy dotarł do drogi wyjazdowej z posiadłości Bractwa, uderzył w gaz i ryknął w stronę Twin Bridges w śródmieściu. Dwadzieścia minut później kierował się nad rzekę, wjechał w pierwszy zjazd po drugiej stronie i ruszył wąską drogą na północnym jej brzegu. Szklany dom Assaila znajdował się na półwyspie, który wcinał się w rzekę Hudson i V wjechał na tylny parking przy bramie garażowej. Kiedy zgasił światła i silnik, przypomniał sobie inną noc, gdy tu przybył, cały panujący chaos - zwłaszcza po tym jak Ghrom został postrzelony w pieprzone gardło. Cholerny koszmar. Drzwi otworzyły się i Assail wyszedł z nowoczesnej rezydencji, ubrany jakby jechał na kolację do francuskiej restauracji, z wyjątkiem faktu, że jego krawat zwisał z bocznej kieszeni. "Jesteś gotowy dla mnie?" spytał V zapalając papierosa. "Zawsze. Ale będziesz musiał wjechać, jeśli nie masz nic przeciwko." Jak na zawołanie, jedna z bram garażowych zaczęła podjeżdżać w górę, ukazując jasno oświetlone wnętrze, gdzie stała furgonetka, czarny Range Rover, a także puste miejsce dla auta Khilla. "Daj mi minutę," powiedział V kiedy ponownie się zaciągał. Assail się roześmiał. "Niestety, również jestem w potrzebie. Tylko, że na coś innego." Samiec odwrócił się, kiedy realizował swój mały brudny sekret, wciągając jedną dziurką, a drugą caaałkowicie przegapiając. V uśmiechnął się wypuszczając dym. "Mocno cię to nakręca, prawda?" Assail schował fiolkę z powrotem do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki. "Nie możesz palić w samochodzie?" "Nie mój. I hej, przynajmniej twój mały problem nie wymaga odświeżacza powietrza." Kiedy mężczyzna potarł nos, raz... drugi... i znowu, V zmarszczył brwi i złapał zapach w powietrzu. "Krwawisz tam, kolego". 349

Następną rzeczą, którą zobaczył, to jak Assail bierze doskonale piękny jedwabny krawat z wzorkami, w kolorze melona i przyciska go do nosa. Albo to, albo zniszczyłby tę swoją bajerancką koszulę i kurtkę. Vhredny uniósł shitkickersa, dźgnął go po spodniej części papierosem i umieścił peta w kieszeni skórzanej kurtki (nie no! V??? Przecież będzie walił jak popielniczka, albo nawet gorzej ). "Cofnij się, dupku." Popchnął faceta przed SUV'a, uniósł szczękę i przejął krawat. "Jak często tak się dzieje?" Kiedy Assail wydal z siebie jakiś dźwięk, V przewrócił oczami i szczypnął nos sukinsyna. "Wszystko jedno, to jest twoja szczęśliwa noc. Jestem medykiem, mam zamiar tam zajrzeć, jak tylko przestaniesz udawać zraszacz do trawy. I możesz się zamknąć, chyba że mi dziękujesz." Obaj przez chwilę stali w chłodzie. Od czasu do czasu Assail mamrotał jakieś gówno, co brzmiało jak Pee-wee Herman, ale V go ignorował. "Tutaj, przytrzymaj tak" mruknął V. "I nie ruszaj się". V przyłożył palce faceta w miejsce swoich. Potem wszedł do Hummera i wziął szwajcarski scyzoryk, który Khill trzymał w uchwycie na kubek z przodu. Po powrocie do swojego pacjenta, złapał swój telefon, włączył latarkę i odsunął rękę Assaila. Użył płaskiej części największego ostrza noża jako separatora i spojrzał w nozdrza, które tak ciężko pracowały. Odsunął telefon, otarł ostrze o swoje skóry i rzucił z powrotem na swoje miejsce. "Ładna perforacja przegrody. Masz problemy ze snem? Każda którą pieprzysz mówi ci, że chrapiesz?" "Sypiam sam. I nie śpię za dużo." "Masz problemy z oddychaniem? Słabszy węch?" "Czuję. Nie zastanawiałem się nad oddychaniem." "Cóż, moja rada, nie, żebyś ją przyjął, jest taka byś przestał wciągać. Albo może się tam zrobić takie gówno, że jedynym rozwiązaniem będzie operacja, ale prawdopodobnie nieskuteczna." Assail wpatrywał się w las. "Nie jest to takie łatwe." V pokręcił głową. "Zakrada się do ciebie." Krzyżując ramiona na piersi, Assail zgniatał w pięści zakrwawiony krawat. "Znalazłem się w ciekawym więzieniu. Mojej własnej produkcji. 350

Problem w tym, że gdy je konstruowałem, byłem zupełnie nieświadomy jakie kraty ustawiam wokół siebie. Okazały się raczej... trwałe, jak gdyby." "Ile bierzesz? Tak serio." Minęła chwila, zanim facet odpowiedział. A kiedy Assail w końcu to zrobił, było jasne, że to opóźnienie było spowodowane ogromem dodawania i mnożenia. Vhredny gwizdnął cicho. "Ok, będę z tobą szczery. Chociaż przeciętny wampir ma ogromną przewagę nad człowiekami, jeśli chodzi o zdrowie, nadal możesz wysadzić swoje serce, jeśli będziesz tyle brał. Albo swój mózg. Ostatecznie na tym poziomie, będziesz miał poważną paranoję, jeśli już jej nie masz i nic dziwnego, że nie możesz spać." Assail wytarł się pod nosem, a potem spojrzał na zaschniętą krew na swoich palcach. "Jeśli będziesz gotowy," powiedział V "zadzwoń do nas. Jeśli będziesz chciał zrobić detoks pod nadzorem lekarza, zrobimy to dyskretnie. Nie trać mojego ani swojego czasu na zaprzeczanie o wielkości problemu i nie staraj się upiększać tego gówna. Masz w sobie brzydkiego pasożyta i jeśli ty nie wydostaniesz się na wierzch, to on będzie na górze. Twojego grobu, konkretnie." "Jak długo?" "Zanim się przekręcisz i obudzisz martwy?" "Ile będzie trwał detoks?" "Zależy od tego, jak pójdzie. Fizyczne rzucanie nałogu nie zagraża życiu, ale gówno psychiczne sprawi, że będziesz chciał umrzeć." Assail milczał przez dłuższą chwilę, a V nabrał ochoty na papierosa i zapalił kolejnego. "Wiem coś o uzależnieniach." V spojrzał na czerwoną końcówkę papierosa, którego trzymał ręku. "Dzięki Bogu wampiry nie chorują na raka, prawda? Więc nie osądzam cię. I wiesz, gdzie mnie szukać, gdy będziesz gotowy." "Może już mam paranoję." "Jak to?" "Byłem w domu Naashy zanim tu przyszedłem." "I?" 351

Samiec pokręcił głową. "Miałem poczucie zbliżającej się śmierci w tym domu." "Stan zdrowia jej hellren nie jest dobry." "Rzeczywiście." Assail spojrzał w jego skrzące się, srebrzyste oczy w kolorze księżyca. "Ale nie zdziwiło by mnie, gdyby zmienił się w popiół. Przynajmniej tak myślałem wcześniej." "Spadki to potężne rzeczy." "Tak." Assail otrząsnął się jakby się zamyślił. "Czy zechcesz teraz odebrać broń?" Vhredny wypuścił kłąb dymu z dala od faceta. "Dlatego tu jestem." "Przeparkuj swój samochód do środka, kiedy będziesz gotowy. Tam cię załadujemy." Kiedy Assail spojrzał, V mu przerwał. "Mam twoje pieniądze nie martw się. A porada medyczna jest bezpłatna." "Ale z ciebie dżentelmen, Vhredny". "Nie jesteś nawet blisko. Teraz miejmy to już za sobą."

Tłumaczenie: Fiolka2708

352

CZTERDZIEŚCI SIEDEM Gdy Bractwo z rodzinami zgromadziło się w wielkiej jadalni na Ostatni Posiłek, Mary podeszła i usiadła obok Marissy. "Myślisz, że mogłybyśmy chwilkę porozmawiać zanim zjemy?" Marissa odstawiła kieliszek z winem i skinęła z olśniewającym uśmiechem. "Przepraszam, że wyszłam dziś tak wcześnie z pracy, ale Butch zabrał mnie na randkę." "Och, zasługujecie na to! Dokąd poszliście?" "W żadne specjalne miejsce. Po prostu pizza na przedmieściach. Miał rację – to była najlepsza pepperoni z cebulą jaką jadłam kiedykolwiek. Pomaga V rozpakowywać jakieś zapasy i będzie tu za chwilę, więc akurat mamy czas na krótką rozmowę. Dobrze jest spędzić razem trochę czasu, wiesz?" "Pewnie. Właściwie ja i Rankhor wychodzimy jutro w nocy." Mary odchrząknęła. "W końcu dokonałam przełomu z Bitty." "Tak?" Marissa pochyliła się i szybko ją przytuliła. "Wiedziałam, że to możliwe! To cudownie. To dla niej wiele znaczy, aby mogła przez to przejść." "Tak." Mary się odsunęła. "Ale jest coś, co chciałabym sprawdzić. To coś medycznego. To nic nagłego czy coś… chodzi o to, że ona ma trzynaście lat, a nie dziewięć." Gdy brwi Marissy uniosły się z zaskoczenia, samica wyszeptała. "Jesteś pewna?" Mary opowiedziała o wszystkim, łącznie z tym co powiedziała Bitty o swojej mamie, że ta kazała jej kłamać na temat jej wieku, wizycie na cmentarzu i w supermarkecie. Marissa zmarszczyła brwi. "Zabrałaś ją na grób twojej matki?" "Chciała go zobaczyć. Prosiła o to. Jej leczenie musi obejmować coś więcej niż tylko siedzenie na krześle i rozmawianie. Ona jest niesamowicie inteligentna, ale prowadziła życie, które było tak wyobcowane, tak pełne przemocy, że jeśli jest dla niej nadzieja, że przejdzie żałobę w jednym kawałku, a potem przemianę, musi być wystawiana na bodźce."

353

"Istnieją grupy wsparcia zajmujące się takimi rzeczami." "Nigdy wcześniej nie była w supermarkecie." Gdy Marissa się wzdrygnęła, Mary przytaknęła. "Nie widziała automatycznych drzwi. Nigdy nie widziała śródmieścia. Nie powiedziała mi o tym wtedy, ale gdy Rankhor i ja zabraliśmy ją ostatniej nocy na lody? Nigdy przedtem nie była w restauracji ani w kawiarni." "Nie miałam pojęcia." "Nikt nie miał." Mary spojrzała na długi na trzydzieści stóp stół w jadalni. "Ona i jej matka milczały ze strachu. I szczerze mówiąc martwię się o zdrowie Bitty. Wiem, że leczyła u Aghresa złamaną nogę i została przebadana. Ale to było jakiś czas temu. Chcę żeby ktoś ją niedługo obejrzał i chcę przywieźć ją tu do kliniki, a nie do Aghresa." Gdy Marissa zaczęła protestować, Mary złapała ją za rękę. "Wysłuchaj mnie. Jej matka tam umarła. Sądzisz, że potrzebuje znaleźć się w tej placówce w najbliższym czasie? I tak, można poczekać miesiąc lub dwa, ale widziałaś jaka ona jest krucha. Nawet zakładając, że wampiry są mniej rozwinięte w porównaniu do ludzi zanim przejdą przemianę, ona jest zaskakująco mała. Ehlena ma świetne przygotowanie jeśli chodzi o młode wampiry, dr Jane ma doskonałe podejście do pacjenta i możemy z łatwością przyprowadzić Bitty do centrum treningowego, wykonać badania i zabrać ją stamtąd tak szybko jak tylko będzie po wszystkim." Marissa bawiła się swoim widelcem. "Widzę w tym logikę." "Możemy zrobić to nawet jutrzejszej nocy, jeśli dr Jane ma trochę czasu. Zabieramy Bitty na obiad." "Ty i Rankhor?" "To jak wycieczka na lody. Naprawdę go lubi." Mary uśmiechnęła się. "Nazywa do dużym przyjaznym psem." Zmarszczone brwi Marissy nie wzbudzały zaufania. Tak samo jak milczenie, które nastało na tle rozmów innych ludzi rozmawiających w parach i grupach. "Marissa, wiem co robię. A dowodem na to, że obrałam właściwy kierunek jest to, że wreszcie się otworzyła. Jak długo ona jest z nami?" "Posłuchaj, nie mam kwalifikacji żeby mówić ci jak masz wykonywać swoją robotę – i, jak zgaduję, to jest mój problem. Jestem menadżerem, 354

dbam o to żeby pociągi odjeżdżały o czasie. Nie mam tytułu mistrza w pracy socjalnej – dlatego chciałabym porozmawiać z kimś innym. Jesteś bardzo dobra w swojej pracy i nie mogę dyskutować z wynikami, zwłaszcza w przypadku Bitty. Ale nie chcę żebyś się za bardzo angażowała – i jestem trochę zaniepokojona." "Czym?" Mary uniosła ręce w górę. "Przyznaję, że mogłam inaczej przeprowadzić sytuację z jej matką, gdybym wiedziała –" "Zabierasz sierotę na lody. Na grób swojej matki. Na obiad ze swoim Brońcem. Nie sądzisz, że istnieje możliwość, iż robisz to wszystko z powodów, które mają osobisty charakter?" (mądra babka z tej Marissy ☺, a pani socjalna psycholog nie zauważyła… phi )

*** "Pozwól mi zobaczyć. No dalej, pozwól mi zobaczyć." Na zewnątrz rezydencji, Rankhor odepchnął łokciami ciało Butcha na bok, żeby mógł zobaczyć co znajduje się we wnętrzu Hummera. Kiedy wreszcie dotarł na wystawę sprzętu, roześmiał się pod nosem. "Nieźle." Podniósł jeden z automatycznych Glocków z wyściełanego opakowania i zaczął go wypróbowywać, wkładając magazynek i naciskając na spust, aby ocenić wagę i przyrządy celownicze. "Jak dużo ich masz?" V otworzył z trzaskiem następną stalową walizkę. "Tu jest następnych osiem. W sumie szesnaście." "Jaka była cena?" Zażądał Butch, gdy wyrwał kolejny egzemplarz i wykonał te same czynności. "Dziesięć tysięcy." V otworzył czarny nylonowy worek i pokazał pudełka z amunicją. "Nie było na nie zniżki, ale nie mają numerów seryjnych, tak więc nie musimy się martwić o ludzkie legalne kanały przerzutowe." Rankhor skinął głową. "Fritz ma coś w rodzaju listy aktualnie obserwowanych." "Co jeszcze możemy od nich mieć?" Zapytał Butch, gdy podniósł trzeci i rozległ się dźwięk metalu uderzającego o metal w jego szybkich rękach. "Pytasz mają katalog albo tego typu gówno?" V wzruszył ramionami. "Myślę, że można zapytać i otrzymamy odpowiedź."

355

"Myślisz, że można by dostać jakąś wyrzutnię rakiet?" Zapytał Rankhor. "Albo, może jakieś działa przeciwlotnicze?" Butch walnął Rankhora w ramię. "Jeśli on dostanie działo przeciwlotnicze, chcę armatę." "Wy dwaj jesteście parą popierdolonych lasek, wiecie o tym?" Rankhor wziął worek z amunicją, a Butch dwie walizki, więc V mógł zamknąć zamek i zapalić. Byli w połowie brukowanej drogi, gdy V się zawahał. Zachwiał się. Pokręcił głową. "Co on robi?" Zapytał Butch. "Nic." Brat zaczął iść, biorąc po dwa kamienne stopnie i otwierając drzwi do przedsionka. Kiedy pokazał swoją gębę w kamerze bezpieczeństwa, mruknął, "Jestem po prostu głodny." "Też to czuję." Rankhor pogłaskał się o brzuchu. "Potrzebuję żarcia." Komentarz był swobodny. Spojrzenie jakim podzielił się z Butchem, nie. Rzeczywistość była taka, że jakkolwiek Bracia mogli mieć nawet hipoglikemię, to wszystko nie było nagłym wypadkiem. Przechodząc przez wyraz twarzy złego gliny, znalazł się w chwili, gdy on i V wrócili tego dnia do Bunkra. "Gdzie chcesz te rzeczy, V? W tunelu?" Gdy Vhredny skinął głową, Rankhor wziął walizki od Butcha i poszedł na tył wielkich głównych schodów do ukrytych drzwi do tunelu. Odblokował je przez wprowadzenie kodu, położył metalowy ładunek na podeście i sprawdził wszystko trzy razy, zanim ponownie zablokował i zamknął drzwi do tunelu. Przy raczkującej Nalli nikt nie ryzykował z bronią czy amunicją, nawet jeśli gówno było odseparowane. Odwracając się, skierował się do jadalni. Wewnątrz wspaniałej przestrzeni było dużo trajkotania i śmiechu, wszędzie było pełno ludzi i psańce dbały o serwowanie drinków zanim zostanie podane jedzenie. Mary była przy Marissie i w pierwszej chwili Rankhor zaczął do nich iść, ale wyłapał napięcie i obrał kurs na swoje zwyczajowe krzesło po drugiej stronie. Tymczasem Mary nachylała się do swojej szefowej, mówiąc natarczywie. Marissa kiwała głową. Następnie nią kręciła. Potem mówiła. A potem znowu była kolej Mary. 356

To musiało dotyczyć pracy. A może nawet Bitty? Manny odsunął krzesło. "Jak leci, młody człowieku?" "Hej, stary pierdzielu. Gdzie twoja lepsza połowa?" "Panikha się położyła. Wymęczyłem ją, jeśli wiesz co mam na myśli." Stuknęli się pięściami, a potem Rankhor wrócił do starań, aby ukryć to, że próbuje czytać z ruchu warg. Co, tak przy okazji, nie wychodziło mu dobrze. "Kapuściany koszmar, wyciskanie soku przez odtwarzacz kaset," powiedziała Mary. "Magiczne filmy dwanaście razy w ciągu dnia," Marissa pociągnęła łyk ze swojego kieliszka. "Potem tenis z kankanem. Orzeszki ziemne i befsztyk, bajgiel z kremowym serem." "Zawinięte w sieć rybacką?" "Pasta do zębów." "Zatoczka garażowa, Boże Narodzenie w bikini i winogrona Dr Peppera." "Ja pierdolę," mruknął. A biorąc pod uwagę jak wiele żywnościowych skojarzeń podsunął mu jego mózg, był zdecydowanie gotowy do jedzenia. Mary wstała w końcu i kiwnęła głową dwa razy. Potem jego shellan podeszła do niego. "Wszystko w porządku?" Zapytał, odsuwając dla niej krzesło. "Och, tak. Tak." Uśmiechnęła się do niego, siadając i wpatrując się w ich puste talerze. "Przepraszam. Jestem po prostu…" "Co mogę zrobić żeby pomóc?" Odwracając się do niego, przetarła twarz. "Powiedz mi, że wszystko będzie w porządku?" Rankhor pociągnął ją na kolana i potarł zewnętrzną stronę jej ud. "Obiecuję. Wszystko będzie dobrze. Cokolwiek to jest, załatwimy to dobrze." Psańce wniosły na srebrnych tacach pieczoną wołowinę i ziemniaki, kurczaki i ryż, a także parujące warzywa i sosy. Gdy Mary przesunęła się na własne krzesło, był rozczarowany, ale rozumiał przez co przechodziła. Mógł karmić ją dopóki nie byłaby pełna podczas gdy on umierałby z głodu – a

357

potem pożarłby jak wilk wszystko co nie było przybite do stołu jeszcze przed deserem. Już to wcześniej przerabiali. "Panie," odezwał się za nim psaniec. "Dla ciebie przygotowano coś specjalnego." Mimo, że martwił się o swoją Mary, Rankhor klasnął w dłonie. "Fantastycznie. Jestem gotów zjeść cały ten stół." Inny członek personelu usunął jego talerz i rozsunął szeroko srebrne sztućce. A następnie umieścił przed nim duży półmisek z przykryciem. "Co jest, Hollywood? Ktoś powiedział. "Nasze jedzenie nie jest dla ciebie wystarczająco dobre?" "Yo, Rankhor, przytargałeś swoją własną krowę, czy coś?" "Myślałem, że jesteś na diecie Jenny Craig," dodał ktoś inny. (Jenny Craig (ur. Genevieve Guidroz) urodziła się w 1932 roku w Luizjanie. Wraz z mężem, Sidem, założyła spółkę globalnej utraty wagi, która nosi jej imię. Jenny Craig, Inc. pomaga kobietom i mężczyznom w utracie wagi i utrzymaniu zdrowego stylu życia i pozostaniu aktywnym)

"Myślę, że on po prostu zeżarł Jenny Craig – i gówno po prostu mu zaszkodziło. Ludzie nie są jedzeniem." Pokazał wszystkim środkowy palec i uniósł pokrywę – "Och, naprawdę," szczeknął, gdy śmiech eksplodował w powietrzu. "Poważnie? Wy tak na poważnie. Naprawdę." Rurka i maska do nurkowania zostały ułożone na porcelanowym talerzu, udekorowane wokół krawędzi pietruszką i plasterkami cytryny. Mary zaczęła się śmiać i jedyną rzeczą, która uratowała jego braci było to, że zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. "To jest dobre," powiedziała w jego usta. "Och, przecież wiesz, że jest." "Zalałeś cholerną łazienkę i niespodziewanie, to temat –" "Cii, po prostu mnie pocałuj, dobrze?" Wciąż burczał, ale nie chciał żeby jego shellan mu to powiedziała. Albo to, albo jego apetyt byłby zrujnowany… przez popełnienie morderstwa.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

358

CZTERDZIEŚCI OSIEM "Zdajesz sobie sprawę, że on jest żonaty." Było około południa, kiedy Jo wskoczyła na swoje stanowisko recepcjonistki i zmarszczyła brwi. Bryant stał oparty o biurko, a jego twarz była śmiertelnie poważna. Doskonale wykonana muszka wyglądała jak wyrzeźbiony kawałek plastiku, a nie jedwab. "O czym ty mówisz?" Podała mu teczkę. "To jest dla jeden trzydzieści." "Bill. On jest żonaty." "O czym ty - przepraszam?" "Słuchaj". Bryant ostentacyjnie przejechał palcami wokół krawędzi teczki wielkości A4. "Widziałem cię, okay. Na światłach. Byłaś w jego samochodzie. Po prostu nie chcę, żebyś została skrzywdzona." Po raz pierwszy, Jo oparła się na krześle i naprawdę popatrzyła na faceta. Zabawne, jego aura rzeczywiście dobrze maskowała niewielkie wady, które umknęły jej wcześniej: oczy miał trochę osadzone zbyt blisko siebie; jego górna warga dziwnie zwisała; a nos miał na końcu zgrubienie. "Ja tylko martwię się o ciebie," stwierdził. Jak starszy brat. Jo skrzyżowała ramiona na piersi. Jeśli by się nad tym zastanowić, to jego głos był piskliwy i drażniący. "Halo?" Zapytał. Jakby oczekiwał konkretnej reakcji i robił wszystko by ją uzyskać. "Jo. Słyszałaś, co powiedziałem?" To był zdecydowanie odpowiedni czas na pójście dalej, pomyślała. Doszlifowanie swojego CV. Zalogowanie się na stronie Monster.com i CCJ. Czy coś podobnego. Spędziła dobre półtora roku rozpływając się nad tym narcyzem, ledwo się utrzymując albo będąc uwikłana w jakieś jego sprawy, starając się, aby jego życie zawodowe i osobiste płynęło bez komplikacji - i ostatecznie, zatrzymując swoje libido pod drzwiami, ponieważ to jednostronne napięcie seksualne było bezpieczniejszym rozwiązaniem, w porównaniu do próby znalezienia prawdziwego faceta.

359

"Daję ci dwa tygodnie na znalezienie kogoś na moje miejsce." "Co." "Słyszałeś mnie." "Czekaj, oszalałaś? Rzucasz pracę, bo powiedziałem, że twój chłopak ma żonę? Zwłaszcza, że już o tym wiedziałaś? Była tu w tym biurze. Spotkałaś ją-" "To nie ma nic wspólnego z Billem. On i ja pracujemy wspólnie nad pewną sprawą." Dobrze, to było naciągane. "Po prostu potrzebuję więcej, niż możesz mi dać." "Chodzi o sprawdzanie nieruchomości? Dobrze, jeśli nalegasz na to-" "Naprawdę, nie o to chodzi." Spojrzała na komputer. "Jest południe, więc idę na obiad." Szybko przestawiła telefon w biurze na pocztę głosową, wzięła swoją torebkę z podłogi i obeszła biurko. Bryant stanął jej na drodze, jakby chciał się kłócić, ale ona tylko pokręciła głową. "Lepiej zacznij szukać nowej recepcjonistki, jeśli chcesz żebym ją przeszkoliła." "Jo. Postępujesz w bardzo nieprofesjonalny sposób." Obniżając głos, powiedziała: "Zmuszasz mnie, żebym kłamała kobietom, z którymi się spotykasz, więc nie wiedzą, jakim jesteś dupkiem. Odbierałam ci pranie z pralni. Umawiałam do fryzjera. Odprowadzałam samochód do serwisu, ile razy? I nie wyjeżdżaj mi tu ze swoimi problemami z mieszkaniem, basenem, twoimi problemami z klimatyzacją i błędami ludzi. Wszystko to, jest właśnie nieprofesjonalne. Ale nie martw się. Znajdziesz sobie innego frajera. Mężczyźni tacy jak ty, zawsze znajdują. Tylko po prostu to nie będę już ja." Jo wyszła szklanymi drzwiami w październikowe słońce - które było zbyt słabe, aby podnieść temperaturę, ale było wystarczająco mocne, aby założyła swoje Ray-Bany. Wsiadając do swojego VW, nie była zaskoczona, że Bryant nie poszedł za nią - bez wątpienia miał następną kryzysową randkę. A może poprawiał włosy w łazience. Zresztą, kto to do cholery wiedział. Jedna rzecz, jaką wiedziała? To, że nie miało to nic wspólnego z nią.

360

Nigdy nie miało z nią nic wspólnego, a przynajmniej nie po jego stronie. A rzeczy, które mówił o Billu? To był po prostu odruch samoobrony, bo była dobrym lokajem, a on nie chciał, żeby mu się wymknęła. Ale jak powiedziała, będzie ktoś inny. Bez wątpienia. Kiedy Jo odjeżdżała, spojrzała w swoje lusterko wsteczne na biuro nieruchomości i pomyślała o Billu i jego kuzynie Troyu. Byli miłymi facetami, ale naprawdę nie wpadli jej w oko. Kiedy spotka prawdziwego mężczyznę? Wszystko jedno. Musiała znaleźć pracę i była jeszcze cała ta sprawa z wampirami. Wyjmując telefon zadzwoniła do Billa. "Wyruszam teraz na farmę, jeśli chcesz się ze mną tam spotkać." *** "Gotowa do łóżka?" Na dźwięk głosu Rankhora, Mary podskoczyła na sofie i skopała koc naciągnięty na nogi. Usiadła, rozejrzała się po sali bilardowej, a potem spojrzała na Rankhora, który się nad nią pochylał. "Zasnęłam. Gdzie wszyscy poszli? Turniej się skończył?" Skinął głową i usiadł na stoliku kawowym, równoważąc kij bilardowy swoim palcem wskazującym. "Butch wygrał. Drań. On i V właśnie udali się na dół". Z wielkim ziewnięciem, odsunęła włosy do tyłu. Gigantyczny telewizor, który wisiał nad kominkiem został wyciszony, leciał tam jakiś film ze Stevenem Seagalem, z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. "Myślę, że to samo leciało, kiedy usnęłam," powiedziała leniwie wskazując na ekran "Właściwie, to było trzy filmy temu." Rankhor pogłaskał ją po policzku. "To nie tamten, ale nie martw się. Wszystkie wyglądają tak samo. Może cię zaniosę?" "Sama mogę iść." "Wiem". Odłożył kij na bok i zaproponował jej rękę. "Pytanie jest takie, czy mnie powstrzymasz przed tym, abym cię zaniósł?" 361

Uśmiechnęła się. "Nie." Rankhor podniósł ją z kanapy, a następną rzeczą jaką wiedziała to, że jest w jego silnych ramionach, a on szedł między stołami bilardowymi. W foyer, znowu ziewnęła i ułożyła się wygodnie na czas podróży. "Jesteś zbyt dobry dla mnie", szepnęła. "Nawet nie w połowie." Na drugim piętrze, zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami ich pokoju, a ona pochyliła się i otworzyła je dla nich. Bez najmniejszego wysiłku, zaniósł ją do łóżka i położył po jej stronie materaca. "Umyjesz mi zęby?" Zapytała. "Pytam na poważnie." "Tak." Kiedy odwrócił się w stronę łazienki zaczęła się śmiać. "To było pytanie retoryczne." "Chciałem przynieść twoją szczoteczkę i szklankę wody." Położył ręce na biodrach i spojrzał na nią. "Chyba, że chcesz to zrobić przy umywalce?" Kurcze, był fantastycznym okazem samca, pomyślała przyglądając się jego ogromnym barkom i ramionom, mięśniom na płaskim brzuchu i szczupłym biodrom, długim i silnym nogom. A potem były blond włosy, błyszczące niebieskie oczy, a struktura kości, wydawała się sporządzona przez mistrza artystę. "Mary?" "Po prostu podziwiam widoki." "Tak?" Obrócił się i błysnął tyłkiem. "Podoba ci się?" "Bardzo. Może zdejmiesz tę koszulkę dla mnie?" Spoglądając przez ramię, zmrużył oczy. "Przyjdziesz do mnie?" "Dlaczego, tak, wierzę, że tak." Odwrócił się, chwycił przód koszulki i warknął: "Powiedz najpierw proszę." "Prooooszę-" Riiiiiiip. A potem jego klatka piersiowa była naga, muskulatura rzucała cienie w słabym świetle lampki stojącej na biurku. Rankhor przeniósł rękę w dół, ściskając długość, która bardzo poważnie wybrzuszyła przód jego skór. "Chcesz zobaczyć coś innego?" Wycedził. 362

"Tak", szepnęła. Jego palce wolno rozpinały rozporek. Drażnił ją tym, jak powoli obnażał swoją erekcję cal po calu, aż pojawiła się cała i sterczała skierowana prosto na nią. Mary schyliła się i zdjęła swoje spodnie. Rozszerzyła nogi, a gdy się cofnął, pogłaskała go. "Chodź," powiedziała. Rankhor był na ich łóżku, na niej, w mgnieniu oka, a ona skierowała go w stronę swojego rdzenia. Z jękiem, owinęła nogi wokół jego tyłka, a on poruszył się z mocą, łącząc z nią, kołysząc się, przyśpieszając, dopóki łóżko nie zaczęło trzeszczeć, poduszki nie pospadały, a kołdra przesunęła się pod nią. Kiedy objęła jego plecy, poczuła jak bestia gwałtownie wzrosła pod jej rękami, tatuaż stał się wypukły, tworząc wzór na jego skórze, jak gdyby bestia chciała się wydostać. "Mary" powiedział Rankhor w jej szyję. "O, kurwa, Mary..." Na dźwięk jego ochrypłego głosu, orgazm uderzył w nią jak piorun, a przyjemność sprawiła, że krzyknęła, kiedy uderzał w nią swoimi biodrami, znowu i znowu, podczas gdy sam szczytował. Kiedy wreszcie znieruchomiał, pogłaskała jego plecy, pieszcząc bestię, która poruszyła się pod jej dotykiem. To było takie dziwne. W chwilach takich jak ta, mimo że to było szalone, wydawało się jej, że byli we trójkę. "Chcesz wziąć ze mną prysznic?" spytał Rankhor, trącając jej gardło. "Pomyślałem o pewnych ciekawych rzeczach, jakie można robić z mydłem." "Naprawdę? Powiedz." "Czystość stoi obok pobożności – czyż nie jest to ludzkie wyrażenie?" Mary ziewnęła i przeciągnęła się, czując go jeszcze w środku. "Mam pomysł. Zacznij sam, a ja zaraz do ciebie dołączę." "Idealnie." Po kilku pocałunkach, Rankhor przeciągnął się i wstał. Ściągnął skóry z nóg i nagi poszedł do ich łazienki. A propos widoku. Był jak chodzący grecki posąg. 363

Z prysznica leciała woda, a ona poczuła zapach szamponu, którego on używał, następnie mydło... a potem odżywkę. Motywując siebie, wyciągnęła się jeszcze raz i wstała z łóżka. Kiedy dotarła do łazienki, Rankhor odchylał się do tyłu pod natryskiem, spłukując włosy. Szybko zdjęła bluzkę, a potem do niego dołączyła, do jego śliskiego, pobudzonego ciała, lśniącego w świetle znad luster. "Tu jesteś", mruknął, przyciągając ją bliżej. Chwilę później wyszli, a ostatecznie, ledwo trzymała się na nogach, więc dobrą rzeczą był to, że nie musiała daleko iść. Opatulając się w szlafrok Rankhora, podeszła do biurka, aby zdjąć swoje perłowe kolczyki. On w tym czasie zebrał ich wszędzie porozrzucane ubrania i wrzucił do kosza na pranie w ich garderobie. Zdjęła pierwszy kolczyk, kiedy zauważyła teczkę. "Co to jest?" "Co?" Zapytał z szafy. Otworzyła pierwszą stronę... ...i poczuła jak oddech więźnie jej w płucach.

Tłumaczenie: Fiolka2708

364

CZTERDZIEŚCI DZIEWIĘĆ Kiedy Rankhor tak szedł spacerkiem, czuł się cholernie dobrze. Tak, pewnie, gliniarz wygrał na basenie kolejny raz, ale po tym jak potraktowała go Mary? To on był prawdziwym zwycięzcą. Ta sesja pod prysznicem sprawiła, że był jak olimpijczyk, zdobywca górskich szczytów zdolny do ustanawiania rekordów prędkości na lądzie. Wychodząc… … zatrzymał się tam, gdzie był. Mary siedziała w fotelu obok ich biurka, jej małe różowe stopy były na dywanie, ciało pochłonięte przez jego płaszcz kąpielowy, głowa z wilgotnymi włosami pochylona w dół. Na jej kolanach, szeroko otwarta, spoczywała teczka, której Rankhor nie rozpoznawał. Ale wiedział na co patrzyła. Rankhor zawrócił do szafy wnękowej i wciągnął parę spodni dresowych. Po namyśle dorzucił sportową bluzę AHS, którą nosił innej nocy. Wychodząc ponownie, podszedł do łóżka i usiadł. Mary spojrzała w górę, gdy dotarła do ostatniej strony. "Co to jest? Mam na myśli…" Pokręciła głową. "Myślę, że wiem co to jest. Ja po prostu…" Rankhor chwycił krawędź materaca i się pochylił. O dziwo, antyki w pokoju, ciężkie zasłony, wzorzysty dywan, wszystko wydawało mu się o wiele za wyraźne, wyostrzyło się do tego stopnia, że się skrzywił. "Nie prosiłem Saxtona żeby to wszystko wydrukował," wypalił. "Dokumenty adopcyjne? To one, czyż nie? Mam na myśli, że nie do końca jestem zorientowana w Starym Języku, ale mogę złapać sens." "Posłuchaj, nie musimy niczego z nimi robić. To nie jest tak… Mam na myśli, nie sugerowałem, że ją adoptujemy. Zapytałem Vhrednego czy pomógłby znaleźć jej wujka – tak, wiem, tego też mi o tym nie mówiłaś, ale pomyślałem, że jeśli którykolwiek z moich Braci mógłby pomóc, to właśnie on. Sprawdził niektóre bazy danych w Domu Audiencyjnym i nic nie znalazł. Sprawdziliśmy także kilka innych miejsc. Nie było żadnego śladu, żadnej rodziny, żadnego wujka. I, acha, rozmawiałem z nim o tobie, o mnie i całej

365

tej sprawie z dzieckiem. To on wywołał temat adopcji i poszedł tym tropem na własną rękę." Mary zamknęła teczkę i położyła na niej rękę. Gdy nic nie powiedziała, przeklął. "Przepraszam. Może powinienem porozmawiać najpierw z tobą zanim poszedłem do Vhrednego –" "Marissa myśli, że jestem zbyt zaangażowana. Z Bitty. To jest to, co wałkowałyśmy tam i z powrotem przed Ostatnim Posiłkiem. Ona myśli, że przekroczyłam granice zawodowe, czyniąc to wszystko zbyt osobistym." "Wow." "I choć spierałam się z nią… ona ma rację. Jestem zaangażowana." Serce Rankhora fiknęło ze strachu. "Co powiedziałaś?" Nastała długa chwila ciszy. A potem wzruszyła ramionami. "Byłam w pobliżu wielu młodych ludzi. Nie tylko w Azylu, ale również wcześniej, gdy pracowałam z dziećmi z autyzmem." Rozejrzała się wokół. "Pamiętasz jak zostałam u Belli? I powiedziałam ci, że nie chcę cię więcej widzieć?" Rankhor zamknął oczy, wspomnienia tej strasznej konfrontacji wróciły do niego. Z jakiegoś powodu, pamiętał kołdrę w pokoju gościnnym, w którym spała, tę ręcznie zrobioną kołdrę w kolorowe kwadraty. Mary była na łóżku, gdy przyszedł. Ale mimo, że była po drugiej stronie pokoju, czuł jakby dzielił ich cały świat. "Tak," powiedział z grubsza. "Pamiętam." "Byłam tak pełna bólu, że nie wyobrażałam sobie, że mogłabym wciągać w to kogokolwiek. Byłam zablokowana, zamknięta, gotowa przegrać tę bitwę, naprawdę nie byłam już zainteresowana walką. Odepchnęłam cię mocno. Ale ty tak czy siak przyszedłeś. Przyszedłeś i… i w tobie, zobaczyłam światło od którego nie mogłam odwrócić oczu." Nie jest ze mną dobrze. Usłyszał w swojej głowie słowa, które wypowiedziała. Poczuł jej ciało napierające na jego, gdy wybiegła za nim z tamtego domu, podczas gdy on stał na zewnątrz, trzymając księżyc w dłoni tak jak mu wcześniej pokazała. "Przypuszczam, że poczułam jakby Bitty była taka jak ja. Chodzi o to, że odkąd ją znam, była całkowicie zamknięta. Nawet, gdy jej matka była w pobliżu, była jak odizolowane małe zwierzątko, rozglądające się wokół, 366

odpychające ludzi, wyłączone. A wcześniejsze znęcanie się nad nią i śmierć? Nigdy jej nie obwiniałam. Chciałam po prostu rozpaczliwie do niej dotrzeć. To było jak… no, cóż, z perspektywy czasu, myślę, że starałam się uratować dawną mnie." "Naprawdę się otworzyła ostatniej nocy," stwierdził Rankhor. "Przynajmniej tak czułem. Nie wiedziałem jednak, że –" "I to był mój argument w rozmowie z Marissą. Nie wiem czy normalny sposób postępowania w leczeniu mógł do niej dotrzeć. A ona zareagowała. Zabrałam ją na grób mojej matki. A potem kupiliśmy M&M w lokalnym sklepie Hannaford. Ona jest dopiero na początku bardzo trudnej drogi i nie chcę przestać jej pomagać." "Czy Marissa ponownie ci ją przydzieli?" Zażądał Rankhor. "Nie, ona po prostu myśli, że jestem emocjonalnie zaangażowana – i jestem, przyznaję, że Bitty jest dla mnie kimś wyjątkowym." Rankhor spojrzał na teczkę, którą Mary przycisnęła do piersi – w sposób, którego, jak sądził, nie była świadoma. "Mary." Gdy wreszcie na niego spojrzała, poczuł się jakby skoczył w klifu. A z dobrych wieści? Jeśli miałby z kimkolwiek latać w powietrzu, nie mógłby pomyśleć o nikim lepszym niż jego shellan. "Możemy dać jej dobry dom." Gdy oczy Mary zawilgotniały, wstał i podszedł do niej, klękając przed swoją shellan i kładąc ręce na jej nogach. "Nie chcesz tego powiedzieć, co," wyszeptał. Wzięła głęboki oddech. A potem potrząsnęła głową. "Nie przypuszczałam, że to się nam przydarzy. Mogliśmy tylko o tym rozmawiać. To nie jest… to nie miało się nam przydarzyć. Bycie rodzicami." "Kto tak powiedział?" Mary otworzyła usta. Potem zamknęła je, przyciskając jeszcze bardziej teczkę do serca. "Pogodziłam się z tym. Naprawdę. Pogodziłam się z tym, że… nigdy nie będę matką." Gdy jej łzy zaczęły płynąć, Rankhor sięgnął w górę i otarł twarz swojej miłości. "W porządku jeśli nie możesz tego wymówić. Ponieważ ja powiem to

367

za ciebie. Będziesz najcudowniejszą mahmen dla tej małej dziewczynki. Bitty będzie bardzo szczęśliwa, że jesteś w jej życiu." Słowa, które wypowiedział zdawały się miażdżyć ją w jakiś sposób i dokładnie wiedział jak się czuła. Był przygotowany na to, że minie jakiś czas zanim pogodzi się z utratą jakiejś ogromnej części życia, gdyż wśród wielu błogosławieństw, których doświadczył w życiu, bycie ojcem nie było na liście. I tak, było coś z okrucieństwa w tym, że tak szybko zapukał do drzwi, które były przez niego zdecydowanie zamknięte. Ale była to jedna z tych rzeczy, których był cholernie pewny. Jeśli jakimś cudem zostaliby wywołani do tablicy dla tej małej dziewczynki? Będzie tam bez wahania. I wiedział, bez pytania, że jego Mary postąpi tak samo. Rodzice. To byłby cud. *** Mary była zaskoczona wielką, ziejącą przepaścią bólu, która otworzyła się w centrum jej piersi. A gdy myślała o tym wszystkim, zdecydowała, że tak, to całkiem możliwe, że przeniosła swoje problemy związane z posiadaniem dziecka na inny obiekt… samo uzdrawianie niepotwierdzonej agonii poprzez rzetelną pracę dla tych, którzy jej potrzebowali podczas jej najbardziej bezradnych chwil. Z drżeniem pochyliła się do przodu i Rankhor złapał ją, gdy opadła z fotela na podłogę, na jego kolana. Kiedy jego ramiona owinęły się wokół niej i przytrzymały blisko, przytuliła teczkę pełną dokumentów najciaśniej jak tylko mogła. To było zbyt przerażające, aby przyznać się przed sobą lub Rankhorem, że ten pomysł rozpalał się w jej sercu w ciągu ostatniego roku. Ale tęsknota za macierzyństwem zakorzeniła się w niej w pewnym momencie po drodze z Bitty – choć Mary była bardzo ostrożna, żeby się nie narzucać i nie naruszać

368

więzi matki z córką, albo nawet przyznać się do tego typu uczuć w swoich myślach. Jednak, od czasu do czasu, zastanawiała się co ta mała dziewczynka pocznie jeśli zostanie sama na świecie. I tak, może okazjonalnie pojawiały się sny na jawie o tym, aby wprowadzić ją do ich życia. To dlatego, bez wątpienia, w noc śmierci jej matki, Mary pojechała w kierunku rezydencji zamiast do Azylu. Ale wiedziała, że takie uczucia były bardzo niewłaściwe i nieprofesjonalne, więc nic nie powiedziała, niczego nie zrobiła, nie zadziałała w inny sposób niż w stosunku do pozostałych młodych z którymi pracowała. Jednak jej serce było po innej stronie. Odsuwając się, spojrzała na przystojną twarz Rankhora. "Co Vhredny mówił o wujku?" Mimo, że pomyślała, iż słyszała jak mówił jej, że V niczego nie znalazł. "Powiedział, że nie może znaleźć nikogo o tym nazwisku. Formalnie nie ma również wzmianki o Bitty i jej mamie oraz jakiejkolwiek rodzinie." Rankhor przetarł kciukami miejsce pod jej oczami; potem osuszył łzy swoją bluzą dresową. "Ona naprawdę jest osierocona." Milczeli przez chwilę. A potem Mary powiedziała, "to wszystko nie będzie wesołą wycieczką do lodziarni." "Wiem." "I ona może nie zechcieć z nami zamieszkać." "Wiem." "Ale lubisz ją, prawda? Jest wyjątkowa, prawda?" "Bardzo." Zaśmiał się krótko. "Myślę, że zdecydowałem się ją adoptować, gdy zamówiła lody w rożku z wafla." "Co?" "Długa historia. Ale to po prostu… uczucie, że jest tak jak powinno być." "Ja też tak myślę." Rankhor zmienił pozycję tak, że opierał się o ścianę i ona usiadła między jego nogami, opierając się o jego pierś. Może powinni przenieść się 369

do łóżka. To byłoby bardziej komfortowe, po tym wszystkim. Ale poczucie, że w ich życiu następowała jakaś potężna zmiana sprawiło, że bezpieczniej było zostać na ziemi – na wypadek, gdyby emocjonalne trzęsienie ziemi, które oboje przeżywali przeniosło się w jakiś sposób na fizyczny grunt. Cholerstwo mogłoby zamienić rezydencję w stertę gruzu. "To będzie proces, Rankhor. To nie wydarzy się w jedną noc. Będzie dużo rzeczy, które będziemy musieli zrobić, razem i osobno, aby upewnić się, że to jest prawdziwe." Ale to wszystko była tylko retoryka. W jej sercu, choć była bardzo zaniepokojona, decyzja została podjęta. Mary usiadła i odwróciła się. "Chcesz być jej ojcem? Mam na myśli, ja wiem na czym stoję – " "To będzie dla mnie honor i przywilej." Położył na sercu dłoń w której zawsze trzymał sztylet i powiedział w Starym Języku. "To będzie obowiązek, który będę spełniał każdej nocy dopóki będę na ziemi." Mary wzięła głęboki oddech. A potem przeklęła. "Będziemy musieli wytłumaczyć jej… czym jestem. I to, co ty masz." Och, Boże, co jeśli bestia i jej… życiowe usytuowanie… wykluczą ich z bycia potencjalnymi rodzicami? I kto podejmie tę decyzję? I dokąd pójdą, aby dowiedzieć się co mają zrobić? Z jękiem upadła z powrotem na silnego Rankhora. I to było zabawne… gdy poczuła poduszki jego mięśni wokół siebie, wiedziała, że on będzie stał obok niej bez względu na to jak długo to będzie trwało, nie wycofa się z wyzwania, będzie parł do wytyczonego celu dopóki nie przekroczą linii mety. Tak to po prostu zrobi. Nie zrezygnuje. Nigdy. "Kocham cię," powiedziała, patrząc prosto przed siebie. "Ja też cię kocham." Włożył jej włosy z uszy i zaczął masować jej ramiona. "I, Mary… wszystko będzie dobrze. Obiecuję." "Mogą nam jej nie dać. Nawet jeśli ona będzie nas chciała." "Dlaczego?" "Wiesz dlaczego. Nie jesteśmy do końca ‘normalni’, Rankhor." "A kto jest?" "Ludzie, którzy żyją w konwencjonalny sposób. I nie mają bestii żyjących w ich ciele." 370

Gdy zamilkł, poczuła się źle, jakby coś zrujnowała. Ale musieli być realistami. Z wyjątkiem tego, że Rankhor wzruszył ramionami. "Więc skorzystamy z jakiegoś doradztwa. Albo innego gówna." Mary zaśmiała się lekko. "Doradztwa?" "Jasne. A co tam, do diabła. Mogę mówić o tym jak czuję się z bestią. A może zje kilku doradców, aby mogli przyswoić konstruktywne wnioski. To, znaczy, Jezu, może jakaś akupunktura w stylu wypieprzaj za mnie i może smok zamieni się w króliczka albo sikorkę lub –" "W sikorkę." "Tak, albo w coś takiego jak gopher. Może skończy jak olbrzymi fioletowy gopher, który jest jednak wegetarianinem." Gdy mary zaczęła się śmiać, pogładził jej ramiona. "A co powiesz o niefrasobliwym królewskim koker spanielu?" "Och, daj spokój –" "Nie, nie, mam to. Wiem, co to będzie." Mary przeniosła się na kolana i uśmiechnęła do niego. "Bądź delikatny. Miałam ciężki poranek. Cóż, może oprócz części pod prysznicem. To wcale nie było ciężkie." Rankhor uniósł palec wskazujący. "Ok, po pierwsze było tam coś twardego i wiesz to z pierwszej ręki." Gdy ponownie się roześmiała, skinął głową. "Acha. Zgadza się. A jeśli chodzi o zmianę tożsamości bestii – co powiesz na ogromnego rogatego zająca." "One nie istnieją!" "Dobra. Jednorożec." "Również nie istnieje." "Mógłbym spełnić marzenia wszystkich polujących na jednorożca na całym świecie." Rankhor uśmiechnął się. "Kto mógłby nas potem uciszyć. Po tym jak ogłosiłbym publicznie takie usługi?" "Masz absolutną rację." Pogładziła go po twarzy. "Musimy natychmiast zrealizować plany akupunktury i rogatego zająca."

371

Rankhor zgiął się i pocałował ją. "Kocham, gdy myślimy dokładnie tak samo. Po prostu to kocham."

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

372

PIĘĆDZIESIĄT Gdy zapadła noc, Layla była w dużej mierze zakłopotana. Jedną z wad życia w podziemiach centrum szkoleniowego było to, że nie była w stanie ustawić swojego wewnętrznego zegara zgodnie z rytmem słońca i księżyca. Czas był tylko numerkami na tarczy zegara, posiłki przychodziły, kiedy przychodziły, goście przybywali i odchodzili o różnych porach, co ostatecznie niewiele miało wspólnego z dniem i nocą. Jej sen wpadł w cykl trzech godzin niespokojnego majaczenia, a następnie sześciu godzin czuwania. Powtarzanych do znudzenia. Zazwyczaj. Tego wieczoru jednak, kiedy zegar elektroniczny wskazywał świecącą czerwoną ósemkę, a następnie szesnastkę po dwóch pionowych kropkach, zamknęła oczy w celu przedłużenia snu. Bolała nad tym, odkąd miała wykonane ostatnie USG. Przez jej mózg biegły TAK i NIE, aż myślała, że oszaleje. W końcu miała swój umysł na dobre i na złe. Prawdopodobnie na złe. Bo tak właśnie szły rzeczy, gdy przyszło do Xcora. Biorąc głęboki oddech odkryła, że wszystko ją drażniło. Przez prześcieradła czuła swędzenie. Poduszka pod głową była w niewłaściwej pozycji, a przesuwanie jej w górę i w dół nie pomogło. Ciężar brzucha wydawał się ogromną jednostką oddzielającą ją od reszty ciała. Jej nogi drżały jakby ktoś łaskotał je piórkiem. Płuca wydawały się tylko częściowo wypełnione. Nie 'wydawały się'. A ciemność w pokoju wzmacniała wszystko. Z przekleństwem, jej oczy otworzyły się, a ona chciała mieć taśmę, żeby mogła zakleić powieki. Koncentrując się, starała się oddychać powoli i głęboko. Odpędzała napięcie z ciała zaczynając od palców, a kończąc na czubkach uszu. Uspokoiła umysł.

373

Sen przybył łagodną falą, zanurzając ją w zwykłej świadomości, wolnej od bólu, obaw i strachu. Winna. Dała sobie chwilę, by cieszyć się nieważkością. A potem wysłała swój rdzeń, swoją duszę, to magiczne światło, które ożywiało jej ciało, nie tylko z dala od szpitalnego łóżka i pokoju, nie tylko z dala od korytarza i centrum szkoleniowego... ale i od królestwa ziemskiej rzeczywistości. Skierowała się do Sanktuarium. Biorąc pod uwagę ciążę, podróż na drugą stronę w postaci fizycznej była dla niej niebezpieczna. W ten sposób jednak, obejmowała dystans z gracją i łatwością – i choć opuściła ciało, czuła je pod kołdrą i w ten sposób mogła stale monitorować swoją cielesną powłokę. Jeśli cokolwiek by się stało, mogła wrócić w mgnieniu oka. Chwilę później stała na olśniewająco zielonej trawie. Nad jej głową na niebie błyszczała droga mleczna, a dookoła w oddali, pierścień lasów ustalał granice terytorium Sanktuarium. Białe marmurowe świątynie świeciły nieskazitelne i świeże, jak w noc kiedy zostały powołane do życia, tak wiele tysięcy lat temu przez Panią Kronik. Wspaniałe kolorowe tulipany i żonkile były jak drogocenne kamienie wysypujące się z torby skarbnika. Oddychając słodkim powietrzem, mogła poczuć jak napełniała się energią, a to przypominało jej wieki spędzone tutaj w służbie matki rasy. Wtedy wszystko było białe, nie miało odcieni czy innych kolorów, nawet cienie takie były. Obecny Najsamiec, Furiath, zmienił wszystko, uwalniając ją i jej siostry, aby żyły na dole, aby doświadczały świata i siebie samych jako osoby, a nie jako tryby jednorodnej całości. Nieświadomie, położyła ręce na brzuchu - i ogarnął ją strach. Jej brzuch był płaski, a ona w panice wczuła się w funkcje swojego ciała na dole na Ziemi. Tak, pomyślała. Ciało było z młodymi; dusza nie. I ta umiejętność była poruszającym mirażem, zarówno istnienia jak i nie istnienia. Zbierając fałdy swojej ceremonialnej szaty, kroczyła przez rozległą przestrzeń, przechodząc przez prywatne kwatery Najsamca, gdzie następowało zapłodnienie, aż stanęła na progu świątyni Kronikarek. Szybkie spojrzenie wokół potwierdziło to, co było prawdą, nie tylko od chwili jej przybycia, ale od czasu, kiedy Najsamiec uwolnił je wszystkie: 374

Sanktuarium było piękne, oferowało pokój i orzeźwienie, ale było puste i opuszczone jak bezużyteczna fabryka. Pusta kopalnia złota, z której nie ma co grabić. Szafki z gołymi półkami. Dla jej celów, to było dobre. Ale w sercu odczuwała to słodko-gorzko. Wolność doprowadziła do ustania służby. Jednak zmiana miała bardziej charakter przeznaczenia, niż cokolwiek innego. Dzięki niej wydarzyło się wiele dobrego, ale może nie dla Pani Kronik. Kto wie, jak się czuła – ile to już czasu minęło od kiedy nikt jej nie widział? Z uroczystą modlitwą Layla weszła do świątyni Kronikarek, wyposażonej w proste białe stoły, na których stały misy z wodą, kałamarze i zwoje pergaminu. W wysokiej przestrzeni, nie było odrobiny kurzu dryfującego pod krokwiami, czy osadzonego na świętych misach służących do czytania historii rasy. A jednak wydawało się, że obserwacja historii, która kiedyś była świętym obowiązkiem, była już zarzuconym przedsięwzięciem i mało prawdopodobne było, że zostanie kiedykolwiek wznowiona. Przez co wydawało się, że świątynia zbutwiała w jakiś sposób. Rzeczywiście, trudno było nie myśleć o wielkiej bibliotece, która stała niedaleko stąd, o tych wszystkich półkach, które były wypełnione woluminami starannie zapisanymi strona po stronie, świętymi symbolami w Starym Języku. Jakby skrybowie byli świadkami rozgrywających się wydarzeń, które zobaczyli w tych misach. Były tam również inne woluminy: o Bractwie Czarnego Sztyletu i ich rodzinach, z nakazami Pani Kronik, o decyzjach Królów, obchodach świąt kalendarzowych i tradycji glymerii oraz szacunku, który był okazywany Pani Kronik. W pewnym sensie, brak jakichkolwiek dalszych zapisów historii, był śmiercią rasy. Ale to było także jej odrodzenie. Tak wiele dobrych rzeczy wyniknęło z przesunięcia wartości, z przyznania praw samicom i zniesieniu niewolnictwa krwi, z wolności dla Wybranek. Pani Kronik miała wszystko, ale zniknęła w próżni duchowej, jak gdyby jej uwielbienie było pokarmem, po zniknięciu którego nie była zdolna do egzystowania. I tak, Layli brakowało części starych dróg, martwił ją brak ich

375

duchowego przywódcy, w czasie takiego niepokoju... ale przeznaczenie było czymś większym niż ona, czy rasa jako całość. I jej Stwórca. Idąc dalej, doszła do jednego ze stolików i wyciągnęła białe krzesło. Kiedy usiadła, poprawiła szatę i ofiarowała modlitwę w intencji tego co miała zamiar zrobić, mając nadzieję, że było to w służbie większego dobra. Jakiegokolwiek większego dobra. No nie. Nie było możliwe twierdzić, że to, co miała zrobić, nie było podyktowane czysto egoistycznymi pobudkami. Opuszczając głowę, położyła ręce na misie z szacunkiem przykrywając naczynie. Z taką jasnością, na jak mogła się zdobyć, wizualizowała sobie twarz Xcora, jego zmrużone powieki, zniekształconą górną wargę, krótkie włosy, masywną szyję. Wyobrażała sobie jego zapach, jego fizyczną obecność. Zobaczyła jego twarde przedramiona i szorstkie, pokryte odciskami dłonie, jego mocne piersi i silne nogi. W głowie, usłyszała jego głos. Widziała jak się porusza. Przyciągnęła jego wzrok i utrzymała go. Na powierzchni wody zaczęły się poruszać, koncentryczne kręgi pulsujące w rytm jej serca. A potem zaczęły wirować. Pojawił się obraz, wzrastający z głębi, który wzruszał krystalicznie czystą ciecz. Layla zmarszczyła brwi i pomyślała, że to nie ma sensu. Misa pokazywała regały, rzędy półek, na których zostały ułożone... wszelkiego rodzaju słoje. Pochodnie migotały, pomarańczowym światłem, oświetlając to, co wydawało się być zakurzonym miejscem pod ziemią. "Xcor...?" Szepnęła. "Och ... najdroższa Pani Kronik." Obraz, który zobaczyła był tak czysty, jakby stała nad jego ciałem. Leżał pod białymi prześcieradłami na noszach, pośrodku sali z półkami, oczy miał zamknięte, a jego skóra była blada, ramiona i nogi nieruchome. Obok niego zapiszczała maszyna, taka, jaką widziała w swoim pokoju w klinice. John Matthew i Blay siedzieli na kamiennej podłodze obok niego. John poruszał rękami, jakby coś opowiadał. Blay tylko kiwał głową.

376

Layla mentalnie przesunęła obraz tak, aby mogła zobaczyć, co było z przodu i z tyłu, gdzie leżał Xcor. Kiedy przeniosła się w głąb, miejsce okazało się być jaskinią, a w końcu weszła w ogromną przestrzeń ceremonialną... Krypty. Xcor był w sali poprzedzającej krypty. Layla mentalnie przesunęła obraz, z powrotem do Johna i Blaya i usłyszała jak Blay powiedział "-ciśnienie spada. Więc nie będzie operacji. Ale nie wygląda na to, że obudzi się w najbliższym czasie." John coś wskazał. "Wiem. Ale jaka jest inna opcja?" Layla poprosiła misę, by pokazała jej drogę na zewnątrz, a obraz przesunął się w przeciwnym kierunku, aż doszła do solidnej bramy zbudowanej ze stalowej siatki, jak również posiadającej blokadę, która wyglądała na tak mocną, aby utrzymać nawet najbardziej zdeterminowanych najeźdźców. Była we wnętrzu jaskini, kamienne mury zostały obrobione ręcznie lub może przez naturę. Wreszcie przeniosła się do sosnowego lasu. Pomniejszając obraz zobaczyła krajobraz... aż złapała blask rezydencji. Więc był jeszcze na terenie obiektu. Nie tak daleko. Puszczając krawędzie misy, patrzyła jak to, co się pokazało, znikało, jakby nigdy tam niczego nie było. Woda ponownie była jasna i miała anonimowy charakter. Usiadła i przez dłuższą chwilę rozmyślała. Potem wstała i opuściła świątynię Kronikarek. Jednak nie wróciła na Ziemię. Nie od razu. *** "Czuję, że będziemy mieć kłopoty." Kiedy Mary usiadła obok Rankhora w bibliotece rezydencji, poklepała go po kolanie. "Wiesz, że to nieprawda." "Czy wyglądam ok?" Odchylając się do tyłu na jedwabnej kanapie, Mary popatrzyła na swojego partnera. "Przystojny jak zawsze." 377

"To działa na naszą korzyść?" "Jakże by inaczej?" Pocałowała go w policzek. "Tylko pamiętaj, nie zaczynaj z nią. Ona jest żoną twojego najlepszego przyjaciela." "Tak jakby. Ładnie wygląda, to wszystko, tak samo jak większość urządzeń w kuchni Fritza, a nie mam żadnego interesu, żeby obrażać którekolwiek z nich." Mary roześmiała się i uścisnęła go jeszcze. Potem znowu poczuła, że jej głowa zaraz eksploduje. "Więc. Tak. W każdym razie... wiesz, nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi na to pomieszczenie. Jest przyjemne." Kiedy Rankhor odpowiedział MMM-hmmm, rozejrzała się po półkach z książkami, po kominku i wszystkich dywanach w bogatych odcieniach klejnotów, zasłonach i poduszkach. Było tam również biurko. Sofy jak z muzeum. Kilka obrazów olejnych. I różnego rodzaju ornamenty, które Hardhy zebrał kiedy żył, specjalne muszle, rzadkie skamieniałości. "Nie mogę oddychać." Kiedy Rankhor włożył głowę między kolana, ona potarła jego ramiona, pocieszając samą siebie, jak pocieszała jego. Prawdopodobnie nie pomoże mu jak powie, że też czuje jakby się dusiła. I trochę było jej niedobrze. Marissa wpadła dziesięć minut później. "Tak mi przykro! Przepraszam jestem-ach, hej, Rankhor." "Cześć". Rankhor odchrząknął i podniósł dłoń. "Ach... cześć. Yeah." Marissa spojrzała w tę i z powrotem między nimi. Następnie wydawała się zorientować w sytuacji i zamknęła drzwi. "Zastanawiałam się, dlaczego chcieliście się tu spotkać. Teraz widzę." "Tak," Rankhor powiedział. "Nie mogę ... no wiesz. Iść do Azylu. Gdzie wiesz... uciekniesz. I - naprawdę muszę przestać gadać, prawda?" Marissa podeszła w stronę ognia, jej niezwykła uroda, pozornie przyciągnęła całe światło i ciepło z kominka. Kiedy usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę jak idealna pani, jaką była. Jej twarz była odległa, ale nie zimna. Wydawała się usztywniona. Nie jest dobrze, pomyślała Mary z przerażeniem. "Więc... dziękujemy za spotkanie z nami." Mary ujęła dłoń Rankhora. "Nie będę owijać w bawełnę. Rankhor i ja rozmawialiśmy o tym i 378

chcielibyśmy sprawdzić jakie są możliwości adoptowania lub przynajmniej, wspierania Bitty. Zanim powiesz nie, chciałabym, żebyś pamiętała, że mam przygotowanie do-" "Czekaj". Marissa uniosła ręce. "Czekaj, nie chodzi o... to, że chcesz odejść?" "Co?" Marissa położyła dłoń na sercu i osunęła się na fotelu. "Nie zamierzasz odchodzić." "Nie, dobry Boże, skąd ten pomysł?" "Pomyślałam, że cię obraziłam podczas tej rozmowy przed Ostatnim Posiłkiem. Nie wiedziałam, że weszłam w to z buciorami: próbowałam tylko robić wszystko na korzyść Bitty i-" Marissa urwała. Otrząsnęła się. "Czy słyszałam słowo adopcja?" Mary wzięła głęboki oddech. Człowieku, ścisnęła rękę swojego hellren. "Rankhor i ja rozmawialiśmy o tym. Chcemy być rodzicami i chcemy dać Bitty kochający dom, miejsce, które będzie mogła nazywać swoim własnym, wsparcie, które będzie czymś więcej niż tylko zawodowym. Jak wiesz, nie mogę mieć dzieci... a Bitty naprawdę jest sierotą. Nawet Vhredny nie mógł znaleźć jej wuja". Marissa zamrugała kilka razy. Spojrzała w tę i z powrotem między nimi. "To... niezwykłe." Rankhor pochylił się. "Czy to dobrze, czy źle?" "Dobrze. To znaczy..." Marissa usiadła i wpatrywała się w ogień. "To wspaniałe, to fantastyczne. Po prostu nie jestem pewna, co musimy zrobić." Czekaj, czy to oznaczało 'tak'? pomyślała Mary, a jej serce podskoczyło. "Bitty musi się wypowiedzieć na ten temat," powiedziała, starając się zachować zimną krew. "Jest na tyle duża, by mieć swoje zdanie. I wiem, że to nie będzie łatwe – adopcja czy rodzicielstwo. Tak samo Rankhor. Ale... wszystko zaczyna się od ciebie, wiesz?" Bez żadnego ostrzeżenia, Marissa, wyskoczyła z fotela i objęła najpierw Mary, a potem Rankhora. Kiedy z powrotem usiadła, miała łzy w oczach. "Myślę, że to naprawdę świetny pomysł!"

379

Dobra, Mary zaczęła widzieć trochę jak przez mgłę. I nie mogła patrzeć na Rankhora - bo gdyby i on miał łzy w oczach, a była dość pewna, że miał, to wtedy gra byłaby skończona. "Cieszę się, że jesteś w tym z nami," powiedziała Mary szorstko. "Chociaż nie wiem, czy jesteśmy-" Marissa uniosła eleganckie dłonie w powietrze. "W ogóle się nie martwię o to czy będziecie dobrymi rodzicami, bo nimi będziecie. I proszę nie bierzcie mojego milczenia za oznakę braku chęci pomocy z mojej strony. Ja po prostu nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z czymś takim." Rankhor przemówił. "Saxton zna procedurę prawną. Dostarczył nam dokumenty. Chyba muszę poprosić o audiencję u Króla, jako członek arystokracji-" Mary uniosła ręce w górę, whoooooa. "Czekaj, czekaj, musimy mieć formalną ocenę nas obojga, po pierwsze. Musimy jeszcze raz zbadać sprawę rodziny jej ojca i matki. I musimy zapytać ją, czy jest w ogóle zainteresowana tym wszystkim. Minęło niewiele czasu od śmierci jej matki. Nie chcę, żeby pomyślała, że wypieramy jej rodzinę lub próbujemy zastąpić kogoś, kogo nigdy nie da się zastąpić. Musimy poruszać się powoli, być elastyczni i zachować spokój. Jest też jeszcze jeden potencjalny problem." "Jaki?" Zapytała Marissa. Gdy Mary spojrzała na Rankhora, odchrząknął. "Jem ludzi. To znaczy... bestia. Wiesz. Zjada rzeczy. Takie, które nie powinny, być spożywane." "Nigdy nie była zagrożeniem dla mnie" wtrąciła Mary. "Ale nie możemy udawać, że jego smok nie jest czynnikiem w tym wszystkim. Ktokolwiek będzie dokonywał oceny, czy to ty albo Ghrom lub ktoś inny, musi być w pełni świadomy, że jesteśmy wyposażeni w wysokiego na trzy piętra, fioletowego, jedzącego reduktorów potwora." Rankhor podniósł rękę, jakby był w klasie i czekał, na wyznaczenie do odpowiedzi. Gdy obie po prostu spojrzały na niego, opuścił rękę. "Ach, on nigdy nie zjadł niczego innego z wyjątkiem reduktorów. Chociaż uważam, że starał się zjeść Vhrednego." Jej hellren się skrzywił. "Ok, dobrze, z tego co słyszałem, tamtej nocy gonił V i Assaila, którzy ukryli się w domku, zdjął z niego dach i starał się ich zjeść, ale mu się nie udało." "Dzięki mnie" zauważyła Mary. 380

"On słucha Mary. Tak. Mam na myśli-". Zapadła cisza. "Cholera." Mary wzruszyła ramionami. "W każdym razie, jesteśmy świadomi, że nie jesteśmy najbardziej konwencjonalnymi potencjalnymi rodzicami. Ale obiecuję... że jeśli dostaniemy szansę, będziemy kochać tą małą dziewczynkę z całych sił." "Jak wyżej" powiedział Rankhor. "Dokładnie jak wyżej." Marissa zaśmiała się miękko. "Iiiiii to właśnie dlatego, nie martwię się o adopcję przez was czegokolwiek lub kogokolwiek, czy to psa ze schroniska czy dziecka z Azylu." Mary odetchnęła z ulgą. Tymczasem Rankhor wziął książkę Marissy i zaczął się nią wachlować. Potem przytrzymał się jedną rękę o stolik jakby martwił się, że zemdleje. "Czy tu jest gorąco? Czuję jakby było gorąco, wydaje mi się, że -" Mary zerwała się i podbiegła do jednych z francuskich drzwi. Kiedy je otworzyła, powiedziała: "Czasem robi się trochę oszołomiony. Wiesz, kiedy opada napięcie. Oddychaj ze mną, moją miłości. Oddychaj ze mną." Marissa usiadła obok Rankhora. Kiedy podniosła poduszkę i zaczęła wachlować w górę i w dół tą przystojną, mocno zaczerwienioną twarz, roześmiała się. "Rozwiążemy to. W jakiś sposób to wszystko poukładamy, okay? I miejmy nadzieję, że w końcu, Bitty przyjedzie do domu razem z wami." Kiedy Mary złapała kolejną poduszkę i przyłączyła się do wysiłku, spojrzała w oczy Brata, którego kochała... i spróbowała zobaczyć w nich przyszłość. "Mam nadzieję. Boże, mam nadzieję, bo to tak bardzo boli."

Tłumaczenie: Fiolka2708

381

PIĘĆDZIESIĄT JEDEN "Co chcesz wiedzieć?" Gdy V postawił możliwie zrozumiałe pytanie, Assail przełożył swój telefon do drugiego ucha i umieścił kubek do kawy w zmywarce. Psaniec z którym miał nadzieję porozmawiać tego wieczora – tak, aby jego kuzyni mogli przestać korzystać z zamrożonych posiłków – musiał zmienić harmonogram. Oznaczało to, że musiał przypomnieć sobie o Mr. Clean. "Master Lock," wyjaśnił Assail. "Chcę wiedzieć jak odblokować zamek Master Lock. I to w taki sposób żeby później funkcjonował." Brat roześmiał się twardo. "Tak, moja pierwsza rada brzmiałaby żebyś sukę odstrzelił – ale to nie pomoże, jeśli chcesz żeby nadal działał. Dokąd, tak dokładnie, chcesz się dostać?" "Do sekretu." "Brzmi perwersyjnie. O jak starym mówimy? Zamku, nie sekrecie." "Nowym." "W porządku, mam coś dla ciebie. Gdzie jesteś –" Przerwało mu subtelne dzwonienie i Assail odsunął telefon od ucha. "Ach, tak, oto ona. I jestem w domu, Vhredny." "Będę tam w ciągu dwóch minut. Na twoim podwórku." "Będę wypatrywał twojego przybycia." Assail przełączył rozmowę. "Witaj, kochanie –" Płacz. Naasha otwarcie płakała, a Assail znał przyczynę bez wyjaśniania. "Cokolwiek się stało," zaczął, podchodząc do tylnych drzwi, aby je otworzyć. Chłodne powietrze podrażniło jego nos, ale zmusił się siłą woli, aby żadne kichnięcie, jąkanie czy pociąganie nosem nie przeszło przez połączenie. "On nie żyje. Mój hellren… jest martwy." Oczywiście, że jest. I wiem dlaczego. "Tak mi przykro, kochanie. Co mogę dla ciebie zrobić w twojej żałobie." Samica pociągnęła kilka razy nosem. "Przyjdziesz, proszę?"

382

"Przyjdę. Dasz mi dziesięć minut?" "Dziękuję. Jestem zrozpaczona." Nie, jesteś jego spadkobierczynią, pomyślał, gdy zakończył połączenie. I twój kochanek wszystko to zaplanował – a ty jesteś następna w kolejce do trumny, najdroższa. Z ciemności wyłonił się ogromny kształt i Brat Vhredny pojawił się na trawniku, uruchamiając światła bezpieczeństwa, gdy szedł w kierunku domu. "To była wiadomość o śmierci," ogłosił Assail. "Okazało się, że hellren kochanki Dholora odszedł." "Och, naprawdę." "Jeszcze nie jestem paranoikiem, jak mi się wydaje. Raczej mam przeczucie." Spotkał Vhrednego w połowie trawnika i uścisnęli sobie dłonie. "Wiedziałem, że nie pobędzie długo na tym świecie. Pytanie brzmi, jak odszedł – a ja zamierzam się tego dowiedzieć." "Pod tamtym dachem jest zabójca." "Istotnie. I zamierzam powiedzieć ci co odkryłem." "Jeśli potrzebujesz wsparcia, masz to. A jeśli zdarzy się, że znajdziesz dowody morderstwa? Będę szczęśliwy, umieszczając słowo ‘śmierć’ w zdaniu." "Zgoda." "Och, jeśli nadal jesteś zainteresowany w sprawie Master Lock, to jest to czego ci potrzeba." Vhredny podał mu srebrne narzędzie, wyglądające jak miniaturowy śrubokręt. "Użyj tego jak klucza. Powinno zadziałać." "Dziękuję." Vhredny klepnął go w ramię. "Dowiodłeś, że jesteś wart skóry w której chodzisz, naprawdę." "Nie jestem pewien czy to jest komplement czy nie." "Bystrzak z ciebie." Poof! i Brat zniknął, nie zostawiając po sobie nic więcej prócz zimnego powiewu. W związku z tym, Assail odwrócił się w stronę swojego domu i zawołał, "Panowie? Wychodzę." Ehric stanął w drzwiach. "Dokąd?" "Do Naashy. Zaszła zmiana w jej statusie. Jej hellren odszedł – lub został zamordowany, co w tym przypadku może okazać się prawdą." 383

"Ciekawe. Dasz nam znać jeśli będziesz nas potrzebował?" "Jasne." Zamykając oczy, Assail zdematerializował się i podróżował rozszczepiony na cząstki wzdłuż rzeki do majątku hellren Naashy. Gdy uformował się przed wejściem, poszedł prosto do drzwi, otwierając je bez pukania czy dzwonienia. Dholor stał we foyer, a kiedy pochwycił dźwięk otwieranych drzwi, zmarszczył brwi, a następnie się cofnął. "Co… co ty tu robisz?" Assail zamknął za sobą ciężkie odrzwia, a następnie poprawił butonierkę do optymalnej pozycji. "Zaproszono mnie tutaj." "Zatem powinieneś wejść w odpowiedni sposób – używając w tym celu dzwonka. Nie mieszkasz tu." "Ale ty tak." "Tak." Assail pokonał odległość, stając przed drugim samcem; po czym wyciągnął rękę i przeciągnął opuszkiem palca w dół klapy soczyście czarnej marynarki Dholora. Skurwiel był przystojny… trzeba było mu to przyznać. Oczywiście był też moralnie zdeprawowany i tak godny zaufania jak żmija pod stopami. I czyż nie była to prawda, że ten mix nader często występował razem. "Mój drogi chłopcze," wyszeptał Assail, "jeśli nie wiesz, dlaczego zostałem wezwany, to jesteś albo ślepy albo naiwny." Dholor uderzył Assaila w rękę. "Nie jestem twoim ‘chłopcem’." Assail pochylił się. "Ale chciałbyś być, nieprawdaż." "Pierdol się." "Wszystko co musisz zrobić, to ładnie poprosić, a ja to rozważę. Tymczasem, powinieneś pamiętać o tym, że twoja pani będzie szukała następnej ofiary – mam na myśli hellren. I tak jak liczne są twoje wdzięki, sądzę, że nie spełniasz jednego ważnego kryterium. Ostatnio słyszałem, że byłeś słaby. Bynajmniej jeśli chodzi o jej standardy dotyczące bycia słabym. Ja jednak nie mam tego problemu. I może to dlatego mnie tutaj zaprosiła?" Gdy Dholor obnażył kły i wydawał się być przygotowany na wszystko, na krętych schodach rozległ się dźwięk pospiesznych kroków. "Assail!" 384

Rozkładając szeroko ramiona, przyjął pachnące, starannie wypielęgnowane ciało, które w niego uderzyło, a gdy trzymał Naashę blisko swojego ciała, napotkał oczy Dholora. Puszczając do samca oko, Assail celowo przesunął dłonie w dół na pupę samicy i ścisnął. Naasha odsunęła się powoli. "Przyjdzie adwokat. Zostaniesz podczas, gdy się z nim spotkam?" "Ależ oczywiście. W tym czasie, gdy mnie potrzebujesz, jestem do twojej dyspozycji." "Zabrali szczątki mojego samca." Wyciągając chusteczkę ze stanika, osuszyła suche policzki, a potem oczy, które nie były ani zaczerwienione ani nawet rozmazane. "Będzie skremowany tego wieczora. A potem odprawimy ceremonię przejścia w Zanikh. Zawsze pragnął odejść w swojej posiadłości." "W takim razie to jest to, co musisz dla niego zrobić, dla jego ostatniego spoczynku." "Odesłałam moich gości. Wydawało się niewłaściwe mieć ich pod tym dachem, gdy będą czynione przygotowania." Więcej muskania. "Jestem tak bardzo samotna. Potrzebuję cię teraz bardziej niż kiedykolwiek." Assail ukłonił się, gdy poczuł wściekłość Dholora. "To dla mnie przyjemność." "Może powinieneś usiąść ze mną i adwokatem –" Odezwał się Dholor. "Nie, wesprę cię podczas spotkania. To prywatna sprawa." "On ma rację," wymruczał Assail, pocierając jej policzki zewnętrzną stroną palców. "Jestem szczęśliwy, mogąc pozostać tu tak długo jak będzie trzeba. Udostępnij mi salon, a ja może zajmę się czymś z twojej biblioteki?" Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych i z pokoju na tyłach wyszedł lokaj. Gdy psaniec spieszył odpowiedzieć na wezwanie, Dholor uniósł brwi – jakby chciał podkreślić jak znaczący goście będą przyjmowani. A następnie, Saxton, królewski adwokat, wszedł do rezydencji. Saxton bardziej pasował do czasów Regencji niż do współczesnego życia na wiele sposobów, gęste blond włosy skręcające się przy jego twarzy, garnitur ręcznie szyty na miarę przez fachowca, kaszmirowy płaszcz i aktówka Louis Vuitton umieszczały go pomiędzy dwoma biegunami przeciwieństw, modowego dandysa i pracowitego prawnika. 385

"Pani," powiedział z ukłonem. "Moje kondolencje z powodu twojej straty." Kolejna seria teatralnego osuszania oczu i wachlowania chusteczką – a gdy dramat trwał, Assail wycofał się z konwersacji, mimo że złapał wzrok Saxtona. Gdy skinęli do siebie dyskretnie głowami, Assail odniósł wrażenie, że pełnomocnik wiedział dokładnie dlaczego był w tym domu. Ach, Ghrom. Jego paluszki tkwiły w każdym paszteciku – i to było dobre, Assail zamierzał w to wierzyć. "Pozwól mi pokazać mojemu przyjacielowi gabinet," powiedziała Naasha. "Potem możemy odbyć nasze spotkanie w bibliotece. Mój psaniec zaprowadzi cię tam teraz i przyjmie zamówienie na coś orzeźwiającego. Dholor przyłączy się do nas jako mój doradca." Assail bardzo uważał, aby formalnie pożegnać Saxtona, jakby tych dwóch w ogóle się nie znało. A potem podążył za Naashą do pokoju pachnącego potpourri i dymem z drewna. Zamknęła za nimi drzwi, które były rzeźbione w posągi i miały na sobie tyle złota ile naszyjnik Bulgari, który samica miała na szyi. Podeszła do niego, delikatnie pociągając nosem. "Czy ulżysz mi w mojej żałobie?" "Zawsze." Przyciągnął ją do siebie, ponieważ go pragnęła. I pocałował ją delikatnie, nie rozmazując jej matowej czerwonej szminki – również dlatego, że go pragnęła. "Kochanie," powiedział, przesuwając dłonią po jej kręconych, opadających kaskadowo włosach. "Powiedz mi. W jaki sposób dowiedziałaś się jak odszedł twój ukochany?" Gdy mówiła, zapamiętał każde słowo, które wypowiedziała: "Poszłam przywitać go zanim podano mu jego Pierwszy Posiłek. Leżał w swoim łóżku, tak spokojny jak zawsze– ale był zimny. Tak bardzo zimny. Odszedł. We śnie – co jest błogosławieństwem." "Dobra śmierć. Wspaniała śmieć dla wartościowego samca." Pocałowała go ponownie, liżąc wnętrze jego ust – i mógł posmakować na niej Dholora, poczuć zapach drugiego samca na niej całej. "Bądź tu jak skończę." Powiedziała z nutką rozkazu. 386

Wewnętrzny dominant Assaila wzdrygnął się na to polecenie, ale jego logiczna strona zlekceważyła instynkt. "Tak jak powiedziałem, będę czekał tak długo, aż to się skończy." "Ostatnia wola ma wiele postanowień." "Nie mam nic innego do zrobienia niż być przy tobie." Wręcz zapłonęła na te słowa – i wszystko czego nie mógł zrobić to przewrócić oczami. Ale wtedy wyszła tanecznym krokiem, gotowa dowiedzieć się o wszystkim co odziedziczyła. "Na razie," zażartowała zanim przesuwane drzwi wróciły na swoje miejsce. Gdy dźwięk jej wysokich obcasów przycichł na wyblakłym marmurze, rozejrzał się wokół po suficie. Nie zauważył żadnych kamer, ale było to najbardziej oczywiste miejsce by je umieścić. Zanim przystąpił do opuszczenia gabinetu musiał wiedzieć czy ktoś nie patrzy.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

387

PIĘĆDZIESIĄT DWA "Fritz ... jak opisać Fritza..." Gdy Rankhor dojechał do świateł, wcisnął hamulec w GTO i spojrzał we wsteczne lusterko. Bitty siedziała z tyłu i jak urzeczona patrzyła do przodu, jakby cokolwiek miał powiedzieć, było najbardziej fascynującą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszy. Przez chwilę serce mu waliło. Nie mógł uwierzyć, że była możliwość, że mógłby dostać szansę... Skup się, powiedział sobie. Jeszcze sporo wody upłynie, zanim nadejdzie czas na sentymenty. Ale, Boże, jeśli to się stanie, będzie miał wiele rozmów z tą małą samicą. "Rankhor?" powiedziała Mary. "Przepraszam, więc." Światło zmieniło się na zielone i sprowadził swój mózg na właściwe tory, tak jak i samochód. "Ok, więc Fritz wygląda jak ten facet z Poszukiwaczy zaginionej Arki, wiesz, ten, którego twarz się roztapiała. Z wyjątkiem tego, że nie jest straszny - i nic mu nie odpada." "Co to jest Poszukiwacze zaginionej Arki...?" Rankhor opadł na siedzeniu kierowcy. "Och, mój Boże, słuchaj, musimy popracować nad twoim wykształceniem. Jest tyle - widziałaś Szczęki?" "Nie?" Uderzył plecami w tył fotela. "Nie! Och, nie, ludzie!" Kiedy Bitty zaczęła chichotać, Rankhor wyciągnął rękę do Mary. "Trzymaj mnie, muszę zapytać o coś większego." "Jestem tu, kochanie." Rankhor ponownie spojrzał we wsteczne lusterko. "Czy ty w ogóle wiesz, kim jest John McClane?" "Nie?" "Hans Gruber?" "Yyy ... nie?" "Maaaaaaaaaaaaary, trzymaj mnie!"

388

Mary zaczęła się śmiać i popchnęła go z powrotem na miejsce. "Prowadź samochód!" Kiedy dziewczyny się śmiały, otrząsnął się i wyciągnął przed siebie. "Popracujemy nad tym wszystkim później. W każdym razie, Fritz jest... on jest starszy od Boga, jak mawiają ludzie. I jest zdenerwowany, jeśli starasz się coś zrobić bez jego pomocy. Nie pozwala posprzątać po sobie, stresuje się, kiedy chcesz samodzielnie zrobić sobie coś do jedzenia i ma obsesyjną potrzebę posiadania odkurzacza. Ale." Uniósł palec. "Kupił mi moją własną zamrażarkę na lody. A mówię ci, to odpuszcza mnóstwo grzechów." Mary odwróciła się. "Fritz jest najmilszą osobą na Ziemi. Kieruje pracownikami i dba o wszystkich i wszystko w domu." "Jak wielu ludzi tam mieszka?" Zapytała Bitty. "Wliczając psańców?" Mary ucichła na chwilę. "Jezu, myślę, że ze trzydzieści? Trzydzieści pięć? Czterdzieści osób? Naprawdę nie wiem." Rankhor przerwał. "Najważniejszą rzeczą jest to, że-" "-jest tam dużo miłości." "-jest tam kino z maszyną do wydawania cukierków". Kiedy Mary rzuciła mu znaczące spojrzenie, wzruszył ramionami. "Nie lekceważ znaczenia Milk Duds. Bitty, powiedz mi jadłaś Milk Duds?" Kiedy dziewczynka pokręciła głową z uśmiechem, on wyrzucił ręce w górę. "Człowieku, mam cię czego uczyć, młoda damo." Przed nimi w oddali pojawił się blask sklepów i neonów, jasnych jak w południe, było to Lucas Square. Wszędzie na szerokich chodnikach, ramię w ramię spacerowali randkowicze, starające się przecisnąć rodziny, grupy nastolatek i nastoletnich chłopców. "Czy to piątek?" Zapytał, gdy wjechał na parking. "Myślę, że tak, nie, czekaj, jest sobota." Mary wyjęła telefon. "Tak, sobota." "Nic dziwnego, że jest tak tłoczno." Zajęło mu to trochę czasu, znalezienie odpowiedniego miejsca, bo odrzucił kilka z nich, ze względu na możliwe problemy z samochodami ciężarowymi, ciasnotę, zezowatego SUVa lub wazeliniarskiego minivana. Wreszcie znalazł wolne miejsce, które było obok stolików na zewnątrz, więc zaparkował swoje dziecko blisko krawężnika. 389

"Tak, on zawsze wybrzydza," powiedziała Mary, wysiadła i złożyła fotel do przodu, aby Bitty mogła wysiąść. "Hej, dbam o moje panie." Kiedy ich drzwi zostały zamknięte, sięgnął na drugą stronę i zamknął je ręcznie, a następnie wysiadł sam i używając kluczyka zamknął po stronie kierowcy. "Żaden człowiek nie będzie imprezował w moim aucie." Pomaszerowali zgodnie, z Bitty między sobą. TGI Friday był przed nimi na rogu, a gdy grupa hałaśliwych ludzi weszła do środka, Rankhor zmarszczył brwi. "Hej, Bitty?" Powiedział od niechcenia. "A więc nigdy wcześniej nie byłaś w restauracji?" "Nie." Rankhor zatrzymał się i położył rękę na jej ramieniu, co nim wstrząsnęło, ponieważ jej ramię było tak chude i małe. Ale w tej chwili miał inny problem. "Może być tam trochę głośno, dobra? Dużo gadania, możesz usłyszeć płacz dzieci, ludzie wybuchają śmiechem. Kelnerzy biegają z dużymi tacami z jedzeniem, będzie wiele różnych zapachów i dźwięków. To może być przytłaczające. I musisz pamiętać, że jeśli będziesz chciała iść do łazienki, Mary pójdzie z tobą, dzięki temu nie musisz się martwić, że się zgubisz lub, że będziesz sama. A jeśli okaże się, że tego wszystkiego już za dużo dla ciebie, wychodzimy. Nie ważne, czy dostaniemy menu, czy zamówimy, albo przyniosą nasze jedzenie. Kładę stówę na stole i" – pstryknął palcami"wychodzimy stamtąd." Bitty patrzyła na niego. A on zaczął się martwić, że poszedł za daleko lubDzieciak uderzył w niego i trzymał mocno. Początkowo Rankhor nie wiedział, co robić i po prostu uniósł ramiona na boki i spojrzał na Mary w panice. Ale gdy jego shellan położyła dłoń na ustach i wydawało się, że próbuje się opanować, przytulił lekko dziewczynkę. Kiedy stali tam razem, Rankhor zamknął oczy. Mówiąc cichą modlitwę. *** 390

Mary mogła tylko potrząsnąć głową. Myślała, że zakochała się w Rankhorze wcześniej. Myślała, że kochała go całym sercem. Myślała, że był jej bratnią duszą, jej Centrum, że nigdy nie będzie lepiej niż teraz. Bla, bla, bla. Widząc go zwijającego swoje ogromne ciało wokół tej małej dziewczynki, kiedy objął Bitty? Więc, to nie tylko okazało się wywrócić jej jajniki, które miały w sobie jeszcze trochę życia - cholerstwa mogły równie dobrze wybuchnąć wewnątrz niej. Gdy cała trójka ruszyła znowu Rankhor trzymał jedną rękę na ramieniu Bitty. Jakby w ich przypadku była to najbardziej normalna rzecz na świecie, choć Rankhor musiał przechylić się na bok. Przez chwilę wpadali na siebie, dopóki nie zrównał swojego kroku z nią. Gdy zbliżyli się do restauracji, Mary rozejrzała się i zobaczyła inne rodziny. Nie mogła zrobić nic innego, z wyjątkiem uchylenia na chwilę drzwi fantazji i udawania, że byli podobni do wszystkich innych. Mama, tata i córka, idący na kolację, aby porozmawiać o nieznaczących rzeczach i o poważnych rzeczach i nic więcej - zanim razem udadzą się z powrotem do Azylu. Rankhor skoczył do przodu, aby otworzyć drzwi, a wewnątrz, restauracja była dokładnie taka, jak ją opisał, głośna i tłoczna, tętniąca życiem. Na szczęście Bitty wydawała się bardziej zaciekawiona niż nerwowa, choć nie odstąpiła Rankhora na krok, kiedy podszedł do stoiska hostess i poprosił o trzy miejsca w boksie, jeśli to możliwe. Brunetka, która była za kasą spojrzała na niego. Kiedy młoda kobieta uśmiechnęła się ukazując wszystkie zęby, zachwiała się trochę wyciągając trzy menu ze stosu, a Mary pokręciła głową z przeprosinami do pozostałych dwunastu osób w kolejce. "Tędy!" Kenerka kołysała biodrami, prowadząc ich przez poszczególne sekcje, na drugą stronę, gdzie był boks, który właśnie został oczyszczony, z wciąż mokry stolikiem i jeszcze bez sztućców. Te ostatnie zostały przyniesione

391

niezwłocznie po tym, jako Rankhor i Bitty usiedli po jednej stronie, a Mary naprzeciwko nich. "Smacznego" powiedziała kelnerka do Rankhora. Zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć słowo, blondynka z krótkimi włosami i dużą ilością makijażu przyniosła wodę na tacy. Jej twarz była kombinacją znudzenia i pośpiechu - dopóki nie zobaczyła kogo obsługuje. Mary uśmiechnęła się, pokręciła głową i otworzyła menu. Kiedy przeglądała ogromny wybór oferowanych potraw, była świadoma rozmowy, która odbywała się pomiędzy Ranhorem, a Bitty, ale nie zwróciła na to uwagi. Gdy zostali sami, Rankhor otworzył menu. "Dobra, co my tu mamy-" "Czy one zawsze to robią?" Zapytała Bitty. "Co robią?" Odwrócił laminowaną stronę. "Kto?" "Ludzkie kobiety. Patrzą na ciebie w taki sposób." Rankhor podniósł szklankę wody i wziął łyk. "Nie wiem o czym mówisz." "Jakby chciały zamówić posiłek składający się z ciebie?" Woda. Popłynęła. Wszędzie. Kiedy Rankhor zakaszlał, Mary musiała się uśmiechnąć. Musiała również rozwinąć swoje sztućce i trochę powycierać powódź. "Tak, tak," Mary rzekła. "Zostają wciągnięte do Strefy Robiącej Wrażenie i nie mogą się stamtąd wydostać." Rankhor zaciągał się powietrzem. "Nie wiem... o czym mówicie." Bitty odwróciła się do niego. "Nie widzisz -" "Nie zauważam tego." Rankhor spojrzał prosto w oczy dziewczynki. "Moja Mary jest jedyną kobietą jaką widzę. Tak jest i to się nigdy nie zmieni. Pozostałe mogą potykać się o wszystko co im się podoba, nigdy nie dorównają do tego, czym zostałem obdarzony, a ja nigdy, przenigdy nie będę mieć nic z nimi wspólnego." Bitty pomyślała nad tym przez chwilę. Potem podniosła własne menu z uśmieszkiem. "Myślę, że to bardzo miłe." "Więc na co macie ochotę?" Spytała Mary. "Jestem w nastroju na stek." Rankhor odwrócił kolejną stronę. "A także na meksykańskie. I kurczaka. I myślę, że muszę zjeść ziemniaki." 392

Mary pochyliła się do Bitty. "Dobrze, że jesteśmy tylko we troje. Będziemy potrzebować sporego obszaru na stole dla jego talerzy." "Nie wiem, co wybrać," powiedziała dziewczynka. "Nigdy nie widziałam... takiej ilości potraw." "Cóż, podzielę się z tobą." Mary zamknęła menu i położyła na krawędzi stołu. "Ale biorę tylko dużą sałatkę." "Wciąż pracuję nad moim zamówieniem." Rankhor trącił Bitty łokciem. "Myślę, że powinnaś zamówić co najmniej jedno danie dla siebie. Zasługujesz na to by mieć swój własny talerz - plus mogę zjeść to czego nie dokończysz." Kiedy kelnerka wróciła, oczy miała skierowane tylko na Rankhora - i to było zabawne; Mary pamiętała, że był to niebezpieczny temat na początku ich związku... zwłaszcza w świetle tego jednego epizodu. Teraz? To naprawdę jej nie przeszkadzało. Rankhor nie kłamał. Te kobiety mogły dosłownie rozebrać się przed nim, a on nie zainteresowałby się nimi seksualnie bardziej, niż kanapą. Niesamowite, jak partner może sprawić, że czujesz się ceniona bez jednego słowa skierowanego do ciebie. "Więc na co masz ochotę?" Kelnerka zapytała Rankhora. "Najpierw moje panie. Bitty?" Dziewczynka wydawała się spanikowana. "Nie wiem. Ja nie-" "Mogę coś zasugerować?" Zapytał Rankhor. Gdy skinęła głową, powiedział: "Proponuję Maca z serem, z brokułami i grillowanymi chrupiącymi paluszkami z kurczaka z sosem miodowym. Proste. Lekkie. Nie za dużo zamieszania smakowego." Bitty spięła się. Potem spojrzała na kelnerkę. "Mogę to dostać?" Kelnerka skinęła głową. "Nie ma problemu." "Moja Mary?" Mary uśmiechnęła się. "Poproszę sałatkę Cobb z grillowanym kurczakiem, bez awokado i bez sera pleśniowego – co do sosu, farmerski czy coś podobnego byłby świetny." "Mamy farmerski". Kelnerka skoncentrowała się na Rankhorze, z oczami skierowanymi na jego twarz, ramiona, klatkę piersiową. "A dla ciebie?"

393

"Cóż, zacznę od skrzydełek Buffalo i ziemniaków w skórkach. Następnie grillowane po japońsku szaszłyki z kurczaka, stek Nowy Jork z żeberkami, oba grillowane z posypką Memphis, średnio wysmażone i skończę potrójnym Reuben (Ruben sandwich to tosty lub kanapki z kapustą, serem szwajcarskim, wołowiną konserwową i sosem rosyjskim Jest to jeden z najpopularniejszych produktów żywnościowych z Nowego Jorku).

Aha, i jeszcze All-American burger. Również średnio wypieczony. I sos farmerski ze skrzydełkami, poproszę." Kiedy zamknął menu, wydawał się być nieświadomy, że kelnerka się na niego gapiła. "Tak?" Powiedział do kelnerki. "Czy – czekasz jeszcze na innych ludzi?" "Nie." Zebrał menu i jej podał. "Jeszcze dwie cole, proszę? Panie?" "Dla mnie woda," rzekła Mary. "Bitty? Woda czy gazowany napój? Woda? Dobrze, weźmiemy wodę. Myślę, że skończyliśmy. I jesteśmy bardzo głodni, jak widać." Kiedy zamurowana kelnerka odeszła, Bitty zaczęła chichotać. "Nie zamierzasz naprawdę zjeść tego wszystkiego, prawda?" "Cholera, tak." Rankhor wyciągnął dłoń. "Chcesz się założyć?" Bitty uścisnęła mu dłoń. "Ale co się stanie, jeśli przegram?" "Będziesz musiała skończyć to, co zostało." "Nie dam rady!" Kiedy oni się przekomarzali, Mary po prostu ich obserwowała, ogromny, nieprawdopodobnie piękny mężczyzna z małą filigranową dziewczynką i dogadywali się tak dobrze, jak tylko można sobie wymarzyć. "Mary?" Otrząsnęła się. "Co?" Rankhor wyciągnął rękę na drugą stronę stołu. "Bitty zapytała o to, jak się poznaliśmy." Kiedy Mary uścisnęła jego dłoń, musiała się uśmiechnąć. "Och, nie uwierzy w to." "Powiedz mi?" Powiedziała dziewczynka, pochylając się do przodu. "Proszę?" Tłumaczenie: Fiolka2708

394

PIĘĆDZIESIĄT TRZY Kiedy Assail poczuł się usatysfakcjonowany, że nie było żadnego obiegu zamkniętego ani innego monitoringu w gabinecie, podszedł do rzeźbionych drzwi i otworzył jedną z połówek. Nic nie słysząc, wyszedł do foyer i stanął w miejscu, nasłuchując odgłosów kroków. "Brzeg czysty, w rzeczy samej," wymamrotał, rozglądając się wokół. Był u podnóża wielkich schodów, gdy usłyszał wrzask zza zamkniętych drzwi po drugiej stronie. " – nieprawda!" Ryknęła Naasha, jej krzyk był ledwie przygaszony. "W takim razie jego podpis został sfałszowany! To odrażające!" Złe wieści? Pomyślał z uśmiechem. Może od dawna zaginiony krewny odczuje nagły przypływ gotówki zgodnie z ostatnią wolą? Wskoczył z powrotem do gabinetu i zamknął drzwi dokładnie w chwili, gdy wypadła do foyer i głośno tupiąc poszła w kierunku schodów. Jednak Dholor był tuż za nią, łapiąc ją szorstko za łokieć i odwracając do siebie. Wychylając się do przodu, samiec powiedział niskim głosem, "Musisz wysłuchać pozostałych zapisów. Tak, zdaję sobie sprawę, że to szok, ale nie możemy walczyć zanim nie poznamy do końca całej historii. Wrócisz tam. Przestaniesz wrzeszczeć. I pozwolisz Saxtonowi dokończyć prezentację. Kiedy skończy, zapytamy jakie są twoje prawa i kto będzie rozstrzygał w kwestii twojego podważenia ostatniej woli. Potem wynajmiemy własnego adwokata. Ale nie będziesz wybiegała stamtąd bez zastanowienia, histeryzując. Nie, jeśli chcesz dostać pieniądze, które ci się należą. Rozumiesz co do ciebie mówię?" Głos, który wydostał się z dobrze naoliwionego gardła samicy był paskudny jak warczenie psa. "To powinno być moje. Spędziłam ostatnie dwadzieścia lat, wysłuchując jego narzekań. Zasługuję na każdego centa z tej forsy." "A ja pomogę ci dostać to, co twoje. Ale to się nie wydarzy, jeśli nie będziesz się kontrolowała. Emocje nie są tutaj mile widziane." Było trochę więcej przepychanek. A potem Naasha usztywniła swoje wywatowane ramiona i poszła z powrotem na spotkanie.

395

Musiał przyznać, że było mu żal Saxtona. Jednak nie mógł się teraz nad tym rozwodzić. Assail nie marnował więcej czasu, gdy zamknęli drzwi. Wyskoczył z gabinetu, ponownie zamykając drzwi i ruszył biegiem do schodów. Gdy dostał się na drugie piętro, wszedł na półpiętro na którym był wcześniej, do głównego apartamentu, którego drzwi były otwarte. W chwili, gdy poczuł zapach środka ściągającego, rozpoznał, że był w pokoju jej hellren – to jedno wiedział, ale łóżko było ogołocone, poduszki ułożone na środku materaca, a całość wyglądała na dosyć zużytą. Uruchomił aparat fotograficzny w swoim telefonie i zaczął pstrykać zdjęcia. Nie miał pojęcia co mogło lub nie, być na swoim miejscu, ale przejrzy to później. Plamy. Na materacu. Wysoko na materacu, nie w miejscu gdzie można było się spodziewać utraty kontroli nad pęcherzem. Poduszki również były poplamione. Szybki wdech powiedział mu, że to nie była krew ani mocz. Ale co to była za substancja? Łazienka. Wszędzie lekarstwa, butelki z tabletkami, z przekrzywionymi korkami albo otwarte. Balkonik. Laska. W zależności od potrzeb. Wszedł do środka, wyszedł w niecałe siedem minut i zatrzymał się u szczytu schodów. Do piwnicy prowadziły dwie drogi. Tylne schody, których użył poprzedniej nocy… Nie, tym razem chciał użyć innych schodów. Zamykając oczy, zmaterializował się na pierwszym piętrze i przemknął pod drzwiami aż złożył swoją fizyczną formę w górnej części schodów do piwnicy. Jego uszy nie dały mu żadnego powodu do obaw, więc otworzył wejście i wśliznął się w mrok. Używając do odnajdywania drogi latarki w telefonie, zatrzymał się z boku ostro ciosanych schodów, wilgotne, zimne powietrze kłuło jego zatoki. Po zejściu na dół, kontynuował co żywo, przechodząc obok pokoju zabaw Naashy. Nie podobała mu się ilość hałasu, który robiły jego

396

podzelowane skórą buty, ale nic nie mógł z tym zrobić – po chwili podszedł do drzwi z zamkiem Master Lock. Ten zapach wciąż unosił się w powietrzu, pomyślał, wyciągając narzędzia Vhrednego i wkładając do zamka odpowiedni klucz. Manipulując kawałkiem metalu, zwolnił blokadę i odsunął żerdź. Bez sprawdzania w co się pakuje, wśliznął się do środka, zamykając się wewnątrz. W całkowitej ciemności rozległo się szuranie w narożniku. Brzęczenie… Łańcuchów? Oddychanie. Coś tam oddychało. Assail skierował telefon w tamtym kierunku, ale mały promień nie sięgał dalej niż na kilka stóp. Wyciągając komórkę jak najdalej, ukrył w dłoni jeden ze swoich pistoletów i poklepał odkrytą dźwignię przy drzwiach. Gdy znalazł włącznik światła, pstryknął – I wzdrygnął się z przerażenia. W rogu, na gołej podłodze, przykuty do ściany łańcuchami był nagi samiec. Skuty i drżący, gdy się zwijał i uchylał głowę złożoną na swoich szkieletowych nogach, a jedynym okryciem jakie miał były długie włosy. Zapach… zapach pochodził ze starego posiłku, który był pozostawiony na tacy zaledwie w jego zasięgu. Udogodnienia, jakie tam były, były tuż obok niego, zwykła dziura w ziemi. Był tam również wąż jaki można znaleźć w ogrodzie, wiszący na kołku. I wiadro. Tak długo jak Assail będzie żył, nigdy nie zapomni delikatnego dźwięku dzwonienia łańcuchów, narastającego, gdy chude ciało samca drżało na postronku. Assail postąpił do przodu. Ze stworzenia wydobyło się kwilenie. "Nie skrzywdzę cię," powiedział ochryple Assail. "Proszę wiedz, że… ja… Z jakiego powodu jesteś tu uwięziony?" Zapytał mimo, że wiedział. To był niewolnik krwi. Patrzył na niewolnika krwi – miał nawet… tak, miał tatuaże: wokół gardła i po parze na nadgarstkach. "Jak mogę ci pomóc?" 397

Nie było odpowiedzi, samiec zwinął się tylko jeszcze mocniej, kości jego łokci wydawały się przebijać skórę, żebra wystawały jak pazury z jego tułowia, biodra były tak małe, że jego kolana były jak wielkie, spuchnięte węzły. Assail rozejrzał się, mimo że to było głupie. Wszystko wciąż było w pokoju i nie zmieniło się. "Muszę cię stąd wydostać." Szarpiąc się dookoła, wyobraził sobie drogę do wyjścia. "Zamierzam cię…" Co mógł zrobić? Nieść biednego samca? Assail wszedł głębiej do lochu. "Teraz, bądź spokojny. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić." Zbliżając się, był ostrożny, ale był świadomy, że jego mózg płonie jak tablica rozdzielcza, gdy wszelkiego rodzaju myśli wirowały i rozpraszały go. "Mój drogi samcze, nie musisz się mnie bać." Wzmocnił głos. "Jestem tu po to, aby cię uratować." Niewolnik uniósł trochę głowę. I jeszcze trochę. I wreszcie, mężczyzna spojrzał na niego z przerażeniem, zaczerwienione oczy były tak głęboko osadzone w czaszce, że Assail zastanawiał się jak dużo życia jeszcze w nim zostało. "Możesz chodzić?" Zażądał Assail. Gdy nie było odpowiedzi, kiwnął głową w dół, na nogi. "Możesz stać? Możesz chodzić?" "Kim…" Słowo było piskliwe, zaledwie sylaba. "Jestem Assail." Dotknął swojej klatki piersiowej. "Jestem… nikim ważnym. Ale cię uratuję." Oczy niewolnika zawilgotniały. "Dlaczego…" Assail pochylił się, dotykając ramienia samca, ale niewolnik szarpnął się tak gwałtownie, że natychmiast cofnął rękę. "Ponieważ potrzebujesz ratunku." Gdy tak mówił surowym tonem, czuł jakby to było w jakiś sposób adresowane do niego samego. "I ja… I ja potrzebuję dobrego uczynku żeby sobie coś udowodnić." Spoglądając przez ramię, obliczył w myślach odległość na górę i na zewnątrz, do frontowych drzwi domu. Czas, który upłynął odkąd opuścił 398

gabinet. Ilość amunicji, którą miał przy sobie. Telefony, które musiałby wykonać do swoich kuzynów. Do Vhrednego. Do kogokolwiek. Cholera. Łańcuchy. Nie, mógłby je załatwić. Sięgając do kabury pod pachą, wyjął dziewiątkę, którą przyniósł ze sobą, a potem wyszukał tłumik w kieszeni swojej kurtki. Szybkim ruchem przykręcił sprzęt do wylotu lufy. "Potrzebuję żebyś się przesunął." Wskazał drogę za sobą. "Odsuń się od ściany." Niewolnik nadal drżał, ale starał się podporządkować, dźwigając się na czworaka z miejsca w którym był notorycznie skulony – w rzeczywistości, można było zobaczyć cień na ścianie i podłodze, a miejscu, które mężczyzna opuścił. Wszystko wydarzyło się na raz, pot wystąpił na ciało Assaila, skraplając się na dolnej wardze i na czole – a jego serce gwałtownie załomotało. "Stop –" Gdy samiec zamarł, Assail pokręcił głową. "Nie, mówię do siebie. To nie było skierowane do ciebie." Łańcuchy były przymocowane do ściany za pomocą pierścienia, który był gruby jak kciuk mężczyzny i szeroki jak kark – i przykręcony do kamienia. Każdy pocisk mógł odbić się rykoszetem. Ale jaki miał wybór? Pozostawienie niewolnika z całą pewności nie wchodziło w rachubę. "Będziesz musiał, tutaj – czy pozwolisz żebym cię dotknął?" Samiec skinął głową w milczeniu i usztywnił się w oczekiwaniu na kontakt. Pracując szybko, Assail podniósł go – O losie, ważył tyle co nic. Gdy przesunęli się po podłodze, łańcuchy dźwięczały – tak samo zresztą jak zęby samca, gdy jęczał, z całą pewnością odczuwając ból. Kiedy byli tak daleko jak było to możliwe, Assail odłożył niewolnika i stanął przed nim, osłaniając go własnym ciałem. Potem wycelował i – Kula nie wydała dźwięku, gdy została zwolniona, ale dźwięk wystrzału rozległ się w całej celi, uderzając w skalne ściany by zostać pogrzebanym daleko od zamierzonego celu. Assail dał sobie chwilę na sprawdzenie czy nie został uderzony. Potem sprawdził co u niewolnika. 399

"Z tobą wszystko w porządku?" Otrzymawszy kiwnięcie, podszedł aby sprawdzić pierścień. "Blisko, ale niewystarczająco, cholera." Celność była dobra, ale metal był gruby. W każdym razie nie ośmielił się oddać kolejnego strzału. Chwytając rzecz, poruszył uszkodzonym okręgiem, przekładając metal nad bolcem i wykorzystał swoją wagę i siłę do ciągnięcia. Stękając i naprężając się był dziwnie zdesperowany, aby złamać ustrojstwo. Po wielkiej walce, rozległ się wysoki jęk jakby metal go przeklinał, a wtedy padł do tyłu z pierścieniem w rękach, gdy jego mokasyny wysunęły się spod niego. Lądowanie bolało jak skurwysyn, ale nie dbał o to. Sekundę później stał na nogach przy samcu. Zrzucając z ramion marynarkę, pożałował, że nie pomyślał o zabraniu ze sobą odpowiedniego płaszcza, ale zmaterializował się tak po prostu, nie przypuszczając, że będzie potrzebne ocieplone odzienie. "Pozwól, że umieścimy to na tobie." To okazało się łatwiejsze w teorii niż w praktyce, łańcuchy nie nadawały się ani do rękawów ani do klap. Koniec końców założył marynarkę z powrotem, aby po prostu jej nie zostawić. Zawijając łańcuchy wokół swojej szyi – dwa razy ze względu na ich długość – podniósł mężczyznę, co udało mu się zrobić tylko jedną ręką. Następnie poszedł do przodu, do drzwi. Niewolnik był tym, który otworzył drogę dla nich obu. Co pozwoliło Assailowi trzymać broń w gotowości. Zostawił włączone światło. Dość wcześnie domownicy dowiedzą się, że niewolnik zniknął i nie chciał tracić czasu na zamykanie wszystkiego za sobą. Będzie znacznie gorzej, gdy okaże się, że spotkanie z Saxtonem się skończyło i Dholor z panią domu go szukają. Opuścili seksualny loch. Weszli na piętro. Niewolnik ponownie sięgnął do klamki. "Powoli," powiedział Assail pomiędzy oddechami. "Pozwól mi posłuchać."

400

Żadnych dźwięków. Ze skinieniem samiec otworzył drzwi na szeroko i Assail przeszedł przez nie szybko, a jego serce waliło i nogi dziwnie zdrętwiały, mimo, że funkcjonowały prawidłowo. Szybko, szybko, przebierając stopami i nasłuchując, pędził przez różnego typu spiżarnie i przedpokoje dopóki nie dotarł na górę do foyer. Zatrzymując się zanim wyszedł na otwartą przestrzeń, modlił się do Pani Kronik, Fatum, przeznaczenia, pierdolonego wszystkiego, żeby ogromna przestrzeń była nie tylko pusta, ale pozostała taka aż dobiegnie do frontowych drzwi. Potem? Będzie musiał odbiec wystarczająco daleko aby znaleźć bezpieczne miejsce i zadzwonić do swoich kuzynów. A następnie do Bractwa. Niewolnictwo krwi zostało zakazane przez Króla – więc nie może być również legalnego sposobu zajęcia życia oddychających istot, które nigdy nie powinny być niczyją własnością. Ale Assail nie zostawił samca żeby zjawić się z grupą Braci, uderzyć do piwnicy i odkryć, że niewolnik Naashy zniknął w grobie bo coś ją zaniepokoiło. Żeby tylko wyjść z tego domu, pomyślał. Proszę… "Przez frontowe drzwi," szepnął. "Wyjdziemy dokładnie frontowymi drzwiami. Jesteś gotowy? Spróbuj się na mnie uwiesić." Mężczyzna w kółko kiwał głową i wzmocnił minimalnie uścisk. "Ruszamy." Assail wyszedł na otwartą przestrzeń, poruszając się szybko, łańcuchy brzęczały, jego ładunek się zsuwał, brudne, wilgotne włosy trzepotały – Zamarł, nie będąc nawet w połowie drogi do celu.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

401

PIĘĆDZIESIĄT CZTERY "Proszę", powiedziała Bitty. "Proszę powiedz mi, jak się poznaliście?" Mary spojrzała na Rankhora i zastanawiała się, które z nich zacznie. Gdy skinął na nią z uśmiechem, wzruszyła ramionami i potarła jego dłoń. "Dobrze, więc," zaczęła. "To była-" "-ciemna i burzliwa noc" skończył Rankhor. "No, to na pewno była ciemna noc." Wróciła myślami do tego, co wydawało się dziać wieki temu. "Pracowałam trochę na infolinii. Wiesz, dla ludzi, którzy potrzebowali rady." Ok, to była infolinia zapobiegająca samobójstwom, ale wydawało się, że lepiej będzie odpowiednio ubrać to w słowa. "I ta osoba zadzwoniła. Ostatecznie spotkałam się z nim, a mój sąsiad rozpoznał czym naprawdę był - pretransem w świecie człowieków. Krótko mówiąc, skończyło się na tym, że pojechałam z nimi do centrum treningowego Bractwa by tłumaczyć-" "John Matthew nie może mówić" powiedział Rankhor. "A ona zna, amerykański język migowy. Pomagała mu się komunikować." "Więc byłam tam, zastanawiając się, gdzie ja się znalazłam-" "Wtedy przechodziłem korytarzem. I to była miłość od pierwszego wejrzenia." "Cóż, byłeś wtedy ślepy-" Bitty odezwała się zaalarmowana. "Czemu?" Mary spojrzała na Rankhora i oboje zamarli. "Ach..." "To długa historia", powiedział. Kelnerka wróciła z dwoma szklankami coli dla Rankhora. "Daj mi znać, jeśli będziesz chciał dolewkę, dobrze?" "Dziękuję." Rankhor pociągnął jeden duży łyk, gdy kobieta udała się do następnego stolika. "W każdym razie, nie widziałem, ale w chwili, kiedy przemówiła? Byłem zakochany." "Co pomyślałaś o nim?" Zapytała Bitty.

402

Mary uśmiechnęła się szeroko. "Cóż, na początku byłam przytłoczona. Jest duży, jak wiesz. A ja nie wiedziałam, gdzie jestem i kim on był, nie mogłam zrozumieć, dlaczego poświęcał mi tyle uwagi." "To dlatego, że jesteś piękna. Dlatego-" "W każdym razie." Mary przerwała komplementy, a potem zatrzymała się, gdy pomyślała, jakie wrażenie, może to zrobić na młodej kobiecie. "Ja, ach... dziękuję." Czy się rumieniła? Tak, tak zarumieniła się. Rankhor wstał i pochylił się nad stołem, dając jej buziaka. "Tak już lepiej." Mary próbowała ukryć zdenerwowanie biorąc łyk wody. "Tak więc w dniu naszej pierwszej randki byliśmy tak naprawdę właśnie tu, w tej restauracji." "Naprawdę?" zapytała Bitty. "Przy tamtym stoliku-" "Przy tamtym stoliku-" Kiedy oboje wskazali w poprzek drogi, Mary zakończyła "Właśnie tam. I tak, też zamówił tak dużo jedzenia." Rankhor usiadł kiedy kelnerka przyniosła przekąski. "Och, dziękuję - i słuchaj, nie chcemy czekać, jeśli nasze dania będą gotowe. Po prostu przynieś je wszystkie. Mmmm, chcesz spróbować, Bity?" "Ładnie pachnie." Dziewczynka zbliżyła się. "Tak poproszę." "Bierz widelec i do dzieła. Ziemniaki w koszulkach są niesamowite. Becon jest źródłem wszelkiego dobra." Kiedy oboje oczyszczali talerz, Mary myślami powróciła do tych wcześniejszych dni: Rankhor prosił ją, by powiedziała antyklerykalizm w korytarzu centrum szkoleniowego. Spotkanie tutaj i jak się gapił, jakby była jedną z najbardziej wciągających rzeczy, jakie kiedykolwiek widział. On w jej domu o czwartej nad ranem... "Pens za twoje myśli?" Powiedział Rankhor. "Ja-ach..." Kiedy Bitty również spojrzała na nią, Mary zastanawiała się, jak wiele mogła powiedzieć. "Cóż, szczerze mówiąc, myślałam o chwili, gdy okazało się..."

403

Mary powstrzymała się. Nie chciała mówić o własnej chorobie, jej własnej trudnej sytuacji przy Bitty. Po prostu zbyt wiele już się działo. Rankhor posmutniał. "Wiem dokładnie, o czym myślałaś." Mary skrzyżowała ramiona i położyła na blacie. Pochylając się, powiedziała do Bitty "Kiedy przyszedł do mojego domu po raz pierwszy, nie spodziewałam się go. Obudziłam się o czwartej rano i otwierałam puszkę z kawą - skaleczyłam dość głęboko w kciuk. Oczywiście, dowiedziałam się o tym dopiero później - nie wiedziałam, że był wampirem w tamtym momencie." Bitty pokręciła głową. "Ciągle zapominam, że jesteś człowiekiem. Co zrobiłaś... byłaś zaskoczona?" Mary zaśmiała się. "Można tak powiedzieć. Minęło trochę czasu, zanim się dowiedziałam. Skończyło się na tym... że spędził dzień ze mną. Nie mógł odejść ze względu na promienie słoneczne, ale nie chciał mi powiedzieć dlaczego - i wtedy..." Pamiętała jak zniknął w jej łazience. I pojawił się osiem godzin później, nie wiedząc, że nie było go tak długo. "Cóż, dużo rzeczy przeszliśmy. Odepchnęłam go kilka razy." "Więc co sprawiło, że zostaliście razem?" Mary spojrzała na Rankhora. "Och, to bardzo długa historia. Liczy się to, że wszystko się w końcu ułożyło." "Spójrzcie, oto obiad!" Jej hellren prawie wstał i rzucił się na kelnerkę. "Idealnie!" Rankhor pomógł przy aranżacji talerzy, przenosząc je w tę i z powrotem, zamieniając te puste na pełne, a następnie ułożył półokrąg z rzeczy, które zamówił, wokół niego i Bitty. "Wszystko, co mam, jest twoje," powiedział do dziewczynki. "Nie wstydź się." Kiedy Rankhor pałaszował, wydawał się całkowicie nieświadomy, jak Bitty spojrzała na niego, jakby przestawiała coś w swoim umyśle. "Wiem," powiedziała Mary. Kiedy dziewczynka spojrzała na nią, szepnęła: "Nie mogłam uwierzyć, że był prawdziwy. Ale przysięgam na duszę mojej matki, że jest najlepszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam -

404

i, gdy mówi, że nigdy cię nie zrani albo nie pozwoli cię zranić? To dokładnie to znaczy." Bitty spojrzała na Rankhora. A potem powiedziała: "Mogę spróbować twojego steku?" Och, wiedziała co powiedzieć, pomyślała Mary z uśmiechem. I rzeczywiście, Rankhor dumnie wypiął klatkę piersiową, bo był dokładnie takim rodzajem mężczyzny, który lubił się dzielić. W rzeczywistości to było dla niego nawet lepsze, niż jedzenie. "Dam ci najlepszą część," powiedział, wziął widelec i nóż i zaczął z precyzją chirurga kroić ogromny kawałek mięsa. "Najlepszą." *** Kiedy Assail zamarł z niewolnikiem krwi w ramionach, mężczyzna, który stał po środku foyer Naashy odwrócił się - i Saxton niemal wyskoczył ze skóry, kiedy zobaczył, co tam było. Na szczęście, radca królewski szybko zorientował się w sytuacji. Zachował nawet przytomność umysłu, aby utrzymać swój głos w ryzach. "Obojętne co robisz..." Assail przełknął ślinę. "Pomóż mi. Proszę." Saxton poklepał się po kieszeniach kurtki, a potem wyjął Świętego Graala, jeśli chodziło Assaila. "Mój samochód jest na zewnątrz - robiłem zakupy tej nocy, dzięki ci Pani Kronik. Weź go, byle szybko. Kazali mi wyjść, kiedy zaczęli się kłócić. Nie wiem, jak długo to potrwa. Uciekaj! Idź już!" Adwokat rzucił się do drzwi wejściowych i przytrzymał je, kiedy Assail przetaczał się przez foyer, trafiając w zimne nocne powietrze, które wdarło się też do rezydencji. "Będę ich opóźniać," powiedział Saxton. "Tak długo, jak tylko będę mógł." Assail zatrzymał się na jedno uderzenie serca, kiedy wziął kluczyki i przekroczył próg. "Mam wobec ciebie dług. Na zawsze." Nie czekał na odpowiedź. Zerwał się i byłby zeskoczył ze schodów gdyby mógł. Dobry Boże, te łańcuchy, te straszne łańcuchy, dzwoniły i groziły, że się udusi, kiedy przekraczał dystans dzielący go od BMW 750i. 405

Wrzucił mężczyznę na tył. Nie było czasu do stracenia. Wolny od ciężaru, udał się na stronę kierowcy, wskoczył i uruchomił silnik. Kusiło go, by wcisnąć pedał gazu do dechy, ale nie chciał ryzykować, powodując pisk opon, który przyciągnąłby uwagę. Ruszył skwapliwie, ale nie z nadmierną prędkością, oddalając się szybko, a dwór zanikał w lusterku, kiedy kontynuował jazdę w dół długiej drogi. Teraz on był tym, który się trząsł, kiedy wyjmował telefon. Używając Siri, wybrał numer. Kiedy połączenie zostało nawiązane wciął się w cześć. "Vhredny, potrzebuję pomocy medycznej. Teraz. Gdzie jesteś? W porządku. Dobrze. Mogę być tam za piętnaście minut. Proszę. Pośpiesz się." Rozłączyl się, przechylił wsteczne lusterko w dół, żeby móc zobaczyć tylne siedzenie. "Wytrzymaj. Jedziemy po pomoc. Powiedz mi, jak masz na imię?" "Ja... nie wiem," przyszła słaba odpowiedź. Zatrzymując się na końcu podjazdu, Assail skręcił w prawo, ale nie wziął głębokiego oddechu. To miało nastąpić dopiero za jakiś czas. "Zostań ze mną. Musisz... ze mną zostać - jesteś zbyt blisko bezpiecznego miejsca, by teraz się poddać. Zostań ze mną!" Zdając sobie sprawę, że wrzeszczał, zmusił się do mówienia ciszej. "Nie umieraj", mruknął i poczuł, że nie wie gdzie jest. Gdzie on jedzie? Gdzie…? Vhredny kazał mu udać się do północno-wschodniej części miasta, toWyjął ponownie telefon i uderzył jeszcze raz do Siri. Gdy Vhredny odpowiedział, Assail nie rozpoznał własnego głosu. "Gdzie ja jestem? Powiedz mi…" Vhredny zaczął mówić. "Nie słyszę cię... Nic nie... widzę..." Assail otarł oczy. Cholera, czy on płakał? "Pomóż mi…" "Gdzie jesteś?" "Nie wiem." "Spójrz na znaki. Spójrz na znaki, Assail." Załzawione oczy Assaila spojrzały w lusterko wsteczne, na przeszywanego dreszczami nagiego mężczyznę. Potem spojrzał przed siebie. 406

"Montgomery Place. Znak mówi... Montgomery Place." "Skręcić w lewo. Teraz." Assail zrobił, co mu kazano. Bez kłótni. Szarpnął kierownicę, wpadając w poślizg na chodniku, wjeżdżając przed samochód na przeciwnym pasie. Kiedy zabrzmiał klakson, Vhredny dalej mówił. "Dwie mile w górę, jest tam centrum handlowe. A w nim biuro nieruchomości. Salon fryzjerski. Restauracja. Jubiler. Jedź na tyły. Będę na drugim końcu." Assail kiwnął głową, mimo że brat nie mógł go widzieć. A kiedy nie zakończył połączenia, Vhredny powiedział spokojnie: "Masz to. Cokolwiek to jest, zajmiemy się gównem." "W porządku. Wszystko w porządku. "Assail spojrzał ponownie na samca. "Zostań ze mną…" "Nigdzie się nie wybieram" mruknął Vhredny. "Będę tylko chwilę milczał na czas dematerializacji. Ok, jestem z powrotem." Assail nie powiedział nic więcej, gdy pochylił się w stronę kierownicy i czekał - ile mil miał jechać? dwie? – pojawiło się centrum handlowe. Z jarzącymi znakami, mnóstwem pustej nadziei, było symbolem zbawienia. "Jestem tutaj, jestem tutaj". Wcisnął pedał gazu, strzelając obok biura nieruchomości i ślizgając się wokół budynku. Z tyłu były kontenery na śmieci, miejsca parkingowe dla pracowników i rampy załadunkowe dla sklepów. BMW rozwinęło prędkość, wystrzeliwując do przodu jak pocisk. W świetle reflektorów, na samym końcu, stała ciemna postać. Assail wcisnął hamulec, a potem odpuścił, kiedy usłyszał grzmotnięcie i jęk bólu z tylnego siedzenia. Gdy samochód gwałtownie się zatrzymał, wysiadł nie przełączając silnika w tryb parkuj i musiał ponownie wskoczyć do środka, aby przełączyć dźwignię zmiany biegów. "Co robisz w samochodzie Saxtona-" Przerwał Bratu. "Pomóż mi-" "Przedawkowałeś-" Assail otworzył tylne drzwi. "Pomóż mu! Proszę!" Musiał znowu wytrzeć oczy, rzeczywiście ciągle łzawiły.

407

Vhredny wyjął broń i podszedł do otwartego samochodu, zaglądając do środka "Co. Do cholery." "On-on-" Cholera, nie mógł mówić. "Znalazłem go. Był zamknięty. W piwnicy. Nie mogłem go tak zostawić." Samiec skulił się ze strachu, kiedy zobaczył Vhrednego, przeciągając swoje patykowate ciało z przylepionymi strąkami włosów na kościstych ramionach na drugą stronę tylnego siedzenia. "Cholera." Vhredny wyprostował się i spojrzał. "Nie mogę nawet zacząć się nim zajmować tutaj. Musimy go wnieść do środka. Chryste – łańcuchy - dobra, wsiadaj - nie za kierownicę. Ja poprowadzę. Możesz wyjaśnić mi wszystko po drodze." Assail potknął się przechodząc na stronę pasażera z przodu. Ale potem zatrzymał się, ponownie przemyślał sprawę i wślizgnął się do tyłu do samca. Zdejmując marynarkę, okrył nią nagość niewolnika. "Wszystko w porządku." Samochód ruszył, a latarnie uliczne oświetlały ciemne wnętrze, kiedy Assail starał się jakoś trzymać. "Wszystko będzie… dobrze."

Tłumaczenie: Fiolka2708

408

PIĘĆDZIESIĄT PIĘĆ Layla wróciła na Ziemię i odzyskała przytomność w swojej fizycznej postaci, jej oczy otworzyły się, skupiając na niskim suficie jej sali szpitalnej. Jej dłonie natychmiast powędrowały do brzucha, a gdy poruszyła nogami i wzięła głęboki oddech, poczuła ruch, uspokajający, silny, pełen życia ruch. Zostawiła światło w łazience, do której drzwi były prawie całkowicie zamknięte, a gdy swoim zwyczajem próbowała spać, jej spojrzenie uciekało do oświetlenia. Spojrzała na zegar. Jedenasta trzydzieści cztery. Była w Sanktuarium dłuższą chwilę. Kiedy przeszła ze Świątyni Kronikarek Pustelnic do biblioteki, chwilę zajęło jej znalezienie tego, czego szukała. A potem studiowała ten konkretny wolumin przez jakiś czas. Tak samo jak inne. Przesuwając się wyżej na materacu, potarła skroń. Nie powinna była wchodzić do historii Xcora. Ale znowu, jeżeli jego historia była inna, gdyby tożsamość jego ojca okazała się inna, wówczas to nie miałoby takiego znaczenia, jak przypuszczała. Taki szok. W rzeczy samej miała nawet odnośniki tego, co znalazła do świętych annałów Bractwa Czarnego Sztyletu, a wyciągając woluminy szukała jakichś niekonsekwencji, jakichś sprzeczności w zapisach dotyczących ojców. Nic takiego nie znalazła. Tak naprawdę, to właśnie było potwierdzenie. I teraz nie mogła zapomnieć tego, co odkryła. Z jękiem usiadła wyżej, zwieszając nogi i zauważyła, że jej kostki były bardzo opuchnięte, wydawało się jakby jej łydka biegła do samej stopy. Nie powinna biegać i polować na jakiekolwiek informacje. I co teraz zrobi? Jak wytłumaczy dlaczego tak wygląda? Zsuwając się na stopy, obciągnęła swoją koszulę nocną i odgarnęła włosy do tyłu. Z przekleństwem zrobiła do przodu jeden krok – Wilgoć. Znowu spłynęła w dół po wewnętrznej stronie nóg. Świetnie. Właśnie tego tylko potrzebowała w samym środku tego wszystkiego.

409

Drepcząc do przodu, była tak zaabsorbowana Xcorem, że podrażniła swój pęcherz. Ale przynajmniej mogła wziąć prysznic i się zrelaksować, wiedząc, że z młodymi wszystko w porządku. Czy produkują pieluchy dla dorosłych na takie okazje? Odwróciła się żeby zamknąć drzwi do łazienki, a kiedy się obejrzała – Krew. Krew na podłodze… krwawe ślady na podłodze. Unosząc koszulę, zobaczyła krew po wewnętrznej stronie nóg. Gdy zaczęła krzyczeć, ktoś zaczął biec – i wpadła Ehlena. Pielęgniarka rzuciła okiem na to, co się działo – i od razu weszła w tryb profesjonalny. "Chodź ze mną. Wróć do łóżka. Wrócimy z powrotem do łóżka." Layla słabo uświadamiała sobie co samica do niej mówi, gdy brała ją pod ramię i kierowała z powrotem na materac. "Młode – co z młodymi –" "Trzymaj się, zadzwonię po dr Jane." Ehlena wcisnęła przycisk przywoływania. "Tylko przyłączę cię do sprzętu monitorującego, dobrze?" Wszystko wydarzyło się tak szybko. Przewody na niej, monitory podłączone, dr Jane w pośpiechu. Wtoczono do sali ultrasonograf. Przybył Manny. Khill i Blay prawie wyłamali drzwi kiedy przyszli. "Młode," jęknęła. "Co z młodymi…?" *** To było jak wiatr wiejący nad ziemią. Świadomość wróciła do Xcora jak podmuch, który podróżował ponad krajobrazem, omijając niektóre rzeczy, szeleszcząc innymi, coraz bardziej się przebijając. Stosownie do tego, był świadomy wielu ognisk bólu, ale wciąż były tam wielkie połacie odrętwienia – mógł poczuć miarę agonii i rozciągające drżenie… skurcze i szarpnięcia… ale zupełnie nic na wielkich obszarach swojego ciała. Jednak zapach, który rejestrował był ostry. Zapach ziemi zdezorientował go. Za zamkniętymi powiekami, próbował zorientować się najlepiej jak mógł, używając uszu i nosa. Nie był sam. Był tam zapach jednego – nie, 410

dwóch innych samców wampirów, będących razem z nim. Ponadto, rozmawiali przyciszonymi głosami – cóż, jeden z nich. Drugi nie powiedział nic, co pomogłoby Xcorowi cokolwiek ustalić. Nie znał ich. Albo, bardziej dokładnie, nie rozpoznawał w nich swoich żołnierzy Bractwo. Rzeczywiście, tak, czuł wcześniej ich zapachy. Gdy Bractwo przyszło przemówić do glymerii podczas spotkania Rady. Został schwytany? Wróciły do niego mgliste szczegóły tamtej nocy. On w alei przy wraku wypalonego samochodu. Śledzący ciężarówkę z jedzeniem… jadącą dokąd? Dokąd poszedł? Czy to był sen? Obrazy sączyły się przez jego oczy w myślach, ale nie pozostawały tam na tyle długo, aby mógł je pojąć – "Zmarszczył brwi," powiedział męski głos. "Jego ręce się poruszają. Budzisz się, draniu?" Nie mógłby odpowiedzieć, nawet gdyby jego życie od tego zależało – i, tak naprawdę, zależało od tego. Jeśli został schwytany, to jak i gdzie to było – Kampus. Nie śledził samochodu. Był na dachu tego trucka, jadąc przez noc, gdy zabójcy na których polował wyjechali ze śródmieścia, minęli przedmieścia, aż do opuszczonego kampusu szkoły średniej albo wyższej uczelni. Po czym był świadkiem następstw wielkiej bitwy, która przyniosła druzgocące straty w Korporacji Reduktorów. Prowadzonej przez Bractwo. Znalazł człowieka. Na dachu. I wtedy on sam został uderzony w tył głowy. Jak długo był nieprzytomny? Całe ciało go bolało, nie jak gdyby był bity, raczej jak gdyby nie był na chodzie przez dłuższy czas. "Obudziłeś się wreszcie?" Zażądał głos. Wreszcie…? Tak, musiał minąć jakiś czas od kiedy był nieprzytomny. W rzeczywistości, miał wrażenie jakby leżał w tej pozycji przez długi czas. Co tak piszczało –

411

Dzwonek. Nagle rozległo się dzwonienie – telefonów komórkowych. Samiec, który wcześniej mówił, odebrał. "Co? Kiedy? Jak długo? Och, Boże… tak. Natychmiast. Czy Lassiter może przyjść i z nim posiedzieć? Gdzie on jest? W taki razie przyjdziemy obaj." Nastąpiła chwila przerwy. "John – tak, to się dzieje teraz i potrzebują nas do dokrwienia. Musimy iść. Nie chcę go jednak zostawiać, ale co możemy zrobić. Nie wiem, gdzie jest Lassiter." Rozległo się jakieś szuranie, jakby gromadzili jakieś zasoby. "Nie, potrzebują nas obu. Ona rodzi. Młode rodzą się zbyt wcześnie." Layla! Powieki Xcora otworzyły się bez udziału jego woli. Dwóch wojowników odwróciło się i wychodzili, dzięki ci Losie, więc go nie złapali. "Też jestem przerażony," powiedział jeden z rudymi włosami. "Ze względu na nią, na Khilla. Z nim będzie w porządku. Nigdzie się nie wybiera." Dźwięki ich kroków zanikały, aż usłyszał brzęczenie, jakby poruszała się brama lub jakieś łańcuchy. A potem powtórzyło się to samo. Xcor zamrugał dziko. Kiedy zamierzał usiąść, zorientował się, że rzeczywiście nigdzie się nie wybiera. Na jego nadgarstkach, kostkach, a nawet wokół talii były metalowe obręcze. Co więcej, był zbyt słaby żeby zrobić coś więcej niż tylko podnieść głowę. Rozglądając się dookoła, zobaczył, że był otoczony przez jakiegoś rodzaju naczynia lub inne… to były słoiki, słoje poustawiane na półkach ciągnących się od podłogi do sufitu. W jaskini? Był tam jeszcze skomplikowany, elektroniczny sprzęt monitorujący jego funkcje życiowe. "Layla…" Powiedział załamującym się głosem. "Layla…" Upadł z powrotem na pościel pod sobą, jego wola ucieczki i pobiegnięcia do niej była wielka, jednak nie wiedział gdzie była, ani nawet gdzie on był. Jego ciało miało jednak inne plany. Ponieważ noc przyćmiła godziny dzienne, ponownie ogarnęła go ciemność. Wzięła go w posiadanie.

412

Jego ostatnią myślą było to, że kobieta, którą tamci dwaj kochali i bali się o nią, potrzebowała go, a on chciał być tam dla niej…

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

413

PIĘĆDZIESIĄT SZEŚĆ W drodze powrotnej z TGI Friday, Rankhor zatrzymał się przy stoisku hostess. Albo raczej, został zmuszony do zatrzymania, bo kobieta człowieków, która wskazywała im miejsce, stanęła na jego drodze i się nie ruszała. "Czy smakował ci posiłek?" Zapytała, wciskając mu coś w rękę. "To jest numer naszej obsługi klienta. Zadzwoń do nas i powiedz czy smakowała ci kolacja." Mrugnęła do niego, co potwierdziło wszystko co wiedział o tym numerze telefonu, który mu dała - i było pewne jak cholera, że nie chodziło o badanie zadowolenia klienta. Raczej o badanie, takie na czworaka, w każdym razie. Włożył złożoną kartkę z powrotem do jej dłoni. "Powiem ci teraz. Moja żona i ja wspaniale spędziliśmy tu czas. Tak jak i nasza... er, przyjaciółka. Dzięki." Kiedy obrócił się, objął Mary i przyciągnął ją bliżej. Potem to samo zrobił z Bitty, zanim o tym pomyślał. Wyszli razem, przeciskając się przez podwójne drzwi. Na zewnątrz, noc była jeszcze zimniejsza, ale jego brzuch był bardziej niż pełen jedzenia i był z tego bardzo zadowolony. To było niesamowite, jak ten rodzaj nastroju stwarzał własne ciepło, niezależne od pogody. Do diabła, mógł padać deszcz ze śniegiem, a on nadal spoglądając na ciemne niebo, wzdychałby, Ahhhhhhhh. Kiedy byli w pobliżu samochodu, obok zatrzymał się mini van, a matka i córka człowieków razem rzuciły się by do niego wsiąść. Ludzie, mówienie o tych samych genach. Obie miały identyczne brązowe włosy, związane w koński ogon. Były prawie tego samego wzrostu i obie ubrane w niebieskie dżinsy i bluzy. Ich twarze miały taką samą strukturę kostną, okrągłe policzki i płaskie czoła, proste nosy, które jak sądził niektórzy ludzie poprawiali u chirurgów plastycznych.

414

Były ani brzydkie, ani piękne. Nie biedne, ale i nie bogate. Śmiały się jednak w taki sam sposób. Co czyniło je dodatkowo ciekawymi obiektami. Mama otworzyła drzwi dla córki i zagoniła ją do środka. Potem pochyliła się do środka i żartowała z dzieckiem, "Ha, wygrałam zakład! Całkowicie, więc ty gotujesz przez cały tydzień. Taka była umowa." "Maaaamo!" Matka mimo protestów zamknęła drzwi i wskoczyła na przednie siedzenie, obok męża lub partnera. "Mówiłam jej, żeby się ze mną nie zakładała. A już na pewno nie, jeśli chodzi o cytaty z Ojca Chrzestnego." Facet odwrócił się do córki. "Nie ma mowy, nie dotknę tego nawet kijem. Wiesz, że pamięta ten film, i tak, poprawny cyta to: Żaden Sycylijczyk nie może odmówić córce w dniu jej ślubu." Matka zamknęła drzwi i bladoniebieski minivan odjechał. Przez chwilę Rankhor wyobrażał sobie, jak wyglądała ich podróż do domu – i poczuł bardzo mocno, że chciałby zrobić to samo. Zabrać Bitty do domu. A także spierać się o cytaty z Ojca Chrzestnego, jeśli to był sposób na spędzenie czasu w drodze powrotnej. Albo jak smakowała ciastolina. Czy śnieg w tym roku spadnie wcześnie czy późno. "Wszystko dobrze?" Zapytał, gdy Bitty się zawahała. "Bitty?" "Przepraszam," dziewczynka powiedziała cicho. "Co?" "Chodźmy do samochodu." To było naprawdę wspaniałe uczucie iść ze swoimi samicami z powrotem do GTO, a jeszcze lepsze wieźć je ulicami, przestrzegając przepisów ruchu drogowego. Jadąc swoim pasem. Nie przejmować się parą palantów, którzy zatrzymali się obok niego na światłach i żyłowali swój silnik jakby był przedłużeniem ich fiutów. On po prostu jechał. Gdy zadzwonił jego telefon komórkowy, pozwolił by przełączył się na pocztę głosową. Zaraz będą w Azylu, więc będzie mógłTelefon zadzwonił ponownie. Biorąc go, zmarszczył brwi. "Muszę odebrać." Przyjmując połączenie, przyłożył komórkę do ucha. "Manny?" 415

Chirurg był na pełnym biegu. "Potrzebuję cię tutaj teraz. Laila ma krwotok. Młode się rodzą, potrzebujemy żyły dla niej. Możesz się tu dematerializować?" "Cholera" syknął, kiedy uderzył w migacz, zjeżając na pobocze. "Tak. Mogę." Mary i Bitty spojrzały na niego z przerażeniem, gdy odłożył słuchawkę i parkował. "Słuchaj, tak mi przykro. Jest-" Zatrzymał się, kiedy spojrzał na dziewczynkę. "Muszę wrócić do domu." "Co się dzieje?" Spytała Mary. "Layla". Nie chciał wyjaśniać dalej. Nie teraz przy Bitty, która przez tyle przeszła. "Potrzebują pomocy. Możesz ją odwieźć? Muszę się tam zaraz dematerializować." "Absolutnie. Przyjadę prosto do domu-" "Mogę jechać z wami?" Zapytała Bitty. Nastąpiła chwila ummmm. A potem Mary odwróciła się w stronę tylnego siedzenia. "Lepiej zabiorę cię z powrotem do Azylu. Ale pewnego dnia, być może będziesz mogła?" "Wszystko z tobą będzie dobrze?" Zajęło Rankhorowi chwilę, by uświadomić sobie, że dziewczynka mówiła do niego. A gdy spojrzał w te oczy, które były szeroko otwarte i niespokojne, przeszedł przez niego dziwny wstrząs. "Tak. Dam sobie radę. Po prostu muszę pomóc przyjacielowi." "Och. Zatem w porządku. Kiedy się znowu zobaczymy?" "Kiedy chcesz. Zawsze będę tu dla ciebie." Wyciągnął rękę do tyłu i pogłaskał jej twarz. "Będziemy musieli obejrzeć Ojca Chrzestnego. Część pierwszą i drugą. Ale trzecią nie." "Co to jest?" Zapytała, kiedy otworzył drzwi i wysiadł. "Najlepszy film na świecie. Trzymaj się." Mary była już na zewnątrz, idąc wokół przedniej części samochodu. Spotkali się przy kratce między reflektorami i objęli na chwilę. "Kocham cię", powiedział i dał jej szybkiego całusa. "Ja ciebie też. Powiesz im, że wracam do domu?" Kiedy spojrzał w oczy Mary, postawił się w sytuacji Khilla - za żadne skarby. Potem się otrząsnął. 416

"Dobrze." Ujął jej twarz w dłonie i ponownie pocałował. "Będziesz jechała ostrożnie?" "Zawsze." Kiwnął głową, zamknął oczy, wziął głęboki oddech, a potem rozpłynął się w powietrzu, podróżując szybko w cząsteczkach ponad osiedlami człowieków... a potem nad polami uprawnymi... i dalej, do podnóża, które zamieniało się w górę. Zescalił się przy wejściu do rezydencji, wpadając do przedsionka i umieszczając swą twarz przy kamerze bezpieczeństwa. Kiedy czekał na kogoś, kto otworzy, serce mu waliło z różnych przyczyn. Ale przede wszystkim ze względu na sposób, w jaki patrzyła na niego Bitty. Zabawne, jak można się zmienić przez kogoś. Drzwi się odblokowały, a po drugiej stronie był zmartwiony Fritz. "Panie, jak dobrze cię widzieć. Wszyscy schodzą na dół do centrum treningowego. Przygotowujemy żywność; w razie gdyby ktoś był głodny." Rankhor miał dziwny impuls, by przytulić psańca – zrobiłby to, gdyby nie fakt, że Fritz uznałby to za naruszenie protokołu. "Dziękuję ci. Zawsze wiesz jak pomóc. To wiele znaczy." Rankhor szedł szybko mozaiką z jabłonią w rozkwicie, i był już prawie przy ukrytych drzwiach pod schodami, kiedy zatrzymał się i spojrzał na Fritza. "Fritz?" Kamerdyner z poślizgiem zatrzymał się w drzwiach jadalni. "Tak, Panie?" "Wiem, że to nieodpowiedni czas. Ale chciałem, żebyś coś kupił dla mnie. Jak najszybciej." Stary lokaj skłonił się tak nisko, że jego policzki prawie uderzyły w wypolerowaną podłogę. "To byłaby ulga zrobić coś dla kogokolwiek. Czuję się taki bezradny." ***

417

Za kierownicą GTO, Mary miała wrażenie, jakby cofnęła się w czasie jakby ona i Bitty kierowały się do kliniki, po drugiej stronie rzeki, kilkanaście nocy wcześniej. Nie tylko dlatego, że działo się coś w domu z Laylą. Na tylnym siedzeniu, dziewczynka wycofała się, oczy miała utkwione w oknie obok niej, na twarz przywdziała maskę opanowania, co było tym bardziej niepokojące, ponieważ Mary dokładnie wiedziała jak wesoła i pogodna mogła być. "Bitty?" "Mmm?" Padła odpowiedź. "Porozmawiaj ze mną. Wiem, że coś się dzieje, i tak, mogę owijać w bawełnę i udawać, że nie zauważyłam, ale myślę, że mamy to już za sobą. Mam nadzieję, że jesteśmy już ponad tym." Minął długi czas, zanim dziewczynka odpowiedziała. "Kiedy wyszliśmy z restauracji" powiedziała Bitty. "Widziałaś tych człowieków, mahmen i córkę?" "Tak." Mary wzięła głęboki oddech. "Widziałam je." Kiedy znowu zapadła cisza, Mary spojrzała we wsteczne lusterko. "Czy to sprawiło, że pomyślałaś o swojej mahmen?" Jedyne co zrobiła dziewczynka, to kiwnęła głową. Mary czekała. I czekała. "Tęsknisz za nią?" I stało się. Wszystko naraz, Bitty zaczęła płakać, wielki szloch szarpał jej ciałkiem. A Mary zjechała z drogi. Musiała. Dzięki Bogu, że były w tej części miasta, gdzie było wiele piekarni, sklepów papierniczych i lokalnych sklepów zoologicznych. Co oznaczało dużo miejsc parkingowych, tuż przy drodze, która była pusta. Wrzuciła luz w GTO i pociągnęła za hamulec ręczny. Mary odkręciła się dookoła. Wyciągając rękę próbowała dotknąć Bitty, ale dziewczynka cofnęła się. "Och, kochanie, wiem, że za nią tęsknisz -" Dziewczynka odwróciła się, a po jej twarzy spływały łzy. "Ale właśnie nie! W ogóle za nią nie tęsknię! Jak mogę za nią nie tęsknić!" Kiedy Bitty zakryła oczy dłońmi i szlochała, Mary pozwoliła na to, mimo że ją to dobijało. I rzeczywiście, po bolesnym oczekiwaniu, dziewczynka zaczęła mówić. 418

"Nie rozumiem! Tego co ta dziewczynka i jej mahmen miały! Ja nie miałam... zakładów i śmiechu... Nie wychodziłam na obiad, nie byłam wożona w samochodzie przez mojego ojca!" Kiedy pociągnęła nosem i otarła policzki pięściami, Mary wzięła swoją torebkę i wyjęła paczkę chusteczek. Bitty przyjęła chusteczki i wydawało się, że nie zarejestrowała tego faktu. "Moja matka była przerażona – obolała i wciąż się ukrywała! A potem była w ciąży, później zachorowała i umarła-! I nie tęsknię za nią!" Mary wyłączyła silnik, otworzyła drzwi i przesiadła się do tyłu. Zamknęła ciemny samochód, a kiedy usadowiła się obok dziewczynki, światło z zewnątrz pozwoliło jej zobaczyć ból i przerażenie na twarzy Bitty. "Jak to możliwe, że mi jej nie brakuje?" Dziewczyna się cała trzęsła. "Kochałam ją, powinno mi jej brakować..." Mary wyciągnęła rękę, i to była dla niej ulga przyciągnąć Bitty i przytulić ją do siebie. Głaszcząc jej włosy, mruczała słowa pocieszenia, gdy Bitty płakała. To było niemożliwe, aby sama nie płakała. Trudno było nie szeptać frazesów typu 'Wszystko będzie w porządku', albo 'Z tobą wszystko w porządku', bo chciała coś zrobić, cokolwiek co ulżyłoby dziewczynce. Ale prawda była taka, że to na co była narażona Bitty podczas dorastania nie było w porządku, a z dziećmi i osobami z takich środowisk nie było w porządku przez bardzo, bardzo długi czas, jeśli kiedykolwiek w ogóle było. "Jestem przy tobie", to wszystko, co mogła powiedzieć. W kółko. Wydawało się, że minęły lata, aż Bitty wzięła drżący oddech i usiadła. A kiedy grzebała w paczce chusteczek, Mary wzięła je od niej i otworzyła, wyjmując jedną. I kolejną. Po tym jak Bitty wytarła nos i opadła na siedzenie, Mary odpięła pas dziewczynki dając jej trochę więcej swobody. "Nie poznałam twojej matki bardzo dobrze," rzekła Mary. "Ale jestem pewna, że jeśli mogłaby mieć tego rodzaju miłość, normalne życie z tobą, wzięłaby je w mgnieniu oka. Przemoc jest wszechogarniająca, gdy jest w domu. Nie można uciec od tego, jeśli nie odejdziesz, a czasami nie można odejść więc przesiąka wszystko. Nie sądzisz, że może bardziej, nie brakuje ci cierpienia, jakiego obie doznałyście? Że nie brakuje ci strachu i bólu?" 419

Bitty pociągnęła nosem. "Czy jestem złą córką? ... Jestem zła? " "Nie. Boże, nie. Ani trochę." "Ja ją kochałam. Bardzo." "Oczywiście, że tak. I założę się, że jeśli się nad tym zastanowisz, to zdasz sobie sprawę, że wciąż ją kochasz." "Tak się bałam, przez cały czas kiedy była chora." Bitty bawiła się chusteczkami. "Nie wiedziałam, co się z nią stanie i martwiłam się o siebie. Czy to złe?" "Nie. To normalne. To się nazywa przetrwanie." Mary schowała włosy za ucho Bitty. "Kiedy jesteś mała i nie możesz zadbać sama o siebie, to martwisz się o takie rzeczy. Do licha, kiedy jest się starszym i możesz zadbać o siebie, to też się martwisz." Bitty wzięła inną chusteczkę, kładąc ją na kolanach i wygładzając płasko. "Kiedy moja mama umarła?" powiedziała Mary. "Byłam na nią zła." Dziewczynka spojrzała ze zdziwieniem. "Naprawdę?" "Tak. Byłam bardzo zła. To znaczy, ona cierpiała i byłam tam u jej boku przez wiele lat, kiedy powoli odchodziła. Ona nie chciała żadnej z tych rzeczy. Nie prosiła o chorobę. Ale byłam zła przez fakt, że moi przyjaciele nie musieli pielęgnować swoich rodziców. Moi kumple mogli swobodnie wychodzić, pić i bawić się i spędzać fajnie czas – mieć młodość i wolność bez obciążeń. Tymczasem ja musiałam martwić się sprzątaniem domu, robieniem zakupów, przygotowywaniem posiłków, a potem, gdy choroba postępowała, myciem jej, kąpaniem, siedzeniem z nią, gdy pielęgniarki nie mogły przyjść z powodu złej pogody. A potem umarła." Mary wzięła głęboki oddech i pokręciła głową. "Wszystko, o czym pomyślałam, po tym jak zabrali jej ciało to... świetnie, teraz muszę zaplanować pogrzeb, załatwić sprawy związane z bankiem, ostatnią wolą, przygotować ubranie. Wtedy tak naprawdę się zagubiłam. Po prostu załamałam się i płakałam, bo czułam się najgorszą córką na świecie." "Ale nią nie byłaś?" "Nie. Byłam człowiekiem. Jestem człowiekiem. A smutek jest złożoną rzeczą. Mówią, że istnieją jego różne etapy. Czy kiedykolwiek słyszałaś o tym?" Kiedy Bitty pokręciła głową, Mary kontynuowana. "Zaprzeczenie, 420

pertraktacje, gniew, depresja, akceptacja. A wszystko to w znacznym stopniu, jest tym przez co przechodzą ludzie. Ale istnieje również wiele innych rzeczy, podobnych. Nierozwiązane sprawy. Wyczerpanie. Czasami jest ulga, przez co można czuć się winnym. Moja rada? Jako ktoś, kto nie tylko przeszedł tę drogę, ale także pomógł innym przez to przejść? Pozwól swoim myślom i uczuciom przychodzić - ale nie osądzaj ich. Mogę ci zagwarantować, że nie jesteś jedyną osobą, która miała myśli, których nie lubi lub emocje, z którymi źle się czuje. Ponadto, jeśli mówisz o tym, co się z tobą dzieje, to jest absolutnie możliwe, że przejdziesz przez ból, strach i zamieszanie do tego, co jest po drugiej stronie." "A co to jest?" "Spokój". Mary wzruszyła ramionami. "Chciałabym ci powiedzieć, że ból zniknie - ale nie zniknie. Natomiast będzie lepiej. Myślę, o mojej mamie jeszcze, i tak, czasami to kłuje. Myślę, że zawsze tak będzie, i szczerze? Nie chcę, żeby smutek całkowicie zniknął. Smutek... jest świętym sposobem uhonorowania tych, których kochamy. Mój smutek jest w moim sercu, to moja miłość do niej i to jest piękna rzecz." Bitty poklepała chusteczkę na swoim kolanie. "Ja nie kocham mojego ojca." "Nie winię cię." "Czasami jestem zła, że mama nie odeszła od niego." "Jak możesz nie być?" Bitty wzięła głęboki wdech i wydech długi i powolny. "To wszystko prawda? Czy wszystko... wszystko w porządku?" Mary pochyliła się i wzięła obie ręce dziewczynki. "To w stu procentach, absolutnie, normalne. Naprawdę." "Powiedziałabyś mi, gdyby nie było?" Oczy Mary były pewne. "Przysięgam na życie mojego męża. Co więcej, całkowicie rozumiem, dokąd zmierzasz. Rozumiem, Bitty. Całkowicie to rozumiem."

Tłumaczenie: Fiolka2708

421

PIĘĆDZIESIĄT SIEDEM Assail nie miał pojęcia gdzie się znajdowali. Gdy Vhredny prowadził BMW jak nietoperz z piekła rodem przez ulice Caldwell, a potem przez tereny pod uprawy rolne, Assail nie przywiązywał wagi do tego co mijali. Wszystkim o co dbał był oddech niewolnika. "Zostań ze mną," wyszeptał. Zanim zdał sobie sprawę z tego co robi, wychylił się i wziął zimną rękę mężczyzny. Pocierając ją swoimi dłońmi, starał się przekazać choć trochę ciepła swojego ciała, siły życiowej w to coś, co leżało nieruchomo obok niego. Boże, nienawidził tych łańcuchów. Kiedy wreszcie wyjrzał przez oko – ponieważ tracił rozum ze zmartwienia dlaczego ta podróż trwa tak długo – zmarszczył brwi. Dookoła zalegała mgła - a raczej widoczność spadała jakby była mgła w powietrzu mimo, że nie było bladego zmętnienia wokół. "Tutaj będziesz bezpieczny," usłyszał sam siebie Assail, gdy dotarli do pierwszych wrót centrum szkoleniowego. "Tutaj starannie się tobą zajmą." Po tym jak się zatrzymali i ruszyli, osiągnęli ostatni etap podróży i pochyłość zabrała ich do podziemi. A potem znaleźli się w ufortyfikowanej konstrukcji parkingowej jakiej nie miały władze samorządowe w Caldwell. Vhredny skierował się bezpośrednio do stalowych drzwi. "Dzwoniłem już." Assail zmarszczył brwi, zastanawiając się kiedy Brat rozmawiał przez telefon. Nie zauważył. "Jak go weźmiemy –" Nie musiał dokańczać zdania. Drzwi się otworzyły i pojawiły się nosze na kółkach popychane przez innego Brata wraz z kobietą nazywaną dr Jane. Assail rozpoznał wojownika – masywny o dziwnym podwójnym ludzkim imieniu. Znany również jako Dhestroyer. Uzdrowicielka miała już krew na swojej luźnej niebieskiej koszuli. Gdy Vhredny wyskoczył zza kółka, mówił biegając i otwierając tylne drzwi.

422

"Samiec, wiek nieznany. Nieznane obrażenia wewnętrzne. Niedożywiony. Urazy psychiczne i fizyczne nieznane." Assail pognał dookoła, potykając się o własne nogi, aby pomóc wydobyć samca, który znowu trząsł się ze strachu. "Pozwól mi," szczeknął. "Nie zna cię!" Chociaż, tak naprawdę, niewolnik wcale nie znał Assaila lepiej. Jednak miał przewagę, gdyż oswobodził więźnia. "Teraz," powiedział samiec. "Nie zostawię cię." Assail pochylił się, wyciągając niewolnika, a potem odwrócił się i ułożył go na noszach. Uzdrowicielka natychmiast dodatkowo okryła nagość, a godność jaką tym samym zapewniła pacjentowi, sprawiła, że Assail musiał zamrugać szybko kilka razy. "Witam, mam na imię Jane," powiedziała uzdrowicielka, wpatrując się prosto w te przerażone oczy. "Zamierzam się tobą zająć. Nikt cię tu nie skrzywdzi. Jesteś bezpieczny i nie stanie ci się żadna krzywda. Czy rozumiesz co mówię?" Niewolnik spojrzał na Assaila w panice. "W porządku," powiedział Assail. "To dobrzy ludzie." "Jak masz na imię?" Zapytała uzdrowicielka, wkładając stetoskop do uszu. "Przepraszam, jak?" "M-m-markcus." "Markcus. To dobre imię." Uśmiechnęła się. "Osłucham twoje serce, jeśli nie masz nic przeciwko temu? I chciałabym założyć wenflon w twoje ramię, aby móc wprowadzić do twojego organizmu niektóre płyny. Czy zgadzasz się na to?" Markus znowu spojrzał na Assaila. "Wszystko w porządku," rzekł Assail. "To wszystko sprawi, że poczujesz się lepiej. Obiecuję." Po tym sprawy potoczyły się błyskawicznie. Rozpoczęto podawanie kroplówki, dokonano oceny, a następnie ruszyli, wchodząc do wyrafinowanie wyposażonych gabinetów z wszelkiego rodzaju zapasami – i różnego rodzaju ludźmi. Rzeczywiście, wydawało się jakby kłębiło się tam całe Bractwo. 423

Łańcuchy zwróciły uwagę wszystkich, cały ten tłum na korytarzu obrócił się na dźwięk brzdękania, gdy uzdrowicielka pędziła wzdłuż, a metal podskakiwał na podłodze. Ktoś powiedział: "Co do diabła?" "Och, Boże…" Napłynął inny głos. Wojownicy rozstąpili się żeby mogli przejść. Za wyjątkiem jednego członka Bractwa. To był Brat Zbihr. I gdy zobaczył samca na noszach, zrobił się tak biały jakby sam nagle umarł, nawet jeśli stał po środku szerokiego korytarza. Brat Furiath podszedł do niego i przemówił ściszonym głosem. Potem niepewnie dotknął ramienia brata. "Pozwól im przejść," powiedział Furiath. "Pozwól im się nim zająć." Gdy wreszcie Z przesunął się na bok, Assail podążył za nimi do gabinetu lekarskiego z dużym żyrandolem w centrum i oszklonymi szafkami stojącymi w każdym rogu. Vhredny zatrzymał go z boku. "Pozwól im pracować. I powiedz mi, co się do cholery, stało?" Assail był świadomy, że poruszał ustami i mówił, ale nie miał pojęcia co. Coś jednak musiało mieć sens – i było dokładne – ponieważ Vhredny rzekł: "Przysięgam, że zasłużyła na śmierć jeśli to zrobiła." Dr Jane zwróciła się do Vhrednego. "Możesz pomóc z tymi łańcuchami?" "Jasne." Vhredny postąpił do przodu, usuwając czarną skórzaną rękawiczkę ze swojej dłoni. Wyciągając ją przed siebie, lekko ugiął palce – i jaskrawa poświata zebrała się w jego dłoni, rozgrzewając ogniwo, które rozpadło się, uwalniając ciężar spadający na podłogę z brzękiem. Assail przetarł twarz, gdy Brat podszedł do każdego z czterech punktów, uwalniając wielki ciężar. Obręcze wokół nadgarstków i kostek pozostały na swoich miejscach, ale przynajmniej nie było ciężkich łańcuchów. Gdy Vhredny podszedł, Assail zapytał cichym głosem, "Przeżyje?"

424

Brat pokręcił głową. "Nie mam pojęcia."

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

425

PIĘĆDZIESIĄT OSIEM Khill stał w rogu sali operacyjnej, oczy miał utkwione w Layli, kiedy Manny przeprowadzał jej kolejne wewnętrzne badanie. Mężczyzna był między jej rozłożonymi udami, przykrytymi prześcieradłem, aby zachować jej prywatność. "Jest zbyt wcześnie..." Khill pokręcił głową i starał się utrzymać swój głos na wodzy. "Jest zbyt wcześnie, to nie powinno się teraz dziać. Dlaczego to - to nie powinno się dziać. Jezu, jest zbyt wcześnie. Co do kurwy – badanie USG wskazywało, że wszystko jest w porządku." To się nie dzieje, mówił mu jego mózg. To musi być jakiś sen. Tak, zaraz się obudzi w sypialni i zobaczy obok siebie Blaya - a on weźmie głęboki oddech, oddech ulgi, który bierze się, gdy zdajesz sobie sprawę, że strach, który cię terroryzował, w rzeczywistości jest niczym innym jak wytworem twojej wyobraźni. Albo następstwem hot dogów z chili. "Obudź się", mruknął. "Obudź się. Obudź się kurwa..." Blay, faktycznie był obok niego. Ale nie leżeli, a już na pewno jak cholera nie byli w dużym domu w swoim apartamencie. Jego mężczyzna wspierał go, mimo gówna, które się z niego wydobywało, jedynie przez przytrzymywanie go w pasie silnym ramieniem. Manny wyjął ręce spod okrycia i zdjął jasno niebieskie rękawiczki. Potem wstał i gestem przywołał Khilla i Blaya do łóżka. Fakt, że Layla była jeszcze przytomna był świadectwem tego, jak silną była kobietą, ale Boże, była taka blada. I było tak dużo krwi, która sączyła się do naczynia poniżej, wyczuwalnej w powietrzu niczym skaza w samych cząsteczkach tlenu. Manny położył rękę na ramieniu` Layli i zwrócił się do niej. "Krwawienie jest spowolnione. To dobra wiadomość. Ale są oznaki zagrożenia płodów, a tętno chłopca zaczyna się wahać. Ponadto, szczególnie niepokoję się o dziewczynkę, która jest mniejsza. Gorąco polecam, zrobienie cesarskiego cięcia-"

426

"Ale jest zbyt wcześnie!" Layla w panice spojrzała na Khilla. "To zbyt wcześnie-" Manny ujął dłoń samicy. "Layla, posłuchaj mnie. Te dzieci walczą - ale problem w tym, że ty nie dasz rady, chyba że je wyjmiemy." "Nie przejmuj się mną! Mówiłeś, że krwawienie się zatrzymuje-" "To spowolnienie. Ale mamy coraz mniej czasu i muszę mieć cię tak silną, jak to możliwe, kiedy wezmę cię pod nóź." "Nie dbam o to, co mi zrobisz! Musisz utrzymać je w środku-" Layla złapała oddech, gdy uderzył ją kolejny skurcz i Khill potarł twarz. Potem skinął na Mannyego i razem odeszli. Khill ściszając głos zapytał: "Co się do cholery dzieje?" Oczy Mannego były niewzruszone pośród innych w panice, spokojny port na morzu lejących się emocji. "Rozmawiałem z Agresem. Nic nie można zrobić, aby utrzymać tę ciążę. Na USG widać, że łożysko oddziela się od macicy. To jest dokładnie to, co stało się z Beth – a to jest bardzo powszechne, szczególnie w ciąży mnogiej i jest przyczyną większości zgonów matek i dzieci w waszym gatunku. Layla w niczym nie zawiniła, zrobiła wszystko co trzeba. Ale kwestią zasadniczą jest to, że ciąża skończy się niepowodzeniem i jesteśmy w punkcie, gdzie musimy ratować jej życie, i spróbować uratować dzieci." Zapadła cisza. I Khill przebiegał w głowie słowa, które usłyszał w tę i z powrotem. "A co z ich płucami? Musimy przetrzymać jeszcze kilka nocy-" "Mamy specjalne aparaty oddechowe od Aghresa, które mogą im pomóc. Mamy odpowiedni sprzęt. Jeśli wydostaniemy je, znam procedurę postępowania, jak również zna ją Ehlena i Jane." Khill potarł twarz i chciał zwymiotować. "W porządku, w porządku. Zrobimy to." Zbierając się do kupy, podszedł do Layli, zdejmując jej blond włosy z wilgotnej twarzy. "Layla-" "Przepraszam! Tak mi przykro! To moja wina-" "Cii, cii, cii." Kontynuował głaszcząc ją ręką po głowie, aby uspokoić jej protesty. "Posłuchaj mnie, nie, słuchaj mnie. Słuchaj co mówię, nie ma w tym twojej winy. A twoje życie się liczy. Nie mogę stracić... Nie stracimy

427

nikogo, dobrze? Wszystko w rękach Pani Kronik. Cokolwiek się zdarzy, to jest to, co ma być." "Tak mi przykro..." Jej oczy patrzyły w jego, łzy leciały z kącików, mocząc cienką białą poduszkę pod jej głową. "Khill, wybacz mi." Pocałował jej czoło. "Nie ma nic do przebaczenia. Ale musimy to zrobić-" "Nie chcę stracić twoich młodych-" "To nasze młode." Spojrzał na Blaya. "Zrobiliśmy to razem, i bez względu na wynik, nie gniewam się, dobrze? Zrobiłaś absolutnie wszystko co mogłaś, ale w tym momencie, musimy iść dalej." "Gdzie jest Blay?" Kiedy uderzył w nią kolejny skurcz, zacisnęła zęby, starając się wytrzymać ból. "Gdzie jest-" Blay podszedł. "Jestem tutaj. Nigdzie się nie wybieram." W tym momencie weszła Jane "Jak sytuacja?" "Layla" powiedział Khill. "Musimy to zrobić. Teraz." *** Kiedy Layla leżała na noszach, jej ciało było poza jej kontrolą, życie jej młodych wątpliwe, a ona czuła się jakby była w pędzącym samochodzie, wchodzącym w ostry zakręt na śliskiej drodze. Metafora była tak trafna, że za każdym razem gdy zamrugała, czuła prędkość, słyszała pisk opon i przygotowywała się na uderzenie i dachowanie, które na pewno ją zabije. W rzeczywistości, to był wpływ bólu, emanującego w stałym szumie z jej pleców, który osiągał pełną moc w skurczach dręczących jej brzuch. "Nadszedł czas" powiedział Khill, a jego różnokolorowe oczy płonęły tak gwałtowną wolą, że na chwilę się uspokoiła. To było tak, jakby był gotów iść do walki na śmieć i życie dla niej i dla młodych. "Ok?" zapytał. Spojrzała na Blaya. A kiedy mężczyzna skinął głową, więc ona również kiwnęła. "W porządku." "Czy możemy ją nakarmić?" Zapytał Khill.

428

Jane wkroczyła i pokręciła głową. "Musi mieć pusty żołądek do znieczulenia. I musimy ją zabierać, nie ma czasu na znieczulenie zewnątrzoponowe." "Wszystko jedno..." odchrząknęła Layla. "Wszystko jedno co trzeba zrobić, aby zachować młode..." Pamiętała, jak to samo stało się Beth, co trzeba było zrobić, aby uratować ją i L.W. Gdyby okazało się, że Layla może nie mieć więcej młodych? Niech tak będzie. Będzie miała dwoje. Albo... może jedno. Albo może... żadnego. Och, najdroższa Pani Kronik, modliła się, gdy zaczęła płakać. Weź mnie. Zostaw młode i weź mnie zamiast nich. Odwróciła głowę i spojrzała przez łzy na dwa inkubatory noworodkowe, które zostały przyciągnięte i umieszczone pod ścianą. Próbowała sobie wyobrazić w nich młode, małe ale żywe. Nie mogła. Jęknęła, gdy została uderzona przez absurdalny impuls, by po prostu wstać i wyjść, jakby to był film i mogła przestać oglądać, bo nie podobała jej się fabuła. Albo książka, którą mogła zamknąć, bo nie podobał jej się kierunek, w którym podążał autor. Lub malowanie, które mogła przerwać, bo scena, którą chciała namalować zamieniła się bałagan. Nagle wydało jej się, że wszędzie są ludzie. Vhredny wszedł, a jego bródka zakryta była maską chirurgiczną, ubranie miał ukryte pod dużym sterylnym okryciem w żółtym kolorze. Była również Ehlena. Khill i Blay też się przebrali. Manny i Jane mówili jakimiś skrótami, których nie rozumiała. "Nie mogę oddychać..." jęknęła. Nagle został wzbudzony jakiś alarm, przeraźliwy dźwięk, który wyraźnie odróżniał się pikania maszyn, które monitorowały ją i młode. "Nie mogę... oddychać..." "Ona odpływa!" Layla nie miała pojęcia, kto to powiedział. Nie wiedziała nawet czy to był mężczyzna czy kobieta. Ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby zanurzyła się w ciepłej wodzie, która tłumiła wzrok i słuch, powodowała, że ciało było w stanie nieważkości. Przestała również czuć ból, a to ją przeraziło. 429

Gdyby bolało, wciąż by żyła, prawda? Kiedy wciągała ją otchłań i zabierała jej świadomość, jak drapieżny potwór, próbowała krzyczeć, by uzyskać pomoc, by błagać o życie jej młodych, przeprosić jeszcze raz za grzechy, o których tylko ona wiedziała. Nie było już czasu. Nie było już czasu dla niej.

Tłumaczenie: Fiolka2708

430

PIĘĆDZIESIĄT DZIEWIĘĆ Assail siedział w dosyć wygodnym fotelu w pokoju, w którym panowała miła temperatura – a jednak czuł jakby skóra na jego kościach płonęła. Po drugiej stronie niewielkiej przestrzeni, niewolnik, którego uratował wyglądał na łóżku szpitalnym bardziej jak pretrans niż w pełni dojrzały, dorosły osobnik. Jego ciało było przykryte pościelą i kocami, które miały go ogrzać. Składniki odżywcze i płyny były dostarczane do jego żył za pomocą kroplówek. Przeróżne maszyny monitorowały funkcjonowanie jego organów. Był pogrążony we śnie. Markcus zasnął. Albo zszedł. I tak, Assail, siedział w sali szpitalnej z nieznajomym, niezdolny do pozostawienia go jakby to jego własna krew leżała na materacu pod prześcieradłami, podłączona do różnych monitorów. Rozcierając ramiona, chciał zatrzymać to uczucie ciepła we własnym ciele żeby móc bardziej skoncentrować się na zdrowiu Markcusa. Ale już zdjął marynarkę, a potem krawat. Następny przystanek to nagość. Trochę czasu zajęło mu zrozumienie co było problemem. Z przekleństwem wyjął fiolkę kokainy i trzymał ją w dłoni, patrząc na brązowe przeźroczyste szkło i czarną zakrętkę. Szybko zajął się swoją naglącą potrzebą, czując wstyd, że musiał się naćpać zaledwie kilka metrów od leżącego samca. Ile potrwa zanim Naasha odkryje, że został od niej zabrany? zastanawiał się. I czy mogła zrobić to komuś innemu? Zwłaszcza zważywszy na to, że miała pełną stajnię młodych pełnych sił samców, którzy zaspokajali nie tylko jej potrzeby seksualne, ale również potrzeby krwi. Naprawdę, za każdym razem, gdy Assail zamykał oczy, widział celę, czuł smród, odżywały obrazy życia w tym podziemnym więzieniu. Skąd go porwała? Czy jego rodzina go szukała? Jak długo tam cierpiał, z niczym poza posiłkiem i wykorzystywaniem?

431

Jak do tej pory diagnoza potwierdziła niedożywienie, infekcję nerek, płyn w płucach i zapalenie zatok. Ale personel medyczny wskazywał, że jest jeszcze dużo badań do zrobienia. Horror tej sytuacji nie pozwalał swobodnie oddychać i Assail musiał pochylić się do przodu na krześle. Na zewnątrz słyszał rozmawiających i chodzących po korytarzu Braci. Najwyraźniej ktoś został ranny, ale biorąc pod uwagę poziom niepokoju, nikt nie pytał i nie oferował wyjaśnień. Ponadto, Vhredny musiał pójść i pomóc w nagłym wypadku, jednak obiecał wrócić – Pukanie było delikatne. "Wejść," wymruczał Assail, nawet jeśli czuł, że nie miał prawa zapraszać ani wypraszać odwiedzających Markcusa gości. Minęła chwila zanim drzwi otworzyły się choć trochę. "Halo?" Zawołał Assail. Gdy zobaczył kto to był, wzdrygnął się. Zbihr był Bratem o którym od dawna krążyły opowieści. Jakby nie patrzeć, jego historia jako wojownika i jego reputacja w Nowym Świecie dotarła nawet do uszu w Starym Kraju. I tak, okaleczona twarz samca wzbudzała strach, nierówne, stare, źle zrośnięte rany zniekształcały jego górną wargę, podczas gdy jego oczy płonęły nienawiścią. Stojący w pokoju, ze swoją ogoloną głową i ogromnym ciałem, wydawał się być dokładnie takim jak sugerowały plotki – socjopatą, którego należy unikać za wszelką cenę. Assail wiedział jednak, że wszystko się dla niego zmieniło, w ostatniej chwili. Sparował się. Miał młode. Wycofał z morderczego szału, który go definiował wbrew jego woli. W rzeczywistości, jego żółte oczy patrzyły na samca na łóżku, ramiona wokół klatki piersiowej wyglądały jakby szukał pocieszenia dla siebie samego. "Znalazłem go…" Assail musiał odchrząknąć. "Przykutego do ściany." Zbihr podszedł powoli do łóżka i patrzył w dół na Markcusa. Stał tam przez dłuższy czas, z rzadka mrugając i tylko unoszenie klatki piersiowej oraz okazjonalne drgnięcie brwi sugerowało, że nie był posągiem. 432

Assail mógł sobie tylko wyobrazić jakie wspomnienia do niego wracały. Obręcze niewolnika na szyi Brata i jego nadgarstkach wydawały się czarne jak samo zło, które ktoś wsączył pod jego skórę za pomocą atramentu. "Ma na imię Markcus," zaoferował Assail. "To wszystko, co o nim wiem." Zbihr skinął głową. Przynajmniej Assail pomyślał, że tak zrobił. Następnie wojownik przemówił. "Pozwól mi… pomóc. W jakiś sposób. W jakikolwiek sposób?" Assail już miał na czubku języka, że nie ma nic do zrobienia. Ale potem furia liznęła jego pierś. Assail nie był wybawcą. Nigdy nie był. Zawsze interesował się tylko samym sobą i nikim innym. Nie był również kimś, kto zobowiązywał się do czegoś, na krótko albo na stałe. Ale Assail napotkał zmrużone oczy Brata. "Właściwie, jak daleko sięga ta oferta?" Żółte spojrzenie natychmiast błysnęło czernią i oczy stały się bezdusznymi wrotami Piekieł. "Tak daleko jak trzeba. A potem sto tysięcy stóp dalej." "Nawet jeśli postawi cię to w konflikcie z Królem? Sposób, w który będę starał się dowieść sprawiedliwości nie będzie objęty dekretami ani uzgodnieniami. I nie będę prosił Ghroma o pozwolenie." "Nie będzie żadnego konfliktu." Pierwszą myślą Assaila było wstać z fotela, poprosić o broń i natychmiast wrócić do tamtego domu. Ale nie, po namyśle, stwierdził, że to nie było wystarczająco strategiczne. I nie dość brutalne. "Modlę się żebyś właśnie to miał na myśli, miły samcze." "Nie jestem ani miły ani delikatny." Assail skinął głową. "Dobrze. I bez obaw. Wyczuwam, że szukasz ujścia i dostarczę ci je w podskokach." ***

433

Po powrocie do biblioteki w wielkiej rezydencji hellren Naashy, Dholor wziął samicę za ramiona i potrząsnął. "Posłuchaj mnie. Musisz mnie posłuchać." Nawet podczas, gdy starał się stłumić jej nieustanne gadanie, musiał przyznać, sam przed sobą, że czuł się sfrustrowany ponad miarę. Miał zmarnować cały ten czas, który spędził w tej rezydencji? Sypianie z nią, wspólne jedzenie, uwodzenie jej w fałszywym poczuciu, że ich relacje były trwałe. Przez cały ten czas ona zapewniała go o swojej lojalności wobec schorowanego "ukochanego" hellren. Mówiła o tym w jaki sposób pieniądze popłyną do niej jak wino, gdy jej stary małżonek wreszcie odejdzie. Powiedziała Dholorowi o swojej miłości do niego, pomimo faktu, że była związana i miała hordy kochanków. Jednak, Assail wszedł w paradę – a obecność łajdaka wywołała między udami Naashy taki pożar, że Dholor musiał zadziałać wcześniej niż chciał: właściwa sekwencja obejmowała w pierwszej kolejności, aby Naasha z własnej woli nazywała Dholora najbliższym krewnym – pod tą przykrywką mógłby sparzyć się z nią tak szybko jak tylko skończyłaby się żałoba po jej obecnym hellren. Potem Dholor zaaranżowałby śmierć starego samca. A później jej "samobójstwo". Po tym jak szkatuły Dholora byłyby pełne, mógłby przeznaczyć fundusze na wtopienie się w glymerię i skonfigurowanie strategii pozbawienia Ghroma jego tronu uzyskanego w śmiesznej elekcji oraz przygotowanie go dla siebie. Jednak Assail, pieprzona dziwka, zmienił kolejność, zmuszając Dholora do koniecznych fałszerstw. Musiał to zrobić wcześniej albo ryzykował, że gorące uczucia Naashy zostaną przeniesione na nowego konkurenta i cały wóz jabłek pozostałby na rynku, jak to mówią. Dholor widział w jaki sposób patrzyła na Assaila. Sam czuł pociąg do tego samca, niech ich oboje cholera weźmie. A teraz ten bałagan. Jej stary hellren zapisał wszystko dalekiemu krewnemu, którego imienia Dholor nie rozpoznawał. "Naasha, miłości moja," powiedział Dholor natarczywie. "Zachowuj się racjonalnie." 434

Wyglądało to bardzo źle. Adwokat czekał we foyer, bez wątpienia dochodząc do wniosków z których wszystkie były trafne i niepomocne. Ona rozpadała się ze złości na kawałki. A on był coraz bardziej sfrustrowany. Zmieniając taktykę, Dholor podszedł do zdobionego biurka i położył dłonie na stosie papierów, które przyniósł ze sobą Saxton. "To. Tylko to jest twoim celem. Coś innego niż pozytywne zakwestionowanie tych postanowień jest niedopuszczalnym szaleństwem." "Zostałam poniżona! Być tak pominiętą jest obrzydliwością! To jest –" "Chcesz być rozsądna? A może biedna? Teraz masz wybór." To powinno ją uciszyć. "Wyobraź sobie, że to wszystko tracisz, że nie masz nic z tego, co cię otacza, ubrania, klejnoty, służba, dach, który masz nad głową – znikają. Bo to się właśnie wydarzy o ile nie zaczniesz się kontrolować. Nie jest obrzydliwością co twój hellren ci zrobił. Obrzydliwością jest pozwolić się temu wydarzyć. Teraz, przyprowadzę z powrotem adwokata. A ty się zamkniesz i posłuchasz co ma do powiedzenia. Albo kontynuuj podskakiwanie i tupanie, tracąc czas i zaprzepaszczając strategię, co oczywiście pogłębi twój status pokrzywdzonej – i absolutnie nie przysporzy ci gotówki." To było raczej jak kompresowanie sukni balowej, pomyślał. Nagle, ni z tego, ni z owego, opanowała się i uspokoiła, a jej twarz z zaczerwienionej i opętanej zmieniła się, jeśli nie w łagodną, to z pewnością w o wiele bardziej zrównoważoną. Dholor podszedł do niej. Biorąc w ramiona, pocałował ją. "To moja samica. Teraz jesteś gotowa, aby kontynuować. Żadnych więcej wybuchów. Bez względu na zawartość, pozwolisz adwokatowi dokończyć prezentację. Nie wiemy jak mamy walczyć, dopóki nie będziemy wiedzieli z czym." Na miłość Pani Kronik, niech ten kijek na nią zadziała. "Teraz, przyprowadzę go z powrotem, tak?" Gdy skinęła głową, cofnął się. "Bądź świadoma wszystkiego, co masz do stracenia. To będzie niesamowicie klarowne." "Masz rację." Wzięła głęboki oddech. "Jesteś bardzo silny." Nawet nie masz pojęcia, pomyślał, odwracając się. Podchodząc do podwójnych drzwi, otworzył je –

435

Węsząc, zmarszczył brwi i rozejrzał po foyer. Saxton stał przy malarstwie Flamandzkim, badając wizerunek zroszonych kwiatów na czarnym tle, ręce miał splecione z tyłu, a jego smukły tors był pochylony do przodu. "Zatem jesteśmy gotowi?" Zapytał adwokat, nie podnosząc wzroku. "Czy może potrzebujecie więcej czasu na dogadanie się? Minęło więcej niż godzina." Dholor rozejrzał się. Drzwi do salonu i gabinetu były w takich pozycjach w jakich je zostawił. Nigdzie nie było oznak pośpiechu. Wszystko wyglądało… tak jak wyglądało. Ale dlaczego wokół dominował zapach świeżego powietrza… świeżego powietrza i… czegoś innego. "Czy coś poszło nie tak?" Zapytał Saxton. "Czy chcesz abym przyszedł ponownie w innym czasie?" "Nie, ona jest gotowa." Wpatrywał się w adwokata, szukając jakichś oznak… nie wiedział jakich. "Uspokoiłem ją." Saxton wyprostował się. Poprawił krawat. I podszedł spokojnym krokiem. Zupełnie naturalnie. Bez żadnej dziwnej miny. "Może teraz ona pozwoli mi dokończyć." Saxton zatrzymał się. "Jednakże, jeśli chcesz mogę zostawić tu papiery abyście mogli przejść przez to razem. To czy je przeczytam czy nie, niczego nie zmieni." "Nie," odparł Dholor płynnie. "To najlepsza okazja do zadania pytań. Zapraszamy ponownie i wybacz, proszę, to opóźnienie." Gdy odsunął się na bok i wskazał drogę, jego instynkty dały znać o sobie i nie mógł ich opanować. "Faktycznie, może powinieneś porozmawiać z nią prywatnie. Może moja obecność jest problemem." Saxton pochylił głowę. "Jak chcesz. Jestem tu, aby służyć – lub nie – jej rozkazom." "Będziemy mieli wobec ciebie dług," mruknął Dholor. Głośniejszym tonem powiedział w stronę pokoju, "Naasha, kochanie, pójdę po coś do zjedzenia. Być może to będzie pomocne w tym żmudnym procesie." Poczekał aż położy sobie dłoń na piersi i dramatycznie westchnie. "Tak, moja miłości, czuję się osłabiona przez te wieści." "Ależ oczywiście." 436

Zamykając drzwi za adwokatem, ponownie powąchał powietrze. Zbyt świeże. I za zimno. Ktoś otworzył drzwi albo okna. Podchodząc do głównego wejścia do rezydencji, otworzył drzwi – i wyszedł na zewnątrz spojrzeć na parking. Saxton przyjechał samochodem. Widział przyjazd samca ze swojej sypialni. Odwracając się gwałtownie, przeszedł przez dom prosto do drzwi gabinetu. "Assail," rzucił. Niestety pokój był pusty.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

437

SZEŚĆDZIESIĄT Khill wstrzymał oddech, gdy Layli podawano znieczulenie i smarowano jej okrągły brzuch ciemnobrązowym płynem, z gryzącym antyseptycznym zapachem. Wciąż nie oddychał, gdy Manny, Jane, Ehlena i Vhredny skupieni wokół stołu operacyjnego, po dwoje z każdej strony, przenosili tam i z powrotem rękami odzianymi w rękawiczki, instrumenty medyczne. Można było wyczuć krew w powietrzu, kiedy wykonali nacięcie, a Khill czuł, że pod jego stopami faluje podłoga, jakby płytki pokryły się wodą. Blay trzymał go za ramię i trudno było powiedzieć, czy dlatego, że mężczyzna bał się omdlenia Khilla, czy dlatego, że on sam również nie czuł się pewnie. Prawdopodobnie z obu powodów. Jak do tego doszło? zastanawiał się Khill w milczeniu. Ale kiedy tylko ta myśl go uderzyła, potrząsnął głową. Nigdy by kurwa nie przypuszczał, że to mogło się wydarzyć tym dwóm młodym. "Czy z nią wszystko w porządku?" Warknął. "Czy oni żyją?" "Wyjmują pierwsze" ochryple powiedział Blay. "Dziecko A" powiedział Manny, kiedy podawał małe fioletowe ciałko Ehlenie. Nie było nawet szansy, żeby spojrzeć na twarz dziecka. Pielęgniarka wzięła je szybko, pędząc z niemowlęciem do jednego z dwóch inkubatorów. Zbyt cicho. Do kurwy, było cholernie ciche. "Czy żyje!" Wrzasnął Khill. "Czy żyje!" Blay musiał go trzymać - ale powstrzymywanie go było niedorzeczne. Jakby mógł zrobić cokolwiek, aby pomóc? Aha, i jakby chciał, żeby pielęgniarka myślała o czymś jeszcze, prócz ratowania niemowlęcia? Ale Ehlena spojrzała. "Tak, żyje. On żyje – ale musimy trzymać go w ten sposób." Khilla nie uspokoiła żadna z tych rzeczy. Jak mogła, kiedy maluch był intubowany i podawali mu leki. Wyglądał jak jakiś drobny kosmita. Malutki, kruchy, pomarszczony kosmita, który nie miał nic wspólnego z pulchnymi dziećmi, jakie widział w telewizji od czasu do czasu.

438

"Jezu Chryste", jęknął. "Taki mały." Dziecko nie przeżyje. Poczuł to w swojej duszy. Stracą go"Dziecko B" powiedziała Jane i podała coś Vhrednemu. V pędził z młodym, a Khill dyszał. Córka, jego córka była jeszcze mniejsza. I nie była fioletowa. Była szara. Szara jak kamień. Wszystko naraz, wróciło do niego wspomnienie, kiedy obsługiwał Laylę podczas jej chcączki. To kiedy omal się nie zabił, poszedł do Pustki i stanął w białym mglistym krajobrazie przy białych drzwiach. Widział obraz tych drzwi. Wizerunek młodej kobiety z blond włosami i oczami, które były w kształcie jego oczu – oczami które zmieniły kolor z idealnego odcienia Layli na różnokolorowe niebieskie i zielone, jak jego własne. Ze zwierzęcym okrzykiem bólu, ryknął w sali operacyjnej, krzycząc z bólu, jakiego nigdy wcześniej nie czułŹle zinterpretował. Mylił się… Błędnie zinterpretował to, co widział. Wizja przy drzwiach nie była wizją przyszłości, że narodzi mu się córka. Ale straty córki, podczas narodzin. Córki... która umarła.

Tłumaczenie: Fiolka2708

439

SZEŚĆDZIESIĄT JEDEN Gdy Mary pędziła przez podziemny tunel do centrum szkoleniowego, uderzenia jej stóp unosiły się przed nią echem, dźwiękowy cień pośpiechu w jakim chciała dostać się do celu. Kiedy podeszła do drzwi, które otwierały się do wnętrza szafy z zaopatrzeniem biurowym, wbiła kod i pchnęła je do wnętrza płytkiej przestrzeni, przechodząc obok półek z długopisami i podkładkami, zapasowymi dyskami i stosami papieru do drukarki. Wchodząc do biura, stanęła w miejscu. Thor siedział za biurkiem, wpatrując się w ekran komputera wypełniony wszelkiego rodzaju kolorami tęczy na stronie DailyMail.co.uk.. Podskoczył, gdy zauważył jej obecność, a następnie potarł twarz. "Hej." "Co z nimi?" "Nie wiem. Zostali tam i wydaje się jakby byli tam całą wieczność." "Gdzie jest Autumn?" "Na zewnątrz, w domku myśliwskim Xhex. To moja wolna noc i przygotowywała się żebyśmy… no wiesz." Zerknął na zegarek. "Zastanawiam się czy do niej zadzwonić czy nie. Miałem nadzieję na jakieś informacje żeby się nie martwiła. Cóż, dobre wieści, oczywiście." "Powinieneś jej powiedzieć co się dzieje." "Wiem." Jego oczy wróciły do monitora. "Ja, ach… Nie radzę sobie z tym zbyt dobrze." Mary obeszła biurko i położyła rękę na ramieniu samca. Napięcie w tym wielkim ciele było tak wielkie, że czuła jakby położyła dłoń na węźle. Wykonanym z granitu. "Thor, nie sądzę, że powinieneś być sam. I gdybym była nią, naprawdę bym się martwiła, gdybyś nie pozwolił mi cię wesprzeć." "Po prostu…" Teraz spojrzał na telefon. "No wiesz, to powrót do przeszłości." "Wiem. I ona to zrozumie. Autumn jest najbardziej wyrozumiałą osobą jaką kiedykolwiek spotkałam."

440

Brat podniósł na nią wzrok, jego głęboko niebieskie oczy wwiercały się w jej czaszkę. "Mary, czy kiedykolwiek będzie ze mną wszystko w porządku?" W tym momencie przeniosła się z powrotem do chwili, gdy siedziała z Bitty w GTO Rankhora – i pomyślała, Tak, to jest to, co każdy chce wiedzieć. Czy wszystko ze mną w porządku? Czy jestem kochany? Czy jestem bezpieczny? Czy zdołam przez to przejść? Cokolwiek było tym "czymś", śmiercią czy stratą, zmieszaniem czy przerażeniem, depresją czy gniewem. "Już jest z tobą wszystko w porządku, Thor. I naprawdę myślę, że powinieneś zadzwonić do swojej shellan. Nie musisz jej chronić przed bólem. Ona dokładnie zdaje sobie sprawę z ciężaru jaki nosisz – i wzięła cię z tym wszystkim. Nie ma tu nic co ją zszokuje albo sprawi, że pomyśli iż jesteś słaby. Jednak gwarantuję, że jeśli będziesz próbował trzymać ją od tego z daleka, pomyśli, że jej nie ufasz albo sądzisz, że ona nie jest wystarczająco silna żeby sobie z tym poradzić." "Co jeśli młode tego nie przetrzymają? Co jeśli –" W tym momencie w całym centrum szkoleniowym rozległ się krzyk… straszny, udręczony, męski krzyk…, dźwięk był tak głośny, że wstrząsnął szklanymi drzwiami, dając upust żałobie. Gdy Thor wygramolił się z fotela, Mary rzuciła się do wyjścia, otwierając je na szeroko. Nie było zaskoczeniem zobaczyć całe Bractwo zgromadzone w szerokim korytarzu. Nie szokowało również, że każdy samiec i jego partnerka wpatrywali się w zamknięte drzwi głównej Sali Operacyjnej. Ponadto wszystkie Wybranki i kierowniczka, Amalya stały pomiędzy nimi, wyglądając na jednakowo spanikowane. Nikt nic nie mówił. Tak jakby krzyk Khilla nie wyjaśniał wystarczająco dużo. Mary podeszła do Rankhora, oplatając ramieniem jego talię, a gdy na nią spojrzał, zamknął ją w uścisku. Kiedy przez kolejną chwilę nic się nie działo, ludzie zaczęli się poruszać. Delikatne rozmowy przerwały milczenie. Thor wyjął swój telefon drżącymi rękami i usiadł na betonowej podłodze jakby jego nogi wysunęły się spod niego. 441

"Och, Boże," powiedział Rankhor. "To jest…" Nie do zniesienia, pomyślała Mary. Strata dziecka, bez względu na to w jakim okresie ciąży, bez względu na okoliczności, była męką jak żadna inna. *** Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu Vhredny zamarł, będąc w samym środku nagłego przypadku. Trwało to tylko ułamek sekundy i chwilę później był z powrotem na linii… ale było coś w tym małym ciałku bez życia w jego dłoniach co, dosłownie, wszystko w nim zatrzymało. Nigdy nie zapomni tego widoku. Nigdy nie zapomni krzyku, który wydobył się z Khilla. Otrząsając się do stanu skupienia, wskoczył w powrotem do akcji, robiąc jedyną rzecz, która być może mogła pomóc. Pewnymi rękami wprowadził rurkę w gardło niemowlęcia, nasuwając maskę tlenową na twarz i przypiął aparat oddechowy do sprzętu medycznego, nie dla ludzi, ale typowo dla wampirów, który wspomagał oddychanie. Kiedy zainicjował przepływ, wzmocnił natlenienie soli fizjologicznej wtłaczanej w płuca młodego, wypłukał worki, dmuchając w nie aby się otworzyły… a następnie wyssał płyn, który był wysyłany do systemu filtrowania w celu oczyszczenia i natlenienia, aby wysłać go w drogę powrotną. Przy pomocy kciuka nacisnął boleśnie małą klatkę piersiową, masując rytmicznie serce. Zły kolor. Naprawdę zły kolor. Cholernie szary jak kamień nagrobny. A młode było wiotkie, niczym nie poruszało, ramiona i nogi były mizerne i pomarszczone jak u dopiero co wyklutego pisklęcia. Oczy były otwarte, same białe gałki oczne bez żadnych źrenic czy tęczówek ponieważ dziewczynka urodziła się tak kurewsko przedwcześnie. "No już… obudź się… no dalej…" Nic. Zupełnie nic. Bez zastanowienia krzyknął przez ramię. "Panikha! Dajcie mi, kurwa, Panikhę – TERAZ!"

442

Nie wiedział kto odpowiedział na rozkaz. Miał na to wyjebane. Wszystko co się liczyło, to że jego siostra była przy nim milisekundę później. "Obudź ją Panikha," szczeknął. "Obudź tego dzieciaka – nie wezmę tego na swoje sumienie na resztę mojego cholernego życia. Obudzisz to pierdolone dziecko teraz, kurwa!" Okay, tak, jego ogłoszenie było do dupy. Ale nie obchodziło go to – ani jego siostry, najwyraźniej. I wiedziała co robić. Rozczapierzając swoją dłoń bezpośrednio nad niemowlęciem, zamknęła oczy. "Niech ktoś mnie przytrzyma. Potrzebuję żeby –" Khill i Blay tam byli, każdy z samców chwycił ją pod jeden łokieć. I, cholera, V chciał coś do nich powiedzieć, coś w rodzaju… cokolwiek… ale nie było nic co mogłoby pomóc przy użyciu zwykłych słów. "Panikha, musisz to zrobić." Kiedy przepełnione boleścią sylaby uderzyły w powietrze, zszokowany zdał sobie sprawę, że wypowiedział je na głos, to skrzeczenie to był jego głos, jedynego samca na planecie, który nigdy nie błagał, o cokolwiek, głos osoby, która teraz wydała z siebie ten drżący skrzek – Ciepło. Poczuł ciepło. A potem zobaczył światło, blask, który był przeciwieństwem tego mieszczącego się w jego dłoni, delikatnie uzdrawiająca moc, ożywiające, święte błogosławieństwo. "Khill?" Powiedziała ochryple jego siostra. "Khill, daj mi rękę." Vhredny prysnął, kurwa, z drogi, pomimo, że wciąż trzymał maskę tlenową na miejscu, gdyż niemowlę było takim wcześniakiem, że nie pasowała nawet najmniejsza jaką miał Aghres. Khill wyciągnął ramię i, cholera, samiec trząsł się tak bardzo, że wydawało się jakby stał na wirniku. Jednak Panikha ujęła to, co zaoferował i położyła jego rękę poniżej swojej świecącej dłoni tak, że energia musiała przejść przez jego ciało, aby dostać się do dziecka. W odpowiedzi brat zachłysnął się powietrzem i szarpnął, zęby zaczęły mu szczękać, zaczerwieniona twarz pobladła.

443

"Potrzebuję tu kolejnej pary rąk," szczeknął Vhredny. "Musimy utrzymać Tatę nad podłogą!" Następną rzeczą, której doznał, był Manny, człowiek, który przytrzymał faceta wokół talii. Ponieważ energia zaczęła go opuszczać i płynąć do młodego, Khill zaczął ciężko oddychać, jego klata pompowała, usta miał szeroko otwarte, a płuca prawie płonęły – Niemowlę zmieniło kolor w mgnieniu oka, wszystko to, co było matowo-szare i miało straszny odcień śmierci zrobiło się czerwone i różowe. A następnie małe ręce, niewiarygodnie małe, ale mimo to doskonale uformowane dłonie, drgnęły. I tak samo nogi, stopy kopnęły raz, dwa razy. A brzuch, ta pusta dziura, powiększył się wraz z uruchomieniem maszynerii ciała. Panikha nie przestawała. A Khill stracił grunt pod stopami i tylko silne ramiona Blaya oraz ekstra wsparcie Mannego, utrzymywało jego ciało z dala od podłogi. Dłużej, pomyślał Vhredny. Trzymajcie tak dalej. Wykrwaw się do sucha, jeśli trzeba… I to było dokładnie to, co zrobiła jego cudowna siostra. Pompowała energię ze swojego ciała, poprzez ciało Khilla, gdzie ta była zwiększana, koncentrowana i płynęła do młodego. Utrzymywała to do chwili, gdy padła jak zimny trup. Khill nie pozostał daleko w tyle. Ale Vhredny nie martwił się o nich. Skupiał wzrok na młodym, szukając oznak, że siła życiowa zanika… że może powrócić szarość, dając sygnał śmierci do chwycenia małej mocniej… ze cud będzie krótkotrwały, okrutne odroczenie… Nie rób tego, Matko, pomyślał. Nie rób tego tym dobrym ludziom. Nie zabieraj im tego życia.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

444

SZEŚĆDZIESIĄT DWA Rankhor prawdopodobnie zgniatał Mary w uścisku, ale ona nie wydawała się tego zauważać. To była dobra rzecz, ponieważ wątpił, czy mógł rozluźnić ramiona. Był boleśnie świadomy swoich Braci, ich partnerek i Wybranek, mieszkańców i wszystkich stojących razem po środku tragedii po drugiej stronie drzwi, które były zbyt cienkie, aby zatrzymać cały smutek z niej wynikający. Rankhor prostu nie mógł przestać myśleć o Bitty. Boże, gdyby dostał szansę... jeśli on i Mary dostaną szansę, nigdy nie spocznie w ochronie tej dziewczynki. Upewnianiu się, że ma życie, na jakie zasłużyła, edukację, by mogła być niezależna, miłość, żeby wiedziała, że zawsze ma dom, bez względu na to jak daleko wyjechała. "To straszne," szepnęła Mary. "Okropne. Tu jest ostatnio po prostu zbyt dużo śmierci -" Drzwi otworzyły się szeroko i Blay eksplodował jakby był wystrzelony z armaty. "Ona żyje!" Krzyknął. "Oboje są żywi! Oni żyją! A Layla jest stabilna!" Nastąpił moment całkowitej ciszy. Jakby każdy, kto był w korytarzu musiał ponownie przetworzyć wszystko, przełączyć się na inny tor, zmienić bieg. "A Khill leży na podłodze!" Później Rankhor pomyślał, że to był zły czas, na wybuch radości zaraz po tej małej aktualizacji - ale kto się kurwa tym przejmował? Blay został pochłonięty przez ciała, wszyscy krzyczeli i płakali, przytulając się i przybijając piątki, klnąc, śmiejąc się i gadając, gdy opowiadał szczegóły raz, drugi i kolejny. Było tak dużo hałasu, tak dużo życia, a Rankhor był dokładnie tam z najlepszymi i czuł się jakby wygrał na loterii, w której nagrodą była naczepa do ciężarówki na żaglówkę zamiast uderzenie jednego ze swoich.

445

Dr Jane wyszła z pokoju jako następna, a kiedy zdjęła maskę z twarzy, wszyscy wiwatowali dla niej. Ale w przeciwieństwie do nowego taty, starannie zamknęła za sobą drzwi. "Ciii", powiedziała ze śmiechem. "Mamy tam sporo pacjentów. Tędy muszą przejechać dwa łóżka szpitalne, możecie przygotować przedpokój? Och, dzięki, Ehlena." Pielęgniarka najwyraźniej wyszła przez inne drzwi i pchała przed sobą łóżko. Ludzie przesuwali się, aby zrobić miejsce, ale Blay wciąż był ściskany, co doprowadziło do małego zatoru. "Jak mogę pomóc?" Rankhor zapytał doktor Jane. "Cóż, teraz wszystko jest już dobrze. Wszyscy są w porządku, po prostu trzeba przenieść niektórych pacjentów." Rankhor dotknął ramienia lekarki zanim się odwróciła. "Czy naprawdę jesteśmy na dobrej drodze z młodymi?" Zielone oczy zatrzymały się na nim. "Na tyle na ile możemy na obecną chwilę. To będą długie dni, ale ten system wentylacji Aghresa uratował im życie. Jesteśmy mu winni przysługę." Rankhor kiwnął głową i pozwolił odejść samicy. A potem poszedł do miejsca, gdzie Mary i Thor czekali na swoją kolej przytulania. Po prostu chciał poczuć swoją shellan przy sobie, jeszcze raz. Kiedy Mary obróciła się ku niemu, wyciągnął ramiona. Tak cholernie dobrze było gdy ona do niego doskoczyła, a on podniósł ją z podłogi. "Jesteś gotowa by wykorzystać szansę?" zapytał do jej ucha. "Jesteś gotowa, aby być rodzicem razem ze mną?" "Och, Rankhor." Jej głos się załamał. "Och, mam nadzieję, że tak." "Ja też." Stawiając ją z powrotem na ziemię, zmarszczył brwi. "Co?" "Ach..." Mary się rozejrzała. "Jak myślisz, gdzie możemy mieć trochę prywatności przez chwilę?" "Chodź ze mną." Biorąc ją za rękę, poprowadził ją z dala od tłumu, idąc obok szatni i sali z ciężarami, ku wejściu do siłowni. "Panie przodem", powiedział, kiedy przytrzymywał jedno skrzydło stalowych drzwi.

446

Światła awaryjne miękko oświetlały ogromną przestrzeń, a znaczniki wyjścia nad drzwiami świeciły na czerwono jak małe paleniska. "Zapomniałam, jak duże jest to pomieszczenie" powiedziała Mary, wyciągając ręce na zewnątrz i kręcąc się wokół, podążając za dźwiękami muzyki. Rankhor trzymał się z tyłu i po prostu obserwował jej ruchy, gibkie piękne ciało, które pobudzało go w miejscu, które szybko stanie się chciwe, gdy będzie dalej patrzył. "Mogę włączyć jakieś światła," mruknął z nadzieją, że będzie miał coś do zrobienia. "Lubię jak są takie przygaszone. To romantyczne." "Zgadzam się." Jego fiut drgnął w skórach, które wrzucił na kolację, więc potrząsnął głową. Oczywiście, mieli coś ważnego do omówienia, a on miał seks w głowie. Haniebne. Ale człowieku, była taka gorąca. A on ociekał dobrą nowiną. I zostali sami. A potem Mary zrobiła piruet i jakieś dziwne kroczki, przez co jego oczy przeszły na jej tyłek i tam pozostały. Klnąc pod nosem, wyciągnął się a potem wyprostował najpierw jedną, a potem drugą rękę. "Czy coś się stało?" Boże, miał nadzieję, że nie. Na wielu poziomach. "Mary?" "Och, Rankhor. Strata jest trudna, wiesz?" Smutek w jej głosie był jak wielka gumka, wycierająca wszystkie erotyczne myśli w jego głowie. "Czy z Bitty wszystko w porządku?" "To właśnie chciałabym wiedzieć." Mary uśmiechnęła się w sposób, który wydawał się żałobny. "To samo chciał wiedzieć Thor. Czy nie wszyscy... tak, z nią wszystko w porządku. Po prostu przechodzi przez tak wiele." "Ona potrzebuje rodziny." Mary przytaknęła. "W drodze tutaj, rozmawiałam z jedną z pracownic socjalnych, tą, którą Marissa przypisała do naszego... przypadku lub adopcji, 447

czy jakkolwiek będziemy to nazywać. Uruchomimy procedurę, kiedy się z nią spotkamy, ale ona będzie chciała porozmawiać z tobą i ze mną oddzielnie. O naszym życiu. Jak dojrzeliśmy do decyzji o adopcji. Jakie są nasze plany dotyczące Bitty, a jakie bez niej." "Czego muszę się dowiedzieć, żeby to zdać?" Zakręciła się z powrotem do niego. "Po prostu bądź szczery. Nie ma złych odpowiedzi." "Czy jesteś tego pewna? Bo ja jestem całkiem pewien, że nie spodobają się jej moje odpowiedzi. Masz bestię żyjącą wewnątrz siebie?" "Rozmawialiśmy o tym z Marissą, pamiętasz? Nie da się tego ukryć, ale bestia nigdy mnie nie skrzywdziła i nigdy nie była zagrożeniem dla domowników, o ile nie byli na polu walki. I mogę storpedować każdy argument, całą tą sprawą, że nie mogę umrzeć. Nie ma problemu." Boże, co sprawiło w ogóle, że przyszło im do głowy, że to zadziała, zastanawiał się. "To mnie zabije, jeśli nie będziemy mogli jej adoptować ze względu na moje przekleństwo." "Nie możemy tak myśleć." Wzięła go za rękę i pocałowała. "Po prostu nie możemy." "W porządku, więc zakładamy, że zdamy. Jakkolwiek to wygląda. Co wtedy?" "Po tym, gdybyśmy mieli naśladować postępowanie ludzi, Rhym przyjdzie i zrobi rekonesans w rezydencji. Ale to będzie wyglądało trochę inaczej, biorąc pod uwagę gdzie i z kim żyjemy." "Wszystko jedno, jeśli ktoś ma tu przyjść, zajmę się tym." "Cóż, zobaczmy, co będzie chciała zrobić, dobrze?" Mary odsunęła swoje włosy do tyłu. "I słuchaj, kiedy rozmawialiśmy... Bitty przeszła już przez tak wiele, i tak bardzo niedawno. Naprawdę myślę, że będzie lepiej dla wszystkich, jeśli zaczniemy od pielęgnowania naszych relacji." "Nie. Nie chcę jej stracić-" "Posłuchaj mnie. Bitty właśnie straciła matkę. To ważne, żeby nie czuła się tak, jakbyśmy starali się wszystko przyćmić. Myślę, że kiedy będziemy z nią rozmawiać musimy jej powiedzieć, że jest mile widziana w Azylu, jak długo będzie chciała. Albo może zamieszkać tu z nami." 448

"Czy możemy przekupić dziecko?" Mary zaśmiała się. "Co? Nie!" "Daj spokój, Mary. Jak myślisz co by chciała? Lody? Nieograniczoną możliwość oglądania telewizji? A może kucyka. Albo może po prostu przekupić ją torebką. Czy ona jest już w tym wieku?" Mary walnęła go w klatkę piersiową. "Nie, nie możemy jej przekupić." Potem ciszej powiedziała. "Myślę, że kocha zwierzęta. W przypadku wątpliwości, zagramy zdjęciami BOO i Georgea." Rankhor roześmiał się i przyciągnął swoją kobietę do pocałunku. "Czy myślałaś o tym, gdzie mogłaby się zatrzymać w domu? To znaczy... jeśli to faktycznie się uda?" "W gruncie rzeczy, tak, ale to będzie oznaczać pewną reorganizację. I przenosiny dla nas." "Dokąd? Bunkry są pełne, a Butch i V przysięgam, są jak kierowcy tirów. Są gorsi niż ja." "Cóż, myślałam, że moglibyśmy zapytać Treza czy byłby skłonny zamienić się z nami pokojami? Moglibyśmy przenieść się na trzecie piętro do tych sypialni, których używali on i iAm? Znaczy, oba apartamenty są odrębne i mają własne łazienki, ale bylibyśmy blisko, jeśli Bitty by nas potrzebowała." "To świetny pomysł." "Mmm-hmm." Przytulając Mary do siebie, stał się świadom wielkiej przestrzeni, która ich otaczała. W słabym świetle, kontury i zakamarki siłowni były przysłonięte cieniami, puste trybuny, liny, które zwisały z sufitu, oznakowania do koszykówki na błyszczącej sosnowej podłodze, nic z wyjątkiem szarości w przepastnym wnętrzu. Rankhor zmarszczył brwi, myśląc że to było jak metafora. Świat był taki, jak to rozległe i puste wnętrze, z wyjątkiem osoby którą kochał, nic oprócz cieplejszej przestrzeni wypełnionej jakimiś przypadkowymi śmieciami. Jedyne co cię trzyma na ziemi to twoja rodzina, twoi przyjaciele, twoje bractwo. Bez tego? Zerwał się i zaczął chodzić. Bez piruetów. "Rankhor?" 449

Myślał o tym, co powiedziała, o tych spotkaniach z pracownicą socjalną, jego z bestią, jej z nią... niezwykła sytuacja. A potem przypomniał sobie, jak leżał w polu, w tym opuszczonym kampusie na ziemi, z Mary nad sobą, walczącą, aby utrzymać go przy życiu, mimo że wszyscy myśleli, że w takiej chwili to będzie cud, którym rzeczywiście był. Zatrzymał się na linii rzutów wolnych. Bez piłki w dłoniach, bez podskakiwania, żeby trafić, bez drużyny i przeciwników. To jednak było pilne. Wpatrywał się w miejsce, gdzie powinien być kosz, gdyby wielkie metalowe ramię z przeszkloną płytą, było opuszczone z sufitu na swoje miejsce. "Mary, chcę, żebyś mi coś obiecała." "Wszystko." Patrząc na nią, stwierdził, że nie może mówić i musiał oczyścić swoje gardło. "Jeśli... jeśli uda nam się z Bitty? Jeśli adoptujemy ją jako naszą własną, to chcę, żebyś mi coś obiecała..." Środek jego piersi zaczął płonąć. "Jeśli umrę, zostaniesz tu z nią. Nie możesz jej zostawić, dobrze? Jeśli ja odejdę, ty zostaniesz. Nie może być tak, że ta dziewczynka straci kolejnych rodziców. To nie może się wydarzyć." Mary położyła dłoń na swoich ustach i zamknęła oczy, spuszczając głowę. "Będę czekał na ciebie," powiedział ochryple. "Jeśli umrę, będę na ciebie czekał w Zanikhu podobnie jak wszyscy inni. Cholera, będę czuwał nad wami z chmur. Będę aniołem do was obu. Ale ty... masz z nią zostać." Bitty przecież będzie żyła dłużej niż on. To była droga, na którą miałeś nadzieję i o to się modliłeś. Dzieci zajmowały miejsce swoich rodziców, szły ścieżkami przyszłości, kontynuowały tradycję oraz doświadczenia tak, że to, co było przekazane mogło zostać przeniesione na kolejną generację. To była nieśmiertelność dla śmiertelników. I taka była prawda, jeśli rodził się twój młody czy otwierałeś ramiona do ktoregoś. "Zostań tu, Mary". ***

450

Kiedy życzenie Rankhora zaczęło docierać do jej świadomości, Mary poczuła, że jej serce wali, a ciało zalewa się zimnym potem. Mimo, że przyznała się do pragnienia, że chciała go zatrzymać dokładnie z tego samego powodu o jakim mówił, kiedy usłyszała, jak ujął to w ten sposób? To sprawiło, że miała mdłości. Powróciła do tego momentu, kiedy myślała, że go straci - nawet jeśli wtedy wiedziała, że mogła znaleźć go w Zanikhu. To było tak, jakby raz jeszcze leżał próbując złapać oddech, krwawiąc wewnątrz piersi, wymykając się, mimo, że jego ciało było tuż przed nią. Potem pomyślała o Bitty siedzącej z tyłu GTO, płaczącej, zagubionej, samotnej. "Tak," ochryple rzekła Mary. "Zostanę. Dla niej. Tak długo jak będzie żyła, zostanę tu z nią." Rankhor odetchnął długo i wolno. "Dobrze. To…" Spotkali się po środku, idąc w swoim kierunku, a kiedy do siebie dotarli, położyła głowę na boku jego mocnych piersi, słysząc bicie serca tuż obok swojego ucha. Wpatrując się w słabo oświetloną siłownię, nienawidziła wyboru, którego właśnie dokonała, przysięgi, którą złożyła... a jednocześnie, była za to tak bardzo wdzięczna. "Ona nie może o tym wiedzieć," wypaliła Mary, kiedy odsunęła się trochę i spojrzała w górę. "Bitty nie może wiedzieć o mnie - przynajmniej dopóki nie podejmie swojej decyzji. Nie chcę, by jej strach przed samotnością miał wpływ na wybór, którego będzie musiała dokonać. Jeśli będzie chciała iść z nami, to musi mieć możliwość swobodnego wyboru. Cała ta śmierć w jej życiu może być tego częścią, ale nie może być wszystkim." "Zgoda." Mary ponownie się do niego przytuliła. "Kocham cię." "Też cię kocham." Stali w siłowni przez dłuższy czas. A potem Rankhor zmienił swoją pozycję, kładąc jedną rękę na jej boku, a drugą wokół jej talii. "Zatańcz ze mną?", Powiedział. Roześmiała się. "Do jakiej muzyki?" "Byle jakiej. Jakiejkolwiek. To nie ma znaczenia. Zatańcz ze mną w ciemności." 451

Z jakiegoś powodu w jej oczach stanęły łzy, gdy tylko zaczęli się poruszać, kołysząc się najpierw, poruszając stopami po gładkiej podłodze, mając szelest ubrań za akompaniament. Wkrótce znaleźli rytm, a potem poprowadził ją do walca, staromodnego, prawdziwego walca, w którym był o wiele lepszy niż ona. Poruszając się wokół pustej przestrzeni, odkryła, że w jej umyśle zaczęła grać symfonia, skrzypce i flety, bębny i trąby, dodając majestatu i mocy do ich tańca. Tańczyli wokół, aż uśmiechała się do niego, mimo, że jej łzy płynęły. Wiedziała, co on robi. Wiedziała dokładnie, dlaczego poprosił ją, aby to zrobiła. Przypominał jej, że przyszłość była nieznana i nieprzewidywalna. Więc jeśli masz szansę... nawet jeśli nie ma muzyki, sukni balowej ani smokingu... gdy prawdziwa miłość prosi cię do tańca? Ważne jest, aby odpowiedzieć tak.

Tłumaczenie: Fiolka2708

452

SZEŚĆDZIESIĄT TRZY Vhredny stał na zewnątrz sali gimnastycznej, patrząc przez jedne ze stalowych drzwi zaopatrzone w szklane okienka zbrojone drutem. Rankhor i Mary tańczyli w pustej przestrzeni, kręcąc się wokół, mniejsze ciało samicy trzymane mocno i prowadzone przez dużo, dużo większego samca. Zapatrzeni w siebie. Cholera, mogłeś przysiąc, że tam, gdzie poruszali się tak zgodnie, grał kwartet albo nawet cała orkiestra. A z niego był marny tancerz. Poza tym, trudno tańczyć walca do muzyki Rick Ross albo Kendricka Lamara. Wyciągając ręcznie rolowanego skręta z tylnej kieszeni skórzanych spodni, zapalił go i wydmuchał dym zanim oparł ramiona o ościeżnice i wrócił do oglądania. Pomyślał, że należało szanować tę dwójkę. Chodzili za tym dzieciakiem, starając się stworzyć rodzinę. Ale faktem było, że Rankhor i Mary byli zawsze po tej samej stronie, nic nie psuło ich relacji, wszystko zawsze było perfekcyjne. Ale tak się działo, gdy sparowałeś zrównoważonego terapeutę z Bradem Pittem i dzieckiem miłości Channingiem Tatumem: kosmiczna harmonia. Boże, w tym porównaniu, jego relacje z Jane wydawały się takie… kliniczne. Nie dla nich taniec w ciemności, o ile nie był horyzontalnego rodzaju – i kiedy był ich ostatni raz? Jane była cały czas w klinice, a on zajmował się wszelkiego rodzaju gównem. Dobra, to było dziwne. Mimo, iż nie był zazdrośnikiem – obcowanie z emocjami było pierdoloną stratą czasu – zorientował się, że chciałby być trochę bliżej normalności. Nie żeby miał przepraszać za swojego skręta i był facetem, który bardziej kieruje się głową niż sercem. Wciąż jednak, stojąc na zewnątrz i patrząc na to, co ma jego brat, czuł się uszkodzony w nienazwany sposób.

453

Nie chciał zamienić się w męską wersję Adele czy inne gówno. Taak, podciągnij to pod pożegnanie. Ale pragnął… Och, kurwa, nie miał pojęcia o co mu, do cholery, chodziło. Zmiana biegu – zanim skończy z parą koronkowych gaci na dupie – pomyślał o córce Khilla, o tym maleństwie, które wróciło z zaświatów. Skąd Panikha wiedziała co robić? Cholera, gdyby nie wiedziała… Vhredny zmarszczył brwi, gdy przypomniał sobie jak Mary postąpiła w przypadku zapaści Rankhora. Przemawiała cały czas kiedy ratowała życie Rankhora… gdy przeprowadziła smoka do środka jego klatki piersiowej, aby bestia mogła uleczyć ranę postrzałową. Nie wiem skąd wiedziałam co robić, powiedziała do niego. Czy coś w tym guście. Pomyślał o swojej konfrontacji z Matką, gdy umierał Rankhor, jego żądaniu, aby coś zrobiła zanim wpadł tam jak burza wkurwiony na maksa. A potem przypomniał sobie jak wysłał takie samo żądanie, gdy reanimował martwe ciałko córki Khilla. Gówno. Pochylając się, zgasił papierosa o podeszwę buta i wyrzucił niedopałek do kosza na śmieci. Zamykając oczy… … zmaterializował się na dziedzińcu prywatnych kwater matki, zestalając się przed kolumnadą. Natychmiast zorientował się, że stało się coś poważnego. Spoglądając przez ramię, zmarszczył brwi. Fontanna, która zawsze tryskała krystalicznie czystą wodą… była nieruchoma. A gdy podszedł do basenu, odkrył, że był suchy jak wiór, a nigdy nie bywał pusty. Następnie spojrzał na drzewo, które było domem dla śpiewających ptaków. Nie było ich. Żadnego. Gdy w jego czaszce rozbrzmiały dzwonki alarmowe, zaczął biec na przełaj do wejścia do prywatnych kwater jego mahmen. Walił w drzwi, ale niezbyt długo – po chwili usztywnił ramiona i trzasnął w panel.

454

Tym razem wyrwał wszystko z zawiasów, drzwi, jak martwe ciało, upadły na kamienną podłogę po drugiej stronie. "Matko… ja pierdolę." Wszystko zniknęło. Pościelone łoże. Toaletka. Jedyne krzesło. Nawet podwójnie zabezpieczona cela w której, za zasłoną, trzymana była Panikha, nie było długich białych tkanin zwisających z karniszy. Zamykając oczy, zaczął omiatać komnatę zmysłami w poszukiwaniu wskazówek. Jego matka dopiero co tu była. Rozpoznawał to w swojej krwi, pozostały jakieś resztki źródła energii w przestrzeni i zapach. Ale dokąd odeszła? Pomyślał o tłumie stojącym przed centrum treningowym na dole. Amalya, kierowniczka Wybranek, była wśród nich z Cormią, Furiathem i wszystkimi Wybrankami, które przyszły modlić się i być świadkami narodzin. Pani Kronik zaczekała aż będzie zupełnie sama przed odejściem. Wiedziała wszystko, zobaczyła wszystko, celowo wybierając moment kryzysu na dole, na Ziemi, gdy każdy kto miał powód tu być, był zajęty czymś innym. Vhredny opuścił prywatne kwatery. "Matko! Gdzie jesteś, do kurwy nędzy?" Nie spodziewał się odpowiedzi – Jakiś dźwięk spoza dziedzińca doszedł do jego uszu. Podążając za nim, podszedł do drzwi Sanktuarium i spojrzał na pokryty zielenią teren. Ptaki. Śpiewające ptaki, gdzieś w oddali. Biegnąc truchtem, śledził melodyjną harmonię, przecinając krótko przyciętą zieloną trawę, pustą marmurową świątynię i dormitoria. "Matko?" Krzyknął w opustoszały krajobraz. "Matko!" *** "Witaj, mahmen, obudziłaś się." Gdy Layla usłyszała nad sobą męski głos, uświadomiła sobie, że tak, jej oczy były otwarte, i tak, była żywa – "Młode!" Krzyknęła. 455

Nagły przypływ energii spowodował, że próbowała usiąść, ale delikatne ręce popchnęły ją w dół. A kiedy błysk bólu przeszył jej brzuch, Khill położył na nim dłonie. Uśmiechał się. Od ucha do ucha. Tak, jego oczy miały czerwone obwódki, był blady i lekko się chwiał, ale samiec uśmiechał się tak, że musiała go boleć szczęka. "Ze wszystkimi jest wszystko w porządku," powiedział. "Nasza córka cholernie nas wystraszyła, ale oboje dobrze się czują. Oddychają. Ruszają się. Żyją." Zalała ją fala emocji, jej pierś dosłownie eksplodowała kombinacją ulgi, radości i przerażenia, które odczuwała zanim podali jej narkozę. I, tak jakby wiedział co czuła, Khill zaczął ją obejmować, zawijając wokół niej ramiona – a ona starała się oddać uścisk, ale nie miała siły. "Blay," powiedziała ochryple. "Gdzie jest –" "Tutaj. Jestem tutaj." Ponad ramieniem Khilla, zobaczyła drugiego samca i zapragnęła dosięgnąć do niego – a on jakby tego świadomy, również podszedł i ich rozchwiana trójka objęła się, ale teraz jakby silniejsza. "Gdzie one są?" Zapytała. "Gdzie…" Mężczyźni odsunęli się, a sposób w jaki Khill spojrzał na Blaya, zdenerwował ją. "Co," zażądała. "Co jest nie tak." Blay wziął ją za rękę. "Posłuchaj, chcemy żebyś była gotowa, okay? One są bardzo małe. Są naprawdę… bardzo małe. Ale silne. Dr Jane i Manny je zbadali – a także Ehlena. Mieliśmy też video konferencję z Aghresem i wszystko przeanalizowaliśmy. Muszą pozostać w inkubatorach do czasu aż ich płuca dojrzeją, aby mogły samodzielnie oddychać i jeść, ale mają się naprawdę dobrze." Layla zorientowała się, że przytakuje, połykając wielką gulę strachu. Patrząc na Khilla ponownie się rozsypała. "Starałam się je utrzymać – próbowałam –" Potrząsnął stanowczo głową, jego niebiesko zielone spojrzenie było śmiertelnie poważne. "To była kwestia twojego łożyska, nalla. Nie można było nic zrobić, aby temu zapobiec. Było tak samo jak z Beth."

456

Położyła dłonie na swoim bardziej płaskim brzuchu. "Wycięli mi macicę?" Blay uśmiechnął się. "Nie. Wydostali młode i zatrzymali krwawienie. Będziesz mogła mieć więcej dzieci jeśli Pani Kronik pozwoli." Layla spojrzała po sobie, czując ulgę. I również smutek z powodu Królowej. "Miałam szczęście." "Tak," odparł Khill. "Wszyscy mieliśmy szczęście," poprawiła się, spoglądając na nich obu. "Kiedy będę mogła je zobaczyć?" Khill się odsunął. "Już tu są." Layla szamotała się, gdy próbowała usiąść i chwyciła ręce ojców. A następnie szepnęła. "Och…" Zanim się zorientowała, zeszła z materaca pomimo bólu i faktu, że była podłączona do jakichś stu pięćdziesięciu tysięcy funtów sprzętu medycznego. "Cholera," powiedział Khill. "Czy na pewno chcesz –" "Dobra, idziemy," wtrącił się Blay. "W górę i ruszamy." Z determinacją jakiej nie doznała nigdy wcześniej, nie zwracała uwagi na nic innego niż potrzeba dostania się do swoich młodych: nie troszczyła się o samców, którzy walczyli z wprawieniem w ruch monitorów ani o to na jak wielu ramionach musiała się oprzeć oraz jak bardzo jej brzuch wrzeszczał z bólu. Inkubatory stały pod ścianą, obok siebie w odległości około trzech metrów. Jasne niebieskie światło oświetlało małe ciała i och… losie… przewody, rurki… Poczuła się nieco oszołomiona. "Nie mów, że nie kochasz tych niebieskich okularków," skomentował Blay. Roześmiała się nagle. "Wyglądają jak mini-Ghromy." Następnie dodała poważnie. "Czy jesteście pewni…" "W porządku," odpowiedział Khill. "Mają drogę do przejścia – ale, cholera, są wojownikami. Zwłaszcza ona." Layla zbliżyła się powoli do córki. "Kiedy będę mogła je wziąć na ręce?" "Dr Jane chce żebyśmy dali im trochę czasu. Jutro?" Powiedział Blay. "Może pojutrze?" 457

"Będę czekać." Mimo, że to będzie najtrudniejsza rzecz jaką będzie musiała zrobić. "Będę czekać tak długo jak trzeba." Odwróciła się i spojrzała na syna. "Najdroższa Pani Kronik, on wygląda tak jak ty, nie sądzisz?" "Wiem," Khill pokręcił głową. "To jest szalone. Mam na myśli, że…" "Jak zamierzasz je nazwać?" Zapytał Blay. "Już czas żeby pomyśleć o imionach dla nich." Ależ oczywiście, pomyślała Layla. W tradycji wampirów narodziny młodych nie są oczekiwane według żądnego planu. Nie było przyjęć dla kobiet spodziewających się dziecka, list z imionami dla chłopców i dziewczynek, stosów pieluch, stojaków na butelki czy nawet łóżeczek dla noworodków i bucików. Dla wampirów wyprzedzanie faktów przynosiło pecha zdrowym narodzinom. "Tak," odparła koncentrując się na córce. "Musimy mieć imiona." W tym momencie drobna dziewczynka przesunęła główkę jakby spoglądała w górę przez okularki z tworzywa, skracając dystans między matką, a córką. "Ona będzie rozwijała się, aby być piękną," mruknął Blay. "Absolutnie piękną." "Lyric," wyskoczyła Layla. "Powinna nazywać się Lyric, jak liryczny poemat." Blay zadrżał. "Lyric? Wiesz, że to moja… Czy wiesz, że imię mojej mahmen…" Gdy samiec zamilkł, Khill zaczął się uśmiechać. A potem pochylił się i pocałował Laylę w policzek. "Tak. Absolutnie. Będzie miała na imię Lyric." Blay zamrugał kilka razy. "Moja mahmen będzie… niezwykle zaszczycona. Tak jak ja jestem." Layla ścisnęła dłoń samca. "Twoi rodzice będą jedynymi granhmen tych młodych. Wypada, aby jedno z ich imion zostało zaprezentowane. A dla naszego syna – może powinniśmy wystąpić z petycją do Króla o imię dla Brata? Zdaje się, że ich ojciec jest odważnym i szlachetnym członkiem Bractwa Czarnego Sztyletu." "Och, nic o tym nie wiem," wykręcił się Khill. "Tak." Blay przytaknął. "To dobry pomysł." 458

Khill zaczął potrząsać głową. "Ale nie wiem czy –" "Tak więc, postanowione," ogłosiła Layla. Kiedy Blay skinął głową, Khill uniósł dłonie. "Wiem, kiedy jestem pokonany." Layla puściła oko do Blaya. "Jest inteligentny, czyż nie." *** Poza pokojem narodzin, Jane analizowała wykresy, które podała jej Ehlena, przeglądając strony, które zawierały szczegółowe dane na temat postępów leczenia niewolnika. "Dobrze, dobrze… jego organy wewnętrzne naprawdę się odnawiają. Trzeba kontynuować podawanie tych płynów. Chcę potrzymać go trochę dłużej na kroplówkach, a potem zobaczymy czy możemy przysłać do niego Wybrankę, aby go nakarmiła." "Już prosiłam Furiatha." Shellan Mordha skrzywiła się. "Szczerze mówiąc nie wiem jak to wszystko się skończy. Ten samiec jest w bardzo złym stanie. Tutaj." Gdy Ehlena wskazała na głowę, a Jane przytaknęła. "Rozmawiałam o tym z Mary. Powiedziała, że może porozmawiać z nim tak szybko jak jego stan pod względem medycznym się ustabilizuje." "Ona jest niesamowita." "Dokładnie." Jane oddała teczkę, zamieniając ją na tę należącą do Layli. Tak, mogła z łatwością przenieść dane medyczne na elektroniczne nośniki, ale szkoliła się w czasach zanim wszystko zostało skomputeryzowane, a ona zawsze preferowała staromodny papier. Uśmiechnęła się na myśl o dezaprobacie Vhrednego. Umierał, aby uzyskać choć w połowie przyzwoity system komputerowy w klinice, ale szanował jej wybór nawet jeśli był przez to sfrustrowany. I wprowadzali podsumowujące dane do bazy, a było to coś, co Jane lubiła robić w niedzielne popołudnia, gdy wszyscy odpoczywali. Było to lepsze od wszystkiego ćwiczenie medytacyjne. "Jak się mają nasze dzieciaki?" Zamruczała, przeglądając najnowsze notatki Ehleny zrobione podczas wykonywanych co godzinę kontroli. "Och, 459

dajesz radę dziewczyno. Spójrz na statystyki tlenu. Dokładnie takie jak chcemy." "Jest coś niezwykłego w tej małej dziewczynce. Mówię ci." "Absolutnie się zgadzam." Jane przerzuciła kolejną stronę. "A jak się miewa mama, - och, dobrze. Bardzo silne organy wewnętrzne. Perfekcyjne oddawanie moczu. Świetna morfologia. Chciałabym żeby zaczęła się karmić najszybciej jak będzie mogła." "Wiem, że Bracia umierają, aby pomóc. Musiałam ich wyrzucić. Przysięgam, byłam pewna, że zostaną tu na dole tak długo, aż młode pójdą do szkoły." Jane roześmiała się i zamknęła folder. "Sprawdzę każdego z nich, podczas gdy ty zacznij kontrolę krzepliwości krwi u Luchasa." "Tak jest." "Jesteś najlepsza –" "Hej, partnerko." Jane spojrzała w górę. Many szedł długimi krokami w dół korytarza, miał mokre włosy, był ogolony i miał czujne spojrzenie. "Myślałem, że wzięłaś sobie wolne na następne sześć godzin?" "Nie mogłam wyjść. Można było coś przeoczyć. Idziesz tam?" "Chcesz przyłączyć się do mnie podczas wizyty?" "Zawsze." Jane potrząsnęła głową do siebie, położyła dłoń na drzwiach Layli i pchnęła. Wszyscy lekarze byli tacy sami. Nie mogli wyjść wystarczająco – Zatrzymała się w wejściu. Po drugiej stronie pokoju świeżo upieczona mama stała przy inkubatorach. Po jednej jej stronie stał Blay, po drugiej Khill i wpatrywali się w dzieci, rozmawiając cicho. Miłość była wprost wyczuwalna. W tym momencie było to najbardziej potrzebne lekarstwo. "Coś nie tak?" Zapytał Manny, gdy Jane się wycofała i zamknęła drzwi. Jane się uśmiechnęła. "Teraz jest czas dla rodziny. Dajmy im minutę, okay?" Manny odwzajemnił uśmiech. "Przybij piątkę, dr. Byłaś niesamowitym chirurgiem podczas operacji." 460

Przybili piątki. "A ty ocaliłeś jej macicę." "Czyż nie kochasz zgranej pracy zespołowej?" "Każdej nocy i każdego dnia," powiedziała, gdy wędrowali w dół korytarza, mając dla odmiany czas dla siebie. "Hej, chcesz coś do jedzenia? Nie pamiętam kiedy ostatni raz coś jadłam." "Sądzę, że jadłem Snickersa w ostatnią środę," wymamrotał jej kumpel. "A może to było w poniedziałek?" Jane roześmiała się i stuknęła go biodrem. "Kłamca. Piłeś koktajl mleczny. Dwie noce temu." "Właaaaśnie. Hej, gdzie twój facet? Powinien siedzieć z nami." Jane zmarszczyła brwi i rozejrzała się po pustym holu. "Wiesz… Nie mam pojęcia. Myślę, że wyszedł na dymka – ale chyba powinien już wrócić?" Gdzie przepadł Vhredny?

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

461

SZEŚĆDZIESIĄT CZTERY W Sanktuarium Vhredny szedł w ślad za śpiewem ptaków, mijając część kąpielową i baseny dumania, aż do skraju lasu. Przez chwilę zastanawiał się, czy coś nie chciało go przyciągnąć do samej granicy, ale przypomniał sobie, że jeśli próbowałby przejść przez ten gęsty odcinek drzew, gówno po prostu napluje na niego i wycofa tam, gdzie zaczął. Ale potem zwolnił. I zatrzymał się. Ptaki, które dotąd śpiewały zamilkły, kiedy spojrzał w stronę jedynego miejsca, na którym nie miał zamiaru skończyć. Cmentarz, gdzie Wybranki, które przeszły na drugą stronę zostały ustawione na odpoczynek był otoczony ze wszystkich czterech stron żywopłotem z bukszpanu, na tyle wysokim, żeby nic nie było przez niego widać. Bramę porastały gęste, drobne liście, również kratę, gdzie siedziały ptaki, patrzące na niego w milczeniu, bo ich zadanie się zakończyło. Przechodząc przez nią, pochylił się, chociaż nie było takiej potrzeby, gdyż łuk był na tyle wysoki, by pomieścić rosłe osoby. Kiedy wszedł do środka, ptaki wzbiły się w powietrze i zniknęły. Trudno było nie myśleć o Selenie, kiedy spojrzał na posągi kobiet, które w rzeczywistości nie były w ogóle rzeźbami. Były Wybrankami, które również ucierpiały z powodu zesztywnienia, zginęły, jak i samica Treza, z powodu choroby, która była tak nieugięta jak i zabójcza. Odwrócił głowę, bo usłyszał jakieś furkotanie. Na jednym z żywopłotów bukszpanu, poruszało się coś, jakby flaga, na której odznaczały się połyskujące symbole napisane w Starym Języku. List nie został właściwie do niczego przyczepiony; poruszał się i poddawał jakiemuś poleceniu, co prawdopodobnie miałoby sens gdyby miał go kto przeczytać, a jednak był niesiony na falach nieistniejącego wiatru, jakby słowa były zaszyte w tkaninie i przyczepione do słupa. Z uczuciem lęku, zbliżył się do tego, co wiedział, że jego matka dla niego zostawiła.

462

Chwycił górną krawędź i pociągnął wiadomość, czując ciężar, który nie istniał i koniec, choć nie było żadnego. Złote symbole były zapisane w kilku linijkach, wiec przeczytał je jeden raz. A potem kolejny. I jeszcze, po raz ostatni. Wszystkie rzeczy mają swój czas, a mój dobiegł końca. Jestem zasmucona tym, że wiele się wydarzyło między nami i między twoją siostrą a mną. Przeznaczenie okazało się silniejsze niż to, co było w moim sercu, ale tak powinno być. Wyznaczę swojego następcę. Stwórca dał mi tę możliwość, a ja z niej skorzystam, kiedy przyjdzie na to czas, który jest bliski. Następcą nie będziesz ty, ani twoja siostra. Musisz wiedzieć, że nie wynika to z niechęci, ale z uznania tego, co oboje wybraliście w swoim życiu. Kiedy powoływałam Rasę do istnienia, nie takie przewidziałam zakończenie. Może to być jednak trudne, nawet dla bóstw, rozróżnić, co chcą i co się stanie. W innym wymiarze, spotkamy się być może ponownie. Powiedz swojej siostrze, że przesyłam jej moją miłość. Wiedz, że obdarzam nią także ciebie. Do zobaczenia Kiedy odłożył list z powrotem na miejsce, symbole rozproszyły się w powietrzu tak samo jak zięby, wznosząc się i znikając w mleczno-białym niebie. Vhredny obrócił się kilka razy, jakby to miało jakoś uwiarygodnić lub obalić tę rzeczywistość. Potem po prostu zatrzymał się i stał jak jeszcze jeden pomnik na cmentarzu, zapatrzony, nie widząc niczego, a jego ciało stało sztywno tam, gdzie był. Nie mógł się zdecydować, czy to, co czuł to ulga czy smutek albo... cholera, nie wiedział, co to kurwa było. I poczuł nagły impuls, by udać się do Butcha, rozciągnąć na stojaku swojego najlepszego przyjaciela i zbić go aż do krwi, co oczyściłoby bałagan wewnątrz jego głowy. Krhviopij nie żyje, ojciec V dawno temu został zabity przez jego siostrę, skurwiel przeszedł do Piekła, jeśli jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie. 463

Teraz jego mahmen zniknęła. Żadne z nich nie było nawet na drodze do bycia rodzicami, i w porządku. To była jego normalność, tak jak ludzi, którzy mieli mahmen i ojca, prawidłowo wypełniających te role, co zawsze wydawało mu się dziwne. Więc wydawało się zupełnie kurwa dziwaczne, że czuje się teraz osamotniony, biorąc pod uwagę że nigdy faktycznie nie miał rodziny. Wrócił myślami do chwili tej bitwy - przetrwania Rankhora. A potem przypomniał sobie malutkie niemowlę przychodzące do siebie, kiedy tak naprawdę nie powinno było. "Kurwa," odetchnął. Tak jak jego matka. Ostatnią rzeczą, jaką zrobiła, zanim kopnęła w kalendarz, jeśli jej zniknięcie można nazwać ludzkim przydomkiem śmierci, było przekazanie mu prośby i uratowanie życia córki Khilla. Ostateczne pieprz się. Albo, cholera, może to był tylko jego paskudny filtr obracający wszystko w złym świetle. Wszystko jedno. Zniknęła... to wszystko. Tyle, że… Jezu Chryste, pomyślał pocierając twarz. Pani Kronik odeszła.

Tłumaczenie: Fiolka2708

464

SZEŚĆDZIESIĄT PIĘĆ Po zapadnięciu nocy, Assail wciąż był w centrum szkoleniowym Bractwa, siedział na krześle nieopodal Marckusa, który przespał cały dzień. Biorąc pod uwagę czas nieobecności Assaila oraz jego plany na wieczór, wziął telefon i zaczął pisać wiadomość tekstową do swoich kuzynów – "Co to jest?" Nadeszło zachrypnięte pytanie. Zarzucając głową dookoła, był zaskoczony, że Marckus już nie spał. "iPhone." Przytrzymał telefon w górze. "To jest… telefon komórkowy." "Obawiam się, że…" Samiec podsunął się wyżej na poduszkach. "Obawiam się, że nic mi to nie mówi." Przez chwilę Assail próbował sobie wyobrazić, że znikają te skołtunione włosy i przybywa kilka funtów na ciele żeby nie wyglądało jak szkielet. Marckus okazałby się wówczas raczej… urodziwy, mimo wszystko. Otrząsając się, Assail wymamrotał, "Chodzi o telefon? Wiesz, że ludzie mogą telefonować? Albo pisać wiadomości tekstowe?" "Och." "Czy wiesz co to jest telefon?" Marckus skinął głową. "Ale one były na blatach, nie w kieszeniach." Assail pochylił się do przodu. "Jak długo ona cię tam trzymała?" Całe ciało samca odpowiedziało spięciem na te słowa. Ale nie mógł cofnąć pytania. "A który mamy rok?" Gdy Assail odpowiedział, wydawało się, że blada twarz się rozpadnie. "Och… najdroższa Pani Kronik…" "Jak długo." "Trzydzieści dwa lata. Jaki… jaki mamy miesiąc?" "Październik. Prawie listopad." Marckus skinął głową. "Czułem zimno. Kiedy wyniosłeś mnie z domu… było zimno, ale nie byłem pewien czy to ja czy…" "To nie ty." Jezu, Naasha musiała go uprowadzić tuż przed tym jak tylko została sparowana ze swoim hellren. Musiała widzieć czym była dla starego samca. Ale dlaczego nie zadbała lepiej o Marckusa?

465

Odsuwając na bok kwestię moralności, źródło krwi było tak dobre jak zdrowe było jego ciało. Tyle, że wtedy Assail wyobraził sobie w jaki sposób Naasha i inni go wykorzystywali. Ślady wyraźnie wskazywały na zbiorowe karmienie. Oczywiście, zaniedbanie miało miejsce, gdy zmniejszyły się potrzeby. Panowała cisza. A potem Marckus powiedział: "Jak się dowiedziałeś, że tam byłem?" "Prowadziłem w tym domu poszukiwania…" Assail machnął ręką na nieważne wyjaśnienia. Co innego miało znaczenie. "Wszyscy zastanawialiśmy się gdzie jest twoja rodzina? Do kogo możemy zadzwonić w twoim imieniu?" "Wszyscy z mojej krwi wrócili z powrotem do Starego Kraju. Zostałem tu, bo chciałem…" Głos Marckusa się załamał. "Chciałem przeżyć przygodę. Przyszedłem do tego domu, aby ubiegać się o posadę robotnika. Pewnego wieczora pani przeszła obok moich kwater, a następnie wezwała mnie na dół do piwnicy. Dała mi jakieś wino i…" Oczy samca zdawały się patrzeć ponad chmurami, jakby jego wspomnienia były tak mroczne i ciężkie, że mogły pozbawić go przytomności. "Jak możemy skontaktować się z twoimi bliskimi?" Nalegał Assail. "Nie wiem. Ja…" Marckus skoncentrował się nagle. "Nie, nie kontaktujcie się z nimi. Nie teraz. Nie mogę widzieć się w nimi w takim stanie." Gdy samiec podniósł nadgarstki z tatuażami, wydawał się tak bezradny jak wtedy, gdy był przykuty do ściany w lochu. "Co miałbym im powiedzieć? Jesteśmy niczym więcej jak tylko ludźmi z gminu – miałem zapracować na moją podróż statkiem do portu w Nowym Jorku. Ale wszystkie linie krwi mają swoją dumę. A to nie jest… powód do dumy." Assail tak mocno przetarł twarz, że jego biedny, pierdolony nos zanucił. A to mu o czymś przypomniało. Musiał wziąć więcej koki zanim wypełni swoje zobowiązania tej nocy. "Możesz zostać ze mną i moimi kuzynami," zapowiedział. "Będziesz tam bezpieczny." Marckus pokręcił głową, przebiegł palcami po bandażu na lewym nadgarstku. "Dlaczego… Dlaczego miałbyś to zrobić?" 466

"Mówiłem już. Jesteś w potrzebie. A ja czułem potrzebę komuś pomóc." Assail rozłożył dłonie. "I nie ma w tym nic podejrzanego. Jesteśmy trzema samcami żyjącymi w grupie, jeden wśród innych." Naturalnie, przemilczał kokainowe zwyczaje, tak samo jak fakt zadawania się z dziwkami oraz to, że był importerem i dealerem narkotykowym. W związku z tym, jak się zastanowił, zaczyna na czysto. Hmm. Biorąc pod uwagę, że dostarczał broń dla Bractwa? Być może lepszym określeniem byłoby, że zaczyna ponownie, a nie na czysto. "Czy jest w twoim domu do wykonania jakaś praca?" Marckus kiwnął głową na ubiór Assaila. "Patrząc na twoją garderobę i akcent, jasne jest, że jesteś samcem, który się liczy. Czy praca, którą mogę wykonać wystarczy abym mógł opłacić swoje mieszkanie i wyżywienie? W przeciwnym razie, nie mogę skorzystać z twojej propozycji. Nie mógłbym tego zrobić." Assail wzruszył ramionami. "Jest, ale to praca dla służącego." "Żadna praca nie hańbi, gdy jest dobrze wykonana." Assail rozsiadł się ponownie w fotelu i przyjrzał wymizerowanemu ciału na szpitalnym łóżku. Nawet ledwo uwolniony z niewoli – po trzydziestu pierdolonych latach – samiec już pokazywał charakter, na który warto zwrócić uwagę. "Teraz będę cię musiał zostawić," Assail usłyszał sam siebie. "Ale wrócę przed świtem i, gdy cię wypuszczą, pojedziesz ze mną do domu. Tak się właśnie stanie." Marckus skłonił głowę. "Jestem twoim dłużnikiem." Nie, pomyślał Assail. Wyczuwam, że jest raczej odwrotnie, mój dobry samcze. *** Rankhor i Mary wchodzili ramię w ramię po głównych schodach w rezydencji. Gdy tak się wspinali, uśmiechała się do siebie na wspomnienie ich wspólnego tańca w pustej sali gimnastycznej. A potem zaczerwieniła na myśl o tym co zrobili, gdy taniec zwolnił i się zatrzymał. 467

Wyposażenie sali nigdy nie widziało tyle akcji. "Powiedziała, że o której mam tam być?" Zadał pytanie Rankhor. "Masz około trzydziestu minut żeby się przygotować. To jest w kawiarni I’ve Bean Waitin na Hemingway Avenue. Myślę, że Rhym przyjedzie samochodem, ale ty z pewnością nie będziesz musiał." "Nie zamierzam niczego tam zamawiać. Nie potrzebuję przerwy na kawę." "Rankhor. Poważnie." Zatrzymała go, gdy weszli na drugie piętro. "Wszystko zrobisz dobrze." Biorąc jego piękną twarz w dłonie, wygładziła jego zmartwione brwi i cienie z podbródka. "Po prostu potraktuj to jak każdą inną rozmowę." "Będę odbywał rozmowę kwalifikacyjną na tatę Bitty. Jak, do cholery, to ma być jak każda inna rozmowa? I, Boże, powiesz mi w co mam się ubrać? Powinienem być w garniturze? Czuję, że powinienem być w garniturze." Biorąc go za rękę, zaprowadziła go w kierunku ich pokoju. "Może zwykłe spodnie i jedna z twoich czarnych jedwabnych koszul. Będzie tak rozproszona twoją wspaniałością, że nie będzie pamiętała jak się nazywa i zapyta o wiele mniej rzeczy." Narzekał, gdy wchodzili do ich apartamentu, a jego nastawienie nie było dużo lepsze kiedy zagoniła go do łazienki. "Nie," powiedziała, gdy próbował ją wciągnąć za sobą. "Będziesz poważnie rozproszony. Przygotuję ci ubrania." "Masz rację. Plus to, że za każdym razem kiedy pomyślę dokąd idę, chce mi się wymiotować." Rozeszli się własnymi drogami na środku pokoju, on aby gładko wygolić szczękę i umyć włosy, a ona do szafy, gdzie – Wrzask, który się rozległ z łazienki był wystarczająco głośny, aby przyprawić ją o atak serca. "Rankhor! Rankhor – co się stało!" Pognała przez dywan do – tylko po to, aby zderzyć się z jego plecami. "Chyba sobie ze mnie, kurwa, żartujesz!" Szczeknął. "Co, co jesteś…" Mary zaczęła się śmiać i zgięła się w pół tak, że musiała przysiąść na brzegu jaccuzzi.

468

Ktoś, albo bardziej ktosie, zrobili z ich łazienki świat Małej Syrenki: Mała Syrenka była na wiszących ręcznikach, haczykach i relingach, Mała Syrenka na dywanikach przed podwójnymi umywalkami… Mała Syrenka na kubkach i szczoteczkach do zębów, a także paście dla dzieci… Mała Syrenka na szamponie i odżywce pod prysznicem… a jej figurki ustawione wokół wanny i na parapecie okna wychodzącego na ogród. Ale kroplą goryczy, która przelała czarę były ściany przybytku. Było tam około stu pięćdziesięciu naklejek, plakatów i wycinanek z kolorowanek przyklejonych, przyczepionych i przypiętych do każdego cala pionowej powierzchni. Rankhor okręcił się dookoła i wymaszerował – ale nie było mu dane odejść za daleko. Napotkał w swoim apartamencie komplet swoich Braci, mężczyźni przybijali sobie piątki i klepali Rankhora po tyłku. "Dostanę was," warknął. "Każdego po kolei – zwłaszcza ciebie, Lassiter, pierdolony fiucie." "Jak?" Odpowiedział upadły anioł. "Zalewając mój pokój? Już tego próbowałeś ze spiżarnią i Fritz musiał to naprawiać po nocy." "Nie, zamierzam pochować wszystkie pierdolone piloty w całym domu." Anioł zamarł. "Okay, to ostre słowa." "Blam!" Krzyknął Rankhor, uderzając w swoje biodra. "Mam cię, suko." Lassiter zaczął rozglądać się po Braciach w poszukiwaniu pomocy. "To nie jest śmieszne. To gówno jest tak bardzo nieśmieszne jak –" "Hej, Hollywood, mogę ci zapłacić za ukrycie ich?" Ktoś zapytał. "Jednak my wciąż mamy do nich dostęp, prawda?" Dorzucił ktoś inny. "Pierdolić was wszystkich, naprawdę," mruknął Lassiter. "Mówię poważnie. Pewnego dnia zaczniecie mnie szanować…" Mary pochyliła się i uśmiechnęła do tego grona szaleńców: W pewien sposób to było to, czego Rankhor potrzebował, spuścić trochę pary w drodze do kawiarni. Cholera, teoretycznie, oni wszyscy zasłużyli sobie na rozładowanie napięcia. To było kilka ciężkich godzin. *** 469

Kurwa, Mała Syrenka, pomyślał Rankhor, gdy opuścił ich sypialnię dwadzieścia pięć minut później. Zamykając drzwi, wyciągnął schowaną w spodnie koszulę i wciągnął kurtkę, którą Mary wybrała aby ukryć jego pistolety. Gdy szedł korytarzem, zmierzwił włosy, zatoczył ramionami i szarpnął za pasek. Miał spocone dłonie. Jak, do cholery, zamierzał uścisnąć rękę pracownicy socjalnej, jeśli jego dłonie pocą się tak bardzo? Będzie musiała użyć serwetki do osuszenia dłoni. Albo kompletu zasłon. Zbliżając się do gabinetu Ghroma, zobaczył, że drzwi są otwarte i zatrzymał się, zastanawiając czy teraz byłby dobry czas, aby powiedzieć swojemu bratu i Królowi dokąd, do cholery, dotarli. Kiedy jednak spojrzał do środka, zobaczył rozmawiających Ghroma i V, Król siedział na tronie, a brat V był obok niego, kucając na podłodze. Ich głowy były blisko siebie, szeptali, a powietrze było tak gęste jakby wokół nich rozciągał się zwidh. O co kurwa chodzi, pomyślał Rankhor gotowy wejść do środka. Ale zerknął na swój złoty Rolex, który podarował Mary, a ona nalegała aby włożył go na szczęście. Nie było czasu aby zapytać, a idąc tym tropem, nie było również czasu do spotkania w sprawie Bitty. Później, zdecydował. Wyszedł na klatkę schodową, potem wypadł na mozaikę w holu i uderzył w stronę wyjścia. "Powodzenia." Rankhor zatrzymał się i spojrzał w prawo. Lassiter był w sali bilardowej, przegapiając uderzenie. "O czym ty mówisz?" Zażądał Rankhor. Kiedy anioł tylko wzruszył ramionami, Rankhor pokręcił głową. "Jesteś stuknięty –" "Kiedy ona zapyta cię jak zmarł ojciec, nie migaj się. Ona już wie, że to ty i twoi bracia go zabili. To jest w aktach. Ona nienawidzi przemocy, ale wie, że bez tego te dwie mogłyby nie przetrwać. Chce żebyście mieli tego dzieciaka. Ty i Mary."

470

Gdy Rankhor poczuł, że jego krew opuszcza głowę i cała ląduje w butach, zapragnął się czegoś złapać. "Jak ty… czy Mary ci o tym mówiła?" Nawet jeśli trudno mu było w to uwierzyć. "Marissa?" "I bestia. To ją denerwuje. Nie próbuj jej uspokajać – będziesz próbował to ukryć, a to będzie ją denerwowało. Mary sobie z tym poradzi. Mary wie wszystko co trzeba wiedzieć w tej kwestii." "Skąd to wszystko wiesz?" Lassiter odłożył kawałek kredy i przewrócił dziwnymi kolorowymi oczami. "Jestem aniołem, pamiętasz? I to się uda. Po prostu trzymaj się mocno – musisz zachować wiarę. Dla ciebie i dla Mary. A to wszystko się wydarzy." "Czy to prawda?" Zorientował się, że pyta. "Nie jest to kłamstwo. Mogę pieprzyć w sprawie twojej łazienki. Ale nigdy, przenigdy na ten temat." Rankhor poruszył stopami z własnej woli i przebył drogę do stołu bilardowego – a następną rzeczą jaką zarejestrował był misiowy uścisk z czarno-blond matkojebcą. "Masz to," powiedział Lassiter, gdy klepali się po plecach. "Ale pamiętaj. Musisz zachować wiarę." Zanim sprawy przybrały zbyt soczysty obrót, Rankhor wycofał się i ponownie udał do drzwi. Wychodząc przez westybul, wziął głęboki wdech, przygotowując się na zimne powietrze… i poszedł, podróżując przez noc w pędzie molekuł do bardzo ludzkich siedzib. Kiedy przybył na miejsce przeznaczenia, był ostrożny zanim zestalił się na tyłach płytkiego parkingu, i tak, sprawdził swoje włosy i koszulę przed tym jak wszedł frontowymi drzwiami do kawiarni I’ve Bean Waitin. Otwierając je, został uderzony aromatem kawy i przeżył chwilę zawahania co do całej tej sprawy. Jezu, co on zrobi z rękami, gdy już tam usiądzie? Przeklinając, że nie pali ani nie przyniósł ze sobą robótki ręcznej, rozejrzał się po tłumie mężczyzn i kobiet, z których wielu spojrzało na niego… a potem napotkał spojrzenie jedynego wampira w lokalu – nie, chwila, w tłumie był także pretrans, którego nie rozpoznawał. 471

Wiedział jednak kim była Rhym. Widział ją na wielu zdjęciach z pracy Mary. Gdy wziął kolejny oddech, nie było to tak oczyszczające doświadczenie jak to przed rezydencją, ale był tam jednak tlen. Prawda? Boże, ten zapach kawy go zadusi. A może to tylko jego nadnercza produkowały adrenalinę. Rankhor spróbował przygnieść swoje zdenerwowanie zanim zaczął iść do jednego ze stolików na tyłach. Kiedy zatrzymał się przed Rhym miał ochotę zemdleć. Zamiast tego, najbardziej dyskretnie jak mógł wytarł dłoń o spodnie na tyłku i wyciągnął ramię przed siebie. "Cześć, jestem Rankhor." Kobieta wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami – ale to było wzajemne, i nie, nie było aroganckie. Gdy ludzie spotykali go po raz pierwszy mieli tendencję do patrzenia na niego w dwóch etapach, najpierw spojrzenie ogólne, a następnie kończyło się na patrzeniu z bliska jakby próbowali się dowiedzieć czy był prawdziwy. "Przepraszam," wyjąkała. "Ja, ach, jestem Rhym." Gdy uścisnęli sobie dłonie, kiwnął głową w stronę wolnego krzesła. "Pozwolisz, że usiądę?" "Och, proszę. Przepraszam. Chwila, już to przecież mówiłam. Jeezu." Na plus dla niej było, że nie patrzyła na niego pożądliwie i niepotrzebnie się nie narzucała. A fakt, że również była zdenerwowana sprawił, że poczuł się trochę lepiej. "Zamierzasz coś zamówić?" Zapytała. "Nie. Jest okay. Masz ochotę na następne… co to jest?" "Latte. I nie, dziękuję, to mi wystarczy." Nastąpiła przerwa, a ona otworzyła mały notebook. "Więc… ja, cóż. Posłuchaj, będę z tobą szczera. Nigdy nie byłam w obecności Brata." Uśmiechnął się ostrożnie, próbując ukryć kły na wypadek, gdyby mieli mieszane towarzystwo. "Jestem jak wszyscy inni." "Nie, nawet nie blisko tego," mruknęła pod nosem. "Więc, tak, mam do ciebie parę pytań? Jeśli wszystko w porządku? Wiem, że Mary rozmawiała z tobą o tym wszystkim." 472

Rankhor skrzyżował ramiona i oparł się na stole. "Tak, rozmawiała. I posłuchaj, gdybym mógł po prostu…" Spojrzał w dół na słoje drewna pod swoimi łokciami i próbował dowiedzieć się co powinien mówić. Gdy trajkotanie wokół nich, dźwięk drzwi i chrobot ekspresu do kawy wzmogły się, zaczął się martwić, że milczy za długo. Rankhor spojrzał na pracownicę socjalną. "Konkluzja jest taka, że jestem w stanie oddać swoje życie za tę małą dziewczynkę. Jestem gotów wstawać do niej w samo południe, gdy będzie miała zły sen. Jestem gotowy aby ją ubierać i karmić oraz nauczyć ją prowadzić samochód. Jestem również gotowy, aby tulić ją kiedy jej serce zostanie złamane po raz pierwszy i przedstawić ją partnerowi jeśli znajdzie kogoś kogo będzie chciała. Chcę pomóc jej zdobyć dobre wykształcenie i spełnić jej wszelkie marzenia, a także być przy niej jeśli się potknie. Rozumiem, że cała ta sprawa to nie będą tylko szczeniaczki i jednorożce, że będą konflikty, a może nawet gniew… ale nic z tego nie zmieni mojego zaangażowana. Spotkałem moją Mary i wiedziałem, że jest tą jedyną, a innej nocy, z tą samą jasnością, poczułem, że Bitty jest moim dzieckiem. Jeśli dasz mi szansę żeby być jej ojcem." Usiadł z powrotem i wyciągnął ramiona. "Teraz pytaj o wszystko." Rhym uśmiechnęła się lekko. A potem bardzo. "Cóż, zacznijmy od początku, możemy?" Rankhor odwzajemnił uśmiech. Tak, było tak jak wtedy, gdy zdajesz sobie sprawę, że walnąłeś jednego gola poza stadionem. "Zróbmy to," odparł z poczuciem głębokiej ulgi.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

473

SZEŚĆDZIESIĄT SZEŚĆ Jo Early nie mogła przestać patrzeć. Nie była jedyną osobą w kawiarni, której latte została pozostawiona samej sobie i stygła, ponieważ starała się nie patrzeć na faceta. Przyjechał sam, wyssał większość, jeśli nie cały tlen z budynku, a następnie udał się do stolika na tyłach i usiadł z miło wyglądającą, jeśli nie nijaką, kobietą. Biorąc to wszystko pod uwagę, powinien być kimś w typie Miss America: Był ogromny, po prostu niewiarygodnie wysoki, ale także dobrze zbudowany, jakby był zawodowym graczem footballu, nie koszykówki. Włosy miał w kolorze blond, ale wydawało się, że w rzeczywistości były w tym odcieniu, bez widocznych odrostów, bez wyraźnej ingerencji w kolor, po prostu gęste, zdrowe i... blond. Ale jego oczy były wielką rzeczą. Jego oczy to było naprawdę coś. Nawet z drugiego końca zatłoczonej kawiarni, świeciły kolorem niebieskim, który można zobaczyć na Bahamach w oceanie. Opalizujący kolor, tak jasny, z przebłyskami zieleni, że zastanawiała się, czy to szkła kontaktowe, bo do cholery jak to możliwe, żeby taki kolor występował w przyrodzie? I P.S.: ubrania wcale nie były złe. Nie. Był ubrany na czarno, od jedwabnej koszuli i bardzo dobrze skrojonych i dobrze dopasowanych spodni do kurtki, która miała klapy jak garnitur, ale była luźna jak płaszcz. Buty również były spektakularne. To tak, jakby gwiazda filmowa przywędrowała do I’ve Bean Waitin’ i przez chwilę, zastanawiała się, czy może widziała go na dużym ekranie...? Kiedy jej telefon komórkowy zadzwonił, była wdzięczna za rozproszenie. Ta hiper-koncentracja wciąż trwała i będzie widziała tą przystojną twarz za każdym razem, kiedy zamknie powieki. Nie żeby to była jakakolwiek wielka ofiara. Kiedy zobaczyła kto dzwoni, przewróciła oczami, ale przyjęła połączenie. "Dougie, co się dzieje. Nie, nie możesz. Co - nie! Słuchaj, mówiłam ci, że zwalniam się z pracy i nie będę w stanie pożyczyć ci pieniędzy przez jakiś czas... Cóż, to zwróć się do jednego z nich. Nie. Nie. Ok... w

474

porządku, ale tylko Fig Newtons. Jak wrócę do domu i okaże się, że zjadłeś moje Milanosy (ciasteczka), to sobie pogadamy. Czy ruszysz się i znajdziesz pracę, na miłość boską?" Gdy odłożyła słuchawkę, powiedziała suchym głosem: "Zgadzam się z tobą w sprawie ciasteczek." Wzdrygając się, położyła dłoń na sercu. "Jezu, Bill przestraszyłeś mnie." "O co chodzi z Bryantem?" Zapytał i usiadł ze swoją latte zdejmując szalik. "Odeszłaś?" "To nic". Cóż, poza faktem, że jej szef był manipulatorem a ona pozwoliła na to by stać się jego pionkiem. "Naprawdę." Och, a tak przy okazji Bryant uważa że się spotykamy, pomyślała. "Słuchaj," mruknął Bill, kiedy pochylił się i pchnął okulary wyżej na nos. "Przede wszystkim, przepraszam za spóźnienie. A po drugie, muszę zapytać. Z rodzicami takimi jak twoi, naprawdę nie mogę uwierzyć... chodzi o pieniądze..." Otworzyła usta, żeby go spławić, ale potem zdecydowała, pieprzyć to. "Po tym, jak odeszłam od nich… i ich całego życia... odcięli się." "To musiało być trudne, mam na myśli zostawić rodzinę. No i pieniądze." Jo pomieszała cappuccino. "Tak naprawdę nigdy w nim nie byłam. Mój tata - przepraszam, mój ojciec, jak domagał się, żebym go nazywała zorganizował moją adopcję, ponieważ moja mama przechodziła fazę na dziecko. Chyba myślała, że dzieci były jak torebki czy coś? Po ty jak mnie dostali, byłam wychowywana przez nianie, z których niektóre były dobre, a niektóre złe. Później wysłali mnie do szkoły z internatem i na studia - i do czasu, kiedy odeszłam, udawałam, że jestem dzieckiem jakie chcieli. Będąc poza tym wielkim domem, byłam sobą. W ich obecności, byłam tylko do siebie podobna, tak jak skonstruowali wersje samych siebie." machnęła ręką w powietrzu. "To twój nudny standard biednej małej bogatej dziewczynki." "Nudny standard, chyba że przez to przechodzisz." "Bądź co bądź, powiedziałem im, że nie wrócę, a oni powiedzieli w porządku i to wszystko. Comiesięczne czeki się skończyły - i szczerze mówiąc, jest w porządku. Jestem silna, jestem gotowa ciężko pracować, mam wykształcenie. Poradzę sobie sama, jak cała masa ludzi przede mną." 475

Bill zdjął płaszcz. "Mogę ci zadać jedno osobiste pytanie?" "Oczywiście." Kiedy spróbowała swojego cappuccino skrzywiła się. Patrzenie na tego blondyna sprawiało, że dużo rzeczy traciło ciepło. "O cokolwiek." "Mówisz, że zostałaś adoptowana, czy kiedykolwiek szukałaś swojej biologicznej rodziny?" Pokręciła głową. "Wszystkie dokumenty są prywatne - lub przynajmniej tak mi powiedziano. Chyba mój ojciec zapłacił, żeby utrzymać to wszystko w tajemnicy? I to ma sens, bo słyszałam, że moja matka próbowała pozbyć się mnie na początku, mówili, że ukrywała ciążę pod luźnymi ubraniami, a później ostatnie miesiące spędziła w Neapolu czy gdzieś. Kiedy moje włosy stawały się bardziej rude, kłamstwo stało się trudniejsze do utrzymania, zwłaszcza, że nie podobał jej się pomysł, że ludzie myśleli, że wyszedł na moim ojcem. " "Więc nigdy nie miałaś od nich wieści?" "Nie, ale wszystko w porządku. W tym momencie, hej, mój uniwersytet został opłacony. Jeśli to jest najgorsza rzecz jaką tych dwoje mi zrobiło, to wchodzę w to." "Więc..." Bill odchrząknął. "Więc przeszło gładko - chcesz ubiegać się o jakąś pracę? Wiem, że jest kilka wakatów i mogę szepnąć słowo. Pokazałaś mi, że jesteś diabelnie dobrym detektywem." Przez minutę, Jo po prostu siedziała tam jak kamień, mrugając. Potem otrząsnęła się. "Naprawdę? Oh... mój Boże, tak. To znaczy, dziękuję. Mam CV, które mogę wysłać e-mailem." "Możesz uznać to za załatwione. Z tego co wiem, teraz szukają edytora treści. Wynagrodzenie jest podobne do twojego, jako recepcjonistki, ale przynajmniej jest to jakaś odskocznia." I lepsze niż martwienie się o życie miłosne Bryanta i jego pranie, pomyślała. "Dziękuję ci. Poważnie." Podała mu serwetkę, na której coś zanotowała. "Zrobiłam listę miejsc, w których byłam. Mam jeszcze kilka do przejścia - chcę sprawdzić tą zamkniętą restaurację, gdzie Julio Martinez powiedział, że został zaatakowany przez wampira? I chcę pójść do tej alei, gdzie... widziałeś materiał nakręcony w alei? Gdzie facet na dachu, kogoś 476

zabija, podczas gdy ten drugi facet wybiega w gradzie kul? W klipie nie było kłów, ale został umieszczony na YouTube przez tego samego człowieka, który zamieścił dużo materiału z masakry na tej farmie." Bill wyjął telefon, jakby był gotowy do pracy. "Nie, jeszcze nie widziałem." "Proszę, pozwól, że ci pokażę." #donteversaythatagain *** Assail czekał na obrzeżach wielkiej rezydencji herllrena Naashy, obserwując przemieszczanie się personelu i swoją kochankę w oknach na pierwszym i drugim piętrze. Jedną z zalet samicy będącej ekshibicjonistką, jest to, że zaciągnięte draperie były dla niej przekleństwem, a więc wszystkie etapy jej ubierania mogli zobaczyć wszyscy. W tej chwili, siedziała na krześle w łazience, robiąc makijaż naprzeciw okna, które wychodziło na zachód. Jej pokojówka rozplatała jej włosy z papilotów, natomiast on skupiła się na czymś na swoich kolanach. Być może był to e-mail na iPadzie. Albo na telefonie. Wyjął komórkę i wysłał jej smsa... i widział, jak jej głowa odwróciła się w drugą stronę. Służąca odłożyła wałek który używała i zniknęła z pola widzenia. A potem wróciła i umieściła urządzenie w ręku swojej pani. Telefon Assaila chwilę później zawibrował. Gdy przeczytał co napisała, spojrzał na swoich kuzynów. "Wiecie co robić." "Tak," odpowiedział Ehric. "Czy Bracia-" "Za wami." Odwrócili się i zobaczyli Zbihra dokładnie w tym miejscu, skąd dochodził głos i dokładnie w tym momencie, w którym powiedział Assailowi, że przybędzie. Podobnie jak reszta z nich, Brat miał duży plecak zapakowany mnóstwem broni. "Idziemy panowie?" mruknął Assail. Na jego skinienie, kuzyni zdematerializowali się na tyły posiadłości, do punktu infiltracji, który został ustalony wcześniej. 477

Assail położył plecak na ziemi u podstawy drzewa, pod którym się ukrywał, a następnie wyszedł z jego cienia, poprawiając marynarkę i szarpiąc za mankiety. Kiedy wszedł na chodnik, który prowadził do głównego wejścia, jego mokasyny wydawały dźwięk stukania. Zbihr śledził jego poczynania nie powodując żadnego hałasu, stojąc jak przyklejony do trawy na obrzeżach światła niskich latarni stojących przy chodniku. Gdy Assail dotarł do drzwi, chwycił za klamkę. Nie miał takiego szczęścia tym razem; była zablokowana. Skorzystał z dzwonka i przykleił uśmiech na twarz. Lokaj odpowiedział na wezwanie. "Dobry wieczór, obawiam się, że jestem dobre dwadzieścia minut za wcześnie. Nie chcę jednak sprawiać trudności twojej pani. Mogę poczekać w jej gabinecie?" Kiedy Psaniec skłonił się nisko, Assail spojrzał, aby upewnić się, że w foyer nie było nikogo innego. Kiedy lokaj się wyprostował, Assail wyjął swoją czterdziestkę. Tak, że sługa stał z nią oko w oko. "Nawet nie drgnij" szepnął Assail. "I nie piśnij słowa, chyba że o coś zapytam. Chcesz żyć?" Skinął. "Ile osób z obsługi jest w domu?" "S-S-S-siedem." "Czy Dholor jest w rezydencji?" Skinięcie. "Gdzie jest?" "On-on posila się na górze w sypialni." Zbihr wszedł do domu, a Psaniec wyglądał, jakby miał zemdleć na widok twarzy z bliznami i czarnych oczach. "Nie martw się o niego," cicho powiedział Assail. "Skup się na mnie." "Prze- przepraszam." "Posłuchajcie mnie, posłuchaj mnie uważnie. Masz siedem minut, aby wydostać pracowników z domu. To jedna minuta na osobę. Nie trać czasu. Nie wyjaśniaj, dlaczego muszą wyjść. Powiedz im, żeby zebrali się na początku podjazdu. Nie ostrzegaj swojej pani. Jeśli powiesz jej o mojej obecności, uznam, że miałeś współudział w prowadzeniu niewolnika krwi, którego uratowałem poprzedniego wieczora i zabiję cię na miejscu. Czy to jasne?" Skinięcie. "Powtórz, co przed chwilą powiedziałem." "Y-y-ty... Mam s-s-s-siedem minut, aby wydostać personel. Na podjazd-" 478

"Na początku. Powiedziałem na początku podjazdu. będę mógł cię zobaczyć, bo tam są latarnie. A co z twoją panią." Twardy wyraz twarzy lokaja, najprawdopodobniej uratował mu życie. "Nie powiem jej. Ona i jej kochanek zabili mojego mistrza." "Jak masz na imię?" "Jestem Tharem". "Tharem, chcę żebyś potem poszedł do Domu Audiencyjnego Króla. Powiedz im wszystko - co było w tej piwnicy, co mu zrobiła, co ja tu robię. Czy rozumiesz?" "Zrobiłem zdjęcia" lokaj szepnął. "Moim telefonem. Nie wiedziałem, gdzie mam z nimi iść." "Dobrze. Pokaż im. Ale teraz idź. Siedem minut. " Psaniec skłonił się nisko. "Tak, mój panie. Natychmiast." Mężczyzna w uniformie puścił się pędem, kierując się do kuchni i zanim Assail był w połowie drogi do głównych schodów, trzech Psańców ubranych w białe fartuchy kucharzy wypadło na zewnątrz przez jadalnię. Jeden z nich miał mąkę na całych dłoniach, a drugi garnek z czymś w środku. Ich oczy były szeroko otwarte i bali się, co sugerowało, że kamerdyner nie był z nimi w pełni szczery, zgodne z ich umową. Wyraźnie poinformował ich, że w domu przebywały śmiercionośne siły. To nie miało znaczenia. Motywacja działała i było oczywiste, że nie było powodu by martwić się o lojalność względem Naashy. Trzej kucharze spojrzeli na niego i jego pistolet i po prostu pobiegli jeszcze szybciej, nie powodując zamieszania. Tymczasem, słodki zapach gazu już unosił się w powietrzu. Wkrótce to nie będzie wszystko. Assail szedł po schodach zamiast po nich pobiec. Kiedy się wspinał minął dwie pokojówki spieszące na dół, ich spięte włosy wydostały się z upięcia, bladoszare spódnice ich uniformów łopotały. One też rzuciły na niego jedno spojrzenie i opuściły głowy w odpowiedzi, podwajając swą prędkość bez niczyjej ingerencji.

479

Na drugim piętrze skierował się w lewo i zatrzymał przy pierwszych drzwiach, do których podszedł. Na drugim końcu korytarza pojawił się lokaj, który prawie wpadł w poślizg. "Zadbam o pokojówkę" powiedział Assail. Kiedy mężczyzna zbladł, Assail przewrócił oczami. "Nie w ten sposób. Dołączy do ciebie wkrótce." Lokaj skinął głową i oddalił się. Chwytając za klamkę, Assail powoli przekręcił ozdobną mosiężną gałkę, a następnie popchnął. Drzwi ustąpiły bez dźwięku, a on od razu pochwycił zapach perfum i szamponu Naashy. Kiedy wszedł i zamknął drzwi, poraziła go duża ilość różu, bieli, jedwabiu i tafty. Dywan był gęsty jak broda samca, a jego mokasyny nie wydały żadnego dźwięku, kiedy przekroczył dystans do drzwi. Marmurowa łazienka była większa niż salony niektórych ludzi. I rzeczywiście, zestaw ten nie mógł być bardziej doskonały. Naasha była odwrócona do niego tyłem, siedziała w profesjonalnym fryzjerskim fotelu, jej długie loki spływały na plecy, a stół ze szczotkami i wałkami stał obok niej. Było tam mnóstwo luster dookoła, ale były skierowane na nią, pozostawiając jego obecność nieodkrytą. "-mówiłam ci, że nie dbam zbytnio o moje włosy " wychrypiała Naasha. "Zrób to jeszcze raz! On wkrótce będzie tutaj - mój telefon, dzwoni, w pierwszej kolejności mi go daj." Kiedy pokojówka wycofała się, odwróciła się w kierunku Assaila i zamarła. Celując z pistoletu prosto w jej głowę, położył palec na ustach i bezgłośnie powiedział, Shhhhhh. Służąca zbladła. "Daj mi telefon! Co tam robisz?" Assail skinął głową w kierunku iPhone’a, który wibrował na marmurowym pulpicie, w zasięgu Naashy. Służąca podeszła, by podnieść telefon, ale spadł jej na podłogę, podniosła go. "W końcu - cześć? Och, cześć kochanie, po co dzwonisz. Jestem załamana, po prostu załamana..." Assail kiwnął palcem pokojówce. Biedaczka skamieniała w panice, jednak Assail bezgłośnie powiedział - jesteś bezpieczna. 480

Samica poruszała się niepewnie. Kiedy Naasha nadal odgrywała rolę wdowy, szepnął do niej: "Idź na wprost drzwi. Biegnij aż zobaczysz pozostałych na początku podjazdu. Nie wracaj do tego domu pod żadnym pozorem. Czy to jasne?" Służąca kiwnęła głową i drżąc dygnęła - a potem wybiegła z pokoju jak wiatr. Assail podkradł się i czekał cierpliwie, kiedy Naasha nadal rozmawiała przesuwając swój palec po ekranie iPada. Zbliżył się do niej, był kostuchą który ją pieprzyła - i miał pieprzyć ją ponownie. Kiedy w końcu odłożyła słuchawkę, powiedziała: "Gdzie jesteś? Gdzie do cholery jesteś- " Assail zacisnął dłoń na jej włosach i pociągnął w tył. Gdy upuściła telefon, a tablet spadł na podłogę, zaczęła walczyć na poważnie, dopóki nie włożył lufy pistoletu w jej usta i przesunął się na bok. Jej przerażone oczy spojrzały na niego. "To jest za Markcusa" warknął. *** "Więc jak mu poszło?" Mary zapytała Rhym, kiedy ta weszła do jej biura w Azylu. "Twój hellren jest zupełnie - jest cudowny." Samica usiadła z uśmiechem, poprawiając swój płaszcz na nogach. "On naprawdę to zrobił. Ma ogromne serce." "Największe". Zapadła cisza, a Mary pochyliła się do niej nad stosem dokumentów. "Możesz powiedzieć... Nie będę się dziwnie o nim. Muszę żyć z nim, pamiętasz? " "Nie wiem, co masz..." Rhym wyrzuciła ręce w górę. "Ok dobrze. To znaczy, wyglądał po prostu śmiesznie. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego." Mary musiała się zaśmiać. "Wiem, wiem. I dobrą wiadomością jest to, że nie szczególnie się tym przejmuje. Jest tego świadomy, to na pewno, ale, Jezu, jeśli brałby te rzeczy na poważnie, jego głowa byłaby tak duża, że nie \ zmieściłaby się w pomieszczeniu." 481

Rhym kiwnęła głową. "To prawda. Tak, jesteś gotowa?" "Zawsze". Mary wstała i poszła zamknąć drzwi. "Wszystko, co chcesz wiedzieć." "Przykro mi, powinnam była to zrobić." Mary machnęła ręką w powietrzu. "Nie martw się." Wróciła do swojego biurka, usiadła i przyznała, przynajmniej sama soebie, że była zdenerwowana. Rhym skubała płaszcz. A potem popatrzył na urnę przy lampie. "Czy to…" "Tak." Mary wzięła głęboki oddech. "To Annalye. Początkowo Bitty mówiła, że chce, aby zachować prochy do przybycia jej wuja, ale teraz..." "Wujek. Słyszałaś coś o nim? Cokolwiek?" "Nic. Rankhor wraz z jednym z Braci poszukiwali go. Ale nie znaleźli absolutnie nic." Rhym wzruszyła ramionami. "Problem w tym, jak długo trwa okres powiadamiania? Marissa i zgadzamy się, że musi być czas, gdy Bitty będzie mogła się dostosować i kiedy ktoś mający z nią jakieś powiązania może nawiązać z nią kontakt. Ale to nie może trwać wiecznie. Czy to ma trwać miesiąc? Sześć miesięcy? Rok? I jak my realizujemy zawiadomienia? Czy to jest sprawiedliwe?" Serce Mary podskoczyło w klatce piersiowej, zrobiło salto, i uderzyło w jej żołądek. Boże, rok. Brak pewności. Zastanawianie się każdej nocy, czy ją straci. Nawet miesiąc, wydawał się torturami. "Wszystko co uważasz za najlepsze," powiedziała i próbowała zachować grymas dla siebie. "Ale muszę powiedzieć, że nie jestem na tyle dobrym człowiekiem i ważę się na wszystko. Staram się być obiektywna, ale rzeczywistość jest ... Po prostu chcę ją dla siebie." "Stare Prawa nie są bardzo pomocne w tym względzie, dlatego sprawdziłam, jak to robią człowieki. Jeśli chodzi o nabycie praw rodzicielskich, jest jasne, że istnieją bardzo wysokie standardy, które muszą być spełnione. Ale co do innych stosunków i najbliższych krewnych? Jest to zależne od prawa stanowego i lokalnego. W związku z tym zamierzam zostawić to Królowi - to dokładnie ten rodzaj spraw, który musimy mu 482

przekazać. Dodatkowo, ze względu na Rankhora, będziecie musieli uzyskać jego błogosławieństwo." "To brzmi bardzo fair. A ja naprawdę chcę mieć pewność, że robimy to prawidłowo. To jest zbyt ważne, aby iść na skróty." "Cieszę się, że zgadzasz się z nami, i nie jestem tym zaskoczona." Rhym usiadła. "Opowiedz mi o swojej relacji z Bitty. Widziałam co nie co, ale chciałabym zorientować się w sytuacji nie w profesjonalny sposób, ale z punktu widzenia osoby." Mary podniosła pióro i przeplatała go między palcami, jak robiła kiedy była w szkole. "Znam ją odkąd przybyła do domu. Byłam jej głównym opiekunem społecznym przez cały czas, jak wiesz i szczerze mówiąc, była tak wycofana i zdystansowana, że myślałam, że nigdy nie będę w stanie do niej dotrzeć. Zdaję sobie sprawę, że cała ta sprawa adopcji wydaje się pochodzić od jej zmarłej matki, ale prawdą jest to, że Bitty była w mojej głowie i w moim sercu od dwóch lat. Unikałam jednak zbyt bliskich relacji. Ja po prostu... jak wiesz, nie mogę mieć dzieci, a gdy to jest twoja rzeczywistość? Nie chcesz dotknąć, tych zamkniętych drzwi. Wszystko co jest tam, z drugiej strony, to płomienie, które spalą dom." "Czy jesteś gotowa, by pozwolić dziewczynce odejść, jeżeli ta relacja okaże się powierzchowna? Możesz to zrobić?" Tym razem nie utrzymała grymasu twarzy na wodzy. Ale gdy ktoś stawia twoją gołą stopę blisko paszczy aligatora, to się wzdrygasz. "Cokolwiek jest dobre dla Bitty." Pokręciła głową. "Szczerze. Jeśli będziemy musieli ją puścić, to zrobimy to." "Cóż, prawda jest taka, ja też szukałam tego wuja. Szukałam kogokolwiek związanego z nią. Nikt nie pasuje. Straciliśmy tak wielu w czasie nalotów, że jest możliwe, że zmarł w tamtym czasie wraz z innymi jej krewnymi. Lub może w inny sposób." "Mogę tylko powiedzieć... Ja naprawdę nie jestem wielką fanką śmierci." Przez chwilę myślała powrotem do tańczy z Rankhorem w siłowni. Mieli być blisko siebie, w wyniku ich zgodą, że przyszłość separacja oni mieli luksus nie martwić nagle zbliża się nad nimi, jak to miało miejsce w przypadku wszystkich innych par. 483

"Ani ja," powiedziała Rhym. A potem samica odchrząknęła. "I w tej nucie, możemy pomówić o twojej sytuacji." "To znaczy, o Pani Kronik?" "Tak, proszę." Zapadła niezręczna cisza. "Ja naprawdę nie rozumiem... quasi-nieśmiertelności, myślę, że ci się, nie dzwoń, że nie jest to niemożliwe. Z Panią Kronik wszystko może się zdarzyć. I muszę zapytać o bestię. Muszę przyznać, że to dla mnie jedyna czerwona flaga." Mary zachichotała. "To jest po prostu wielki fioletowy miś. Obiecuję ci, że nie skrzywdzi muchy albo przynajmniej żadnej kobiety, a już na pewno nie mnie. Ale odbiegam od tematu. Moja historia zaczęła się kilka lat temu, kiedy zdiagnozowano u mnie..."

Tłumaczenie: Fiolka2708

484

SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM Jego błędem było niewytłumienie wystrzału. Gdy Assail przebiegał przez apartament Naashy do Dholora, a następnie wyłamał zamknięte drzwi samca, został przywitany przez pusty pokój i otwarte okno, zdrajca z pewnością zdematerializował się, słysząc plucie z czterdziestki. "Cholera," wymamrotał Assail, okręcając się dookoła i sprawdzając łazienkę. I szafę. Nie wyglądało na to, aby coś było nie na swoim miejscu, a prawdziwym dowodem na szybkie wyjście był otwarty ścienny sejf, pejzaż, który zawsze był nieco przekrzywiony, teraz opierał się o oparcie krzesła, metalowe wnętrze sejfu było na wierzchu, a oświetlenie wskazywało na to, że został opróżniony. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Prawdziwym celem była Naasha. Dholor może zostać załatwiony w wolnym czasie innej nocy. Assail zawrócił do Naashy, przechodząc wielkimi krokami jej sypialnię, podszedł do okna przez które obserwował ją z dołu. Widząc światła tuż przy basenie, spojrzał przez szkło i poczuł słodki, chemiczny smród benzyny, który teraz dosięgał drugiego piętra. W dole, u podnóża podjazdu, zgodnie z jego zaleceniami, przy latarni stała ośmioosobowa grupa, oświetlenie pomagało rozróżnić siedmiu służących i kamerdynera, którzy stojąc w linii, wpatrywali się w rezydencję. "Grzeczny samiec," mruknął Assail, odwracając się. Już miał wyjść, gdy coś przykuło jego wzrok – blask na jednym z biurek. Ponownie włączając światło, podszedł do jej martwego ciała i podniósł diamentowy naszyjnik. Rzecz raczej skromna jak na standardy Naashy, kamienie nie większe niż dwa, trzy karaty. Poniżej miejsca, gdzie siedziała znajdował się szereg wąskich szuflad, z których każda zaopatrzona była w mosiężny zamek.

485

Może z powodu tęsknoty za jego kotką-włamywaczką albo z chęci ostatecznego dopierdolenia Naashy, wyciągnął swoją uzbrojoną dłoń i wpompował serię pocisków w pieprzony mebel, roztrzaskując drewno i niszcząc blokady tym samym rujnując nieskazitelny brzeg szafki. Gdy opróżniał schowki, górna szuflada wyglądała jak wyciągnięty język postaci z kreskówek. Wewnątrz w poplątanym bałaganie było mnóstwo wszelkiego rodzaju błyskotek, których zagarnął pełne garście, wypełniając je pierścionkami, kolczykami, bransoletkami i naszyjnikami, które schował w swoich kieszeniach. Jego kurtka prawie pękała w szwach, gdy przyszedł Zbihr. Brat przygotował swój miotacz ognia, czubek dyszy pluł błękitnym ogniem, a rękojeść ustrojstwa była dopasowana do jego ręki jak głowa smoka gotowego zaryczeć. "Czas iść," powiedział wojownik. Jego niezainteresowanie kradzieżą było godne podziwu. Ale znowu, Assail właśnie dokonał morderstwa na tym obrotowym krześle, a Brat nie wydawał się zmartwiony z tego powodu. Rzucając ostatnie spojrzenie na rozłożone, nieruchome ciało Naashy, Assail wyszedł razem z Bratem. W holu, opary był wystarczająco silne, aby oczy zaczęły łzawić, a niżej były jeszcze bardziej skoncentrowane. Ehric i Evale zebrali się we foyer i, jak zwykle trzeźwo myślący, odzyskali jego plecak z miejsca, w którym go zostawił na zewnątrz. Po tym jak go założył i odpalił sprzęt, co tu dużo mówić, wypompował kilka jęzorów pomarańczowego ognia. "Zaczynamy?" Zapytał. Rozdzielając się, rozeszli w cztery narożniki wielkiej rezydencji. Benzyna, którą jego kuzyni hojnie oblali, może przesadnie, wszystkie tkaniny oraz drewno, pozwoliła ogniowym pocałunkom miotaczy na to, aby całe połacie obitych tkaniną ścian i przestrzenie wypełnione sosną, dębem i mahoniem po prostu wybuchły. Kiedy dokonano sprawnego podpalenia, Assail przeszedł przez jadalnię, podpalając antyki i tapety Zubera, dywan z Aubusson i dwustuletni stół o długości dwudziestu pięciu stóp. Zanim przeszedł do kuchni, zatrzymał się na

486

chwilę, odczuwając przebłysk żalu na widok żyrandola Waterforda po środku ogniska, gdy pomyślał, że najpierw powinien go usunąć. Ale poświęcenie musiało być dokonane. Nie kłopotał się ze spiżarnią. Zostanie pochłonięta wystarczająco szybko. Zamiast tego zajął się podpalaniem dobrze wyposażonej kuchni, począwszy od zasłon na rzędach okien, a skończywszy na drewnianych szafkach, które jego kuzyni dokładnie pokryli przyspieszaczem. Kiedy zajął się wyposażeniem rozległo się wielkie whoosh!, co zdarzało się za każdym razem, a on poczuł pierwotne pragnienie dominacji nad tymi nieożywionymi przedmiotami. Rzeczywiście, z każdą eksplozją mocy, wydawało się jakby odzyskiwał jakąś część siebie, którą utracił po drodze. Zupełnie jakby to on był przykuty tam na dole. Wkrótce zdublowane gorąco stało się nieznośne, jego włosy zawijały się na końcach, a skóra twarzy naciągała do granicy bólu. Gdy zawrócił z powrotem w kierunku foyer, zdał sobie sprawę, że był otoczony przez ogień, który stworzył i został uwięziony w piekielnej pułapce. Dym, kłębiący się i toksyczny, ranił jego oczy, drażnił nozdrza i zatoki, podczas gdy falujące ściany ognia blokowały wszystkie wyjścia. Może to koniec, pomyślał, opuszczając wylot swojego miotacza. Wokół niego, wielkie i pomarańczowe płomienie unosiły się i opadały jak usta przeżuwające rezydencję i jej zawartość, a on był przez moment zahipnotyzowany śmiertelnym pięknem ognia. Zupełnie spokojny, wyciągnął swój telefon. Wybrał jej numer i czekał w nieskończoność, gdy dzwonił i dzwonił – "Halo?" Usłyszał jej głos. Zamknął oczy. Och, ten głos. Piękny głos Marisol. "Halo," zażądała. Cisza poprzez połączenie, pomimo, że w domu nie było cicho. Nie, rzeczy pękały i skrzypiały, jęczały i przeklinały jak gdyby podpory i tynki miały kości, które się łamały i receptory nerwowe zdolne odczuwać ból. "Assail?" Powiedziała natarczywie. "Assail… czy to ty?" "Kocham cię," odpowiedział. "Assail! Co to ma znaczyć –"

487

Zerwał połączenie. Wyłączył telefon. A potem zdjął plecak i położył u swoich stóp. Gdy temperatura rosła i chaos był coraz większy, wygładził kurtkę i poprawił mankiety. Poza tym, że może był zdegenerowanym, zapatrzonym w siebie socjopatą i handlarzem narkotyków, ale miał standardy i musiał dobrze wyglądać, gdy zamierzał odejść. Piekło czy Zanikh, zastanawiał się. Prawdopodobnie Piekło – Z tsunami płomieni, czarna postać pokryta smugami wskoczyła wprost w oko piekielnego huraganu gdzie stał Assail. To był Brat Zbihr. W przeciwieństwie do zbliżającej się nieuchronnej śmierci i zniszczenia, które były przytłaczające, samiec wydawał się bardziej wkurzony niż szalony, gdy się gwałtownie zatrzymał. "Nie umrzesz tutaj," krzyknął mężczyzna przez harmider. "To dla mnie odpowiedni koniec." Przewrócił tymi czarnymi, pozbawionymi wyrazu oczami. "Och, proszę." "Nawet jeśli podpalenie było z właściwego powodu," wykrzyknął Assail, "twój Król będzie musiał ścigać mnie za morderstwo, gdyż nie odbył się właściwy proces niewolnika krwi tej samicy. Pozwól mi zginąć tutaj, na swoich warunkach, zadowolonym z tego co mam –" "Nie na mojej zmianie, dupku." Uderzenie przyszło z prawej strony i rozorało szczękę Assaila tak bardzo, że nie tylko ucięło jego poetyckie wynurzenia, ale także dostęp do świadomości. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał, gdy gasło światło było, " – wyniosę cię stąd jak bagaż, ty cholerny głupcze." "Na miłość boską," pomyślał Assail, gdy wszystko stało się ciemne i ciche. Zasady innych ludzi były tak kurewsko niewygodne w życiu. Zwłaszcza, gdy taki jeden próbował się zabić.

Tłumaczenie: Sarah Rockwell 488

SZEŚĆDZIESIĄT OSIEM Kiedy Rankhor wrócił do domu po spotkaniu w I've Bean, czuł się jak pieprzony boos. Rhym dała mu się przytulić nawet na koniec wywiadu. I to musiało coś znaczyć, prawda? Pierwszą rzeczą, jaką chciał zrobić, gdy szedł wielkimi schodami w rezydencji, było zadzwonienie do Mary, ale teraz ona była na swoim spotkaniu, więc będzie musiał poczekać. Cokolwiek, mógł się przebrać i może iść do centrum miasta, aby zapolować i coś spalićJego telefon zadźwięczał sygnałem smsa, kiedy dotarł na drugie piętro i zobaczył, że Król siedział na tronie przy biurku - zamiast być w Domu Audiencyjnym, gdzie miał być. Ignorując smsa Rankhor podszedł i zapukał w otwarte drzwi. "Mój Panie?" Głowa Ghroma odwróciła się, jakby był zaskoczony zakłóceniem spokoju - co było pierwszą wskazówką, że stało się coś wielkiego: Brat mógł być ślepy, ale miał instynkty najbardziej wyczulonego drapieżnika. "Jesteś za wcześnie," mruknął Ghrom. "Spotkanie nie rozpocznie się jeszcze przez dwadzieścia minut." "Przepraszam?" "Dostałeś smsa od V?" Rankhor wszedł do jasnoniebieskiego pokoju z francuskimi meblami i jego zapachem masła. Gabinet lub salon, czy cokolwiek to było, był najbardziej absurdalnym środowiskiem do planowania walk, wojen i strategii, ale teraz, jak cała posiadłość Hardhego był tradycją, której nikt nie chciał zmieniać. Klepiąc się w pierś, gdzie wibrował jego telefon, mruknął: "Myślę, że właśnie przyszedł. Co robisz?" Ghrom opadł na wielkim ozdobnym krześle swojego ojca, a obok niego na podłodze, George podniósł jasną głowę w zapytaniu, jakby pies chciał wiedzieć, czy gdzieś jadą czy zostają na miejscu.

489

Król wyciągnął rękę i pogłaskał retrievera. "Dowiesz się zaraz, wraz z innymi. Masz coś na głowie, mój Bracie? Akurat przyszedłeś po mojej rozmowie z V." Rankhor rozejrzał się po pustym pokoju. "Właściwie, tak." "Powiedz mi." Cała historia została opowiedziana w pośpiechu: o Bitty, jej mamie, Mary, o nim, GTO - yup, z jakiegoś powodu, fakt, że dziewczynka lubiła jego samochód też się tam znalazł. Wyjaśnił również, że miał już rozmowę z Rhym, że Mary odbywała ją właśnie teraz, że potrzebowali zgody Ghroma. Bla, bla, bla. Kiedy zabrakło rzeczowników i czasowników, odkrył, że wędrował wokół i skończył siedząc w fotelu po drugiej stronie tronu, a jego i jego Brata oddzielała przestrzeń biurka i wszystkie te rzeźbione figury i święte symbole znaczące przestrzeń pomiędzy nimi. A jednak czuł się tak, jakby on i Ghrom byli jednością, gdy mężczyzna się uśmiechnął. "Masz to, mój Bracie. Cokolwiek potrzebujesz, jest twoje. A jeśli chcą zrobić wizytację, czy jakkolwiek to nazwać, pracownik społeczny jest tu mile widziany. Zmusimy Fritza by to zaaranżował." Rankhor odetchnął i opadło z niego pieprzone napięcie, kiedy weszli Butch i Furiath. "Dziękuję", powiedział ochryple. "Dziękuję bardzo." "Masz za sobą długą drogę od bycia dupkiem, którego kiedyś znałem i tolerowałem." Gdy Ghrom wyciągnął czarny królewski pierścień z diamentem, Rankhor wstał i pochylił się, by go pocałować. "Tak, wszyscy mamy-" Kiedy się prostował, ktoś walnął go tak mocno w tyłek, że omal nie walnął twarzą w biurko. Obracając się wokół zobaczył uśmiechniętego Lassitera. "Niestety," powiedział Anioł. "Nic mogłem się oprzeć." Rankhor obnażył kły. "Lass, poważnie, to może być już denerwujące." Pieprzony dureń przyłożył palec do brody i postukał nim, kiedy przechylił głowę. "Hmm, nie wiem. Ale jestem gotów spróbować." "Przysięgam na Boga, któregoś dnia..." Z wyjątkiem tego, że było to kłamstwo. Nie miał zamiaru zrobić gówna. Kłopot w tym, że aktualnego posiadacza korony dupka, nie sposób było 490

naprawdę nienawidzić. Nie wtedy, gdy regularnie udowadniał, że jest spoko gościem pod tym płaszczykiem irytacji. Reszta Bractwa weszła i wszyscy zajęli swoje zwykłe miejsca. Kiedy Rankhor usiadł z Butchem na jednej z plecionych sof, uświadomił sobie, że kogoś brakowało. Tak, był Vhredny. Z Panikhą u swego boku. Wystarczyło jedno spojrzenie na ich ponure twarze i Rankhor zaklął pod nosem. I nie był jedynym. Drzwi zostały zamknięte, a następnie wszyscy ucichliZanim można było cokolwiek powiedzieć, do pokoju wpadł Zbihr i wszyscy się cofnęli. "Co ci się do cholery stało?" zażądał V. Z Brata unosiła się para, ale nie dlatego, że był wkurzony. Wyglądało to jakby z ramion skórzanej kurtki i jego shitkickersów unosił się dym. I Jezu Chryste, ten smród, śmierdział jak spalona guma, jakieś chemikalia, a także trzy dniowy kemping. "Nic", powiedział facet, kiedy przechadzał się w stronę swojego bliźniaka. "Po prostu piekłem pianki." "Czy to mój miotacz ognia?" zapytał ktoś z oburzeniem. "Ile metrów kwadratowych miał ten marshmallow" mruknął ktoś inny. "Hej, czy to była pianka Stay Puft?" przerwał Lassiter. Król przeklął. "Och, na litość boską, chyba nie spaliłeś domu tej suki?" Więc, hello, każdy wyraźnie tak pomyślał i wszyscy spojrzeli na Z. "Technicznie rzecz biorąc, dom był własnością jej starego" Rankhor czuł się w obowiązku skomentować. "Zakładając, że mówimy o tej cipie, która trzymała niewolnika krwi w swojej piwnicy." Ghrom pokiwał palcem w kierunku Rankhora. "Hej, nie 'cipa', jeśli masz zamiar być ojcem. Musisz teraz usunąć to gówno ze słownika i przyzwyczaić się, zanim wprowadzą tę małą dziewczynkę do tego pieprzonego domu." Iiiiiiiii teraz wszyscy odwrócili na niego oczy. Fantastycznie. Możemy się cofnąć i porozmawiać o marshmallowach? pomyślał.

491

Miał nadzieję na zmianę tematu, ale absolutnie nic takiego się nie stało, więc potrząsnął głową. Czyż nie było tak, że w rezydencji Bractwa, wiadomości roznosiły się szybciej niż... no, ogień, na przykład. "W porządku, A," powiedział do tłumu: "Jeszcze nie wiem, czy możemy adoptować Bitty. Dwa, to bardziej świętoszkowate gadanie byłoby bardziej wskazane, jeśli nie będzie zawierało słów 'gówno' i innych przekleństw. I D, tak, Mary i ja staramy się, by zostać rodzicami, i nie, jeszcze nie chcę o tym mówić. Możemy na tym zakończyć." Lassiter podszedł. "Piątka za Kevin sam w domu." "Zrobiłem to dla ciebie, ty gnojku." Rankhor przybił piątkę z kretynem. "I dzięki za wsparcie. Teraz przejdźmy do kolejnego kryzysu. Czy ktoś chce zdjąć swoje spodnie i przyznać się do posiadania stringów? Albo może będziemy poważni i zaczniemy wspólnie robić pedicure." Ghrom przemówił. "Rankhor ma rację. Mamy problemy. V i Panikha je przedstawią." Natychmiast atmosfera w pokoju się zmieniła, wszyscy stali się poważni, kiedy rodzeństwo stanęło przed kominkiem. Człowieku, można było dostrzec między nimi rodzinne podobieństwo, kruczoczarne włosy i te diamentowe oczy. V był nieco wyższy niż jego siostra, oczywiście bardziej barczysty, i te ostrzegawcze tatuaże na skroni i bródka. Panikha też nie była niedojdą, ciało wojowniczki miała odziane w dokładnie takie same jak brat skóry, a jej umięśnione ramiona i nogi czyniły, że Ronda Rousey wyglądała jak skurczona babcia. "Pani Kronik jest martwa." Kiedy V zrzucił bombę, nastąpiła chwila ciszy, w której wszyscy zadawali sobie pytanie coooo-powiedziełeś?????????? Następnie tona westchnień i przekleństw, różnego rodzaju WTF uderzyła w powietrze. Vhredny wyciągnął dłonie na zewnątrz. "Zanim zadacie jakiekolwiek pytania, nie wiemy nic więcej. Poszedłem się z nią zobaczyć i nie znalazłem jakichkolwiek jej gówien, jedynie list na cmentarzu Wybranek. Napisała, że zamierza wyznaczyć następcę w odpowiednim czasie. To wszystko." Rankhor patrzył w tę i z powrotem między nimi. Twarz Panikhi miała wyraz typu nie-zamierzam-w-to-wchodzić, jakby miała już dość dramatu z

492

przed około dwustu lat i skończyła ze swoją matką. Wyraz twarzy V był taki sam. "Jak mogła umrzeć, skoro jest nieśmiertelna?" Zapytał ktoś. Vhredny zapalił papierosa i wzruszył ramionami. "Słuchaj, nie zamierzam tego olać, ale nie mam nic więcej w tym temacie teraz." Rankhor gwizdnął cicho i wyjął Tootsie Pop z kieszeni. Kiedy zobaczył, że wyciągnął winogronowy, pomyślał, no, może to wszystko jakoś się ułoży. Kurwa. Kogo oszukiwał. *** W ośrodku szkoleniowym, Layla zmierzała do łazienki. Ponownie. Odkąd urodziły się młode czuła się jakby ciągle sikała, i rzeczywiście, w jej ciele zachodziły zmiany, nie tylko w wadze po wyrzuceniu niemowląt za burtę, choć ta była nieznaczna, ale i w ilościach litrów wody. Nie do wiary. Dlaczego nikt jej o tym nie powiedział? Pewnie były o wiele ważniejsze rzeczy do omówienia. I wciąż były, pomyślała ponuro, po tym jak zmieniała wkładkę w bieliźnie. Kiedy spłukała toaletę, podeszła do zlewu i umyła ręce pachnącym mydłem francuskim, które Fritz sprowadził nawet do pokoi kliniki. Gdy wyszła z łazienki, kołysała się idąc - z powodu wielkości wkładki, której potrzebowała, ale w sumie czuła się o wiele silniejsza. "Jak wam idzie maluszki?" Choć była wyczerpana, za każdym razem, kiedy była w pobliżu składała im wizytę, i to było takie magiczne: nawet przez pleksi, wydawało jej się, że ją słyszą, rozpoznają, a ich małe główki zwracają się w stronę jej głosu. "Lyric, lepiej ci się oddycha? Tak? Myślę, że lepiej." Dziewczynka miała pewne trudności kilka godzin temu, urządzenie wentylacyjne automatycznie zwiększyło swoją wydajność w odpowiedzi na spadek tlenu we krwi, ale teraz, zgodnie z wyświetlanymi informacjami, które Layla sprawdzała jak lekarz, wszystko było dobrze. "A ty, panie Man? Och, idzie ci bardzo dobrze."

493

Wracając do łóżka, wyciągnęła i położyła dłoń na swoim spłaszczonym brzuchu. To było niesamowite widzieć, jak obrzęk zszedł przez godzinę, a ciało regenerowało się dzięki wszystkim karmieniom jakie miała. Khill i Blay byli tak hojni, udostępniając jej swoje żyły, do tego stopnia, że była przekonana, że musiała osuszyć ich do ostatniej kropli. Jednak przed nią był okres rekonwalescencji. Z tego co zrozumiała, u kobiet człowieków trwało to znacznie dłużej, mimo że ich ciąże były krótsze dla matek wampirzych, trwało to krócej, ale wciąż były wszelkiego rodzaju rzeczy, związane z hormonami i jej ciało potrzebowało wykonać ponowną kalibrację. Zabawne, chciała odzyskać swoje ciało z powrotem. Ale teraz? Czuła się trochę samotna, po prostu była sama w swojej skórze. Kiedy rozbrzmiało pukanie, powiedziała: "Proszę?" Odwiedzający to był dobry pomysł. Goście dawali jej odpoczynek od pytań szumiących w jej głowie, pytań o to, co musiała zrobić w sprawie XcoraThorthur i Autumn weszli z wahaniem, i och, wyraz twarzy Brata, kiedy jego ciemnoniebieskie oczy spoczęły na młodych. Taki ból. Taki smutek przez to co stracił. A jednak się uśmiechnął, gdy spojrzał na nią. "Witam, mahmen. Dobrze wyglądasz." Layla skinęła głową i uśmiechnęła się. "Jesteś zbyt miły. Autumn, cześć." Kiedy Autumn podeszła do przodu, by się przytulić, Layla studiowała twarz Thora, a kiedy objęła jego shellan, szukała cech, które miał podobne go swojego przyrodniego brata. Było ich tak niewiele. Ale kolor oczu... dokładnie taki sam. Dlaczego nie zauważyła tego wcześniej? Zarówno on jak i Xcor zostali spłodzeni przez te same lędźwie. "Przyszedłem zaoferować moją żyłę," powiedział Thor szorstko. "Otrzymałem pozwolenie od twoich samców? Ale oczywiście, jeśli wolisz używać tylko ich, zrozumiem." "Ach, nie. Nie, proszę i dziękuję. Byłam zaniepokojona, że biorę od nich zbyt wiele." 494

Spojrzenie Thora powróciło do młodych. "Możesz iść się przedstawić" łagodnie powiedziała Layla. Autumn podeszła ze swoim samcem do inkubatorów i stali tam przez długi czas, patrząc na maluchy. "Zawsze zastanawiałem się, jak by to było mieć rodzeństwo" powiedział Thor. Utrzymując swój głos na wodzy, Layla zapytała: "Nie masz żadnego?" Potrząsnął głową. "Mój ojciec niewątpliwie rozprzestrzeniał swoje nasienie wszerz i wzdłuż, jak to zwykł mówić, ale nikogo nigdy nie spotkałem." Do tej pory, pomyślała. "Thorthur, muszę -" "Ale dość o mnie." Odwrócił się z determinacją. "Pozwól nam zadbać o ciebie. Jak mówi Autumn, pomaganie innym jest jak balsam." Podczas gdy samica Brata uśmiechnęła się i coś powiedziała, Layla wycofała się do swojej głowy. To się nie utrzyma długo w tajemnicy, pomyślała, gdy Thor zaczął odwijać rękaw.

Tłumaczenie: Fiolka2708

495

SZEŚĆDZIESIĄT DZIEWIĘĆ Następnego wieczora Mary nie mogła się zdecydować kto z kim się kłócił. A kiedy odwróciła się do trzynastolatki na tylnym siedzeniu GTO, skomentowała wszystko jak osoba, która spędziła jakieś dwieście lat za kółkiem. "Mówię tylko, że myślę, iż moglibyśmy z tym trochę zaczekać. Wiesz…" Jakieś kilka lat? "… będzie ci trudno dosięgnąć do pedałów." Bitty spojrzała w lusterko w poszukiwaniu pomocy. "Ale on powiedział, że można przesunąć fotel do przodu, prawda?" "Proszę, Mary," jęczał Rankhor. "No już, co najgorszego może się wydarzyć?" "Nie zaczynaj z tym – " "Prooooooooooszę," wcięła się Bitty. "Będę jechała ostrożnie." "Och, spójrz." Rankhor włączył kierunkowskaz i wjechał na pas skrętu do centrum handlowego z biurem handlu nieruchomościami i kilkoma drogimi sklepami. "Jeśli pojedziemy do tyłu, będzie tam mnóstwo miejsca." "Mnóstwo miejsca!" Powiedziała jak echo Bitty. "Mnóstwo!" Mary umieściła twarz w dłoniach i pokręciła wszystkim co miała tam i z powrotem. Jednak zdawała sobie sprawę z tego kiedy przegrywała i teraz była właśnie jedna z takich sytuacji: ta para nie zamierzała ustąpić i równie dobrze ona mogła się poddać. Całe to gorące powietrze mogłoby zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych i ograniczyć efekt globalnego ocieplenia. "Pojedziesz powoli," rzekła w swoje dłonie. "Bardzo!" "Ona będzie jechała tak powoli, że ty będziesz szedł szybciej, dobrze?" "Absolutnie." W sumie, cały wieczór był wspaniały, ich trójka zamierzała iść do O'Charley na obiad zanim Rankhor miał pójść do pracy. Najwyraźniej zdecydował, że odwiedzenie każdej restauracji w mieście jest sprawą kluczową dla Bitty jako żywego, oddychającego wampira – ułożył grafik na

496

następne piętnaście czy dwadzieścia nocy. Co na nim jest? Miejsca takie jak burgerownia Kuzyni WW. Zaxby. Fabryka Serników. Pizza Hut. Texas Roadhouse. Tak, nawet McDonald, Burger King i Wendy. Bitty, wcale nie była gorsza, wzięła jego telefon i stworzyła system klasyfikacji przeklętych rzeczy, ich dwójka spędziła razem dobre pół godziny, blond i ciemna głowa obok siebie, debatując nad zasadnością różnych kryteriów dla swego rodzaju systemu punktowania. Zamierzali odbyć Dickensowski marsz przez tłuszcze trans i wielkość porcji. A z dobrych wieści? Bitty przybierała na wadze i było to najlepsze zadośćuczynienie dla wszystkiego. "Proszę bardzo," ogłosił Rankhor jakby wynalazł lek na zespół jelita wrażliwego. "Widzisz? Dużo miejsca?" Okay, przynajmniej miał rację. Gdy zahamował i oświetlił miejsce reflektorami okazało się, że na tylnym odcinku asfalt był długi, szeroki i całkowicie pusty, nie licząc kilku kontenerów na śmieci: wszystko sprowadzało się do tego, że na parkingu na tyłach nie było nic oprócz zaniedbanej trawy i kilku drzew. "Dobrze, ale ja wysiadam z samochodu." Mary otworzyła drzwi. "Ostatnio byłam, zastanówmy się, jak blisko niemal dwóch wypadków? Nie zaryzykuję trzeciego." Kiedy odchyliła siedzenie dla Bitty, ta spojrzała na nią poważanie. "Nie uszkodzę go. Obiecuję." Mary położyła rękę na ramieniu dziewczynki. "Nie dbam o samochód–" "Co!" Szczeknął Rankhor, wysiadając po swojej stronie. "Jak możesz tak mówić?" Przeganiając go, skupiła się na Bitty. "Bądź ostrożna. Jedź powoli. Poradzisz sobie." Bitty przytuliła ją szybko – i wiesz co, serce Mary zatrzymywało się za każdym razem, gdy tak się działo. A potem dziewczynka i Rankhor znaleźli się przy siedzeniu kierowcy, trajkocząc tak szybko, że przyprawiało to Mary o zawrót głowy.

497

Schodząc z drogi, daaaaaaleko z drogi, skończyła oparta o jedyne piętro długiego jak boisko do futbolu budynku przy znaku z napisem Tylko dla Dostawców. Noc była, niespotykanie jak na tę porę, ciepła, tak bardzo, że nie zapięła swojej kurtki, ale niebo nad jej głową było pochmurne, jakby Bóg rozciągnął nad Ziemią wełniany koc dla ochrony przed chłodem późnego października. "Jedziemy!" Powiedział Rankhor, gdy prysnął wokół na siedzenie pasażera. "Jesteśmy gotowi!" Kiedy pomachał jakby był na pokładzie odpływającego statku wycieczkowego, odmachała, myśląc, ludzie proszę, niech to nie będzie Titanic. Przełożenie, start. Zgrzyt przy zmianie biegu. Skok i podskok – a potem Bitty jakoś załapała. Jakoś… Dziewczyna wzięła w garść lejce tych dwunastu milionów koni mocy pod maską i razem z Rankhorem odpłynęli. Jakieś pięć mil na godzinę. Mary zorientowała się, że skacze w górę i klaszcze jak dzieciak, który ukończył szkołę medyczną z receptą na raka. "Zrobiłaś to! Dalej, Bitty!" Boże, jak dobrze było wiwatować. Przyglądać się jak tworzy się mistrzostwo. Być świadkiem jak dziewczynka zawróciła podrasowany potężny muscle car na końcu parkingu i znowu jedzie, machając szaleńczo, gdy przejeżdżała obok z twarzą rozpromienioną ze szczęścia, a Rankhor siedzi blisko klaszcząc i gwiżdżąc jakby Bitty zdobyła przyłożenie w Super Bowl, wykonała finałowy wrzut do kosza w NCAA i przekroczyła linię mety z maratonie bostońskim w tym samym czasie. I przejechali raz jeszcze, nabierając prędkości, aż na prostej Bitty zmieniła bieg na trójkę. To była… magia. To była… rodzina. To było… absolutnie, zdecydowanie wszystko co się liczyło i było ważne. A potem wszystko poszło w złym kierunku. Bitty i Rankhor właśnie ponownie zakręcili i pojechali w stronę bardzo odległego końca, gdy dźwięk butelki rzuconej na asfalt podniósł głowę Mary.

498

Czterech lub pięciu facetów wyszło zza rogu – i zamarli zaskoczeni jakby się nie spodziewali, że spotkają kogokolwiek, jakby Mary była płotem na drodze. "Co, do kurwy," mruknął jeden z nich. "Co słychać, suko." Mary skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i wpatrywała się w nich, trzymając się ziemi bez choćby jednego słowa. Byli typowymi, piętnasto- , szesnastoletnimi przygłupami, udającymi gangsterów z ich nisko opuszczonymi spodniami i przekręconymi na bok czapkami z daszkiem – podczas, gdy w rzeczywistości włóczyli się po centrum handlowym w Macy i Sunglass Hut. Czy groźni? W stadzie byli jak kojoty, niebezpieczne nawet jeśli wychudzone. "Jak leci?" Powiedział trzeci, przeciągając samogłoski. Co, jesteś trochę jak Tony Soprano, pomyślała, gdy się do niej zbliżył. Z wyjątkiem tego, że gdy zobaczyła, iż jeden z nich ma nóż, zesztywniała. Co było jeszcze gorsze? Że uzbrojony chłopiec drżał jakby był na prochach. W tym samym czasie, Rankhor i Bitty zawrócili i jechali w dół, a jedyne o czym mogła myśleć Mary, proszę, jedźcie dalej. Do cholery, zabierz stąd Bitty. Ale nie. GTO zatrzymało się jakieś dwadzieścia stóp dalej, jego reflektory oświetliły Mary i stado zwierząt. "Och, cholera, sprawdź kto przyjechał," powiedział jeden z nich. "Wezmę ten bat do domu –" Chór gwizdów i przekleństw został stonowany, gdy Rankhor otworzył drzwi po stronie pasażera i wyprostował się na całą swoją wysokość. "Mary. Podejdź tu." Mary zaczęła odchodzić, ale nie dotarła daleko. Następną rzeczą, którą zanotowała było to, że ten z nożem chwycił ją i pociągnął do tyłu, przykładając jej ostrze do gardła. "Co zamierzasz teraz zrobić?" Wrzasnął chłopak. "Ha? Co teraz zrobisz?"

499

Mary drżała, ale nie dlatego, że bała się o własne życie. Co, do cholery, mogli jej zrobić? Za to wszystko o czym była zdolna myśleć było, nie, nie, nie przy Bitty – "Ruszaj!" Krzyknęła do Rankhora. "Po prostu jedź –" "Potnę cię," usłyszała głos w uchu. "Dobrze, rób co chcesz," mruknęła. "Tylko nie przy nich. Niech jadą i możesz mi pociąć co chcesz." (Idiotka! ) "Co?" Dzieciak się rozproszył. "Zjeżdżaj stąd, Rankhor –" Tak, nic z tego. Nawet nie połowa. Wszystko wydarzyło się naraz, światło oślepiło jej oczy i stało się jaskrawe jak odpowiednik stu pięćdziesięciu tysięcy kilowatów. I Mary zaklęła. Cholera. Wiedziała co to oznaczało. *** "To nie daleko." Gdy Assail to powiedział, zredukował bieg w Range Roverze i skręcił w prawo w dróżkę, która prowadziła na półwysep na którym mieszkał. Obok niego, jechał mający baczenie na wszystko, czyli strzelba gotowa do strzału, jak to mówili ludzie, Marckus, który raczej milczał, a jego oczy były przyklejone do okien zarówno obok niego jak i przed nim. Młody samiec był sparaliżowany na widok okolic – a także pozornie zdezorientowany. "Most był inny," rzekł z grubsza. "Ten, którym właśnie przejechaliśmy. Jest inaczej niż wtedy, gdy ja…" "Rzeczywiście dużo mogło się zmienić, jak sobie wyobrażam." "Jest o wiele więcej wysokich budynków w centrum. Więcej samochodów. Więcej… wszystkiego." "Poczekaj, aż odkryjesz Internet, mój przyjacielu. Wtedy zobaczysz naprawdę wątpliwy postęp."

500

Wkrótce podjechali pod dom, a Markus westchnął. "To jest takie… piękne." "Jest tutaj mnóstwo szkła. I dużo w tym ironii." Assail otworzył drzwi garażu, przyciskając odpowiedni przycisk i zaczął wjeżdżać do środka pod dach. Kiedy Marckus zaczął otwierać swoje drzwi, Assail przytrzymał ręką jego przedramię. "Dopiero wtedy, gdy wrota opadną w dół. Należy przestrzegać środków ostrożności." "Przepraszam." Kiedy zamknęły się właściwie, wysiedli po swoich stronach i Assail czekał na drugiego samca, aż przejdzie dookoła. Marckus poruszał się powoli, używając Range Rovera jako wsparcia, ale było zupełnie jasne, że nie skorzystałby z żadnej pomocy i chciałby iść sam bez podpierania się na żadnej lasce. Assail podszedł do drzwi domu i otworzył wejście wzmocnione stalą. Zapach gotowania, który się wydobył z przedsionka był niebiański, wszystko co było dobre w Pierwszym Posiłku. Bekon i jaja, kawa, naleśniki… nie, placuszki? Gdy Marckus wszedł do domu, zaczął łamiącym się głosem. "Och… czyli…" "W rzeczy samej. Kto wiedział, że łajdaki potrafią gotować." Assail poszedł powoli w kierunku kuchni, próbując sprawiać wrażenie, że zawsze wchodzi do domu spacerem. W kuchni stało się jasne, że Ehric i Evale zrobili wszystko co w ich mocy, aby gość poczuł się mile widziany: nakrycie stołu – choć krzywe i widelce leżały po złej stronie talerzy; wiele ugotowanych potraw – w czym wypadli o niebo lepiej; zaparzona kawa – nie, chwila, była rozpuszczalna, ale wciąż wszystko wyglądało należycie, zważywszy na jej aromat. "Usiądź," rzekł Ehric do Marckusa, gdy prezentacja została dokonana. "Usłużymy ci – nie, nie sprzeciwiaj się, usiądź." Marckus powłóczył nogami, jęcząc z ulgi, gdy zdjął ciężar jego wychudłego ciała z chudych nóg. Ponieważ odsunął do tyłu swoje długie włosy, jego twarz została ujawniona, a z anomalii, która doprowadziła do

501

tego, że nie miał zarostu na policzkach, szczęce, podbródku i gardle skorzystały ciekawskie oczy jego kuzynów. Rzeczywiście, pomyślał Assail, jego twarz była godna zapamiętania. "W takim razie ja przygotuję dla was Ostatni Posiłek," powiedział Marckus. "Zobaczymy, kolego," odparł Ehric, wracając i stawiając mnóstwo jedzenia przed ich gościem. Siłą przyzwyczajenia, Assail sięgnął do kieszeni marynarki i chwycił fiolkę – ale zanim ją wyciągnął, zatrzymał się i spojrzał na zegar na mikrofalówce. Następnie potwierdził czas na zegarze na kuchence oraz na swoim zegarku Piaget. "Przyłącz się do nas, kuzynie," powiedział Ehric, gdy on i Evale zaopatrzyli się w talerze i usiedli. Evale podniósł swój widelec i szturchnął nim w kierunku talerza Marckusa. "Szufluj, okay?" "Mówi się, nałóż sobie," poprawił Assail z roztargnieniem. "A ty nie jesz, kuzynie?" Wypytywał Ehric. Assail odwrócił się do zlewu. Krokami niepewnymi jak u Marckusa, podszedł i otwierając fiolkę, wysypał kokainę do odpływu. "Na dole," powiedział szorstko, szybko puszczając wodę z kranu. "Wiecie, gdzie są moje zapasy." Kokainy, oczywiście. "Aye," szepnął Ehric. "Zrobimy to." "Wyrzućcie je z tego domu." Gdy jego kuzyni poderwali się w górę, skinął nakazując im wrócić na swoje miejsca. "Po zakończonym posiłku. Macie tu zostać i zmusić go do jedzenia. Potem zabierzecie go ze sobą na dół, do dodatkowego apartamentu." "Nie wymagam luksusu," rzekł Marckus. "Tylko miejsce do położenia głowy w ciągu dnia." "Zasługujesz na o wiele więcej, aby zaznać wytchnienia, szanowny panie." Rozległo się pukanie do drzwi i Assail spojrzał na całą trójkę. "Może okazać się, że będę niedysponowany przez szereg wieczorów. Jak długo, nie

502

wiem. Zadbajcie o niego. Będę bardzo niezadowolony, gdy Marckus nie będzie grubszy i bardziej stabilny po moim powrocie." Gdy podniósł ręce, zauważył, że drżeli. To będzie jak – żeby użyć potocznego określenia – wysysanie dupy. Podchodząc do tylnych drzwi, otworzył je na szeroko i poczuł absurdalne pragnienie żeby się ukłonić. Co natychmiast uczynił. W odpowiedzi dr Manello wskazał na czarnego Mercedesa z przyciemnionymi szybami, który stał na parkingu. "Jesteś gotowy?" "Tak." "Jak jest źle? Trzęsiesz się." "Obawiam się, że może być znacznie gorzej." Ostatnią rzeczą jaką zrobił zanim opuścił szklany dom, było spojrzenie na Marckusa. Mężczyzna jadł powoli, jego kościste, szkieletowe ręce trzymały znakomite srebrne sztućce, których jednak używał niezgrabnie jakby nie miał ich w rękach od bardzo dawna. To będzie dla niego długa podróż powrotna. Ale jeśli, po tym wszystkim co przeszedł, miał odwagę chwycić krąg życia… to Assail równie dobrze mógł zrobić to samo. Assail? Usłyszał w myślach głos Marisol, który słyszał przez telefon, gdy stał w pierścieniu ognia, który sam stworzył. Assail? Obawiał się, że detoks będzie raczej jak ten ogień. "Assail?" "W rzeczy samej," powiedział do tego dobrego lekarza. "Jedźmy."

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

503

SIEDEMDZIESIĄT Jak tylko jasne światło oślepiło atakującego chłopaka zmuszając go, aby poluzował uścisk, Mary wyrwała się z jego objęć i walnęła go łokciem w brzuch. Kiedy pochylił się i upuścił nóż, pobiegła na pełnym gazie do GTO. "Zabierz ją stąd!" powiedział Rankhor. "Szybko!" To były ostatnie słowa, które wypowiedział. Bestia już z niego wychodziła, kiedy ona biegła, by wsiąść za kierownicę, a jego ogromne ciało opadło na kolana. Rankhor skłonił głowę wstrzymując swoją moc, jakby próbował dać jej czas na wciśnięcie gazu zanim pojawi się smok. Wpadając w poślizg Mary zatrzymała się przy drzwiach kierowcy, otworzyła je w chwili, kiedy Bitty przesiadała się na siedzenie pasażera. "Rankhor!" krzyknęła dziewczynka. "Rankhor...! Co się dzieje, co się dzieje!" Rankhor zachował jeszcze jakąś przytomność umysłu, by dotrzeć do nich i zamknąć drzwi, a Mary nie traciła ani sekundy. "Pasy bezpieczeństwa! Zapnij pas!" "Nie możemy go zostawić!" "Pasy bezpieczeństwa! Z nim wszystko będzie w porządku, ale my musimy jechać!" Mary wcisnęła sprzęgło i gaz w tym samym czasie, chwyciła dźwignię zmiany biegów, zanim odpuściła sprzęgło lewą stopą. Opony zapiszczały, kiedy te wszystkie konie zaryły w asfalcie, a ona była gotowa by eksplodować do przodu. Tymczasem wracając do miejscowych dupków, grupa idiotów zdecydowała się biec w kierunku samochodu. Tak, jakby to miało wystarczyć. W tym samym momencie GTO zaczęło przeć do przodu, Bitty wrzeszczała, a Mary walczyła, by zachować spokój. Wielki huk rozświetlił noc, tak blisko nich, że zakłócił trakcję masywnego samochodu.

504

I mimo, że Mary widziała to tylko kątem oka, wiedziała, że Bitty zobaczyła zwierzę wychodzące z ciała Rankhora. Dziewczynka zamarła, a jej szczęka opadła, wyraźnie zastępując poprzedni strach. "Co to jest?" "To nas nie skrzywdzi, ok?" powiedziała Mary. I łocho, ruszyły jak wystrzelone z armaty, pędząc do przodu. Niestety, ludzie - pseudonim kręgle - byli bezpośrednio przed GTO. Co było jak sen Mary o uniknięciu wypadku samochodowego, który został popsuty. Skręcając kierownicę w prawo, uniknęła zabicia jednego lub więcej z nich – na co żaden z nich nie zasłużył - ale złą wiadomością było to, że trafiła w śmietnik, uderzyła w niego, przez co w ułamku sekundy jej pęd przekształcił się w zmierzanie całkowicie-donikąd. Kiedy kierownica uderzyła ją w klatkę piersiową i przeszył ją strach, a syczący dźwięk wydobył się z gniecionej maski, w panice odwróciła się w stronę Bitty. Dziewczynka zdołała zapiąć pas przed zderzeniem. Dzięki ci, BożeKolejny huk przebił się przez noc, i yup, w tylnym oknie ujrzała, że bestia była w pełnej krasie, nie tylko ogłaszając swoją obecność dźwiękiem. I yup, ludzie zmienili zdanie w sprawie swojego małego ataku, potykając się, zmierzali w przeciwnym kierunku. Jakby było dla nich jasne - mimo że nieprawdopodobne, że na parkingu przy centrum handlowym zmaterializował się smok - że nie będą dyskutować z tym, co wydawało się staćZanim Mary zdążyła zatrzymać Bitty, dziewczyna wysiadła z samochodu. "Cholera! Bitty!" Mary również wyskoczyła i dalej przeklinała: Bestia była pochylona do przodu na potężnych nogach, w pozycji bojowej, kłęby pary wydobywały się z jej płuc - wszystko przebiegało jak w Parku Jurajskim, rzeczy były bliżej niż się wydawało. Nie, nie, nie obiad. Nie, to się nie stanie"Wracaj do samochodu!" krzyknęła Mary, kiedy wpadła na ścieżkę bestii, stając między wycofującymi się idiotami, a swoim złowrogim mężem. 505

"Co to jest!" krzyknęła Bitty. "Co się z nim stało!" "Hej! Cześć!" Mary machała rękami, aby zwrócić uwagę bestii. "Tu jesteś. Hej tam." Bestia wydawała się zachwycona, a jej policzki uniosły się odsłaniając ogromne zęby w uśmiechu. Potem wydała przenikliwy dźwięk, po części w zapytaniu, po części w proteście. "Nie. Nie możesz. Nie można jeść ludzi." Tak, ok, wciąż nie mogła uwierzyć, że te słowa właśnie teraz wyszły z jej ust. Znaczy, w miejscu dokąd poszli. Ale bestia opuściła głową. Jakby coś wskazywała. "Wiem. Wiem, ale masz coś słodkiego. Lubisz zabójców-" Nagle gigantyczna głowa bestii obróciła się w lewo. Mary zamknęła oczy i pomyślała, cholera, i wiedziała dlaczego. "Bitty," wymamrotała, nie odwracając się od smoka. "Mówiłam ci, abyś wróciła do tego cholernego samochodu." Nozdrza bestii rozchyliły się szeroko. Wciągnął powietrze, gdy zwietrzył dziewczynkę. "Bitty! Wiem co to! Cofnij się-" Bestia wydała dźwięk zadowolenia, kiedy wyciągała się na ziemi, kładąc swoją głowę na asfalcie i kierując się w stronę Bitty. Mary opuściła ręce. Spojrzała na dziewczynkę. Bitty stała zupełnie nieruchomo, jakby jej mózg po prostu nie mógł tego wszystkiego pojąć. A potem podeszła do przodu, powoli, z opuszczonymi ramionami. Była ostrożna i nerwowa, ale wydawała się zdeterminowana, aby osobiście zobaczyć, o co chodzi ze smokiem. Kolejne dźwięki zadowolenia, jakby bestia starała się komunikować, że wszystko jest w porządku. Że nie będzie złym chłopcem. Po prostu chciała się przywitać. Największy piesek pokojowy na tej zwariowanej planecie, pomyślała Mary. I miejmy nadzieję, że taki pozostanie. "Bądź ostrożna," rzekła Mary. "Nie wykonuj nagłych ruchów-" "Myślę, że on mnie lubi? Nie jestem pewna... ale myślę, że mnie lubi."

506

Minutę później Bitty zatrzymała się tuż obok głowy smoka, tuż obok tych zgrzytających szczęk, tuż obok tych gadzich oczu, które mrugały pionowo, zamiast poziomo. "Czy mogę cię pogłaskać?" Spytała. Bestia wydała pytający dźwięk, jakby naśladując jej głos. "Czy to znaczy tak?" Kiedy to zrobiła jeszcze raz, na wpół mrucząc, na wpół wzdychając, Bitty wyciągnęła drżącą ręką i umieściła ją tuż przy policzku bestii. "Och, jesteś taki gładki. Jesteś znacznie milszy niż myślałam" Nagle bestia szybko poruszyła się, a Mary rzuciła się do przodu i chwyciła dziewczynkę, przeciągając ją poza zasięg. Ale nie było się czym martwić. Bestia przewróciła się na plecy, a jej stosunkowo małe ramiona zwisały po bokach klatki piersiowej, natomiast tylne nogi wielkości domu były wyciągnięte. Żeby zobaczyć jej brzuch, Bitty musiałaby mieć prawie dwumetrową drabinę - a Mary coś na uspokojenie i butelkę wina, dziękuję bardzo - ale dziewczynka w najlepsze stanęła na palcach przechyliła głowę bestii i patrzyła na nią maślanymi oczami. "On jest taki słodki" powiedziała Bitty. "Prawda? Kto jest słodziakiem?" "Naprawdę muszę się napić", mruknęła Mary do siebie. "Potrzebuję pieprzonego drinka." Ale przynajmniej tę część mamy rozwiązaną, pomyślała. *** Gdy Rankhor wrócił do swego ciała, nastał czas paniki. "Mary! Bitty! Mary!" Ale potem zdał sobie sprawę, że dwie pary rąk trzymały jego dłonie i słyszał dwa piękne głosy, które zaczęły go uspokajać, no, jeden uspokajał. A usłyszenie drugiego właśnie go uspokajało. "To dobrze, że z wami wszystko w porządku-" "Rankhor! Masz smoka! Smoka zwierzątko domowe! Głaskałam jego brzuch!" Co ona powiedziała, pomyślał nic nie widząc. 507

"Kiedy wróci! Chcę zobaczyć go jeszcze raz! Czy mogę się z nim bawić?" Jego majaczeniu na szczęście nie towarzyszył ból brzucha, więc wziął to za oznakę, że nie przekąszał żadnego z tych pieprzonych dupków, którzy napadli na jego Mary. I oh, dobra, koc okrywał dolną połowę jego ciała, więc nie był nagi. Ale musiał potrząsnąć głową, chociaż nie był pewien, gdzie dziewczynka patrzyła. "To nie jest zabawka, Bitty. On jest niebezpieczny-" "On mnie lubi! To było niesamowite!" "-i nie mogę po prostu go wezwać, ok? Ale kiedy będziesz z nami mieszkać, zobaczę, co da się zrobić." Kompletna. Cisza. A potem Bitty powiedziała cicho: "Mieszkać z wami?" "Och... cholera," mruknął. Mimo, że jego Król mówił mu o nieprzeklinaniu. "To znaczy, kuźwa. To znaczy, kurcze." "Mieszkać z wami?" powtórzyła dziewczynka. Kiedy Mary odchrząknęła, Rankhor spróbował usiąść, choć brakowało mu siły, by utrzymać taką pozycję. "Bitty", powiedziała jego shellan. "Starałam się znaleźć twojego wujka. Tak naprawdę, wiele osób próbowało go zlokalizować, ale nic z tego nie wyniknęło. Nie wiem, co się z nim stało i nie wiem gdzie on jest, nie mogę nawet zgadywać. Ale zakładając, że jest… niedostępny... Rankhor i ja rozmawialiśmy, wiesz, nie chcemy zająć miejsca twojej mahmen. Ani trochę. Tylko... bylibyśmy naprawdę szczęśliwi, gdybyś rozważyła pozostanie z nami. Możemy zacząć na próbę, a jeśli ci się to nie spodoba, można zawsze-" Rankhor usłyszał stłumione uderzenie i Mary przestała mówić. W tym samym momencie wyczuł łzy. "Co się dzieje?!" zamachał dookoła. "Co jest nie tak? Co ona robi-" Nagle, małe ramiona owinęły się wokół jego szyi, a głos Bitty szeptał mu do ucha. "Czy to oznacza, że będziesz moim ojcem?" Oddech Rankhora uwiązł mu w gardle. Potem ostrożnie przytulił dziewczynkę, pamiętając, żeby jej nie zgnieść. "Jeśli będziesz mnie..." Ok, nie mógł mówić dalej. "Tak, tak, będę."

508

Poczuł jak Mary głaszcze jego plecy, a w kręgach które rysowała wyczuwał jej szczęście, rosnące tuż obok niego - ale to nie wystarczyło. Pociągnął ją mocno, tak że obie kobiety były przy jego piersi. Więc to... była jego rodzina, pomyślał z nagłą dumą. To... były jego dwie dziewczyny. Uśmiech, który uderzył na jego twarz rozciągnął tak bardzo jego policzki, że wiedział, iż nigdy już nie będą takie same. Zwłaszcza kiedy pomyślał o chwili, kiedy trzymał L.W. w kuchni, wpatrując się w dal, z obolałym sercem, że nigdy nie będzie miał tego wszystkiego. A jednak był tutaj teraz, a wszystko czego chciał nie tylko trzymał w uścisku, ale i w swoich ramionach. "Czy mogę przeprowadzić się dzisiejszej nocy?" Zapytała Bitty. "I kiedy wszystkich spotkam?"

Tłumaczenie: Fiolka2708

509

SIEDEMDZIESIĄT JEDEN Odporność dzieci była zdumiewająca, pomyślała Mary, gdy ona, Bitty i Rankhor podjechali przed rezydencję Bractwa. Pomimo wszystkiego przez co przeszła, dziewczyna miała oczy i serce szeroko otwarte w nadziei na zupełnie inne życie, gotowa na wszystko, podekscytowana, szczęśliwa. Ale przecież była z ludźmi, którzy ją kochali, nawet jeśli czuli, że za wcześnie by o tym mówić. Jednak nie oznaczało to, że nie towarzyszył temu swego rodzaju smutek. Zwłaszcza, że ona i Bitty były na poddaszu w Azylu żeby zabrać jej dwie walizki. Kiedy dziewczynka zapytała czy może również zabrać rzeczy matki, Mary otarła łzę. A potem była urna. Ale, ogólnie rzecz biorąc, było radośnie. I Mary na tym się skupiła. Gdy zatrzymała GTO u podnóża kamiennych schodów, była to chyba przesada, gdyż dziewczynka nie miała nic więcej oprócz tych dwóch walizek i urny. Jakoś tak, chciała mieć Bitty w domu – i każda odległość była zbyt duża. Po tym jak Rankhor zadzwonił do Ghroma, a Mary do Marissy, zadecydowano, że w ramach opieki zastępczej nie ma powodu dla którego Bitty nie mogła się przenieść. Poza tym, dr Jane i Manny mogli znacznie łatwiej sprawdzić ją pod względem medycznym i naprawdę nie było powodu żeby trzymać ją w Azylu. Fakt, że nie było przy tym żadnej roboty papierkowej trochę niepokoił Mary, ale Rhym się tym zajęła. Co było naprawdę niepokojące? Dzisiejszej nocy rozpoczynał się sześciomiesięczny okres próby i dopóki nie uzgodnią między sobą, żeby wyłączyć zegar, nie będzie interesu. I tak, Mary nadal będzie poszukiwała hipotetycznego wujka, mimo, że dostawała szalonego zawału serca za każdym razem, gdy wyobrażała sobie, że wchodzi przez drzwi. Wciąż miała obowiązek, aby być w porządku wobec Bitty. "Jesteśmy na miejscu?" Zadał pytanie Rankhor. "Myślę, że jesteśmy na miejscu. Bitty, co widzisz?"

510

"Czy mieszka w tym domu rodzina Adamsów?" Zapytała dziewczynka. "To wygląda jak dom rodziny Adamsów, tylko… jak duży on jest?" "Jakieś sto pokoi lub coś koło tego. Ciasne kwatery, ale udaje nam się tu pracować." Ręce Rankhora zatrzepotały przy drzwiach, aż uderzył w uchwyt i je otworzył. Gdy stanął, owinął ciaśniej ręcznik wokół swoich bioder i prawie potknął się na krawężniku. Mary wyłączyła silnik i zaciągnęła ręczny. Gdy spojrzała na Bitty, dziewczynka gapiła się na wielki kamienny przepych. Kołysała ostrożnie urną z prochami jej matki, trzymając ją tuż przy piersi. To nie było ponowne rozpoczęcie, pomyślała Mary. Nie było to nawet wyzerowanie ani wymazanie przeszłości… lub zamiana wszystkiego co trudne, brutalne i biedne na błyszczące i nowe. To nie była Gwiazdka. Ani szczęśliwe przyjęcie urodzinowe, szczeniaczkiniespodzianki, balony, konfetti i lukrowany czas. To był kolejny rozdział. Ten, który miał być bardziej stabilny i dający więcej emocjonalnego wsparcia, ale wciąż pełen osobistych wzlotów i upadków, wyzwań i sukcesów, frustracji i szczęścia. "Bitty?" Powiedziała. "Nie musisz tego robić." Dziewczynka odwróciła się i uśmiechnęła. "Który z tych pokoi jest mój?" Mary roześmiała się i wysiadła. "Rankhor, wezmę walizki." "Prędzej piekło zamarznie." Potoczył oczami dookoła. "Gdzie one są?" "Dobrze, pozwól mi je wyciągnąć i przynieść. I lepiej otul się kocem, mógłbyś? Nie chciałabym żebyś wszystkim świecił tylko dlatego, że robimy wielkie wejście." Bitty podeszła do Rankhora i przycisnęła bliżej urnę. "Wow. To jest jeszcze większe niż się wydaje." "Poczekaj aż wejdziesz do środka." Otwierając bagażnik, Mary wyciągnęła najpierw walizkę Annalye i, nic nie mogąc na to poradzić: Spojrzała w niebo starając się sobie wyobrazić twarz samicy spoglądającą na nich z góry i oglądającą to wszystko, miejmy nadzieję z aprobatą. Będę o nią dbała, ślubowała Mary. Obiecuję. 511

"Chodźmy," powiedziała, gdy Rankhor zamknął drzwi samochodu po swojej stronie. "Walizki?" "Tuż obok, duży chłopcze." Gdy odwróciła je w stronę jego bardzo zdolnych rąk, pocałowali się. "To co, mam cię chwycić pod ramię i pomóc ci nawigować?" "Też mogę pomóc," powiedziała Bitty, chwytając Rankhora za drugi łokieć. Mary musiała szybko mrugać żeby odgonić łzy, gdy klatka piersiowa Rankhora urosła pięciokrotnie. Duma z posiadania u boku swoich dwóch samic, gdy szedł do rezydencji Króla stała się legendarna: Nawet ślepy i nieco obolały był w niebie. A potem znaleźli się w przedsionku i Mary umieściła twarz w kamerze bezpieczeństwa. "Przygotuj się," szepnęła Mary do Bitty. "To jest duża przestrzeń –" Drzwi otworzyły się na szeroko i kamerdyner zaczął się uśmiechać, tylko po to, aby zmrozić się na widok Bitty. "To jest Fritz!" Krzyknęła Bitty. "To Fritz! Cześć! Jestem Bitty!" Okay, sygnał do roztapiania się. Gdyby ten stary lokaj był choć trochę bardziej urzeczony dziewczynką, cała jego twarz spłynęłaby z jego czaszki i wylądowała na marmurowej podłodze. Poszukiwacze zaginionej arki, rzeczywiście. Psaniec ukłonił się nisko. "Pani. Panie. I… panienko." Bitty rozejrzała się wokół ciała Rankhora. "Czy ja jestem panienką?" Mary skinęła głową i szepnęła: "Będziesz musiała do tego przywyknąć. Mnie się udało." Cała trójka przeszła przez wielkie foyer i, pierwszą rzeczą jaką zobaczyli był Lassiter na kanapie w pokoju bilardowym. Kliknął w przycisk pilota i zaklął. "W nosie mam futbol! ESPN do dupy! Cokolwiek – gdzie, do cholery, jest I kto jest szefem?" "Lassiter!" Na dźwięk swojego imienia, anioł spojrzał ponad stołem bilardowym przy którym wszyscy stali. I ach, jak się uśmiechnął, delikatnie, z miłym 512

wyrazem twarzy, który był bardziej anielski niż cokolwiek co do tej pory widział świat. Wstał, podszedł i, tak, Mary naprawdę ucieszyła się, że był ubrany w coś normalnego, po prostu dżinsy i czarny T-shirt z napisem Hanes, jego jasno-czarne włosy rozsypały się na jego ramionach. Z nim nigdy nie było do końca wiadomo. Kucając, wyciągnął rękę. "Skąd wiesz kim jestem, Bitty?" Dziewczynka uścisnęła co jej oferowano i zwróciła się do Rankhora. "On mi o tobie opowiedział. O wszystkich – czekaj, skąd znasz moje imię? Czy on ci o mnie opowiadał?" Lassiter spojrzał na ich trójkę i pogłaskał dziewczynkę po policzku. "Moja mała, wiedziałem to od chwili, gdy po raz pierwszy spotkałem twoją nową mahmen i nowego ojca –" "Nie," wcięła się Mary. "Nie nazywaj mnie mahmen. To jest tytuł Annalye. Nie jestem mahmen, tylko Mary. Nie chcę zajmować czyjegokolwiek miejsca." "Masz najdziwniejsze oczy," szepnęła Bitty. "One są piękne." "Dziękuję." Anioł pochylił głowę. "Zawsze tu jestem, Bitty. Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, przyjdź i znajdź mnie, a będzie twoje. Myślę, że wiele z tego co o nas wiesz okaże się prawdą." Dziewczynka kiwnęła głową, gdy Lassiter wstał. A potem Rankhor odłożył jedną z walizek i samce stuknęły się ramionami, Lassiter z większą koordynacją, gdyż widział. "Posłuchaj, Bitty," powiedziała Mary, gdy anioł wrócił do pilota, "Mam pomysł na pokoje dla nas wszystkich, ale nie wiedzieliśmy, że przyjedziesz dzisiejszej nocy. Więc, czy będzie dobrze jeśli zatrzymasz się w jednym z pokoi obok naszego? Jeśli będziesz nas potrzebowała –" Wskazówka do wodnej walki. Na górze, na balkonie na drugim piętrze, za złotą balustradą ozdobioną rzeźbionymi liśćmi, John Matthew i Khill ścigali się po korytarzu z posągami, Khill prowadził, a John Matthew pryskał dookoła wodą Polska Wiosna. Nagle, bez ostrzeżenia, Khill skoczył nad balustradą jakieś dwadzieścia, trzydzieści stóp w dół, dematerializując się tuż przed tym jak rozbiłby się jak smażone jajka na wyłożonej mozaiką podłodze.

513

John był tuż za nim, ślizgając się na tyłku po balustradzie i śmiał się bezgłośnie. Obaj zatrzymali się tak szybko jak zobaczyli dziewczynkę. "Khill!" Zawołała. "Z niebieskim i zielonym okiem!" Brat patrzył zszokowany na dziewczynkę, nawet gdy podszedł i nad nią górował. "Tak, tak mam na imię, kto – och, mój Boże! Rankhor i Mary. Mała dziewczynka! Udało się!" Mary dostała niedźwiedzi uścisk. Ogromny niedźwiedzi uścisk. Gigantyczny, kruszący kości od świeżo upieczonego ojca. A potem John Matthew zaczął migać. "Jesteś John Matthew!" Bitty wpatrywała się w palce "Co on mówi – poczekaj, co?" Potem spojrzała na wielgachnego wojownika i powiedziała, "Musisz mnie tego nauczyć. Jeśli będę tutaj mieszkała, to musisz mnie tego nauczyć." Cóż, to rozpuściło Johna Matthew. Yup. Do punktu, w którym jego palce zdawały się przestać działać – odpowiednik ASL dla kogoś kto się jąka. I, Dżisas, Bitty była niesamowita , taka otwarta i przyjazna – i odważna, biorąc pod uwagę wszystko przez co przeszła. Mary potarła środek klatki piersiowej. Tak, pomyślała, poczuła prawdziwy przypływ rodzicielskiej dumy – i to było lepsze od miliona kieliszków wina. I bez kaca. "Znowu jesteś ślepy?" Zapytał Khill swojego Brata. "Tak, próbowałem zjeść jakichś ludzi." "Próbowałeś? Twoja bestia jest na diecie?" Wszyscy się roześmieli, gdy ktoś wyszedł spod schodów. Trajkot natychmiast ucichł, jakby wszyscy zaniepokoili się przybyszem. Zbihr ubrany był w strój do walki, czarna skóra powlekała jego ciało jak jego własna, broń była przypięta do jego klatki piersiowej, ud, pod ramionami – Bez względu na to jak wyglądał, Bitty poruszyła się i podeszła do oszpeconego samca, jej sprana, ręcznie szyta sukienka falowała pod jej brzydkim czarnym płaszczem.

514

Z zatrzymał się nagle – jak ktoś kto zobaczył ducha. A potem rozejrzał się wokół, żeby sprawdzić co wywołało takie zamieszanie. "Jesteś Zbihr," odezwała się Bitty. "Masz młode – czy mogę ją poznać? Bardzo chciałabym ją poznać, proszę." W odpowiedzi, Zbihr, poruszając się bardzo powoli, obniżył się do jej poziomu. A potem po prostu patrzył na nią przez jakiś czas, jakby była jakimś dzikim stworzonkiem, które niespodziewanie okazało się oswojone. "Ma na imię Nalla," odparł z grubsza. "Moja córka jest znacznie młodsza od ciebie. Chciałaby mieć starszą siostrę, jeśli mogłabyś nauczyć ją różnych rzeczy." "Och, tak. Chciałabym." "Co trzymasz w swoich ramionach, malutka?" Bitty spojrzała w dół, a Mary wstrzymała oddech. "To jest moja mahmen. Odeszła. To dlatego Mary i Rankhor są dla mnie rodziną zastępczą. Mam nadzieję, że będę mogła tu zostać. Bardzo ich lubię." Tak po prostu. Wyjaśnienie było proste i łamiące serce… i wszyscy dorośli musieli odpędzać łzy. Zbihr pochylił nisko głowę, jego żółte oczy błyszczały. "Moje kondolencje z powodu twojej straty. I witamy w naszym domu – który od teraz również możesz nazywać swoim." Bitty przechyliła głowę w bok i przyjrzała się Bratu uważnie. "Lubię cię. Jesteś miły." *** Całe godziny później, gdy zainstalowali Bitty drzwi obok, Rankhor i Mary skierowali się do ich pokoju. Wciąż był ślepy jak samo piekło, ale Rankhor nie dbał o to ile razy uderzył się w duży palec u nogi albo zaczepił o framugę drzwi, Bitty, tak jak on i Mary, była pod tym samym dachem, więc wszystko na całym świecie było na swoim miejscu. I, człowieku, zaskoczyła wszystkich. Mimo, iż była maleństwem w tej ogromnej rezydencji z tymi wszystkimi ludźmi, których nie spotkała nigdy w życiu? Podeszła i nazwała każdego jego imieniem, przedstawiła się uśmiechając się i śmiejąc. Przez cały czas trzymała 515

przy sobie urnę z prochami swojej matki, ale z jakiegoś powodu nie wydawało się to ani chore ani makabryczne. Jej mahmen zawsze była i będzie integralną częścią jej życia – i, och, jego Mary zamierzała to szanować. Jakby jego samica mogła zrobić cokolwiek by bardziej ją pokochał. Jezu. "Nie mogę uwierzyć, że mamy dziecko," powiedział, gdy jego shellan zabrała go do łazienki załadowała pastę do zębów na jego szczoteczkę. "Jesteśmy rodzicami. Mamy… dziecko." "I przykro mi, ale zamierzam być teraz nieobiektywny, czyż ona nie jest fantastyczna? Widziałaś Ghroma? Zakochał się w niej. Myślę, że chciałby żeby była żoną L.W." "Cóż, jest silna. Jest bystra. Kto by nie chciał żeby –" Dosłownie znikąd rozległo się warczenie, a jego górna warga się odwinęła i pomruk wydostał z jego klatki piersiowej – w tym samym czasie, jego bestia rozwinęła się, szukając drogi wyjścia. A było jeszcze gorzej, gdy wyobraził sobie jakiegoś samca stojącego obok Bitty z wszelkiego rodzaju jasnymi jak słońce pieprzonymi pomysłami w jego – "Rankhor. Przestań. Prawdopodobnie w którymś momencie będzie chciała się z kimś spotykać –" "Po moim pierdolonym trupie, nikt nie dotknie mojej córki –" "Rankhor, okay, trzystopniowy oddech jogina." Głaskała jego ramię jakby uspokajała lwa. "To zupełnie normalne, że mała dziewczynka dorasta i chce się związać z –" "Nie ma mowy. Nie będzie randkować. Nigdy." Mary zaczęła się śmiać. "Wiesz, to byłoby całkiem zabawne, gdyby nie było troszeczkę poważne." "Jestem całkowicie, kurwa poważny." "No już." Westchnęła Mary. "Przysięgam, że Bella i ja zorganizujemy dla ciebie i Zbihra grupę wsparcia." "Tak!" Ogłosił. "Mój Brat będzie wiedział dokładnie jak to jest. Solidarność wśród ojców –"

516

Mary ucięła jego wywód, wpychając szczoteczkę obładowaną pastą Crest do jego ust. "Zamknij się i szczotkuj, kochanie. Porozmawiamy o tym po jej przemianie. Za jakieś, dwanaście, piętnaście lat." "Bdjgaehu hasdpi knjidhgil." "Że co?" "To niczego, kurwa, nie zmieni." Ale był dobrym chłopcem i zasuwał, szczotkując swoje uzębienie. Potem on i Mary wzięli prysznic… gdzie wydarzyły się różne inne rzeczy – CO DOKŁADNIE MU PRZYPOMNIAŁO, DLACZEGO NIE ZGODZI SIĘ NA RANDKI, KIEDYKOLWIEK. Kiedy wreszcie leżeli w swoim wielkim ozdobnym łóżku, umieścił ukochaną obok siebie i odetchnął głęboko co trwało półtora wieku. "Czy światła są wyłączone?" Zapytał po chwili. "Mmm-hmmm." Pocałował ją w głowę. "Dlaczego wszystkie najlepsze rzeczy zdarzają się, gdy jestem ślepy? Spotkałem ciebie, gdy byłem ślepy." "To musi być twoja wersja szczęśliwej podkowy." Rankhor zapatrzył się w nicość nad ich głowami, gdy Mary ziewnęła tak mocno, że strzeliło jej w szczęce. Tuż przed tym jak miał zasnąć, jego powieki otworzyły się na szeroko. "Mary?" "Hmm-mmm." "Dziękuję," szepnął. "Za co?" "Za to, że uczyniłaś mnie ojcem." Mary podniosła głowę z zagłębienia w jego ramieniu. "No, co ty – ja tego nie zrobiłam." "Z całą pewnością to ty dałaś nam rodzinę." Cholera, pragnął ją zobaczyć. Zamiast tego musiał sobie wyobrazić jej piękną twarz – dobrze, że spędził dużo czasu wpatrując się w swoją shellan. "Absolutnie ty uczyniłaś mnie ojcem – umierałem na polu bitwy, a ty mnie uratowałaś. Gdybyś tego nie zrobiła, nigdy nie mielibyśmy Bitty, bo my bylibyśmy w Zanikhu, a ona tutaj, sama. Ty sprawiłaś, że to się stało. I to nie tylko dlatego, że prawie odszedłem. Byłaś z Bitty od momentu śmierci jej 517

rodzonego ojca, a potem śmierci jej brata i matki. Pracowałaś z nią potem, pomagając jej wyjść ze skorupy. A potem, gdy postanowiliśmy spróbować to zrobić, przygotowałaś procedurę i upewniłaś się, że wszystko będzie w porządku. Trenowałaś mnie do mojego wywiadu. Koncentrowałaś się na Bitty. To ty… ty sprawiłaś, że to się stało, moja Mary. Ty urodziłaś moją córkę, może nie z twojego łona, ale z pewnością takie są fakty – sprawiłaś, że jestem ojcem. I to jest największy dar jaki kobieta może kiedykolwiek dać mężczyźnie. Tak… dziękuję. Za naszą rodzinę." Wraz ze łzami jego shellan rozszedł się słodki zapach i on odnalazł jej twarz w ciemności, unosząc jej usta do pocałunku. Pocałunek, którym ją obdarował był niewinny i nabożny, był wyrazem jego wdzięczności. "Masz dobry sposób na przekazywanie sedna spraw, wiesz o tym," powiedziała zachrypniętym głosem. "Bycie uczciwym. To wszystko, co robię." Kiedy Mary ponownie ułożyła się na jego piersi, Rankhor zamknął oczy. "Kocham cię, moja Mary Madonno." "A ty zawsze będziesz moim księciem z lśniącymi kłami." "Naprawdę?" "Mmm-hmm. Jesteś najlepszą rzeczą jak mi się przytrafiła. Ty i Bitty." "To takie słodkie." Znowu westchnął. "Jezu, jednak jest mi przykro z powodu Bitty." Mary znowu uniosła głowę. "Dlaczego?" "PONIEWAŻ ONA NIGDY NIE BĘDZIE CHODZIŁA NA RANDKI –" "Rankhor, poważnie. Musisz dać temu spokój –"

Tłumaczenie: Sarah Rockwell

518

SIEDEMDZIESIĄT DWA Siedząc na tyłach restauracji I’ve Bean, wzrok Jo powędrował do Billa, gdy ten szedł do stołu. "Musimy przestać się umawiać w ten sposób." Reporter roześmiał się i usiadł ze swoją latte. "Więc, mam dobrą wiadomość." "Znalazłeś restaurację w centrum miasta, o której mówił Julio?" "Nie, masz posadę edytora online. Będą do ciebie dzwonić w ciągu godziny i oficjalnie ci ją zaoferują. Nie chcieli mi powiedzieć, jaka jest pensja." Jo zaciskała pięść. "Tak. Tak. To niesamowite - będę mogła rozpocząć zaraz po okresie wypowiedzenia u Bryanta." "Wiesz, że do mnie dzwonił?" "Co?" Bill odwinął swój szaliki i przewiesił go przez oparcie krzesła. "Tak. Myślę, że ma na twoim punkcie bzika. Chciał wiedzieć, czy się spotykamy." "Jesteś żonaty." "Zwróciłem mu na to uwagę. PS: Lydia chce cię zaprosić na kolację w sobotę wieczorem. Mój kuzyn przyjeżdża. Troy, pamiętasz go." "Powiedz jej, że z przyjemnością. Co mam ze sobą zabrać?" "Wystarczy siebie, ale nie zabieraj Dougiego." "Zrobione." Nastąpiła krótka przerwa, co nie pasowało do faceta, który w jakiś sposób stał się jej starszym bratem w ciągu ostatniego tygodnia. "Co jest?", zapytała. Bill rozejrzał się po zatłoczonej kawiarni, jakby w tłumie poszukiwał znajomej twarzy. Bardziej prawdopodobne, że zastanawiał się jak coś powiedzieć. "Praca jest w porządku", zasugerowała. "Kolacja jest ok. Więęęc..." "Nie chcę, żebyś się na mnie wkurzyła, ale spojrzałem na twoją adopcję."

519

Serce Jo się zatrzymało. Następnie ponownie zaczęło bić. "Co ty... co znalazłeś? I nie miałeś prawa tego zrobić, bla, bla, bla." Gdyby ją poprosił, powiedziałaby nie. Ale biorąc pod uwagę, że wyraźnie coś znalazł? Bill sięgnął do kieszeni sztruksowego płaszcza i wyjął plik złożonych papierów, który był dość duży. "Twoja biologiczna matka była pielęgniarką. W Bostonie. Odeszła ze szpitala, kiedy odkryła, że jest w ciąży. Wtedy, w latach siedemdziesiątych, samotne matki nie były dobrze widziane - urodziła syna, którego oddała do adopcji. Została tam i pracowała w różnych miejscach. Piętnaście lat później, znów zaszła w ciążę, z tym samym facetem. Nigdy jednak za niego nie wyszła. Z tego co widziałem. To był na pewno ten sam człowiek, przynajmniej według wpisów w dzienniku, który został skopiowany i umieszczony w aktach. Tym razem w ciąży była z tobą, wyjechała z Bostonu i osiadła w Caldwell. Poród nie udał się, niestety. Była to ciąża wysokiego ryzyka, ponieważ tym razem była starsza. Nigdy nie ujawniła, kto był twoim ojcem, nie było również żadnego krewnego, który zgłosiłby się po ciebie." Jo opadła do tyłu, a cały hałas i ludzie wokół niej zniknęli. Brat? Jej matka zmarła... "Zastanawiam się, czy zatrzymałaby mnie", powiedziała cicho. "Twój ojciec, twój przybrany ojciec - poprosił prawnika, aby miał oko na ewentualne dzieci w św. Franciszku tutaj w mieście. Zaraz po tym jak twoja mama umarła, zapłacił by cię zabrać i po sprawie." "I to jest to." "Nie do końca." Bill wziął głęboki oddech. "Znalazłem twojego brata. Tak jakby." Reporter położył czarno-białą fotografię na stole. To był ciemnowłosy mężczyzna, którego nie rozpoznała. Był około czterdziestki. "Nazywa się dr Manuel Manello. Był szefem chirurgii w św. Franciszku. Ale odszedł ponad rok temu i nikt nie widział go od tamtej pory." Drżącą ręką, Jo wzięła zdjęcie, szukając cech, które tak jakby były jej własnymi. "Oboje skończyliśmy w tym samym miejscu..." "Caldwell ma sposób na zbliżanie ludzi." "Mamy ten sam kształt oczu." 520

"Tak, macie." "Piwne, nie sądzisz? A może brązowe." "Trudno powiedzieć." "Mogę to zatrzymać?" "Proszę. I przykro mi, że wsadziłem nos w nieswoje sprawy. Ale po prostu zacząłem kopać i nie mogłem przestać. Nie byłem pewien, co znajdę, więc nic nie mówiłem." "W porządku", powiedziała, nie podnosząc wzroku. "I dziękuję. Ja... zawsze zastanawiałam się, jak wyglądają moi krewni." "Możemy spróbować go odnaleźć, wiesz?" Teraz podniosła oczy. "Myślisz?" "Pewnie. Jesteśmy reporterami śledczymi, prawda? Nawet jeśli wyjechał z Caldwell, musi być jakiś sposób na odnalezienie go. We współczesnym świecie, niezwykle trudno jest odejść całkowicie nie zostawiając śladów. Zbyt wiele zapisuje się elektronicznie, wiesz." "Bill, jesteś jakąś wróżką chrzestną?" Skinął głową i wzniósł toast swoją latte. "Do usług." Brat, pomyślała Jo, ponownie wpatrując się wizerunek, zapewne przystojnej twarzy. "Tylko jeden brat?" Mruknęła, mimo że to była chciwość, jak przypuszczała, by chcieć więcej. "Kto wie. Tylko tyle dzieci, jak się wydaje, twoja mama urodziła. Ale może po stronie twojego taty? Zresztą, może istnieje jakiś sposób na odnalezienie i jego. Może być niemożliwy do wyśledzenia, ale możemy też mieć szczęście." "Wiesz, te całe poszukiwania wampirów są takie uciążliwe." Uśmiechnęła się smutno. "Jestem w pełni świadoma, że tak naprawdę nie istnieją, a już na pewno nie w Caldwell. Myślę, że byłoby lepiej poszukać mojej prawdziwej rodziny, niż jakieś fałszywe fantazje, nie sądzisz?" "Może dlatego, trochę oszalałaś na punkcie tego wszystkiego. Chociaż muszę przyznać, że ja też."

521

"Rodzina", wyszeptała, nadal wpatrując się w zdjęcie. "Prawdziwa rodzina. To jest to, co chcę znaleźć."

Tłumaczenie: Fiolka2708

522

SIEDEMDZIESIĄT TRZY "Powinienem włożyć garnitur?" Gdy Rankhor wyszedł z łazienki, miał świeżo ogoloną twarz, prawie suche włosy i ręcznik wokół talii. "Mary." "Idę," usłyszał z korytarza. "Tylko pomogę Bitty." "Nie spiesz się." Uśmiechał się, gdy szedł po dywanie w drodze do garderoby. Ceremonia miała rozpocząć się za jakieś pół godziny, więc było jeszcze trochę czasu, aby wywiesić czarną jedwabną koszulę – "Pierdoleni matkojebcy!" Krzyknął na całe płuca. "Chyba sobie ze mnie, kurwa, żartujecie!" Jak tylko przestał rzucać mięsem, dwanaście różnego rodzaju śmiechów rozległo się w pokoju, jego Bracia, jego shellan i jego mała Bitty wlali się do środka, prychając na widok totalnie odmienionej szafy, która był baaaaaardzo zabawny. Było tak jakby wyrzygał się tam cały Słoneczny patrol. "Deska surfingowa! Siatka na ryby? Czy to jest… harpun?" Wysunął głowę z ościeży. "Gdzie ta banda szaleńców znalazła harpun w Caldwell?" Ktoś powiedział, "Internet." "Amazon," wtrącił ktoś inny. Przewrócił oczami i wskazał na Bitty. "Ty też jesteś w to zamieszana? I ty Brutusie Bits, przeciwko mnie?" Gdy dziewczyna zaśmiała się mocniej, wrócił do szafy i podniósł białego wielkiego rekina. "Ile godzin zajęło komuś nadmuchanie tej rzeczy?" Podczas, gdy Rankhor wyrzucił koszmar do sypialni, Vhredny podniósł rękę. "To byłem ja. Ale użyłem pompy do opon – rzeczywiście, pierwsza odpadła." "Dobrą rzeczą było to, że mieliśmy wsparcie," podsumował Butch. "Nigdy się nie zestarzeję," oświadczył Ghrom. "Kiedykolwiek. Nawet bez wizji to kilka bezcennych shi – ach, shitake. Grzybów. Tak to jest to."

523

"Ha!" powiedział Rankhor do swojego Króla. "Niezła była zabawa, co? Nie tak szybko, mój Panie." "Technicznie rzecz biorąc, mogę cię skrócić o głowę za taką niesubordynację." "Obiecanki-cacanki." Rankhor przewrócił oczami, tłum zaczął się rozpraszać, a on musiał walczyć aby dostać się do swojego ubrania, odsuwając – OMG, czy to była wypchana ryba, na miłość boską? "Wy ludzie macie za dużo wolnego czasu," krzyknął do nikogo w szczególności. Pięć minut później wyszedł w tej samej wersji czarnego ubrania w jakiej udzielał wywiadu Rhym. Jego dwie kobiety siedziały na skraju łóżka, Mary w czarnej sukience i Bitty w jasnoniebieskiej, pospiesznie uszytej z dumą przez domowego psańca. Obie miały srebrne paski wokół talii, a pomiędzy nimi na kołdrze leżały długie, satynowe wstęgi w kolorze niebieskim, czarnym i srebrnym. "Och, moje dziewczyny." Po prostu musiał się zatrzymać i na nie popatrzeć. "Och, moje piękne kobiety." Obie się zarumieniły, a Mary pierwsza wstała i podała rękę Bitty. "Tu są twoje wstęgi," powiedziała jego samica, gdy przechodziła obok, poprawiając uczesanie. "Nasze wstęgi," skorygował. Kiedy opuścili pokój, dołączyli do rzeki innych ludzi, spływających wielkimi schodami, skręcających do ukrytych drzwi i do podziemnego tunelu. "To daleko," powiedziała Bitty, która szła pomiędzy nimi. "Tunel jest długi." "To duże miejsce," szepnął Rankhor. "Czy ktoś się kiedyś tutaj zgubił?" Pomyślał o Lassiterze. "Nie," poskarżył się. "Wszyscy zawsze znajdują drogę powrotną. Szczególnie upadłe anioły ze złym telewizyjnym nawykiem." "Zapamiętam tę uwagę," wtrącił Lassiter z końca grupy. Przez szafę z artykułami biurowymi. Wyjście z biura. Do sali gimnastycznej, która została specjalnie oświetlona setkami świec. 524

Stojąc w dwuskrzydłowych drzwiach, Layla, Khill i Blay stali obok inkubatorów, które zostały przeniesione do sali gimnastycznej i owinięte białymi tkaninami tylko z tej świętej okazji – miały zostać przeniesione z powrotem do pokoju Layli tak szybko, jak tylko to się skończy. Obok nich, na wózku, w garniturze i krawacie, siedział Luchas, będący jak najbardziej częścią rodziny, nawet jeśli pozostawał cichy. W tradycji wampirów, ceremonia była decydująca i to nie mogło czekać, zwłaszcza, że zespół medyczny zdecydował, że niemowlęta były wystarczająco stabilne. Wciąż jednak, wszystko było zaciemnione i nikt się nie odzywał, aby nie niepokoić młodych. Przecież w rezydencji, oprócz pracowników, byli również Trez, iAm i partnerka iAma, a także Wybranki i przełożona oraz rodzice Blaya, wszyscy zgromadzili się razem, Ghrom i Królowa weszła razem z Georgiem między nimi i L.W. w ramionach. Zwykle miałoby miejsce długie przemówienie w Starym Języku, ale z szacunku dla niemowląt, Ghrom mówił krótko. "Zgromadziliśmy się tu, tej nocy, aby przyjąć do wspólnoty syna i córkę z krwi Brata Khillera z Bractwa Czarnego Sztyletu, syna Lochstronga i Wybranki Layli, spłodzonej przez Najsamca i Wybrankę Helhenę, młodych będących tym samym adoptowanymi synem i córką Blaya, syna Rocka i Lyric. Spraw, aby te młode były zdrowe, silne i miały długie życie, będące świadectwem miłości ich ojca i matki. Teraz, jako Król nadaję tej samicy" – Ghrom wyciągnął rękę i Beth skierowała go nad miejsce gdzie leżała malutka samiczka – "imię Lyric, na cześć jej babki ze strony jej ojca Blaya." Gdy mahmen Blaya pociągnęła nosem, Khill i Blay objęli ją ramionami, Ghrom położył ręką na drugim inkubatorze. Z każdej strony, przepłynął przez tłum strumień energii i Rankhor pokręcił głową, zdumiony, że jest tego świadkiem. Z królewską ręką, w której zawsze dzierżył sztylet, nad inkubatorem, Ghrom przemówił, "W uznaniu dla statusu ojca, tego oto młodego, członka Bractwa Czarnego Sztyletu i na podstawie wniesionej petycji, ja Król, nadaję temu samcowi imię Bractwa. Rozważyłem prośbę i uznałem to za właściwe. Niniejszym wybrałem czcigodne imię Rhampage." 525

Pomruk aprobaty rozszedł się pomiędzy Braćmi, i Rankhor był w tym razem z nimi – bo wiedział, że wita tego samca pośród nich. To zostało zrobione dobrze, pomyślał. Tak było po staremu. We właściwy sposób. W sposób zachowujący tradycję. Rhampage. To było bardzo dobre, bardzo stare imię. Z synem w ramionach i swoją shellan u boku, Ghrom umieścił święte czerwone i czarne wstęgi Pierwszej Rodziny na materiale obu inkubatorów. A potem, jeden po drugim, każdy zrobił to samo, wszystkie rodziny razem, Furiath i Cormia, Z i Bella z Nallą tuż za Ghromem i Beth, a następnie inni od V, Jane, Payne i Mannego, Mordha i Ehleny, po Johna Matthew i Xhex. (A Thor i Autumn? ) Gdy przyszła kolej na nich, Rankhor uśmiechnął się w dół do swoich samic i zbliżyli się do inkubatorów. Trudno było powstrzymać emocje, gdy trzy ręce wyciągnęły się do przodu z jego rodowymi wstęgami, niebieską, czarną i srebrną, najpierw na materiał Lyric, a potem Rhampage’a. Następnie wszyscy troje poszli uściskać członków rodziny. Tyle miłości. Wszędzie wokół. Dalej szły Wybranki, a potem Trez i iAm, a jego Królowa położyła rubin z Terytorium na każdym inkubatorze z młodym w dowód uczestniczenia w uroczystości. Potem podeszły psańce, ich wstążki były cieńsze, ale nie mniej ważne. Rankhor trzymał się z boku i patrzył, obejmując jedną ręką ramiona Mary, a drugą Bitty. To było niesamowite, jak wiele się zmieniło, gdy cofnął się myślami do pierwszej nocy, kiedy próbował nakłonić Mary żeby powiedziała soczysty lub szeptać czy truskawka. Przeciwstawiała mu się przez cały czas, powtarzając nic w kółko. Zabawne, że ona wybrała akurat to słowo. Ponieważ, w rzeczywistości, na przestrzeni tych ostatnich lat dała mu absolutnie, zdecydowanie… wszystko. Tłumaczenie: Sarah Rockwell 526

SIEDEMDZIESIĄT CZTERY To była świetna impreza. Kiedy Mary w końcu musiała odpocząć u podnóża wielkich schodów rezydencji, oddychała ciężko, a na jej lewej pięcie był pęcherz i wiedziała, że później będzie jak połamana. Ale tańce - tańce. Według V muzyka house, to głównie rap i hip-hop, przez co taniec głównie polegał na różnego rodzaju aerobiku i była dumna, kiedy zauważyła, że jej mąż poruszał się jak Channing Tatum, potrząsając wszystkim co jego mama dała mu najlepszego. Bity była tuż przy nim, ucząc się ruchów, śmiejąc się, jedząc i pijąc wodę gazowaną. Zabawne, że czasem najlepiej spędzony czas to siedzenie i oglądanie jak twoje dziecko dobrze się bawi. Rankhor skinął na nią, aby przyszła do nich, a kiedy wachlując się pokręciła głową, zawirował w jej kierunku razem z Bitty. "Mary!" "Muszę odpocząć, tylko minutkę!" Odkrzyknęła. Ponieważ to była jedyna szansa bycia usłyszanym. "Bitty możesz wziąć swoją mahm-" Rankhor powstrzymał się. "Możesz wziąć, ah, Mary, dołączysz do nas?" Małe ukąszenie bólu w środku klatki piersiowej nie było niczym wielkim, zwłaszcza gdy Mary pomyślała, że prawdziwa mahmen małej dziewczynki chciałaby być częścią tego wszystkiego. Więcej już o tym nie myślała, bo Bitty zanurkowała w tłumie, chwyciła ją za rękę i pociągnęła. Więc było jeszcze więcej tańców. I więcej jedzenia, więcej picia i śmiechu i radości... aż do drugiej po południu, a potem trzeciej... Do czwartej, nawet Lassiter zdecydował, że już wystarczy, a ludzie zaczęli się rozchodzić do łóżek. Naturalnie, że ona, Rankhor i Bitty skończyli w kuchni. "Tak Bitty, to moja duma i radość," powiedział Rankhor, kiedy prowadził dziewczynkę korytarzem do spiżarni. "To jest moja lodówko zamrażarka."

527

Pozostawiając ich samych, Mary szybko wyjęła trzy miski, łyżki i trzy serwetki i po prostu musiała usiąść i uśmiechnąć się do tej konfiguracji, którą właśnie położyła na dębowym stole. Nucąc pod nosem, czekała na to co przybędzie z zamrażarki, i czuła się wdzięczna, że ekipa Fritza posprzątała całe jedzenie z uroczystości kilka godzin temu"Dobrze, wow", powiedziała z uśmiechem. "Niezły ładunek." Szesnaście litrów, nie, czekaj, dwadzieścia. "Wybraliśmy mądrze," powiedział Rankhor z wielką powagą. "Tego popołudnia przedstawiamy wam..." Bit przejmując pseudo-głęboki głos powiedziała. "Rocky Road, kawa, mięta i płatki czekolady, płatki malin i twoje ulubione czekoladowe z płatkami czekolady." Kiedy oboje się przed nią skłonili, Mary klaskała. "Bardzo dobry wybór, bardzo, bardzo dobry wybór." "A teraz," Rankhor powiedział jak Darth Vader "Rozpoczynam nakładanie." Bitty usiadła obok Mary i razem oglądały show, jakie robił Rankhor, wszelkiego rodzaju sztuczki, wyrzucanie porcji lodów w powietrze i łapanie ich w miseczki. Kiedy wszyscy mieli to co chcieli, zaczęli jeść. Albo raczej, Rankhor i Mary jedli. Kiedy Mary zauważyła, że Bitty nie jadła, zmarszczyła brwi. "Nic ci nie jest? Zjadłaś za dużo ciasta?" Minęła chwila, zanim dziewczynka odpowiedziała. "Jak ludzie nazywają ich mahmen? Jak brzmi ich nazwa dla mahmen?" Mary zauważyła, że Rankhor zamarł. Wtedy odchrząknęła. "Ach... mówią matka. Albo mama." "Matka". Bitty wpatrywała się w swoje lody. "Mama." "Mmm-hmm." Po chwili dziewczynka spojrzała prosto w oczy Mary. "Mogę nazywać cię mamą?" Nagle Mary poczuła, że nie jest w stanie oddychać, gardło zacisnęło jej się do nieznośnego stopnia.

528

Pochylając się, wzięła jej twarz w dłonie i spojrzała na nią. Nagle wiedziała, bez wątpienia, że będzie oglądać ją jak rośnie i zmienia się dojrzewając. "Tak", wyszeptała. "Chciałbym. Chciałbym, żebyś mnie tak nazywała." Bitty uśmiechnęła się. "W porządku, mamo." I tak po prostu, dziewczynka przytuliła się, owijając te chude, ale jakże silne ramiona wokół Maryi i trzymała mocno. Mary mocno zamrugała, ale mimo tego łzy popłynęły, zwłaszcza kiedy przytuliła głowę Bitty do piersi i zobaczyła pełne łez oczy Rankhora. Jej hellren uniósł kciuk i bezgłośnie powiedział, Droga do bycia mamą. Śmiech i płacz, Mary wzięła głęboki oddech i pomyślała, tak, rzeczywiście, z pewnością stał się cud... I mogła po prostu za to podziękować Bogu, Pani Kronik, jak kto woli. Była... mamą.

KONIEC Tłumaczenie: Fiolka2708

529

Kilka słów od nas Wszystkie dzieci nasze są! Zbita przez los Bitty znalazła zajefajną rodzinkę – same byśmy się do niej adoptowały, ale bez tych wszystkich tragedii ☺ Tata Rankhor? Hm… A wujkowie, jeszcze godniejsi – palce lizać! Assail z sercem na dłoni, suka przeszła w Dhunhd, a Pani Kronik w depresji odwinęła niby-kitę, młode Khilla żyją, a Xcor i Thor są na dobrej drodze do odnalezienia rodzinki po latach – w ich przypadku nasze powiedzenie, że "z rodziną najlepiej na zdjęciach i to z boku żeby można się było wyciąć" nabiera mocy ;) Dziękujemy za wspólną podróż i zapraszamy na kolejne, o które na pewno zadba mega płodna J.R. Ward. Co złego to nie my… To Omega

pozdrawiamy Fiolka2708 i SarahRockwell

530
Ward J.R. - Bractwo Czarnego Sztyletu 16 - The Beast.pdf

Related documents

530 Pages • 135,891 Words • PDF • 7.1 MB

530 Pages • 135,891 Words • PDF • 7.1 MB

632 Pages • 163,718 Words • PDF • 3.9 MB

628 Pages • 155,703 Words • PDF • 2.7 MB

628 Pages • 155,703 Words • PDF • 2.7 MB

632 Pages • 163,718 Words • PDF • 3.9 MB

259 Pages • 71,390 Words • PDF • 2.8 MB

259 Pages • 71,390 Words • PDF • 2.8 MB

259 Pages • 71,390 Words • PDF • 2.8 MB

33 Pages • 2,842 Words • PDF • 2.4 MB

1 Pages • 123 Words • PDF • 172 KB

7 Pages • 2,480 Words • PDF • 1 MB