Orson Scott Card - 02 - Ruiny.pdf

270 Pages • 107,239 Words • PDF • 2.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:50

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Orson Scott Card

Orson Scott Card

The Pathfinder Przełożyli: Kamil Lesiew, Maciejka Mazan II Tom z cyklu Tropiciel

Redakcja: Wujo Przem (2016)

ROZDZIAŁ 1

WODA Rigg pierwszy zobaczył strumień. Bochen był doświadczonym żołnierzem; Oliwienko nie tak doświadczonym, lecz też nie żółtodziobem; a Umbo dorastał w wiosce Wodobród, co niemal przypominało życie w lesie. Lecz tylko Rigg od małego przemierzał wysokopienne lasy Stromogóru, zastawiając sidła z człowiekiem, którego nazywał ojcem. Rigg wyczuwał zapach wody niczym zwierzę. Jeszcze zanim wspięli się na wzniesienie, wiedział, że w następnej niecce między wzgórzami znajdą strumień. Wiedział nawet, że będzie to rzeczka pośród traw; ziemia była tu zbyt kamienista, by rosły drzewa. Ruszył biegiem. – Stój! – zawołał zbędny Vadesh. Rigg zwolnił. – Czemu? Chce mi się pić. – Nam też – zauważył Umbo. – Nie możecie pić tej wody – wyjaśnił zbędny. – Nie możemy? A jest jakieś zagrożenie? – zapytał Rigg. – Albo prawo zabraniające picia? – podsunął Oliwienko. – Mówiłeś, że prowadzisz nas do wody – odezwał się Bochen – i oto ona. – Nie do tej wody was prowadzę – odparł Vadesh. Dopiero wtedy Rigg uświadomił sobie, co przeoczył. Miał wrodzony dar, dzięki któremu widział wszystkie ścieżki przeszłości. Ludzie i zwierzęta zostawiali za sobą tropy, ścieżki w czasie. Jeśli kiedykolwiek przeszli przez dane miejsce, Rigg potrafił określić, dokąd się udali. Nie było to coś, co widział oczami – mógł mieć je zamknięte lub zasłonięte, albo między nim a ścieżką mogły być ściany czy lite skały, a i tak wiedział, gdzie ona jest, i mógł rozpoznać, jakie stworzenie ją zostawiło i jak dawno temu. Przy tym strumieniu nie było żadnego człowieka od dziesięciu tysięcy lat. Co bardziej znamienne, przychodziło tu niewiele zwierząt, a duże w ogóle. – Jest trująca – orzekł Rigg. – Zgadujesz czy wiesz? – zagadnęła Param, jego siostra. – Nawet zwierzęta nie przychodzą tu do wodopoju, a człowieka nie było tu od dawna. – Od jak dawna? – zapytał Vadesh. – Nie wiesz? – odparł Rigg. – Jestem ciekaw, co ty wiesz. Nie znałem człowieka, który potrafiłby robić to co ty. – Prawie od początków ludzkiego osadnictwa na tym świecie. Rigg miał bardzo dobre pojęcie o tym, jak wyglądają tak stare ścieżki, gdyż dopiero co przekroczył Mur odgradzający jego ojczystą murchię od tych ziem, idąc za zwierzęciem, które

w pierwotnym strumieniu czasu zginęło w zagładzie wywołanej pojawieniem się pierwszych ludzi na planecie Arkadia. – Pomyliłeś się o nieco ponad tysiąc lat – stwierdził Vadesh. – Powiedziałem: „prawie”. – Tysiąc lat w jedną czy w drugą, niewielka różnica – powiedziała Param. Rigg nie znał jeszcze siostry na tyle dobrze, by stwierdzić, czy jej sarkazm jest dobrodusznym droczeniem się, czy jawną pogardą. – Co to za trucizna? – zapytał. – Pasożyt – odparł Vadesh. – Może przeżyć cały cykl rozwojowy w strumieniu, żerując na organizmach swojego rodzeństwa, przodków i potomstwa, dopóki jeden z nich go nie zje. Ale jeśli większe zwierzę przyjdzie do wodopoju, przyczepia się do pyska i błyskawicznie wysyła wici do mózgu. – Zżera mózg? – Umbo był zaintrygowany. – Nie. Wnika w niego. Imituje układ nerwowy. Przejmuje kontrolę i steruje zachowaniem żywiciela. – Czemu, do licha, nasi przodkowie mieliby przywieźć z sobą takie stworzenie z Ziemi? – zapytał Umbo. – Nie przywieźli – rzucił Oliwienko. – Skąd wiesz? – Bochen wciąż podchodził sceptycznie do Oliwienki, który był raptem strażnikiem miejskim w Aressa Sessamo, a nie prawdziwym żołnierzem. – Bo gdyby tak było, istniałoby po każdej stronie Muru – wyjaśnił Oliwienko. – A po naszej nie istnieje. Oliwienko rozumuje tak, jak uczył mnie ojciec, pomyślał Rigg. Niczego nie zakładaj, przemyśl dokładnie. Vadesh pokiwał głową. – Bardzo niemiłe stworzonko ta twarzomaska. – Twarzomaska? – Tak nazwali je ludzie z tej murchii. Z powodów, które stałyby się tragicznie jasne, gdybyście wypili wodę z tego strumienia. Coś tu nie grało. – Jak stworzeniu, które rozwinęło się na Arkadii, udaje się zapanować nad mózgami istot z Ziemi? – zapytał Rigg. – Nie powiedziałem, że mu się udaje. Nie zbliżajcie się bardziej. Maski z wilgotnej ziemi przy strumieniu mogą przyczepić się do skóry i wędrować w górę ciała. Idźcie krok w krok za mną. Vadesh poprowadził ich suchą ścieżką. W końcu przeskoczyli strumyk i poszli w górę. Po jakimś czasie Rigg podjął rozmowę: – Skoro pasożytowi się nie udało, to jak tu przetrwał do dziś? – Udaje mu się przyczepiać do ludzi i ziemskich zwierząt wszelkiego rodzaju – odparł

Vadesh. – Lecz to niezupełnie jest miarą jego sukcesu. Jeśli zbyt szybko zabije swojego żywiciela, na przykład zanim zdąży przenieść się na nowego, to oznacza niepowodzenie. Pasożyt ma taki sam cel jak każda inna forma życia – przeżyć i rozmnożyć się. – Więc te twarzomaski zabijają za szybko? – Umbo aż się wzdrygnął. – Bynajmniej. Powiedziałem: „na przykład”. – Vadesh uśmiechnął się do Rigga. Obaj wiedzieli, że przedrzeźniał wcześniejszą krewką odpowiedź Rigga, gdy zbędny powiedział mu, że pomylił się w określeniu czasu o tysiąclecie. – No to na czym polega niepowodzenie tego pasożyta? – zapytał Rigg. Tak samo by indagował ojca; zresztą Vadesh nie tylko z twarzy i głosu, lecz również sposobem prowadzenia rozmowy i pewnością siebie przypominał tego, który zabrał Rigga jako niemowlę z królewskiego domu i go wychował. – Sądzę, że z gatunkami rdzennymi pasożyt obchodził się łagodnie – wyjaśnił zbędny. – Współpracował z nimi. Może nawet pomagał im przetrwać. – Ale nie z ludźmi? – W ziemskim mózgu mógł kontrolować tylko część zwierzęcą, dziką i pożądliwą, nastawioną na rozmnażanie za wszelką cenę. – Oho, czyli jego ofiary były jak żołnierze na przepustce – zauważył Bochen. – Albo studenci – dorzucił Oliwienko. Vadesh nie odpowiedział. – Powstał chaos – stwierdził Rigg. – Byłeś tam od początku, Vadesh, prawda? Jak długo potrwało, zanim ludzie uświadomili sobie to zagrożenie? – Minęło trochę czasu, zanim maski wyłoniły się ze stadium poczwarek po katastrofie spowodowanej lądowaniem statków gwiezdnych – odparł zbędny. – I jeszcze dłużej, zanim ludność murchii Vadesha odkryła, że mogą atakować ludzi tak samo jak bydło czy owce. – Żaden pasterz się nie zaraził? – zapytał Bochen. – Minęło trochę czasu, zanim rozwinął się szczep twarzomasek, który mógł żerować na ludzkim ciele. Więc na początku to było coś w rodzaju dokuczliwej infekcji grzybiczej. – A potem już nie – rzekł Rigg. – Twarzomaski mają aż taką zdolność przystosowania? – To ciekawe stworzonka, niezupełnie rozumne, lecz też niegłupie. Riggowi przyszło na myśl, że zbędny był nimi zafascynowany. – Jedynie w wodzie mogą zaatakować żywiciela – podjął Vadesh, odpowiadając na pytanie, którego nikt nie zadał. – A gdy już opanują tlenowca, tracą zdolność oddychania w wodzie. Czerpią tlen jedynie z krwi. Wiecie, co to jest tlen? – Część powietrza, którą można oddychać – odpowiedział Umbo niecierpliwie. Oliwienko zachichotał. No jasne, oni dwaj wiedzą, pomyślał Rigg. Oliwienko był uczonym, a Umbo szkolił się przez jakiś czas pod okiem ojca Rigga. Jednak Bochen i Param nie mieli pojęcia, o czym Vadesh mówi. Czy powietrze da się podzielić na części? Rigg pamiętał, że kiedyś zadał ojcu dokładnie to samo pytanie. Nie było jednak sensu wyjaśniać tego teraz ani trochę później, ani zapewne w ogóle.

Na co byłemu żołnierzowi, a obecnie karczmarzowi, i dziedziczce królewskiego rodu, która uciekła, rezygnując z tronu, przyda się wiedza o pierwiastkach, o właściwościach gazów i cieczy? Ale z drugiej strony myślałem kiedyś, gdy z ojcem przemierzałem lasy, że w życiu nie przyda mu się nic z tego, czego uczył mnie ojciec, poza tym, jak łapać, oprawiać i skórować zwierzęta. Dopiero gdy śmierć ojca zmusiła go do wyruszenia w świat, uzmysłowił sobie, jak dużo wie o ekonomii, finansach, prawie i wielu innych dziedzinach, z których wszystkie okazały się niezwykle ważne dla jego przetrwania. Zaczął więc tłumaczyć, że niewidzialne powietrze składa się z malutkich cząsteczek kilku różnych rodzajów. Bochen wydawał się sceptyczny, a Param znudzona i Rigg wkrótce uznał, że ich edukacja to nie jego zadanie. Zamilkł i myślał o pasożytach, które jedynie w wodzie mogą przyczepić się do ludzi i tracą wtedy zdolność samodzielnego oddychania. Odłożył tę informację do przechowania w umyśle, tak jak ojciec nauczył go, żeby robić z wszystkimi pozornie nieistotnymi wiadomościami; mógł je przywołać, ilekroć ojciec postanowił go sprawdzić. Od roku jestem zdany na siebie, pomyślał Rigg, a mój udawany ojciec, który mnie uprowadził, wciąż jest obecny w moich myślach. Nawet martwy pociąga za wszystkie sznurki w mojej głowie, powoduje mną jak marionetką. Zatopiony w takich rozmyślaniach nie zauważył pierwszego budynku, który pojawił się w zasięgu wzroku. Bochen, zawsze czujny, dojrzał połysk metalu. – Wygląda jak Wieża O – powiedział. Rzeczywiście, budynek był wysoki i z podobnego materiału, lecz nie wieńczył go szpic i nie był zaokrąglony jak cylinder. A nieopodal stało kilka mniejszych. Dopiero po przejściu kolejnych dwóch godzin od chwili, gdy te wieże ujrzeli, zbliżyli się na tyle, by zobaczyć, że otacza je miasto. – Jak oni mogli budować z tego… materiału? – zdziwił się Bochen. – Ludzie wiele razy próbowali przebić Wieżę O i ani narzędzia, ani ogień jej nie ruszyły. – Kto miałby próbować ją zniszczyć? – zapytał Umbo. – Zdobywcy, którzy chcą pokazać swoją potęgę – odpowiedział mu Oliwienko. – Lud Rigga i Param pojawił się niedawno. A wieża stoi tam od dziesięciu tysięcy lat. Rigg zauważył, że w mieście pojawiły się ludzkie ścieżki, lecz wszystkie były stare. Nie nowsze niż dziesięć tysięcy lat. – Jak długo to miasto było opuszczone? – zapytał Rigg. – Nie jest opuszczone – odparł Vadesh. – Od dawna nie było tu żadnego człowieka. – Ja tu byłem. Nie jesteś człowiekiem, chciał odpowiedzieć Rigg. Jesteś maszyną; nie zostawiasz żadnych ścieżek. Miejsce, w którym nie ma nikogo oprócz ciebie, jest niezamieszkane. Nie powiedział tak, bo to zdawało się zbyt nieuprzejme. Zauważył absurdalność sytuacji: gdyby naprawdę

uważał Vadesha jedynie za maszynę, nieuprzejmość nie miałaby tu nic do rzeczy. – Gdzie się podziali ludzie? – zapytała Param. – Ludzie przychodzą na świat i odchodzą. Tam, gdzie były kiedyś miasta, zostają ruiny, a tam, gdzie niegdyś nie było niczego, wyrastają miasta – rzekł Vadesh. Rigg zauważył, jak wymijająca jest ta odpowiedź, lecz jej nie zakwestionował. Za mało ufał Vadeshowi, by chcieć dać mu do zrozumienia, że mu nie ufa. – I jest tu woda? – zagadnął Bochen. – Bo moje pragnienie staje się palącą sprawą. – Myślałem, że wy, żołnierze frontowi, pijecie własne siki – zadrwił Oliwienko. – Sikamy do manierek, to prawda. Ale tylko po to, żeby dać to do picia strażnikom miejskim. Mogła wyniknąć z tego kłótnia, lecz ku uciesze Rigga Oliwienko tylko się uśmiechnął, a Umbo zaśmiał, i na tym stanęło. Czemu oni wciąż siebie tak irytują, choć tyle razem przeżyli? Kiedy rywale staną się druhami? – zastanawiał się Rigg. Którędy mieszkańcy miasta odeszli? Rigg zaczął się rozglądać za ścieżkami, które świadczyłyby o wielkiej migracji, lecz zanim zdołał się rozeznać, Vadesh poprowadził ich do niskiego budynku ze zwykłego kamienia, na którym widać było ślady wielowiekowej erozji. – Ktoś tu mieszkał? – zapytał Umbo. – To fabryka – oznajmił Vadesh. – A gdzie ludzie siadali do pracy? – zaciekawił się Oliwienko. – Zmechanizowana fabryka – dodał zbędny. – W większości jest pod ziemią. Wciąż z niej korzystam, gdy potrzebuję czegoś, co się tu produkuje. Ale potrzebna była czysta woda dla nadzorców, mechanizmów i dla ludzi, którzy wciągali rzeczy na górę i ściągali je w dół. Poprowadził ich przez drzwi do ciemnej izby. Gdy przeszli przez próg, zapaliło się światło. Cały sufit się rozjaśnił, bardzo podobnie jak w Wieży O. Rigg zauważył, że do tej izby prowadziły nieliczne i pradawne ścieżki ludzi. Z tego budynku korzystano najwyżej przez kilkadziesiąt lat. Został opuszczony przez to samo pokolenie ludzi, którzy go postawili. Vadesh dotknął grubego kamiennego filaru i zaraz usłyszeli plusk wody. Potem dotknął innego miejsca – część filaru się oderwała, zostając mu w ręku. Było to kamienne naczynie wielkości między kubkiem do picia a wiadrem. Wręczył je Bochnowi. – Bo twoje pragnienie to taka paląca sprawa – wyjaśnił. – Ta woda jest bezpieczna? – zapytał Rigg. – Filtrowana przez kamień. Nie może się do niej dostać żaden pasożyt. I znów Rigg zauważył, że choć Vadesh odpowiedział, odniósł się tylko do prawdopodobieństwa skażenia pasożytami, a nie do faktycznie zadanego pytania. Bochen oddał wodę Param, nie próbując jej. – Tobie jest najbardziej potrzebna. – Bo jestem słabiutką księżniczką? – spytała z lekką urazą. Param, dziedziczka Namiotu Światła, żyła w zamkniętym pałacu, co sprawiło, że była słaba

fizycznie, a wędrówka do Muru tylko trochę poprawiła jej kondycję. Nikt nie był jednak na tyle niegrzeczny, żeby to dziewczynie wytknąć. – Potrzebujesz jej najbardziej, bo ty i Umbo musieliście pić ze swoich bukłaków przez tydzień dłużej niż my – wyjaśnił Bochen. Param wzięła wodę i upiła. – Świetna – oceniła. – Smakuje świeżo, choć ma dziwny smak… – Śladowe ilości metali – stwierdził Vadesh. – Ze skały, przez którą jest filtrowana. Następny wypił Umbo. Podał naczynie Riggowi, lecz on nie chciał próbować, dopóki Bochen i Oliwienko się nie napiją. – Jest jej dużo – uspokoił go zbędny. – To dopij, Bochen – powiedział Rigg. – Ja wypiję z drugiej porcji. – Sądzi, że do niej naplułem – zadrwił Umbo. – A nie naplułeś? – włączył się Bochen. – Zwykle to robisz. – Dopił do dna i podał puste naczynie Vadeshowi do napełnienia. Rigg nie wiedział, czemu nie ufa Vadeshowi. Ten zbędny w zachowaniu bardzo przypominał mu ojca, był jednak pewien, że jest obłudny i niebezpieczny, nie dlatego, że uchylał się przed odpowiedziami i wyraźnie miał własne ukryte zamiary – jedno i drugie należało również do stałych cech ojca – lecz z powodu tego, na jakie pytania nie chciał odpowiadać. Ojciec powiedziałby mi, dlaczego ludzie stąd odeszli. Wyjaśnianie mi, dlaczego ludzie robią to, co robią, było jego ulubionym tematem. Vadesh mnie nie uczy, więc mi tego nie objaśnia. Jednak ojciec uczył, że nie należy wierzyć w pierwsze wyjaśnienie, które się nasuwa. „Często bywa słuszne, a w miarę jak nabierzesz życiowego doświadczenia, będzie zazwyczaj słuszne. Lecz nigdy nie będzie niezawodnie słuszne, a ty musisz zawsze myśleć o innych możliwych wyjaśnieniach albo, jeśli nie potrafisz, to przynajmniej nie wykluczaj niczego, żebyś zauważył lepsze wyjaśnienie, gdy się pojawi”. A zatem Rigg nie ufał Vadeshowi. Co więcej, był pewien, że Vadesh wie, że mu nie ufa – bo ojciec by wiedział. Gdy kamienne naczynie zostało znowu napełnione, Rigg się napił. Rzeczywiście woda była bardzo smaczna. Chciał wsadzić menażkę w miejsce kamiennego naczynia. – Nie – powstrzymał go Vadesh. – Tej wodzie można ufać tylko dlatego, że używa się jej do napełniania tego pojemnika. Inaczej woda nie leci. Vadesh wsadził kamienny kubek z powrotem i znów dało się słyszeć, jak woda wlewa się do kamienia. Wszyscy opróżnili menażki z nieświeżej wody, której zaczerpnęli, gdy ostatni raz odnawiali zapasy wody w strumieniu przed dwoma dniami jeszcze po tamtej stronie Muru, i napełnili je ponownie z kamiennego naczynia.

– Na zewnątrz jest już prawie ciemno – powiedział Bochen. – Czy w tym mieście da się gdzieś bezpiecznie przenocować? – Wszędzie tu jest bezpiecznie – odparł Vadesh. Rigg potaknął. – Duże zwierzęta w ogóle tu nie przychodzą. – Skoro tak, to czy jest tu jakieś wygodne miejsce? – zapytał Umbo. – Ostatnio spałem na twardych podłogach i na trawie, i na igliwiu, więc gdyby było tu jakieś łóżko… – Ja nie potrzebuję łóżek – przerwał mu zbędny. – I nie spodziewałem się gości. – Tamci nie zrobili sobie łóżek z czegoś, co nie niszczeje? – zagadnął Oliwienko. – Nie ma niczego, co nie niszczeje. Niektóre rzeczy niszczeją wolniej od innych, i tyle. – A jak wolno ty niszczejesz? – zaciekawił się Rigg. – Wolniej niż łóżka, ale szybciej niż stal polowa. Vadesh stał przy wodnym filarze, wpatrując się w niego przez dłuższą chwilę. Rigg przypuszczał, że pewnie się zastanawia, jak odpowiedzieć, by nie zdradzić im niczego użytecznego. – Wszystkie moje części są wymienne – rzekł. – A cała moja wiedza jest skopiowana do biblioteki w Niezmiennej Gwieździe. – A kto wytwarza twoje nowe części? – zapytał Rigg. – Ja sam. – Tutaj? W tej fabryce? – Owszem, niektóre części. – A inne? – Gdzie indziej, oczywiście. Czemu pytasz? Uważasz, że któraś z moich części jest wadliwa? To ciekawe, pomyślał Rigg. Chciałem zapytać go, czy miał kiedyś wystarczająco części, żeby skonstruować zupełnie nową kopię samego siebie, lecz on założył, że podaję w wątpliwość to, czy działa bez zarzutu. Rigg przyjął, że sam Vadesh wątpi w swą funkcjonalność. – Skąd mam wiedzieć, czy jest wybrakowana maszyna tak doskonała, że przebywałem z jedną na co dzień przez trzynaście lat i nie zorientowałem się, że nie jest człowiekiem? – Otóż to – stwierdził zbędny, jakby się spierali, a on właśnie dowiódł swojej racji. I może faktycznie się spieraliśmy, pomyślał Rigg. Odkąd go spotkałem, na pewno nie zauważyłem żadnej jego słabości. Sprawił jedynie, bym się zastanowił, czy nie jest w jakimś stopniu zepsuty. Zrobił to celowo? A może to zmyłka, żebym go za nisko oceniał? Czy może to, że wzbudził we mnie zwątpienie, choć zamierzał mnie uspokoić, jest przejawem jego niedoskonałości? – Dzięki za wodę. Wyjdźmy z miasta, żeby przespać się na czymś miększym. Chyba że ktoś z was chce spać na kamieniach. Nikt się nie zgłosił. Opuścili budynek i Rigg skierował się na ich ścieżki, żeby wyjść z

opustoszałego miasta. Vadesh chyba zamierzał im towarzyszyć, lecz Rigg powiedział mu: – Ty nie sypiasz i nie musisz nam pomagać znaleźć miejsca do spania. Vadesh zrozumiał aluzję i wrócił do fabryki – nie zostawiając za sobą żadnego śladu, którym Rigg mógłby podążyć. Tak jak ojciec, Vadesh nie miał ścieżki; tylko żywe istoty tworzyły ścieżki w czasie. Maszyny poruszały się, lecz nie zostawiały żadnego śladu widocznego dla czasozmysłu Rigga. To byłoby ciekawe prześledzić ruchy Vadesha w tych budynkach na przestrzeni ostatnich dziesięciu tysięcy lat, od czasu odejścia wszystkich mieszkańców. A może nawet bardziej interesujące byłoby prześledzenie jego ruchów przez wcześniejsze tysiąc lat, gdy ludzie jeszcze tu byli. Co robił, gdy odeszli? Czemu wciąż tu przychodził, skoro ludzi nie było?

ROZDZIAŁ 2

KOLCOPIÓR Rigg odkrył, że większość ścieżek pradawnych mieszkańców miasta nie wiodła przez drogę, i zatrzymał się, aby sprawdzić, gdzie prowadziły. – Tutaj mamy spać? – zagadnął Bochen. Znajdowali się na grzbiecie wzgórza, ziemia była kamienista. – Tu wcale nie będzie wygodnie – stwierdziła Param. – W takich miejscach spałeś, gdy żyłeś jako myśliwy? – Nigdy nie sypiałem na ziemi takiej jak ta – odparł Rigg. – A czy nie prowadziłeś nas gdzieś, gdzie mieliśmy przenocować? – zapytał Oliwienko. – Chciałem nas wyprowadzić z miasta. Nie myślałem o żadnym konkretnym miejscu do spania. – No, wydawało się, że wiesz, gdzie idziesz – odezwał się Umbo. – Więc szliśmy za tobą. – To nie jest miejsce na nocleg. Za dużo kamieni i nie ma osłony przed wiatrem – ocenił Rigg. – Widzimy – żachnął się Bochen. – To co robiłeś, jeśli nie szukałeś nam zajazdu? – zapytała Param. – Przepraszam. Pochłonęło mnie śledzenie ścieżek. – Chyba mówiłeś, że żadnych nie ma. – Żadnych nowych. Próbowałem rozeznać się w tych starych. – Sprzed tysięcy lat – dopowiedział Umbo. Ponieważ Rigg nie rozumiał, czego nie rozumie w tych ścieżkach, nie było jak tego wyjaśnić. Powrócił więc do najpilniejszego tematu: – Widzę kępę drzew. Tam będzie miękka ziemia. I wszyscy będziemy spali za Bochnem, żeby nas osłaniał przed wiatrem.

– Bardzo śmieszne – burknął Bochen. – Możliwe, że nie żyją – powiedział Rigg nagle. – Drzewa? – zdziwiła się Param. – Ludzie stąd. Gdyby się przenieśli, najnowsze ścieżki powinny wychodzić z miasta drogą. Lecz te najnowsze na drodze prowadzą jedynie do miasta. – Może wyszli inną drogą. Śmierć to ta inna droga, pomyślał Rigg. Ale zachował to dla siebie. – Nie wiem, czy możemy wierzyć w jakiekolwiek słowa Vadesha – stwierdził. – Umbo, chcę podążyć jedną ścieżką, cofnąć się i zobaczyć. – Co zobaczyć? – Gdybym wiedział, nie musiałbym się cofać. – Hm, pomyślmy. Co nam dało do tej pory cofanie się w przeszłość? – Ocaliło nam życie – odparł Bochen. – Uwolniliście mnie i uratowaliście… – niemal równocześnie powiedziała Param. – Ci ludzie opuścili miasto dziesięć tysięcy lat temu – przypomniał Oliwienko. – Albo zginęli w nim – zauważył Rigg. – To mogła być zaraza. – Miasta powstają i upadają – dodał Oliwienko. – Historia już taka jest. – Spróbujmy tu się dziś jakoś rozgościć – przerwał im Bochen. – Szkoda, że już nie mamy powozu. Moglibyśmy zwyczajnie stąd odjechać. – I zostawić jedyne znane źródło czystej wody? – zapytała Param. Potem znaleźli się wśród drzew, a rozmowa zeszła na inne tory. Zupełnym przypadkiem Rigg przystanął i spojrzał za siebie w chwili, gdy Umbo schylił się, coś podniósł i wepchnął do kieszeni. Rigg był za daleko, żeby spytać się ot tak: „Coś znalazłeś?” albo „Coś ci upadło?”. Nie to, że miałem prawa pytać. Umbo nie musiał mi się z niczego tłumaczyć. Z drugiej strony było w tym coś dziwnego. Umbo rozejrzał się – ale nie sprawdzał, czy ktoś go obserwuje. Przeciwnie, jakby szukał kogoś innego. Osoby, która mogła upuścić to, co podniósł? Nawet o tym nie myśląc, Rigg popatrzył na ścieżki. Nikt tu nie był od czasu, gdy miasto zostało opuszczone, a poza tym mało prawdopodobne, by tak dawno temu była tu kępa drzew. Lecz zwierzęta często tędy przechodziły. Zwłaszcza jedno kilka razy kręciło się przy tym zagajniku przez ostatnie kilka godzin. Rigg rozpoznał jego ścieżkę. – Mamy tu przyjaciela – powiedział. Reszta zaskoczona popatrzyła wokół. – Naszego pierzastego przyjaciela – dodał Rigg. – Zwierzę, które przeprowadziło nas w przeszłość i przez Mur. – Myślałem, że oszalało, gdy pojawiliśmy się z powrotem w teraźniejszości, a Mur wrócił – rzekł Bochen. – Kolcopiór już nie jest za Murem. Przyszedł tutaj. Wspinał się na te drzewa. – Nie wyglądał mi na takiego, co wspina się po drzewach.

– Ani na takiego, co je korę – dodał Umbo. – Nie wiemy, na co może wyglądać – zauważył Oliwienko. – W obecnym świecie nie ma niczego, co byłoby do niego podobne. – Nie mógł odejść daleko – ocenił Rigg. – Był tu niecałe pół godziny temu. – Wiesz, mamy tylko słowo Vadesha, że woda nie jest bezpieczna. – Vadesh nie może kłamać – rzekł Umbo. – A kto nam powiedział, że nie może? – zapytał Oliwienko. – „Cześć, nie mogę was okłamać”. Czy to nie pierwsze słowa, jakie powiedziałby kłamca? – On jest zupełnie jak ojciec – stwierdził Rigg. – A ojciec nigdy mnie nie okłamał. – Ale też nie zwierzał ci się z wszystkiego – przypomniał Bochen. – Zrobił to, gdy… Nagle Rigg uzmysłowił sobie, że ojciec nie umierał, tylko ukrył się za zwalonym drzewem, udając, że go przygniotło. A więc skłamał. Rigg zakrył ręką oczy. – Wciąż żyję w świecie, który stworzył wokół mnie. I nie wiem, co z jego nauki jest prawdą, a co nie. – Witaj w dorosłym życiu – rzucił Bochen. – Nie jestem dorosły. – Tak? – włączył się Umbo. – Cóż, myślę, że jeśli sam odpowiadasz za siebie, to jesteś dorosły. – No pewnie – zadrwił Bochen. – Wielu dorosłych nie radzi sobie nawet w połowie tak dobrze jak my z Riggiem, dzięki. – Umbo się nadąsał. Rigg chciał wiedzieć, co jego przyjaciel znalazł. Co miał w kieszeni. Usłyszeli parskanie. Po cichu rozdzielili się, żeby zwierzę otoczyć. Rigg spojrzał na Umba i przewrócił oczami. Nikt poza nimi nie umiał się skradać. Zresztą nie trzeba było. Zwierzę robiło tyle hałasu, że nie mogło ich słyszeć. Istotnie był to kolcopiór. Uderzał bokiem głowy o drzewo, pocierał o korę. Gdy Rigg się zbliżył, zauważył błoto na jego głowie. Nie błoto. Wyglądało jak błoto, lecz było innym stworzeniem. Ponieważ wiedział już, czego szukać, dostrzegł malutką, nikłą ścieżkę biegnącą w powietrzu tuż przy ścieżce kolcopióra przez cały czas. Bochen i Umbo, którzy mieli do czynienia ze zwierzętami, byli teraz znacznie bliżej niego; Oliwienko i Param trzymali się z dala. Miastowi. – Nie podchodźcie za blisko – ostrzegł ich Rigg. – Co on ma na głowie? – zapytał Bochen. – Pewnie pił ze źródła – powiedział Umbo. – Ja też tak sądzę – zgodził się Rigg. – Złapało pasożyta? Twarzomaskę? – odezwał się Oliwienko.

– Cokolwiek ma na głowie, to jest żywe. Oddzielna istota. Z własną ścieżką. – Ilekroć kolcopiór uderza w nie albo pociera, to robi się większe – zauważył Umbo. – Czyli się rozprzestrzenia. Tam jest witka, która wchodzi w ucho biedaczyny. – Więc cały wysiłek kolcopióra, żeby się pozbyć twarzomaski, pomaga jej mocniej się przyczepić – dodał Rigg. – Sprytna ewolucyjna sztuczka, nie ma co – rzekł Oliwienko. – Pasożyt, który może wykorzystać uderzenia i pocieranie, miałby większe szanse na przeżycie. – Może strach i niechęć pozwalają masce znaleźć właściwe miejsce w mózgu, do którego należy się przyczepić – zasugerował Rigg. – Wydajecie się tacy podekscytowani – odezwała się Param. – A czy ktoś z was zauważył, co to oznacza? – Że Vadesh nie kłamał o tym pasożycie, chciałaś powiedzieć? – zapytał Bochen. – To jasne. – Chodziło mi o to, że jesteśmy całkowicie zdani na niego, jeśli chodzi o wodę do picia. – Myślę sobie – rzekł Umbo – że uda nam się znaleźć miejsce, by prześliznąć się z powrotem przez Mur i potem wykombinować, jak nie dać się zabić. – Pomyślmy – odpowiedział mu Bochen. – Kraina z jednym niebezpiecznym pasożytem czy kraina, gdzie będą nas szukały tysiące żołnierzy, a każdy człowiek chętnie nas im wyda w zamian za nagrodę. – Poruszał rękami, jakby coś ważył. – Oni szukają jedynie mnie i Param – przypomniał Rigg. – Ale wy możecie wrócić. – I zostawicie nas tu samych? – Param nawet nie próbowała ukryć paniki w głosie. – I tak nas złapią – podjął Bochen. – A potem będą nas torturować, dopóki nie powiemy im, gdzie jesteście. A ponieważ nie uwierzą w prawdę… – Chodziło mi tylko o to, że nie musicie tu zostawać – wyjaśnił Rigg. – Nie twierdzę, że to będzie zupełnie bezpieczne. – Co zrobimy z tym nieszczęsnym zwierzęciem? – zapytała Param. – A co mamy zrobić? – zdziwił się Rigg. – Tak bardzo cierpi. – No pewnie, że cierpi. Ma pasożyta przyczepionego do głowy, który próbuje wedrzeć się do jego mózgu. – Cóż, myśmy go tu sprowadzili. – Chyba masz rację. Ale on pochodzi z tego świata i jeśli Vadesh mówi prawdę – a zdaje się, że tak, jeśli chodzi o maski – to te pasożyty się stąd wywodzą, tak samo jak kolcopiór. Więc gdybyśmy go nie ściągnęli do teraz, żeby złapał tego pasożyta, dokładnie to samo mogło mu się przytrafić wtedy. – Z tą różnicą, że jego świat i tak miał się dla niego skończyć – zaznaczył Bochen. – Nasi przodkowie mieli właśnie go wybić z całą resztą jego kuzynów, nie? Myśmy go ocalili. – Teraz już rozumiem, że powinien być wdzięczny – rzuciła Param. – Słuchaj, gdybyś dała mu wybór między pasożytem na głowie a śmiercią, to jak myślisz, co

by wybrał? – zapytał Rigg. – Przecież widać, co wybrał – przerwał im Umbo. Param przytaknęła, lecz wyraźnie jej się to nie podobało. – Życie – podsumowała. – Zwierzęta, które nie trzymają się go kurczowo bez względu na wszystko, nie pożyją na tyle długo, by mieć potomstwo – stwierdził Oliwienko. – Nie chcemy umierać. – No to jak wyjaśnisz samobójstwa? – zapytał Bochen. – Nijak. – Czy śmierć ojca nie była poniekąd samobójstwem? – powiedziała Param. Chwilę trwało, zanim Rigg uświadomił sobie, że jego siostra nie mówiła o człowieku, którego on nazywał ojcem – o Złotym Człowieku, Wędrującym Człowieku, maszynie zwanej Ram, która nauczyła ją, Umba i Rigga korzystania z ich daru zmieniania czasu. Param mówiła o ich prawdziwym ojcu, którego Rigg nigdy nie poznał; o Knossie, który przekroczył Mur nieprzytomny na łodzi, a potem ściągnęły go z niej i utopiły jakieś człekopodobne morskie stworzenia po innej stronie Muru. – To nie było samobójstwo – zdenerwował się Oliwienko. Jako młody uczony w Wielkiej Bibliotece był przyjacielem Knossa i jego asystentem. – Nie chciał umierać. – Nie – odparła Param. – Ale wiedział, że może zginąć, i naraził życie, tak jakby nic innego się nie liczyło. Na przykład ja. – Kochał cię. – Ale bardziej kochał swój eksperyment. Rigg zauważył, że kolcopiór przestał uderzać głową o drzewo. Przenosił spojrzenie po kolei na każdego, kto się odzywał. I nie zwracał na nich tylko tego oka, które nie było przesłonięte przez pasożyta. Śledził ich wzrokiem tak, jakby miał dwoje zdrowych oczu. Jakby wciąż widział przez maskę. W ciszy, która nastała po gorzkich słowach Param, kolcopiór zaczął biec prosto w stronę Rigga. – Uważaj! – krzyknęli jednocześnie Umbo i Bochen. Rigg wyciągnął rękę, a kolcopiór zatrzymał się i ją obwąchał. – On nie chce mi zrobić krzywdy – uspokoił towarzyszy. – Zabierz rękę! – poradził Umbo. – Chcesz, żeby twarzomaska na ciebie przeskoczyła? – Vadesh mówi, że mogą się przyczepiać jedynie w wodzie. I nie wtedy, gdy już przyczepiły się do… czegoś. – Rigg niemal powiedział „do kogoś”. – A więc teraz wierzymy we wszystko, co mówi? – zapytał Umbo. – O maskach nie kłamał. Może kłamie o innych rzeczach, ale o tym nie. I nie poszedł tu za nami ani nie próbował nas zatrzymać. Może naprawdę chciał tylko zaprowadzić nas do czystej wody. – Ciągła podejrzliwość pozwala mi przeżyć – stwierdził Bochen. – To instynkt samozachowawczy.

– Też jestem podejrzliwy – przyznał Rigg. – Ale w którymś momencie trzeba zaryzykować i zdać się na los. Kolcopiór wciąż obwąchiwał jego rękę. – Chyba czuje swój zapach – domyślił się Rigg. – Tę rękę trzymałem na jego grzbiecie, gdy przechodziliśmy przez Mur. – I nie ma powodu, żeby bał się zapachu ludzi – zauważył Oliwienko. Kolcopiór gwałtownie odwrócił głowę, przyciskając maskę do palców Rigga. Chłopak błyskawicznie się odsunął. – Spójrz na swoją rękę! – krzyknął Umbo. – Czy coś się do niej przyczepiło? – A co, myślisz, że twarzomaska właśnie mnie zapłodniła? – Może mają więcej niż jedną metodę rozmnażania. Vadesh mówił, że łatwo się przystosowują. – Może robi dzieci na powierzchni swojej skóry – zasugerowała Param – i wciera je w ciebie. – Albo w korę drzewa – dodał Oliwienko. Rigg zastanowił się nad tym. – W dotyku była trochę sucha i szorstka. Jak nieglazurowany gliniany garnek. A na mojej ręce nie ma zupełnie nic. Przygotujmy coś do jedzenia i chodźmy spać. – Co zrobimy z tym… tym… jak to nazwałeś, Rigg? – zapytała Param. – Kolcopiór. Taka po prostu opisowa nazwa. I nic z nim nie zrobimy. – A jak pójdzie z nami do obozowiska? – Jeśli się położy, nie przytulaj się do niego. Te pióra naprawdę są kolczaste. – I tyle? – A co chcesz, żebym zrobił? Zabił go? – Przecież ty i twój ojciec… znaczy się Ram… zabijaliście zwierzęta, prawda? – Zabijaliśmy te, których futra mogliśmy sprzedać. Chcesz futro z tego? – Na rękawice – odezwał się Bochen. – Albo na bat – do grzmocenia klientów, którzy piją za dużo i nie chcą opuścić zajazdu po dobroci. Zostawili biedne stworzenie i zajęli się rozbijaniem obozu. Jednak szybko do nich dołączyło. Ich racje były skromne, lecz wędrowali już jakiś czas i przywykli do niewielkich porcji. Rigg zaoferował część swojego prowiantu kolcopiórowi, który powąchał i odszedł. – Widać nie pachnie mu jak coś jadalnego – skomentował chłopak. – Mnie to nie smakuje – odparł Oliwienko. – Ciekawe, jak by smakował ten kolcopiór – odezwał się Bochen – gdyśmy namówili go, żeby wskoczył do kociołka. – Nie sądzę, by nasze ciała miały pożytek z jego mięsa – powiedział Rigg – nawet gdybyśmy utrzymali je w środku na tyle długo, żeby je strawić. – Piękna wizja, gdy jem – rzuciła Param. – Nie wiedziałem, że jesteś taka wybredna – zażartował jej brat z szerokim uśmiechem.

Param przewróciła oczami. – Czemu nie moglibyśmy go zjeść? – zapytał Umbo. – Gdy mnie sprawdzali, żeby zdecydować, czy powinienem mieć dostęp do biblioteki, spotkałem w Aressa Sessamo pewnego naukowca. Wyróżniał rośliny i zwierzęta, które przybyły na ten świat wraz z naszymi przodkami – czyli większość – oraz nieliczne, które rozwinęły się tutaj. Ojciec i ja już wcześniej zidentyfikowaliśmy każdą z tych roślin i każde z tych zwierząt jako niejadalne. Nawet martwe padały łupem jedynie określonych padlinożerców. Ojciec nazywał je „umiarkowanie toksycznymi”. Jakbyśmy mieli dwie oddzielne ekologie. – Może więc ten pasożyt też nie może korzystać z naszych ciał – zasugerował Oliwienko. – Ale Vadesh mówi, że może. – A mimo to dotknąłeś go – przypomniała Param. – Jutro cofnijmy się w czasie – zaproponował Rigg. – Gdy będziemy wypoczęci i świeży. Dzisiaj przeszliśmy przez Mur. Ledwie przed kilkoma godzinami ludzie próbowali zabić ciebie i Umba. Dajmy już spokój, prześpijmy się trochę. W końcu sprzątnęli po kolacji, położyli się na matach, a Bochen objął pierwszą wartę. Rigg jednak nie potrafił zasnąć. Bo odkąd odkrył, jak wygląda ścieżka twarzomaski, zaczął znajdywać ten sam rodzaj ścieżki biegnący tuż przy ludziach dziesięć tysięcy lat temu. Vadesh mówił prawdę – twarzomaski masowo infekowały ludzi. A im więcej z nich Rigg prześledził, tym bardziej był pewien prawidłowości. Na początku maski występowały rzadko i nigdy w mieście. Potem przychodziły z ludźmi w dużych grupach. Dla Rigga wyglądało to jak wojna – wrogie oddziały przenikały do miasta. Lecz nagle, jakieś pięćset lat przed tym, zanim miasto opustoszało, wszystkie maski były w mieście, a jedyne ludzkie ścieżki bez przemieszczających się z nimi ścieżek twarzomasek znajdowały się poza miastem. Wniosek był dla Rigga oczywisty. Na półmetku historii ludzi w tym mieście zarażeni pasożytami przejęli władzę, a niezarażeni żyli na zewnątrz. Najwyższe budynki powstały, dopiero gdy miasto należało do zakażonych. Rigg wiedział to stąd, że żadne z ludzkich ścieżek nie wznosiły się w niebo w tych wieżach do czasu tych względnie nowszych, tych z towarzystwem twarzomasek. To jest miasto, w którym największe budynki postawili ludzie z pasożytami zagnieżdżonymi w mózgach. O, to było coś, o czym Vadesh mógł nam powiedzieć, gdyby naprawdę przestrzegał polecenia, by mówić nam wszystko. Co oznaczało, że nas oszukiwał. Musiał znaleźć jakąś logiczną lukę w komendach, które wydawałem mu. A może nie było żadnego odgórnego prawa nakazującego mu być posłusznym pierwszym ludziom, którzy przeszli przez Mur. W końcu zmęczenie wzięło górę i Rigg zasnął.

ROZDZIAŁ 3

NOCNA WARTA Od chwili, gdy Vadesh podszedł do nich po tej stronie Muru, Umbo czuł chorobliwy lęk. Teraz było dla niego jasne, że przejście przez Mur było bardzo złym pomysłem. Wówczas wydawało się, że nie mieli innego wyboru. Ale tylko dlatego, że kiedy mieli jeszcze wybór, postanowili tak bardzo zbliżyć się do Muru, że nie mieli już innego wyjścia. Sami się tam uwięzili. Dopiero teraz przyszło Umbowi do głowy, że to była decyzja Rigga, którego prawdziwy ojciec, Knosso, zginął, próbując przedostać się przez Mur morzem. Gdy oni uciekli z miasta Aressa Sessamo, wiedząc, że generał Obywatel i matka Rigga i Param, Hagia Sessamin, będą ich ścigać, Rigg postarał się, żeby skierowali się do Muru, a potem nie mieli innego wyboru, jak przez niego przejść. Ale czy to był jedyny sposób, by uniknąć armii generała Obywatela? Nie mogliśmy rozdzielić się i ukryć wśród ludzi? Jedynie Rigg mógł prześledzić wszystkie ścieżki, którymi ludzie i zwierzęta poruszali się w świecie. A mimo to ilekroć ktoś wspomniał o innym kierunku, Rigg nie chciał o tym słyszeć. Na dłuższą metę złapaliby nas; po tamtej stronie Muru nie mogliśmy się długo ukrywać. Ludzie jednak się ukrywali. Czemu więc nikt nie kłócił się z Riggiem? Czemu ja się nie kłóciłem? Nie to, żeby Rigg się rządził czy nawet wykłócał. Zwyczajnie ciągle wspominał o Murze, sprawiając, że ten pomysł wydawał się rozsądny. I w końcu wszyscy przyjęliśmy za pewnik, że zmierzamy do Muru. Nawet w ostatniej chwili, w ten sam sposób, w jaki przedostaliśmy się przez Mur, mogliśmy równie łatwo przenieść się gdzieś dalej od niego. Przeszliśmy jednak, bo tego chciał Rigg. Kto mu dał władzę? Czemu wszyscy go słuchaliśmy? Jak Vadesh. Dał jasno do zrozumienia, że Rigg jest jedyną osobą, której będzie posłuszny. Ale wszyscy przeszli przez Mur. Ba, Umbo i Param zrobili to pierwsi. A Umbo sam dokonał przemieszczenia w czasie. Najpierw cofnął Rigga, Bochna i Oliwienkę w przeszłość – do czasu, który Rigg ustalił, znajdując i tropiąc kolcopióra. Potem, gdy tamci byli już niemal po drugiej stronie, Param chwyciła Umba za rękę, zeskoczyła z nim z wysokiej skały, na której przysiedli, i zaczęła ciąć czas, spowalniając ich upadek. I ponownie Umbo cofnął się w czasie, przenosząc siebie i Param do momentu kilka tygodni przed ich przybyciem nad Mur. W taki oto sposób Umbo i Param znaleźli się po drugiej stronie Muru, jeszcze zanim pozostała trójka w ogóle wyruszyła. W ostateczności wszystko zależało od Umba. Owszem, Rigg potrafił wykonać o wiele dłuższy skok w czasie; i owszem, potrafił ten skok połączyć z jakąś pradawną ścieżką, by trafić dokładnie tam, gdzie zamierzał. A Param potrafiła dokonać rozkładu nurtu czasu. Ale faktyczne podróżowanie w czasie to dzieło samego Umba.

Czemu więc Vadesh nie chciał być mnie powolny? Czemu powiedział, że to Rigg „potrafi naprawdę podróżować w czasie”, choć Rigg nigdy nie nauczył się przemieszczania w czasie na własną rękę tak jak ja, Umbo? Czemu byłem nikim, skoro potrafię robić to, czego nie potrafi robić nikt inny? Od samego początku Umbo występował do Rigga w charakterze petenta. Proszę, pozwól mi z sobą podróżować, proszę! Przypomniał sobie teraz, jak błagał, i poczuł się upokorzony i zły. Obaj mieli ważny powód, żeby opuścić wioskę Wodobrody; czemu Umbo przyjął podrzędną pozycję? Nie mogło tak być dlatego, że Rigg jest Sessamidem, urodzonym do roli księcia; nikt o tym nie wiedział, dopóki nie aresztowano ich w O. Poza tym Sessamidzi nie byli u władzy, odkąd przejęła ją Ludowa Rada Rewolucyjna, a gdyby byli, zabiliby Rigga już jako niemowlaka, bo babcia królowej Hagii zadekretowała, że żaden mężczyzna nie może dziedziczyć i wszyscy męscy Sessamidzi muszą być zabici zaraz po urodzeniu. Jak więc to się stało, że Rigg podejmował wszystkie ważne decyzje i sprowadził nas na złą stronę Muru? Bądź rozsądny, upomniał się Umbo. Rigg kieruje, bo tak wychował go Ram, Złoty Człowiek, Wędrujący Człowiek, nasza kopia Vadesha. Ram szkolił nieco Umba w tym, jak sprawować kontrolę nad czasem, a udając ogrodnika, pomagał uczyć Param w Aressa Sessamo, na drugim krańcu rzeki. Ram jednak wychował Rigga jak syna, ucząc go cały czas. Wyszkolił Rigga na władcę. Zdecydował o wszystkim, Rigg i reszta z nich po prostu grali przypisane im przez Rama role. A teraz byli tu z bliźniakiem Rama, Vadeshem, który ich okłamywał i kontrolował. Nie mogli nawet zdobyć wody bez pomocy Vadesha, bo inaczej jakiś paskudny pasożyt ich dorwie. Byli całkowicie zdani na łaskę maszyny w kształcie człowieka. Maszyny stworzonej w takiej postaci, aby wszystkich zmylić. Starożytni ludzie stworzyli te maszyny i teraz one rządzą nami, bo wiedzą wszystko, a my nie wiemy nic. Umbo leżał w zagajniku niedaleko ruin miasta, patrząc na jasny Pierścień na niebie, zapamiętały w żalu, który wzbierał w nim, odkąd przeszli przez Mur. Był na tyle uczciwy, by poznać, że choć uczucie się nie zmieniło, nie było już skierowane na Rigga. Teraz było skierowane na Rama i Vadesha. Ale czy tak naprawdę mam żal do nich? Czy w ogóle przez kogoś czuł to, co czuł? Czy po prostu miał te uczucia i szukał kogoś poza sobą, żeby go za nie obwiniać? Jestem zły, rozgoryczony i zrozpaczony, lecz Rigg na to nie zasługuje, a Ram i Vadesh są tylko maszynami i… Umbo popatrzył na śpiących towarzyszy. Bochen – do niego nie czuł żalu. Wielkoduszny i opiekuńczy, troszczył się o Umba i pamiętał o nim, gdy inni zapominali. Oliwienko? Umbo prawie go nie znał. Jedynie Rigg go znał i zdawał się go cenić. Strażnik widział, jak umiera Knosso. Pracował ciężko i podporządkowywał się decyzjom grupy – czyli

decyzjom Rigga – i również nie było powodu, żeby Umbo miał do niego pretensje. No i Rigg. Umbo wiedział, że Rigg jest jego prawdziwym przyjacielem, a jeśli ludzie zdawali się na niego, było to całkiem normalne, bo Ram wyszkolił go tak, by był przygotowany na każdą sytuację i wiedział coś właściwie o wszystkim. Param to jego przeciwieństwo. Ta sama krew – bardzo byli do siebie podobni – lecz spędziła tak wiele godzin życia niewidzialna w swoim rozbitym, zwolnionym nurcie czasu, że teraz wydawała się młodsza od Rigga, choć była starsza o dwa lata. Gdy przebywała w swoim fragmentarycznym nurcie czasu, przeżywała jedynie sekundę z kilku sekund, które mijały dla innych. Jest młodsza ode mnie, pomyślał Umbo. I na tę myśl poczuł, że ogarnia go taki gniew i rozpacz… i pragnienie, że miał ochotę krzyczeć… Na wszystkich świętych, pomyślał, pierwsza księżniczka, którą spotykam, i patrzcie, zakochuję się w niej. Aha, to jest miłość, powiedział sobie, próbując rozsądnie wybadać własne uczucia. To jest to potężne, okropne pragnienie, przez które matka wyszła za tego żałosnego tyrana, którego musiałem nazywać ojcem. Ilu niewiarygodnie głupich bohaterów w opowieściach dokonywało szaleńczo niebezpiecznych czynów z miłości? A co ważniejsze, jakie szaleństwa ja popełnię z tego powodu? Teraz wszystkie jego uczucia nabrały sensu. Tak, Rigg podjął za wiele decyzji, lecz głównym powodem żalu Umba do niego było to, jak naturalnie, jak swobodnie Param zachowywała się przy nim. Mieszkali w tym samym domu przez wiele miesięcy, byli bratem i siostrą, i razem zaplanowali ucieczkę, i nawzajem uratowali sobie życie, i… Ja też uratowałem jej życie! Lecz tylko ten jeden raz, tylko tego poranka, gdy skoczyliśmy ze skały. Wzięła mnie za rękę i zeskoczyła ze mną ze skały. Potem przeprowadziła mnie przez Mur. Nadal czuję jej rękę w swojej. A raczej mrowienie wspomnienia jej ręki. Param nie jest dwa lata starsza ode mnie i Rigga. Jest mniej więcej w moim wieku. I co za różnica, że urodziła się księżniczką? Matka, królowa, wiele razy próbowała ją zabić – to ją zwalnia z pozycji księżniczki, prawda? Teraz jest zwykłym człowiekiem, takim jak ja. To nie jest niemożliwe. Zwykłym człowiekiem z punktu widzenia prawa, lecz wciąż pochodzi z królewskiego rodu. Pewnie uważa mnie za grubiańskiego, ciemnego, prostackiego górniaka, podczas gdy Rigg umie mówić dokładnie tak jak ona wyszukanym językiem. Rigg mieszkał w jej domu, jadł z nią przy jednym stole, umie się elegancko zachować. A ja podróżowałem z nią, rozpalałem dla niej ogień w nocy – jakbym był osobistym służącym Rigga. I nie jakimś dystyngowanym kamerdynerem… nie, jestem jak parobek, którego Rigg najął na popołudnie do pomocy w podróży z miasta nad Mur. Nie, pomyślał Umbo. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby znów mieć żal do wszystkich. Jestem zakochany, więc jak Wędrujący Człowiek… nie, jak Ram kiedyś wyjaśnił, odruchowo

walczę z każdym potencjalnym rywalem o kobietę, której pożądam. Rigg nie jest rywalem, lecz zaskarbił sobie jej zaufanie, jej uczucie. Ona mu się zwierza z drobnych sekretów i innych błahostek, a ja chciałbym, żeby zwierzała się mnie. Tylko mnie. Ona pewnie mną gardzi. Nigdy nie będzie moja, dlatego jestem taki zły. To szaleństwo, powiedział sobie. Muszę przestać o niej myśleć. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął to, co podniósł, gdy wchodził do zagajnika. Kamień. A dokładniej – klejnot. Jeszcze dokładniej – klejnot wyglądający zupełnie tak samo jak ten, który Rigg próbował sprzedać w O, a teraz był w banku w Aressa Sessamo. Kamień, który Umbo i Bochen starali się wykraść z powrotem, żeby uzupełnić kolekcję dziewiętnastu kamieni Rigga. Właśnie to widział na pierwszy rzut oka, gdy podnosił go spośród opadłych liści. Jednak nie mógł to być ten kamień. Umbo obejrzał go przy świetle Pierścienia. Faktycznie kamień miał odpowiedni rozmiar i kolor, żeby być brakującym klejnotem. Był też odpowiednio twardy i gładki, i mniej więcej tak samo ciężki. Umbo wsadził kamień do kieszeni i przekręcił się na plecy. Przypomniał sobie chwilę, gdy go znalazł. Kamień nie leżał wśród opadłych zeszłorocznych liści, lecz na nich, jakby zostawiony po to, by ktoś go znalazł. Kto mógł go zostawić? Rigg wydawał się zupełnie pewien, gdy powiedział, że od dawien dawna żaden człowiek nie zbliżył się do tego zagajnika. Klejnot nie mógł tam leżeć tak długo – byłby przysypany liśćmi i zapewne ziemią. Brak ścieżek sugerował, że klejnot zostawił zbędny w rodzaju Vadesha czy Rama. Oni nie zostawiali ścieżek widocznych dla Rigga. Czemu jednak Vadesh miałby go tam zostawić, gdy równie dobrze mógł wręczyć go Riggowi? Może to jakaś próba, by przekonać się, co z nim zrobię. Lecz nikt nie mógł z góry przewidzieć, kto z nas wejdzie do zagajnika dokładnie w tym miejscu co ja. I kiedy Vadesh mógł to zrobić? Między opustoszałym miastem a zagajnikiem nie było się gdzie schować. Nie było też żadnych śladów czyjegoś przejścia. I czemu akurat ten klejnot? Prawie na pewno nie mógł być to ten sam, który Rigg kiedyś nosił i próbował sprzedać, ale był identyczny. Załóżmy, że Vadesh miał taki sam komplet dziewiętnastu kamieni w tej murchii. Skąd wiedział, by wybrać akurat ten, którego brakowało w sakiewce Rigga? Rigg wyłożył osiemnaście, żeby mu je pokazać, ale kiedy Vadesh miał choć chwilę, by przynieść swoje i oddać ten brakujący? – Nie śpisz? – usłyszał głos tuż obok. Nie wzdrygnął się ani nie podskoczył, lecz serce waliło mu jak oszalałe. Oliwienko. Podszedł zupełnie niesłyszalnie? – Twoja kolej. No tak, teraz wypadała warta Umba. Nie słyszał zbliżającego się Oliwienki, bo najwyraźniej zasnął.

Wstał półprzytomny. Bochen się poruszył – miał lekki sen i budził się przy każdej zmianie warty. Rigg i Param ani drgnęli. Spali twardym, królewskim snem. To niesprawiedliwe, żeby nawet tak myśleć, upomniał się Umbo. Jeśli ktoś na świecie nie może spać spokojnie, to właśnie królowie i książęta. Gdy nie próbują ich zabić buntownicy albo watażkowie, którym marzy się tron, to próbują sami się nawzajem powybijać. Jak bardzo jeszcze zgłupieję przez te moje żale i zazdrość? – Powiedz coś – odezwał się Oliwienko. – Jeśli lunatykujesz, nie dasz rady stać na warcie. Umbo otworzył oczy szeroko i przeciągnął się. – Nie śpię już – szepnął. – Ruszaj się, dopóki nie będziesz zupełnie rozbudzony – poradził mu Oliwienko. – Zasnąłeś dopiero kilka minut temu. Nie chciałem cię budzić, ale… twoja kolej. I nie możemy zmienić kolejności, jeśli mielibyśmy przez to obudzić któreś z królewiąt. Przestań tak myśleć! – skarcił siebie Umbo. Podniósł się i raźnym krokiem wyszedł z zagajnika, nie licząc się z tym, jak dużo hałasu robi na opadłych zeszłorocznych liściach. Znalazł się na krótko przyciętej łące. Tu prawie nie było słychać jego kroków, a pnie i liście drzew nie tłumiły wiatru. Jakie zwierzęta pasły się na tej trawie, że tak krótko ją oskubały? Czemu teraz nie ma ich tutaj, z pyskami pokrytymi twarzomaskami? Może Vadesh ją kosi. Albo skubie. Kto wie, do czego te maszyny są zdolne. Obchodząc zagajnik, Umbo zatoczył szerokie koło. Musiał zejść ze stoku za miastem. Dopiero gdy usłyszał bulgotanie wody, uzmysłowił sobie, jak głupio postąpił, zapuszczając się tak daleko od obozu. Stąd nie widział śpiących, tylko czubki drzew, pod którymi leżeli. Po co zbliżałem się do wody? A jeśli się potknę, wpadnę do strumienia i złapię twarzomaskę? Jak na zawołanie jego lewa stopa zapadła się z pluskiem w błoto. Odskoczył, jakby uchylał się przed kosą żniwiarza. Ale może nie było sensu się uchylać. Może larwa twarzomaski już się do niego przyczepiła. Podbiegł pod pagórek do skraju lasku, usiadł, obmacał nogi i stopy. Nic się nie przyczepiło, choć przestraszył się, bo znalazł mokre liście przyklejone do wierzchu prawej stopy, a potem do dłoni, gdy próbował je zrzucić. Dziś niebo było bezchmurne, w świetle Pierścienia widział, że nie ma na sobie pasożyta. Chyba że larwa była bardzo mała. Albo pełzła pod skórą. Zadrżał, ale zaraz wstał i podjął marsz, dalej okrążając zagajnik, choć tym razem o wiele bliżej jego skraju. Gdy zawędrował na północną stronę, musiał zarzucić swoje plany, bo dalej rozpościerał się las, dotąd ukryty za grzbietem wzgórza. Myślisz, że wiesz, gdzie jesteś, myślisz, że wiesz, co i jak, a nagle nic nie jest takie, jak myślałeś, i to powinno być oczywiste od początku, a ty czujesz się głupi, że przyjąłeś takie założenie, i byłeś głupi, ale… Umbo słyszał, jak Wędrujący Człowiek mówi: „To nie głupota, gdy coś zakładasz; ludzki mózg powinien tak działać. Zakładamy różne rzeczy, żebyśmy mogli działać szybciej niż zwierzęta, które widzą tylko

to, co widzą”. Działać szybciej, owszem, ale błędnie, gdy przyjmiesz błędne założenie, myślał Umbo i wtedy, i teraz. Lecz wtedy nic nie powiedział, bo był taki przejęty tym, że rozmawia z dziwnym i wspaniałym ojcem Rigga. Z maszyną. Przedarł się przez zarośla, brnąc przez liście. W końcu wyszedł znów na trawę. Miasto majaczyło po jego lewej stronie, dalej niż drzewa po prawej, lecz o wiele wyżej. Ciekawe, gdzie podziali się ludzie, pomyślał. I czy Vadesh stoi w jednej z wież, wygląda przez okno i mnie widzi? Czy Vadesh zastanawia się nad czymkolwiek? Czy miewa wątpliwości? Ani on, ani Ram nigdy nie wyglądali na takich, którzy nie są czegoś pewni – nawet gdy mówili, że nie są pewni. Vadesh powiedział, że nie może przewidzieć przyszłości z całkowitą pewnością. Wiedział o miliardach rzeczy, które ludzie z Ziemi mogą zrobić, gdy i jeżeli dotrą tu, na planetę Arkadia, nie wiedział jednak, co zrobią – tak mówił. A czy to nie znaczyło, że nie wiedział też, co zrobię ja i reszta? To było coś, co mogło dać Vadeshowi powód do zastanowienia. Jesteśmy dla niego nieprzewidywalni, myślał Umbo. Manipuluje nami, oszukuje nas, zataja informacje przed nami właśnie dlatego, że nie wie, co zrobimy, a on chce, żebyśmy zrobili coś konkretnego. To wyjaśnia wszystko. Vadesh potrzebuje nas, musi więc nami manipulować, byśmy zrobili coś, co jest tak ważne, że ważniejsze od powiedzenia nam prawdy. Czemu po prostu nam nie powie, czego chce? Bo nie wie, czy zrobimy to dobrowolnie. A może jest całkiem pewien, że nie zrobimy tego dobrowolnie, więc musi nas przekonać podstępem albo doprowadzić do sytuacji, w której nie będziemy mieli innego wyjścia, niż zrobić, co chce. Tak jak Rigg zaciągnął nas nad Mur. Tyle że Rigg to dobry chłopak i nie sądzę, że nami manipuluje. A może jednak świadomie nami manipulował, a ja w ogóle go nie znam. Umbo pokiwał głową. Cały czas wracam do tego, że nie lubię Rigga i mu nie ufam. Może tego chce Vadesh. Usłyszał lekkie kroki Param. – Jeszcze nie pora na twoją wartę – powiedział. – Dopiero zacząłem. Nie zatrzymała się. – Chodzisz wokół od jakiejś godziny – zauważyła. – O ile mogę w ogóle ocenić czas. – Kto spośród nas wie na pewno, czy minuta jest równa minucie? – Nie mogłam zasnąć. – I wtedy, trudno uwierzyć, wzięła Umba za rękę. Miała ciepłą dłoń. A on zadrżał. – Zimno ci – stwierdziła. – Już nie. – Wtedy Umbo uzmysłowił sobie, że to mogło brzmieć jak flirt, więc się poprawił: – Było mi naprawdę zimno jakiś czas temu, gdy wdepnąłem w coś mokrego tam w dole, nad strumieniem…

– Zszedłeś nad wodę? – zdziwiła się. – Nieświadomie. To było jakieś błocko… – Mogłeś… – Wytarłem nogi i niczego tam nie było. – Ale podobno one są w wodzie bardzo małe… Jak mógł się z nią spierać? Czemu miałby próbować? – Jeśli złapałem pasożyta, to już go mam i niedługo opowiem ci, jak to jest. – Gdy opanuje twój mózg. – I tak nikt go tu nie używał – zadrwił Umbo. Chciał, żeby to zabrzmiało jak żart. A zabrzmiało tak, jakby się nad sobą użalał. Param jednak go nie pocieszyła, przez co wydałby się sobie jeszcze bardziej żałosny. – Może ty i kolcopiór będziecie mogli sobie pogadać. – Może wydamy się sobie bardzo piękni. Takie już moje szczęście, że znajdę bratnią duszę, która ma cztery nogi i nie umie mówić. – Czteronożne nieme stworzenia to najlepsi przyjaciele – stwierdziła Param. Czy w jej głosie była gorycz? – Widać, że nigdy nie próbowałaś zaprzyjaźnić się z kotem. – Zapomniałam o kotach. – Oparła głowę o jego ramię. – Mogę zrozumieć, czemu Rigg mi pomógł w stolicy. Jest moim bratem. Ale ty… ty siedziałeś ze mną na tamtej skale, utrzymując resztę w tym pradawnym czasie, aż żołnierze matki znaleźli się prawie o krok od nas. A Rigg, Bochen i Oliwienko nie są twoją rodziną. – Rigg jest moim przyjacielem. – Gdyby Rigg nie dał ci znaku, żebyś sprowadził go do teraźniejszości… – Wtedy trzymałbym go w przeszłości, aż by to zrobił. – Nie bałeś się, że cię zabiją? – Pewnie, że się bałem. Gdyby mnie zabili, nie mógłbym przyjaciół ściągnąć z powrotem. – A co ze mną? Umbo pokręcił głową. – Nie jestem szarmancki. Wiedziałem, że sama sobie poradzisz. – Zdawałam sobie sprawę, że jesteś w niebezpieczeństwie. Nieraz chciałam cię złapać i sprawić, żebyś zniknął. Ale gdybym to zrobiła, to mogłoby oznaczać śmierć pozostałych. – Odciągnęłaś mnie dokładnie wtedy, gdy sprowadziłem ich do teraźniejszości. – Myślałam tylko: zabierz go z tej skały. – Uratowałaś mi życie. – Przeze mnie o mały włos nie zginęliśmy oboje. – Zadrżała. – Pozwoliłam matce i żołnierzom zobaczyć, skąd skaczemy. Na pewno wiedzieli, że nie możemy zmienić kierunku w powietrzu. Więc gdybyś nie cofnął nas o tydzień… – Ale cofnąłem. – Skoczyłam bezmyślnie.

– Nie miałaś innego wyjścia. W tamtej chwili ocaliłaś nam skórę. – A ty w następnej. – No i wychodzi na to, że uratowaliśmy siebie nawzajem. – Odsunął się na tyle, żeby móc się do niej odwrócić twarzą i zażartować: – Mój ty bohaterze. Tyle że ona miała ten sam pomysł, bo dokładnie w tej samej chwili powiedziała: – Mój ty bohaterze. Ale to nie był sarkazm. A może jej sarkazm był tak ostry, że brzmiał jak szczerość. Cóż, żartowała czy nie, Umbo mógł zareagować tylko w jeden sposób. – Nie miej nadziei, że to się powtórzy. Nie jestem typem bohatera. Spoliczkowała go, ale żartobliwie – raptem klepnęła go kilkoma palcami. – Nie możesz pozwolić, żeby ktoś ci dziękował? W tej chwili Umbo już w ogóle nie myślał. Wzięła go za rękę, droczyła się z nim, dziękowała, wychwalała. Nazywała go bohaterem, nawet jeśli żartem. A teraz się z nim drażniła. Ile szczęścia! Mimo to był całkowicie skupiony na tym, co mówi i robi, żeby mógł odpowiedzieć. – Dziękuj mi do woli – rzekł. – Pod warunkiem że i ja mogę tobie dziękować. – Jedną z największych zalet odkrycia, że mam brata, jest to, że zyskałam wszystkich jego przyjaciół. Przyjaciół. Drażniła się z nim jak z przyjacielem. – Czyli o wiele więcej, niż odziedziczyłabym po matce – dodała Param z goryczą. Odwróciła się, żeby spojrzeć na wieże. – To miasto jest takie smutne. Tak wspaniałe, a mimo to je opuścili. Tyle pracy, tyle piękna, a oni odeszli. – Może uciekli. A może zginęli. – Cóż, teraz już na pewno nie żyją. Pamiętam, jak rozpaczałam, gdy umarł tata. Kochałam go bardzo. A matka chwyciła mnie za ramiona i potrząsnęła, mówiąc: „Wszyscy umierają, a ponieważ nie wszyscy umieramy równocześnie, ktoś zawsze zostaje. Ciesz się, że to nie ty umarłaś”. Powinnam wtedy uświadomić sobie, jaka jest matka. Zresztą może wiedziałam. Była zupełnie doskonała, absolutnie samolubna. Nie. Całkowicie oddana Namiotowi Światła. Mnie wydawała się taka oddana. Ale zrozumiałam wtedy, że gdybym ja umarła, czułaby dokładnie to samo co po śmierci ojca. – Nic. – Złość. Była zirytowana, że ojciec zginął przez swoje pragnienie wiedzy. – No to pomyśl, jaka jest teraz zirytowana, bo żyjesz. Param zachichotała. – Ona ciągle tam jest. Pamiętasz? Gdy spadaliśmy, mogłam nas jedynie coraz bardziej spowalniać, więc cała noc minęła, a żołnierze tam byli przez cały czas, machając ciężkimi metalowymi prętami. Robią to w tej chwili. – A my wciąż spadamy w ich stronę. – Chwycił jej dłoń. – Zróbmy to znowu. Zaśmiała się. Wtem spoważniała i zabrała dłoń.

– Nie. Nie róbmy tego więcej. Odwróciła się i pobiegła z powrotem do zagajnika. Czego nie róbmy? – chciał ją zapytać. Nigdy nie skaczmy ze skały, pod którą czekają wrogowie? Czy nigdy już nie pozwolisz, bym trzymał cię za rękę? Albo nigdy się do mnie nie odezwiesz? Albo nigdy już nie skoczymy w czasie? Albo… Każde pytanie, które bym zadał, świadczyłoby jedynie o tym, jaki jestem zdesperowany. Przez kilka chwil było tak, jakby mnie lubiła. Potem nagle uciekła, a ja nie mam pojęcia dlaczego. Nie mam pojęcia, co do mnie czuje. Czysta udręka. Nie chciałem zakochać się w siostrze Rigga. Nazwała mnie swoim bohaterem. Ruszył sztywno przez trawę w stronę miasta, aż doszedł do ścieżki. Albo drogi. Porosła ją trawa, lecz w zimnym świetle Pierścienia Umbo widział szeroką drogę. Tam, gdzie biegła, nie rosło żadne drzewo mimo upływu dziesięciu tysięcy lat. Wrócił do obozu. Param już leżała na swojej macie i albo spała, albo chciała sprawiać takie wrażenie. Umbo teraz był zupełnie rozbudzony – ona go rozbudziła bardziej niż wejście w wodę. Nawet gdy położenie gwiazd powiedziało mu, że jego kolej dobiegła końca, poczekał pół następnej warty, zanim obudził Rigga. I tak by nie zasnął. Wiedział jednak, że pozwala Riggowi spać, bo czuje się winny, że źle o nim myślał. Tak karząc siebie, poczuł się lepiej. Trochę mniej zawstydzony. Rigg naturalnie zauważył, że został obudzony zbyt późno. – I tak nie mogłem zasnąć – usprawiedliwił się Umbo. – Nie było powodu, żebyśmy nie spali obaj. Położył się i choć sądził, że wcale nie jest śpiący, zapadł w głęboki sen, a potem był ranek, jakby nie minęła nawet minuta. Pomyślał: Param wzięła mnie za rękę, położyła mi głowę na ramieniu. Oczywiście, że mogłem spać. Chciałem śnić. Tylko że jeśli miał jakieś sny, to ich nie pamiętał. Pobudka o świcie wydawała się im wszystkim całkowicie normalna – zajęli się swoimi zwykłymi sprawami, oprócz gotowania wody. Tego ranka nie będzie gorącej kaszy. Ani mycia, ani golenia. Musieli oszczędzać każdą kroplę wody do picia. – Wy, podróżnicy w czasie – zagadnął Bochen, gdy wszyscy pogryzali suszone mięso i ser, popijając wodą – zamierzacie cofnąć się i zobaczyć, co się tu wydarzyło? – Ja bym chciał – odparł Rigg. – Jeśli Umbo się zgodzi. Umbo zarumienił się ze wstydu – przecież winił Rigga, że nigdy go nie pyta o zdanie. Ale czy Rigg naprawdę pozostawił decyzję mnie? Jak mgę odmówić? Mogę odmówić, jeśli chcę, pomyślał Umbo. – Nie – powiedział. Wszyscy oprócz Rigga wydawali się zaskoczeni. Skoro Umbo odmówił, musiał wyjaśnić powód. – Czy coś zmienimy? – zapytał. – A jeśli to zmieni nas? Co będzie, jeśli wyślę Rigga

wstecz, a on zginie? Nie wiemy, jak agresywni byli ci ludzie. Ani jakie mieli choroby. A jeśli Rigg złapie zarazę, która wszystkich wykończyła? Po co nam to? – Nie wysyłaj go wstecz samego – podpowiedział Oliwienko. – Wyślij z nim mnie i Bochna, żebyśmy go chronili. – Przed chorobą? – Z jakiegoś powodu to miasto opustoszało – włączył się Rigg. – Myślę, że to ma ścisły związek z tym, co Vadesh chce, żebyśmy tutaj zrobili. – Nie prosił nas o nic – stwierdziła Param. – Ale i tak tego chce – podjął Rigg. – Nie zauważyliście, jaki był dla nas uprzejmy? Zależy mu na nas. Ojciec… Ram był taki. Jeśli mu na kimś zależało, to skupiał się na nim jak nietoperz na musze. Świata poza tobą nie widział. Ale jeśli mu nie zależało, to było tak, jakbyś nie istniał. – Prawda – przytaknął Umbo. – Czasami mu na mnie zależało, ale na ogół nie. – A Vadesh nie mógł od nas oderwać wzroku – dodał Rigg. – Od ciebie – zauważył Oliwienko, chichocząc. – I Param, i Umba. Tych, którzy podróżują w czasie. – Wszyscy podróżowaliśmy – przypomniał Bochen z lekkim uśmieszkiem. – On po prostu ma słabość do dzieci. – Pewnego dnia, Bochen, będę na tyle duży, żeby cię pobić – odciął się Rigg. – Widziałem oboje twoich rodziców – rzekł Oliwienko. – Rigg, nigdy nie będziesz taki duży. I ja nigdy nie będę taki duży. – Dobrze by było o tym pamiętać – rzucił Bochen. Oliwienko przewrócił oczami. – Próbuję okazać ci szacunek, Bochen. Nie musisz pokazywać mi, gdzie moje miejsce. Znam swoje miejsce. – Tylko żartowałem – bronił się Bochen speszony. Ale nie żartował – Umbo dobrze znał Bochna i wiedział, że u tego wiarusa co w głowie, to na języku. – Myślę – ciągnął Rigg – że powinienem przejść się po okolicy i zobaczyć, co powiedzą mi ścieżki. Nie ma sensu cofać się w czasie, jeśli zjawimy się w chwili, gdy nie dzieje się nic decydującego. A jeśli nie znajdę niczego, co wydaje się obiecujące, zrezygnujemy. Zgoda? Umbo miał ochotę się zaśmiać. Rigg wydawał się taki pojednawczy, jakby się poddawał. Lecz tak naprawdę sprawił, iż wszyscy przystali na to, że jeśli, według oceny samego Rigga, była jakaś chwila w przeszłości, z której mogliby się czegoś dowiedzieć, to cofną się do niej. Rigg z nikim się nie spierał, lecz postawił na swoim. Wydawało się, że nikt inny tego nie zauważył i nikomu innemu to nie przeszkadzało. A Umbowi dokuczało najbardziej to, że Rigg ma rację, musieli się czegoś dowiedzieć, zanim kiedyś jeszcze zaufają Vadeshowi, a Umbo nie zgodził się tylko dlatego, iż nie mógł znieść, że Rigg decyduje o wszystkim. Co jednak mógł zrobić, gdy Rigg miał rację? Przez godzinę obserwowali Rigga, który zatopił się w myślach, chodząc po polankach i

łąkach wokół miasta, widząc to, co nazywał ścieżkami. W końcu usiadł, a wszyscy od razu zbliżyli się do niego. Jedynie Umbo został z tyłu. Patrzył na miasto. Było wspanialsze niż wszystko, co widział w O albo Aressa Sessamo. Każdy budynek sam w sobie był dziełem sztuki, a jednocześnie stanowił jakby część pięknego gobelinu. Gdybyśmy stanęli w najwyższej wieży, może byśmy zobaczyli, co ten gobelin przedstawia. Mapę, jak kula w Wieży O. Lub portret jakiejś osoby. Lub jakąś wiadomość zapisaną w kształcie wież albo w cieniach rzucanych przez nie o zachodzie słońca. Usłyszał zbliżające się głosy. – Ostatnią rzeczą, której nam potrzeba, to cofnąć się w środek jakiejś bitwy – mówił Bochen. Najwyraźniej więc Rigg już wiedział, co się tu wydarzyło. – Nie w środek – odparł Rigg. – Na skraj. Z dala od niebezpieczeństwa. Na przykład tutaj nikt nie zginął. – Widzisz śmierć? – zdziwił się Umbo. – Nie – odpowiedziała mu Param. – Rigg już to wyjaśnił. Gdybyś poszedł z nami, tobyś wiedział. On widzi tylko, gdzie ścieżka się kończy. – Kilku ludzi obserwowało bitwę – podjął Rigg. – Umbo może mnie wysłać z powrotem do ich czasu… – Nas – poprawił go Bochen. – Wystraszysz ich – stwierdziła Param. – Bardzo ładnie się do nich uśmiechnę. – Bochen zaprezentował im swój najlepszy bitewny grymas. – Och, tego nie rób – ocenił Oliwienko. – Wystraszyłbyś własną matkę. – Chcę ich zapytać, co się dzieje – rzekł Rigg. – To wszystko. Uda się, jeśli Vadesh miał rację, gdy mówił, że Mur zawiera wszystkie języki. – Jeśli nie będziesz rozumiał, daj mi znać, a ściągnę was wszystkich z powrotem – zasugerował Umbo. – Czyli kogo? – zapytała Param. – Nas – odpowiedzieli równocześnie Bochen i Oliwienko. – Ja też idę – uparła się Param. – To zbyt ryzykowne – zaprotestował Bochen. – Czy cokolwiek, co robimy, jest bezpieczne? – prychnęła Param. – Jeden z was musi zostać tu z Umbem, ktoś, kto będzie mógł go obronić. – Naprawdę chcesz zobaczyć bitwę? – zapytał Bochen. – Wojna to nic przyjemnego. – A ty martwisz się, że nie zniosę widoku rozerwanych ciał i ludzi wrzeszczących z bólu? – Powinnaś tego unikać w miarę możliwości. – Matka tak się mną opiekowała, że prawie umarłam. Nie chcę już niczyjej opieki. Nie jestem dość silna, żeby trzymać miecz, ściąć drzewo czy dźwignąć powóz, jak niektórzy z was.

Ale mam oczy i uszy, i chcę wziąć w tym udział. Osobiście. Nikomu z nich nigdy nie przyszło do głowy, że Umbo chciałby zobaczyć przeszłość. Nie, on był punktem zaczepienia, tym, który nie może iść. – Wyślę was wszystkich – zdecydował Umbo. – Przestańcie się kłócić i złapcie się razem. Rigg, powiedz mi, gdy wybierzesz ścieżkę. – Czy ciebie w ogóle nie obchodzi, co się stanie z Param? – ostro zaatakował go Oliwienko. Umbo starał się nie dopuścić gniewu do swojego głosu. – Mam dość kłótni, co nie oznacza, że to mnie nie obchodzi. Ona chce iść. – Ale to niebezpieczne – tłumaczył Oliwienko. – Członkowie rodziny królewskiej nie mają żadnej specjalnej ochrony przed śmiercią. – Specjalna ochrona to jest właśnie to, co próbujecie mi dać – odparła Param. Umbo zwrócił uwagę na to, co oczywiste: – Param umie o siebie zadbać. Wtedy odezwał się Rigg, o wiele ciszej niż reszta, a jednak wszyscy umilkli. Jak on to robi? – zdziwił się Umbo. – Mnie martwi to – mówił Rigg – że jeśli Param zacznie rozbijać czas przed dziesięciu tysięcy laty i zniknie, jak ją sprowadzimy z powrotem? Rigg najwyraźniej myśli, że wszyscy jesteśmy głupi. – Mam specjalny plan, żeby temu zapobiec – rzekł Umbo. – Patrzcie. – Odwrócił się do Param i powiedział bardzo poważnie: – Param, jak będziesz w przeszłości, nie szatkuj czasu. Odpowiedziała z taką samą powagą: – Wspaniały pomysł! A jeśli zrobi się naprawdę niebezpiecznie, Umbo? A jeśli nie będę się mogła powstrzymać i zacznę rozbijać czas na małe kawałeczki? – Cóż, po prostu nie możesz. Jeśli zrobi się strasznie, daj mi znak, tak jak to robi Rigg. Myślisz, że umiesz zrobić ten sam ruch ręką co on? Czy Rigg musi ci pokazać? Rigg zaczerwienił się ze wstydu; nie przywykł do tego, że ludzie z niego drwią. – Przestań – zdenerwował się Bochen. – Czemu tylko Umbo widzi, że mam tyle samo zdrowego rozsądku co każdy? – odcięła się Param. – No już, Rigg, wybierz ścieżkę i ruszamy. – Po co ten pośpiech? – mruknął Oliwienko. – Przecież przeszłość nigdzie się nie wybiera. – Ale teraźniejszość tak – odparł Umbo. A jeśli Vadesh pojawi się i nas powstrzyma? Rigg wciąż wydawał się zawstydzony – czy może się gniewał? Ale nie robił nikomu wyrzutów. – Mam ścieżkę – powiedział tylko. – Pchnij nas wstecz, Umbo. Złapali się za ręce. Tak jak kiedy Rigg, Bochen i Oliwienko z kolcopiórem przechodzili przez Mur, Umbo poczuł silne szarpnięcie. Jego pchnięcie w przeszłość porwało ich niczym prąd rzeki, przenosząc o wiele dalej w czas miniony, niż Umbo mógłby zrobić sam. To zdolność Rigga do zaczepienia się na kimś w przeszłości ciągnęła ich jednocześnie z pchaniem Umba. A cofali się bardzo daleko, o dziesięć tysięcy lat, niemal tak daleko, jak sięgała cała historia rodzaju ludzkiego na Arkadii.

Nie zniknęli, rzecz jasna – Umbo ich widział. Tyle że zachwiali się, bo ziemia była wtedy niżej; może darń jeszcze nie wyrosła tak wysoko. Spadli odrobinę, potem wstali i zapatrzyli się w trawiaste pole przed miastem, na którym najwyraźniej trwała bitwa. Jak zwykle, Umbo tego nie widział wcale. Lecz gdy Rigg wyciągnął rękę i dotknął kogoś w przeszłości, przed oczami Umba mignęło niewyraźnie ubranie, ulotny zarys człowieka. Rigg niemal natychmiast cofnął rękę i wizja zniknęła.

ROZDZIAŁ 4

BITWA Param przez całe życie nie była w towarzystwie więcej niż pięćdziesięciu osób naraz. Nawet to zdarzało się rzadko, bo wolała unikać wielkich obiadów, koncertów czy innych uroczystości organizowanych na cześć matki. I choć takie okazje mogły obfitować w zażarte utarczki, były to pojedynki na słowa, spojrzenia i gesty. Nic nie przygotowało jej na wojnę. Wyobrażała sobie wojny, rzecz jasna – w historii głównie o nich mówiono, o sessamidzkich Władcach w Namiocie prowadzących wojowników na niszczycielskie wypady przeciw tej czy innej wiosce czy miastu, które wydawało się najgorzej bronione, a potem Królów w Namiocie zmuszających różne plemiona do zjednoczenia się pod ich rządami. W końcu Król w Namiocie podbił wszystkie narody Równiny Stashi i podporządkował sobie wszystkie dziedziczne własności ziemskie, wszystkie dzikie plemiona leśne i wszystkie wioski rybackie na wybrzeżach, i gdy Param studiowała tę historię, zawsze wyobrażała sobie to wszystko jako połączenie gry w królowe i gry w gliniane rzutki, z glinianymi kuleczkami strącającymi albo pionki, albo królowe, lub rozbijającymi się o nie na kawałki. Miała rozumowe pojęcie o tym, że wojna jest krwawa. Król Algar Jednooki był ewidentnym tego przykładem, a generał Patonokissu przypinał sobie drewnianą nogę, kiedy chodził, choć nigdy, kiedy jeździł konno. Zostali okaleczeni w bitwie, a jeśli to się przydarzyło dowódcom armii, Param mogła sobie wyobrazić, co przytrafiało się szeregowym żołnierzom. Jednak gdy wszyscy oprócz Umba wzięli się za ręce i nagle spadli w przeszłość, odgłosy bitwy ją oszołomiły. Słyszała dzikie wrzaski walczących, rozkazy wykrzykiwane przez oficerów, wycie rannych. Dało się czuć swąd palonego mięsa zmieszany z innymi zapachami pola bitwy. Miała odruch, żeby rozbijać czas i zniknąć. Dzięki tej zdolności zawsze uciekała przed wszystkim, czego się bała. Lecz powstrzymała się, uświadamiając sobie, że Rigg słusznie martwił się o jej zniknięcie w przeszłości. Podniosła się na kolana i zobaczyła, że Rigg, o wiele bardziej przyzwyczajony do nagłych zmian czasu, już wstał i kroczył w stronę trzech dorosłych kobiet, które obserwowały bitwę. Rigg z nimi pomówi; Param nie miała ochoty. Kobiety wydawały się zatroskane i pogrążone w

żałobie. Stały przy otaczającej miasto palisadzie, która zasłaniała je przed wzrokiem żołnierzy. Palisada, tu i ówdzie wzmocniona od tyłu, wyglądała tak, jakby wzniesiono ją naprędce w jeden dzień. Chyba nie wytrzymałaby ataku zdeterminowanych wrogów. Przez prześwity między żerdziami można było zobaczyć bitwę. Lecz Param nie chciała jej widzieć. Zafascynowało ją miasto. Stały jedynie niższe budynki. W odróżnieniu od później wzniesionych, strzelistych, jednolicie czarnych wież, były jaskrawo pomalowane, choć wiele wyblakło. W ten słoneczny dzień kolory wydawały się żywe, jakby miasto udekorowano na jakieś święto. Ze szczytu jednego z budynków wystrzelił gorący promień, powodując drżenie powietrza. Param śledziła go, a potem podeszła pięć kroków do palisady i wyjrzała. Tam, gdzie uderzył, ziemia buchała ogniem. Ludzie pierzchali przed nim. Zrazu Param nie dostrzegła większych różnic między dwoma armiami. Wydawało się, że liczebnie są sobie równe. Szybko jednak zorientowała się, że wszyscy obrońcy są lepiej uzbrojeni – mieli miecze i łuki przeciwko pałkom i włóczniom. Mimo to nie wyrzynali przeciwników, napastnicy nadążali odskoczyć. Jednak pałki i włócznie za każdym razem trafiały w cel; gdyby nie zbroje, wielu obrońców by padło. Czemu napastnicy walczyli o wiele lepiej? Wtedy Param uświadomiła sobie, że mieli duże głowy o dziwnym kształcie; chwilę później dostrzegła, że niemal zupełnie zakrywały je twarzomaski. Wielu z nich miało nienaturalnie rozmieszczone oczy, jakby pasożyt po pokryciu twarzy formował własne oko. Budziło to w Param zarazem odrazę i fascynację. Ludzie z maskami walczyli zaciekle i wprawnie. Byli szybcy, tańcząc, by uchylać się przed nadlatującymi strzałami obrońców, doskakując, by zadawać ciosy, które nie chybiały, choć ostrza zwykle ześlizgiwały się po pancerzach obrońców. Wystrzelił kolejny promień. Taka broń powinna obrońcom zapewnić miażdżącą przewagę. Lecz zamiast uderzać w atakującą armię, promień trafiał w obszar, na którym nie było nikogo. Płomienie ponownie buchnęły w górę, a ludzie z obu walczących stron umykali od ognia. Pole bitwy usiane było plamami żaru lub popiołu, więc żadna z armii nie mogła utrzymać spójnego szyku. – Tych sukinsynów w wieży powinno się obwiesić – mruknął Bochen. Stał przy palisadzie obok Param. – Słabo celują tą swoją ognistą różdżką – odparła. – Nikogo nie trafiają. Bez sensu. – Czemu napastnicy są tacy zwinni? W życiu nie widziałem żołnierzy, którzy tak dobrze robią uniki – odezwał się Oliwienko, który stanął przy jej drugim boku. – Obrońcy to dobrzy żołnierze – ocenił Bochen. – Wyszkoleni, zdyscyplinowani. Ale ich ciosy rzadko sięgają celu. – Muszą atakować tego samego człowieka we dwóch naraz, żeby go powalić – zgodził się Oliwienko.

– Może dlatego, że atakujący nie mają zbroi. Dzięki temu swobodniej się poruszają. Nie, twarzomaski pomagają im szybciej reagować, chciała powiedzieć Param, lecz milczała. Bochen i Oliwienko to żołnierze, lepiej rozumieją, co widzą. Skoro obaj przyglądali się bitwie, nikt nie chroni Rigga! – przyszło jej do głowy. A jeśli kobiety wezmą go za wroga? A jeśli są uzbrojone? Mogła przynajmniej odciągnąć go w bezpieczne miejsce, gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. Kobiety mówiły językiem, którego nigdy wcześniej nie słyszała, a mimo to rozumiała. Nie tłumaczyła sobie w myślach, po prostu rozumiała. Mur rzeczywiście przekazywał obce języki tym, którzy przez niego przechodzą. Te kobiety z przeszłości były złe i przestraszone, i jak Bochen piętnowały obsługę promienistej broni. Nie mówiły jednak, że to „oni” celują, tylko „on”. – Nie chce nim zabijać – powiedziała najwyższa. – I nie pozwala go użyć nikomu z nas. My nie mielibyśmy żadnych skrupułów. – Oni nie są już ludźmi – dodała najstarsza. – Zabicie ich powinno być tak łatwe jak wyrwanie trawy, ale on nie chce. – Nie jest naszym przyjacielem – rzekła najmłodsza. – Nie ma innego wyjścia, niż być naszym przyjacielem – odparła najwyższa. – Tak go stworzyli. – Robi, co chce – zauważyła najmłodsza. Rigg się nie odzywał, tylko słuchał; Param wiedziała, że on z każdym ich słowem dowiaduje się czegoś ważnego. Gdyby się dopytywał, mógłby nie dowiedzieć się aż tyle, bo wtedy stałyby się bardziej świadome jego obecności. Żałowała, że nie wie, jak wyjaśnił, kim są i jakim sposobem nagle pojawili się przy palisadzie. Może tym kobietom wystarczy, że nie mieli twarzomasek. – Bez niego nie możemy zbudować miasta – narzekała najstarsza. – Ale on nie pozwala nam postawić muru ze stali, a ta palisada jest nic niewarta. Za bardzo na nim polegaliśmy! Nie umiemy nic. Param domyśliła się, że „on” to Vadesh. Nikt inny nie potrafił budować ze stali; nikt inny nie mógł stworzyć gorącego promienia, a potem nie pozwolić mieszkańcom używać go samodzielnie. – On w niczym nam nie pomaga – odparła najmłodsza. – Miasto jest wieczne, lecz co z tego, jeśli nie możemy go bronić? – Nie możemy żyć nigdzie indziej – przypomniała ta wysoka. – Gdzie byśmy znaleźli czystą wodę? Stalibyśmy się tacy jak oni. Najstarsza w końcu zwróciła uwagę na Param. – Jesteś jego siostrą? – zapytała. Param przypomniała sobie, jak bardzo jest podobna do Rigga. – Tak. – Chciałbym jakoś pomóc – ubolewał Rigg.

Najwyższa z kobiet wskazała na Oliwienkę i Bochna. – Ci dwaj wyglądają na twardych żołnierzy. – Ale nie mają doświadczenia w starciu z tak szybkim i sprytnym wrogiem – zauważyła Param. – Zostaliby od razu pobici. – Skąd jesteście? – zapytała najstarsza podejrzliwie. – Mówicie jak głupiutkie dzieci. – Wasz język jest dla nas nowością – wyjaśnił Rigg. – Nasz? – zdziwiła się najmłodsza. – A jest jakiś inny? Tamci w ogóle nie mówią, tylko warczą jak zwierzęta. Skąd jesteście? – Spoza Muru – odparła Param. – Z przyszłości – dodał Rigg. Param zauważyła, że choć wybrali inne prawdy, ani ona, ani Rigg nie pomyśleli, żeby skłamać. Nie miało to większego znaczenia. Kobiety zbiły się w ciasną grupkę, odwracając się od nich. – Kłamcy – fuknęła najstarsza. – Szpiedzy – zawtórowała jej najmłodsza. Lecz ta najwyższa, choć też przestraszona, wciąż obrzucała ich taksującym spojrzeniem. – Z przyszłości? A więc wiecie. Wygramy tę wojnę? Rigg przemówił do Param podniosłym językiem dworu: – Sądzę, że więcej już niczego się nie dowiem. Wracajmy. Param zerknęła na kobiety z dalekiej przeszłości. One nie przeszły przez Mur; nie znały języka, którym posługiwał się Rigg, i nie zrozumiały ani słowa. – Nie odpowiesz jej? – zapytała. – Nie znam odpowiedzi. – Wiemy, że miasto jest puste! – Ale czy z powodu tej bitwy? Jeśli tak powiem, coś może się zmienić. – Cały jej lud nie żyje od dziesięciu tysięcy lat. Każda zmiana będzie zmianą na lepsze. – A jeśli walczący stracą nadzieję, wiedząc, że nie wygrają, więc się poddadzą i ci zarażeni przeżyją? – O czym mówicie? – chciała wiedzieć najstarsza z kobiet. – Coś tylko bełkoczą – stwierdziła najmłodsza. – Za grosz w tym sensu. W ręce najwyższej pojawił się nóż, długi i ostry. – To szpiedzy! Rzuciła się na Rigga. Param odruchowo złapała brata za ramię i uskoczyła w to, co uważała za swoją kryjówkę – w niewidzialność. Lecz uświadomiła sobie, że jeśli oderwie siebie i Rigga od tego nurtu czasu, nie było gwarancji, że Umbo zdoła ich ściągnąć z powrotem. Powstrzymała się więc w chwili swojej panicznej przemiany. Powstrzymała się jednak za późno. Kobiety już zniknęły.

Była noc. Stali w świetle Pierścienia, tylko ona i Rigg. Przeklęła swój nawyk chowania się; powinna dać znak Umbowi, że ma ściągnąć ich wszystkich z powrotem, ale to wymagałoby pomyślenia, a zadziałała instynktownie. Lecz jej talent tak nie działał. Ludzie nie znikali, gdy rozbijała czas, tylko przyspieszali i przestawali ją dostrzegać. Nie potrafiła zmienić dnia w noc. – Coś ty zrobiła? – zapytał Rigg wściekłym szeptem. – Gdzie jesteśmy? – Nie wiem – odparła, starając się zachować spokój. – Powstrzymałam się niemal natychmiast, powinniśmy przeskoczyć jedynie o chwilę czy dwie. – Możemy rozmawiać, więc już z tego wyszliśmy, tak? – Tak naprawdę w to nie weszłam. Wcale nie zniknęliśmy. – Najwyraźniej tak. Zniknęliśmy z ich czasu. Ale jak daleko? I w którą stronę? – Ja nie cofam się w czasie nigdy. Robię tylko małe skoki naprzód. – To nie był mały skok. Przeniósł nas aż do nocy. Albo o dwie noce… albo o sto lat, w jakąś odległą noc. – Palisada wciąż tu jest. I ognie płoną. Podeszli do palisady, trzymając się mocno za ręce. Kilka kęp trawy wciąż się paliło, a gdzieniegdzie leżały ciała, lecz walki ustały. – Kto wygrał? – zapytała Param. – Liczy się to, że nadal jesteśmy w przeszłości. Czy Umbo nas zgubił? Gdyby stracił z nami kontakt, to czy nie wrócilibyśmy prosto do niego, do czasu, z którego przybyliśmy? Czy nie może nas znaleźć i sprowadzić z powrotem? Chciałbym choć trochę rozumieć, jak to wszystko działa. Param zauważyła jednak coś innego, nie na polu bitwy, lecz bliżej miasta. – Rigg, część palisady runęła. – Tak – stwierdził Rigg po chwili. – Ktoś ją przepalił. Ten sukinsyn ich zdradził. Rozbrzmiał głośny krzyk. Nie była to ludzka mowa. Nie były nią też wrzaski, które mu odpowiedziały. – Już wiemy, kto wygrał – rzekł Rigg. – Te krzyki słychać od strony miasta. – Myślisz, że zwycięzcy idą na nas? Ich krzyki się zbliżają. – Nikogo nie widzę. – Ale może oni widzą nas. Twarzomaski przyspieszały ich czas reakcji. Może dały im też lepszy wzrok. Rigg uniósł rękę, potrząsnął nią w powietrzu, dając znak Umbowi. Nic. – Zgubił nas – domyślił się Rigg. – Nie widzi nas – stwierdziła Param w tej samej chwili. Była mocno przestraszona, lecz Rigg wydawał się całkiem spokojny. – Wróćmy do miejsca, w którym Umbo pchnął nas w przeszłość – zaproponował. – Przeskoczyliśmy o pół dnia do przodu, więc powinienem znaleźć ścieżki Bochna i Oliwienki.

Odciągnął ją od palisady. A wtedy zobaczyli ludzi z twarzomaskami, którzy z wrzaskiem biegli prosto na nich. Przerażający, fascynujący widok. – To chyba dobry moment, żebyśmy zniknęli – powiedział Rigg. – Ale Umbo nas zgubi! – zaprotestowała głupio. Przecież już ich zgubił. – Nie uda nam się niczego wymyślić, jeśli zginiemy. Oni nie mają niczego z metalu. Spraw, żebyśmy zniknęli. Tym razem nie było żadnego przeskoku, jedynie nagła cisza rozbijania czasu, szum, który zawsze czuła w głowie. Nic jednak nie wskazywało na to, że ludzie z maskami stracili ich z oczu. Nadal biegli, jakby nic nie zrobiła. Param przyszło do głowy jedynie, żeby pchnąć mocniej, sprawić, by szum stał się intensywniejszy i szybszy, więc czas dzielił się na mniejsze kawałki, a ona skakała dalej do przodu między chwilami widoczności. Napastnicy wydawali się jeszcze szybsi – o wiele szybsi – więc byli coraz bliżej. Param jednak zauważyła z ulgą, że stracili orientację, rozglądali się, machali pałkami, wywijali włóczniami. Ganiali to w jedną, to w drugą stronę. Nie byli tacy wytrwali jak żołnierze matki. Gdy stracili Param i Rigga z oczu, szybko zrezygnowali. Cóż, może nie tak szybko, jak wydawało się Param, bo pchała siebie i Rigga w przyszłość w zawrotnym tempie, więc te kilka chwil, przez które ludzie z twarzomaskami ich szukali, mogło trwać pół godziny, godzinę, więcej. Większość napastników odeszła, lecz paru zostało na straży, a wraz z nadejściem poranka – po raptem kilku minutach przy tempie, które Param podtrzymywała – pozostali wrócili. Teraz uklękli i patrzyli w ziemię. Znaleźli ślady stóp uciekinierów. Nie te, które zostawili wcześniej – trawa w tych miejscach już dawno odgięła się z powrotem. Znaleźli ślady, które Param i Rigg zostawiali w tej chwili, bo trawa nie zdążyła wyprostować się podczas mikrosekund ich nieistnienia między malutkimi skokami w przyszłość. Ludzie z maskami dotykali śladów. Gdy używali palców albo pałek, nie było problemu, lecz kamienne groty włóczni mogły ranić. Param naparła mocniej na swoje poczucie czasu, pchając siebie i Rigga jeszcze dalej w przyszłość z każdym malutkim skokiem tak, że kamienne groty włóczni współistniały w tej samej przestrzeni co ich stopy w coraz krótszych kawałkach czasu. Szum zmienił się w głębokie, szybkie dudnienie. Dzień się skończył, ludzie z maskami zniknęli. Potem znów był dzień, a tamci nie wrócili, i znów noc, i znów dzień, i znów noc, dzień, noc, dzień… Dysząc, zmniejszyła napięcie w sobie. Jej serce biło jak oszalałe. Była wyczerpana. Nigdy nie wysilała się tak bardzo, nawet gdy w panice zeskakiwała ze skały. Wrócili do czasu rzeczywistego. Znów słyszeli. Palisada była zupełnie zawalona – część żerdzi ułamała się tuż nad ziemią, lecz większość została wyrwana. Płytko je osadzono; nie trzeba było nadludzkiej siły, żeby je powalić,

zwłaszcza jeśli pchało się od wewnątrz. Z pola bitwy zniknęły też ciała, a wszystkie płomienie ugaszono. – Dzięki – mruknął Rigg. – Myślałem, że już po nas. – I tak może być już po nas – cicho odparła Param. – Zgubiłam nas dziesięć tysięcy lat w przeszłości. – Minus jakieś pięć dni. Może tydzień, nie jestem pewien, czy dobrze liczyłem. – Mogli nas okulawić, trzymając te groty włóczni w odciskach naszych stóp. – W naszych stopach, chciałaś powiedzieć. Dziwne uczucie. Moje stopy robiły się gorące. Nagle Param zauważyła Vadesha. Stał tam, gdzie wcześniej był wyłom w palisadzie, przeczesując wzrokiem pole bitwy. Rigg też go musiał dostrzec, bo ścisnął ją mocno za rękę. – Nie wołaj go – szepnął. – On nigdy wcześniej nas nie widział. Oczywiście, że nie. Vadesh z tej ery nie mógł mieć pojęcia, kim jesteśmy. To, że mówili cicho, na nic się zdało. Maszynę skonstruowano z niezwykle czułym słuchem. Szedł w ich stronę. – Odwróć się do niego plecami – polecił Rigg. – Niech nie zobaczy naszych twarzy. – Już je widziałem! – zawołał Vadesh. Po ciszy rozbijania czasu jego głos był szokująco głośny. – I nigdy ich nie zapomnę. – Umbo nas zgubił albo my go zgubiliśmy – powiedział Rigg. – A jedyne ścieżki, które widzę, są tu, gdzie ty, Oliwienko i Bochen staliście, obserwując bitwę. Ale Umbo nas nie widzi, więc nie może nas pchnąć z powrotem w przeszłość, żebyśmy wrócili do nich. – Widzisz moment, w którym Umbo zabrał ich w przyszłość? – zapytała Param. – Może jeśli uchwycisz ścieżkę dokładnie w tamtej chwili… – Nie mogę uchwycić ścieżki. Ja ich nawet nie widzę, niezupełnie, nie oczami, wiem tylko, gdzie są, nie… nie mogę ich dotknąć. – Musisz spróbować. Rigg wyciągnął rękę. – Oliwienko był tutaj, gdy jego ścieżka odskoczyła. Ale nie wiem, jak stał. Miał rękę tutaj? Tutaj? Zbędny słyszał każde ich słowo. Nic dziwnego, że gdy pojawili się w dalekiej przyszłości, wiedział o ich zdolności przemieszczania się w czasie. – Vadesh już prawie tu jest – zauważyła Param. – Wiem. – Rigg wciąż poruszał ręką, próbując nawiązać jakiś kontakt. – Wolałbym nie rozmawiać ze zdrajcą, przez którego zginęli wszyscy niezarażeni. – Oni żyją! – krzyknął zbędny, wciąż jeszcze z pewnej odległości. Czy on słyszy nawet najcichszy szept? – Uciekli z miasta, gdy weszli do niego tubylcy. – Nazywa ich tubylcami – szepnął Rigg gniewnie. – Bo mają tutejszego pasożyta. – Przynajmniej myśli, że są ludźmi – odparła Param. – Ależ są, i są nawet lepsi niż ludzie – stwierdził zbędny, który był już na tyle blisko, że

mógł nie krzyczeć. – Nie widzieliście, jak szybcy i sprytni byli na polu bitwy? – Tubylcy i ludzie do tego – zakpił Rigg. – No, Umbo, zobacz nas, zabierz nas. Dla Param brzmiało to tak, jakby jej brat się modlił. – To nie działa, on nas nie widzi, spróbuj inaczej. – Inaczej się nie da. – Nie. – Param myślała gorączkowo. – Gdy ta kobieta chciała cię dźgnąć nożem, to nie ja sprawiłam, że skoczyliśmy do przodu w środek nocy, i to nie był Umbo, bo on sprowadziłby nas z powrotem do czasu, z którego przybyliśmy. Rigg najwyraźniej nie rozumiał. Albo nie chciał zrozumieć. – To ty – wyjaśniła Param. – Nóż mierzył w ciebie i odskoczyłeś. Ale w czasie, nie w przestrzeni. – Nie umiem tak. Umbo to robi. – Nie, ty to robisz. Ty znajdujesz inny czas, ty ściągasz nas do niego. Twoje ciało uczyło się, jak to robić, nawet jeśli twój umysł jeszcze tego nie rozumie ani nie kontroluje. Ale umiesz to. – Próbowałem. Przez całą podróż w dół rzeki próbowałem i… Nie było czasu na dyskusje. Param pamiętała, jak Ogrodnik – zbędny o imieniu Ram – pomógł jej znaleźć własny czasozmysł. – Ucisz się i słuchaj – powiedziała tonem, którego używała matka, by wzbudzić natychmiastowy posłuch. – Czujesz to w nosie, jak wtedy, gdy zaczynasz kichać, albo gdy akurat chce ci się płakać. Ale wtedy to spływa przez gardło, przez mostek, potem w dół przez brzuch do krocza. Ściskasz to mocno przeponą, jakbyś napinał się, żeby coś udźwignąć. Ściśnij to mocno. Tylko przy okazji opuść nos i unieś krocze. Wydawał się zdziwiony i skonsternowany. Ram najwyraźniej go tego nie nauczył. Jednak Rigg musiał to zrobić – jej dar nie odciągnie ich od Vadesha. Rigg musiał ich stąd zabrać, więc mogła jedynie pomóc mu opanować moc, której użył, by uskoczyć przed nożem. Zaczęła powtarzać wskazówki i tym razem słuchał uważnie. Widziała, jak w jego oczach zebrały się łzy, tak jak w jej, kiedy się tego uczyła. Drżące mięśnie przy nosie, drgające dolne powieki. Naprężony brzuch, lekko wygięte ciało. Jego ręka wciąż była w powietrzu, drżąc, tam gdzie spodziewał się znaleźć Oliwienkę. Vadesh był tuż-tuż, uśmiechał się… – Widzę go – szepnął Rigg. Poruszył ręką. A wtedy Param ujrzała w dłoni Rigga rękaw. Nagle pojawił się Oliwienko, był tam też Bochen, powróciły odgłosy i fetor bitwy, a Vadesh zniknął. Rigg nie wahał się, odwrócił głowę tam, gdzie wcześniej był Umbo. Energicznie pokiwał głową, potem zadarł wysoko brodę i znów skinął. Param uświadomiła sobie: Nie da znaku ręką, bo wtedy musiałby puścić albo ją, albo Oliwienkę. Ale jeśli nasz przeskok o tydzień po bitwie sprawił, że staliśmy się niewidzialni dla Umba? Czy zgubił nas bezpowrotnie? – Dajcie znak Umbowi! – krzyknęła do Bochna, do Oliwienki.

Lecz zanim zdążyli jej posłuchać, palisada zniknęła, i fetor zniknął, i wrzawa. Pojawił się Umbo, znów był spokojny poranek, miasto znów miało swoje najwyższe wieże. – Na lewy łokieć Rama! – zakrzyknął Rigg z ulgą. – Nie, to mój lewy łokieć trzymasz – odezwał się Oliwienko. – Skąd się wziąłeś? Myślałem, że odszedłeś porozmawiać z tamtymi kobietami. – Zniknąłeś – wtrącił Bochen. – Myślałem, że Param robi swoje sztuczki. – Nie – zaprzeczyła Param. – Powstrzymałam się. – Ale czułem, jak mi się wymykacie – zauważył Umbo. – Jakby ktoś wyrwał mi luźnego zęba. Trzymałem was tak mocno, że zabolało, gdy zniknęliście. Zgubiłem was. – Wiem – powiedział Rigg, a potem uśmiechnął się głupkowato. – Umbo, to przeze mnie. Param na to wpadła. Uczyłem się, jak skakać, nawet o tym nie wiedząc. Czułem to, co robiłeś, chyba nawet pomagałem, ale nie wiedziałem, jak sprawić to, co zrobiłem jedynie odruchowo, gdy ona próbowała mnie dźgnąć. – Param? – zaniepokoił się Bochen. – Nie, kobieta, z którą rozmawialiśmy. Wystraszyliśmy ją, wokół trwała bitwa, a ona była uzbrojona, więc to oczywiste, że próbowała mnie zabić, a ja przeskoczyłem z Param w przód o pół dnia. Ale nie wiedziałem, że to przeze mnie, myślałem, że Param jakoś to zrobiła. Nie mogłem tego powtórzyć. Wtedy ona pchnęła nas o tydzień do przodu i zupełnie się zgubiliśmy. Ale Vadesh nas zobaczył. Vadesh z przeszłości. Dlatego nas poznał teraz… wczoraj. Bo szedł do nas, gdy Param mówiła mi, jak opanować to coś, co robisz… my robimy… – Możesz mówić bardziej składnie? – zapytał Oliwienko. – Prawie rozumiem jakieś urywki, ale jestem pewien, że nie o to ci chodziło. – Opanowałem to – ciągnął Rigg. – Miałem ścieżkę Oliwienki i robiłem to, co mówiła mi Param, a wtedy go zobaczyłem, złapałem za rękaw, za ramię, stał się rzeczywisty i… – I wtedy zobaczyłem, jak we dwoje pojawiacie się obok Bochna i Oliwienki – przerwał mu Umbo. – Tylko że dla mnie to wyglądało, jakbyście skoczyli. Czułem, jak mi się wymykacie, i nagle się pojawiliście. – W międzyczasie byliśmy w następnym tygodniu i z powrotem – dodał Rigg. Niemal wychodził z siebie, taki był podekscytowany, a Param zrozumiała teraz, jak bardzo musiało mu dokuczać to, że potrafił zmieniać ścieżki w podróż w czasie jedynie z pomocą Umba. Bardzo szybko się nauczył. Może uczył się tego podświadomie od Umba? Opanował tę metodę już za pierwszym razem. Mnie to zajęło tygodnie, a jemu udało się po pierwszej lekcji. Co oznaczało, że Ram, gdy rok w rok przemierzał lasy z Riggiem, ucząc go wszystkiego innego, w ogóle nie nauczył go tego, jak uchwycić ścieżkę i sprawić, żeby stała się rzeczywista. Nauczył Umba i nauczył Param, ale chłopca, którego wychowywał jak syna, nie nauczył. – Oni wszyscy to kłamliwe żmije – stwierdziła. Pozostali spojrzeli na nią. – Ci ludzie z twarzomaskami? – zapytał Bochen.

– Jak oni mogą kłamać? – zdziwił się Rigg. – Nie potrafią mówić. Umbo ją jednak zrozumiał. – Jej chodzi o zbędnych. Vadesha i Rama. Twojego ojca, Rigg. – Pokazałam ci tylko pierwszych piętnaście sekund pierwszej lekcji, której udzielił mi ten twój tak zwany ojciec, gdy zaczął uczyć mnie panowania nad moim czasozmysłem. Czemu nie poświęcił tych piętnastu sekund tobie? Rigg przestał się ekscytować. – Nauczył mnie wszystkiego, co chciał, żebym wiedział. – Zupełnie jak Vadesh. Mają się za bogów, myślą, że mają prawo decydować, nieważne, czego my chcemy czy potrzebujemy. Myślą, że wszystko wiedzą najlepiej. – Może mają rację – stwierdził Oliwienko. Param obróciła się gwałtownie ku niemu. – Tak, tak jak matka, ona myślała, że wie najlepiej. Myślała, że ma prawo mnie zabić, tak jak Vadesh zdradził mieszkańców miasta… – Co zrobił?! – uniósł się Bochen. – Wypalił dziurę w palisadzie – wyjaśnił Rigg. – Pozwolił ludziom z maskami przepędzić niezakażonych z miasta. Wybrał między jednymi a drugimi, i wybrał pasożyty. Nazywa ich tubylcami, ale twierdzi, że wciąż są ludźmi. – Czy to ważne? – zapytał Oliwienko. – Teraz wszyscy nie żyją. – Wybrał! – wściekała się Param. – Wybrał pasożyty zamiast ludzi. – Nie możemy mu ufać – stwierdził Rigg. – Już wcześniej mu nie ufaliśmy – przypomniał Oliwienko. – Teraz wiemy na pewno, że jest naszym wrogiem – podsumowała Param. – Czyli Rigg już może cofać się w przeszłość beze mnie – zauważył Umbo. Param wydawało się, że nie jest z tego zadowolony. – Nie dałbym rady ściągnąć nas z powrotem w teraźniejszość – powiedział Rigg. – Potrafię cofnąć się w przeszłość jedynie tam, gdzie są ścieżki, których się mogę uczepić. Jak miałbym wrócić w przyszłość, gdybyś nas w niej nie przytrzymywał? Param zorientowała się, co się dzieje. Umbo czuł się niepotrzebny, a Rigg próbował go pocieszyć. Lecz im więcej Rigg mówił, tym bardziej Umbo się gniewał. A może był po prostu urażony. Może nie mógł ścierpieć, że Rigg go pociesza. – Wszyscy mamy talenty i wciąż potrzebujemy siebie nawzajem – wtrąciła się, próbując ich powstrzymać. – Nie wszyscy – stwierdził Oliwienko. – Bochen i ja nie mamy zupełnie żadnych, jeśli chodzi o czas. – Ja tylko przeżyłem go o wiele więcej niż wy – bąknął Bochen. – Czy każdy będzie się teraz obrażać i wstydzić, bo nie ma umiejętności wszystkich innych? – zdenerwowała się Param. – Nikt z nas nie wie, co robimy. Wszyscy wciąż się uczymy, wszyscy wciąż potrzebujemy siebie nawzajem i mamy przeciw sobie zbędnego, który

najwyraźniej woli potwory zamiast ludzi. – O wilku mowa – rzekł Oliwienko. Vadesh szedł do nich przez trawę, tak jak dziesięć tysięcy lat wcześniej, tydzień po bitwie. – Uważajcie – ostrzegła Param. – On słyszy każde nasze słowo, nawet z tej odległości. – No to zrozumie moją pogardę dla niego – mruknął Bochen. – Ależ rozumiem! – zawołał Vadesh. – Ale teraz wiecie, czemu tak się ucieszyłem, widząc, jak przechodzicie przez Mur! Dziesięć tysięcy lat czekałem! A Ram nie chciał mi o was niczego powiedzieć. Jasne, dopóki się nie urodziliście, w ogóle o was nie wiedział. Właśnie uświadomiłem sobie – może przez moje pytania zaczął szukać ludzi z mocą manipulowania czasem. Czyż nie byłby to cudowny paradoks? Spotkałem was, zapytałem o was Rama i z powodu moich pytań on zaczął manipulować rodowodami, aż wy się urodziliście! Wydaje mi się, że mogłem was stworzyć! Czyż to nie zabawne? – Ha, ha! – zaśmiał się Bochen drwiąco. – A wiesz, co jest naprawdę śmieszne? Vadesh był już niemal przy nich. – Powiedz mi, proszę. – Może Ram nie chciał ci nic powiedzieć dlatego, że przez ciebie wszyscy ludzie w twojej murchii zginęli. Zbędny powalił Bochna. Trącił go niedbałym muśnięciem ręki, a Bochen zachwiał się i upadł. Gdy się podniósł, ściskał lewe ramię, w które uderzył go Vadesh, i dyszał z bólu. – Nie jest złamane – uprzedził zbędny. – Nie robię krzywdy istotom ludzkim. Nie zabijam ich. My, zbędni, nie możemy zabijać ludzi. Jak myślicie, czemu jedynie paliłem trawę między armiami? – Ale ludzie zginęli – przypomniał Oliwienko. – Ludzie zabijali się nawzajem. Ja nigdy nie zabiłem nikogo. – Tak jak mnie nic nie zrobiłeś – mruknął Bochen. – Po prostu chciałeś mi powiedzieć, żebym się zamknął, tak? – A mimo to nie dotarło do ciebie – odparł Vadesh z uśmiechem. – Czemu ci bystrzy w ogóle wzięli cię z sobą? Bochen był wściekły, lecz się powstrzymywał. Poczuł już siłę uderzenia Vadesha. – Bardzo dobrze – ocenił zbędny. – Powoli, ale jednak się uczysz. – Zrozumieliśmy przesłanie – włączył się Rigg. – Jesteś od nas silniejszy. Możesz nas sterroryzować. Ale my możemy uciec od ciebie, kiedy tylko zechcemy. Sugeruję więc, żebyś już nigdy nie bił żadnego z nas, bo inaczej więcej nas nie zobaczysz. Vadesh wydawał się dotknięty – ale co znaczył którykolwiek z jego ludzkich wyrazów twarzy? – pomyślała Param. Jest równie zakłamany jak matka, a mimo to budzi we mnie prawdziwe uczucia. Teraz, gdy udaje, że Rigg sprawił mu przykrość, chcę go pocieszyć. – Powiedz nam, czego od nas chcesz – zaproponowała. – Wtedy zdecydujemy, czy chcemy ci to dać. – A ja zdecyduję, czy chcę dać wam więcej wody – odciął się Vadesh.

– A my zdecydujemy, czy chcemy cofnąć się do czasu, zanim ty i tobie podobni w ogóle pojawiliście się na tym świecie, przejść z powrotem przez Mur i już nigdy więcej nie pozwolić ci się do nas zbliżyć – odparował Rigg. Uśmiech Vadesha w ogóle nie osłabł. – No to mamy pat. Wróćcie do miasta, gdzie jest czysta woda. Powiem wam wtedy, czego od was chcę, a wy zdecydujecie, co chcecie z tym zrobić. Tak będzie sprawiedliwie? – Myślę, że to wspaniałomyślna propozycja z ust zdradzieckiego ludobójcy – stwierdziła Param. Po części spodziewała się, że potraktuje ją tak jak Bochna, lecz zbędny jedynie puścił do niej oko. – Nie możesz zranić moich uczuć – rzekł. – Nie mam żadnych. Param jednak wydawało się, że jego akt przemocy wobec Bochna można wyjaśnić jedynie urażonymi uczuciami. Vadesh zaatakował, gdy Bochen zakpił, że przez niego zginęli wszyscy ludzie po tej stronie Muru. Czyli Vadesh nie lubił, gdy oskarża się go o… ludobójstwo? Niepowodzenie? Cokolwiek go sprowokowało, było jasne, że dał się sprowokować, i to samymi słowami. Był niebezpieczny, teraz już wszyscy o tym wiedzieli. Boimy się go. Może stworzył nowe narzędzie, żeby nami manipulować, gdy nie można nas już dalej zwodzić. Może więc zupełnie nie dał się sprowokować. Może po prostu zmienił łyżkę na inny sztuciec odpowiedni do dania, które mu podano. Zupełnie jak matka, jak większość wpływowych ludzi, których znała przez całe życie. Param nauczyła się, że nie wygra z przeciwnikiem, który zmienia zasady, ilekroć coś nie szło po jego myśli. Mogła zrobić tylko jedno – przestać grać. Więc zniknęła.

ROZDZIAŁ 5

DECYZJE Param nie była niewidzialna dla Rigga – nadal wiedział dokładnie, gdzie jest, ponieważ jej ścieżka była nowa i wyraźna. Tak po raz pierwszy ją odkrył w domu, w którym ich matka mieszkała jako królewski więzień. Teraz jednak starał się nie patrzeć na jej ścieżkę, bo nie chciał dawać Vadeshowi szansy przesunięcia powleczonego metalem ciała w tę samą przestrzeń, przez którą ona przechodziła w przebłyskach. Nie był pewien, ile metalu zawiera ciało zbędnego, lecz nie potrzeba go było wiele, żeby wyrządzić Param poważną krzywdę. – Wiem, gdzie ona jest – powiedział Vadesh do Rigga. – Mam doskonałe wyczucie czasu i wiem dokładnie, jak daleko mogła zajść, nawet biegnąc. Rigg spojrzał na Bochna, Oliwienkę i Umba. – Wygląda na to, że Param podjęła decyzję.

– Zachce się jej pić – zauważył Umbo. – Nie lubię, gdy się rozdzielamy – mruknął Bochen. – Wtedy nie możemy sobie wzajemnie pomagać. – Jedno jest pewne – podjął Rigg. – Musimy się inaczej zorganizować. Wyczuł, że Umbo jest spięty, oporny. Rozżalony. – Zupełnie się z tobą zgadzam, Umbo – skomentował. – Nic nie mówiłem! – Gdy ruszaliśmy, to ja miałem klejnoty. – Wciąż je masz – przypomniał Bochen. – Chcesz je? – zapytał Rigg. – Miałeś je już wcześniej. Oddam ci je. – Nie! – ostro sprzeciwił się Vadesh, zanim Bochen zdążył odpowiedzieć. – Ta dyskusja ciebie nie dotyczy – odparł mu Rigg. – Nie możemy cię zmusić, żebyś sobie poszedł, a i wtedy nie możemy cię powstrzymać przed podsłuchiwaniem, ale nie interesuje nas twoja opinia, bo jesteś wrogiem. – Te dzikie twarzomaski są wam wrogie – stwierdził Vadesh. – Jesteś ich sojusznikiem – prychnął Bochen. – Niech nikt z nas mu nie odpowiada, łącznie ze mną – ciągnął Rigg. – Zmierzałem do czegoś. – Nie chciałbym ci przeszkadzać – zażartował Umbo. Rigg zignorował docinek Umba – na razie. – Z początku udawałem, że rządzę, bo zastosowaliśmy podstęp – podjął Rigg. – Udawaliśmy, że jestem bogatym młodym dziedzicem, a wy mi służycie. – Och, to my udawaliśmy? – mruknął Umbo. – Potem mnie pojmali, a Umbo i Bochen… byliście zdani na siebie i dotarliście do Aressa Sessamo, żeby mi pomóc, za co jestem wdzięczny. Poznałem Oliwienkę i Param, której groziło równie wielkie niebezpieczeństwo jak mnie… Ale koniec końców to nie wiem, czemu właściwie powinienem o wszystkim decydować. – Nie decydujesz – rzucił Umbo przekornie. – Miło słyszeć – odparł Rigg. – Problem w tym, że Bochen i Oliwienko zdają się na mnie, gdy przychodzi podjąć jakąś decyzję. Co ma sens, bo oni są najstarsi i jeden z nich z pewnością powinien nami kierować, lecz nie mają żadnej władzy nad czasem, a i tak całą swoją energię zużywają na dogryzanie sobie. – Bo on mi ciągle robi przytyki – bronił się Oliwienko. – Myślisz, że jesteś taki mądry! – odciął się Bochen. – Dziękuję, że dowiedliście mojej racji. To głupie, że obaj podtrzymujecie tę durną rywalizację. Armia zawodowa przeciwko straży miejskiej – kogo to obchodzi? Bochen odszedł z wojska wiele lat temu, teraz jest karczmarzem i mężem Lejki. Oliwienko wstąpił do straży tylko dlatego, że nie miał żadnych perspektyw jako uczony, gdy mój prawdziwy ojciec zginął. Karczmarz i uczony – ale obaj jesteście duzi, silni i dość dobrze wyszkoleni, żeby wszyscy

dobrze się zastanowili, zanim z wami zadrą. – On nie wystraszyłby… – sprzeciwił się Bochen. – Oj, wystraszyłby – przerwał mu Rigg. – Nie słyszysz, co mówię? Zachowujcie się jak dorośli i pokierujcie tą ekspedycją. – Nie możemy – odparł Oliwienko. – Ani ja, ani on. – Ja mogę – burknął Bochen. – Tylko nie chcę. Rigg spojrzał na niego wilkiem, a Bochen przewrócił oczami jak nastolatek i odwrócił wzrok. – Naprawdę każdy z was może pozwolić drugiemu mówić, nie zaprzeczając. To dlatego, że zdawaliście się tego nie wiedzieć, nie mogłem przekazać wam kierownictwa, mimo żalu Umba. – Nie mam żalu… – zaczął Umbo. – „Nie chciałbym ci przeszkadzać” – zacytował go Rigg. – „Och, to my udawaliśmy?”. Zgadzam się z tobą, Umbo. Nie mam prawa wami kierować, zresztą mam już tego dość. – Twój ojciec wyszkolił cię do tego – odparł Umbo z urazą. – Wszystko, do czego mnie wyszkolił, już się wydarzyło. Dotarłem do Aressa Sessamo, wyciągnąłem siostrę z domu, a potem z twoją pomocą ona i ja wydostaliśmy się z tamtej murchii, zanim generał Obywatel i nasza kochająca matka zdążyli nas zabić. Jeśli chodzi o resztę, nie wiem, co zamierzał zbędny Ram, i mnie to nie obchodzi, bo teraz liczy się to, co my zamierzamy. Tylko że ja nic nie zamierzam. Przez ostatnie kilka tygodni chodziło wyłącznie o to, żeby przeżyć, nic więcej. – Myślałem, że chcesz się dowiedzieć, co się stało z Knossem Sissamikiem – powiedział Oliwienko. – Chcę, ale nie aż tak, żeby za to umierać. Chcę wydostać się z tej murchii, to na pewno, bo nie ufam Vadeshowi na tyle dalece, na ile potrafię sikać, a nawet w bezwietrzny dzień nie potrafię sikać daleko. – Gdzie więc? – zapytał Oliwienko. – Z powrotem do murchii Rama? – Ty możesz, oczywiście, ale ja i Param nie. – Nie mogę nigdzie pójść. Chyba że jedno z was, które przemieszcza się w czasie, mnie weźmie. – Może Umbo cię weźmie. Udowodnił już dawno temu, że nie potrzebuje mnie, by zmieniać czas. – A ty nie możesz się z tym pogodzić, nie? – bąknął Umbo. – Twoja zdolność uratowała mi życie. Uratowała życie mojej siostry. Uratowała nas wszystkich. Przyznaję, że czułem się słaby i głupi, gdy mogłeś to robić beze mnie, a ja nie mogłem bez ciebie. Ale teraz jesteśmy kwita. – Och, z pewnością – odpowiedział Umbo. – Ty potrafisz cofnąć się o jedenaście tysięcy lat, a mnie ledwo udaje się o sześć miesięcy, co nie przeniesie mnie przez Mur. – Potrafisz zaczepić się w teraźniejszości i zawsze wracasz do czasu, z którego wyruszyłeś. Jesteśmy inni, i obaj jesteśmy niezwykli. Mówię ci właśnie, że nie chcę być niczyim szefem.

Teraz ty nim będziesz. To twoja ekipa. – Nie. Nie chcę niczym kierować. – Znam to uczucie. – Zdaje mi się, że potrzebujecie bezstronnego przywództwa – wtrącił się Vadesh. Rigg nawet nie spojrzał w jego stronę. – Bochen? – Nie ukrywam, że chcę wrócić do domu. – Wracaj. Proszę. Już zrobiłeś więcej, niż na to liczyłem. Lejka cię potrzebuje. – Jeśli nie zaprowadzę do niej was dwóch, by udowodnić, że nic wam nie jest, moje życie nie będzie warte kawałka chleba osaczonego przez kruki. – Po co nam w ogóle przywódca? – zapytał Umbo. – Czemu nie możemy zostać z sobą, jak długo będziemy chcieli, i rozdzielić się, gdy będziemy chcieli? – Mnie to pasuje – zgodził się Oliwienko. – Bo jesteś uczonym – stwierdził Bochen. – Nie czepiam się, mówię tylko, że w armii nauczyłem się jednej rzeczy: albo jesteśmy razem, albo nie jesteśmy. Musimy wiedzieć, że możemy liczyć na wszystkich, którzy są z nami, albo zrobić to bez nich. Rigg ukrył twarz w dłoniach. – Pewnie masz rację, ale zbrzydła mi odpowiedzialność za wszystkich. – Za mnie nigdy nie byłeś odpowiedzialny! – oburzył się Umbo, skacząc na równe nogi. – Byłem! – wrzasnął Rigg. – To moja wina, że musiałeś uciekać z domu. Moja wina, że musiałeś iść do Aressa Sessamo, moja wina, że musiałeś uciec z murchii, moja wina, że chce ci się pić i jesteś na łasce tej gadającej maszyny. – Sam o sobie decyduję – upierał się Umbo. – To moja powinność, żeby wszystko naprawić, ale nie czuję się na siłach, nie mogę, nie wiem nawet, co trzeba naprawić. – Ja wiem – odezwał się Vadesh. – Próbowałem powiedzieć to mojemu ludowi, ale nie chcieli słuchać. Zrobiłem, co musiałem. – Param dokonała wyboru na własną rękę – podjął Rigg. – Nie pytając się mnie. Co znaczy, że nie jestem już za nią odpowiedzialny. – To twoja siostra – przypomniał Bochen. – Córka Knossa Sissamika – dodał Oliwienko. – Ale nie jestem już za nią odpowiedzialny – podkreślił Rigg. – Zaczynam wierzyć, że nie chcesz już nami dowodzić – rzekł Bochen. Rigg potaknął. – W końcu nawiązaliśmy porozumienie. – Dobra. Ja będę dowodził – postanowił Bochen. – I decyduję, że pójdziemy za tą marionetką do wody i napijemy się, słuchając, co ma do powiedzenia. Wszyscy się z tym zgadzają? – Tak. – Oliwienko rzucił Riggowi spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: Widzisz? Potrafię

zgodzić się z Bochnem. – Dobrze – potwierdził Umbo. – Chce mi się pić. – Nie – sprzeciwił się Rigg. Wszyscy spojrzeli na niego skonsternowani. – Och, to właściwy plan – wyjaśnił – i Bochen dowodzi. Po prostu fajnie było się mylić i nie musieć brać za to odpowiedzialności. Param może za nami pójść albo nie, jej wybór. Vadesh, który wciąż stał nieopodal, wydawał się zbity z tropu. – Więc zrobicie to, o co prosiłem? – Tak – odparł Bochen. – To po co była ta dyskusja? Bochen jedynie pokręcił głową. – Ludzie już tak mają. – Nie jesteś jednak zbyt rozgarnięty – powiedział Umbo do Vadesha. – On tylko udaje, że nas nie rozumie – stwierdził Rigg. – On nigdy nie rozumiał ludzi – rzekł Oliwienko. – Och, tu masz rację – odparł zbędny. – Ale wiem, że jeśli nie dostaniecie wody, umrzecie, a ja mam dla was wodę, ile tylko chcecie, więc chodźmy. Mówi jak ojciec. Nie mogę mu zaufać, upomniał się Rigg. On nie jest ojcem. Nawet Ram nim nie był. Oni wszyscy kłamią. Lecz przez całe dzieciństwo Rigg podążał za ojcem… za Ramem, odpowiadał na jego pytania, wykonywał polecenia. Znów za nim pójść – to wydawało się właściwe; to było uczucie, Rigg wyobrażał sobie, o którym myśleli ludzie, mówiąc o powrocie do domu. W fabryce napili się do woli, uzupełnili wodę w manierkach i bukłakach, mówiąc niewiele. Vadesh mówił dużo. Mówił o dniach, gdy miasto było w rozkwicie: – Zachowaliśmy technologię statków gwiezdnych, na ile się dało. Nie to, że lataliśmy wszędzie – loty były zbyt niebezpieczne z powodu Muru. Nie można go było zobaczyć, więc jeśli kapitan zbytnio się zbliżył, wariował i rozbijał samolot. Rigg próbował zrozumieć sens latania ludzi i uznał, że samolot to jakiś rodzaj latającego powozu. Albo łodzi, skoro miała kapitana. Latająca łódź. Czy musiała zmagać się z wiatrami, tak jak łodzie musiały pokonać prąd, płynąc w górę wielkiej rzeki? Lecz o nic nie zapytał, bo w tej chwili spróbował poznać sposób myślenia zbędnego – to mogłoby pomóc im bezpiecznie wydostać się z jego murchii. I nie chodziło tylko o Vadesha. Był raptem drugim zbędnym, którego Rigg poznał, i chciał się o nich czegoś dowiedzieć. Każda murchia miała swojego zbędnego, więc w każdej natknie się na odpowiednika Vadesha czy Rama. Zbędni potrafią sprawić, żebyśmy na nich polegali, potrzebowali ich, kochali, myślał Rigg. Mogą jednak też doprowadzić nas do zguby, tak jak Vadesh niezakażonych ludzi z miasta. Czy ojciec też manipulował ludźmi tak bezwzględnie? Czy traktował mnie jak syna, czy jedynie szczególnie uzdolnionego królewicza, którego można zmanipulować, by doprowadzić do

zguby? Może Ram równie beztrosko obchodził się z ludzkim życiem po tamtej stronie Muru jak Vadesh po tej. W takim razie powinienem porzucić jego nauki i przestać postrzegać świat tak, jak mnie nauczył. A może ojciec, wiedząc, że spotkam innego zbędnego, wyszkolił mnie właśnie tak, żebym mógł uczyć się od takiego potwora jak Vadesh i go pokonać. Gdyby tylko Vadesh nie wyglądał zupełnie jak ojciec…! – Ale Rigg jest zbyt ważny, żeby słuchać – zauważył Vadesh. – Słucham – bronił się Rigg. Vadesh zbył to milczeniem. Rigg powtórzył jego ostatnie słowa: – To miasto zaprojektowali ludzcy inżynierowie. Wszystko to osiągnęli ludzie. – Miałem wrażenie, że nie uważasz. – Myślałem, że to wydaje się bardzo istotne dla ciebie, byśmy pojęli, że wszystko tutaj zrobili ludzie. Z początku myślałem, że to znaczy „ludzie, a nie ja”. Ale teraz widzę, że przez „ludzi” rozumiesz ludzi opanowanych przez twarzomaski. – Nie opanowanych! – zakrzyknął Vadesh. – Ulepszonych! To było coś, na co liczyliśmy od początku, coś, co powinno być naszym zadaniem, jak powiedział nam wielki Ram Odyn – połączyć życie tego świata z życiem, które ludzie przywieźli z sobą. – Więc tak naprawdę to jest wielkie miasto twarzomasek – skomentował Oliwienko. – Ludzi, których zmysły zostały wyostrzone i wzmocnione przez twarzomaski – upierał się Vadesh. – Mówiłeś, że maski cofnęły ludzi do stanu prymitywnego, interesowały ich jedynie walka i rozmnażanie – nie ustępował Oliwienko. – Na początku. I u słabszych ludzi to był stan permanentny. Lecz niektórzy byli na tyle silni, żeby przemóc twarzomaski. A niektóre twarzomaski nauczyły się cywilizowanych wartości. Samokontroli. Dyscypliny. Przezorności. Poczucia winy. – Winy?! – oburzył się Bochen. – A czemu ci ludzie byli winni? Byli opanowani przez zwierzęta. Opętani przez nie. – Poczucie winy to wartość cywilizująca – wyjaśnił cierpliwie Vadesh. Ojciec uczył Rigga tego samego. – Poczucie winy to sposób, w jaki człowiek zawczasu karze siebie samego – powiedział Rigg. – Zanim popełni jakiś czyn i potem, choć nikt nie odkrył jego zbrodni. – Dzięki temu ludzie sami się kontrolują – dodał zbędny. – Im więcej ludzi ma poczucie winy, tym łatwiej jest im żyć razem w dużej liczbie. – Więc maski nauczyły się poczucia winy – skwitował Bochen. – Ale i tak zabiły wszystkich niezarażonych ludzi. – Nie zabiły! – zaprzeczył Vadesh. – Czemu tak myślicie? One siebie broniły. – Dopóki ostatni normalny człowiek nie zginął – zadrwił Bochen. – Nie, nie i jeszcze raz nie. To ci niezakażeni, jak ich nazywacie – ja myślę o nich jako

najeźdźcach z Ziemi… – Jak ty? – zasugerował Umbo. – Najeźdźcach z Ziemi – powtórzył Vadesh – którzy raz po raz wracali do miasta, dopóki nie wymordowali każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka tubylczego ludu. – To nie byli tubylcy – sprzeciwił się Umbo. – To niewolnicy. – To była nowa forma życia, pół człowiek, pół twarzomaska. Piękne połączenie – bolesne i przerażające z początku, lecz później dające spełnienie obojgu. Jakby byli drzewami, które nie mogą rodzić owoców, dopóki nawzajem się nie zapylą. – Jesteś poetą pasożytnictwa – zakpił Rigg. – Takie bajeczki opowiadasz opętanym ludziom, by przekonać ich, że są jeszcze lepsi niż ludzie i maski osobno? – Taka jest prawda. – A mimo to ludzie bez masek nie dali się przekonać. – Mam pomysł – włączył się Umbo. – A jeśliby tak się rozdzielili? Wtedy ludzie mogliby zobaczyć, o ile lepiej im było, gdy mieli pasożyta. Mogliby wrócić do masek z własnej nieprzymuszonej woli. Albo nie. – Niemożliwe – ocenił Vadesh. – Przyznajesz więc, że ludzie nigdy nie zdecydowaliby się wrócić do masek? – zagadnął Bochen. – Niemożliwe jest ich rozdzielenie. Zginęliby oboje. – Nie wierzę ci – przyznał Rigg. – Sądzę, że maski by zginęły, ale ludzie powróciliby do zdrowia. – Zginęliby oboje – powtórzył zbędny. – Połączenia nie da się cofnąć. Kończyło się śmiercią obojga. Zawsze. Myślisz, że nie próbowaliśmy? – Pewnie chciałeś, żeby pierwszą wartością cywilizującą, którą maski powinny nabyć, była zdolność odczepiania się. – Próbowały. W miarę jak do swoich genów dołączały geny pozyskane od ludzkich żywicieli, każde nowe pokolenie było bardziej kompatybilne. Coraz bardziej potrzebowały ludzi, przejmowały coraz więcej z ludzkiej natury. Ale nie mogły zrobić jednego: stać się mniej skuteczne jako pasożyty. Rigg spojrzał na Bochna, Umba, Oliwienkę. – W końcu jakieś uczciwe zdanie. Vadesh przyznał, że maski są pasożytami. – Oczywiście. To ja ostrzegłem was, żebyście nie pili ze strumienia, prawda? Nie chciałem, żebyście się zakazili. – Do czego to wszystko zmierza? – zapytał Bochen. – Czego od nas chcesz? – Chcę, byście sprowadzili ludzi z powrotem do mojej murchii. – Żebyś mógł znów ich zakazić? – Nie. Myślisz, że przeszłość niczego mnie nie nauczyła? Ludzie nie reagują dobrze, widząc innych zakażonych pasożytami. Uważają ich za potwory, wybijają do ostatniego, a potem sami wymierają z obawy przed zakażeniem.

– Oni wymarli? – Bochen nie dowierzał. – Zabili siebie nawzajem – rzekł Rigg z goryczą. – Gdy upewnili się, że zabili ostatnią osobę kontrolowaną przez maski, zabili sami siebie… – Siebie nawzajem – poprawił zbędny. – Zabili się zbiorowo, bo nie chcieli, żeby opiekun miał szansę hodować ich z kolejnymi maskami. – Nie rozumieli, że tego bym nie zrobił – bronił się Vadesh. – Nie jestem zdolny do krzywdzenia istot ludzkich. – Ale możesz pozwolić, żeby spotkała ich krzywda. Sprowokować ich, wpędzić w pułapkę. Pomóc ich wrogom. – Ludzie muszą być wolni. To jest głęboko zakodowane w moim programie. Nie mogę im się sprzeciwić. Wszystkie decyzje muszą być podjęte przez ludzi. Ja jedynie pomagam im zrealizować ich plany. Rigg nie mógł tego ścierpieć. – Kłamiesz jak najęty. Wychował mnie jeden z was, a on z pewnością nie realizował niczyjego planu. – Nie realizował twojego planu, chciałeś powiedzieć. – Ani mojego – rzucił Umbo. – Ani planów generała Obywatela i Hagii Sessamin – dodał Oliwienko. – Czyj plan realizował w takim razie? – Żaden z nas nie panuje nad pozostałymi – wyjaśnił Vadesh. – Ale zaczynaliśmy z tymi samymi wytycznymi danymi nam przez ludzi. Naszych pierwotnych programistów, a potem przez Rama Odyna. On powierzył nam wielkie dzieło do wykonania. Zbędny Ram wypełniał je po swojemu w waszej murchii, a ja wypełniałem je najlepiej, jak umiałem, tutaj, w tej murchii. Popełniałem błędy. Nie doceniłem głębi ludzkiego strachu przed nowym i nieznanym. Nie zdołałem przemówić im do rozsądku. – Co znaczy, że nie mogłeś znaleźć ich wszystkich i zabić – stwierdził Rigg. – Nikogo nie zabiłem. – Ale znalazłeś ich – odezwał się Umbo. – I powiedziałeś ludziom z maskami, gdzie są, żeby oni mogli ich zabić. – Chciałem, żeby się pogodzili! – Lecz zabicie ich było prawie równie dobre – zauważył Rigg. – Prowadzili wojnę na wyniszczenie, a ty włączyłeś się w nią po stronie tych, którzy tylko w połowie byli ludźmi. – Teraz się zabezpieczyłem. Pracowałem ciężko. Hodowałem twarzomaski przez dziesięć tysięcy lat, dopóki nie wyeliminowałem wszystkich nieprzyjaznych cech. Ludzie zostaliby w pełni ludźmi, z pełną kontrolą nad sobą. – Nigdy nie założymy twoich masek. – Ale nawet ich nie widzieliście! – Chcemy od ciebie tylko jednego, i rozkazuję ci nam to dać. Informacji o klejnotach. Jak

one działają? Jak możemy ich użyć, by wyłączyć Mury? Vadesh odwrócił wzrok – tak często robił ojciec, żeby stworzyć złudzenie, że nad czymś się zastanawia. Ale to było tylko złudzenie. Teraz Rigg to rozumiał. Mechaniczny umysł bardzo szybko podejmował decyzje, a to „zastanawianie się” było częścią gry pozorów, że zbędni są podobni do ludzi. – Zdaje mi się – podjął Rigg – że chcesz, byśmy myśleli, że tu chodzi wyłącznie o dwa gatunki – twarzomaski i ludzi. Ale w grę wchodzi też trzeci gatunek. Przyjaciele spojrzeli na Rigga skonsternowani. Vadesh go jednak zrozumiał. – Zbędni nie są gatunkiem. – Nie? – Nie jesteśmy żywi. Nie rozmnażamy się. – Nie, ale wymieniacie wszystkie części, które się zużyły. Nie musicie się rozmnażać, skoro w ogóle nie umieracie. – Jesteśmy tu po to, by wspierać ludzi i ułatwiać im życie. Pozostali zaśmiali się gorzko. – Może takie było wasze prawo na początku – odparł Rigg – ale ty udowodniłeś, że ułatwianie ludziom życia to przeciwieństwo tego, o co naprawdę ci chodzi. – Twarzomaski w ostateczności udoskonaliły ludzi – upierał się Vadesh. – Właśnie to było moim wielkim olśnieniem, gdy w końcu to zrozumiałem. – Jedynie ludzie są w stanie ocenić, co ich udoskonali – stwierdził Oliwienko. – Teraz to widzę. Nauczyłem się. Myślicie, że nie rozumiem, że tu zawiodłem? Wszyscy ludzie woleli zabójstwo i śmierć, myślicie, że uważam to za sukces? Dlatego proszę was, żebyście sprowadzili tu ludzi z powrotem, bym mógł naprawić moje straszliwe błędy. – Masz moc, żeby usunąć Mur – powiedział Rigg. – Wy, zbędni, go tam postawiliście, prawda? – Każdy z nas ma moc, żeby wyłączyć własne pole ochronne. Ale Mur składa się z dwóch takich pól złączonych razem. Mogę sprawić, by był o połowę węższy, lecz nie mogę go usunąć całkowicie. – Chyba że inni zbędni się z tobą zgodzą. Ale nie zgodzili się, prawda? Vadesh znów nic nie odpowiedział. – Swym milczeniem kłamiesz – oświadczył Rigg. – Nie chcieli pozwolić mi sprowadzić nowej populacji skądinąd. – Skoro inni zbędni mają cię za takiego nieudacznika, że nie chcą ci powierzyć kolejnych ludzi, to czemu mielibyśmy sprzeciwić się ich niezrównanej mądrości? – Zbędni muszą ugiąć się przed wolą ludzi. Możecie sprzeciwić się w każdej chwili. – Na pewno wielu ludzi chciało przejść przez Mur – rzekł Bochen. – Dla nich nigdy nie zniknął. – Chęci to nie świadome decyzje – stwierdził Vadesh.

Rigg zachichotał. – Ale kto może nas uświadomić, jeśli nie wy, zbędni? – Otóż to. – A więc wiemy tyle, ile nam mówisz. Co znaczy, że decydując, co nam powiedzieć, możesz kształtować nasze decyzje. – A jak Ram kształtował twoje decyzje? Rigg i jego towarzysze musieli się nad tym zastanowić. – Wysłał nas nad Mur – powiedział Umbo. – Przygotował nas, żebyśmy przeszli na drugą stronę – dodał Rigg. – A zatem i ja, i on chcieliśmy, żeby ludzie przeszli przez Mur. – Nie. Ojciec chciał, żebyśmy mieli władzę nad Murem. Może też chciał wywołać bunt generała Obywatela przeciwko Ludowej Radzie Rewolucyjnej. Ale nigdy nie zrobił nic, co wskazywałoby, że chciał, żebyśmy przyszli do ciebie. – Za Murem jestem tylko ja! – W tym kierunku. Widzieliśmy kulę w Wieży O. Gdybyśmy przeszli przez Mur gdzie indziej, trafilibyśmy do innej murchii. – Ale przyszliście do tej. Czy Ram was od tego odwodził? Wiedział, że możecie tu przyjść i że wtedy porozmawiacie ze mną, a nie zrobił nic, by was przede mną ostrzec, prawda? – Och, ostrzegł. Nauczył mnie, żebym zauważał, gdy się mnie okłamuje i gdy się mną manipuluje, i żebym się przed tym bronił. – Pokaż nam, jak wyłączyć Mury – wtrącił się Bochen. Rigg poczuł się zdradzony. – Chcę go wyłączyć – wyjaśnił Bochen. – Mury utrzymywały podział ludzi na odrębne grupy. W tej murchii rodzaj ludzki sam siebie wybił. Kto wie, co się stało w pozostałych siedemnastu? Pora usunąć Mury, żebyśmy mogli poznać sami siebie. – Jeśli zniesiemy Mur, ludzie tu przyjdą i złapią twarzomaski – zauważył Oliwienko. – Ostrzeżemy ich – tłumaczył Bochen. – Niech piją tylko filtrowaną wodę. Jakoś sobie poradzą. Ludzie zawsze sobie poradzą. – Jeszcze nie wiemy wystarczająco dużo – sprzeciwił się Rigg. – Nie możemy ot tak usunąć Murów, nie wiedząc, co ludzie znajdą w innych murchiach. Bochen go wyśmiał. – Mówisz, że nie chcesz brać na siebie odpowiedzialności, a tu proszę, mianujesz się obrońcą całego rodzaju ludzkiego. – Oni zamordowali Knossa w murchii, do której przepłynął – przypomniał Oliwienko. – Morderstwa, masakry, wojny, choroby, pasożyty – wyliczał Bochen. – Taki jest świat. Powinniśmy być w nim wolni. Ale nie, Rigg uważa, że może decydować o wszystkim za wszystkich, chronić wszystkich, dopóki sam nie zdecyduje, że ludzie są gotowi. Powiedz mi, Rigg, czym różnisz się od tych zbędnych? Poza tym, że nie jesteś tak dobrze poinformowany? – Nie możesz…

Lecz Bochen nie miał ochoty słuchać. – Mogę. Ty już nie rządzisz, pamiętasz? Każdy z nas może odejść w swoją stronę, gdy zechce. – Mówiłeś chyba, że powinniśmy trzymać się razem – stwierdził Oliwienko. – Dopóki to będzie miało sens – przekonywał Bochen. – Wy zostańcie razem, tak wam radzę. Będzie bezpieczniej. Ale ja chcę wrócić do domu do Lejki. Może później wrócę tutaj. To jest ogromna, pusta kraina. Nie tylko miasto, cała murchia. Wielka przestrzeń do życia. Vadesh to kłamliwa żmija, ale im więcej ludzi tu przyjdzie, tym mniej będziemy musieli się nim przejmować. Chce, żeby Mur zniknął i przyszli imigranci? Niech tak będzie. Vadesh wykonał misterny gest wzruszania ramionami. – Nie potrzebuję tylko ludzi. Potrzebuję klejnotów. Bochen wyciągnął rękę do Rigga. Rigg chciał powiedzieć: „Nie, one są moje! Ojciec mi je dał, to moje dziedzictwo!”. Wiedział jednak, że nie ma prawa zatrzymać tu Bochna wbrew jego woli. Oddał sakiewkę z kamieniami. Bochen otworzył woreczek i wysypał klejnoty na dłoń. – Ach – odezwał się Vadesh. – Ten jest kluczem do murchii Vadesha. – Podniósł bladożółty kamień. – Z jego pomocą człowiek może wyłączyć to pole Muru. – To pole Muru to tylko połowa Muru – zauważył Bochen. – Drugiego kamienia tu nie ma. Tego, który wyłącza pole chroniące murchię Rama. – Tego, który sprzedaliśmy – uświadomił sobie Rigg. – Tego, który ukradła nam Ludowa Rada Rewolucyjna – poprawił Bochen. – Tego? – zapytał Umbo. Odemknął dłoń, a w niej spoczywał czerwony kamień. Taki jak ten, który Rigg powierzył panu Bednarzowi, bankierowi w O. – Skąd masz? – zdziwił się Oliwienko. – Tyle razy próbowaliśmy włamać się do banku, a ty cały czas go miałeś? – zdenerwował się Bochen. Teraz Rigg skojarzył. – Znalazł go wczoraj, zaraz po naszym przybyciu. – Leżał na skraju lasu, w którym spaliśmy – tłumaczył się Umbo. – Podniosłem go. Rigg, widziałeś, ale nie zapytałeś, co to jest. – Uznałem, że powiesz mi, kiedy to będzie miało znaczenie. I tak zrobiłeś. – To tyle jeśli chodzi o Rigga zawsze próbującego o wszystkim decydować – zakpił Oliwienko. – Wcale tak nie mówiłem! – oburzył się Umbo. – Mówiłeś, mówiłeś. Jakieś sto razy, na sto różnych sposobów. – Czy to właściwy kamień? – przerwał im Rigg. Zbędny obejrzał klejnot, zestawił go z żółtym z murchii Vadesha. – To są te dwa, których będziecie potrzebowali, żeby usunąć Mur między murchiami Rama

i Vadesha. – Ty go tam położyłeś – domyślił się Rigg. – Żeby Umbo go znalazł. – Nie. Nie mogłem. – Przecież wszyscy zbędni mają pełny komplet wszystkich klejnotów. To jeden z twoich. – Nie moglibyście użyć jednego z moich. Mogą ich użyć jedynie ludzie, którzy wywodzą się z tej samej murchii co klejnoty. One odciskają na ludziach swoje znamię. Po co miałbym podrzucać wam jeden ze swoich? Ten pochodzi z kompletu z murchii Rama. Vadesh mówił z wielką pewnością siebie. Czemu nie ciekawiło go, jak klejnot przedostał się z murchii Rama do tego zagajnika? – Kto go tam położył? – stanowczo zapytał Rigg. Było jasne, że Vadesh nie zamierza im tego powiedzieć, nawet jeśli wie. – Może ty – zasugerował Oliwienko. – Ja? – zdziwił się Rigg. – Ja go nie miałem! – Może wróciłeś z przeszłości, w której go miałeś, i położyłeś tam. Nie mogło tak być? – Albo Umbo. I położył go tam, gdzie wiedział, że sam go znajdzie. – Ale to by znaczyło, że w przyszłości wróciłem do murchii Rama, odzyskałem jakoś ten klejnot, a potem wróciłem tu i zostawiłem go dla siebie. – Umbo zastanawiał się przez chwilę. – Po co? – Nigdy się nie dowiemy – stwierdził Bochen. – Bo ta wersja przyszłości już jest zniszczona właśnie przez to, że masz teraz brakujący klejnot, więc nie będziesz musiał po niego wracać. – Czemu go sobie nie dałem z wyjaśnieniem? Mogłem zostawić liścik. – Będziesz musiał siebie o to zapytać później – rzekł Bochen. – Teraz liczy się to, że mam w moich rękach moc, żeby usunąć Mur i wrócić do domu. Wstał i podszedł do Vadesha. Był na tyle rosły, że wystraszyłby większość ludzi, lecz Rigg nie sądził, by zbędnemu to specjalnie zaimponowało. – Chodź ze mną – powiedział Vadesh. – Teraz masz już władzę nad Murem. – Gdzie go prowadzisz? – zapytał Rigg. – Myślałem, że już nie rządzisz – rzucił Oliwienko. – Nadal jestem jego przyjacielem. I jako przyjaciel chcę wiedzieć, dokąd go zabierasz. – Do statku gwiezdnego – odparł zbędny. – We wnętrzu góry.

ROZDZIAŁ 6

W STATKU GWIEZDNYM – Idę z wami – postanowił Rigg. Umbo nie był zaskoczony. Rigg mógł mówić, że ma już dość rządzenia, lecz nigdy nie przestanie myśleć, że wszystko jego dotyczy.

Rigg miał też jednak rację. Bochen nie powinien sam ze zbędnym wchodzić na pokład statku. Tylko że nie Rigg powinien z nim iść, lecz on, Umbo, który towarzyszył Bochnowi przez cały czas, gdy Rigg był w niewoli. – Ja pójdę – powiedział Umbo. – Nie ty. Rigg spojrzał na niego spokojnie. – Ktoś powinien zostać, żeby to, co się stanie we wnętrzu góry, nie stało się nam wszystkim. – Więc ty zostań. – Ja z chęcią zostanę – zaproponował Oliwienko. – Mogę poczekać na Param Sissaminkę i wytłumaczyć jej, co się dzieje. – Dobry pomysł – ocenił Umbo. – Ale najpierw ktoś musi wytłumaczyć mi, co się dzieje. – Ja i Umbo wejdziemy do statku gwiezdnego z Vadeshem i Bochnem – wyjaśnił Rigg. – Czy choć raz nie mogę zrobić czegoś, żeby nie brać ze sobą dzieci? – zapytał Bochen. Umbo poczuł się tak, jakby Bochen go spoliczkował. – Ja powinienem nieść klejnoty – stwierdził Rigg. – Cokolwiek trzeba z nimi zrobić, chyba mogę zrobić to sam – odparł Bochen. – Już wcześniej okazałeś nam zaufanie, gdy nam je dałeś – przypomniał Umbo. – Nie zawiedliśmy cię. – Wam ufam. Chodzi o coś innego – rzekł Rigg. – O mnie – domyślił się Vadesh. – Ram okłamywał go cały czas, więc nic dziwnego, że nie ufa komuś z tą samą twarzą. Nie interesuje mnie, kto trzyma klejnoty. – Ja będę je trzymał – zasugerował Umbo. – Kiedy ostatnio je miałeś, schowałeś jeden – zauważył Rigg. – Eksperymentowałem z upływem czasu. – Może poeksperymentujecie, pozwalając dorosłemu robić, co do niego należy? – zniecierpliwił się Bochen. – A gdzie znajdziemy jakiegoś dorosłego? – odciął się Umbo. Bochen go wyśmiał. – To takie dziecinne. Bardzo oryginalne. – Odwrócił się do Vadesha. – Prowadź. – Poczekam tu na Param – powiedział Oliwienko. Umbo poczuł zazdrość. To zupełnie irracjonalne, lecz pomysł zostawienia Param samej z tym przystojnym, młodym uczonym i żołnierzem go niepokoił. Jednak oparł się własnym uczuciom i poszedł do drzwi. – Nie tędy! – zawołał Vadesh. – W głąb. – Ale jesteśmy daleko od jakiejkolwiek góry – zauważył Umbo. – Już jesteśmy na grzbiecie i nie wszystkie drogi są na powierzchni świata. Przeszli przez drzwi na drugim końcu pokoju z wodą i znaleźli się w ogromnej przestrzeni pełnej maszyn zagadkowego przeznaczenia. Wszystkie wydawały się z tego samego niezniszczalnego metalu, z którego zrobione były ściany na zewnątrz, a także powierzchnia

Wieży O. Umbo wiedział, że Wieża O była szturmowana w każdy możliwy sposób, nie przez wojowników, lecz przez badaczy. Na ciepło nie reagowała. Jak więc ten metal – jeśli to był metal – można było wlać do form, żeby ukształtować go w części do maszyn? I co te maszyny wytwarzały? Widać było ogromne ruchome części, lecz żadnego produktu. Umbo chciał zobaczyć je w ruchu, a także się przekonać, co wychodziło z końca każdej maszyny. Został w tyle za resztą, lecz słyszał kroki niedaleko. Dogoni ich. Chciał tylko rozgryźć, jak działa choć jedna maszyna. Wtem zorientował się, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się i zobaczył siebie. Ten drugi Umbo był zakrwawiony, miał naderwane ucho, złamaną rękę, twarz wykrzywioną bólem. Podniósł sprawną rękę i szepnął: – Zostań tu. Nic nie rób. A potem zniknął. W pierwszym odruchu Umbo chciał zawołać za Riggiem i Bochnem, żeby się zatrzymali. Teraz jednak nie słyszał już ich kroków. Nie był pewien, gdzie są i czy go usłyszą. Jego poraniona wersja z przyszłości nakazała mu nic nie robić. Tej jego przyszłej wersji prawdopodobnie zależało na Bochnie i Riggu tak samo jak jemu w tej chwili, skoro więc zabroniła działać, to zapewne dlatego, że nie można było w żaden sposób pomóc. Jak bardzo „nic” mógł zrobić? Czy mogę wrócić do Oliwienki i go ostrzec? Ostrzec ich, jeśli Param wyszła z ukrycia i dołączyła do niego? Tego chyba nie można uznać za „coś” – chyba mogę wrócić. Jednak chciał pójść za Riggiem i Bochnem i zobaczyć, co im się zaraz przydarzy. Może nic im się nie przydarzy, tłumaczył sobie. Może tylko mnie grozi niebezpieczeństwo. Jeśli ja z przyszłości cofnąłem się, żeby siebie ostrzec, nie mam innego wyboru, jak posłuchać. Został w miejscu. Nie zrobił nic. Kilka minut później usłyszał kroki. Zobaczył Param i Oliwienkę idących przez fabrykę. – Gdzie oni poszli? – zapytała Param. – Nie wiem – przyznał Umbo. – Czemu nie jesteś z nimi? – Bo wróciłem z przyszłości, by ostrzec siebie, żebym nie szedł dalej. Param zamilkła na chwilę, rozważała konsekwencje tego stwierdzenia. – Dlaczego? – Wiem tylko, że nigdy nie cofam się i nie ostrzegam siebie, jeśli to nie jest naprawdę ważne. – Co ze mną? – Prawdopodobnie zagrożenie już minęło. – Zagrożenie? – zapytała Param. – Prawdopodobnie? – zapytał Oliwienko. – Ten ja z przyszłości wyglądał okropnie. Zakrwawiony, złamana ręka…

– Pozwoliłeś mojemu bratu iść dalej bez ostrzeżenia? – Zrobiłem to, co kazałem sobie zrobić – bronił się Umbo. – Wersja mnie z przyszłości mogła nas ostrzec, gdy jeszcze byliśmy razem. Przyszła do mnie od razu, gdy znalazłem się sam. – Więc to ostrzeżenie było dla ciebie – ocenił Oliwienko. – Nie dla Rigga i Bochna. – A jeśli ten Umbo z przyszłości jest kłamliwym zdrajcą? – zapytała Param. – A jeśli ty teraźniejsza jesteś podejrzliwą idiotką? – odgryzł się Umbo. To tyle, jeśli chodzi o zrobienie dobrego wrażenia na Param. – Dobrze, posłuchaj ostrzeżenia – odparła. – Zostań z tyłu jak tchórz. Żal wziął nad nim górę. – Lepsze to niż chować się jak ty. Stałaś się niewidoczna, gdy trzeba było coś postanowić. To było bardzo odważne z twojej strony. – Jeśli mojemu bratu coś się stanie przez ciebie… – Nie ostrzegłem mojego przyjaciela Rigga, bo tego nie potrzebował. – Albo ostrzeżenie nic by nie dało – stwierdził Oliwienko. – Myślisz, że Rigg nie żyje? – przestraszyła się Param. – Myślę, że Umbo kazał nam tu zostać. – Teraz on jest szefem tej wyprawy? – Nie ja – wyjaśnił Umbo – ale wersja mnie z przyszłości. – Musiałeś przyjść z dalekiej przyszłości, skoro byłeś taki mądry, żeby wiedzieć, co powinniśmy zrobić. Umbo dał jej znak, żeby szła dalej. – Ależ proszę, znajdź Rigga i go uratuj albo zgiń, próbując ratować. Widziałem, w jakim byłem stanie, gdy siebie ostrzegałem. Ty nie. Więc idź, proszę. – Przestańcie! – zganił ich Oliwienko. – Żadne z was nic nie wie, lecz Umbo z przyszłości wie więcej niż my, więc zrobimy, co każe. – Nie możecie mnie powstrzymać – oburzyła się Param. – Pomyśl, Param – tłumaczył Oliwienko. – Poruszasz się o wiele wolniej, gdy znikasz. Jakiekolwiek tam czyha zagrożenie, już będzie po wszystkim, zanim tam dotrzesz. – Gdzie dotrze? – zapytał Umbo. – Słyszałem ich kroki i nagle się urwały. Ale nie wrócili, żeby mnie poszukać. Chyba weszli do jakiegoś przejścia i zamknęli za sobą drzwi. – Nie zaszkodzi poszukać tego przejścia – stwierdził Oliwienko. – Mogę znaleźć wiele powodów, dla których może zaszkodzić – oceniła Param – ale i tak to zrobię. – Szli w tę stronę – powiedział Umbo, wskazując ręką. – Trzymali się blisko ściany. Drzwi są w ścianie. Były tam prowadzące w dół schody ukryte w cieniach za wysokim kawałkiem maszynerii. – Szukają statku gwiezdnego i schodzą pod ziemię? – zdziwił się Oliwienko. – Idźmy – namawiała Param.

– Poczekajmy – sprzeciwił się Umbo. – Są w niebezpieczeństwie. – A my jesteśmy bezpieczni. – Skąd wiesz? – Bo jeśli nie byłoby bezpiecznie tu zostać, ja z przyszłości kazałbym sobie uciekać stąd gdzie pieprz rośnie. – Więc coś niebezpiecznego dzieje się gdzieś na dole tych schodów, a ty będziesz tu czekał i nic nie zrobisz? – Tak sobie kazałem – przypomniał Umbo – i zdecydowałem, że sobie zaufam. Rób, co chcesz. Jak już się powściekała i ponarzekała odrobinę dłużej, zaczęła chodzić niecierpliwie tam i z powrotem, lecz nie zeszła po schodach.

Rigg zauważył, gdy Umbo został z tyłu, lecz zakładał, że ich dogoni. Wielkie maszyny też wzbudziły w nim podziw, ale wiedział, że jeśli obaj przystaną, żeby je pooglądać, Vadesh zostanie sam z Bochnem, a właśnie tego chciał zbędny. Co oznaczało, że Rigg nie mógł do tego dopuścić. Jak zwykle, pomyślał Rigg. Umbo nie waha się być dzieckiem, łatwo daje się odciągnąć od najpilniejszego zadania, podczas gdy ja skupiam się na tym, co trzeba zrobić. A później Umbo będzie miał do mnie żal, że poczuwam się do odpowiedzialności. Nie ma nikogo, kto pomógłby mi dźwigać jej ciężar. To nie fair. Bochen też tu jest, prawda? Lecz on ryzykuje, wierząc Vadeshowi na słowo, poddając go próbie. Na dole schodów znajdował się tunel, a w nim dziwny wóz, choć nic go nie ciągnęło i nie miał ładunku. Na przedzie i po bokach były ławki, więc służył do tego, żeby ludzie na nim jechali. Vadesh wszedł na wóz, Bochen za nim. – Umba tu nie ma – zauważył Rigg. – Poczekaj na niego i wsiądź na następny wóz – zaproponował Vadesh. Rigg zrozumiał od razu, że Vadesh go żegna, więc wskoczył. Wóz już jechał, przyspieszał tak szybko, że Rigg przewrócił się i stoczył do tyłu. Vadesh w jakiś sposób wydał rozkaz ruszenia, gdy Rigg stał jeszcze na platformie. Gdyby się zawahał, gdyby próbował zawołać Umba, Vadesh by go zostawił. On chce być z Bochnem, ponieważ Bochen ma klejnoty. A może odwrotnie – to ja mam coś, czego Vadesh się obawia. Mam wiedzę. Mnie wyszkolił zbędny, a Bochna nie. Czego nauczył mnie ojciec, czego Vadesh powinien się bać? Rigg nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko, co sobie przypominał, miało związek albo z polowaniem i przetrwaniem w dziczy, albo szkoleniem w zakresie polityki, ekonomii, języków i historii, co pozwoliło mu dobrze sobie radzić w Aressa Sessamo. O ile to,

że dziesiątki razy niemal nie zginął, można uznać za radzenie sobie. Ojciec nauczył go też biologii, fizyki, astronomii, inżynierii. Ile tylko Rigg mógł sobie przyswoić. Nieprzydatna wiedza, która nagle stała się przydatna, gdy uczeni przepytywali go, żeby rozstrzygnąć, czy może mieć dostęp do biblioteki. Nieprzydatna wiedza, która nagle stała się przydatna. Ale ojciec nie mógł wiedzieć, że trafię przed taką komisję egzaminacyjną, prawda? Jednak wiedział, że pewnego dnia trafię na innego zbędnego. Jeśli po każdej stronie Muru istniał zbędny taki jak Vadesh i ojciec, i jeśli klejnoty jakimś sposobem pozwalały ich posiadaczowi kontrolować Mury i je usunąć, ojciec z pewnością nauczył mnie tego, co musiałbym wiedzieć, żeby poradzić sobie z takim zagrożeniem jak Vadesh. Tylko że wszystkie umiejętności językowe i negocjacyjne Rigga miały związek z ludźmi, a Vadesh nie chciał tego, czego chcieli ludzie, nie bał się tego, czego ludzie się bali. Czego się bał? Najgorsze już się chyba stało, gdy wszyscy ludzie po tej stronie Muru zginęli. Jakie zagrożenie widzi we mnie? Czemu chce się mnie pozbyć? To żart, że zbędni muszą się ludzi słuchać. Ojciec nie słuchał nikogo, a Vadesh tylko udawał, że stosuje się do poleceń ludzi. Nie mam nad nim władzy. Nie mam jak zmusić go do zrobienia czegoś, czego zrobić nie chce. Ponieważ on wie więcej ode mnie, nigdy nie mam dość informacji, żeby wydać mu polecenie, z którego nie może się wykręcić. Nawet teraz mamy tylko jego słowo, że ten wóz wiezie nas do statku albo że klejnoty mogą zniwelować pole Muru. I Rigg niepokoił się coraz bardziej, że te dwa kamienie tkwią w zaciśniętej pięści Bochna, a nie w sakiewce. Czy naprawdę klejnoty są dostrojone do wszystkich, którzy pochodzą z danej murchii? To bujda! Lecz prawdą zapewne było to, że Vadesh ma własny komplet klejnotów i nie może z nimi nic zrobić, bo inaczej już by to zrobił, więc najwyraźniej naprawdę potrzebował pomocy człowieka. Co było kłamstwem? I co ważniejsze – co było prawdą ukrytą w tym kłamstwie? Tymczasem wóz zaczął poruszać się z niewyobrażalną prędkością. Rigg nie wiedział, jak ją zmierzyć. Potrafił przejść w godzinę jakieś osiem kilometrów; potrafił biec o wiele szybciej, lecz krótkimi zrywami. Ten wóz jechał tak szybko, że nawet najbardziej rączy koń nie mógłby za nim nadążyć. Więc z upływem kolejnych minut, gdy tunel stopniowo wiódł coraz niżej, a wóz poruszał się w linii prostej, Rigg nie mógł nawet odgadnąć, jak daleko odjechali od fabryki. Ściany tunelu przemykały obok, lecz coś było nie tak. Nie czuł żadnego wiatru. Powietrze było tak nieruchome, jakby się zamknął w szafie. Położył dłoń na brzegu wozu. Nic. Ani powiewu. Sięgnął dalej, spodziewając się, że trafi na jakąś niewidzialną barierę. Szkło, być może, tylko idealnie przejrzyste. Wysunął rękę troszkę dalej i nagle zdmuchiwało ją do tyłu. Z trudem utrzymał ją w miejscu. Cofnął dłoń – wiatr ustał. – Tu jest pole – wyjaśnił Vadesh. – Ukształtowana anomalia we wszechświecie, bariera. Cząsteczki powietrza przechodzą przez nią powoli, tak żeby nasz ruch nie wpływał na wnętrze

pola, tylko żeby zapewnić stopniową wymianę tlenu. Tlen. – Żebyśmy mogli oddychać. – Otóż to! Gdyby powietrze nie mogło przeniknąć przez pole, udusilibyśmy się, zużywając tlen. Ram dobrze cię nauczył. Nie uczył mnie o polach. Ani o wozach, które potrafią poruszać się tak szybko. – Mur też jest polem, tak mówiłeś – odparł Rigg. – Pole nie jest barierą fizyczną. Jest strefą zaburzenia. Wpływa na równowagę umysłową zwierząt, na tę część mózgu, która wyczuwa zbliżające się trzęsienie ziemi czy burzę. Zwierzęta czują, że zaraz stanie się coś strasznego. Przerażone uciekają. – Ja czułem co innego. – Och, przyznaj, czułeś i to. Ale masz rację, ludzie stali się głusi i ślepi na dużą część tego zmysłu. Wy polegacie na rozumie, żeby przetwarzać i kontrolować swoją percepcję. Rozum was obezwładnia. Znajdujecie więc powody, czemu czujecie ten brak równowagi w obrębie Muru. A powodem jest bezradność, rozpacz, poczucie winy, zgroza. Wszystko, co uniemożliwia wam rozumne działanie. – Ale przeszliśmy przez niego. – Przeszliście, zanim w ogóle tam był. Podstępem. – Wróciliśmy, żeby zabrać Rigga – przypomniał Bochen. – Wyprowadziliśmy go. – To był akt wielkiej odwagi. Ale przeniknęliście jedynie jakieś pięć procent Muru, gdy to zrobiliście. Najsłabsze pięć procent. Nie, pole dobrze spełnia swoje zadanie. – Są więc różne rodzaje pól? – zaciekawił się Rigg. – Wiele, mój młody uczniu. Nie mogę uwierzyć, że tak zwany ojciec ci tego nie wytłumaczył. Jedna trzecia urządzeń sterujących statku gwiezdnego miała związek z tworzeniem, formowaniem i konserwacją pól. Bez pól żaden aspekt lotu gwiezdnego nie byłby możliwy. Bez pól nie moglibyśmy zderzyć się z tym światem i stworzyć pierścienia nocnego. – Nawet nie chcę wiedzieć, o czym mówisz – rzucił Bochen. – Chcę tylko, żeby ten wóz się zatrzymał. – Gdy dotrzemy na miejsce. Już niedaleko. – Zderzyliście się z tym światem i stworzyliście pierścień nocny – powtórzył Rigg. – Nie było księżyca – wyjaśnił Vadesh. – A i tak musieliśmy ukryć statki gwiezdne. Uderzając w planetę Arkadia pod odpowiednim kątem i z odpowiednią prędkością dziewiętnastoma statkami jednocześnie, udało nam się zwolnić obrót planety wystarczająco, żeby wydłużyć dzień na tyle, by ludzie mogli przetrwać. – I ty to wszystko obmyśliłeś? – Nie ja. Nie do tego służą zbędni. Nie mamy umysłów zdolnych do tego typu precyzyjnych obliczeń, których wymaga lot gwiezdny i poważne zderzenia. – A więc kto? – To zostało zrobione automatycznie. Statki gwiezdne mają do tego sprzęt. Ważne, że takie

zderzenie obróciłoby statki gwiezdne w nicość, choć są zrobione ze stali polowej. Ale statki generują też pola ochronne wokół siebie, które unicestwiają każdą masę mogącą zderzyć się ze statkiem. Z włączonymi polami tak naprawdę z niczym się nie zderzyliśmy. Z Arkadią zderzyło się pole i tylko skorupa ziemskiej planety eksplodowała. Miliony ton pyłu wypełniło powietrze. Zginęła większość życia na planecie. Ale na statku nic nawet się nie nagrzało. Rigg przemyślał to, czego ojciec nauczył go z dziedziny fizyki. Pamiętał, jak przed kilkoma minutami przyspieszenie wozu zwaliło go z nóg i rzuciło do tyłu. – Tak gwałtowne zatrzymanie zmiażdżyłoby wszystko na statku – ocenił. – Kolejny punkt dla Rama za szkolenie małych chłopców – stwierdził Vadesh. – Statek spoczywał w bańce inercyjnej. Cała energia nagłego zatrzymania rozproszyła się w przestrzeni. Co przełożyło się na jeszcze więcej ciepła i pyłu. Twój rzekomo kochający ojciec nie nauczył cię niczego o polach? Ciekawe czemu. Vadesh zdawał się nie rozumieć, że zwiększanie nieufności Rigga wobec ojca zwiększało nieufność wobec Vadesha, który był identyczną maszyną. W rezultacie upewniał chłopaka, że zbędni kłamią. Jakby Rigg potrzebował kolejnych dowodów. Wóz zaczął zwalniać. – Czuję, że zwalniamy – zauważył Rigg. – Dzięki niech będą prawemu uchu Silboma – skomentował Bochen. – Nie ma po co instalować i konserwować bańkę inercyjną na zwykłym wozie, który nigdy nie porusza się na tyle szybko, żeby to było potrzebne – podjął Vadesh. – To, że możesz coś zrobić, nie oznacza jeszcze, że musisz. Szkoda czasu i wysiłku. Wóz się zatrzymał. A tunel po prostu się skończył. Ściany po obu bokach i z przodu były z gładkiego kamienia. Żadnych drzwi, żadnego znaku, żadnego doku załadunkowego. Vadesh wyskoczył z wozu. – Chodźcie, chłopcy – rzucił. – Chłopcy? – zdziwił się Bochen. – Wydaje mu się, że się z nami zaprzyjaźnia – wyjaśnił Rigg. – Lubi się trochę powygłupiać, nie? – Chce, żebyśmy tak myśleli. Albo chce, byśmy myśleli, że chce, żebyśmy tak myśleli. Nie jestem pewien, jak bardzo to jest skomplikowane. Vadesh – który słyszał wszystko, co mówią, Rigg nigdy nie pozwolił sobie o tym zapomnieć – stał przy końcu tunelu. – Chodźcie, drzwi otwierają się tylko na kilka chwil. Nie chciałbym, żeby któryś z was pod nimi utknął, gdy się zasuną. Gdy wysiedli, wóz błyskawicznie odjechał z powrotem do tunelu. – Nie wracamy? – zapytał Bochen. – W każdej chwili mogę go sprowadzić – tłumaczył Vadesh. – I jest wiele innych sposobów, żeby odbyć tę samą podróż. – Odwrócił się twarzą do ściany. Nic nie powiedział, nie

wykonał żadnego gestu, ale odwrócił się do ściany. Czemu? – zastanawiał się Rigg. Czyżby komunikował się w jakiś inny sposób? Najwyraźniej tak, bo koniec tunelu zniknął. Gładki kamień zniknął, pojawiła się stacja z dokiem załadunkowym, schodami i drzwiami. Schody prowadziły dalej w dół, a nie z powrotem na powierzchnię. Wcześniej zeszli, żeby dostać się do tunelu, i potem jechali cały czas w dół, jeśli można było polegać na poczuciu kierunku Rigga. A mimo to cel podróży leżał jeszcze niżej. Nie poszli jednak schodami. – W dół – odezwał się Vadesh. Drzwi się otworzyły, ujawniając malutkie pomieszczenie. Vadesh wszedł do środka, Bochen i Rigg za nim, a wtedy drzwi się zamknęły. Rigg nie mógł zrozumieć, czemu weszli do takiego pokoju, który nie miał innych drzwi poza tymi, przez które właśnie wkroczyli. – To winda – domyślił się Bochen. – Na wyciągach. Cały pokój jeździ w górę i w dół, z przeciwwagami, które nas równoważą. Niektóre z wyższych budynków w O mają coś takiego, i bank w Aressa Sessamo też miał. – Brawo – pochwalił Vadesh. – Tyle że nie ma żadnej przeciwwagi. Runęli w dół. – Ekscytujące, prawda? – zapytał zbędny. Rigg i Bochen kurczowo trzymali się ściany, zdjęci paniką. – Och, przepraszam – rzekł Vadesh. – Zapominam, jacy wrażliwi są ludzie. – Uczucie spadania ustąpiło. – Teraz mamy lekkie pole inercyjne. Musicie zrozumieć, że ludzie znali takie urządzenie, gdy po raz pierwszy stworzyliśmy kolonię. Lubili jeździć windą bez pola. Lubili ten dreszczyk. – W takim razie nie byli ludźmi – fuknął Bochen. – Och, ludzie łatwo się przyzwyczajają, jeśli tylko dają sobie szansę. Drzwi się otworzyły. Przed nimi był most rozciągający się nad dołem na jakieś sześć metrów. Po drugiej stronie była gładka, wypukła powierzchnia ze stali, podobna do ścian Wieży O. Gdy weszli na most, Rigg spojrzał na lewo i prawo, w górę i w dół. – To Wieża O leżąca na boku – zauważył. – Powiedzmy, że Wieża O, jak ją opisujesz, miała zapewne być pomnikiem statku gwiezdnego. Nie prawdziwym statkiem – wyjaśnił zbędny. – Chodźcie. Statku, otwórz się! W boku statku pojawił się otwór, tam gdzie kończył się most. – Witajcie na statku, który sprowadził ludzkość na Arkadię – powiedział Vadesh. – Jednym z dziewiętnastu. – Zaczęło się od jednego. Mieliśmy wypadek. Nie wytłumaczę ci jaki, bo nie zrozumiesz. – Nie możesz wiedzieć, czego nauczył mnie ojciec. – Wiem, że tego cię nie nauczył, bo nawet komputery statku tego nie rozumieją. Dziewiętnaście komputerów wprowadziło jeden statek do zagięcia w przestrzeni, ale

wyprowadziło go w dziewiętnastu odrobinę innych miejscach. Ups. – A dokąd na tym statku nas prowadzisz? – Do sterowni. Do miejsca, w którym podjęto wszystkie decyzje. W którym Ram Odyn rzucił rodzaj ludzki ku pierwszej udanej kolonii na planecie podobnej do Ziemi. Gdy szli przez wąskie przejścia, Rigg miał nieodparte wrażenie, że coś pomaga im iść – z każdym krokiem posuwali się dalej, niż powinni, ich ciała były tu jakieś lżejsze. Kolejne pole? Prawdopodobnie. Otworzyły się następne drzwi i wkroczyli do nieskazitelnie czystego pokoju, którego ściany, podłoga i sufit były w tym samym jasnobrązowym kolorze. Przy jednej ścianie biegło coś, co wyglądało na tor, trochę przypominający przejazd, po którym jechał wóz, tyle że o wiele węższy. Na obu końcach znajdowały się drzwi. Na środku pomieszczenia był stół. Z sufitu zwisały trzy światła otoczone czymś, co wyglądało na ramiona albo macki. Zbędny uniósł rękę, a wszystkie światła przesunęły się w jej stronę. Spod stołu wynurzyło się krzesło. – To tutaj kierowano statkiem? – zapytał Rigg. – Widzisz tam tor – wiem, że go zauważyłeś, Rigg, bystry z ciebie chłopak. Są trzy ośrodki sterowania: jeden do nawigacji w przestrzeni, jeden do sterowania wszystkimi systemami wewnętrznymi statku i jeden do generowania pól. Jeśli któregoś pilot potrzebuje, dostarcza mu się je tym torem i umieszcza na tym stole. Bardzo szybko i całkowicie automatycznie. Pilot siada tutaj, a urządzenia sterujące przyjeżdżają do niego. Kłamstwa, Rigg był tego pewien. System wydawał się niewydajny. Czemu ukrywano urządzenia sterujące? Z inżynieryjnego punktu widzenia to nie miało sensu. Blat stołu miał mniej więcej rozmiary łóżka. Rigg spojrzał w górę na ramiona otaczające światła. Vadesh w tej chwili kierował ich ruchem. Co było na końcach tych ramion? Jakieś narzędzia. Trudno odgadnąć, do czego służą. – Usiądź – powiedział Vadesh do Bochna. – Nie – sprzeciwił się Rigg. – Spokojnie, Rigg – upomniał go zbędny. – Powiedziałeś chyba, że nie kierujesz już tą wyprawą. – On nas oszukuje. To nie jest miejsce pilota. – Skąd możesz wiedzieć? – zapytał Bochen. – Nigdy nie widziałeś statku gwiezdnego. Jeśli tym sposobem usunę Mur i wrócę do domu, to usiądę. – Usiadł. Krzesło od razu się poruszyło – tylko odrobinę, by wziąć poprawkę na wzrost i wagę Bochna. Potem znieruchomiało. – Widzisz? – odezwał się Vadesh. – Dostosowuje się do pilota. Myśli, że nim jesteś, bo masz klejnot tego statku. Sprowadźmy urządzenia sterujące generatorów pól, dobrze? – Zgoda, jeśli to pomoże usunąć Mur i będę mógł wrócić do domu – odparł Bochen. – Podnieś klejnoty, zwyczajnie je podnieś na otwartej dłoni i rozkaż statkowi, żeby sprowadził urządzenia sterujące.

– Co mam powiedzieć? – Spróbuj: „Sprowadź urządzenia sterujące, statku”. Wtedy Rigg skojarzył. Ojciec nauczył go specjalnego języka rozkazów. Mówił, że dzięki niemu można kierować gwiazdami. Nie był to wcale prawdziwy język, rzecz jasna, jedynie sekwencja liczb i liter, którą Rigg musiał kiedyś zapamiętać i powtarzać co parę dni, później co parę tygodni, potem lat. Ojciec nie chciał mu powiedzieć, jak mogą one kierować gwiazdami, i obojętnie, ile razy Rigg powtarzał te sekwencje, gwiazdy nigdy nawet nie drgnęły. Zapytał o to pewnego razu, a ojciec spojrzał na niego jak na małe dziecko i odparł z żalem: „Tutaj to nie działa”, jakby Rigg powinien to wiedzieć. Teraz Rigg był wewnątrz statku. A zbędny łudząco podobny do ojca mówił człowiekowi, żeby wydawał rozkazy. Gdy Rigg to sobie przypominał, Bochen wypowiedział rozkaz. Jedne drzwi otworzyły się i niski wózek wjechał na torze, a potem automatycznie przeniósł się na stół. Bochen oglądał instrumenty wystające z panelu sterującego; opuścił rękę trzymającą klejnoty, lecz nie zamknął dłoni. Rigg podszedł bliżej, jakby po to, żeby też obejrzeć urządzenia sterujące. Wskazał nawet coś lewą ręką, sięgając przed Bochnem. – Znam tę część – mruknął i prawą ręką chwycił klejnoty. Może ta cała sprawa z klejnotami była bujdą, lecz może nie. Rigg chciał mieć je w dłoni, gdy wypowie rozkaz. A Bochen nie protestował. Ojciec mówił, że pierwsze i najważniejsze słowo znaczyło „Uwaga”, i Rigg zaczął je recytować: – F-F-1-8-8-zero-E-B-B-7-4… Vadesh zobaczył, że Bochen nie ma już klejnotów. Sięgnął do panelu sterującego i dotknął pewnego miejsca na jego boku. Cała góra panelu odskoczyła do tyłu, ujawniając otwarte pudło. – 3-3-A-C-D-B-F-F… W pudle było coś żywego. Twarzomaska. Chce ją na nas zrzucić, Rigg wiedział od razu. Nie mógł temu zapobiec, nie mógł powstrzymać Vadesha, który był za silny. Mógł więc jedynie dokończyć słowo „Uwaga”. Bo teraz stało się dla niego jasne, czego obawiał się zbędny – że Rigg zacznie recytować te sekwencje, trzymając klejnoty. Gdy zaczął wydawać rozkaz, sprowokował Vadesha do działania; musiał więc skończyć, lecz Vadesh machnął ręką, szybciej niż Bochen albo Rigg mogli zareagować. Rigg nie pozwolił, żeby to go powstrzymało ani zmyliło. – 1-zero-5. Uwaga. – Nie wiedział, czy to jedynie powtórzenie słowa, czy część sekwencji, lecz powiedział wszystko tak, jak nauczył go ojciec. Maska wyskoczyła z pudła i pacnęła w twarz Bochna, który zesztywniał, zadrgał. – Gotowe – powiedział łagodny głos, który zdawał się dochodzić znikąd i zewsząd zarazem. Kobiecy? Rigg nie był pewien.

– 4-A-A-3, ja tu dowodzę – kontynuował. – Ty tu dowodzisz – odparł głos znikąd. Vadesh zepchnął Bochna do tyłu z krzesła i rzucił się w stronę chłopaka. – Obroń mnie przed zbędnym! – zakrzyknął Rigg. Vadesh znieruchomiał natychmiast. Bochen leżał na podłodze przy ścianie. Jego twarz całkowicie pokrywała maska. – 2-F-F-2. Informacja. Co to za pomieszczenie? – Sala ożywczo-medyczna – poinformował głos. – Do czego służy? – Do wyprowadzania ludzi ze stazy i ożywiania ich. Do leczenia wszelkich dolegliwości, które się pojawiły. – Czy mogę wyleczyć mojego przyjaciela Bochna? – Nie wiem. Rigg nie miał pojęcia, z kim rozmawia. – A kto wie? – Nie wiem. Maszyna. Ten głos musiał pochodzić z maszyny. Prawdopodobnie z komputera statku. Jednego z dziewiętnastu. Tak czy inaczej, komputer miał władzę nad zbędnym, który wciąż tkwił w tej samej pozie, w jakiej się zatrzymał, z jedną ręką na oparciu krzesła, a drugą na pudełku, w którym wcześniej była twarzomaska. – Dowiedz się, czy możesz pomóc Bochnowi. – Wskaż Bochna i pozwól mi go zbadać. – To jedyny człowiek w pomieszczeniu poza mną. Masz moje pozwolenie, żeby go zbadać. – Jest za daleko od stołu. – Nie mogę go podnieść. Vadesh mógłby z łatwością podnieść Bochna i położyć na stole. Lecz Vadesha trzymał w miejscu komputer statku, o ile to był jego głos. – Kim jesteś? – zapytał Rigg. Nie było odpowiedzi. – 2-F-F-2. Czyj głos słyszę? – To głos złożonego modułu decyzyjnego zespołu interfejsu ludzkiego. – Między Bochnem a stołem jest zbędny, a na stole jest pojemnik, który przeszkadza. Co możesz na to poradzić, nie budząc zbędnego? – Nic. Rigg pomyślał raz jeszcze. Może źle sformułował rozkaz. – 7-B-B-5-zero, analizuj. Jak mogę przenieść Bochna tam, gdzie możesz go bezpiecznie zbadać, nie pozwalając, żeby ten zbędny skrzywdził jego albo mnie? Vadesh wyprostował się i dotknął pudełka. Zamknęło się, przesunęło z powrotem na wózek, który przemknął po torze i zniknął z pokoju. Potem Vadesh podszedł do Bochna,

podniósł go bez trudu i położył na stole. – Popełniasz błąd – rzekł łagodnie. – Ucisz zbędnego. Vadesh zamilkł. – Każ mu stanąć pod ścianą i odwrócić się do mnie plecami. Rigg nie chciał spuszczać go z oczu, nie chciał też jednak, żeby zbędny patrzył. Vadesh dokładnie wykonał polecenie. Nie mogę kierować Vadeshem bezpośrednio, zrozumiał Rigg, lecz komputery statku mogą. Kierując nimi, mogę kierować zbędnym. – Przebadaj, proszę, mojego przyjaciela. Wszystkie zwisające światła i ramiona opadły na dół. Poruszały się tak szybko, że Rigg nie mógł nadążyć wzrokiem, choć zauważył, że niektóre rozcięły ubranie, inne przesuwały się po powierzchni skóry. Dwa światła skupiły się na twarzomasce, trzecie badało już nagiego Bochna. Sondy sięgnęły w dół, by pobrać próbki z maski, która cofała się przed niektórymi ramionami, a wypuklała się w stronę innych, jakby próbowała je złapać i wchłonąć. Te sondy się odsuwały, ramiona przenosiły je gdzie indziej, żeby ponowić próbę pod innym kątem. Kilka ramion próbowało poderwać boki twarzomaski. Wtedy Bochen po raz pierwszy zareagował. Drgnął, ostro krzyknął. – Może oddychać? – zapytał Rigg. – Nie ma żadnego otwartego kanału, żeby płuca nabrały powietrza, lecz krew jest dobrze natleniona – poinformował głos. – To pasożyt zwany twarzomaską. Jest nieodwracalnie przyczepiony do twojego przyjaciela Bochna. Już wniknął w jego mózg tak głęboko, że nie da się go usunąć, nie powodując śmierci. Ale przejął kontrolę nad natlenianiem. Twój przyjaciel nie umrze. Rigga kusiło, żeby powiedzieć: „Zabij ich obydwoje”, bo sądził, że Bochen by tego chciał. Jednak życie Bochna nie należało do Rigga; nie należało też w pełni do Bochna. Po części należało do Lejki, a gdyby ona była w pokoju, Rigg wątpił, by tak szybko zdecydowała zakończyć życie Bochna tu i teraz. – Gdyby Bochen miał umrzeć – zapytał – co zrobi twarzomaska? – Przeniesie się na innego żywiciela, jeśli zdoła go znaleźć dość szybko, albo zginie. – Znasz te pasożyty? – Zbędny hodował je przez sto tysięcy pokoleń. To jest rodzaj Jonasz próbka cztery-dziewięć-zero. – Po co zbędny je hodował? – Nie wiem. Złe pytanie. – Jakie są cechy twarzomaski tego rodzaju, które odróżniają je od innych twarzomasek?

– Odmiana Jonasz była obiektem wyłącznej uwagi zbędnego przez osiem tysięcy lat. Rodzaj Jonasz Siedem rozwinął się ponad trzy tysiące lat temu. Różnił się od odrzuconych tym, że osiągał dojrzałość bez żywiciela, wyjątkowo szybko przyczepiał się do niego, był przygotowany do rozpoznania mózgu człowieka i ścisłego powiązania się z nim, przygotowany do kometabolizmu z ludzką krwią każdego typu i wiązania się z częściami mózgu o wyższych funkcjach, a także z nerwami rdzeniowymi i kręgosłupem. Rigg próbował to przeanalizować. Vadesh uważał, że symbioza masek i ludzi jest czymś dobrym, ale mówił też, że maski były za cywilizowanym zachowaniem, a nie przeciw niemu. – 7-B-B-5-5 – wyrecytował. – Prognoza. Co się stanie z Bochnem, jeśli ta twarzomaska pozostanie do niego przyczepiona? – Przeżyje. – A coś więcej? – Twarzomasek rodzaju Jonasz nigdy nie testowano na ludziach. Brak danych. – I nie wiesz, czego Vadesh oczekiwał? – Vadesh nie żyje. Rigg spojrzał na zbędnego. – On nie może umrzeć. Prawda? – Nazywasz Vadeshem zbędnego. On nie może umrzeć. – To który Vadesh nie żyje? – Założyciel tej kolonii. Zbędni zwracają się do siebie nawzajem po nazwie murchii. To jest murchia Vadesha. Teraz cię rozumiem. Nie, nie wiem, jakie były oczekiwania Vadesha. Wykorzystywał nas do przechowywania danych, lecz nie do skomplikowanych analiz. Nie dzielił się swoimi myślami. – Czy Bochnowi nic złego się nie stanie, jeśli go tu zostawię? – Za kilka godzin będzie mu potrzebne pożywienie. Czy chcesz, żeby zapewnić mu pożywienie? – Tak. – Usunięcie nieczystości również? – Tak. Ramiona zaczęły przyczepiać jakieś przyrządy do ciała Bochna. – Czy możesz zatrzymać tu tego zbędnego? – Tak. – Jak długo? – Na zawsze. – To zatrzymaj go tu, dopóki nie powiem ci inaczej. – Tak. – Powiedz mi, czy kieruję tobą, ponieważ znam kody, czy dlatego że mam klejnoty? – Jakie klejnoty? Rigg otworzył dłoń. Światło zbliżyło się do jego ręki.

– To są klejnoty modułu sterującego. Czerwony w kształcie łzy steruje statkiem gwiezdnym murchii Rama. Bladożółty pięciokąt steruje statkiem gwiezdnym murchii Vadesha. – Ale w tej chwili słuchasz się mnie, bo przemówiłem do ciebie w języku rozkazów. – Podałeś kody. Jesteś tymczasowym dowódcą tej jednostki. – Tymczasowym. A kto jest prawdziwym dowódcą? – Ram Odyn. Nie żyje. – Więc jako tymczasowy dowódca jestem jedynym dowódcą, prawda? – Chyba że ktoś inny zna kod. – Czy Vadesh, zbędny, zna kod? – Wiem już, kogo nazywasz Vadeshem. Tak, zna kod. – Czy może go wykorzystać do kierowania statkiem? Głos wydał się Riggowi niemal urażony. – Zbędni nie kierują statkiem. To my kierujemy zbędnymi. – Nie za dobrze. – Twoja ocena wynika z błędnych przesłanek. Zbędni są zaprojektowani tak, by mieć niemal pełną swobodę ruchów i wolność wyboru. Mogą korzystać z naszych danych, ale my nie ingerujemy w ich decyzje, dopóki i o ile nie dostaniemy takiego rozkazu od człowieka. – Vadesh powiedział nam, że to sterownia. – To nieprawda. – A jest jakaś sterownia? – Tak. – Możesz mnie tam zaprowadzić? Vadesh natychmiast ożył, odwracając się od ściany i zmierzając do drzwi, przez które Rigg i Bochen tu weszli. – Idź za zbędnym – podpowiedział głos. Rigg po raz ostatni spojrzał na Bochna leżącego na stole pod światłami, z przyczepionymi rurkami i z maską zakrywającą twarz, a potem wyszedł za Vadeshem.

ROZDZIAŁ 7

KONTROLA W prawdziwej sterowni pojedynczy fotel na środku podtrzymywało ramię, które mogło przesunąć go w dowolnym kierunku, obracając w razie potrzeby. Otaczały fotel trzy główne stacje sterowania i pod tym względem Vadesh mówił prawdę; jedna zajmowała się nawigacją, druga systemem podtrzymywania życia i innymi aspektami wewnętrznego funkcjonowania statku, a trzecia tworzeniem pól i sterowaniem nimi – łącznie z

Murem. Rigg usiadł w fotelu, który poruszał się zależnie od tego, co Rigg mówił, że chce zrobić. Ale po kolei. – Co mam zrobić z klejnotami? – Którym statkiem chcesz kierować? – zapytał głos statku. – Tym. Zgodnie z poleceniem statku Rigg umieścił bladożółty klejnot na okrągłej podkładce po jednej stronie urządzeń sterujących polami. Kamień uniósł się w powietrze i zaczął świecić, szybko się obracając. – Zostałeś przyjęty na dowódcę tej jednostki – poinformował głos. – A już nim nie byłem? – Tymczasowo. Teraz możesz kierować statkiem z każdego miejsca. – A jeśli pojawi się ktoś z kompletem klejnotów z innej murchii? – Potrzebny był tylko jeden klejnot na każdy statek, więc stworzono tylko po jednym. A więc to kolejne kłamstwo Vadesha. – Jak wszystkie klejnoty z wszystkich statków znalazły się w murchii Rama? – Zbędny Ram poprosił o nie i wszyscy zbędni przekazali mu swoje klejnoty. Nawet Vadesh, pomyślał Rigg. – Czemu się na to zgodzili? – Ponieważ ty istniałeś. – Ale wtedy nie wiedziałem nawet, jak zmieniać czas. Umbo nauczył się tego sam przede mną. – Zostałeś przeszkolony. – Nie do dowodzenia statkiem. – Zostałeś przeszkolony do przewodzenia ludziom Arkadii podczas ich pierwszego kontaktu z Ziemianami. Rigg zadrżał, jakby nagle zrobiło mu się zimno. – Zmierzają tutaj? – Tak się przyjmuje. – Czy jest jakiś dowód na to, że przybywają? – Są o wiele lat świetlnych od nas. Zauważymy ich dopiero w dalekiej przyszłości. – Widziałeś jakiś zbliżający się statek gwiezdny? – Przyjmuje się, że oni naprawią wszystkie błędy, które popełnili, projektując ten statek. Będą więc mogli skakać tak, jak skoczył statek, tylko bez tworzenia duplikatów. Dla nich minęło jedenaście lat, odkąd ten statek opuścił Układ Słoneczny. Nie wiemy, ile czasu zabierze im rozwiązanie tych problemów i zbudowanie statku, możemy tylko zakładać, że po jedenastu latach mogą tu dotrzeć w każdej chwili. – A co zrobią, gdy tu dotrą? – Odkryją, że na Arkadii są ludzie, i to dłużej, niż sięga historia cywilizacji na Ziemi.

– A to takie złe? – Zobaczą, że Ram Odyn sprawił, że dziewiętnaście kopii pierwszego statku podzieliło świat na dziewiętnaście oddzielnych regionów rozwojowych, a w nich ewolucję rodzaju ludzkiego przyspieszono w kierunku, który wydawał się najbardziej obiecujący zbędnemu wysłanemu tam w charakterze opiekuna. – A więc w murchii Rama mój ojciec kierował ewolucją ku stworzeniu ludzi z darem przemieszczania w czasie. – To wydawało się najbardziej obiecujące. Ram Odyn miał tę umiejętność w utajonej, niekontrolowanej postaci. Dlatego statek nie został unicestwiony przez ułamkowe różnice czasów między dziewiętnastoma komputerami wyliczającymi skok. Sprzeczności rozwiązano, wypychając statek wstecz w czasie o jedenaście tysięcy sto dziewięćdziesiąt jeden lat. Ram Odyn spółkował i płodził potomstwo, a tych, którzy odziedziczyli geny przemieszczania w czasie, starannie krzyżowano, by uzyskać kombinację wysokiej inteligencji, silnego przywiązania do cywilizacji i zdolności do panowania nad przemieszczaniem w czasie. – Przywiązania do cywilizacji? – Masz dobre kontakty z innymi. Rigg wrócił myślami do ostatnich lat. Ja i Umbo mogliśmy być rywalami. Tak samo jak ja i Param. Zamiast tego współpracowaliśmy – zyskaliśmy też zaufanie i pomoc Bochna i Oliwienki. Ojciec uczył mnie, że cywilizacja działa tylko wtedy, gdy ludzie są gotowi poświęcić niektóre ze swoich doraźnych korzyści dla dobra ogółu, i że ci gotowi poświęcić najwięcej są zdolni do przewodzenia, bo tylko oni mogą zyskać i utrzymać zaufanie innych. – Nie ja powinienem to robić – sprzeciwił się Rigg. – Zbędny Ram uważa, że ty. – W czasie dziesięciu tysięcy lat nie znalazł nikogo lepszego ode mnie? – We wspólnej opinii komputerów statku i zbędnych jesteś opcją pierwszego wyboru. Nie mamy wpływu na to, kiedy przybędzie pierwszy statek z Ziemi. Możliwe, choć mało prawdopodobne, że żaden statek nie dotrze tu przez wiele pokoleń. Jesteś teraz na miejscu, gdyby przybyli wkrótce. – Co zrobię, gdy przybędą? – O tym sam musisz zdecydować. – Ale wy, komputery i zbędni, wiecie dużo więcej ode mnie. – Nasza wiedza jest do twojej dyspozycji. – Vadesha nie była. – Vadesh zaoferował ci to, co ta murchia ma najlepszego do zaoferowania. – Zaraził mojego przyjaciela twarzomaską! – To efekt dziesięciu tysięcy lat starannej hodowli pod jego nadzorem. Wszyscy zbędni sumiennie wykonują swoje obowiązki. – Ale on raz za razem mnie okłamywał! – Stworzył okoliczności, w których można cię było nauczyć tego, czego musisz się

nauczyć. – Nauczyłem się, że zbędni kłamią. – Już to wiedziałeś. Nie wiedziałeś jednak, jak udoskonalenia twarzomasek przez Vadesha zwiększyłyby symbiozę między istotami rdzennymi a ludzkimi. – Więc pochwalasz to, co zrobił Vadesh? – Vadesh wypełnił zadanie powierzone mu przez Rama Odyna. Teraz podlega w pełni twoim rozkazom. – Nie mogę mu ufać! Nie wiem nawet, czy mogę ufać tobie! – A jednak mi ufasz, a Vadesh będzie ci posłuszny. – Nie zamierzam się na to zgodzić. Wiesz, że cofnę się w czasie i ostrzegę siebie, żeby tu nie przychodzić. – Wtedy nie przejmiesz kontroli nad statkiem. – Nie chcę tego! Chcę jedynie wraz z towarzyszami wydostać się z murchii Vadesha bez żadnej twarzomaski. – To możliwe. – Więc właśnie tak się stanie. – A jednak tego nie zrobiłeś. – Jeszcze nie zrobiłem. – Przeszedłeś przez cały ten proces i nie nadałeś żadnego ostrzeżenia, by go powstrzymać. – Bo robię to po raz pierwszy. Musi być ten pierwszy raz, gdy wszystko pójdzie nie tak, żebyśmy wiedzieli, przed czym się strzec. – To nie jest pierwszy raz. – Skąd wiesz? Wie to tylko ktoś, kto potrafi przemieszczać się w czasie. – Stąd, że Umbo ostrzegł siebie, by nie iść z tobą do statku. – Umbo dostał ostrzeżenie i milczał? – oburzył się Rigg. Wiedział, że Umbo nie był zadowolony z jego przywództwa, lecz nie miał pojęcia, że posunie się do takiej nielojalności. – To, że Umbo cofnął się i ostrzegł wszystkich poza tobą i Bochnem, świadczy, że na którejś z poprzednich ścieżek czasowych coś bardzo złego wynikło z odmiennej kombinacji wydarzeń. – Pretensje Umba do mnie zupełnie wymknęły się spod kontroli. On chciał, żeby doszło do katastrofy. – Czy Umbo zrobiłby cokolwiek, co mogłoby skutkować skrzywdzeniem Bochna? – Nie wiedział, że Bochen… – Rigg urwał, bo naszła go myśl: Nie wiem, co wiedział Umbo z przyszłości. Muszę założyć, że wiedział więcej, niż ja wiem teraz. – Czy powinienem pozwolić, by pasożyt dalej kontrolował umysł Bochna? – Nie wiem, jakie Umbo miał zamiary, gdy siebie ostrzegł. – Ja też nie! Ani nikt. Nawet nie mam pewności, że siebie ostrzegł. – Gdy wrócisz, możesz go zapytać. – Czemu w ogóle tu jestem? Powinienem wyłączyć Mur, żebyśmy mogli stąd odejść, nie

musząc cofać się do czasu przed pojawieniem się Muru. Ale robiłem to głównie dlatego, żeby Bochen mógł wrócić do Lejki. Nie mogę go wysłać w takim stanie. Komputer statku nie odpowiedział. – No, pomóż mi jakoś. – To dylemat wykraczający poza moje kompetencje. Możemy udzielić ci informacji, ale decyzja należy do ciebie. – Więc mów, co wiesz! – O czym? – Nie wiem dość dużo, żeby wiedzieć, o co cię muszę pytać! – To prawda. – Powiedz mi więc, co muszę wiedzieć. – Nie wiem, jakich informacji potrzebujesz. Błędne koło. – Powiedz mi, co mogę zrobić. Co jest w mojej mocy? Mogę wyłączyć wszystkie Mury? – Jeśli przejmiesz kontrolę nad wszystkimi statkami. Rigg wyciągnął sakiewkę z klejnotami zza pasa. – Mogę je kontrolować wszystkie naraz? – Możesz spróbować. Widzę tylko kilka powodów, dla których jakikolwiek statek miałby odrzucić protokół. – Jakie to powody? – Nie masz pojęcia, jakie będą skutki. Usunięcie Muru może zniweczyć starannie zaplanowane dokonania jedenastu tysięcy stu dziewięćdziesięciu jeden lat ukierunkowanej ewolucji, ponieważ zaborcze, ekspansywne grupy ludzi uzyskają dostęp do słabszych lub mniej agresywnych, lub mniej zaawansowanych technologicznie murchii. – Generał Obywatel ruszy na podbój. – Murchia Rama nie jest najbardziej zaawansowana technologicznie. Ale twoja ocena jest prawidłowa. – Generał Obywatel spróbuje i poniesie porażkę. – Prawdopodobieństwo rzezi jest bardzo wysokie. – Więc nie powinienem przejmować kontroli nad statkami. – To jedna możliwość. – A jakie są inne? – Zbędny Ram sugeruje, żeby nie udzielać odpowiedzi na twoje pytanie. – Co?! – To było pierwsze wiarygodne potwierdzenie, jakie Rigg otrzymał, że ojciec nie jest martwy. – Zbędny Ram sugeruje, żeby nie… – Usłyszałem za pierwszym razem. – Wiem. – Czemu ojciec myśli, że nie powinieneś odpowiadać na moje pytanie?

– Bo już znasz odpowiedzi. Rigg poczuł, że ogarnia go wściekłość. – Nie jestem z nim teraz w lesie! Nie jest moim prawdziwym ojcem i nie muszę się poddawać jego niekończącym się testom. – To wszystko prawda. – Więc mi odpowiedz. Jakie mam możliwości? – Zbędny Ram sugeruje, żeby nie udzielać odpowiedzi na twoje… – Wiem, jakie mam możliwości! – krzyknął Rigg. – Chcę tylko wiedzieć, czy jakąś pominąłem. – Jeśli wymienisz możliwości, o których wiesz, z chęcią je uzupełnię. Rigg opanował gniew. – Mogę przejąć kontrolę nad statkami, lecz mimo to nie usuwać Muru. Głos milczał. – Nie wiem, jak to działa. Czy nadal będę miał kontrolę nad statkiem, gdy wyjdę z tego pomieszczenia? – Jesteś dowódcą statku. – Jak mam się z tobą porozumiewać? – Pytając mnie, tak jak robisz to teraz. – Możesz ze mną rozmawiać, gdy stąd wyjdę? – Tylko gdy jesteś na statku. – Więc jak mogę zdobyć od ciebie informacje, kiedy opuszczę statek? Jak mam zdobyć informacje z innych statków? – Przez zbędnego. – Ale zbędni mnie okłamują! – Zbędni dostarczają informacji, które doprowadzą cię do dobrych wyborów. – To oni określają, co jest dobrym wyborem. – Ty nie jesteś w stanie tego określić, bo niemal nic nie wiesz. Rigg rozpoznał ton ojca. – Zbędny Ram mówi ci, co powiedzieć. – On zna ciebie lepiej niż my. Przyjmujemy jego rady podczas tej rozmowy. – Więc mówisz mi, że dowodzę, ale nie dowodzę. – Dowodzisz bardziej niż jakakolwiek inna istota, człowiek czy nieczłowiek. – Co to w ogóle znaczy „dowodzić bardziej”? Kto jeszcze dowodzi? – To ciągły proces negocjacji i kompromisu. – Tylko że ja w nim nie uczestniczę. – Jesteś jego najważniejszym uczestnikiem. – Ale nie wiem, co myślisz! Wiem tylko, co mówisz! – Mamy ten sam dylemat. – Ja mówię ci, co myślę.

– Mówisz nam to, co chcesz, żebyśmy wiedzieli. To jest podzbiór tego, co wiesz, czyli niewiele. Rigg zamknął oczy. – Nadal żyję w świecie, w którym moje zrozumienie kształtują informacje dostarczone przez was. Wciąż wy decydujecie, co wiem. Dlatego mogę jedynie podejmować takie decyzje, do jakich mnie kierujecie. – Znamy wiele trylionów informacji. Twój mózg nie może pomieścić wszystkich. – Rozumiem, że musicie wybierać, które informacje są istotne, ale na pewno możecie być bardziej pomocni niż dotychczas. – Byliśmy bardzo pomocni. Żyjesz, prawda? – Bochen ma twarzomaskę! – Żyje, tak jak i cała twoja grupa, a ty masz kontrolę nad tym statkiem. Mam czy nie mam? – zastanawiał się Rigg. – Rozkazuję wam powiedzieć mi, jak wielką będę miał kontrolę nad Murem, gdy stąd wyjdę. – Jeśli umieścisz wszystkie klejnoty w polu sterującym i wszystkie statki przyjmą twoje dowództwo, i jeśli potem zabierzesz klejnoty i będziesz je miał przy sobie, będziesz mógł rozkazać, by każdy Mur pojawił się lub zniknął wedle twej woli. – Nawet jeśli skutki mogą być niebezpieczne? – Jeśli zostaniesz przyjęty na dowódcę statku, to będzie twoja decyzja. Rigg myślał przez chwilę. – Czy mogę zmienić naturę Muru? – Mur nie może być niczym innym, niż jest. Źle sformułowane pytanie czy ostateczna odpowiedź? Rigg nie mógł być pewien, dopóki bardziej nie wniknie w temat. – Mur tworzy bardzo intensywne pole. Czy mogę zmienić jego intensywność? – Tak. – Mur ma różne działanie. Na przykład daje nam rozumienie obcych języków. – Istnieje pole pobudzające, styczne z Murem, które przygotowuje wasze mózgi do przyjęcia i tworzenia wszelkich fonemów, morfemów i memów we wszystkich językach kiedykolwiek używanych w danej murchii. – Więc języki są zawarte w Murze. – Języki mogą istnieć jedynie w ludzkim umyśle. Rigg westchnął. – To pole pobudzające, które jest styczne z Murem, zawiera dość informacji o językach używanych w murchii, by przygotować mózg każdego człowieka tak, żeby rozumiał i posługiwał się nim, jakby był jego ojczystym. – Tak. – Czy jest jakieś ograniczenie co do liczby języków, które ktoś może znać?

– Nie. – Ale ludzie nie potrafią nauczyć się wszystkich języków. – To prawda. Rigg chciał zażądać wyjaśnienia, lecz wtedy przypomniał sobie, że ojciec tego słucha, i wiedział, że ojciec kazałby mu samemu wpaść na rozwiązanie tej sprzeczności. – Więc trudniej nauczyć się języka, niż go znać. – Nie ma ograniczenia co do liczby sposobów tworzenia języka, które ludzki mózg może znać, ponieważ jednak przyswojenie języka wymaga czasu, liczba języków, których można się nauczyć, jest ograniczona. – A co ze słownictwem? Skąd wiedziałem, jakich słów użyć, gdy rozmawiałem ze starożytnymi kobietami, które obserwowały bitwę? – Pole pobudzające dostarczało ci ich w miarę potrzeby, zależnie od znaczenia, które próbowałeś wyrazić. – Czyli pole potrafi czytać moje myśli? – Ocenia rozmowę i udostępnia ci pełen zakres słownictwa potrzebny do osiągnięcia porozumienia między tobą a inną osobą, udostępniając kolejne słowa w zależności od prawdopodobieństwa potrzeby ich użycia w bieżącym temacie. Rigg był zafascynowany myślą, że niewidzialne pole mogło przewidzieć słowa, których będzie potrzebował. Nie mógł jednak sobie pozwolić na to, by zdekoncentrować się przez swoją ciekawość co do tych fenomenalnych maszyn. Zmusił się, by powrócić do sedna sprawy. Chociaż nie wiedział, co jest ważne. – Ludzie z Ziemi zbudowali ten statek, tak samo jak wszystkie te maszyny i pola. – Tak. – Jak mogę więc odgadnąć, co jeszcze stworzyli przez jedenaście tysięcy lat od… – Ram mówi, by ci powiedzieć, że jesteś niemądry. – Jedenaście lat, nie jedenaście tysięcy – poprawił się Rigg. – Ten statek przybył tu jedenaście tysięcy lat temu, lecz opuścił Ziemię ledwie jedenaście lat temu. Więc ich technologia nie mogła się rozwinąć o wiele ponad to, co tu macie. – To może doprowadzić cię do błędnych założeń. Oni nie zaopatrzyli tego statku we wszystkie znane technologie. Wyposażyli go jedynie w to, co uważali, że będzie nam potrzebne. – Więc mają maszyny, których wy nie macie. – Łącznie z bronią. – Ale czemu mieliby sądzić, że będą potrzebowali broni, skoro myślą, że dotarliśmy tu ledwie jedenaście lat temu? – Nie wiemy, czy byli w stanie wykryć przesunięcie czasowe. Mogą sądzić, że przybędą, by stanąć naprzeciw wersji ludzkości, która ma za sobą ponad jedenaście tysięcy lat rozwoju technologicznego od czasu, gdy obie gałęzie się oddzieliły. – Mają rację? Czy jakaś murchia zachowała ten poziom technologii? Albo go

przewyższyła? – W niektórych murchiach technologia jest bardzo zaawansowana. Lecz żadna nie zaczynała z tą technologią i nie rozwijała się na jej bazie. – Czemu nie? – Bo nie chcieliśmy, by jakakolwiek murchia opracowała technologię pola, która pozwoliłaby im usunąć Mur. Aha. To miało sens. – I nie mogliśmy pozwolić – ciągnął mechaniczny głos – by któraś murchia rozwinęła loty gwiezdne, co groziłoby odkryciem rodzaju ludzkiego na Ziemi, zanim ta planeta będzie gotowa na przyjęcie przybyszów z innego świata. – Czemu nie? – Bo wiemy, że tak się nie stało. W naszym nurcie czasu ludzie z Arkadii nigdy nie mieli kontaktu z Ziemią przed startem statku. Dlatego nie mogliśmy pozwolić, by Arkadyjczycy podróżowali przez kosmos. – Więc daliście nam jedenaście tysięcy lat rozwoju, ale postaraliście się, żeby nasz rozwój był ograniczony. – W określonych dziedzinach. – Ale to mogą być właśnie te dziedziny, w których najważniejsze było, żebyśmy się rozwinęli, jeśli mamy się przeciwstawić zagrożeniu z Ziemi. – Ram sugeruje, byśmy powiedzieli: „W końcu myślisz, Rigg”. Zasugerował też, byśmy powiedzieli ci, że to zasugerował. Rigg nie mógł się powstrzymać. Choć był zły na ojca – bardzo zły – odrobina pochwały wciąż miała moc, by przepełnić go dumą. Złościł się, że maszyna ma taką władzę nad nim. Zarazem jednak chciał zobaczyć ojca, porozmawiać z nim zamiast tego bezcielesnego głosu. – Co radzisz, żebym zrobił w tej chwili? – Przejmij kontrolę nad wszystkimi pozostałymi murchiami. – A potem? – Sam zdecyduj. – Zdecyduję, by cofnąć się w czasie, i nie dopuszczę, żeby twarzomaska dopadła Bochna. – Ale wtedy nie wejdziesz do tej sterowni i nie odbędziesz tej rozmowy. – Nie muszę tu przychodzić, żebyś mógł powiedzieć mi to wszystko. Mogłeś kazać Vadeshowi powiedzieć mi to, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. – My nie możemy cofnąć się w czasie. Jeśli powstrzymasz się przed przyjściem tutaj, nie przejmiesz dowództwa nad tym statkiem i żaden z rozkazów, które nam teraz wydajesz, nie będzie wtedy w mocy. To było oczywiste! Rigg zawstydził się, że o tym nie pomyślał. Lecz panowanie nad czasem wciąż było dla niego czymś tak nowym, że nie mógł nie odwoływać się do normalnego sposobu myślenia ludzi o teraźniejszości. – Chcesz, żeby Bochen miał twarzomaskę – stwierdził.

– Vadesh chciał wiedzieć, jak jego nowa, przystosowana do ludzi twarzomaska sobie poradzi. I chcieliśmy, żebyś ty też to wiedział. – Ale zrobiliście to mojemu przyjacielowi! To potworne, złe. Nie mogę pozwolić, żeby maska została na nim, gdy jestem w stanie ją usunąć. – Teraz wiesz, czemu ludzie z Ziemi będą niebezpieczni dla ludzi Arkadii. – Nie, nie wiem. Niczego nie wiem. Lecz już gdy to mówił, zrozumiał, o co głosowi – ojcu – chodziło. Odraza i strach, które Rigg czuł w stosunku do maski, mogły tak samo obudzić się w ludziach z Ziemi, gdy odkryją, co Rigg, Umbo i Param potrafią robić z upływem czasu. Strach, odraza, odrzucenie. A w innych murchiach mogły być zjawiska, o których Rigg jeszcze nie wiedział, zjawiska, przy których maski wydawałyby się miłymi zwierzątkami. – Muszę odwiedzić pozostałe murchie, zanim dotrą tu Ziemianie. Muszę sprawdzić, czego się o nas dowiedzą. Muszę wiedzieć, na jakie środki możemy liczyć, żeby się im oprzeć, jeśli postanowią nas opanować albo zniszczyć. – Bardzo dobry plan. – Ojciec kazał ci to powiedzieć? – Nie, ale się zgadza. Rigg wyjął klejnoty jeden po drugim i zażądał kontroli nad wszystkimi statkami. Każdy przyjął go na swojego dowódcę. – Czy Mur wyczuwa, gdy człowiek próbuje się przez niego przedostać? – Tak. – Czy rozpoznaje, który człowiek próbuje? – Tak. – Rozkazuję wszystkim statkom, żeby pozwoliły mi przejść przez każdy Mur, w którego pole wejdę. – Wszystkie statki zasygnalizowały zrozumienie i zgodę. Rigg myślał przez chwilę. – I moim towarzyszom. Param, Umbowi, Bochnowi i Oliwience. – Co z nimi? Rigg chciał powiedzieć: „Im też pozwólcie przejść”, lecz zaraz się opamiętał. – Jeśli dwoje z nich spróbuje przejść razem, przepuśćcie ich. – Ale nie jedno? – Jeśli ktoś z nich będzie ścigany, może przejść sam. – Zrozumiano. – Jeśli będzie ścigany z wrogim zamiarem – dodał Rigg. – Jeśli ja będę ich ścigał, sprawicie, żeby na mnie czekali. – Zbędny Ram pyta, czego się spodziewasz. – Niczego się nie spodziewam – burknął Rigg. – Próbuję stworzyć zbiór reguł, które zapewnią mi bezpieczeństwo i elastyczność.

– Nie tracąc kontroli nad towarzyszami – powiedział głos, lecz Rigg wiedział, że tę ironiczną uwagę wypowiedział ojciec. – Nie chcę, by Umbo się zezłościł i odszedł sam. Ani nikt. Chcę, byśmy mogli się podzielić, ale na mniejsze grupki, nie na pojedyncze osoby. – Oprócz ciebie. – Oprócz mnie! Nie prosiłem o tę odpowiedzialność, ale ją mam, więc tak, mogę zrobić dla siebie wyjątek, i tak właśnie postanowiłem. – Zbędny Ram mówi: Dobrze. – Zbędny Ram może zjeść kakę. – Wszyscy zbędni potrafią przetworzyć każdą materię organiczną, strawią ją i pozyskają z niej energię. – Cieszę się, że to słyszę – odparł Rigg. I rzeczywiście się cieszył. Ojciec żyje. Choć Rigg był zły, czuł też ulgę. Mimo że zbędny Ram nie był jego biologicznym ojcem, wychował go. Głęboko w umyśle Rigga zajmował miejsce, które należało do ojca. Jego aprobatę Rigg musiał zyskać. Jego radom mógł zaufać, choćby nie ufał mu świadomie. Trudno wymazać ojca z najgłębszych pokładów umysłu. Rigg tego nie chciał. Nawet jeśli wszyscy zbędni byli tacy sami, mogli dzielić się wspomnieniami, mogli rozmawiać z sobą, Rigg wiedział, że jest jeden zbędny, który chodził z nim po lesie, uczył go, sprawdzał. Ojciec żyje. Żyje, ale za bardzo mi nie pomaga. Próbowałem zrzec się odpowiedzialności i przywództwa, pomyślał. Teraz jestem odpowiedzialny za przetrwanie całego świata. Umbo będzie zły.

ROZDZIAŁ 8

ŻAL Umbo czekał na szczycie schodów przez długi czas, jak mu się zdawało, ale w końcu musiał zobaczyć, co jest w dole. I zobaczył długi tunel rozciągający się w obie strony. Zawołał Param i Oliwienkę. – Wsiedli tu na jakiś pojazd – rzekł Oliwienko. Param nie chciała mu wierzyć, lecz Oliwienko wskazał ślady otarć na podłodze platformy i tunelu. – Myślałam, że ten materiał jest niezniszczalny – powiedziała Param. Umbo pomyślał, że to słuszna uwaga. – Bo jest – odparł Oliwienko. – To ślady ludzkich butów i pojazdu. Coś z nich się starło.

Umbo pomyślał, że to też słuszna uwaga. I zaraz pomyślał: Jaki pożytek z takiego głupca jak ja? Oliwienko jest uczonym. Bochen jest duży i silny. Rigga wyszkolił Złoty Człowiek. Rigg i Param to królewięta. Bochen i Oliwienko – wyszkoleni żołnierze. A ja? Owszem, mogę cofnąć się w czasie i ostrzec siebie, żeby nie robić czegoś, co głupio zrobiłem już wcześniej. Gdy Param i Oliwienko wrócili po schodach na górę, został na dole, gapiąc się na tunel i myśląc, dokąd zmierza jego życie. Cieszył się, że opuścił Wodobród. Cieszył się, że podróżował z Riggiem. Cieszył się też, że ich dary pozwalały wspólnie cofać się w czasie. W istocie była to taka przygoda, że gdyby Umbo usłyszał opowieść o kimś innym, podobałoby mu się, jak wszystko poszło nie tak i jak się z tego wykaraskali. To, jak zeskoczyli ze statku rzecznego – no, jak Bochen go wyrzucił. To, jak próbowali raz po raz dostać się do banku, żeby wykraść z powrotem klejnoty – tylko po to, żeby pojawiły się tu, w innej murchii. Magiczne historie. Niesamowite historie. O wiele fajniej słyszeć opowieści o innych ludziach, niż samemu je przeżyć, uznał. Bo gdy ktoś opowiadał historię, wiedział, jak się skończy. Nie opowiadałby tego, gdyby nie było warto, gdyby to do czegoś nie prowadziło. Lecz gdy przeżywasz ją sam, nie wiesz, czy skończy się dobrze ani czy w ogóle będzie miała znaczenie. Może docierasz aż tutaj i zostajesz, a opowieść toczy się dalej w dole tunelu. Cofnąłeś się Umbo i ostrzegłeś siebie, może oszczędziłeś sobie poważnego lania – ale to zakończyło twoją opowieść. Nie masz złamanej ręki ani naderwanego ucha – lecz będziesz musiał patrzeć, jak Param i Oliwienko zakochują się w sobie, pobierają i mają dzieci, i zaludniają tę murchię, podczas gdy ty włóczysz się po świecie, szukając nie wiadomo czego, bo posłuchałeś siebie podróżującego w czasie i wypisałeś się z tej opowieści. Wtem głęboko w tunelu zapaliło się światło. Rozległ się świst powietrza poruszającego się w ciasnej przestrzeni. Pojazd pędził z łoskotem. Zatrzymał się. Był na nim Rigg. I Bochen – tylko że Bochen miał maskę. Umbo skoczył na równe nogi i pobiegł ku nim. Musiał oderwać pasożyta od twarzy Bochna. Rigg stanął mu na drodze. – Nie rób nic! Bo go zabijesz! Umbo odepchnął przyjaciela, zanim te słowa do niego dotarły. Już sięgał do maski… Bochen uniósł ręce, gotowy się bronić, lecz Umbo znieruchomiał. – Dzięki, że się powstrzymałeś – odezwał się Rigg leżący na podłodze pojazdu. – Tak naprawdę nie sądzę, żeby zdjęcie maski zabiło Bochna, raczej on zabiłby ciebie. – Jak to się stało? – Vadesh planował to od początku. Chyba wybrał Bochna – próbował mnie zostawić tu na stacji. Umieścił pasożyta na twarzy Bochna i było po sprawie. Maska przejęła nad nim

kontrolę. Gdybyś tam był, Umbo… – Zerwałbym ją z niego! – Bochen… maska kontrolująca Bochna zrobiłaby z ciebie krwawą miazgę, gdybyś spróbował. A więc dlatego tak wyglądałem, gdy cofnąłem się, by siebie ostrzec, żebym nic nie robił. Teraz opowiedział Riggowi o tym ostrzeżeniu. – To dobre wyjaśnienie – podsumował Rigg. – Vadesh chciał umieścić tę maskę na jednym z nas. Wybrał Bochna. Potem spotulniał. Teraz mogę nim kierować. Jeśli dam radę na niego spojrzeć. – Gdzie on jest? – Gdy Bochen i ja wsiedliśmy do tego pojazdu, powiedziałem Vadeshowi, żeby szedł. Dojdzie tu za jakiś czas. Bochen rozumie, gdy do niego mówię. A może maska rozumie, używając mózgu Bochna. Nie wiem. Zapytałem go, czy mnie zna, i nie odpowiedział. Chyba nie może mówić. Poprosiłem, żeby za mną poszedł, żeby wstał, żeby zrobił cokolwiek, co by wskazywało, że Bochen wciąż tam jest. I nic. Ale gdy powiedziałem, że może wydostać się z tego statku, tylko podążając za mną, wstał i poszedł. – Więc nie wiesz, czy Bochen, czy maska zareagowała na twoją groźbę, że go tam zostawisz. – Myślę, że Bochen, albo po części on, a maska postanowiła na to pozwolić. Chyba Bochen wciąż ma jakąś kontrolę, sądząc z tego, jak wyglądałeś w przyszłości. – Czemu tak myślisz? – Bo nie byłeś martwy – wyjaśnił Rigg. – Gdyby decydowała maska kierująca ciałem Bochna, wykorzystująca jego żołnierskie odruchy, po prostu by cię zabił. Ale tego nie zrobił. Tylko cię powstrzymał. – I według ciebie to oznacza, że Bochen wciąż ma jakąś kontrolę? – Ci żołnierze z maskami w bitwie, których widzieliśmy… – Ja nic nie widziałem. Byłem zaczepieniem, pamiętasz? – To były pierwotne maski, całkowicie panujące nad swoimi ludzkimi żywicielami. Nie wahały się zabijać niezakażonych ludzi. Ale Bochen nie próbował ciebie ani mnie zabić. – I o czym to świadczy? – Ten rodzaj maski Vadesh hodował przez tysiące lat, żeby dopasować go do ludzi. Jeśli Vadesh gdzieś się nie machnął, to Bochen wciąż tam jest. Może w końcu odzyska kontrolę. Albo przynajmniej będzie ją dzielił z pasożytem. Vadesh nigdy nie miał szansy zainfekować człowieka, więc nie dowiemy się, dopóki nie zobaczymy, co Bochen zrobi. Ale przyszedł ze mną. Robi to, o co go proszę. – I kazałeś Vadeshowi iść piechotą. – Wiem, to dziecinne. Ale poczułem się lepiej. – Ja poczuję się lepiej, jak rozwalę go na kawałeczki. – Jest niezniszczalny – przypomniał Rigg. – Poza tym jeśli zginie, czeka tam kilku

zapasowych zbędnych, z wszystkimi jego wspomnieniami i osobowością, gotowych go zastąpić. – Więc nie możemy zrobić nic, żeby pomóc Bochnowi, i nie możemy w żaden sposób zaszkodzić Vadeshowi. – Och, jest jeden sposób. Opuśćmy tę murchię, żeby nie mógł zobaczyć, jak potoczył się jego eksperyment. – Masz rację. Mnie nic lepszego nie przychodzi do głowy. – Wszyscy zbędni kontaktują się ze sobą nawzajem i ze statkami. Chyba więc tak czy owak dowie się, co się stało. – Naprawdę lubiłem twojego ojca – przyznał Umbo. – A Vadesh wygląda i mówi jak on, ale jest podły. Wydaje się inny. Wydawał się inny od początku. – To są identyczne maszyny, ale ja myślę tak samo. Może Vadesh zmienił się przez to, że przez dziesięć tysięcy lat nie miał towarzystwa ludzi. – A może już przedtem był inny i dlatego wszyscy ludzie w tej murchii zginęli. – Pewnie masz rację – zgodził się Rigg. – Gdzie Param i Oliwienko? – Na górze. Poczekamy tutaj? – Na Vadesha? Nie. Pewnie zna inną drogę i gdy wejdziemy na górę, on już tam będzie. Bochen stał obok nich bez ruchu. Wici twarzomaski owinęły się wokół jego szyi, wchodząc do nosa, a jedna wnikała w ciało tuż ponad obojczykiem. – Bochen, pójdziesz z nami na górę? – zapytał Rigg. Żadnej odpowiedzi. Żadnej reakcji. Rigg ruszył ku schodom. Umbo też, lecz musiał się zatrzymać, by zobaczyć, co robi ich przyjaciel. Bochen zrobił chwiejny krok przed siebie, potem złapał równowagę i poszedł wolno za Riggiem. Nic nie wskazywało na to, że zauważył Umba. Trudno było to znieść, ale z drugiej strony może to i dobrze – przynajmniej nie próbował mnie zaatakować – pomyślał Umbo. Nie będzie złamanej ręki ani naderwanego ucha. Pod wpływem impulsu zaczął iść u boku Bochna. Bochen nie okazywał żadnej niechęci. Gdy wspinali się po schodach, Umbo wsunął ukradkiem palce w ogromną dłoń Bochna i ją ścisnął. Słabiutko, delikatnie Bochen oddał uścisk. Czyli Bochen wciąż tam jest. Bochen mnie poznał. Umbowi to wystarczyło. Na razie. Bo jeśli kiedyś się upewnię, że Bochen przepadł zupełnie, że jego ciało w pełni przejął potwór wczepiony w jego głowę, znajdę sposób, żeby go zabić. Jeśli Bochen nie może mieć własnego życia, to stworzenie też go nie będzie miało. Lecz Bochen tam był. Na razie. *** W czasie konfliktu po bitwie, gdy Vadesh uderzył Bochna, nie chciałam zniknąć – wspominała Param. – Zwyczajnie się przestraszyłam, a skutkiem wieloletniego nawyku strach

kazał mi się wycofać, stać się niewidzialną i przestać słyszeć, co mówią. To jest moja idealna, natychmiastowa ucieczka. Czy chciałam uciec? Nie! Narobiłabym sobie wtedy kłopotów. Nie byliśmy w domu Flacommo, w którym jedzenie czekałoby na mnie w pokoju matki, gdy tylko postanowiłabym się tam pojawić. Muszę trzymać się przyjaciół. – rozumiała to świetnie. Ale… oni już odchodzili. Zostawiali mnie. Nie przejmowali się. Wiedziała, że jest niesprawiedliwa. Im wydawało się, że czekali przez długi czas, bym pojawiła się znowu. Nie wyglądali też na rozgniewanych; jedynie zaskoczonych. Pewnie Rigg założył, że chciałam zniknąć, i zostawiał ją w spokoju. Mimo to miała wrażenie, że nie liczyła się dla nich na tyle, by na nią czekali. Rzecz jasna, gdyby zniknęła celowo, mogłaby pozostać niewidzialna przez długi czas. Więc czekanie nie miało sensu. Zachowywali się racjonalnie. Powinna tylko wrócić do normalnego upływu czasu i zawołać: „Czekajcie na mnie!”. Wtedy jednak zapytaliby o wyjaśnienie, a ona nie miała żadnego, mogła jedynie przyznać z zażenowaniem, że strach sprawił, aby zniknęła. Co za słabość! Albo nie zapytaliby o wyjaśnienie, co byłoby gorsze, oznaczałoby bowiem, że są wyrozumiali, postanawiają nie wspominać o jej małym wybryku, niczym o prostackiej uwadze pijaczka czy pierdnięciu staruszki. Wahała się więc dłużej, nie wiedząc, co zrobić. Zdecydowała, że musi zdecydować w tej chwili, i wtedy uświadomiła sobie, że jej wahanie to decyzja. Jak zwykle pozwoliła, żeby strach nią kierował. Jak zwykle poczuła odrazę do siebie, tym silniejszą, że ledwie wczoraj – jeśli „wczoraj” coś jeszcze znaczyło – odważnie zeskoczyła z wysokiej skały z Umbem. Ale to było co innego; chłopak by zginął, gdybym tego nie zrobiła. Byłam za niego odpowiedzialna. O wiele łatwiej być odważnym, gdy ratuje się kogoś innego. Lecz jeśli tobie coś grozi, wtedy odwaga jest samolubna, fałszywa, niebezpieczna, bezsensowna. Lepiej się schować. Lepiej żeby mnie zostawili? Lepiej być głodnym, nie mogąc znaleźć jedzenia? Lepiej żeby mieli mnie za tchórza, niezdolnego poradzić sobie z najmniejszym stresem? Nigdy nie zasłużę na szacunek tych ludzi, a co dopiero brata. Nie żebym potrzebowała ich szacunku – jestem Sissaminką, prawda? Już nie. Teraz jest nikim. Ci ludzie nie są ode mnie gorsi. A jednak w głębi ducha uważała ich za gorszych – tak została wychowana. Umbo, chłopiec, któremu uratowała życie i który ją uratował, nie pobierał żadnych nauk, był synem rzemieślnika. Teraz myślał, że są przyjaciółmi. Niemożliwe. Nie chciała brata i innych tracić z oczu. Wróciła do czasu rzeczywistego i poszła cicho za nimi. Jej buty stukały o podłogę. Ściągnęła je. Boso mogła się poślizgnąć, więc nie śmiała biec. Skręciła za róg. Oto i oni. Musiałaby się odezwać, żeby ją zauważyli.

Weszła w zwolniony czas i znów przeklęła się za tchórzostwo. Po chwili Rigg i Bochen wyszli z Vadeshem, a Umbo niemal od razu ruszył za nimi w dół schodów. Oliwienko został sam. Oliwienko, uczeń mojego ojca. Teraz zwykły strażnik miejski, owszem, lecz człowiek wykształcony, dobrze wychowany, rezolutny, miły. Wróciła do czasu rzeczywistego i włożyła buty. On zaraz usłyszał jej kroki. Jednak czekał odwrócony, gdy podchodziła. Udawał, że przygląda się wielkim maszynom, lecz ona wiedziała, że czeka na nią. Taki wrażliwy, taki świadomy jej potrzeb. – Dziękuję, że poczekałeś – odezwała się cicho. – Cieszę się, że do nas wróciłaś – odparł. – Bałem się o ciebie. – Bałam się o siebie. – Nie spodziewała się, że przyzna się do strachu; gdy była skrępowana, zwykle nie mówiła nic. Lecz Oliwience chciała powiedzieć prawdę. – Wstydzę się, że uciekłam. Nie chciałam znikać w ten sposób. Ukrywanie się to mój nawyk. – Nawyk, dzięki któremu przeżyłaś w ciężkich czasach. Poczuła przypływ wdzięczności. Nie potępił mnie. – Ale teraz to kłopotliwe. Jeśli zawaham się, gdy jestem… taka, wszystko toczy się dalej beze mnie. Zawsze zostaję z tyłu. – To cię odmładza. Nie zrozumiała. – Dosłownie – dodał. – Szatkujesz czas, posuwasz się naprzód, nie przeżywając chwil pomiędzy. Więc w każdej mijającej godzinie przeżywasz mniej niż godzinę. Nie starzejesz się tak szybko. Im dłużej żyłaś w takim ukryciu, tym mniej czasu minęło dla ciebie i tym jesteś młodsza. – Tak, zgadza się. – Powinnaś mieć szesnaście lat, a może masz tylko piętnaście. Albo czternaście. – Czuję się bardzo stara. Jesteś pewien, że to nie działa odwrotnie? Zaśmiał się, ale bez szyderstwa. Brzmiało to tak, jakby spodobała mu się jej uwaga, jakby uznał ją za zabawną. – Dokąd oni poszli? – Z Vadeshem do statku. Poszukamy ich? Param ruszyła śmiało przed siebie. Wydawało jej się, że to lekarstwo na strach sprzed kilku chwil. Wkrótce zobaczyli Umba wśród maszyn, ale był sam. – Gdzie oni są? – zapytała Param. Przyjęła ton stanowczy, rozkazujący, żeby nie musiała odpowiadać na jego pytania o to, gdzie się podziewała. – Nie wiem – odparł Umbo. – Czemu nie jesteś z nimi? Powiedział jej, że ujrzał siebie z przyszłości i usłyszał ostrzeżenie: „Zostań tu. Nic nie rób”. Nie umiał wytłumaczyć powodu. Przez jej niecierpliwość i po części dlatego, że przybrała

władczą pozę, szybko wywiązała się kłótnia, podczas której jedno oskarżało drugie o tchórzostwo. Param powiedziała parę cierpkich słów, lecz Umbo nie pozostał jej dłużny; jego słowa raniły. A gdy znaleźli miejsce, gdzie Rigg, Bochen i zbędny zeszli po schodach, jej strach znów zaczął narastać: co to za niebezpieczeństwo, przed którym Umbo z przyszłości ostrzegał? Poczuła, że zwalnia, znika, więc chodziła wte i wewte zdeterminowana, by znów nie zniknąć. Nie mogę pozwolić, by ten nawyk mną rządził. Umbo poszedł na dół szukać Rigga, Bochna i Vadesha. Oliwienko został z nią. – Czemu ty też nie pójdziesz? – zapytała. – Bochen poradzi sobie z wszystkim, co się przydarzy. Nie chcę, żeby ktokolwiek z nas był sam. Zostanę z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko. – Rób, jak chcesz. – Nie chciała, żeby to zabrzmiało tak szorstko. – Zawsze tak robię – odparł. Chyba był rozbawiony. – Myślisz, że jestem śmieszna? – Nie, myślę, że ja jestem śmieszny. Szlachetnie zostaję z tyłu, żeby cię chronić, ale ty najmniej potrzebujesz mojej ochrony. Nie przydaję się na wiele. Nie jestem w połowie tak dobrym żołnierzem jak Bochen i nie potrafię majstrować przy czasie jak wy. Może jestem z wami, żeby później to opisać. Albo będę tym, który zginie, by was ostrzec, że zagrożenie jest blisko. Tak to wygląda w opowieściach – jest taki jeden, bez którego opowieść może się obejść, i dlatego on ginie pierwszy. Zazwyczaj szybko się o nim zapomina. – Przygnębiające – stwierdziła. Ale wiedziała, o czym mówił. Słyszała wiele takich opowieści, gdy dorastała. Ten, który może zginąć i nikt go nie będzie żałował. Czy to była moja rola? Matka tak sądziła. – pomyślała. Ale nie. Sissaminki ludzie będą żałować. Nie może umrzeć bez echa. Matka się przekona. Za bardzo zaufała generałowi Obywatelowi. A gdy wyjdzie na jaw, że Param zniknęła, wszyscy będą pewni, że matka i generał Obywatel ją zabili. To wywoła oburzenie. Doprowadzi do buntu, zemsty. Dokona się sprawiedliwość. – Wyglądasz na wściekłą – zauważył Oliwienko. – Myślę o matce. – To musiał być straszny cios, gdy zwróciła się przeciw tobie. – Zawsze wiedziałam, jaka ona jest. Nie powinnam być zaskoczona. – Nagle Param zorientowała się, że płacze. – Nie wiem, czemu… proszę, nie dotykaj mnie… po prostu… – Nie szkodzi – uspokajał ją. – Przyjmowałaś to wszystko ze spokojem. Masz prawo trochę się teraz rozkleić. – Ale wciąż jesteśmy w niebezpieczeństwie, wciąż… Oliwienko milczał. Zachwiała się. Wyciągnęła rękę i znalazła jego ramię, wsparła się na nim. Po chwili zorientowała się, że zaprowadził ją tam, gdzie mogli usiąść na części jakiejś maszyny. – Przepraszam – wymamrotała. – Nie ma za co. Ja się cieszę.

Popatrzyła na niego zdziwiona, gotowa się zezłościć. – Cieszę się, że nie zniknęłaś – wyjaśnił. – Cieszę się, że zaufałaś mi na tyle, by zostać. Pokręciła głową. – Nie mogę przyspieszyć czasu, gdy płaczę. Ani spowolnić siebie. Dlatego nauczyłam się opanowywać płacz. Zamiast tego znikam. Tyle że teraz staram się nie znikać. Staram się nie robić tego impulsywnie. – Chcesz robić to tylko wtedy, gdy tak postanowisz. – Tak. – Teraz nie płaczesz. Ale wciąż jesteś zła na matkę. – Jestem zła na siebie, że pozwoliłam jej się zaskoczyć. – To twoja matka. Nic dziwnego, że jej spisek przeciw tobie cię zaskoczył. – Nie jest moją matką, jest Hagią Sessamin. Ona robi wszystko z królewskich powodów, nie przez osobiste sentymenty. – Tak sobie wmawia, żeby usprawiedliwić własne zbrodnie. Możesz jej wierzyć, ale ja nie wierzę. Myślę, że ona działa tylko z osobistych pobudek i w ogóle nie myśli o królestwie. Param poczuła, że wzbiera w niej gniew, lecz powstrzymała się, żeby nie odezwać się ostro. Czemu pragnie bronić matki? – Inaczej twój ojciec – podjął Oliwienko. – Najlepszy człowiek, jakiego znałem. Powiedział, że szuka drogi przez Mur dla dobra całego królestwa. Mówił o tym, jak otwarcie granicy wszystkich uwolni, poszerzy świat. Ale to wszystko były frazesy. Tak naprawdę chciał znaleźć jakiś powód do życia. – Był Sissamikiem. To dopiero jest powód do życia. – To stanowisko. Tytuł. Powiedział mi raz – tylko raz, zaznaczam – że był zwykłą ozdobą na kostiumie obalonej królowej. Dodatkiem, jak buty, jak kapelusz. Gdyby jego żona rządziła, on i tak nie miałby żadnej władzy; a ponieważ nie rządziła, był więcej niż bezużyteczny. – Był cudowny – zaprzeczyła Param. – Tylko on traktował mnie jak… – Jak córkę. – Jak małą dziewczynkę. Ale tak, jak córkę. – Uważał, że jesteś fascynująca. „Pewnego dnia będzie Sessaminą, a jeśli ma siłę, będzie mogła zostać potworem jak jej prababka, zabójczyni chłopców”. – Tak powiedział? – To nie była zniewaga, lecz jeden z tytułów, które sama sobie nadała. Zabiła wszystkich swoich męskich krewnych, żeby nie konkurowali z jej córką o Namiot Światła. Wybrała Knossa na króla małżonka twojej matki i zostawiła ścisłe instrukcje, że należy go zabić po tym, jak spłodzi dwie córki. – Dwie? – Na wszelki wypadek – wyjaśnił. – Twoja matka urodziła Rigga, a potem Knosso nie zdołał spłodzić z nią kolejnego dziecka. Nigdy więc nie dowiedział się, czy ktoś wykonałby stary rozkaz Aptiki Sessamin. W międzyczasie doszło do rewolucji, ale to nie znaczyło, że jakiś

stary rojalista nie spełniłby życzenia staruszki. – Najwyraźniej rozmawiał z tobą bardzo szczerze. – Raczej zapominał, że jestem obok, i mówił do siebie. Chciał zrobić coś ważnego. Zginął i nie mógł cieszyć się owocami swojej pracy. Przeszedł przez Mur, a potem utonął. Czy był taki moment, w którym powiedział: „Udało mi się!”, i poczuł smak zwycięstwa? Czy też morskie stwory wciągnęły go na dno i tyle? – Mówiłeś, że był nieprzytomny. – Tak orzekli uczeni doktorzy, ale podejrzewam, że chcieli pocieszyć twoją matkę. Sądzę, że walczył. Że był przytomny. – To straszne. – Straszne przez kilka chwil, a potem zginął. Nawet najokrutniejszy sposób umierania zawsze kończy się tak samo. Wyzwoleniem. – Wyzwolenie? To brzmi radośnie. – A mimo to nie pragnę tego wyzwolenia – stwierdził Oliwienko. – Ani teraz, ani nigdy. Choć czasem czuję się okropnie w tym życiu, lubię być żywy. – Uniósł ręce. – Przywykłem, że te palce robią, co im każę. Zanim choćby pomyślę, czego chcę, zanim zdążę przełożyć moje pragnienia na słowa, one już są mi posłuszne. Moje nogi tak samo. Moje oczy otwierają się, gdy chcę widzieć, i zamykają się, gdy chcę zasnąć. Tacy posłuszni służący. Tęskniłbym za nimi. – Sądzisz więc, że jakaś część ciebie zostaje po śmierci? – Jeśli nie, nie dowiem się tego. A jeśli tak, będzie mi brakowało rąk i nóg, i oczu. Oraz śniadania. I budzenia się. – Może śmierć jest lepsza. – Nie według reklam. – Jakich reklam? – Widzisz? Gdyby była lepsza, byłyby reklamy. – Po co ją reklamować, skoro wszystkich czeka? – O tym nie pomyślałem – mruknął ze smutkiem. Param zachichotała, a wtedy uświadomiła sobie, że to ją rozbawiło. Że przez chwilę była tak jakby szczęśliwa. – Cóż, dziękuję ci za to. – Śmiałaś się. Ja byłem śmieszny. – Miło z twojej strony, że byłeś śmieszny dla mnie. Rozmawiali dalej, swobodnie jak przyjaciele, a każde mówiło o przeżyciach, które ilustrowały jakiś ważny wątek, snując opowieść o swoim życiu i splatając te wątki na chybił trafił w coś jakby przędzę, która owijała ich razem i ogrzewała. Przez ten czas Oliwienko prawie na nią nie patrzył; czy to przez szacunek dla jej pozycji, czy przez wrażliwość na jej nieśmiałość, czy przez jego własną nieśmiałość, nie wiedziała. Lecz ona mogła mu się przyjrzeć i uznała, że jest bardzo męski z tym stanowczym zarysem szczęki i mocną szyją, z oczami uczonego, z pewnym dystansem, jakby widział to, czego zwykli ludzie wcale nie

dostrzegają. I co widział? Widział ojca, i lubił go, i zależało mu na nim. I widzi mnie. I lubi mnie. I… Poczuła, że się rumieni. Odwróciła głowę. Znalazła się na skraju spowolnionego czasu, lecz nie weszła w niego. Została tutaj. Z nim. – Dzięki, że zostałaś – powiedział Oliwienko. – Wiedziałeś? – zdziwiła się. – Nie wiem, o czym myślałaś albo co zobaczyłaś, ale odwróciłaś się i zamarłaś. Jak jeleń, zanim uskoczy. Bałem się, że odejdziesz. – Mogłam. Ale uznałam, że nie będę się ciebie bać. – Tak, ja nie wzbudzam strachu. Żaden ze mnie żołnierz, żaden strażnik. – Ale bronisz mnie. Nie powinnam się ciebie bać. – Cóż, niech i tak będzie. A potem opowiedział jej historię o tym, jak pewnego razu zatrzymał pijaka, który próbował zapuścić się w niewłaściwą część miasta i okazał pogardę strażnikowi, oddając na niego mocz. – Nie! – krzyknęła Param. – Och, aresztowaliśmy go, co oznacza, że go powaliliśmy, a sierżant nie rozumiał, czemu go nie skopałem, gdy już leżał na ziemi. Jak mogłem wyjaśnić, że zgadzałem się z oceną tego człowieka co do tego, jakim jestem funkcjonariuszem? Sierżant był gotów uwierzyć, że jestem tchórzem, i drwił ze mnie. Mówił: „On to lubi, więc dalej, wszyscy nasikajcie na Oliwienkę, nie pogniewa się”. – Jakie to prostackie. – Nie zrobili tego. Wymierzyłem pijakowi kilka kopniaków. Nie zabolało go bardzo, tak dużo było w nim wina, a sierżant się zamknął. – Aha. – Param była lekko rozczarowana. – Gdybym miał zasady, nie pomógłbym uciec zbiegom jak ty i Rigg. – No to cieszę się, że ich nie masz. I tak rozmawiali, aż Rigg, Bochen i Umbo weszli po schodach i Param zobaczyła maskę na głowie Bochna. Krzyknęła ze współczucia i przerażenia, i Oliwienko otoczył ją ramieniem. – Zostań z nami – poprosił. – To sprawka Vadesha – wyjaśnił Rigg. – Twierdzi, że to inny rodzaj maski, stworzony, by harmonijnie łączył się z ludźmi. – Bochen wciąż jest żywy – dodał Umbo. – Nie możecie jej zdjąć? – To by go zabiło – tłumaczył Rigg. – Albo on by nas zabił. Gdy wyciągasz rękę, żeby spróbować ją oderwać, Bochen staje się żołnierzem w bitewnym szale. Połamałby nas jak gałązki. – Oliwienko też jest żołnierzem – przypomniał Umbo. – Nie takim jak on – zauważył Oliwienko. Nie zamierzał próbować oderwać maski z twarzy

Bochna. – Co w takim razie zrobimy? – dopytywała się Param. – Sądzę, że to dobra pora, żeby wydostać się z murchii Vadesha – zaproponował Rigg. – Do murchii, w której nie ma Vadesha. Ani twarzomasek. – Może jest coś gorszego – stwierdził Umbo. – Niby co? – zapytał Rigg. – Co może być gorsze od tego pasożyta? – Śmierć – podpowiedziała Param. – Ciekawe, czy Bochen się zgodzi, że śmierć jest gorsza – zadrwił Rigg. – Gdzie pójdziemy? – spytała Param. – Nie potrafię zdecydować – przyznał Rigg. – Nie wrócimy do murchii Rama. I nic nie wiemy o żadnej z pozostałych. – Wiemy, że morskie potwory w murchii na północy utopiły twojego ojca – rzekł Oliwienko. – Głosujesz, żeby iść na południe? – zapytał Rigg. – Bo jestem otwarty na propozycje. – Na wschód – powiedział głos, który zdawał się dochodzić znikąd. Kobiecy głos, choć Param się nie odezwała. – Kto to mówi? – zapytał Umbo. – Statek. – Rigg podjął rozmowę. – Jakiś konkretny powód? – Tam nikt was nie skrzywdzi – wyjaśnił głos komputera. – Jestem za – zdecydował Rigg. – Możemy mu zaufać? Lub jej? – zapytał Oliwienko. – Dała mi kontrolę nad Vadeshem – odparł Rigg. – Dała mi kontrolę nad statkiem. – Vadesh powiedział, że nad nim też panujesz, i zobacz, co z tego wyszło – zauważył Umbo. – Jeśli dotrzemy nad Mur i nas nie przepuści, będziemy wiedzieć, że statek kłamał. – Jak statek może mówić? – zastanawiała się Param. – Starożytne maszyny – rzekł Oliwienko. – Twój ojciec o nich czytał. Maszyny, które mówią, ale nie mają duszy. Param spojrzała na maszyny, które górowały nad nimi, zastanawiając się, czy któraś z nich umiała mówić. – Możesz wskazać nam drogę do wschodniej murchii? – zapytał Rigg. Umbo parsknął. – Trzeba iść na wschód. – Na wschód od nas leżą bardzo wysokie góry – wyjaśnił Rigg. – Tam, gdzie uderzyły statki, są teraz wysokie góry, takie jak Klif Stromogóru. – Okrążcie góry od południa – powiedział statek. – Potem skierujcie się na wschód do morza. Jeśli przekroczycie Mur w pobliżu morza, wejdziecie do murchii Odyna. – Więc prawdopodobnie spotkamy zbędnego o imieniu Odyn – skonstatował Oliwienko. –

Czy on też jest kłamliwą żmiją? – Tutaj wszyscy są tacy – odparł Rigg. – Tak ich zaprojektowali. – No to poszukajmy jedzenia, a potem w drogę – stwierdził Oliwienko. – Im szybciej wyruszymy, tym szybciej dowiemy się, jaką pułapkę ten mechaniczny głos nam przygotował. Ani Rigg, ani głos nie odpowiedzieli. – Czy Bochen podoła takiej wyprawie? – zmartwił się Umbo. – Nie zostawię go – żachnął się Rigg. – Ja z nim zostanę – zaproponował Umbo. – Zobaczmy, co on sam zdecyduje. Jeśli z nami nie pójdzie, zostaniesz z nim. – Ale wtedy będziemy tu uwięzieni. Rigg wahał się przez chwilę, najwyraźniej podejmując decyzję. – Każde dwoje z was może przejść przez Mur, czy będę z wami, czy nie. – A to od kiedy? – zdziwił się Oliwienko. – Taki wydałem rozkaz, a mogłem to zrobić, bo miałem klejnoty – wyjaśnił Rigg. – Każde dwoje z nas – powtórzył Umbo. – Ale nie jedno samo. Param zauważyła, że Rigg się speszył. – Nie chciałem, żeby ktoś odszedł sam. Razem jest bezpieczniej. – A jeśli ty zechcesz przejść sam? – zapytał Umbo. Rigg westchnął. – To mogę. Umbo był zły, a Param rozumiała dlaczego. Rigg ustalił te zasady, dając sobie większy zakres swobody niż innym. Oliwienko ich uspokoił: – To jego kamienie, nie moje. I nie zamierzam przechodzić przez Mur samotnie. Więc nie przeszkadza mi to, że nie mogę zrobić czegoś, czego i tak nie chcę zrobić. I głodny jestem. – Wstał. Param również. Dopiero gdy wstała, uświadomiła sobie, że robiąc to, poparła decyzję Oliwienki. A jaka to była decyzja? Żeby poszukać jedzenia, tak. I żeby nie spierać się z Riggiem, i zgodzić się na zasady, które ustalił. Param nie wiedziała jednak, czy to sprawiło, że przywódcą ich wyprawy stał się Rigg, czy Oliwienko.

ROZDZIAŁ 9

ODPOWIEDZIALNOŚĆ Przemierzali nieznaną, niezbadaną krainę. Nikt ich nie szukał, nie musieli się spieszyć.

Istniały zagrożenia, rzecz jasna – kto wie, w których wodach żyły twarzomaski? Nie było jednak trudno przymocować cienkie gałęzie do blaszanych kubków, zanurzyć je w strumieniu, a potem przegotować wodę i wlać do bukłaków. Było to czasochłonne, ale mieli czas. Nie zagrażały im żadne drapieżniki, bo Rigg zauważyłby ich ścieżki. Obawiali się trujących roślin i jadowitych owadów, więc zachowywali ostrożność. Dziwił brak ludzkich ścieżek. Im bardziej oddalali się od miasta Vadesha, tym mniej było ścieżek sprzed dziesięciu tysięcy lat, a niebawem zniknęły zupełnie, tylko sporadycznie pojawiał się ślad jakiegoś starożytnego myśliwego z czasów, zanim ludzie z maskami i ci bez nich wybili siebie nawzajem. Czasem się mówi, wspominając o jakiejś dzikiej części lasu czy łąki: „Miałem wrażenie, jakbym był pierwszym człowiekiem, który kiedykolwiek tędy chodził”, lecz Rigg zdawał sobie sprawę, że w murchii Rama nie było takiego miejsca, w którym by nie postała ludzka stopa. Tutaj jednak w dosłownym sensie żadne ludzkie oko nie widziało tego strumienia, żadna ludzka stopa nie wspięła się pod to wzgórze, nie zeszła do tej ustronnej doliny, nie znalazła oparcia na tej skale. Rigg nie potrafił zdecydować, czy być dumnym, że sprowadza pierwsze ludzkie ścieżki do tej krainy, czy żałować, że niszczy jej dziewiczość. Gdziekolwiek bowiem szli, pięć ścieżek świeciło za nimi. Nie zawsze szli w ciszy. Oliwienko od czasu do czasu rozmawiał z Param albo z Umbem, albo pytał Rigga o coś. A Param, choć starała się nie skarżyć, musiała czasem poprosić o odpoczynek. Nie przywykła do długich i trudnych wędrówek. Gdy inni odpoczywali, Rigg szukał wody. Tutejsze zwierzęta wiedziały, która woda jest zakażona maskami, i jej unikały; jeśli gdzieś wiele zwierząt piło niedawno, Rigg uważał, że może bezpiecznie nabrać wodę bez gotowania. Najpierw sam pił ją na próbę. Nie mogło być inaczej. A gdy zatrzymywali się na dłużej albo na noc, Rigg znajdował ścieżki małych zwierząt i zastawiał sidła. Rano przewieszał zdobycz przez plecy, żeby skruszała, wieczorem dawał Oliwience albo Umbowi, żeby upiekli mięso, a sam zastawiał kolejne sidła. Znajdował też orzechy, jagody, jadalne bulwy – jedzenie mieli urozmaicone. Zdobywanie pożywienia dla pięciorga wymagało więcej pracy niż tylko dla siebie i ojca, lecz niewiele więcej, a Rigg czuł dumę, że pod jego opieką nikt nie jest głodny. Współczuł Param, która nigdy nie wspięła się choćby na drzewo w dzieciństwie; i wiedział, że jej buty nie przetrwają podróży. Będzie musiał jej zrobić jakieś mokasyny, zachował w tym celu kilka skór. Wiedział też, że Param nie lubi iść tuż za nim – zapewne sprawiał jej przykrość widok i zapach martwych zwierząt, które niósł na plecach. Wcześniej nie widziała, jak zabija się zwierzęta, które jadła, nie widziała ich trucheł wciąż przypominających kształtem żywe stworzenia, lecz bez głowy i skóry. Cóż, niebawem się pogodzi z prawami rządzącymi życiem. Natomiast Riggowi z każdym krokiem coraz bardziej ciążyło milczenie Bochna. Umbo cały czas szedł blisko mężczyzny z maską, trzymając go za rękę, jakby prowadził ślepca. Bochen oczy miał zakryte, lecz nie był ślepy; widział najlepiej spośród nich, jego ręce znajdowały

każde oparcie, gdy musieli się wspinać, schylał się pod każdą gałęzią lub odsuwał ją z drogi. Choć nie wydawał się czujny, widział i słyszał wszystko. Ale nic nie mówił. Umbo mamrotał do niego od czasu do czasu, lecz Rigg nie próbował słuchać. Ci dwaj w murchii Rama spędzili razem dużo czasu, Rigg nie chciał się między nich wtrącać. Jakżeby mógł? To on pozwolił, by Bochna opanował ten straszny pasożyt. Umbo nie oskarżał, ale nie musiał. Rigg oskarżył samego siebie. Wysoka skarpa zbaczała na wschód, a oni skręcili za nią. Przypominała Riggowi Stromogór – wypiętrzył ją identyczny statek uderzający w ziemię pod tym samym kątem i z tą samą prędkością jedenaście tysięcy lat temu. Skoro Vadesh i pierwsi koloniści zbudowali tunel i tor z miasta w głąb góry, Rigg zastanawiał się, czy istniał drugi tunel i tor wychodzący drugą stroną. Czemu nie zapytałem, gdy komputer statku mógł mi odpowiedzieć? I czy były tunele pod górami w innych murchiach? Tak wiele chciał wiedzieć. Przede wszystkim jednak zastanawiał się, co może zrobić, by przeciwstawić się Ziemianom, gdy – albo jeśli – przybędą, i czy w ogóle trzeba się będzie im przeciwstawić. Może przybędą jedynie jako wybawcy i gdy odkryją, że ludzie kolonii Arkadii przetrwali dłużej, niż sięga cała ludzka historia na Ziemi, nie będą mogli się temu nadziwić i pozwolą, by oba światy zapoznały się z sobą. Czemu nie miałoby tak być? Lecz wiedział, że zbędni słusznie obawiali się przybycia Ziemian. Przez jedenaście tysięcy lat życia na Arkadii nic nie zmieniło się w naturze istot ludzkich. W murchii Rama to było jedenaście tysiącleci wojen, imperiów, które rosły i upadały, narodów, które rozkwitały i zamierały, języków, które rozwijały się i zanikały. Murchia Vadesha różniła się tylko tym, że brały w tym udział twarzomaski, a historia skończyła się śmiercią wszystkich ludzi. Do wzajemnego wyniszczenia było blisko także w dziejach murchii Rama, i to niejeden raz. Skoro sto dwanaście wieków na Arkadii nie wystarczyło, by wyplenić nienawiść i wojnę z ludzkiej natury, nie można mieć nadziei, że przez jedenaście lat, które minęły na Ziemi, coś się poprawiło w tym względzie. Przybysze odkryją, że jest tu coś dziwnego, i będą się bali. Strach zrodzi wrogość. Wzajemną. Ziemianie będą mieli jednak technologię, której zbędni nie pozwolili rozwinąć żadnym ludziom z Arkadii. I co możemy im przeciwstawić? Możemy chwycić się za ręce i uciec wstecz w czasie. Zadrżą na samą myśl! Rigg mógł mieć tylko nadzieję, że w którejś murchii jest coś, co pozwoli ludziom z Arkadii się bronić. Jednak czemu ludzie z tej murchii mieliby uwierzyć Riggowi, że nadciąga niebezpieczeństwo? Czemu sam Rigg miałby w to wierzyć, skoro już o tym mowa? Przecież zbędni nie zawsze byli z nim szczerzy. Czy wiedział na pewno, że nadciąga jakieś zagrożenie? Nie. A mimo tu musi przekonać ludzi do pomocy, do współpracy z innymi murchiami, aby znaleźć jakiś sposób, by uchronić świat, stawić czoło Ziemianom jak równi z równymi, z dostateczną siłą, by nie dać się podbić i wyniszczyć. A jeśli w którejś z murchii istnieje jakaś odmiana ludzkości o wiele bardziej niebezpieczna, niż mogliby być Ziemianie? Co wtedy zrobić? Zostawić ich Mur na miejscu, oczywiście, jeśli

zdołam. Lecz było równie prawdopodobne, że tak potężna rasa obezwładni mnie, zanim zdążę wydać statkom jakikolwiek rozkaz. Zabiorą mi klejnoty i będą rządzili światem. Wtedy Ziemianie naprawdę będą musieli bronić się przed potworami z Arkadii. – rozmyślał zatroskany. Albo nic z tych rzeczy. Może wiele murchii jest pustych? Może murchia Rama jest najbardziej zaawansowana ze wszystkich, choć nie ma nic poza tym marnym darem manipulacji czasem? Wtedy byłoby łatwo. Musielibyśmy tylko nie zdradzać się ze swoimi darami. Ziemianie zapewne przybędą z misją ratunkową. Na Arkadii jest za wielu ludzi, by wszystkich zabrać z powrotem na Ziemię, rzecz jasna, lecz mogliby zapewnić nam starożytną technologię i wynieść nas na poziom, który ludzka cywilizacja osiągnęła na Ziemi. Wtedy ich przybycie okaże się błogosławieństwem. Albo przekleństwem. Mogą nas podbić, rządzić nami. No i co z tego? Czy było gorzej, gdy Sessamidzi nadeszli ze swoimi górskimi wojownikami i podbili lud Aressa i wszystkie ziemie w dorzeczu Stashik? Jedna okrutna klasa rządząca zajęłaby miejsce drugiej. Czy nie taki jest normalny bieg ludzkiej historii? Jedna grupa ludzi dominuje przez jakiś czas, dopóki nie padnie łupem innej. W takim wypadku to, co robimy, to robota głupiego, pomyślał Rigg. Po co chodzić od murchii do murchii? Bo możemy, odpowiedział samemu sobie. Bo po raz pierwszy od jedenastu tysięcy stu dziewięćdziesięciu jeden lat ludzie mogą przejść przez Mury i dowiedzieć się, jak żyją nasi niegdyś identyczni kuzyni po drugiej stronie. Jeśli możemy coś zrobić, musimy spróbować to zrobić, bo inaczej po co żyjemy? Rigg zauważył, że nie ma z nimi Param. Cofnęli się trochę i znaleźli ją. – Nie mogę iść dalej – powiedziała. – A więc pora na odpoczynek – postanowił Rigg. – To nie jest dobry teren na obóz. Dasz radę przejść jeszcze trochę, żeby zobaczyć, czy ziemia wyrównuje się za tym wzniesieniem? – Nie. Nie mówię, że chcę odpocząć. Mówię, że nie mogę iść dalej. Wyglądała na zmęczoną i przydałaby się jej kąpiel, jej ubrania wymagały prania, a włosy potrzebowały grzebienia, ale cóż, wędrowali od prawie trzech tygodni. – To znaczy, że chcesz wrócić? – Nie. Nie chcę iść w ogóle. Rigg był skonsternowany. – Chcesz zostać tutaj, aż umrzesz? – To nie potrwa długo. – Jadłaś i piłaś ledwie parę godzin temu. Więc jeśli tu zostaniesz, minie kilka dni, zanim odwodnisz się na tyle, by umrzeć. A wtedy przewrócisz się i sturlasz ze zbocza, więc tak naprawdę nie zostaniesz tu, aż umrzesz. – Ona ma rację – odezwał się Umbo. – Dokąd my idziemy? Jak daleko to jest? Masz jakieś

pojęcie? – Jeszcze dalej – wyjaśnił Rigg. – Musimy obejść tę skarpę, zanim będziemy mogli ruszyć w stronę wybrzeża. – Jeśli cokolwiek z tego, co nam powiedziano, jest prawdą – rzuciła Param. – Nam nikt nic nie mówił – przypomniał Umbo. – Głos mówił tylko do Rigga. – Wszyscy go słyszeliśmy – stwierdziła Param. – Proszę, nie kłóćcie się o to. Ja po prostu nie mogę iść dalej i tyle. Jestem wyczerpana. Mówiłeś, że będę coraz silniejsza, ale nie jestem. – Jesteś o wiele silniejsza – sprzeciwił się Rigg. – Z każdym dniem idziesz dalej, poruszasz się szybciej, rzadziej odpoczywasz. Oczywiście, że jesteś silniejsza. – Po co mam iść dalej, dalej, dalej, w górę i w dół, bez przerwy? Cała ta ziemia wygląda dla mnie tak samo. – Ale nie jest. Zmienia się. Wraz z wysokością. W tym lesie rosną inne drzewa, żyją tu inne zwierzęta, panuje inna pogoda. – Jest jakaś różnica? Ja jej nie widzę. Czemu wszyscy ludzie z miasta są tacy ślepi? – My też się zmieniamy – powiedział Rigg. – Na tym polega podróż. – Mieliśmy powóz, gdy opuszczaliśmy Aressa Sessamo – przypomniała Param. – Potem mieliśmy konie. I uciekaliśmy przed niebezpieczeństwem. Tu nic nam nie grozi. Dokąd idziemy? Po co? – Już o tym rozmawialiśmy. I miałaś wybór, gdy byliśmy jeszcze blisko Muru. Mogłaś… – Ale nie zrobiłam tego i teraz jestem tutaj. Czemu nie możemy wszyscy wsiąść na ten samobieżny wóz, pojechać do statku i odlecieć? – Bo jest pogrzebany pod milionami ton skał – zauważył Rigg. – To po pierwsze. – Wiem, że robisz to, co ci kazały maszyny – włączył się Umbo. – I zdobywasz dla nas jedzenie, i dbasz o bezpieczeństwo. Ale spójrz na nas. Spójrz na Bochna. Tyle dobrego przyszło ze słuchania maszyn. Czemu ich słuchamy? – Dobre pytanie – odezwał się Oliwienko. – A co innego możemy zrobić? – zapytał Rigg. – Jeśli grożą nam statki z rodzimej planety rodzaju ludzkiego, to… – Jeśli – powtórzyła Param. – Statki między gwiazdami? Naprawdę? – Gdy przechodziliśmy przez Mur, widzieliśmy statek, który tu przybył – zauważył Rigg. – Widzieliśmy coś, ale co? – odparł Oliwienko. – Mamy tylko słowo maszyn, że to statek. – A macie jakieś lepsze źródło informacji? Jeśli mówią prawdę, to jesteśmy jedyną nadzieją rodzaju ludzkiego… rodzajów ludzkich Arkadii. – A spotkaliśmy jakichś żywych ludzi z innych murchii? – powiedziała Param. – Czemu twój ojciec cię szkolił, skoro miałeś opuścić murchię, w której to szkolenie miałoby jakieś zastosowanie? – spytał Umbo. – Róbcie, jak chcecie – stwierdził Rigg. – Idźcie, gdzie chcecie. Ja idę dalej. – Podniósł się na nogi.

– Więc po prostu nas zostawisz? – nie dowierzała Param. – Możecie pójść ze mną. Albo zostać i odpocząć. – On blefuje – rzekł Umbo. – Wie, że bez niego nie zdobędziemy jedzenia. – Nie zostawi Bochna – dodał Oliwienko. – Nie zostawi mnie – wtrąciła Param. Rigg jednak szedł dalej. Najpierw blefował, lecz uznanie tego za fakt przez Umba utwierdziło go w postanowieniu. Nie będą głodowali – Oliwienko i Umbo są zaradni, zatroszczą się o Param i Bochna. A gdybym teraz zawrócił, w grupie zapanowałaby demokracja, każde widzimisię któregoś z uczestników zmieniałoby plany. Nie byłoby żadnego celu. A zatem pójdę dalej i pozwolę im zrobić, co zechcą. Albo mnie dogonią, albo nie. W pierwszym przypadku ten nonsens się skończy; w drugim nie będę już musiał się bawić w przywódcę. Nikt za nim nie poszedł. Nikt nie zawołał. A Rigg ani razu nie spojrzał za siebie. Nie musząc dbać o innych, uświadomił sobie, że nie będzie musiał zatrzymywać się tak często, nie będzie musiał szukać miejsca na obóz z wodą i drewnem opałowym pod ręką. Nie musiał polować ani zastawiać sideł, aby mieć jedzenie. Mięso, które niósł na plecach, starczy mu na kilka dni. I może wędrować aż do zmroku albo dłużej – idąc za ścieżkami zwierząt, nie wpadnie po ciemku do kanionu ani dołu. Lecz gdyby zmienili zdanie, nigdy go nie dogonią, jeśli podwoi tempo. Nadeszła więc pora na decyzję: czy chcę ich zostawić i iść dalej sam? Już zaszedł za daleko, by mogli go dogonić przed zmrokiem, zwłaszcza jeśli się wahali, zanim zmienili zdanie. Mógł jednak rozpalić wielki, jasny ogień, rozstawić sidła, a wyruszyć rankiem. Dobrze im zrobi, gdy spędzą noc w ciemności i chłodzie bez niego. Rankiem jego plany zaczęły wydawać się głupie. Szli za mną czy nie? Byli za daleko, bym mógł odszukać ich ścieżki; czy to znaczy, że nie przyjdą, czy że poruszali się wolno? Upiekł i wysuszył mięso zwierząt, które wpadły w sidła między zmierzchem a świtem. A ich wciąż nie było. Więc jestem zdany na siebie, pomyślał. Poczuł się przez to samotny, ale też odetchnął z ulgą. Nie jestem już za nich odpowiedzialny, pomyślał. Tyle że wcale nie był spokojny. A jeśli próbowali iść za mną po ciemku i zabłądzili? Nie znali się na tropieniu. Umbo powinien jednak wpaść na mój ślad – dorastał na wsi przy lesie. Ale Bochen był dla nich ciężarem. I Param. Ile mogli przejść? Dopóki byłem z nimi, szedł przodem, a potem wracał do grupy, i tak bez przerwy. Teraz, gdy już nie cofałem się do nich, jak szybko szedłem? Jak bardzo zwolnili bez mojej zachęty i przewodnictwa? Może próbowali mnie dogonić. A może zabłądzili. Zwolnili albo zabłądzili. Albo skierowali się do Muru, nie mogąc w żaden sposób zdobyć pożywienia. Rigg stopniowo uświadomił sobie, że ich życie było dla niego ważniejsze niż to, żeby

postawić na swoim. Tak, zbuntowali się przeciw jego władzy, ale była to władza, o którą nie prosił, której nie chciał. Wziął ją na siebie tylko dlatego, że umiał przetrwać w dziczy; ale czy istotne było, jak szybko się poruszali? Nie musieli zdążyć na żadne pilne spotkanie w innej murchii. I to głupie, że poszedł sam. Przecież mogę ich potrzebować. Umbo i Param mieli zdolności przemieszczania się w czasie, które mógłby mnie uratować w niebezpieczeństwie. A Oliwienko, jedyny żołnierz, który nam został, mógł być równie potrzebny. I co z Bochnem? Czemu myślałem, że może go zostawić? To, że Umbo był tak oddany Bochnowi i tak bardzo zbliżyli się do siebie, gdy przebywałem w domu Flacommo, nie oznaczało jeszcze, że nie jestem odpowiedzialny za to, by doprowadzić Bochna do żony w ich karczmie w Przystani Lejki. Rigg uważnie zagasił ogień, włożył wysuszone mięso do plecaka i ruszył tam, skąd przyszedł. Wędrował przez wiele godzin i nie widział żadnej ludzkiej ścieżki. Nie poszli za nim. Dotarł do miejsca, w którym rozstał się z nimi. Wcale za nim nie poszli, przeciwnie – ruszyli z powrotem w stronę Muru. No, skoro tak, to w jakim stopniu jestem za nich odpowiedzialny? Postanowili pójść swoją drogą. Jeśli ich dogonię, to będzie całkowite przyznanie się do porażki. A jeśli tego nie zrobię, Bochen może umrzeć. Co ze mnie za przywódca, skoro opuściłem własnych ludzi? Ale w jakim sensie byłbym przywódcą, gdybym im się poddawał? Ruszył w dół drogą po ich śladach w stronę Muru. Potem rozmyślił się i zaczął znów się wspinać, zostawiając im skutki ich własnego wyboru. Potem zatrzymał się, przypominając sobie, że Bochen nie dokonał żadnego wyboru, i znowu skierował się w dół. I nagle nie musiał już podejmować decyzji, bo z grzbietu wzgórza dostrzegł coś lśniącego lecącego nad drzewami, zbliżającego się szybko ku niemu. To był pojazd ze statku gwiezdnego Vadesha. Nie wóz, którym jechali przez tunel, lecz coś z tej samej kultury, tej samej technologii. Leciał. Czy to statek gwiezdny? Nie, za mały, i nie wydawał się zaprojektowany tak, by wytrzymał zagrożenia zimnej przestrzeni międzygwiezdnej, jak opisywał je ojciec. Ojciec mówił o lotach gwiezdnych. W charakterze spekulacji, jakby nigdy się nie wydarzyły, ale mówił o nich na tyle dużo, żeby Rigg wiedział, iż ten latający pojazd nie mógł być statkiem gwiezdnym. Czego jeszcze nauczył go ojciec, czego znaczenia Rigg nie odgadnął? Przecież często nie rozumiał jego nauk. Latająca maszyna uniosła się szybko na poziom grzbietu wzgórza. Potem zatrzymała się na łące. Z jej boku otworzyły się drzwi i wyszedł Vadesh.

– Co ty tu robisz? – zdziwił się Rigg. – Pozostali mnie wezwali. – Nie ma ich tu. – Wiem. Gdy ich zabrałem, przyleciałem po ciebie. – Dziękuję, że mi to powiedziałeś. Czyli są bezpieczni. Teraz mogę ruszyć dalej. – Nie ma sensu, żebyś dalej szedł. Zabiorę cię do następnej murchii, jeśli chcesz. – Nie ufam ci. – Ten lądownik słucha statku, a statek słucha ciebie. A ja jestem teraz zobowiązany, by słuchać ciebie. – Teraz, gdy już skrzywdziłeś mojego przyjaciela. – Wsiadaj – nalegał Vadesh. – Zabiorę nas wszystkich do murchii Odyna. – Pozostali chcieli wrócić do murchii Rama – przypomniał Rigg. – Zabierz ich tam, a mnie zostaw w spokoju. – Zmienili zdanie. – To czemu nie oni mi o tym mówią? Czemu przysłali ciebie? Vadesh odwrócił się i ruszył w stronę lądownika. Rigg zdał sobie sprawę, jakie to głupie. Co z niego za dziecko, upiera się, by ładnie go poprosili! Nie chciał ich prowadzić, a oni nie chcieli być prowadzeni, niech więc Vadesh zabierze ich, gdzie chcą. Oddalił się przez łąkę, znowu na wschód, idąc drogą, którą on i jego towarzysze przeszli już więcej niż raz. Z lądownika wysiadł Oliwienko i zawołał: – Poczekaj! Rigg pokręcił głową i szedł dalej. Czuł się głupio. Ale czułby się tak bez względu na to, co by wybrał. Jakimś sposobem w czasie, gdy był sam, wyrósł szeroki i wysoki mur między nim a jego dawnymi przyjaciółmi. Mieli do niego żal. On tak się starał, a oni go nienawidzili. Więc z nimi skończył. To był mur, przez który nawet nie chciał przechodzić. Czemu więc łzy płynęły mu z oczu? – Proszę, poczekaj! – zawołał Oliwienko. Rigg słyszał, że biegnie. Oliwienko jest moim przyjacielem, przypomniał sobie. Nie stanął jednak po mojej stronie, gdy nadszedł kryzys. Już nie jest moim przyjacielem. – Proszę – powiedział Oliwienko. – Wiem, że jesteś zły, masz prawo, ale szkoda rezygnować z przejażdżki. Wprawdzie Umbo zwymiotował, gdy lądownik po raz pierwszy uniósł się w niebo, lecz poza tym było przyjemnie. No to świetnie, pomyślał Rigg, wciąż idąc naprzód. – Vadesh mówi, że możemy dotrzeć do murchii Odyna na długo przez nocą. A na piechotę się idzie ponad trzy tygodnie. No, może ty sam byś zaszedł szybciej. Ale nam razem w dotychczasowym tempie zajęłoby to co najmniej trzy tygodnie. Rigg nie zdawał sobie sprawy, kiedy się zatrzymał. Obok niego na skraju łąki stał

Oliwienko, niegdyś przyjaciel jego prawdziwego ojca. – Żałuję, że was tu wszystkich przyprowadziłem – powiedział Rigg. – Pamiętam, że nieśliśmy cię z Bochnem te kilka ostatnich kroków przez Mur. – Wszystko zaczęło się od mojej głupoty, gdy próbowałem sprzedać klejnot w O. – Wszystko zaczęło się od przybycia na Arkadię statków z Ziemi. Ty nie miałeś z tym nic wspólnego. – Popełniałem błąd za błędem. – Nie ma w tym żadnej twojej winy, Rigg. Zbędni od początku kierowali całym światem. – Teraz podobno ja kieruję nimi wszystkimi. – Śmiechu warte. Wiesz tylko tyle, ile ci powiedzą. Więc kształtując to, co wiesz, kształtują to, co rozkażesz im zrobić. Rigg powiedział wcześniej niemal to samo komputerowi statku. Co za ulga wiedzieć, że Oliwienko rozumie ten dylemat. – Jak mogę dowodzić, gdy nie mam pojęcia, co robię? – Nie dowodzisz dlatego, że wszystko wiesz. – To dlaczego? Bo moi rodzice to obaleni królowa i król Cesarstwa Sessamoto? Bo zbędny, którego nazywałem ojcem, wyhodował mnie i Param, żebyśmy mieli zdolności manipulowania upływem czasu? – I jedno, i drugie – odparł Oliwienko. – I dlatego, że twój tak zwany ojciec wyszkolił cię we wszystkich tajnikach rządzenia, finansów, ludzkiej natury. – Wyszkolił mnie jak psa. – Wyszkolił cię jak żołnierza. Bochna i mnie też wyszkolili jak żołnierzy. Ale spójrz, jak bardzo się różnimy… różniliśmy. Zanim pasożyt przejął nad nim kontrolę, Bochen był prawdziwym żołnierzem. Ja jestem uczonym, który udaje żołnierza, bo jestem duży i silny, i nie mogłem znaleźć innego zajęcia, które pozwoliłoby mi przeżyć. – On jest karczmarzem. – Mówię ci, dlaczego jesteś jedynym możliwym przywódcą tej grupy. Szkolenie jest ważne, dlatego zbędny Ram poświęcił ci tak dużo czasu. Ale czemu wyszkolił ciebie i nikogo innego? Mógł wyszkolić Param i Umba – i wyszkolił, w pewnym stopniu. Jednak wybrał ciebie, tobą się stale zajmował. Czemu? To maszyna – nie chodziło o miłość. Nie, nie mogło chodzić o miłość. Rigg poczuł ranę w sercu, że ktoś powiedział to wprost. Nigdy mnie nie kochał, bo nie mógł kochać nikogo. Przez całe dzieciństwo nie zaznałem miłości, chyba że liczyć przyjaźń Umba i szorstką czułość Nox. Myślałem, że jestem kochany, że ojciec mnie kocha. Nigdy mi tego nie mówił, lecz teraz wiem, że nawet gdyby powiedział, byłby to jedynie kolejny przemyślany krok w moim szkoleniu. – Jestem ostatnią osobą, która powinna dowodzić – tłumaczył Rigg. – To mnie te maszyny ukształtowały najdoskonalej. Sam jestem jak maszyna. Wiem, że byłem okłamywany, ale nadal czuję tę straszną odpowiedzialność, potrzebę, by wypełnić misję, do której te maszyny mnie

wybrały. Oto wystarczający powód, żeby wybrać na przywódcę kogoś innego. Równie dobrze moglibyście iść za Vadeshem jak za mną. – Myślisz, że jesteśmy maszynami? Sami cię wybraliśmy. – Wybraliście? Param musiała uciec, inaczej matka i generał Obywatel by ją zabili. Umbo i Bochen… – Postanowili dotrzeć do Aressa Sessamo, żeby… – Odzyskać klejnot, który tak głupio sprzedałem. – Żeby cię uratować. I to nie było głupie, że sprzedałeś klejnot, tego właśnie Ram chciał, wiedząc, co się stanie, gdy to zrobisz. To doprowadziło cię do twojego prawdziwego dziedzictwa. Z racji urodzenia jesteś królem całej murchii Rama. – Param jest królową, chciałeś powiedzieć. – Param to urocza dziewczyna, lecz matka nie traktowała jej tak jak Ram ciebie. Odmawiano jej wszelkiej wiedzy o tym, jak korzystać z władzy, jak wpływać na wydarzenia. Spędziła całe życie w ukryciu. Ma królewską krew, ale zupełnie brak jej królewskich instynktów. – Ma ich więcej, niż ci się zdaje. – Możliwe, lecz nie ma pojęcia, jak ich używać. Rigg, czy Umbo ma do ciebie żal? Tak, oczywiście. Jest też twoim prawdziwym przyjacielem. Pozwól mu, żeby sam do tego doszedł. Ale jedno jest pewne – on nie jest zdolny dowodzić naszą grupą, choćby dlatego, że ani Param, ani ja nie pójdziemy za nim. Param nie może dowodzić. A kim ja jestem? – Człowiekiem, który popełnił błąd, zaprzyjaźniając się ze mną, gdy byłem więźniem, więc tylko do ciebie mogłem się zwrócić z prośbą o pomoc. – A ja zdecydowałem się pomóc, prawda? Wybrałem ciebie, tak samo jak wszyscy inni. Czy Bochen musiał zabierać ciebie i Umba do O? – Lejka go zmusiła. – Bochen zrobił tak, bo chciał. Param mogła się przed tobą ukryć. Każdy z nas zdecydował. – A potem zdecydowaliście, żeby za mną nie iść. – Ja zdecydowałem ulitować się nad słabością Param i żalem Umba. Oni się zbuntowali. Ty – słusznie, mógłbym dodać – poszedłeś dalej. Bochen nie mógł nikomu pomóc. Nie miałem innego wyboru, jak zostać i chronić ich, dopóki nie wrócisz. – Wiedziałeś, że się ugnę? – Jesteś człowiekiem odpowiedzialnym, Rigg. I dlatego jesteś naszym przywódcą. Bierzesz na siebie odpowiedzialność. Więc choć byłeś odpowiedzialny za przyszłość całego rodzaju ludzkiego na Arkadii, jesteś też odpowiedzialny za nas czworo. Wiedziałem, że nie mógłbyś porzucić jednego obowiązku na rzecz drugiego. Musiałeś spełnić oba. Musiałeś do nas wrócić. – Ale nie było was tam, gdy to zrobiłem. – Vadesh pojawił się z lądownikiem. – Nie szliście naprzód, żeby spróbować się ze mną spotkać. Gdyby tak było, widziałbym wasze ścieżki.

– Jeszcze nie szliśmy. Byliśmy głodni, a do jedzenia znaleźliśmy tylko orzechy i jagody. Nie wiedzieliśmy, którą wodę można bezpiecznie pić. Umbo nie potrafił przyznać się do błędu – ma więcej dumy niż książę. Ale Param już przeklinała się za swoją słabość. Mówiła, że powinna była ciebie słuchać, że nie powinniśmy pozwolić, by jej marudzenie rozbiło grupę. Rigg bez trudu mógł sobie to wyobrazić, obwinianie samej siebie było częścią jej słabości. Mojej też, przyznał przed samym sobą. – Starasz się mnie przekonać, że ugięcie się i przejażdżka lądownikiem nie oznaczają, że przegrałem – skonstatował Rigg. – Taki jest plan – przyznał Oliwienko. – Jak mi idzie? – Pokazujesz mi, że to ty jesteś prawdziwym przywódcą tej grupy. – A skądże! – To było niemożliwe, gdy Bochen nadal był sobą, bo nie poszedłby za strażnikiem miejskim. Ale teraz nie oszukuj się, Oliwienko, jesteś jedynym dorosłym w tej grupie. A skoro już mowa o braniu odpowiedzialności – ty nas znowu jednoczysz. Oliwienko wzruszył ramionami. – No i…? Wyobraźmy sobie, że jestem przywódcą. Czy to oznacza, że nie powinieneś wsiąść do lądownika i dotrzeć do Muru z nami? Jesteś tak dumny jak Umbo? Nie możesz być w grupie, której przewodzi ktoś inny? – Więc przyznajesz to. – Przyznaję, że w tej chwili daję ci rozsądną radę, i tak, jeśli jej posłuchasz, to będzie oznaczało, że w tym jednym przypadku tobą kieruję. Głupi to przywódca, który nie daje się prowadzić, gdy ktoś inny proponuje mu rozsądniejsze wyjście. Oliwienko miał rację. We wszystkim. Rigg był przywódcą z racji szkolenia, usposobienia, urodzenia. A Oliwienko był przywódcą w tej chwili dlatego, że mówił z sensem. Czemu więc nie chcę wejść do lądownika i stanąć przed grupą, która mnie odrzuciła? Czy bronię się przed porażką i upokorzeniem? Chciał ostro im nawymyślać, ukarać za ich bezsensowny opór. Chciał płakać z frustracji. Chciał iść dalej sam i już nigdy ich nie zobaczyć. Chciał, by przyznali, że od początku miał rację, i żeby błagali go o przebaczenie. A mimo to nie chciał, żeby mu się poddali. Chciałbym, żeby mi ufali. Chciałbym, żeby mnie lubili. Chciałbym, żeby Umbo był moim przyjacielem. A zapewne żadne z tych pragnień nigdy się nie spełni. Więc wszystko sprowadzało się do tego: mam obowiązek dbać o tych ludzi, którzy wyszli z mną z Aressa Sessamo, przeszli ze mną przez Mur. I skoro chcieli towarzyszyć mi do murchii Odyna, to nie miało większego znaczenia, jak się tam dostaniemy ani jak źle się czułem przez kilka ostatnich dni. Obecne zadanie było ważniejsze niż to, jak się teraz czuję. Uczucia miną. Trzeba je zignorować. Trzeba działać według rozsądnego planu. Rigg skinął głową. Dotknął ramienia Oliwienki. – Dziękuję, że potraktowałeś mnie lepiej, niż na to zasługuję. Wszedł z Oliwienką do lądownika.

Spojrzał na Param i Umba. – Dziękuję, że przylecieliście po mnie – rzekł. – Przepraszam, że was zostawiłem. Wracałem po was. – Nic się nie stało – zapewnił go Umbo trochę obrażonym tonem, a to nieszczere przebaczenie rozdrażniło Rigga, ponieważ jego zdaniem odpowiedzią na jedne przeprosiny powinny być drugie. Param położyła dłoń na ręce Rigga. – Potrzebowałam cię bardziej niż odpoczynku – przyznała. Jakże Rigg był jej wdzięczny za miłe słowo, czuły gest. Potwierdzenie, że jest komuś potrzebny. Teraz mógł ruszyć dalej. – No to lećmy – powiedział. – Co z Bochnem? – Bez zmian – odparł Umbo. – Tyle że jest silniejszy i smuklejszy, i zdrowszy – zauważył Vadesh. – Towarzysz pomaga jego ciału osiągnąć najlepszą możliwą kondycję. – Przestań gadać i zabierz nas do Muru – rozkazał Rigg.

ROZDZIAŁ 10

WIEDZA Lot z początku był bardzo emocjonujący. Rigg nie mógł oderwać wzroku od przemykających pod nimi lasu i gór. Wertepy, które przemierzał z takim mozołem, zasłoniła puszysta kołderka miękkich jak chmurki czubków drzew. W głębinie leśnej wyczuwał sieci zwierzęcych ścieżek i swoją własną, aż minęli miejsce, w którym zawrócił. Odtąd już nie widział ścieżek ludzi. Tylko parę minut, a przebyli tyle, ile jemu zajął dzień marszu. Jeszcze parę minut i zmęczyło go to patrzenie. Przywykł do lotu równie szybko jak do prędkości wozu pędzącego tunelem do ukrytego pod ziemią statku. Wrażenie, które jeszcze godzinę temu było dla niego niewyobrażalne, teraz stało się całkowicie normalne. Ale nie przestał wyglądać przez okno, bo wolał to, niż patrzeć na innych. Potem uświadomił sobie, że musi im spojrzeć w oczy. Czy zamierzam już zawsze omijać ich wzrokiem? Odwrócił się i powiedział coś bezpiecznego. – Czy jakiś ptak potrafi frunąć tak szybko? – Najszybszy ptak Arkadii potrafi osiągnąć prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, chyba że uwzględnisz prędkość pikującego jastrzębia – odezwał się Vadesh. – Ale to nie latanie, tylko spadanie. Param uniosła brwi. Umbo przewrócił oczami. Jakby mówili: „Vadesh jest taki strasznie

mądry”. Rigg przypomniał sobie o jedzeniu, które miał w bagażu. – Czy ktoś chciałby trochę wędzonego mięsa? Spojrzeli na siebie skrępowani. – Ta jednostka posiada syntetyzator żywności – oznajmił Vadesh. – Kazałem go dobrze zaopatrzyć w składniki odżywcze. Każdy dostanie to, na co ma ochotę. Nazwa „syntetyzator żywności” wydawała się zrozumiała, ale Rigg uznał samą koncepcję za nieco obrzydliwą. Wyjął mięso i zaczął jeść. Inni się odwrócili, jakby to on zrobił coś wstrętnego. No proszę, a jeszcze parę dni temu byliby szczęśliwi, mając taki posiłek. – Wszystko, co jemy, jest w jakimś sensie obrzydliwe – powiedział Oliwienko. – Zgniła tkanka roślinna, zgniłe zwierzęce zwłoki, różnego rodzaju odchody łączą się ze sobą w ziemi – powiedział Rigg, jakby znowu w domu Flacommo był przepytywany przez naukowców, by zyskać prawo dostępu do biblioteki. – Z tego zestawu składników odżywczych rośliny pobierają to, czego potrzebują, łączą to z wodą, powietrzem, światłem słońca, wytwarzają liście, gałęzie i owoce. Stają się pożywieniem naszym lub zwierząt, które stanowią nasze pożywienie. – Apetyczne – mruknęła Param. – Syntetyzator omija etap roślinny – dodał Umbo. – Przeciwnie, omija etap gnilny – odparł Vadesh. – Pobiera składniki odżywcze z tkanek roślinnych i tworzy z nich potrzebną strukturę molekularną roślinną lub zwierzęcą. – I cała zabawa przepada – powiedział Umbo. – Nie ma uprawy, nie ma zabawy. Rozmowa była umiarkowanie dowcipna, ale posłużyła dobremu celowi – znowu mogli ze sobą rozmawiać, nie musząc stawiać czoła niedawnym konfliktom. Teraz, gdy Rigg nie musiał odwracać wzroku od przyjaciół, zauważył, co się zmieniło w czasie rozstania. – Bochen ma oczy – powiedział. – Maska stała się w tym miejscu cieńsza – wyjaśnił Oliwienko. – Tylko nie wiemy, czy to prawdziwe oczy, czy takie, które wyhodowała, żeby nas zmylić. – Widział, kiedy całkiem zasłaniała mu oczy – dodał Umbo. – Nie potykał się, nie tracił równowagi i zawsze wiedział, gdzie jesteśmy. – Mógł się kierować słuchem, zapachem, nawet dotykiem, wyczuwając ruch powietrza po naszych ruchach – rzekł Oliwienko. – Rozumiem, że już to przedyskutowaliście. – Raczej kłóciliśmy się – mruknęła Param. – Nic nie wiemy, ale oni ciągle się o to spierają. – Z oczami mu do twarzy – oznajmił Rigg. To zasługiwało na cichy chichot. Potem zmienili temat. Bochen przez cały czas nie spuszczał Rigga z oczu. Lądownik osiadł na szczycie dużej, porośniętej trawą góry. Trawa ciągnęła się jak okiem sięgnąć; nieliczne kępy drzew pozwalały na zorientowanie się w odległości i skali równiny.

Chmury pyłu wzbijały się wokół dalekiego stada zwierząt. Najwyraźniej znaleźli się bardzo blisko Muru, choć nie na tyle, żeby poczuć jego wpływ. Rigg zaniepokoił się, widząc tłum zebrany po drugiej stronie Muru. – Mamy towarzystwo – powiedział. Wszyscy wysiedli z lądownika, nawet Vadesh, i stanęli obok niego, patrząc na co najmniej tysiąc, może więcej osób stojących na trawie za murem. Wiele z nich podskakiwało i dziko machało rękami. – Wiedzieli o naszym przybyciu – rzekł Umbo. Ponieważ wszyscy spojrzeli na Vadesha, zbędny uniósł dłonie w bardzo ludzkim geście protestu. Ale Riggowi skojarzył się z ojcem, który zamierzał nie spełnić jego prośby. – To nie ja – stwierdził Vadesh. – Nie mówiłem o naszym przylocie żadnym zbędnym. – Myślałem, że mówicie sobie wszystko – wytknął mu Rigg. – Po jakimś czasie. A przynajmniej ja mówię im. Zdaje się, że oni nie są ze mną szczerzy. – Tak czy tak, ci ludzie wiedzieli o naszym przybyciu i zjawili się, żeby nas powitać – powiedział Oliwienko. – Albo przedostać się na tę stronę, jeśli zburzymy Mur – dodał Rigg. – Zburzcie go – zgodził się Vadesh. – Ten świat potrzebuje ludzi. – Ludzi, którzy będą chętnie nosić twoje śliczne maseczki? – spytała Param. Vadesh nie odpowiedział. Rigg badał daleki tłum – nie wzrokiem, bo znajdowali się za daleko, żeby rozróżnić pojedyncze osoby, ale zmysłem wychwytującym ścieżki. – Nie przybyli z tego samego miejsca. Pochodzą z różnych okolic, niektórzy z bardzo daleka. Musieli podróżować przez wiele dni. – Ja nie chcę się z nimi spotkać – oznajmił Oliwienko. – Kto wie, co zamierzają? – To wygląda na pułapkę – zgodził się Umbo. – Oni chyba do nas machają – sprzeciwiła się Param. – Wesoło. Wzywają nas. – Śmieją się – dodał Oliwienko. – Nie możesz słyszeć ich śmiechu – powiedział Vadesh. – Mogę. I na tyle rozpoznaję mowę ich ciała, by widzieć, że są rozradowani. Nie sądzę, żeby mieli wobec nas wrogie zamiary. – A może chcą, żebyśmy tak myśleli – podsunął Umbo. – Nie ma niebezpieczeństwa – powiedział Bochen. Wszyscy spojrzeli na niego. Nie odezwał się od wielu dni, odkąd padł ofiarą pasożyta. – Nie mają broni – dodał Bochen, nadal spoglądając w stronę Muru. – To mówisz ty czy maska? – spytał Umbo. – Ja. – Maska też by tak odpowiedziała – zauważyła Param. Bochen położył rękę na twarzomasce, tak jak ciężarna kobieta opiera dłoń na brzuchu. – Mąż Lejki, żołnierz, karczmarz. To ja. Ale maska cieszy się, że tak mówię. Cieszy się, że

się odezwałem. – Dlaczego dotąd nie mówiłeś? – spytał Umbo, nadal podejrzliwy. – Nie miałem nic do powiedzenia. Rigg parsknął śmiechem. – Tak, to Bochen. To jego poczucie humoru. Pewnie nie możesz tego zdjąć? – Nie chcę. Widzę teraz tak wyraźnie… Twarze, ręce, ubrania. Nie mają broni. Nikt nie ma broni. Są weseli, zaciekawieni, ożywieni. – Widzisz to? – zdziwił się Oliwienko. – Wnioskując z tego, co zobaczyłeś, masz oko żołnierza – oznajmił Bochen. Były to dotychczas najcieplejsze słowa, jakie skierował do Oliwienki. – Lecz maska wyostrzyła mi wszystkie zmysły. Od wielu dni walczę z tym wrażeniem. Jest przytłaczające. I chciała przejąć nade mną kontrolę. Manipulowała mną. Ale się nie ugiąłem. Teraz już nie próbuje. A ja widzę daleko i wyraźnie. Słyszę wszystko. Czuję wszystkie zapachy. Maska pomaga mi to uporządkować. To dar. – A nie mówiłem? – powiedział Vadesh. – Tak ją zaprojektowałem. – Pewnie nawet pierwsze maski tak działały na swoje ofiary – mruknął Umbo kwaśno. Odszedł parę kroków. Od tygodni trzymał Bochna za rękę, był jego przewodnikiem; teraz nie mógł znieść jego widoku ani bliskości. – Mamy mnóstwo czasu na sprawdzenie, kim stał się Bochen – zdecydował Rigg. – W tej chwili po drugiej stronie Muru czeka na nas kilka setek ludzi. – Trzy tysiące dwieście dwadzieścioro, wliczając niemowlęta – wtrącił Bochen. – Policzyłeś? – Tych, których widać. Za wzgórzem są inni, bo odkąd patrzymy, kilkadziesiąt osób odeszło, a kilka przybyło. – Trzy tysiące dwieście dwadzieścioro to podejrzanie okrągła liczba – rzekł Umbo. – Pewnie zaokrąglona – odparła Param. – To dokładna liczba – powiedział Bochen. – Ktoś właśnie odszedł, więc jest trzy tysiące dwieście dziewiętnaścioro. – W tym niemowlęta – rzucił sucho Oliwienko. – Kiedy ludzie zmyślają jakieś liczby i chcą, żeby wydawały się dokładne, na ogół unikają tych kończących się na zero lub pięć – zauważył Rigg. – A w rzeczywistości istnieje dwadzieścia procent szans na to, że liczba zakończy się tymi cyframi. – Więc mu wierzysz – powiedziała Param. – Za tym wzgórzem jest kilkaset osób. Widzę ich ścieżki. I choć nie potrafię stwierdzić, czy Bochen dobrze ich policzył, nie mam powodu w to wątpić. Wszyscy widzieliśmy, jak walczą twarzomaski. Widzieliśmy ich precyzję i dokładność. Maski potęgują zdolności swoich nosicieli. – Chyba ofiar – mruknął Umbo. – Bochen twierdzi, że nikt go nie kontroluje, i nie mamy powodów, by mu nie wierzyć.

– Więc po prostu mu uwierzysz, choć on tylko czeka, żeby nam wszczepić młode maski? – rzuciła Param. – Tego nie zrobię – oznajmił Bochen. – One się tak nie rozmnażają – dodał Vadesh. – Nie wiesz, co robią – zwrócił się do niego Bochen. – Badasz je tyle lat, a nie wiesz, że potrafią wystrzelić zarodniki w piętnaście minut po podjęciu takiej decyzji? – Skąd wiesz? Ludzie i maski nie porozumiewają się ze sobą. – Zabawnie byłoby rozebrać cię na części i sprawdzić, jak funkcjonujesz – oznajmił Bochen. – Taki inteligentny, a jednak to inteligencja maszyny, nie człowieka. Vadesh nie odpowiedział. – Nie chcę przechodzić przez Mur – powiedział Rigg. – To nie przechodź – mruknęła Param. – Przecież po to tu przyszliśmy – rzekł Umbo. – Nie chcę tego robić, kiedy patrzy na nas ten tłum. – Myślisz, że się znudzą i odejdą? – spytał Oliwienko. Param spojrzała na niego jak na głupca. – Ona mówi, że powinniśmy przejść przez Mur, zanim się tu zjawią – wyjaśnił Umbo. Rigg przyjrzał się ścieżkom ludzi po drugiej stronie. – Są tu zaledwie parę dni. – Co za różnica? – prychnęła Param. – Może cofniemy się o dziesięć lat? Pomysł wydał się Riggowi bardzo pociągający. – Masz rację. Nie wiemy, kiedy zjawi się następny statek z Ziemi. Dziesięć lat to mnóstwo czasu, żeby zwiedzić wszystkie światy i zastanowić się, jak się bronić. Będziemy mieć pewność, że statki z Ziemi nie pojawią się jeszcze przez co najmniej dziesięć lat. Vadesh natychmiast zgasił ich entuzjazm. – Zapanowaliście nad Murem zaledwie dziewiętnaście dni temu. Jeśli wrócicie wcześniej, stracicie tę przewagę. Będziecie musieli przechodzić przez Mur o własnych siłach, tak jak weszliście do świata Vadesha. Rigg przypomniał sobie tę miażdżącą rozpacz, przejmującą zgrozę, cierpienie podczas przechodzenia przez Mur. – Tym razem generał Obywatel nie będzie starał się nas zabić – zauważyła optymistycznie Param. – I teraz już wiesz, jak cofnąć się w czasie i wrócić bez mojej pomocy – dodał Umbo. – Może pewnego dnia będziemy musieli cofnąć się w czasie, żeby uniknąć konfrontacji z Ziemianami – powiedział Rigg. – Ale na razie od dziewiętnastu dni możemy po prostu przechodzić przez Mur. – Więc cofnijmy się o dziewiętnaście dni, żeby ominąć ten tłum po drugiej stronie – rzekł Oliwienko. – Nie potrafię tak precyzyjnie wymierzyć – powiedział Umbo.

– Ani ja – dodał Rigg. – Ścieżki nie mają dołączonych kalendarzy. – Jeszcze nie skończył mówić, a uświadomił sobie, że jednak umie to zrobić. Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że ścieżki to tak naprawdę ludzie poruszający się przez czas. Wtedy na klifie Umbo zwolnił czas do tego stopnia, że Rigg zobaczył ludzi zamiast ścieżek. Czy nie mogli cofać się po jednym dniu? Albo je odliczać? Wybierając pośród zwierzęcych ścieżek, Rigg mógł dotrzeć do właściwego dnia, potem połączyć się ze zwierzęciem i zabrać ze sobą przyjaciół. – Znalazłeś sposób? – spytał Oliwienko. – Tak. Weźcie mnie za ręce. – Nie – odezwał się zbędny. – Wejdźcie do lądownika, żebym ja też mógł wrócić w przeszłość, i to z nim. Rigg spojrzał na Vadesha zimno. – Nie potrzebujemy cię. I nie chcę cię cofać w czasie teraz, kiedy wiesz to, co wiesz. – A cóż tak niebezpiecznego wiem? – Nie chcę, żebyś dziewiętnaście dni temu wiedział, że nasza grupa się rozpadnie, że przybędziemy tutaj i zastaniemy ludzi czekających na nas po drugiej stronie. Że Bochen znowu zacznie mówić. – Jaką szkodę może wyrządzić taka wiedza? – Im dłużej się upierasz, żeby cofnąć się z nami w czasie, tym bardziej się upewniam, że nie powinienem ci na to pozwolić. Bo nie pragnąłbyś tego tak gorąco, gdybyś nie zamierzał wykorzystać swojej obecnej wiedzy w przeszłości. Na to Vadesh nie potrafił odpowiedzieć. – No to chodźmy – rzekł Oliwienko. – Dziewiętnaście dni – zdecydował Rigg. – Osiemnaście – odezwał się Bochen. Spojrzeli na niego pytająco. – Mam maskę od osiemnastu dni – wyjaśnił. – Wtedy zapanowałeś nad Murami, nie? Tak zapamiętałem. – Pomyliło mu się – powiedział Vadesh. – Okłamałeś nas – stwierdził Rigg. – Mówiłeś o dziewiętnastu dniach. Myślałeś, że zaufamy twojej dokładności i zabierzemy cię do czasów na dzień, zanim zapanowałem nad statkiem. A wtedy zrobiłbyś coś, żeby do tego nie dopuścić. Vadesh milczał. – Zbędni – mruknął Oliwienko. – Nie można im ufać, nie można ich zabić. – Wsiadaj do lądownika i wracaj na statek – rozkazał Rigg. Vadesh natychmiast ruszył w stronę lądownika. Po chwili się zatrzymał. – Rigg, gdybyś… – Idź bez zatrzymywania się i nic już nie mów. Ruszaj. Vadesh wsiadł do lądownika, który po chwili wzbił się w powietrze i odleciał.

– To mógł być błąd – powiedział Umbo. Wiedziałem, że to powie, pomyślał Rigg. Oczywiście, że popełniłem błąd. – Dlaczego? – spytał, usiłując nie zdradzać zniecierpliwienia i niechęci. – Bo teraz nigdy z niego nie wydobędziemy, skąd wiedział, że trzeba nas podwieźć – wyjaśnił Umbo. – To problem – dodał Oliwienko. – Myśleliśmy, że go spytasz, kiedy się znowu spotkamy. – Dlaczego nie powiedzieliście mi, że nie wiecie? – Jakoś się nie złożyło – wymamrotała Param. – Nasz błąd – przyznał Umbo – nie twój. – Czyli wiedział już wcześniej. – Czy to znaczy, że w jakiejś wersji czasu jednak zabrałeś go w przeszłość? – chciał wiedzieć Oliwienko. – Wiemy, że istnieją liczne wersje przeszłości – dodał Umbo – bo wróciłem i ostrzegłem samego siebie, żeby nie wchodzić z tobą do tunelu. – Ale mogłeś to zrobić tylko wtedy, dopóki jeszcze tu byłeś – dodał Rigg, usiłując zrozumieć, co mogły zawierać tamte przyszłości. Przekreślone przyszłości. – Właśnie – przytaknął Umbo. – Moim zdaniem zdarzyło się to, że ty dostałeś twarzomaskę. A potem nie mogliśmy nigdzie iść, bo… Bo tylko Rigg wiedział, jak przeprowadzić ich przez tę długą podróż tak, żeby przeżyli. Bo dopóki to on kontrolował komputery statku, nie mogli wyłączyć Muru. Nie wiedzieli dokąd iść, a gdyby nawet wiedzieli, nie umieliby tam trafić. – Więc nie wróciłeś stąd – podsumowała Param. – Przyszłość, której uniknąłeś… – Zdaje się, że w tej przyszłości czekaliśmy, dopóki Rigg nie opanuje swojej maski i nie powie nam, co mamy robić – podsunął Oliwienko. – Nie – powiedział Rigg. – Chyba nigdy nad nią nie zapanowałem. A przynajmniej nie czekaliście tak długo, żeby się dowiedzieć. Zdaje się, że Bochen kazał, byście wracali i zmienili tego, kto wszedł do statku. Zdaje się, że wiedział, iż gdybyśmy tylko my dwaj tam weszli, Vadesh musiałby najpierw nałożyć maskę jemu, bo gdyby zaatakował mnie, Bochen potrafiłby go powstrzymać. – To do Bochna podobne – zgodził się Umbo. – To znaczy, że Bochen stał się taki z wyboru? – spytała Param z powątpiewaniem. – Dobry plan – mruknął Bochen. – Okropny – prychnął Umbo. – Doskonały – odparł Bochen. – Bo teraz moje zmysły są wyostrzone. Mam dar. – Szkoda, że nie możemy pozbyć się tej maski tak, jak pozbyliśmy się Vadesha – westchnął Rigg. – Gdybyś umiał ją zdjąć, nie zbliżałbym się do ciebie – oznajmił Bochen. – Nie chcę nigdy więcej stać się taki jak kiedyś. Czułbym się, jakbym oślepł i ogłuchł. – Mówi maska – burknął Umbo.

– Mówi człowiek, który odzyskał pełnię swojego potencjału – odparł Bochen. – Nazywa siebie człowiekiem – syknęła Param. – Unikajmy sugestii, że ktoś nie jest już w pełni człowiekiem – ostrzegł Rigg. – Ktoś mógłby powiedzieć to samo o kobiecie, która kroi czas. Albo o kimś, kto widzi ścieżki, albo o kimś, kto potrafi wrócić w przeszłość. – Możemy cofnąć się o osiemnaście dni? – spytał Oliwienko. – Dla bezpieczeństwa siedemnaście – dodał Umbo. Przeszukiwanie zwierzęcych ścieżek zajęło trochę czasu, ale Rigg w końcu znalazł właściwą. Wzięli się za ręce i po chwili ujrzeli uciekającą wiewiórkę. A na wzgórzu za Murem nie było ani żywej duszy. Rigg ruszył w stronę Muru. Czuł jego obecność, ale jakby z daleka, jakby te doznania przydarzały się komuś innemu. Nawet go nie spowolniły. Odwrócił się do innych. – Jest, ale da się znieść – powiedział. Gdy po raz pierwszy przechodził przez Mur, Umbo trzymał za rękę Param. Tym razem ujął dłoń Bochna. Ale Rigg wiedział, że Param nie poczuje się opuszczona. Trzymała za rękę Oliwienkę. Nigdy nie musiała się uczyć, jak ukrywać pragnienia, których dotąd nie znała, więc stało się oczywiste, że jest urzeczona Oliwienką, że oddaje mu się w sposób naturalny dla kobiet, które przepełnia pożądanie. Oliwienko nie mógł tego nie dostrzegać. Ale trudno było się zorientować, czy odtrąca uczucie Param, czy ją zachęca. Czy jest ślepy? A może jest równie niedoświadczony jak Param i nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia jej gestów? Nie rozumie, że dziewczyna trzyma się tak blisko niego, jakby chciała się otaczać każdym jego oddechem? Skąd ja o tym wiem? – pomyślał Rigg. Bo ojciec nauczył mnie obserwować ludzi. Nauczył mnie widzieć. Nie potrzebuję maski. Mam w głowie nauki mojego ojca.

ROZDZIAŁ 11

JAHUSOWIE Kiedy schodzili po zboczu góry, przez strumień, a potem po szerokim, trawiastym, usianym drzewami wzgórzu po drugiej stronie, Umbo rozglądał się uważnie, szukając ludzi, którzy mogliby tu koczować przed siedemnastu dniami, by ujrzeć przybycie lądownika. Dzięki temu mógł nie patrzeć, jak Param trzyma Oliwienkę za rękę. Nic dziwnego, że nie widział nikogo; nie był tropicielem jak Rigg i nie potrafiłby dostrzec kogoś, kto nie chciałby zdradzać swojej obecności. Ale Rigg to potrafił. – Gdzie są? – spytał Umbo. – Jest ich mniej – powiedział Rigg. – Tu i tam, niektórzy pod ziemią, niezbyt blisko.

Zostaliśmy zauważeni, kiedy zaczęliśmy przechodzić przez Mur, i ta wiadomość się rozeszła, choć nie przenieśli jej żadni posłańcy. Ludzie porzucili swoje zajęcia i uciekli do kryjówek. O ile widzę, nie ma żadnego zagrożenia. – Jest zagrożenie, którego nie widzisz – odezwał się Bochen. – Tego na pewno nie powiedziała maska – zauważył Oliwienko. – Chyba że potrafi przejąć stare jak świat żołnierskie powiedzonka. Bochen, który wcześniej by się obraził, teraz się uśmiechnął. – Ja też się cieszę, że znowu cię widzę, Oliwienko – powiedział. – Na lewy pośladek Silboma! Czy przez maskę stałeś się miły? – parsknął Umbo. – Zawsze byłem miły, tylko się wstydziłem to okazać. – Poruszył się jeden z miejscowych. – Rigg wskazał grube, wysokie drzewo jakieś trzysta metrów od nich. – Nie mogą podejść bliżej – oznajmił Oliwienko. – Nadal znajdujemy się w obrębie Muru. – Idzie w naszą stronę? – spytał Bochen. – Wchodzi na drzewo. – Teraz widzę. Jest nagi. Umbo nikogo nie widział. – Czy to nie miło, że maska zrobiła szpary na oczy? – spytał. – Maska nie ma szpar – oznajmił Bochen. – A jednak widzę twoje oczy. – Wszedł już dość wysoko – rzekł Bochen. Od dawna miał zwyczaj unikać odpowiedzi poprzez zmianę tematu. – Idźmy dalej – powiedział Rigg. – Nikt inny się nie zbliża. Ruszyli w górę zbocza. – To, co widzisz na mojej twarzy – odezwał się Bochen – to oczy. Ale nie moje, choć z nich korzystam. – Dlaczego maska zakryła ci oczy, skoro musiała utworzyć nowe? – spytała Param. – Maska rozpuściła oczy, z którymi się urodziłem – wyjaśnił Bochen – i zastąpiła je lepszymi. Bardzo dobrze widzącymi. Idealnie wyostrzają się na celu, bez względu na to, gdzie się on znajduje. Umbo pomyślał o masce wyjadającej Bochnowi oczy i zrobiło mu się niedobrze, chciał się rozpłakać. Teraz naprawdę nie było odwrotu; gdyby Bochen stracił maskę, byłby ślepy. Bochen zauważył reakcję Umba. – Gdybym stracił maskę – powiedział – oczy by mi odrosły. Maska zmieniła każdą komórkę mojego ciała. Mój organizm potrafi się teraz regenerować, tak jak maska. – Więc gdyby ktoś odciął ci rękę… – Wykrwawiłbym się na śmierć, jak wszyscy. Ale gdybyś założył mi opaskę uciskową, kikut szybko by się zabliźnił, a po roku czy dwóch miałbym nową dłoń. – Czy to by była twoja dłoń, czy dłoń maski?

– Czy to ty mówisz, czy pierdnięcie po śniadaniu? Bochen zachowywał się jak dawniej, a jednak inaczej. Umbo miał trudności z określeniem, co się zmieniło. Wreszcie zrozumiał. Bochen był młody. Chodził szybko, nie powłócząc nogami. Im bardziej maska zmieniała i udoskonalała jego ciało, tym mniej przypominał siebie. – Pytanie brzmi – odezwał się Rigg – czy mamy unikać tego człowieka na drzewie, czy podejść do niego i nawiązać kontakt? – Unikać – powiedziała Param. – Niech przyjdzie do nas, wtedy pogadamy. – Ludzie, których widzieliśmy tu za siedemnaście dni, wydawali się przyjaźnie nastawieni – zauważył Bochen. – Może już nas zjedli i chcieli się pobawić jedzeniem – mruknęła Param. – Byli ubrani – zauważył Rigg. – Dlaczego ten biega nagi jak zwierzę? Domysły nie miały sensu. Umbo ruszył truchtem w stronę drzewa. Rigg zawołał za nim, chciał go powstrzymać, ale Umbo wiedział, co robi. Jeśli ten ktoś na drzewie był niebezpieczny, to Umbo, jako najmniej użyteczna osoba w grupie, powinien wziąć na siebie ryzyko. Nie potrzebowali go już, żeby cofać się w czasie, a szukając przywódcy, nawet nie wymienili jego imienia. Nikt nie wiedział – a on sam najmniej – do czego mógłby się teraz przydać. Dlatego jeśli ktoś miał podjąć głupie ryzyko, to tylko on. W pobliżu drzewa zwolnił. Nadal nie widział kryjącego się w koronie człowieka, którego obecność zdradzały poruszające się gałązki. Ten ktoś nie odzywał się ani słowem, nie hałasował. Umbo mógłby go zagadnąć, ale nie wiedział, w jakim języku. Mur włożył im do głowy wszystkie, lecz nie potrafili ich odróżnić ani odnaleźć, dopóki ktoś nie zaczynał mówić. Wówczas język po prostu się odnajdywał. Okazało się, że wcale nie potrzeba żadnego języka. Gdy Umbo zbliżył się do drzewa na dwa kroki, obserwator rzucił coś z gałęzi. Coś, co rozbryzgało się na policzku i ramieniu Umba. Coś cuchnącego. I lepkiego. Umbo wytarł twarz. Odchody. Pewnie tego kogoś na drzewie. A może nie, bo po chwili spadł nowy pocisk, tym razem trafił w pierś. Umbo w pierwszej chwili chciał się rzucić do strumienia, ale przyglądający się mu przyjaciele zrozumieliby to jako ucieczkę. Uznaliby, że znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Dlatego Umbo odwrócił się i wyszedł poza zasięg rażenia. Zasięg ten określił doświadczalnie, idąc dopóty, dopóki nowe pociski przestały go trafiać. Przybiegł Bochen. Oczywiście widział wszystko ze szczegółami i zaśmiewał się serdecznie. – Fekalne powitanie! – Mnie to nie śmieszy – warknął Umbo. – Jeśli to ich najgorsza broń, nie grozi nam tu wielkie niebezpieczeństwo. – Jeśli miał zamiar upokorzyć mnie i odstręczyć od siebie, to mu się udało – odparł Umbo. – Czy nic mi nie grozi, jeśli umyję się w tamtym strumieniu? – Nie wiem.

– Nie możesz spytać maski, czy nie ma w wodzie jakichś kuzynów? – Ona nie rozumie mowy. Poza tym wydziela smród, który przepędza inne maski. Dlatego nie zdoła ich wykryć. – Strasznie dużo wiesz, zważywszy, że maska nie może do ciebie mówić. – Powiedziałem, że ja nie mogę mówić do niej. Wiadomości od niej przychodzą do mnie jasno i wyraźnie. I czuję, kiedy wydziela zapachy i płyny. – Może jeść odchody? Bo mam dla niej wyborną przekąskę. – Jedyne usta, jakimi dysponuje, należą do mnie, więc zapomnij. – W takim razie idę się umyć. Bochen spojrzał w konary drzewa. – Jest golusieńka. – Ona? – Z bliska zauważyłem więcej szczegółów. Trudno stwierdzić, ile ma lat. I porusza się jak małpa lub leniwiec. Niezbyt szybko, nie odrywając od nas oczu, ale z absolutną pewnością. Ma krótkie nogi. I spójrz na te stopy! – Na nic nie spojrzę. Idę się umyć – rzucił Umbo przez ramię. Smród robił się coraz silniejszy. Pewnie na zawsze weżre się mu w ubranie. Nie ma co liczyć na współczucie czy szacunek. Kiedy biegniesz na spotkanie niebezpieczeństwa, a obrywasz kupą, nikt nie pamięta, na jaką odwagę się zdobyłeś, gdy zagrożenie było niewiadome. Umbo umył twarz, a potem wypłukał koszulę. Bochen i inni niespiesznie zeszli po zboczu, omijając drzewo. – Nie wiem czemu, ale gdy patrzyłem na tę nagą rzucaczkę nawozu, przyszło mi do głowy słowo „jahus” – rzekł Bochen. – To słowo przysłane przez maskę czy Mur? – spytał Umbo. – Mur. Maski nie mają języka. Skąd ta obsesja na punkcie masek? – Stąd, że Umbo nadal usiłuje określić, na ile pozostałeś Bochnem, a w jakim stopniu stałeś się tą obcą istotą, która sprawia, że jesteś tak atrakcyjny z wyglądu – wyjaśnił Oliwienko. Dzięki za przekład, pomyślał Umbo. Najwyraźniej Mur nie wpłynął na jego elokwencję na tyle, żeby inni go rozumieli bez tłumaczy. – Maska nie ma bezpośredniego połączenia z moim mózgiem – powiedział Bochen. – Tak ci się zdaje – mruknął Umbo. – Słuch mam teraz bardzo dobry. – Skąd wiesz, że nie ma połączenia z twoim mózgiem? Może ma, a ty tego nie czujesz. Bochen wzruszył ramionami. – Może, ale wyczuwam substancje chemiczne, które maska wprowadza do mojego ciała. Potrafi zalać mnie emocjami i pragnieniami. Wściekłość, strach, nienawiść, miłość, żądza, ulga, żal. I wrażenia – swędzenie, pełen pęcherz, głód, pragnienie. Jeśli chce, żebym coś zrobił, budzi we mnie pragnienie, by to zrobić. – Więc jesteś niewolnikiem – powiedział Umbo.

– To, że czuję pragnienie, nie znaczy, że muszę je zrealizować. Potrzeby i uczucia są tak intensywne, że musiałem się do nich przyzwyczajać przez jakiś czas. Początkowo czułem się strasznie, bo moje ciało automatycznie reagowało na te życzenia, bez udziału mojej świadomości. Ale zacząłem nad tym panować. – Tak ci się wydaje – powiedział znowu Umbo, tym razem głośno, bo nie było sensu mamrotać. – Z racji młodości myślisz, że wiesz wszystko o swoim i moim ciele. Ale ja jestem na tyle stary, że czuję osłabienie ciała, zmniejszanie się możliwości, słabnięcie sił, tępienie zmysłów, dziury powstające w pamięci. Teraz widzę lepiej niż kiedykolwiek dotąd, mam lepszy słuch i więcej sił, większą odporność, niezawodną pamięć. Szybciej myślę. Pod tym względem niemal dorównuję takim genialnym młodzieńcom jak ty i Rigg. – Mnie w to nie mieszaj – odezwał się Rigg cicho. Może żartował. Ale raczej nie. – Wiem, co znaczy panować nad ciałem – ciągnął Bochen. – Opierać się jego żądzom, podejmując rozsądne decyzje. Kiedy całkowicie usprawiedliwiony strach mógł mnie pchnąć do ucieczki z pola bitwy, zostałem i walczyłem. Od dawna byłem panem tego domu. Gdy Vadesh nałożył mi maskę, przez kilka dni ledwie utrzymywałem tę pozycję. Ale znowu odzyskałem kontrolę. Ty nigdy jej nie miałeś. Z całą pewnością nie nadajesz się do osądzania, czy inni panują nad swoim rozsądkiem. Umbo odczuł te słowa jak cios. Nie wiedział, że Bochen tak nim gardzi. – Nie chciałem cię zranić, tylko mówię prawdę – podjął Bochen. – Istnieją sprawy, o których nie wiesz z powodu młodego wieku. Ja znam je lepiej niż ty. Więc zamiast mnie podejrzewać, po prostu przyjmij, że choć mogłem się zmienić od czasu, gdy zyskałem maskę – a wierz mi, zmieniłem się, i to w stopniu przekraczającym moją nową urodę – to choć zmieniony, jestem, kim jestem. I pozostaję twoim przyjacielem, chyba że zdecydujesz inaczej. – Czy to jest to, o czym myślę? – spytał Oliwienko, wskazując plamę na przemoczonej koszuli Umba. – To koszula – odparł chłopak cierpko. Czy naprawdę muszę o tym rozmawiać w obecności Param? – Fekalna do suchej nitki – powiedział Bochen. – Ja też chcę fekalną koszulę – odezwał się Rigg, udając zazdrość. – Stań sobie pod tym drzewem, to będziesz miał – warknął Umbo. – Czym go sprowokowałeś? – spytała Param. – Ją – odezwał się Bochen, kładąc rękę na ramieniu Umba, żeby powstrzymać go przed ostrą odpowiedzią. – To naga kobieta. Nieduża, ma trochę ponad metr. Lecz w pełni rozwinięta, sądząc po jej wyglądzie. Umbo pohamował pierwszą gniewną reakcję, ale nie mógł nie odpowiedzieć na aluzję Param. – Nie sprowokowałem jej. Nie wiem, czemu zaczęła ostrzał. Param nie dyskutowała.

– Rigg mówi, że w pobliżu kryją się inni i postanowili nam pokazać właśnie ją. Zdaje się, że to jakiś podstęp. – Kupa jest prawdziwa – mruknął Umbo. – Za siedemnaście dni będą w pełni ubrani – powiedziała Param. – Ale teraz nie wiedzą, że to widzieliśmy. Więc pewnie udają, że miejscowa ludność to dzikusy. – Chyba masz rację – przyznał Rigg. – Pozostaje pytanie dlaczego. Nie mogli wiedzieć, że się zjawimy. Vadesh nie mógł powiadomić ich zbędnego, bo Vadesh z tego czasu nie wie, że tu jesteśmy. – Chyba że ma sposoby, o których nie wiemy – zauważyła Param. – Jeśli nikt nie ma nic przeciwko, pójdę ją wypytać – zgłosił się Bochen. – Spojrzy na ciebie raz i ucieknie – zaprotestował Umbo. – Zdążyła spojrzeć już nieraz – odparł Bochen. – Ale ona nie jest sama – odezwał się Rigg. – Ktoś właśnie przeszedł przez pień drzewa i usiadł obok niej. – Przez pień? – powtórzył Oliwienko. – Drzewa mają pnie puste w środku? – spytała Param. – Spójrz, jakie są grube – powiedział Rigg. – W pniu każdego drzewa widzę wiele ludzkich ścieżek. Niektóre mają po sto lat. – Więc to wioska – rzekł Bochen. – A drzewa są domami. – Te drzewa to dęby – stwierdził Rigg. – Przynajmniej przypominają je liśćmi i schematem rozmieszczenia gałęzi. Ale w naszym świecie dęby nigdy nie są tak grube i przysadziste. – Zostały wyhodowane, żeby służyły jako domy – zgadł Oliwienko. – Wyhodowali je ci… jahusowie? – spytał Bochen. – Lub ich przodkowie. Może w przeszłości osiągnęli wysoki poziom cywilizacji i stworzyli najróżniejsze cudowne rzeczy, żeby nigdy nie musieć pracować na jedzenie czy dach nad głową? Może wszystko, co było im potrzebne, po prostu sobie hodowali? Ich potomkowie nie potrzebowali już inteligencji i w końcu stali się mieszkającymi w drzewach gnojomiotaczami. – Albo chcą, żebyśmy tak pomyśleli – dodała Param. – No, to akurat się im udało – powiedział Rigg. – Ja tak myślę. Ale czy w to wierzymy? – Dlaczego chcieliby wyjść na głupszych, niż są? – spytał Umbo. – Kamuflaż – wyjaśnił Bochen. – Przebranie. Jeśli będą się zachowywać jak zwierzęta, nie zechcemy z nimi walczyć, tylko ich unikać. – Ja bym chciał tylko zmyć to świństwo z koszuli – powiedział Umbo. – Noś to z dumą – poradził Oliwienko. – Zbrukany przez dzikusów ze świata Odyna. Bochen ruszył w stronę dębu. Umbo rozpostarł koszulę na trawie i pobiegł za nim. – Gotowy na gówniany ostrzał? – spytał Bochen. – Nie jest ci zimno? – Ze skóry zmywa się łatwiej niż z koszuli. I tak, spociłem się, usiłując uprać koszulę, więc teraz mi zimno. Ale odważnie i racjonalnie sprzeciwiam się potrzebie mojego ciała, by się ogrzać, i idę do szlachetnej walki u boku mego odważnego przyjaciela z glutem na twarzy.

– Cieszę się, że tak ładnie dojrzewasz. – Tak dojrzałem, że zaraz spadnę z gałęzi. Na dużo mi się to przyda. – Dlatego że jedyna kobieta w naszym towarzystwie nie widzi świata poza Oliwienką? Umba ogarnęła rozpacz. Dopóki nikt nie powiedział tego na głos, mógł sam przed sobą udawać, że Param nie jest zakochana w tym żołnierzu naukowcu. – Jest młoda, tak jak ty, Umbo. Przez całe życie mieszkała w klatce, mając do towarzystwa tylko matkę, a chyba możemy się zgodzić, że królowa jest wariatką. – Bardziej niż ta gnojomiotka – powiedział Umbo. Jeśli sam o tym mówił, inni nie mogli się z niego naśmiewać. – Więc niech Param podkochuje się jak pensjonarka w przystojnych młodych żołnierzach. – Młodych? Oliwienko młody? – W porównaniu ze mną – tak – powiedział Bochen. – A oto i fekalne drzewo. Bochen odważnie podszedł bliżej niż Umbo. Oczywiście gałęzie zaszeleściły i pecyna gnoju śmignęła w powietrzu w stronę głowy Bochna. Ale nie dotarła do celu. Wielka dłoń Bochna uniosła się i schwytała pocisk. Niewiarygodnie szybkie odruchy, pomyślał Umbo. Po chwili Bochen zamachnął się i pocisk wystrzelił jak z procy w drzewo. Z korony dobiegł pisk. – Ile kału mają w tych ciałach? – wymamrotał Umbo. – Może nie potrafią się wypróżniać, dopóki nie widzą kogoś, w kogo mogliby rzucić – podsunął Bochen. – To się im nazbierało. – Czyli jesteśmy środkiem przeczyszczającym dla dzikich? Rigg i inni stanęli za ich plecami. – Oboje zeszli w głąb drzewa – powiedział Rigg. – W korzenie. I zakładam się, że mają tam kadzie kału, z których robią FP. – Fatalne Plaskacze? – Fekalne Pociski. – Fruwające Petardy. Nie tak pretensjonalne. – Fajdające Piguły. – Fermentujące Placki. – Kiedy ta zabawa wam się znudzi, chłopcy? – spytał Bochen. – Czy nam się spieszy? – spytał Rigg. – Cieszę się, że znaleźliśmy się poza światem Vadesha, i nie sądzę, by świat miał się skończyć, bo się Figlarnie Przekomarzamy. – Jesteś w tej chwili nadludzko silny – rzekł Umbo. – Wyrwij to drzewo, żebyśmy mogli się dobrać do dzikusów. – Drzewa są święte – oznajmił Bochen. – Nigdy ich nie niszczę, jeśli mogę tego uniknąć. – Są także bardzo ciężkie – zauważył Umbo. – I głęboko zakorzenione – dodał Rigg. – Zostawmy drzewa tam, gdzie są, i zajmijmy się ludźmi. Przebiegłem w myślach tyle języków, ile mogłem, mówiąc: „Witajcie, jahusowie, jestem ze świata Rama”. Jeśli znajdę taki, w którym „jahus” brzmi jak rodzime słowo…

– Nie wysilaj się – odezwał się głos z korony drzewa. Mówił w języku, którego Umbo nigdy nie używał, ale dzięki Murowi natychmiast go zrozumiał. – Tego języka chcesz. Jahusmowa to głównie stękania, cmokania, pierdnięcia i beknięcia. – Czyli… mówię nią przez całe życie – powiedział Umbo. Param zachichotała, ale Umbo nie wiedział, czy docenia jego ironię, czy się z nim zgadza. – Kim jesteś? – spytał Bochen. – Czemu rzucasz w nas kupami? – Naprawdę pochodzicie ze świata Rama? – spytał bojaźliwie głos. – Już wiesz, kim jesteśmy – stwierdził Rigg. – Więc przestań się droczyć i zejdź tu do nas, pogadajmy. Długa cisza. – Czy będziecie mieli coś przeciwko temu, żebyśmy się ubrali, zanim zejdziemy? – Absolutnie nie, nawet to wolimy – oznajmił Bochen. – Nie spieszcie się. Opróżnijcie jelita i umyjcie ręce. Ogarnijcie się. – Skąd będziemy wiedzieć, czy nie udają? – spytał Umbo. – Ludzie nigdy nie zapominają języka. Nie mają powodu – powiedział Rigg. – Czy pracują ciężko, czy nie, będą mówić, bo to ludzkie. Dlatego te bzdury o stękaniach to oczywiste kłamstwo. – Oczywiste dla ciebie – rzekł Umbo. – Dla ciebie też, bo inaczej kłóciłbyś się ze mną. Wszyscy uważają, że znają cudze życie wewnętrzne, pomyślał Umbo. A nikt z nas nie rozumie cudzych motywów, nie potrafi zgadnąć, co się dzieje w jego podświadomości. Nigdy. Dwoje w pełni ubranych, bardzo niskich ludzi zeskoczyło lekko z drzewa. Kobieta i mężczyzna. Skłonili się nisko. – Przepraszamy, że użyliśmy was jako królików doświadczalnych w naszym eksperymencie społecznym – odezwała się kobieta, mówiąc płynnie tym nie wiadomo jakim językiem. – Na ogół nie widujemy przechodzenia przez Mur. – Zakładam, że jesteśmy pierwsi – powiedział Umbo. – Mamy rozpuszczalnik, który wywabi plamę z twojej koszuli – dodał mężczyzna. – A nie lepiej w ogóle nie rzucać kupami? Mężczyzna westchnął. Kobieta parsknęła śmiechem. – Zdaje się, że nasze przebranie nie jest przekonujące. – O, przekonaliście mnie do rozebrania się – warknął Umbo. – Jeśli o to wam chodziło… – Dotarliście tu wcześniej, niż się spodziewaliśmy – wyjaśniła kobieta. – Więc nie wiedzieliśmy, czy to wy. – My, czyli kto? – spytał Bochen. Mężczyzna podał Umbowi czystą koszulę, prawie na niego pasującą. Tkanina była gładka i przyjemna w dotyku, lekka, ale bardzo ciepła. – Ty jesteś Bochen, były żołnierz, który został karczmarzem, a potem ochroniarzem – powiedziała kobieta. – I nosicielem wstrętnego pasożyta z hodowli Vadesha. Jeden z tych

chłopców nazywa się Rigg, a drugi Umbo. Dziewczyna to Param, powinna być następczynią królowej w Namiocie Światła. I – na końcu, lecz nie najmniej ważny – prawa ręka króla Knossa, uczony Oliwienko. Rzucanie łajnem było irytujące. To, co usłyszeli, przerażało. – Skąd możecie tyle wiedzieć o tym, co się dzieje w innych światach? – spytał Umbo. – Nauczyliśmy się przechwytywać i dekodować wszystkie rozmowy zbędnych, orbiterów i statków znajdujących się o kilkaset lat od założenia tej kolonii – wyjaśnił mężczyzna. – Wy jesteście największą sensacją od dziesięciu tysięcy lat – dodała kobieta. – Od wymarcia ludzi w świecie Vadesha. – Tragedia – powiedział mężczyzna. – Dziwi nas, że Vadesh pozwolił wam odejść – stwierdziła kobieta. – Nie miał nas jak zatrzymać – wyjaśnił Rigg. – O, ma mnóstwo akcesoriów. Ale skoro jedno z was nosi jego dziecko… – Kobieta wskazała maskę Bochna. – Zapewne nie chciał wam wyrządzić żadnej krzywdy. Umbo się przestraszył. – Chyba to coś nie będzie rodzić? – Ależ skąd! Zapomniałam, że nie macie wystarczającej wiedzy, by zrozumieć ironię czy analogię tej sytuacji. – W jakim celu zastosowaliście to przebranie? – spytała Param. – Golasy na drzewach… średnia subtelność. – Prymitywizm – wyjaśnił mężczyzna. – Rozpad i degeneracja – uzupełniła kobieta. – Ale nie uwierzyliście w to, więc oni pewnie też by się nie nabrali – dodał mężczyzna. – I dlatego wiążemy wszystkie nadzieje z wami. – Wszystkie nadzieje na co? Kim wy jesteście? – spytał Rigg. – Bez obaw, wszystko wyjaśnimy. Ale to trochę potrwa. – Zacznijmy od najważniejszego – zaproponowała kobieta. – Mamy nieco ponad dwa lata, zanim ludzie z Ziemi przybędą tu po raz pierwszy od przystosowania Arkadii do warunków ziemskich. – I jeszcze rok, zanim wrócą i zlikwidują tu wszelkie życie – dokończył mężczyzna. – Widzicie przyszłość? – spytał Rigg. – Nie. Ale ludzie ze świata Odyna – z innej wersji naszej przyszłości – pięć tysięcy lat temu, tuż przed swoją zagładą, spisali relację z końca świata i wysłali ją nam. – Potraficie podróżować w czasie – domyślił się Rigg. – Nie – zaprzeczyła kobieta. – Ale mamy maszyny, którymi wysyłamy różne rzeczy w dowolny moment w przeszłości, w dowolne miejsce w Arkadii. – Umiemy też sprowadzać różne rzeczy z przeszłości – dodał mężczyzna. – Jak ten klejnot, który ci zabrano i umieszczono w banku w waszej stolicy. – Nasi przekładacze wydobyli ten kamień i zostawili w świecie Vadesha, żeby Umbo mógł

go znaleźć – wyjaśniła kobieta. – Pomagamy wam w miarę sił, odkąd się o was dowiedzieliśmy. Umbo poczuł się bardzo dziwnie. Ktoś nad nami czuwał. Albo nami manipulował. Jak hodowanymi zwierzętami. Ale czy to aż tak różne od tego, co robili z nami zbędni? – Macie jakieś imiona? – spytał. Mężczyzna i kobieta spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem. – Imiona? Mamy, choć nikt z nas ich nie używa. – W całym tym świecie żyje nas tylko jakieś dziesięć tysięcy. Znamy się nawzajem, znamy swoją historię i skompresowana wersja tej historii służy nam obecnie za imiona, jeśli ich potrzebujemy. Ja na ogół nazywam się Kobieta, która Urodziła Chłopca i Dziewczynkę, Pływająca w Powietrzu, Ratująca Świat. – To imię jest jeszcze dłuższe – rzekł mężczyzna – ale ta wersja zazwyczaj wystarczy, żeby odróżnić Pływającą w Powietrzu od innych. – Jestem tu odrobinę sławna – wyjaśniła nieco przepraszająco kobieta. – Wstydzisz się sławy – burknął Umbo – ale fekalnego bombardowania to już nie? – Robiłam to, żeby ocalić świat – wyjaśniła kobieta, wzruszając ramionami. – Choć nie wszyscy uważali, że warto udawać dzikusów. – Przechwytujecie komunikację między statkami? – spytał Oliwienko. Mężczyzna przewrócił oczami. – Przecież tak powiedzieliśmy, prawda? – A ty jak się nazywasz? – spytała Param. – Hodujący Myszy, Śpiewający Stare Piosenki, Mieszkający w Ruinach, Wierny po Grób. – Jak mamy się do ciebie zwracać? – Czy pamięć aż tak was zawodzi, że nie potraficie w niej zatrzymać nawet uproszczonych wersji imion? – spytała Pływająca w Powietrzu. – Skąd się wzięła ta część o powietrzu w twoim imieniu? – spytał ją Rigg. – Miałam w życiu etap, kiedy skakałam z lądowników i klifów. Ze skrzydłami, które sama zaprojektowałam. – Możemy zobaczyć, jak to robisz? – spytał Oliwienko. – A, dałam sobie spokój pięćset lat temu – rzuciła ze śmiechem. – To dziecinna zabawa. Teraz jestem dorosła. – Ile masz lat? – spytał Umbo. – Powiemy wam wszystko… w swoim czasie – obiecał Hodujący Myszy. – Możemy wam nawet pokazać nagrania z jej lotów, jeśli zechcecie. I poznam was z moimi myszami. – To mają być krótkie imiona – mruknął Bochen. – Znacie długie wersje imion każdego z dziesięciu tysięcy mieszkańców tego świata? – Dziesięć tysięcy to nic takiego. Nie sądzę, żebyśmy nawet my potrafili zapamiętać imiona wszystkich, którzy tu mieszkali, zanim dowiedzieliśmy się o końcu świata. Wtedy żyły tu trzy miliardy osób. – Hodujący Myszy roześmiał się, kręcąc głową.

– Trzy miliardy? – powtórzył Umbo. – Jak się tu zmieścili? – Nie mieszkaliśmy w drzewach – wyjaśniła Pływająca w Powietrzu. – Chodźcie, przejdźmy przez ruiny, a opowiemy wam o paru interesujących sprawach. – O tym, dlaczego Bochen pomyślał o was „jahusowie”? – spytał Umbo. – No, między innymi, choć kiedy nosimy ubrania, lubimy nazywać się Odynerami. Głównie chcemy opowiedzieć o was. – Czy wiecie o nas coś, czego my nie wiemy? – zaciekawiła się Param. – Wiem, dlaczego się urodziliście – oznajmił Hodujący Myszy. – Dlaczego macie takie zdolności – dodała Pływająca w Powietrzu. – I co musicie zrobić, żeby uratować świat. Weszli na szczyt kolejnego wzgórza. Przed nimi rozciągały się ruiny wielkiego miasta.

ROZDZIAŁ 12

RUINY MIAST Pojęcie Param o mieście stanowiło fantazję wysnutą z literatury. Życie nie dało jej okazji do weryfikacji. Nigdy nie oddalała się od domu, w którym więziła ją matka, więc jedynymi miastami, jakie widywała, były te na ilustracjach w książkach lub na obrazach. Gdy uciekła z Riggiem z domu Flacommo, widziała tylko parę ulic Aressa Sessamo, a i tak jej uwagę rozpraszał strach. Poza tym miasto to było położone na tak płaskim terenie, że trzeba by się wspiąć na jedną z nielicznych wież, żeby oszacować jego rozmiary. Od Umba i Rigga dowiedziała się czegoś o O, które – ich zdaniem – było prawdziwym miastem. A potem ujrzała puste miasto w świecie Vadesha. Ale znowu zapuścili się tylko na przedmieścia, nie weszli na żadną wieżę. Niemal natychmiast zanurkowali pod ziemię. Dlatego nie była przygotowana na to, co ukazało się jej oczom, gdy wspięli się na drugie wzniesienie za Murem. Ponieważ Odynerzy mieszkali w drzewach, przybysze do tej pory nie widzieli nic, co by przypominało dom, chatę, szałas czy choćby namiot. Teraz spoglądali na dolinę rwącej rzeki. Na bliższym im brzegu znajdowało się tylko kilkaset pagórków z rozsianymi po nich murami, słupami i dachami. Wiatr, nawiewający pył na ogół ze wschodu, zmienił wszystko w kopce porośniętej trawą ziemi. A jednak był to ślad ludzkiej obecności – imponujący, choć ponury. Na drugim brzegu rzeki wznosiły się wieżowce. Większość z nich wyglądała jak szkielety z kośćmi odsłoniętych belek, ale wiele zachowało swoją wysokość, a ponieważ straciły fasady, widać było stojące za nimi budynki. Na płaskim szczycie wzgórza wieżowce ustąpiły miejsca nieco niższym, węższym

budynkom. Te, być może dlatego, że chroniły się nawzajem przed wiatrem, zachowały sporo fasad, bogato zdobionych i zdradzających, że pomalowano je na niegdyś jaskrawe kolory. I okna – w każdym budynku znajdowały się ich tysiące. Param doliczyła do dwustu wieżowców i dała za wygraną. – Tu chyba mieszkało z dziesięć tysięcy osób – powiedziała. – O nie – odparła Pływająca w Powietrzu. – To miasto miało jakiś milion mieszkańców. A w dole rzeki znajdziecie drugie, niemal tak samo duże. Rzeczywiście, choć drzewa nieco zasłaniały, widać było w oddali liczne szkielety wieżowców. Brakowało tylko takich, które zachowały ściany. – Milion – westchnęła Param. Wiedziała o istnieniu takiej liczby, ale nie potrafiła jej sobie wyobrazić. W Aressa Sessamo mieszkało dwieście tysięcy ludzi. – Czym się żywili? – To nic takiego – powiedział Hodujący Myszy. – Wiemy, jak sprawić, żeby ziemia rodziła setki razy bogatsze plony niż w prymitywnych gospodarstwach świata Rama. Nieustanne problemy sprawiały nam energia i kanalizacja. – Przy milionie mieszkańców miasto może się stać bardzo fekalne – mruknął Rigg. Umbo zachichotał. Chłopcy potrafią być ordynarni. Param zaczęła się zastanawiać, ile czasu minie, zanim przestaną używać słowa „fekalny” w każdym zdaniu. Na szczęście Oliwienko nie uważał aluzji do siusiania i robienia kupy za nieustające źródło radości. – Gdzie się wszyscy podziali? – spytała. – Oczywiście umarli. – Wojna? Zaraza? Jeśli jedzenie nie stanowiło problemu, to nie głód. – Znała na tyle historię, by wiedzieć, że miasta obracały się w ruinę właśnie z tych powodów. – Nie. Wtedy nie byliśmy tak długowieczni. Ludzie żyli średnio zaledwie sto lat – po tym czasie ciało zaczynało zawodzić i życie przestawało sprawiać przyjemność, człowiek tracił nim zainteresowanie. W każdym razie tak słyszałem – wyjaśnił Hodujący Myszy. – Wtedy jeszcze nie rozwiązaliśmy problemów ze starzeniem – dodała Pływająca w Powietrzu. – W świecie Rama sto lat to bardzo, bardzo dużo – stwierdził Rigg. – Tak. Bardzo nam przykro, kochanie – powiedziała Pływająca w Powietrzu. – Ale to niczego nie wyjaśnia – rzuciła Param z lekkim zniecierpliwieniem. – Co z tego, że ludzie żyli „tylko” sto lat? Co to ma wspólnego z ruiną miasta? – Nasza populacja po raz pierwszy w historii sięgnęła sześciu miliardów, gdy przybyli ludzie. – Mówicie, jakbyśmy nimi nie byli – powiedział Oliwienko. Pływająca w Powietrzu tylko się uśmiechnęła. – Ano tak. – I znowu nie rozumiem – zaczęła Param – dlaczego miasta… – Lubi szybkie odpowiedzi – zauważył Hodujący Myszy.

– Albo łatwe – dodała Pływająca w Powietrzu. – Zatem oto szybka i łatwa odpowiedź: dostaliśmy z przyszłości list, w którym opisano, w jaki sposób skończy się świat. Dlatego zaczęliśmy działać, żeby temu zapobiec. Każda próba oznaczała coraz bardziej drastyczne ograniczenie naszej populacji, aż do dzisiejszej liczby dziesięciu tysięcy osób w całym świecie. Większość z nas skupiła się w pobliżu Muru. – Ograniczyliście populację? Jak? – Rodząc mniej dzieci, ma się rozumieć. Większość z nas wcale ich nie ma. Dlatego moje imię odnotowuje, że urodziłam syna i córkę. – To straszna optymistka – wtrącił Hodujący Myszy. – Nieuleczalna – przyznała Pływająca w Powietrzu. Ale w jej głosie brzmiał smutek i tęsknota. – Ludzie już nie chcieli mieć dzieci? – spytał Bochen. Param pomyślała, że to niedowierzanie dziwnie brzmi w jego przypadku – on i Lejka nie mieli dzieci. – Nie chodzi o to. Ciało nadal ma swoje prymitywne popędy. Chce się rozmnażać. Ale byliśmy coś winni całej Arkadii. – Widzisz, gdy ludzie zjawili się tu po raz pierwszy, odwiedzili jedynie świat Odyna, ponieważ tylko nasza cywilizacja była widoczna z przestrzeni kosmicznej. – Przez te wieżowce? – spytał Umbo. – Nie wieżowce – odparła Pływająca w Powietrzu. – Światło. Na każdej ulicy stały latarnie. W każdym budynku paliło się światło. W nocy z naszych miast biła łuna widoczna na miliony kilometrów. Nasz świat stanowił jedyny świetlisty punkt na całej planecie, więc ludzie przybyli do nas. Myśleli, że resztę Arkadii traktujemy jak rezerwat przyrody. – Ale potem się dowiedzieli, jaki naprawdę jest ten świat – powiedział Hodujący Myszy. – A jaki jest? – spytał Rigg zaczepnie. – Zastanów się choć przez chwilę. Myślę, że znasz odpowiedź. – Jest miejscem, w którym rodzaj ludzki mógł się rozwijać na dziewiętnaście zupełnie różnych sposobów – powiedziała Param. – W świecie Rama nauczyliśmy się kształtować czas – dodał Umbo. – Wy troje – uściślił Oliwienko. – Większość mieszkańców świata Rama nie potrafi z nim nic zrobić – przyznał Umbo. – To nieprawda – oznajmił Hodujący Myszy. – I nie manipulujecie samym czasem. Tworzycie umysłami pola, w których czas daje się kształtować, ponieważ potraficie się podłączyć do przeszłości planety. – A co wy potraficie? – spytał Umbo. – Przemieszczają przedmioty w czasie i przestrzeni – odezwała się Param. – Przecież powiedzieli. – Nie, nie powiedzieliśmy, że to nasza umiejętność – sprostował Hodujący Myszy. – To jeden ze sposobów, w jaki się ona manifestuje. Widzicie, tylko w naszym świecie nauka Ziemi,

z której przybyliśmy, nie była dla nas niedostępna. Mogliśmy ją poznawać. Wiedzieliśmy też, że Ram Odyn, który polecił zbędnym i statkom podzielić ten świat na części, pragnął, by ludzkość znalazła dziewiętnaście różnych dróg ewolucji, fizycznej czy kulturalnej. – Historia ziemskiej ludzkości liczy zaledwie dwanaście tysięcy lat – dodała Pływająca w Powietrzu – a to i tak przy najbardziej wspaniałomyślnej interpretacji słowa „historia”. Tyle upłynęło od ostatniej epoki lodowcowej, jak ją nazywano – okresu, gdy klimat Ziemi stał się bardzo zimny, a duża część oceanów zamarła. – Prawdziwa historia ze spisanymi kronikami i tak dalej liczyła sobie jakieś pięć tysięcy lat – podjął Hodujący Myszy. – A największe skoki w nauce i technologii zostały wykonane przez ostatni tysiąc lat, z najbardziej dramatycznymi zmianami w ostatnich dwóch stuleciach. – Gdy kolonia statków Rama Odyna wyruszyła, nie uważano zbędnych za szczególnie ważnych – powiedziała Pływająca w Powietrzu. – Niezniszczalne materiały, wysoce zaawansowane moduły językowe i podobne wynalazki istniały dopiero od pięćdziesięciu lat. Ale Ziemianie uważali pięćdziesiąt lat za długi okres, ponieważ przyzwyczaili się do szybkiego tempa postępu. Znowu włączył się Hodujący Myszy: – Od czasu pierwszych załogowych lotów kosmicznych upłynęło niespełna dwieście lat. Koloniści ze świata Odyna spodziewali się, że postęp będzie trwał w tym samym tempie, choć uświadamiali sobie, że przy znacznie mniejszej populacji i konieczności rozwiązywania problemów przetrwania zwolni na kilka pokoleń. – Ach, wtedy mieliśmy dzieci! – westchnęła tęsknie Pływająca w Powietrzu. – Mnóstwo, bo nasza populacja musiała osiągnąć poziom, na którym mogliśmy przeprowadzić specjalizację. Najinteligentniejsi z nas mieli żyć życiem umysłu. – Ale chodźmy już do miasta – zaproponował Hodujący Myszy. – Ten widok może interesować raptem parę chwil. Potem ma się ochotę zejść na dół, żeby zorientować się w skali budynków, nie sądzicie? Zgodzili się z nim, więc poszli razem ku rzece, a Odynerzy nadal opowiadali swoją historię. Wyjaśnili, że urodzenie mnóstwa dzieci nie wystarczyło. Czy jednym z celów Arkadii nie było promowanie ewolucji nowych ludzkich gatunków? A ponieważ świat Odyna zachował wspomnienia o genetyce, jego mieszkańcy mogli świadomie wpływać na geny potomstwa. – Nie chodziło tylko o krzyżowanie ze sobą wybranych osobników – mówił Hodujący Myszy. – Ja tak postępuję z myszami, wybierając te o pożądanych cechach i tylko im pozwalając się rozmnażać. Nie, zeszliśmy na poziom genów, tych nasion w ludzkim ciele, które decydują o tym, jak będzie wyglądać nowe pokolenie. Znaleźli od dawna zaginione cechy, które chcieli przywrócić do życia, wyjątkowe cechy, które chcieli uczynić popularnymi. Niemal wszyscy rodzili jedynie dzieci, które zostały w jakiś sposób ulepszone – bezpośrednio ingerowali w doskonalenie gatunku. – Jakie cechy? – spytał Rigg. – Krótkie nogi – mruknął Umbo.

– O nie – powiedział Hodujący Myszy. – Krótkie nogi pojawiły się później, kiedy postanowiliśmy wyglądać jak dzicy. – Początkowo ukształtowaliśmy wysokie, smukłe sylwetki – podjęła opowiadanie Pływająca w Powietrzu. – Bardzo skutecznie metabolizowaliśmy pożywienie, więc każda osoba potrzebowała go mniej. – I przebudowaliśmy się tak, żeby skupić się na mózgu – dodał Hodujący Myszy. – Zwiększenie jego rozmiarów wymaga dostarczania mu większej ilości krwi i zaniedbywania reszty ciała. Więc im szczuplejsi byliśmy, tym lepiej. Wszelkie organy, które mogliśmy wyeliminować lub zmniejszyć, oszczędzały krew. – Większe mózgi? – powtórzyła Param. Głowy Odynerów były nieproporcjonalnie duże, ale nie większe od głów normalnych dorosłych osób. – Mózg ludzki jest pofałdowany, co zwiększa jego powierzchnię. Nasze mają więcej fałd. Ponadto nasze czaszki są o wiele cieńsze. Mniej kości, więcej mózgu. Przez to stajemy się mniej odporni, ale nie mamy tych samych wrogów, z którymi musieli walczyć nasi przodkowie. A kiedy robimy coś ryzykownego, wkładamy kaski. – Rzucanie kupą w Bochna było ryzykowne – powiadomił ich Umbo. – Ale łajno nie zmiażdży czaszki – odparła Pływająca w Powietrzu. – Jeśli chodzi o jego przydatność bojową, jest raczej irytujące niż groźne. W tych dawnych czasach Odynerzy usiłowali też wydobyć tak zwane zdolności erudycyjne – idealną pamięć wzrokową i słuchową, umiejętność niezwykle szybkiego liczenia w pamięci, ogromny zasób słów. – Nie udało się. Wygląda na to, że aby stać się prawdziwym erudytą, trzeba zapłacić za to cenę, jaką płacą erudyci – utratę znaczenia społecznego, niezdolność do niekonkretnego myślenia, które prowadzi do twórczości. Gdy uświadomiliśmy sobie, że cena jest za wysoka, zaczęliśmy pracować nad uzyskaniem równowagi. Twórczość i lepsza pamięć, większa spostrzegawczość, lepsze myślenie abstrakcyjne i orientacja przestrzenna. Zdołali tak ukształtować mózgi, że każdy mógł zdobyć równie gruntowne wykształcenie w nawet dziesięciu dyscyplinach, jak zwykli ludzie osiągają w jednej lub dwóch. Po pięciuset latach życia w Arkadii zbudowali maszyny potrafiące przechwytywać i dekodować wszystkie rozmowy między zbędnymi a statkami, więc poznali ich sekrety. Po tysiącu lat zdołali zmienić programy Murów, tak że pola nie tylko uruchamiały potężne emocje w ludzkim mózgu, ale także budziły w nich uśpione zdolności językowe właściwe dla wszystkich istot ludzkich. – Podstawowa gramatyka to klucz do całego słownictwa – rzekł Hodujący Myszy. – A my tak jakbyśmy śpiewali kołysankę we wszystkich językach ludziom, którzy przechodzą przez Mur. – Nikt przez niego nie przeszedł z wyjątkiem nas – zaprotestowała Param. – „Przez Mur”, czyli wchodząc w jednym miejscu i wychodząc w innym – wyjaśnił Hodujący Myszy. – Wy pierwsi przekroczyliście linię Muru, ale wiele tysięcy osób weszło w

jego granice i wyszło. Niektórzy zapuścili się w niego głęboko i na niewiarygodnie długo. – Jeśli nie możecie opuścić swojego świata, to po co uczycie się języków, których nigdy nie użyjecie? – spytała Param. – Nie słuchasz uważnie, Param – powiedziała z wyrzutem Pływająca w Powietrzu. – Te pojęcia są w twoim zasięgu. Param zastanowiła się przez chwilę i poróżowiała. – Nie dajecie nam języków. Zmieniliście Mur, żeby dał nam język. – Tak! – zawołała radośnie Pływająca w Powietrzu. – Nie mam pojęcia, co to znaczy – powiedział Bochen. – Podstawowy język ludzkiego umysłu – tłumaczył Rigg. – Instynktowna gramatyka znaczenia, z którą rodzi się każdy i na bazie której budujemy nasze języki. Ojciec mówił, że coś takiego istnieje, ale nikt na świecie nie znalazł do tego klucza. – W naszym świecie udało nam się to znaleźć – oznajmił Hodujący Myszy. – Zaledwie po tysiącu lat znaleźliśmy i wszczepiliśmy ten klucz w Mury, żeby stał się potencjalnie dostępny każdemu, kto potrafił wystarczająco długo znosić ich straszny wpływ. – A teraz przeprawimy się na drugi brzeg rzeki – oznajmiła Pływająca w Powietrzu. – Rozumiecie, nie możemy mieć tu mostów, jeśli chcemy uchodzić za dzikich, dlatego ułożyliśmy kamienie, po których można przechodzić. Trochę zamoczycie stopy, ale nie jest to bardzo nieprzyjemne i szybko je sobie wytrzecie o trawę po drugiej stronie. Oboje Odynerzy przeszli pierwsi, zdjąwszy buty. Stąpali po kamieniach, które ledwie wystawały nad powierzchnię wody bądź kryły się tuż pod nią. Rigg poszedł za nimi; potem Umbo i Bochen. Tylko Oliwienko został, żeby pomóc Param, która nigdy nie opanowała sztuki utrzymywania delikatnej równowagi i bardziej niż inni bała się przewrócić. Jej przejście trwało dwa razy dłużej. Na drugim brzegu stanęli między murami. Okazało się, że trawa, po której szli, przykrywa gładkie i równe trakty. Z wielkich drzew nad wodą zaczęli się wyłaniać inni Odynerzy. Machali rękami i uśmiechali się do przybyszy, ale nikt nie próbował podejść ani się odezwać. Najwyraźniej Hodujący i Pływająca zostali wybrani jako jedyni łącznicy z wędrowcami. Tymczasem wspinając się ku miastu ruin, opowiadali dalej o swojej historii. Koloniści efektywnie uprawiali ziemie, mieszkali we wspaniałych wieżowcach, by jak najmniej przestrzeni zajmować na domy. Doprowadzili do wzrostu swojej populacji; uzyskali ogromną liczbę genialnych umysłów pracujących nad każdym możliwym problemem naukowym i technologicznym – a także rozwijających sztukę, literaturę i filozofię. Ale w trakcie tego cywilizacyjnego rozkwitu wydarzyło się coś zdumiewającego: z ich przyszłości nadeszła wiadomość. Była misternie zapisana na cienkich arkuszach nierdzewnego metalu. Zawierała najważniejsze wydarzenia najbliższych pięciu tysięcy lat. Księga Przyszłości pojawiła się znikąd, w trakcie spotkania naukowców debatujących nad problemem poruszania się w czasie. Jeden z prelegentów właśnie opuszczał mównicę, inny

wstawał, by zająć jego miejsce. I nagle przed pierwszym z nich pojawiła się Księga Przyszłości, lśniąca i nowa. Na żądanie zebranych natychmiast przeczytano ją na głos. Została spisana w nieco niezdarnej wersji współczesnego języka, w stylu dobrze zrozumiałym dla naukowców. Przede wszystkim potwierdzała, że pięciu z ich grona ukończyło teoretyczną pracę, która położyła podwaliny sztuce poruszania przedmiotów w czasie. Nadawcy, którzy napisali tę księgę, wybrali datę jej przesłania na ten moment, ponieważ wszystkie potrzebne fakty naukowe zostały już zgromadzone. Po drugie, księga przedstawiła ogólne zarysy historii świata Odyna do roku zero i niemal czternaście lat potem. Po trzecie, zapowiedziała przybycie pierwszych ludzi z Ziemi. Dla Ziemian upłynęło zaledwie czternaście lat, odkąd statek kolonistów Rama Odyna wykonał pierwszy skok. Dlatego goście bardzo się zdziwili, widząc sześć miliardów ludzi stłoczonych na ograniczonym terenie świata Odyna. Jeszcze większe zdziwienie wzbudził w nich fakt, że statek kolonistów powielił sam siebie i powstało dziewiętnaście identycznych, które stworzyły kolonie oddzielone Murami. Najpierw Ziemianie wyłączyli wszystkie Mury – czego nie potrafił nikt w Arkadii. Potem odwiedzili każdy świat i przekonali się, co osiągnęli ich mieszkańcy. Następnie wrócili do domu. Jedenaście miesięcy później, w roku piętnastym, pojawiło się jednocześnie dziewiętnaście statków. Nie byli to Goście, lecz Niszczyciele. Bez ostrzeżenia i dyskusji uruchomili systemy destrukcyjne na orbiterach, które okrążały Arkadię od jedenastu tysięcy lat, odkąd statki zaryły się w skorupę planety, te zaś spaliły całą jej powierzchnię, niszcząc niemal całą faunę i florę. Następnie wysłały lądowniki, które systematycznie zatruły wszystkie zbiorniki wodne i atmosferę, po czym zostawiły maszyny, które miały podtrzymywać ten efekt przez co najmniej dwa stulecia. Nadawcy, który spisali Księgę Przyszłości, ukrywali się w głębokich kopalniach, gdzie zostało im powietrza na tydzień. Wspólnie skonstruowali maszynę, która stworzyła księgę. Mieli ze sobą także przekładacza, z pomocą którego przesłali księgę w czasie i przestrzeni w moment, gdy zebrali się pierwsi naukowcy zdolni zrozumieć sytuację. Kiedy ta opowieść Pływającej i Hodującego się skończyła, byli już w centrum miasta, gdzie jeszcze ocalały mury i okna, a nie tylko nagie szkielety domów. Ziemia i pył piętrzyły się pod ścianami wychodzącymi na wschód, fundamenty tonęły w wybujałej trawie, a gdzieniegdzie pojawiły się drzewa samosiejki. Ale nadal było to miasto, choć pozbawione mieszkańców. Param patrzyła na nie z podziwem, nie tyle z powodu ogromu domów, ile warunków, w jakich mieszkali ci ludzie. – Na parterze były oczywiście sklepy i firmy – wyjaśnił Hodujący Myszy. – I wszyscy chodzili pieszo; środki komunikacji znajdowały się pod ziemią. Wszędzie były parki. Ulice są zrobione z bardzo wytrzymałego szkła. Nie rosła na nich wysoka trawa, tylko krótka, która nie

ginęła, kiedy się po niej chodziło. – Dziwne, że jej teraz nie ma – powiedział Oliwienko. – Wymagała codziennego zraszania wodą. A ta preriowa trawa zasiała się sama. Dobrze się czuła podczas suchej pory roku i zasłoniła dawnej parkowej trawie dostęp do słońca. Wszystko potrwało zaledwie kilka lat. – Dlaczego rozmawiamy o trawie? – spytała Param. – Chcę wiedzieć, co się stało z ludźmi. – Mieszkali, pracowali i uczyli się w tych budynkach – zaczęła Pływająca w Powietrzu. – Nadal zachowało się kilka łączących je pasaży, widzicie? Wiem, nigdy nie mieszkaliście w tak licznej zbiorowości, ale i tak pochodzicie z większych społeczności, niż istnieją w dzisiejszym świecie Odyna. Kiedy mówi się o milionie osób, wydają się anonimowi. A przecież wszyscy mieli własne życie, rodziny, nadzieje i rozczarowania. Każdy miał własną historię, był osobną nitką w sieci życia. – Dlaczego ta Księga Przyszłości ich zabiła? – spytała Param. – Nie, nie, nie zrozumiałaś. Ona po prostu zmieniła ich cel. Nasz cel. Nadal pracowaliśmy nad odkryciami naukowymi, ale teraz po to, by ratować świat. Bo do katastrofy doszło z naszej winy, nie rozumiecie? Nie wiemy, co dostrzegli w nas Goście, ale z powodu ich raportu ludność Ziemi postanowiła nas unicestwić. – Dlatego przez pięć tysięcy lat przygotowywaliście się na wojnę – powiedział Bochen. – Nie! – Hodujący Myszy spojrzał na niego ze zgrozą. – To by się nie udało. Gdybyśmy pokonali ich statki, wróciliby z liczniejszą flotą. Gdybyśmy opracowali lepszą broń, oni znaleźliby bardziej doskonałą. Jedyną nadzieją na zwycięstwo byłoby zniszczenie samej Ziemi. A tego nie moglibyśmy zrobić. Nigdy. – Choć znalazły się frakcje, które głosowały za tą możliwością – wtrąciła Pływająca. – Ale od dawna wiedzieliśmy, że nie zdołamy zmienić programu statków. Zbędni skutecznie nad nami czuwali. W większości światów mieli wprowadzać zmiany na lepsze, umożliwiać ludziom przetrwanie. W naszym – i paru innych, które pojawiły się przez te tysiąclecia – przeszkadzali nam w opracowywaniu technologii, która pozwoliłaby na ingerencję w programy statków. – I broni – dodał Hodujący. – Gdyby ktoś zaczął pracować nad bronią, która w końcu mogłaby sięgnąć poza Mur lub w przestrzeń kosmiczną, zbędny po prostu go zabijał. Bez procesu, bez żadnych pytań. Po prostu. – Podobno włamaliście się w ich programy? – spytał Umbo. – Potrafimy je odczytywać – tłumaczyła mu Pływająca. – I okazało się, że niektóre możemy zmienić, jak programy kontrolujące Mur. Ale nie mogliśmy ich wyłączyć. I znaleźliśmy kod, który wyraźnie nas ostrzegł, że wszelka próba wyłączenia lub zmiany czegoś ważnego da orbiterowi sygnał do spalenia całego świata. – Więc nie mogliście się bronić. – Te systemy nie zostały zaprojektowane do obrony przed Ziemianami. – Zbędni powiedzieli, że ich celem jest wyłącznie pomaganie nam w ochronie Arkadii –

stwierdził Rigg. – Teraz tak. Ale ogranicza ich ten sam program, który nas blokuje. Musimy znaleźć sposób, żeby Goście z Ziemi doszli do innego wniosku na temat ludzkości Arkadii. Odynerzy obawiali się, że Goście przestraszyli się wspaniałych osiągnięć ich świata. Dlatego zaczęli redukować swoją populację i ukrywać technologiczne wynalazki. A po dziesięciu latach tych wysiłków dostali następną księgę. Tym razem miała postać pojedynczego arkusza – ze złota. Wiadomość także była prostsza. Opisywała wszystkie podjęte działania i donosiła o ich kompletnym fiasku. Efekt był taki jak poprzednio. Zaczęto opracowywać nowe plany. Jeszcze drastyczniej ograniczono populację. Umyślnie zredukowano zmiany technologiczne. A jednak przysłano im kolejną Księgę Przyszłości. Więc podjęli następne próby. Zamiast ograniczać postęp naukowy, przyspieszyli go, by ich genialne osiągnięcia stały się argumentem przetargowym, za który kupią swoje życie. Kolejna Księga Przyszłości dowiodła, że to ślepy zaułek. – W sumie jest ich dziewięć – powiedział Hodujący Myszy. – Ostatnia przybyła zaledwie trzy tysiące lat temu. Wtedy postanowiliśmy przyjąć strategię jahusów. Nazwę tę zapożyczyliśmy z ziemskiej książki Podróże Guliwera. Na jej końcu podróżnik odwiedził kraj, którego rozumni mieszkańcy wywodzili się od koni, a stworzenia wyglądające jak ludzie były nadrzewnymi zwierzętami, które rzucały łajnem w obcych i stękały, zamiast mówić. Przez następne pokolenia ukształtowaliśmy się na ich podobieństwo, a potem spokojnie czekaliśmy. – Właśnie wtedy wyposażyliśmy się w krótsze nogi i chwytne stopy na wzór naczelnych, przodków ziemskich ludzi – wyjaśniła Pływająca w Powietrzu. – A kiedy nasza zbiorowość osiągnęła liczbę dziesięciu tysięcy – istot długowiecznych, inteligentnych, mogących uchodzić za ludzi – nasi piękni przodkowie postanowili wymrzeć, żebyśmy zostali tylko my. – I na co to wszystko? – spytała Param. – Skąd wiecie, że to przez wasz świat Goście postanowili zniszczyć Arkadię? – Tylko nasz mogliśmy zmienić – wyjaśniła Pływająca. – Bądź dokładna – odezwał się Hodujący. – Powinnam powiedzieć, że tylko w naszym świecie mogliśmy wprowadzić tak drastyczne zmiany. Nie mieliśmy prawa wpływać w takim stopniu na inne. Ale manipulowaliśmy nimi tu i tam. – Jak? – dociekała Param. – Chcesz wiedzieć, jakie zmiany poczyniliśmy? Czy też jak udało nam się je poczynić? – zapytał Hodujący. – Wiesz, że potrafimy przesyłać obiekty w czasie do każdego miejsca Arkadii, tak jak zrobiliśmy z klejnotem. Zebraliśmy też wszystkie klejnoty – początkowo każdy świat miał tylko jeden, własny klejnot kontroli. Zebraliśmy je i daliśmy Ramexowi. – Ramexowi? – podchwycił Rigg. – Zbędnemu, który mnie wychował? – W tym języku nazywamy zbędnego imieniem założyciela jego świata, dodając „ex”. Dlatego mówimy: Vadeshex, Ramex, Odynex.

– Gdzie jest wasz zbędny? – spytał Oliwienko. – Zajęty czymś – powiedziała Pływająca. – Vadeshex wszedł z wami w kontakt, ponieważ świat Vadesha nie ma innych rozumnych mieszkańców. Ale gdyby w świecie Rama zjawił się ktoś obcy, czy myślicie, że Ramex by się zjawił, żeby go powitać? Param zniecierpliwiła się tymi dygresjami. – Dlaczego zgromadziliście klejnoty? A skoro już mieliście komplet, dlaczego sami ich nie użyliście? – Bo nie możemy – odparł Hodujący. – Trzeba przejść na drugą stronę Muru, nie używając klejnotów, żeby zyskać panowanie nad statkiem i móc swobodnie przekraczać Mur. – Więc gdybyśmy mieli tylko jeden klejnot… – Musielibyście zgłosić go statkowi i zyskać prawo do kontrolowania Muru jedynie wokół własnego świata. – To nadal nie tłumaczy, dlaczego daliście wszystkie kamienie nam. – Bo macie największą moc. – Hodujący Myszy wzruszył ramionami. – Choć prawdę powiedziawszy, nie rozumiemy, na czym polega twoja zdolność, Param. Doszliśmy do wniosku, że Rigg będzie umiał nawiązać łączność z przeszłością i przejść w czasy przed istnieniem Muru. – Ale wtedy stracimy umiejętność rozumienia każdej mowy – powiedział Umbo. – Prawda wygląda tak, że gdyby Umbo nie ściągnął nas w teraźniejszość, kiedy znajdowaliśmy się na skraju Muru, na Bochna, Rigga i na mnie Mur nie wywarłby żadnego wpływu – oznajmił Oliwienko. – Nie zrobiłem tego celowo – powiedział Umbo. – Chcieli nas zabić! – rzuciła Param. – Przecież wiem – powiedział Oliwienko z rozdrażnieniem. Param nie spodziewała się, że tak ostro odezwie się do niego, ale zabrzmiało to tak, jakby krytykował Umba, a nie miał do tego prawa – nie było go tam. Tak, doświadczył cierpienia, jakie wywołuje Mur – dwukrotnie, bo razem z Bochnem heroicznie wrócili, żeby uratować Rigga – ale zachowywać się, jakby Umbo w czymś zawinił… – Nikt nikogo o nic nie oskarża – wtrącił Rigg. – To jasne, że nie mówią nam całej prawdy, ale… – Machnął ręką na protesty Odynerów. – Nie możecie nam powiedzieć wszystkiego naraz. Chcecie także, byśmy podjęli określone działanie, dlatego tak formułujecie informacje, żebyśmy chętniej to zrobili. To nie jest zarzut, postąpiłbym tak samo. Czekam tylko, żebyście zdradzili, co dla nas zaplanowaliście. I chcę wiedzieć, na ile zmanipulowaliście nasze życie bez naszej wiedzy. – Znowu uniósł rękę. – To także nie jest krytyka. Czy możemy przestać się na siebie obrażać? Nie mogliście nam tego wyjaśnić, chyba że zostawiając nam listy, których i tak pewnie byśmy nie zrozumieli lub byśmy nie uwierzyli. I dzięki za klejnoty. Nie wiem, dlaczego pokładacie w nas takie zaufanie, ale mam nadzieję, że spełnię wasze nadzieje, o ile uznam je za właściwe. Param słuchała jego przemówienia, jednocześnie dumna z niego i rozdrażniona taką

gadatliwością. Doskonale wiedział, jak inni przyjmują jego słowa. Wydawało się oczywiste, że Ogrodnik – Ramex – wspaniale wykształcił go na przywódcę i że Rigg doskonale wykorzystuje te nauki. Przyłapała się na myśli, że to on powinien być królem. A potem odpowiedziała sobie: nie, ja jestem następczynią królowej. Na co odparła sama sobie: matka mnie nie uznawała, chciała mnie zabić i teraz mogę jedynie podążać śladami mojego młodszego brata, którego prawie nie znam, i wzdychać do naukowca, a zarazem strażnika, niczym zakochane dziewczę z tandetnego romansu. – Jak zmieniliśmy kierunek waszego postępowania? Chcecie całą listę? – spytała zimno Pływająca w Powietrzu. – Tak – rzuciła Param bez wahania. – W porządku, w jakim to zaplanowaliście – dodał Rigg. – Natychmiast – dokończył Umbo. Sposób, w jaki odnosili się do nich Odynerzy, zmienił się radykalnie. Ciepło znikło. – Wszystko zależy od was – powiedział Hodujący Myszy. – Strategię jahusów wypróbowaliśmy ostatnio i zawiodła. – Więc nie powiedzieliście nam prawdy – odezwał się Oliwienko. – Tak, Rigg nas rozszyfrował. Oto co zrobiliśmy: nauczyliśmy się przenosić bardzo maleńkie rzeczy w niezwykle precyzyjnie określony czas i miejsce. Szczególnie ważnym odkryciem było przenoszenie materiału genetycznego z zapłodnionej komórki jajowej, zanim się zagnieździła w ścianie macicy, zmienianie tej komórki zgodnie z naszymi potrzebami i implantowanie mikrosekundę później. Świat zakołysał się przed oczami Param. – Komu tak zrobiliście? – Twojemu ojcu w łonie jego matki. Potem dokonaliśmy jeszcze paru drobnych retuszy, żeby Knosso poślubił waszą matkę i spłodził was dwoje. – Jakie zmiany wprowadziliście w genach ojca? – spytał Rigg. – Oboje wiedzieliśmy, że jego rodzice mają bardzo silne dary. Zatem dodaliśmy nasze zdolności do jego genów w nadziei na korzystne rezultaty. I rzeczywiście, otrzymaliśmy dziewczynę tnącą czas i tropiciela. Param spojrzała na Rigga, sprawdzając, czy jest równie zdruzgotany jak ona, ale niczego nie zdradzał. – Jak śmiesz – powiedziała cicho do Pływającej w Powietrzu. – Moje imię uwzględnia tytuł „Ratująca Świat”. Jak według ciebie na niego zasłużyłam? – Jakie zmiany jeszcze poczyniliście? – spytał Rigg. – Pewien nóż – odezwał się Hodujący. – Podłożyliśmy go bardzo wcześnie, żeby miał historię, a potem przenieśliśmy na biodro mężczyzny, którego spotkaliście, gdy po raz pierwszy razem z Umbem spowolniliście czas. – Nóż… – Umbo dotknął swojego pasa, za którym tkwił schowany pod koszulą sztylet. – Po co?

– Zauważyliście już, że w jego rękojeści znajdują się duplikaty wszystkich klejnotów władzy. Param nie miała o tym pojęcia, ale nie miała też okazji, żeby ujrzeć sztylet. – To nie wszystko – powiedział Rigg. – Nie uwierzę, że zostawiliście coś przypadkowi. Co z Bochnem? – Bochen zjawił się przypadkiem. I Oliwienko. Lecz dobrze wybraliście sobie towarzyszy. Nie moglibyście znaleźć lepszych. Bochen nie zareagował. Oliwienko odwrócił twarz, by okazać niesmak – choć pewnie czuł się pochlebiony i usiłował to ukryć. – Ale masz rację – dodała Pływająca – nie ograniczyliśmy się do nadziei, że po prostu wpadniecie do kogoś, kto pomoże wam wykorzystać wasze talenty, by przenieść się do przeszłości. To by mogło zająć lata treningu, a nie mieliśmy tak wiele czasu. Dlatego daliśmy ci Umba. – Daliście? – Umbo poczerwieniał. Z gniewu? Ze wstydu? – Kim jestem? – spytał. – Kolejnym genetycznym eksperymentem? – Nie tak jak Knosso – powiedział Hodujący. – Twoja matka miała nadzwyczajne umiejętności, ale ojciec był zerem. Umbo skinął głową. – Dlatego w chwili twojego poczęcia opróżniliśmy jego plemniki i wypełniliśmy je genami naszego najbardziej utalentowanego przekładacza. Ku zaskoczeniu Param po policzkach Umba popłynęły łzy. – Więc to nie był mój ojciec! – Nie masz w sobie nic z niego – potwierdził Hodujący. – A wasz najlepszy przekładacz… Kto to jest? – Nie żyje. Cofnęliśmy się w czasie, żeby zdobyć jego materiał genetyczny. – To znaczy, że jestem w połowie… Odynerem? – Tak – przyznała Pływająca. – Twój ojciec pochodził z czasów, gdy daliśmy sobie małe ciała, ale zanim zmieniliśmy się w jahusów. Umbo schylił głowę, niemal ukrył się w trawie i zapłakał. Bochen usiadł przy nim, otoczył go ramieniem. – Czyli Umbo jest najzdolniejszy z nas – powiedział Rigg. – Umbo ma potencjał Odynera – wyjaśnił Hodujący. – Ale ty i Param także go posiadacie. – Podjęliśmy decyzję, że nie będziemy sami rozwiązywać naszego problemu – podjęła Pływająca – ponieważ dziewięć naszych prób zakończyło się klęską. Dlatego wybraliśmy najlepsze genetyczne właściwości w świecie najbardziej budzącym nadzieję i połączyliśmy je z naszymi najlepszymi cechami, żeby otrzymać was. W wasze ręce składamy rozwiązanie problemu. – Ten problem to skłonienie Gości, żeby nie wracali na Ziemię z raportem, w wyniku którego Arkadia zostanie zniszczona? – upewnił się Rigg. – Tak pytam, żeby nie było

nieporozumień. – Doskonale zrozumiałeś – stwierdziła Pływająca. – Ile mamy czasu? – zapytał Rigg. – Bo nie jesteśmy gotowi. – Macie tyle czasu, ile chcecie. – Myślałem, że do przybycia Gości zostały tylko dwa lata. – To prawda. Ukryjemy was, żebyście mogli dokończyć swojej edukacji. Przygotowań. Potem cofniecie się w czasie – my tego nie moglibyśmy zrobić – i będziecie kontynuować przygotowania w innej wiosce, żeby nie wpadać na samych siebie. I powtórzycie to tyle razy, ile będzie trzeba. – Choć istnieje też podejrzenie – dodał Hodujący – że im więcej razy się powielicie, tym trudniej będzie ukryć was przed Gośćmi. Z Ksiąg Przyszłości wynika, że są wścibscy i inteligentni, i mają mnóstwo informacji od zbędnych. – Dlatego dopilnowaliśmy, żeby Odynex nie widział, co robimy. A on się na to zgadza – nie okłamujemy go w tej sprawie. Tego, czego nie wie, nie można się od niego dowiedzieć. Więc nie spotka się z wami. Nawet nie będzie wiedział, że tu jesteście. – Ale ojciec wie o nas – powiedział Rigg. – Wie o was do chwili swojej śmierci – uściśliła Pływająca. – Potem nic o was nie słyszał, nigdzie was nie widział. Nie ma pojęcia, do czego doprowadziły jego plany. – Nieprawda – oznajmił Rigg. – W świecie Vadesha mówił do mnie przez komputer statku. Płynąca machnęła ręką lekceważąco. – Zatem wezwano go, kiedy stał się potrzebny. Na to nie ma rady. – Naszą przewagą – odezwał się Hodujący – jest to, że z całą pewnością wiemy, iż Goście z Ziemi nie wierzą w istnienie podróży w czasie. Wszystkie ich teorie stwierdzają, że to niemożliwe, że wasze zmiany przeszłości to autodestrukcyjne pętle, które nie mogą się wydarzyć. A jednak mogą – i dzięki temu mamy szansę. O ile nie dacie się zabić, możecie raz po raz spotykać się z Gośćmi i załatwić wszystko, jak trzeba. – Tak jak wy – dodał Oliwienko. – Właśnie nie tak. My musimy się ograniczać do wysyłania wiadomości. Wy możecie osobiście działać, i to wielokrotnie w tym samym czasie. Tak jak Bochen i Umbo, kiedy wydobywali klejnot świata Rama z banku w Aressa Sessamo. – Tylko pogorszyliśmy sytuację – powiedział Bochen cicho. – Aż stała się nie do naprawienia. – Więc już znacie niebezpieczeństwo. Nie będziecie powtarzać tego samego zachowania. Rigg westchnął. – Ile z tego wie Vadesh? Pływająca parsknęła śmiechem. – Nic. Widział, co widział, to naturalne, ale nie zna waszego prawdziwego pochodzenia. Nie wie, że sprowadzając was tutaj, tak naprawdę zabrał was do domu. – Jak to przed nim ukryjecie? – spytał Rigg.

– Odynex go okłamuje – wyjaśnił Hodujący. – Zresztą jak wszyscy zbędni. – To kompletna oferma – dodała Pływająca. – Wszyscy jego ludzie umarli. – Nie taka oferma – wtrącił Bochen, wskazując swoją maskę. – Rzeczywiście – powiedział Hodujący. – Goście tylko spojrzą na ciebie i od razu zapragną nie niszczyć Arkadii. – Twierdzisz, że nie powinienem brać w tym udziału? – Nic nie twierdzę. Nie powołaliśmy was do życia, żebyście spełniali nasze rozkazy. Gdybyśmy mieli plan, sami byśmy go wykonali. Chcemy, żebyście zdecydowali, co robić, i to zrobili. Chcemy wam służyć i przygotować was do tego, do czego postanowicie się przygotować. – Mamy tylko jedną sugestię – dodała Pływająca w Powietrzu. – Twoją, nie moją – zastrzegł Hodujący Myszy. – Dobrze, mam tylko jedną sugestię. Nie zwlekajcie za długo. Nie wracajcie zbyt często, żeby wypróbować nowe pomysły. Możecie przeżyć te same dwa lata dziesięć razy, ale w trakcie tego procesu postarzejecie się o dwadzieścia lat. A musicie wypełnić tę misję jako ludzie młodzi. – Dlaczego? – spytał Bochen. – Bo wiesz, dla mnie i Oliwienki młodość to już historia. – Rigg, Param i Umbo wyglądają prawie jak dzieci. Nie budzą strachu. Nie wydają się niebezpieczni. Jeśli ty i Oliwienko będziecie się zachowywać jak ich podwładni, może zyskacie na czasie. Może nawet zdobędziecie nieco zaufania. Trochę współczucia. Mam nadzieję. Tak się spodziewam. Chcę powiedzieć, że nie nauczycie się wszystkiego i z całą pewnością nie zdołacie wszystkiego przewidzieć. Wykorzystajcie na naukę jakiś rok przed przybyciem Gości z Ziemi – kontynuowała Pływająca. – Potem sprawdźcie, co zrobią, i wyciągnijcie z tego wnioski. Może sprawa zakończy się inaczej, nie potrafimy tego przewidzieć – i nie będziecie musieli wykonać misji. Ale jeśli Niszczyciele przybędą po raz dziesiąty, wróćcie i dowiedzcie się więcej, tym razem bazując na własnych spostrzeżeniach i doświadczeniach. Rozumiecie? Tylko nie powtarzajcie tego za często. Działajcie, dopóki jesteście młodzi. – Kwieciste przemówienie, moja droga – skomentował Hodujący. – I pozbawione sensu. Sami podejmą decyzję. – Tak, ale podsunęłam im tę myśl, która już z nimi zostanie. A teraz… chcecie zobaczyć bibliotekę?

ROZDZIAŁ 13

W BIBLIOTECE Biblioteka znajdowała się głęboko pod ziemią. Trzeba było zejść po wielu schodach, żeby

do niej dotrzeć, a jednak powietrze było tu świeże, na korytarzach czuło się lekki wietrzyk. Ściany pokrywały obrazy i murale, w wielu kątach stały rzeźby, czasem zapełniały całe pokoje. Tu i ówdzie widzieli stoły i wygodne krzesła. Wszędzie światło było na tyle jasne, żeby dobrze się przy nim czytało. Ale nigdzie nie widzieli ani jednego tomu. – Dlaczego nazywacie to biblioteką? – spytał Rigg. – Znajduje się w niej każda książka, jaką kiedykolwiek napisano w historii naszego i innych światów – wyjaśniła Pływająca w Powietrzu. – Nie wspominając już o wszystkich książkach z Ziemi, sprowadzonych do Arkadii przez statki kolonistów – dodał Hodujący Myszy. – I wszystkich dziełach sztuki stworzonych na przestrzeni wieków, choć nie możemy ich wystawić jednocześnie. – Gdzie to wszystko jest? – spytał Umbo. Hodujący uśmiechnął się skromnie, a Pływająca wybuchnęła śmiechem. – Teraz nadchodzi ten moment, kiedy on pokazuje swoje dzieci. – Pójdźcie, maleństwa – odezwał się Hodujący. Natychmiast w ścianie pojawiło się małe łukowate przejście, z którego wysypały się dziesiątki myszy: białych, brązowych, czarnych, płowych, żółtych, rudych. Wiele wspięło się na stoły. – Pokażecie nam rzeźby z ziemskiej Grecji? – spytał Hodujący. Rigg nie wiedział, która z myszy dokonała tej zmiany, lecz nagle rzeźby w czterech kątach pokoju nabrały jaskrawych barw. Wyglądały jak kamienne posągi, ale kiedy Rigg chciał ich dotknąć, jego palce przeszły przez nie na wylot. – Iluzja – powiedział Oliwienko. – Oszustwo – dodała Param. Bochen tylko zachichotał. – Wiedziałeś – domyślił się Rigg. – Maska nie dała się oszukać – wyjaśnił Bochen – a i ja widziałem różnicę między tańczącym światłem projekcji i solidnością ścian. – Nadal dostrzegasz piękno sztuki? – spytała Pływająca. – Tak jak bez maski – oznajmił Bochen. – Niczego nie dodała do mojego upodobania do sztucznej urody. – Więc sztuka do ciebie nie przemawia? – Twoja sztuka z myszami przemawia do mnie bardzo wyraźnie. Myszy rozumieją tylko twój język, tak? – Waszego nauczą się szybko – zapewnił ich Hodujący. – Ale kiedy przybędą Goście, nie będą mogli zyskać dostępu do żadnej z tych niewidzialnych książek. Hodujący uśmiechnął się jeszcze skromniej. – Tylko z pomocą myszy można znaleźć tu książki, wykresy, mapy czy dzieła sztuki.

– A gdyby ktoś zabił myszy? – spytał Umbo. – Straciłbyś całą bibliotekę? – Musi istnieć inny sposób – odparł Oliwienko. – Inny klucz. – Coś mechanicznego – dodał Bochen. – Nie – powiedziała Pływająca. – Drzwi można znaleźć. Maszyny można odkryć. Nie, tylko myszy i nic poza nimi. – Ale jesteśmy świadomi niebezpieczeństwa – przyznał Hodujący. – Skromność nie pozwala mu tego powiedzieć – wyjaśniła Pływająca. – Te myszy to tak naprawdę genetyczny miszmasz o zdumiewającym bogactwie. Ponad trzy tysiące gatunków, a nie znajdziecie tu osobników spokrewnionych ze sobą genetycznie. Choroba, która wytrzebi myszy innych gatunków, nasze pozostawi nietknięte. – Jeśli macie trzy tysiące gatunków – powiedział Oliwienko – to ile obecnych tu osobników jest przedstawicielami jednego z nich? – Nie potrafimy ich zliczyć – powiedział Hodujący. – Rozmnażają się jak myszy, a potem uczą swoje dzieci, jak manipulować elektroniką, żeby wiedza nie zaginęła. Na wielkich preriach świata Odyna istnieją tysiące różnych odmian trawy, a te myszy żywią się ziarnem. Są ich miliardy. – Czyli tam, gdzie niegdyś żyły trzy miliardy ludzi… – zaczął Oliwienko. – Żyje teraz trzy razy tyle myszy. Ponadto sowy, lisy, fretki, koty, które na nie polują, jastrzębie, orły i wilki, które żywią się wszystkimi tymi stworzeniami – oznajmił Hodujący. – A także bydło, które dba o to, żeby trawy nie zagłuszały się nawzajem, wielkie koty, które polują na bydło, oraz hieny i inne ścierwojady, które zbierają się przy ich łupie. Nasz wielki świat to ogród życia usiany ruinami starożytnej cywilizacji. Jedynie mieszkający w drzewach jahusowie świadczą, że kiedyś żyli tu ludzie. – Eleganckie przebranie – przyznał Rigg. – Które zawiodło. Dlatego sprowadziliśmy was do naszej biblioteki, w nadziei że znajdziecie lepszy sposób. – Rozumiem, że myszy przyniosą nam książki? – upewnił się Oliwienko. – Powiedzcie tylko, co chcecie przeczytać – temat, źródło, konkretny tytuł, autora czy choćby zagadnienie. Usiądźcie przy stole, oprzyjcie się o ścianę lub poproście, chodząc, a myszy sprawią, że książka pojawi się przed wami. – Hodujący to nasz najlepszy bibliotekarz – dodała Pływająca w Powietrzu. – Jestem najlepszym żyjącym, bo nasi przodkowie opracowywali, budowali i kolekcjonowali tak doskonale i dokładnie, że kiedy nastałem, nie miałem już prawie nic do zrobienia. – Dlatego wprowadziłeś używanie inteligentnych myszy jako ozdobę? – mruknął Oliwienko ironicznie. – Chcę zobaczyć książkę – oznajmił Rigg. Natychmiast na stole pojawiła się książka. Potem druga, trzecia, pojawiały się po kilka, potem znikały, jakby była to nieustannie tworząca się instalacja.

– Ta. – Oliwienko położył palec na egzemplarzu. Książka natychmiast uniosła się w powietrze, w idealnej odległości do czytania. Otworzyła się. – „Podróże do kilku odległych narodów świata” – przeczytał Rigg. – „Przez Jonathana Swifta spisane”. – Znane powszechnie jako Podróże Guliwera – wyjaśnił Hodujący Myszy. – Część czwarta, rozdział pierwszy, w którym Guliwer spotyka Jahusów. – I mamy uwierzyć, że ten tytuł pojawił się przypadkiem? – prychnął Bochen. Hodujący spojrzał na niego z wyrzutem. – Oczywiście, że nie. Bez względu na to, jaką książkę by wybrał, znajdowałyby się w niej Podróże Guliwera. – Powinniśmy to przeczytać najpierw? – spytała Param. – Niczego nie powinniście – powiedziała Pływająca w Powietrzu. – To wszystko uda się tylko wtedy, jeśli z własnej woli zdecydujecie się to robić i podążycie za tym, co was interesuje. Oczywiście spodziewamy się, że najważniejsze rezultaty będą się wiązać ze studiowaniem kultury społeczeństwa, które wysłało statki kolonialistów. Dla nas od tego czasu upłynęło jedenaście tysięcy lat, ale dla Gości tylko pół pokolenia. – Lecz mogę przeczytać historię świata Rama, jeśli zechcę? – Jeśli tego sobie życzysz. – A ja – świata, w którym zginął Knosso? – spytał Oliwienko. – Niestety, oni nie znają pisma – oznajmił Hodujący Myszy. – Nie możemy zbierać ustnych opowieści, bo nasze maszyny nie rejestrują dźwięków, jedynie to, co przetrwa w czasie. – A jeśli zechcę przemierzyć świat Odyna, żeby poznać go na własne oczy? – spytał Bochen. – Idź, dokąd chcesz. Ale powinieneś uważać. Drapieżniki nie boją się ludzi, co znaczy, że nie mają dla nas szacunku. Dla większych wyglądamy jak mięso i nie mamy broni. – Ja mam. – I na co ci się przyda przeciwko stadu wilków? Lub lwów? Lub hien? – Hodujący Myszy pokręcił głową. – Oczywiście jeśli zginiesz, twoi przyjaciele mogą się cofnąć, żeby cię uratować, ale to marnowanie czasu. – Nie będę polować. Chcę zobaczyć prerię, o której opowiadałeś. – Może się wydawać interesująca przez jeden dzień. Ale proszę bardzo. Nie ma zakazów. Poznawajcie wszystko, co potrzebujecie wiedzieć przed spotkaniem z Gośćmi… albo co was po prostu ciekawi. Nasze plany okazały się nieskuteczne. Nic dla was nie zaplanowaliśmy oprócz zapewnienia wam dostępu do wszystkich posiadanych przez nas informacji. – W takim razie chcę się dowiedzieć, jak działa statek kosmiczny – oznajmił Umbo. – I wszystko na temat maszyn, które nim kierują. – Te badania zajmują całe życie – ostrzegła Pływająca w Powietrzu. – A wy żyjecie krócej od nas – dodał Hodujący Myszy. – Nie muszę wiedzieć, jak zbudować statek. Ale zakładam, że statek, którym przybywali

tutaj Goście z Ziemi, będzie oparty na tych samych zasadach. Oni polegają na maszynach tak jak wy. Bardziej niż wy. Prawda? Rigg nie spodziewał się, że Umbo wymyśli taki projekt i będzie dążył do jego realizacji. Umbo nie miał wykształcenia w naukach ścisłych i technologii. W bibliotece dowiedziałby się tego samego, czego ojciec uczył Rigga, wędrując z nim przez lasy. Rigg dobrze pamiętał, ile wysiłku kosztowało go przyswojenie tej wiedzy, choć miał najlepszego nauczyciela świata. Potem uświadomił sobie, że uważa Umba za mniej zdolnego od siebie. Niesłusznie. Umbo był w połowie Odynerem, a w żyłach Rigga i Param płynęła tylko jedna czwarta krwi mieszkańców świata Odyna. Jeśli naprawdę zostali wyhodowani z uwagi na inteligencję, to Umbo mógł nią przewyższać oboje królewskich dzieci. Jak szybko nabyłem wyniosłości Sessamidów, pomyślał Rigg. Uważając się za syna Rama, zakładałem, że dorównuję mu inteligencją – wydawało mi się, że on wie wszystko. Okazało się, że był maszyną, a ja byłem synem Króla i Królowej w Namiocie. Zacząłem czerpać poczucie wyższości z przynależności do rodziny królewskiej – i znowu się pomyliłem. Ciągłe pomyłki. Teraz pewnie też się mylę. Niech Umbo uczy się, czego zapragnie. Przyswoi wiedzę równie szybko jak ja, a może szybciej. Wkrótce czytali wszyscy z wyjątkiem Bochna, który obstawał przy wyprawie na zewnątrz. Poprosił o lądownik, a oni mu go dali – replikę tego, którym przylecieli, gdy Vadesh sprowadził ich w okolice Muru. Po trzech dniach wrócił, niewiele mówiąc o tym, co widział, a potem robił to samo co oni: godzinami siedzieli, stali czy chodzili po bibliotece i czytali. Myszy sprowadzały na ich żądanie wszystko, czego sobie zażyczyli, a potem niezwłocznie usuwały to, z czym skończyli, choć w razie potrzeby przynosiły książkę z powrotem, otwartą dokładnie na tej stronie, na której przestali czytać. Ale nie tylko czytanie wypełniało im życie. Były też posiłki, a podczas nich rozmawiali – niekiedy nawet między nimi. Umbo i Oliwienko uwielbiali pokazywać to, co ich zachwyca. Rigg rozumiał tę zasadę, ale ojciec – Ramex – ją w nim stłumił, zresztą w głębokim lesie nie było nikogo innego, z kim można się było podzielić wiedzą. Te wtręty Umba i Oliwienki czasem drażniły Rigga, ale potem uświadomił sobie, że powinien wiedzieć, czego się nauczyli, a także poznać ich wątpliwości i konkluzje. Mógł zadawać im pytania i zorientować się mniej więcej, czy znają odpowiedź. Z kolei Param nie mówiła o tym, czego się uczyła, a na pytania reagowała rozdrażnieniem. Przez parę godzin prosił myszy, by pokazywały mu lektury siostry. Czytała historie Sessamidów. Szybko się przekonał, że interesowała się nie tylko rodziną królewską. Poznawała całą historię świata Rama. Uświadomił sobie, że ona nigdy tego świata nie widziała, a studiując jego historię i geografię, w pewien sposób sprawdzała, czego odmawiano jej przez całe życie. Oliwienko pogrążył się w poznawaniu kultury Ziemi, ale nie współczesnej. Dowiadywał się jak najwięcej o ewolucji człowieka, a potem o jego najwcześniejszej

historii, migracjach prastarych plemion, powstawaniu narodów. – Muszę wiedzieć, dlaczego ludzie stali się tacy, jacy są – wyjaśnił. Rigg zauważył, że Oliwienko mówi o ludziach „oni”. Mieszkańcy świata Odyna przypominali nieco małpy swoimi krótszymi nogami i chwytnymi stopami; łatwo było nie wziąć ich za prawdziwych ludzi. Ale Rigg i jego przyjaciele byli nimi w oczach Ziemian. Z wyjątkiem Bochna – przez pasożyta na jego twarzy. A Oliwienko nie miał żadnej z wyjątkowych umiejętności występujących w świecie Rama. Czy uważał ludzi za innych od siebie, czy też siebie za innego od ludzi? Rigg nigdy nie wątpił, że jest człowiekiem tak jak inni – w tym małpiopodobni Odynerzy. Trzeba było się przyzwyczaić do ich ruchów, wolniejszego biegu, lecz większego zasięgu rąk, siły, którą górowali nad wszystkimi mieszkańcami świata Rama oprócz Bochna. Jednak mówili i myśleli jak ludzie, jedli ludzkie pożywienie, mieli te same plemienne i osobnicze instynkty co każdy człowiek. Odruch ratowania życia, a jednak gotowość do poświęcenia się dla dobra społeczności; osobistą dumę i ambicję, ale i skromność, by zyskać akceptację innych. Rigg nie dostrzegał szczególnych różnic w ich myśleniu, zachowaniu i rządzących nimi regułami społecznymi. Jedyną prawdziwą różnicą było niezwykłe opanowanie Odynerów. Musieli czuć te same imperatywy co ludzie, których Rigg znał w świecie Rama, ale decydowali rozsądnie, czy zadziałają zgodnie z tymi pobudkami, czy nie. Ich twarze zdradzały chwilowe wahanie podczas podejmowania decyzji, wyrażane też przez instynktowne ruchy, które powściągali. Ale wydawało się, że to nie wywołuje w nich stresu. Powściąganie namiętności przychodziło im równie naturalnie jak jedzenie, picie i rozmowa. Więc może osiągnęli wyższy poziom ewolucyjny, kolejny poziom. Gdy zaczęli otrzymywać Księgi Przyszłości, raz po raz zmieniali się, przerabiając swoją historię i ucząc się na podstawie wszystkich porażek – by znowu ponieść klęskę. Może ten proces nauczył ich spokojnej akceptacji przegranej albo gotowości, by rozważać sprawy w dalekiej perspektywie. Nadszedł czas, gdy Rigg uświadomił sobie, że musi przeczytać Księgi Przyszłości, by postawić hipotezę, co mogło się wydać Gościom z Ziemi tak przerażające czy odrażające, że postanowili zniszczyć Arkadię. Ale choć zagłębił się w historii, biografiach i literaturze Ziemi, ta sytuacja nie miała dla niego sensu. Wszystkie książki opowiadały o tolerancji, akceptacji odmienności, potrzebie zmiany, by się dostosować, przeżyć, dorosnąć. Cały projekt kolonizacyjny wynikał z lęku, że Ziemia stała się zbyt zatłoczona, skażona, zagrożona po latach nierozsądnej eksploatacji. Nowa planeta była potrzebna, by ludzie mieli szansę się zmienić. Dlatego wysłano statek, który wykorzystywał nową technologię skoków w przestrzeni, by jak najszybciej dotrzeć do innej planety nadającej się do zamieszkania. Gdyby skok się nie udał, statek leciałby dalej dużo wolniej, z pasażerami i pilotem Ramem Odynem w stanie letargu, aż dotarłby do przyjaznej planety.

Trudno obwiniać mieszkańców Arkadii za czasową anomalię podczas pierwszego skoku, który cofnął statek w czasie o jedenaście tysięcy sto dziewięćdziesiąt jeden lat. Nie było też ich winą, że kolejna anomalia zmusiła statek do odbycia tej drogi dziewiętnaście razy i do Arkadii jednocześnie dotarło dziewiętnaście pełnych kopii statku kolonizacyjnego, włącznie z kopiami jego pasażerów. Co mogłoby skłonić Gości do zapomnienia o własnych zasadach, o niewinności mieszkańców Arkadii i o ich historii, dłuższej niż jakakolwiek zawarta w kronikach historia ludzi na Ziemi? Kiedy Rigg zaczął czytać Księgi Przyszłości, poprosił myszy o pokazanie mu, kto z jego grupy już je przeczytał. Ze zdziwieniem i przygnębieniem przekonał się, że nie jest pierwszy, lecz ostatni. Ku jego zaskoczeniu pierwszy był Bochen. Od wielu miesięcy prowadzili życie badaczy, poznając użyteczne fakty o Gościach, mieszkańcach Ziemi i własnym świecie, by pojąć, co mogło skłonić Niszczycieli do ludobójstwa. Ale gdy Rigg dotarł do końca trzeciego tomu Ksiąg Przyszłości i nadal nic nie rozumiał, zwołał zebranie, które od dawna należało zorganizować. Wyprowadził przyjaciół ze zrujnowanego miasta na szczyt wzgórza, skąd rozciągał się widok na szeroką połać prerii. Akurat stado słoni niszczyło zagajnik w oddali i Bochen przez jakiś czas zabawiał ich, opisując ze szczegółami, jak młody słonik usiłuje przewrócić drzewo, aż w końcu starsza samica odsunęła go na bok i powaliła przeszkodę jednym ciosem. Dzięki nadludzkiej mocy oczu, podarowanych mu przez maskę, Bochen nie musiał używać teleskopów ani innych narzędzi, by widzieć to, co dla innych było tylko rozmazanymi kształtami. A to nasunęło Riggowi pierwsze pytanie. – Bochen ma lepszy wzrok, ponieważ częściowo stopił się z wysoce zmodyfikowaną formą życia z Arkadii – powiedział. – Ale chyba nie dlatego Goście skazali planetę na zagładę, prawda? Param zauważyła, że Goście nigdy nie widzieli Bochna w masce, więc fakt ten nie może mieć znaczenia. – Nie samego Bochna – powiedział Oliwienko. – O ile wiemy, inne światy zostały równie radykalnie zmienione. Odynerzy po prostu o tym nie wiedzą. Rigg nie pyta o to. Gdyby ponieśli klęskę, Rigg musiałby wrócić do swojego pierwotnego planu zwiedzenia każdego świata. Ale na razie poświęcał czas na badanie najważniejszego ze wszystkich – tego, z którego przybyli Goście. – Cała ziemska literatura potępia ludzi, którzy nienawidzą innych tylko za ich odmienność – powiedział. – Te historie są pełne aprobaty dla tych, którzy pozbyli się takich przyziemnych impulsów. Najgorsze, co biografowie i historycy mogą o kimś powiedzieć, to że oceniał ludzi na podstawie inności ich fizycznego wyglądu, języka i tradycji. Jak to możliwe, że przylecieli tutaj i postąpili wbrew swoim przekonaniom? – Aleś ty jeszcze młody! – Bochen parsknął śmiechem. – Co by powiedział twój ojciec? – Oliwienko zaczął mówić o Knossie, ale Bochen uniósł rękę. – Chodzi mi o Ramexa, zbędnego, który go wychował.

Rigg westchnął. – Tak, wiem. Sam fakt, że tak ostro potępiają ksenofobię, jest dowodem na to, że wcale nie pokonali tego problemu. – To cecha aspiracyjna, nie posiadana. – Cokolwiek to znaczy – mruknął Umbo. – Oj, przestań udawać – rzuciła Param. – Widziałam, co czytasz. Pewnie potrafiłbyś już sam zbudować statek. – Rozumiem tylko część tego, co czytam – zaprotestował Umbo. – Nie wiem, jak to wszystko działa. Wiem tylko, co mają robić te maszyny i gdzie je znaleźć w każdym statku. A ponieważ statek Gości jest prawdopodobnie zupełnie inny, wątpię, żebym uczył się czegoś przydatnego. – Więc zmarnowałeś czas. Ale nie udawaj, że nie wiesz, co znaczy cecha aspiracyjna. – Taka, którą się podziwia, ale się jej nie ma – wyjaśnił Umbo. – Tak, rozumiem to. Po prostu uważam, że głupio gadać jak filozofowie. – Zaraz, zaraz – powiedział Rigg. – Skoro ludność Ziemi zdaje sobie sprawę, że nadal ma poważny problem z ksenofobią, jeszcze bardziej absurdalne wydaje się, że Goście mogliby tu przybyć, przekonać się, jacy jesteśmy odmienni – ale też jak wiele poszczególne światy osiągnęły przez jedenaście tysięcy lat – a potem uznać, że nas nienawidzą i tak bardzo się nas boją, iż muszą nas unicestwić. – Nie wiemy, czy tak zdecydowali – zaprotestował Oliwienko. – Myślisz że Księgi Przyszłości kłamią? – W świecie Odyna kłamstw nie brakuje, ale według mnie Księgi Przyszłości mówią prawdę. Jedną grupę Ziemian nazywamy Gośćmi, a drugą Niszczycielami. To może sugerować wyjaśnienie zagadki: ludzie, którzy przybyli, żeby zniszczyć Arkadię, to nie ci sami, którzy nas poprzednio odwiedzili. – Dwie oddzielne grupy mające dostęp do technologii pozwalającej skonstruować statek kosmiczny? – odezwał się Umbo z powątpiewaniem. – Nie. Ale skąd wiemy, że w czasie między powrotem Gości a wyruszeniem Niszczycieli na Ziemi nie doszło do rewolucji politycznej, zamachu, wojny? Może Goście wrócili z pochwalnym raportem, ale w międzyczasie rządy przejęła grupa ksenofobów. I może nie utrzymali się długo przy władzy – zdążyli tylko wysłać Niszczycieli. Nie mamy szansy się dowiedzieć, czy kiedy Niszczyciele wrócili na Ziemię, nie czekał już na nich nowy rząd, który głęboko żałował zniszczenia Arkadii. – Tylko tutaj nie było już nikogo, kto by mógł wysłuchać przeprosin – odezwała się Param. – Właśnie – zgodził się Oliwienko. – Może bez względu na to, co zobaczyliby Goście, Niszczyciele i tak by przybyli z powodów, które miały coś wspólnego z ziemską polityką. Czy nie ma tam grup o wielkich wpływach, które nadal szerzą ksenofobię? Rigg skinął głową. – To nie są ludzie mający dostęp do zaawansowanej technologii, ale tak, istnieją

rozpowszechnione szeroko kręgi osób wierzących, że należy zabijać każdego, kto ma inne obyczaje. Jednak od setek lat są kontrolowani przez zaawansowaną technikę bardziej oświeconych kultur. – Bardziej oświeconych? – powtórzył Bochen. – I kto się teraz ustawia na pozycji sędziego? – Ja – powiedział Rigg. – I posługuję się jedynym ważnym dla nas standardem: ludzie oświeceni to ci, którzy nie chcą zniszczyć Arkadii, a Niszczyciele to pogrążone w ignorancji potwory. Ocena chyba dość sprawiedliwa, prawda? Wszyscy się zgodzili. – To my jesteśmy pogrążonymi w ignorancji potworami – stwierdziła Param. – Pamiętamy, jak potraktowali nas matka i generał Obywatel. Jak potraktował nas Vadesh – i jak osądziliśmy jego i ludzi zarażonych maskami. Ludzie osądzają się i zabijają się nawzajem, gdy uznają, że ich życie jest zagrożone. – Ale nie wszyscy – zaprotestował Rigg. – Wszyscy – odparła Param. – Bez wyjątków. – Nie ja. Nie ty. – Nie zabiłbyś kogoś, kto chce zabić ciebie? – To by była samoobrona. – Ale Jezus, Gandhi i mnóstwo innych mówią, że nie masz prawa do samoobrony. – Nie jestem pewien, czy właśnie to mówili, ale dobrze wiedzieć, że też zapoznałaś się z ziemską literaturą. – Przejrzałam to i owo. Zrozum, natura ludzka się nie zmieniła. Co za różnica, czy Goście zachwycili się Arkadią i czy Niszczyciele stanowili inną grupę? Arkadia i tak została unicestwiona. – Moim zdaniem musimy polecieć na Ziemię z Gośćmi. – Gdzie by nas zabili – dodała Param. – A bylibyśmy tak daleko stąd, że nie zdołalibyśmy wrócić w czasie i przestrzeni. Moglibyśmy jedynie cofnąć się w czasie, nie opuszczając Ziemi. Co jest myślą z gruntu przerażającą. – Możliwe, że to jedyny sposób – odparł Rigg. – Wrócimy z nimi na Ziemię, ryzykując życie, ale będziemy mieć szansę, że zmienimy sytuację. – Dlaczego myślisz, że Goście by nas ze sobą zabrali? – zainteresował się Bochen. – Dlaczego myślisz, że mogliby nas powstrzymać, gdybyśmy chcieli się z nimi zabrać? – spytał Umbo. – Dostanie się na statek dowodzony przez ludzi to nie to samo co przejście przez Mur – zauważył Rigg. – Możemy bawić się czasem – powiedziała Param – ale nie umiemy latać. – Skorzystajmy z technologii Odynerów, żeby przenieść coś na pokład statku – podsunął Umbo. – Na przykład zarazę. Coś, co wszystkich zabije. Pokażemy obecnym na Arkadii Gościom, co się stało z ich statkiem, a potem przeniesiemy ich w czasie do dnia przed implantacją zarazy, by zrozumieli, że moglibyśmy ich zabić, ale zdecydowaliśmy tego nie

robić. – I to ma ich przekonać, żeby nas nie zabijać? – spytał Bochen z politowaniem. – Jakoś mi się nie wydaje. Według mnie to gwarancja, że przyślą Niszczycieli. Umbo wzruszył ramionami i odwrócił się, trochę zły. Obrażał się z powodu najdrobniejszej przykrości, choć Riggowi bez oporów robił przytyki – a to już zaczęło być męczące. Rigg nie wdawał się z nim w jawne kłótnie tylko dlatego, że na ogół udawało im się siebie unikać. – To nie jest głupia myśl – powiedział Oliwienko. – Tylko musimy ją dopracować. – Nie możemy wykorzystać tego planu w żadnej wersji – sprzeciwił się Rigg. – Kiedy zbędni zrozumieją, co zrobiliśmy, orbitery zniszczą nasz świat. Nie mamy prawa opracowywać broni. – To choroba, nie broń – burknął Umbo. – Jeśli wyślemy ją na statek z zamiarem zabicia załogi, będzie to broń, a nasz świat zostanie rozniesiony na strzępy. – Tak się znasz na tym, w jaki sposób myślą komputery statku? – Nie, ty się znasz. Umbo zacisnął usta, ale nie sprzeciwił się Riggowi. Wiedział lepiej od innych, jak działał oryginalny statek, i rzeczywiście komputery nie dałyby się nabrać na demagogię typu „To nie broń, tylko choroba”. – Musimy jeszcze dłużej się pouczyć – powiedziała Param. – Nie – zdecydował Umbo. – Mamy poważniejszy problem niż fakt, że jeśli polecimy na Ziemię, nie będziemy mogli wrócić w czasie do Arkadii. Przede wszystkim nie wiemy, czy nasze umiejętności będą działać poza Arkadią. – Dlaczego nie? – spytał Oliwienko. – Sam się zastanów. Nie rozumiem, w jaki sposób udaje nam się cofać w czasie ani jak Param robi te mikrokroki w przyszłość. Ale znamy pewne oczywiste zasady zwalniania czasu. To zdecydowanie łączy nas z powierzchnią planety. – Kiedy polecieliśmy do Muru z Vadeshem, bardzo dobrze się udało – odezwała się Param. – Naprawdę? Próbowałaś skakać w czasie podczas lotu? Param najeżyła się z urazą. – Jeśli pamiętasz, skoczyliśmy kiedyś ze skały. – Nie znajdowaliśmy się dalej niż dwa metry od ziemi. – To dobre pytanie – odezwał się Rigg – ale lądownik nie stanowi dobrego testu, bo i tak pozostaje w grawitacji Arkadii. Prawdziwy problem wygląda następująco: Arkadia przemieszcza się w przestrzeni kosmicznej po orbicie naszego słońca. Cały układ słoneczny także porusza się szybko przez przestrzeń. Powiedzmy, że cofniemy się o sześć miesięcy. W tym czasie Arkadia przesunie się na drugą stronę słońca. A jednak wracamy nie w pustą przestrzeń kosmiczną, gdzie natychmiast byśmy zginęli, lecz tam, gdzie znajdowaliśmy się na powierzchni Arkadii. Nasze manipulacje czasem są związane z planetą. Więc Umbo pyta, co się stanie, jeśli opuścimy Arkadię i polecimy na inną planetę. Czy w ogóle będziemy tam mogli

wpływać na bieg czasu? Czy może te zdolności występują tylko wtedy, gdy znajdujemy się na powierzchni Arkadii? Gdybyśmy byli na Ziemi, w jakimś punkcie miliony kilometrów od Arkadii i wrócili w czasie, czy znaleźlibyśmy się w punkcie tak samo położonym względem Arkadii? Bo Ziemia i Arkadia poruszają się tak odmiennie od siebie, że gdybyśmy nadal byli połączeni z naszą planetą, znaleźlibyśmy się w zimnej, czarnej próżni. Umbo spojrzał na niego złym wzrokiem. Rigg nie miał pojęcia dlaczego. Czy nie obroniłem jego rozumowania? Trudno odgadnąć, co się dzieje w cudzej głowie, choć teraz Rigg znał sporo nowych historii, które pomagały mu zrozumieć. Mongołowie Temudżyn i Dżamuka byli braćmi krwi, ale poróżnili się, gdy Temudżyn stał się przywódcą i przybrał imię Czyngis– lub Dżyngis-chana. To wynika z ludzkiej natury – najlepsi przyjaciele łatwo mogą stać się rywalami, a potem śmiertelnymi wrogami. Rigg ucieszyłby się, gdyby układ z Umbem zatrzymał się na etapie rywalizacji. – Chyba oczywiste – powiedział Oliwienko – że ta umiejętność jest związana z tą planetą, na której właśnie przebywasz. – Nie sądzę, żeby cokolwiek było oczywiste – odparł Rigg. – Wszystkie ścieżki ludzi i zwierząt, które w tej chwili widzę, pokazują mi przeszłość. Wszyscy ludzie i zwierzęta są związani z Arkadią. Tu się urodzili, tu żyją lub żyli. I myślę o czasie, kiedy byłem uwięziony na łodzi. Usiłowałem wyłapać ścieżki ludzi, którzy poprzednio nią podróżowali, i nie mogłem, bo wisiały w powietrzu nad rzeką, a ja dosięgałem ich tylko na parę chwil, gdy łódź pod nimi przepływała. Tak mogłoby być, gdybyśmy się znaleźli daleko od Arkadii – ścieżki wisiałyby w przestrzeni kosmicznej na długo po zniknięciu statku. – Pierwszy pilot, Ram Odyn – odezwał się Umbo – miał umiejętność manipulowania czasem. Stąd nasze zdolności. I bawił się czasem, przebywając na pokładzie statku. – Ale statek rozmnożył się w dziewiętnastu egzemplarzach – odparł Rigg. – Czy to o czymś nie świadczy? Podczas tych mikrosekund, kiedy dziewiętnaście komputerów statku oddzielnie obliczało i przeprowadzało skok, cały statek zapuścił się tak daleko w przestrzeń, że nieświadomy skok w czasie Rama dotarł do dziewiętnastu różnych miejsc. Nie możemy wyprawić się w przestrzeń i manipulować czasem, bo po prostu powielimy statek. – Tego nie wiemy – sprzeciwił się Oliwienko. – Ale nie mamy pewności, że tak nie będzie. Albo gorzej – dodał Rigg. – Pamiętajcie, że kiedy zaproponowałem, byśmy się wyprawili na Ziemię z Gośćmi, nie liczyłem na to, że zdołamy się ustrzec kłopotów, skacząc w czasie. Prawdopodobnie to by była pewna śmierć. Chciałem, żebyśmy się tam wybrali, zrobili, co można, a jeśli nas zabiją, no to nas zabiją. – Moim zdaniem jest tak – powiedział Oliwienko. – Nawet jeśli tak by się zdarzyło i nie potrafilibyśmy się uratować – a raczej ty nie zdołałbyś nas uratować swoimi zdolnościami – Odynerzy wysłaliby w przeszłość kolejną księgę z wiadomością dla nich – i dla nas – że nasza wyprawa z Gośćmi to kiepski pomysł i nie powinniśmy tego robić. Param parsknęła śmiechem. – Więc skoro już nie dostali takiej księgi, to znaczy, że nam się udało?

– Albo że Odynerzy jednak nie wysłali księgi. – Albo że ponieśliśmy klęskę, a Odynerzy postanowili nie pokazywać nam tej Księgi Przyszłości i zajęli się czymś innym. – Albo się poddali – dodała Param – i postanowili umrzeć. – Nigdy nie nauczymy się wystarczająco wiele – oznajmił Umbo. – Możemy tylko postąpić tak jak zawsze – stwierdził Rigg. – Zrobić próbę, a jeśli się nie uda, wrócić i spróbować jeszcze raz. Ale nie możemy wracać w nieskończoność. Umbo zerwał się na równe nogi. – Właśnie, bo są rzeczy, które pozostaną straszne. Na przykład to, że zupełnie zapomniałeś wrócić, by uratować życie mojemu bratu. Świadomość, że Umbo nadal ma do niego o to pretensję, ugodziła Rigga boleśnie. – Przecież zdecydowaliśmy, że nie możemy tego zrobić, bo gdybyśmy wrócili, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, jak manipulować czasem. – Ale teraz wiemy więcej, lepiej nad tym panujemy, moglibyśmy znaleźć sposób, żeby złapać go w locie albo… – Może. Może zdołamy rozwiesić sieć, w którą go złapiemy, albo wytresować ogromnego ptaka, który porwie go w powietrzu, albo wyprodukować wielki powiew, który zniesie go na morze. Ale zrobimy to później. Ocalimy Kyokaya, kiedy się dowiemy, jak ocalić świat. – Więc ma pozostać martwy, żebyśmy mogli dalej bezsensownie bawić się czasem, tak? – rzucił Umbo. – Wiesz co? Może najlepiej by było powstrzymać upadek Kyokaya, choćbyśmy się w ogóle nie nauczyli cofać czasu! Niechby reszta tej żałosnej historii się nie wydarzyła! – A wtedy mógłbyś sobie radośnie żyć z bratem w swoim szczęśliwym domku – powiedziała gorzko Param – pod rządami ukochanego ojca, a ja zostałabym zamordowana przez matkę i generała Obywatela, bo Rigg nie zjawiłby się, żeby mnie uratować. – Ale gdyby Obywatel nie złapał Rigga i nie domyślił się, kto to… – zaczął Umbo. – Intrygi Obywatela i Hagii Sessamin nie zaczęły się po schwytaniu Rigga – oznajmił Oliwienko pogardliwie. – Twój ojciec pewnie już by cię zabił, Param też by pewnie zginęła, a nawet gdyby się tak nie stało, Goście i tak by się zjawili, a potem Niszczyciele, którzy by nas wszystkich zgładzili. Szczerze mówisz, że parę lat życia z twoim bratem – który pewnie znalazłby inny efektowny sposób, by się zabić – jest warte zniszczenia całej planety? Umbo ukrył twarz w dłoniach. – Chcę to wszystko zatrzymać. Kiedy to się stało moim obowiązkiem? – To nie jest twój – powiedziała Param – lecz mój i Rigga obowiązek, bo urodziliśmy się z tą odpowiedzialnością. – Przestańcie – rzucił Rigg. – Spójrzmy prawdzie w oczy: nie możemy naprawić całego zła na świecie, bo każda zmiana sprowadza następne nieszczęścia. W prawdziwym świecie zło istnieje, kropka. Ludzie umierają i nie zawsze można im przywrócić życie, tak to już jest. Przykro mi, że Kyokay nie żyje, i przykro mi, że na razie nie możemy tego naprawić, nie prowokując całego szeregu okropnych, nieprzewidywalnych zmian. I przykro mi, że Param

wygłasza głupie aroganckie uwagi o tym, jak to rodzina królewska przychodzi na świat z odpowiedzialnością… – To prawda! – krzyknęła Param, zrywając się z miejsca. – Przynajmniej się rozgniewałaś, zamiast nam zniknąć. – Rigg, fantastycznie łagodzisz nastrój – rzekł Bochen. – Ty to powiedziałeś czy twoja maska? – warknął Rigg. – Słuchajcie, mamy mnóstwo powodów do złości, urazy, podejrzliwości i co tam jeszcze czujecie. Żałoba, przerażenie, wszystko jest w pełni usprawiedliwione. Co się zmieni, jeśli będziemy się nienawidzić? Mamy zdolności, które mogą okazać się bezwartościowe, ale je mamy. Jeśli istnieje jakakolwiek szansa, że dzięki nim uratujemy świat, zróbmy to! Jeśli poniesiemy klęskę – no to wszyscy umrzemy i przestaniemy się zamartwiać, a jeśli nam się uda, to będziemy mieć masę czasu, żeby się kłócić jak dzieci. Nie twierdzę, że jestem od kogoś lepszy, jestem strasznie samotny i taki zły, że nie mogę spać, i żałuję, że mój ojciec nie był moim ojcem, lecz bezduszną maszyną, więc nie opowiadaj mi, jak to jest, kiedy się traci kogoś kochanego albo co to jest rozczarowanie, albo że coś się może nie udać. Bochen tęskni za Lejką. Ja tęsknię za ojcem. Matka Param, jedyna bliska jej osoba, chciała ją zabić. Knosso, mentor Oliwienki, utonął. Czy to kompletna lista spraw, których nie mogliśmy zmienić? – Nie – odezwał się Bochen – ale na początek wystarczy. – Uczyliśmy się w nieskończoność, Goście niedługo przybędą i choć moglibyśmy jednak się zgodzić, żeby wejść na ich statek – o ile nam na to pozwolą – i polecieć na Ziemię, jest chyba dość oczywiste, że nie tym powinniśmy się zająć najpierw. – Tylko czym? – Niczym. Kiedy Goście przybędą, będziemy ich obserwować z oddali i sami stwierdzimy, kim są. Może nawet spotkamy się z nimi i porozmawiamy. Potem odejdą, a my przemyślimy, czego dowiedzieliśmy się od nich. Będziemy badać całą dostępną nam wiedzę. Potem zjawią się Niszczyciele i to także będziemy obserwować, a potem skoczymy wstecz w czasie do chwili tuż po naszym przybyciu do tego świata. Wtedy podejmiemy decyzję. Wszyscy siedzieli, patrząc w ziemię, na dalekie ruiny, na niebo, słonie, przelatujące owady czy myszy przemykające przez trawę – wszędzie, byle nie na siebie, byle nie na Rigga. W końcu Oliwienko przerwał milczenie: – To najlepszy plan mojego życia. – Mojego też – powiedziała Param. – Zatem jeśli Umbo nie jest idiotą, przechodzi przez aklamację – zdecydował Bochen. – Jestem idiotą – odparł Umbo – ale głosuję za. Co powinno wszystkim udowodnić, że to niewiarygodnie głupi pomysł. – Zgadzam się – stwierdził Rigg. – Jest tchórzliwy, asekurancki i szkoda, że nie przyszedł mi do głowy lepszy. Ale na razie tak właśnie postąpimy. Prawda?

ROZDZIAŁ 14

NÓŻ Szkoła zawsze budziła w Umbie mieszane uczucia. Z jednej strony ratowała go przed domem i nie trzeba było w niej pracować aż tak ciężko. Z drugiej – zazdrościł swojemu przyjacielowi Riggowi odwiedzania szkoły raz na jakiś czas i spędzania reszty roku ze swoim ojcem, polującym na zwierzęta i przynoszącym do domu futra. Potem okazało się, że ten czas spędzony w lesie stanowił rodzaj szkolenia o wiele bardziej rygorystycznego niż to w wiejskiej szkółce, do której chodził Umbo. A gdy przewędrował z Riggiem najróżniejsze dzikie tereny, od tych na krańcach cywilizacji po nietknięte ludzką stopą ostępy świata Vadesha i zobaczył, jak bardzo Rigg stara się znaleźć wodę i jedzenie dla wszystkich, a także dobre miejsca na obozowisko, gdzie byliby bezpieczni przed drapieżnikami, Umbo nabrał nowego szacunku dla rygorów tego niby swobodnego życia, które wiódł jego przyjaciel. Tu, w świecie Odyna, Umbo czuł się, jakby znowu wrócił do szkoły – i dostawał kiepskie stopnie. Wiedząc, że nigdy nie prześcignie Rigga z jego wyrafinowaną wiedzą, Oliwienki z gruntownym naukowym wykształceniem i Param wychowanej na królewskim dworze, postawił przed sobą dużo prostsze, ale bardzo praktyczne zadanie: nauczyć się jak najwięcej o ziemskich statkach kosmicznych. Bardzo się do nauki przykładał i dobrze opanował temat. Teraz, gdy już wiedział, że jest potomkiem bardzo inteligentnego człowieka, dla zabawy sprawdzał swoją pamięć i zastanawiał się, czy doścignie, a może nawet prześcignie Rigga. Ale wszystko to stanowiło tylko manewr odwracający uwagę, ponieważ Umbo miał też o wiele ważniejszy cel. Nie mógł nikomu o nim mówić, dopóki nie dowie się czegoś użytecznego. W historii Odynerów były luki – tematy pominięte. Co więcej, do tej pory rozmawiali wyłącznie z Hodującym Myszy i Pływającą w Powietrzu. Oboje byli bardzo sympatyczni, życzliwi, cierpliwi – ale nie podobał mu się fakt, że inni mieszkańcy tego świata albo nie mogą zamienić z przybyszami słowa, albo są nimi niezainteresowani – co wydawało się zdecydowanie nieprawdopodobne. Czy Odynerzy nie powinni być zupełnie wolni? Czy nie byli genialnym, twórczym narodem? W takim razie dlaczego zachowują się tak obojętnie? Oto do ich świata przybyli ludzie, którzy potrafią manipulować nurtem czasu, a Odynerzy nie chcą się z nimi spotkać, porozmawiać, zobaczyć na własne oczy pokazu ich umiejętności? Nie, musiał istnieć inny powód, dla którego nikt się z nami nie kontaktuje. Umbo był pewien, że Odynerzy bronią im dostępu do pewnych wiadomości. Mieliśmy jedynie ich słowo na to, że każda osoba, która wynalazła groźną broń, musi zostać zabita, że włamali się do programów kontrolujących Mur – a dlaczego nie mogli się włamać do

programów orbiterów? Wydawało się także niewiarygodne, żeby Odynerzy naprawdę dali nam pełnię wolności w podjęciu decyzji. To musi być podstęp. Pewnie będzie nam się wydawać, że to my decydujemy, lecz tak naprawdę zostaniemy pchnięci na określoną ścieżkę za sprawą informacji – tych, których Odynerzy nam udzielili, i tych, których nam bronili. Ale jak miał wspomnieć o swoich wątpliwościach towarzyszom? W bibliotece otaczają nas myszy, które najwyraźniej rozumieją ludzką mowę. Wygląda na to, że wszystko, co mówimy także na dworze jest podsłuchiwane. Szpiegowska siatka pokrywająca cały świat. I następne pytanie dręczyło Umba: czy te dziesięć tysięcy mieszkańców świata Odyna gnieździ się w pobliżu Muru (na co wskazywały ich mapy)? Zostawili środek kraju zwierzętom, podobno dzikim, choć niewykluczone, że równie oswojonym jak myszy? I jeszcze był problem: podobno każdy świat został nazwany na cześć kolonisty, który odegrał dominującą rolę w najwcześniejszych latach. A przecież ten świat i ojczyzna Umba nosiły nazwę na cześć tego samego człowieka, Rama Odyna, kapitana statku kosmicznego. Podobno Ram Odyn wyszedł na powierzchnię Arkadii w tylko jednym świecie, świecie Rama – zatem dlaczego ten świat nazwano światem Odyna? A jeśli podanie głosiło nieprawdę i w każdym świecie istniała kopia Rama Odyna, to dlaczego uczczono go tylko w dwóch koloniach? Czemu nie we wszystkich? O tych sprawach nie znalazł żadnej wzmianki w książkach. Prosił o teksty, które opisywały najwcześniejszą historię wszystkich światów – tłumacząc, że szuka wzmianek o statkach zakopanych w ziemi pod każdym światem. Tak naprawdę chodziło mu o informacje o Ramie Odynie. A jednak nawet w światach Rama i Odyna wydawało się, że człowiek ten od początku był legendą i nigdy nie żył wśród prawdziwych ludzi. Jak to możliwe? Miał potomków – manipulatorów czasem. Czy maszyny przenikające przez czas i przestrzeń także wykorzystywały zdolności Rama Odyna? Czy jego dzieci żyły w obu światach? Jeśli tak, to czemu nie w innych? Hodujący Myszy i Pływająca w Powietrzu byli bardzo mili, cierpliwi, mądrzy – ale Umbo zastanawiał się, czy pozostaliby tacy sympatyczni, gdyby zadał im te pytania. Były to tak oczywiste sprawy, że nie wierzył, iż tylko on o nich pomyślał – a jednak nie wspominał o nich nikt. Tak jakby wszyscy wiedzieli, że o tym nie wolno nawet myśleć. A on myślał. Myślał, badał teksty, usiłował się przebić przez brak informacji, ale nie mógł znaleźć tego, czego Odynerzy nie chcieli mu pokazać. Po spotkaniu, na którym postanowili nic nie robić i tylko obserwować Gości, wrócili do biblioteki i nadal czytali. W porach posiłku zachowywali się uprzejmie, wymieniali się interesującymi znaleziskami ze swoich książek, żartowali, przedstawiali teorie o Ziemianach. Ale nigdy nie mówili nic osobistego ani ważnego – w każdym razie nie przy nim. Czy wszyscy ciągle tak się pilnują? Czy tylko w moim towarzystwie nie mówią nic ważnego? Czy mnie ignorują, czy wszyscy żyją już w oddzielnych światach? Ludzie nie powinni żyć w takiej samotności. – rozmyślał. Pewnego dnia zaświtało mu, że ma narzędzie, które pomoże mu znaleźć odpowiedzi

pomimo uników, zwodów i podstępów Odynerów. Nóż. Ten nóż Odynerzy podobno zrobili, a potem dali osobie, której ukradł go Rigg – za pierwszym razem, kiedy z Riggiem świadomie połączyli swoje talenty, by podróżować w przeszłość. W rękojeści tego noża znajdowały się repliki dziewiętnastu klejnotów. Czy zostały odtworzone wiernie? Czy także dają władzę nad statkami? Nad Murem? Czy za pomocą tego noża można się porozumieć z orbiterem? Po co zrobili go Odynerzy? Dlaczego nam go podarowali? Co sądzili o tym, że ja noszę przy sobie nóż od czasów aresztowania Rigga w O, a nawet po jego ucieczce, kiedy Rigg mógł go odebrać? I jak mógłbym wypróbować działanie noża? Co mógłbym zrobić, by Odynerzy się o tym nie dowiedzieli? Potem zrozumiał: dlaczego miałbym to ukrywać? Dlaczego po prostu nie poprosić o wyprawę do statku, który był gdzieś zakopany pod tym światem? To naturalna konsekwencja moich studiów. – Chcę zwiedzić statek – oznajmił przy kolacji. – Masz ochotę na towarzystwo? – spytał Rigg. – Czy to wyprawa w pojedynkę? Gdyby wybrał się z nim Rigg, byłaby to wyprawa Rigga, a cała korzyść, która by z niej wynikła, przypadłaby Riggowi. Nie dlatego, że Rigg by świadomie zagarnął całą zasługę. Wręcz przeciwnie, unikał pochwał. Ale już sam ten fakt by wystarczył, żeby wszyscy jemu przypisali osiągnięcie Umba. Umbo chciał, żeby poszła z nim Param. I żeby sama to zaproponowała. Ale ona była tak zamyślona, że chyba tylko cudem trafiała jedzeniem do ust. Nie był jej do niczego potrzebny. Dobrze chociaż, że Oliwienką też się nie interesowała. Nie odcinała się od nich, nieustannie znikając, jak robiła to w domu Flacommo – nie uciekała. Po prostu nie miała potrzeby ludzkiego towarzystwa. Nonsens. Ludzie muszą pragnąć udziału w życiu społeczeństwa, nawet jeśli są introwertyczni, nieśmiali czy podejrzliwi, nawet jeśli lubią stać z boku. Więc jak Param zaspokajała tę potrzebę? Odnosiła się do nas z takim samym dystansem jak do Odynerów. A może zachowywała się zupełnie inaczej, kiedy nie było mnie w pobliżu. Może inni uważali, że jestem słaby, niegodny zaufania. To ja płakałem, kiedy się dowiedziałem, że nie jestem synem swojego ojca. To ja dogryzałem Riggowi z dziecinną pretensją. Nie wstydzę się swoich uczuć – Rigg naprawdę czasem przejmował dowodzenie, choć nie wiedział więcej od innych. Umbo żałował, że nie znosił tego cierpliwie, nie okazując urazy. Bo teraz pewnie wszyscy uważali, że nie można mi niczego powiedzieć, by się nie narazić na fochy. Miał ochotę im odpowiedzieć, że czasem lepiej stawić czoło małemu problemowi, zanim nadejdzie inny, wielki. Ale ponieważ nie wiedział, czy inni go naprawdę odtrącają, nie mógł im robić z tego powodu wyrzutów, nie wychodząc na ofiarę urojeń. Nie był samotnikiem. Lubił uczestniczyć w życiu społeczności. Lubił mieć bliskich

znajomych. Lubił czuć się akceptowany i ceniony. Lubił, kiedy mu ufano. A gdy inni go nie akceptowali, nie ufali mu, czuł się samotny, rozdrażniony, pełen urazy. Właśnie te uczucia prawdopodobnie kosztowały go utratę zaufania przyjaciół. A jednak nie potrafił się zmusić do zgody z Riggiem. Niech Rigg mnie przeprosi! Przez niego się oddaliliśmy – przez jego wyniosłość, przez to, że on i wszyscy inni traktowali mnie, jakby nie warto było pytać mnie o zdanie. – Pójdę sam – oznajmił Umbo, po cichu mając nadzieję, że ktoś – może Bochen, może Oliwienko – zaprotestuje, że to zbyt niebezpieczne. Ale oczywiście żadne z nich nie było tak nieufne, by podejrzewać Odynerów o podstęp. Nie powiedzieli nic, tylko Oliwienko rzucił: – Ciekawe, czy naprawdę cię tam zabiorą. – Dlaczego nie? – spytał Umbo nonszalancko. Zbliżyli się do jawnej dyskusji o tym, czy Odynerzy trzymają ich tu jak więźniów lub szpiegów, a nie sprzymierzeńców we wspólnej sprawie. – To długa droga. Ciekawe, czy pozwolą ci korzystać z lądownika tak jak Bochnowi. I już. Na tym koniec. Rozmowa przeniosła się na inne tematy. Tego wieczora Umbo z rozmysłem unikał Hodującego Myszy i Pływającej w Powietrzu. Wiedział, gdzie ich znajdzie, bo byli przewidywalni jak dzień i noc. Dlatego dopilnował, żeby koło nich nie przechodzić. Wyszedł na zewnątrz, do drzewa, w którym, jak wiedział, mieszkało kilku innych Odynerów. – Jest tam kto? – powtarzał. – Jest tam kto? Jest tam kto? W końcu z pnia wytknęła głowę kobieta. – Tak? – spytała nieufnie. – Jestem Umbo. Ze świata Rama. – Wiem. – Studiuję budowę ziemskich statków i muszę się dostać do statku, który znajduje się w waszym świecie. Jak się wzywa lądowniki? – Nie wzywa się. – Kobieta znikła w drzewie. No i się dowiedział. Nie wolno mu było wzywać lądownika. Jak można się było spodziewać, po paru minutach Pływająca w Powietrzu podeszła do niego ze zdziwioną miną. – Dlaczego nie poprosiłeś mnie lub Hodującego Myszy o pomoc? – Nie widziałem was w bibliotece, wyszedłem was poszukać i pomyślałem: dlaczego nie spytać innych? – Jesteś tu prawie rok. Czy ktoś z nich okazał najlżejsze zainteresowanie spotkaniami z tobą? – Nie, i to mnie dziwi. – Dlaczego? Jesteście symbolem naszej porażki po dziewięciu próbach. Wy, pięć

przypadkowych osób, macie odnieść sukces tam, gdzie najlepsze umysły Odynerów ponosiły jedną klęskę za drugą. Jak sądzisz, co oni czują? Sądziłem, że zakazano im z nami rozmawiać. Nadal tak sądzę. Oczywiście zachował te myśli dla siebie. – Przepraszam, że im przeszkodziłem – powiedział. – Mam nadzieję, że kobieta, do której się odezwałem, jakoś dojdzie do siebie po tym szoku. – Szok był większy, niż ci się wydaje – odparła Pływająca. – Nie rozumiesz nas. Nie wiesz, co czujemy. – Co czujecie? To utopia. Wszyscy są szczęśliwi, wszystko jest idealne. – Gdybym uważała, że w to wierzysz, martwiłabym się o twoje zdrowe zmysły. Ale nadal stać nas na ironię, mój młody przyjacielu. Prowadzimy tu nudne i okropne życie i dobrze zrobisz, pamiętając, że większość z nas ceni sobie samotność. Szczerze mówiąc, wszyscy ją cenimy, ale Hodujący i ja postanowiliśmy ofiarować wam nasze towarzystwo. Ktoś musiał. – Jak to nudne i okropne życie? – W cieniu Muru. – To się przeprowadźcie. Zamieszkajcie z dala od Muru, zabierzcie nieco gruntu z tego ogromnego rezerwatu. Pływająca pokręciła głową. – Musimy mieszkać w pobliżu Muru. Potrzebujemy go. – Potrzebujecie? Na co wam on? – Oczywiście żeby w niego wchodzić. – To szaleństwo. – Tak. To nas przepełnia zgrozą i rozpaczą, a jednak codziennie wchodzimy w Mur, czasami na kilometry, aż musimy walczyć z szaleństwem lub pragnieniem, by się zabić. – Czemu to robicie? – Jak ci się zdaje, dlaczego nie mamy dzieci? Jak się powstrzymujemy przed zakładaniem rodzin? Mur jest antidotum na nasze człowieczeństwo. Jego wpływ przyprawia nas o wystarczające szaleństwo, by ograniczyć populację z trzech miliardów do zaledwie dziesięciu tysięcy. Dziecko rodzi się raz na dziesięć lat. – My nigdy waszych dzieci nie widujemy. – Jego, chciałeś powiedzieć. Jego, jedyne dziecko, które urodziło się na krótko przed waszym przybyciem. Mieszka po drugiej stronie świata Odyna. Dziecko, które urodziło się przed nim, jest starsze od was. Na cały świat dwoje dzieci. – A twoje? – Moje dzieci były zaledwie trzydzieści lub czterdzieści lat młodsze ode mnie. Nie są już dziećmi i nie śledzę ich poczynań. – Ale śledzisz moje. – Bo istnieją tu niebezpieczeństwa. Ale dobrze, Umbo, skoro prosisz tak grzecznie, zabiorę cię do naszego statku.

Umbo omal nie palnął „Naprawdę?”, ale wtedy by zdradził, że w to nie wierzy. A gdyby sobie to uświadomili, musieliby zrozumieć, że im nie ufam, że podejrzewam ich o zatajanie prawdy. – Kiedy możemy wyruszyć? – Lądownik będzie tu za jakąś godzinę, jeśli go wezwiemy teraz. Ale wolałabym, żebyś tego nie robił. Aha, no i się zaczyna. – Dlaczego? – Bo nie możemy wezwać lądownika bez wiedzy Odynexa ani odwiedzić statku bez jego obecności. – A co w tym złego? – Jeśli cię zobaczy, jeśli z tobą porozmawia, pojawisz się w pamięci statku jako osoba, a nie szereg działań. Goście będą mieli dane z komputerów statku, zanim wylądują na Arkadii. Będą o was wiedzieć. – Niech wiedzą. Jeśli to, że pójdę obejrzeć statek i spotkam się z waszym zbędnym, doprowadzi do katastrofy, następnym razem nie polecę do statku i nie będzie o czym raportować. – Dobrze. Kto z tobą leci? – Nikt. – Boisz się, że cię powstrzymają, jeśli się dowiedzą? – Myślisz, że to by zrobili? Uznałem, że nie warto im zawracać głowy czymś takim. Tylko mnie obchodzą statki. – Moim zdaniem powinieneś im powiedzieć. – A moim nie. Polecę, kiedy tylko pojawi się lądownik. Pływająca w Powietrzu wzruszyła ramionami. – Jak wolisz. Umbo poczuł lekki chłód. Jej reakcja powiedziała mu wszystko, co musiał wiedzieć. Usiłowała go zmanipulować, zagrać na jego niepewności i obawach, by odwlec lub uniemożliwić jego wyprawę do statku. Odynerzy nie byli tak szczerzy, jak się wydawali. Mieli jakiś plan i zamierzali tak nimi pokierować, żeby go wykonali. Dopiero gdy znajdował się już w lądowniku, przyszło mu do głowy, że może jednak padł ofiarą manipulacji. Może Pływająca zaproponowała, by zaczekał na innych, bo wiedziała, że odmówi i znajdzie się zupełnie sam – tak jak sobie życzyła. Nie można odgadnąć cudzych myśli. Nie po raz pierwszy Umbo zastanowił się, czy nie lepiej być szczerym jak Bochen, który zawsze mówił, co myśli, nie dbając o konsekwencje. Bochen nie zastanawiał się nad ludźmi. Patrzył na ich czyny, osądzał prawdopodobne rezultaty i odpowiednio reagował. A Umbo, usiłując przechytrzyć innych, dawał się łatwo zwieść. A może nikt nie jest tu mądry, a ja po prostu zadręczam się domysłami. Lądownik śmigał nad falującą łąką poprzecinaną tu i tam rzekami i strumieniami. A potem

pojawił się znajomy widok: stromy rząd skał ciągnących się kilometrami. Jakby Umbo znowu ujrzał Stromogór otaczający ogromnym pierścieniem miejsce, w którym jedenaście tysięcy lat temu zarył się statek kosmiczny. Za klifem wznosiła się samotna góra. Klif był otoczony lasem, a ona wznosiła się wśród traw. Zbocze porastały rosochate sosenki. Umbo podejrzewał, że drugą stronę góry pokrywa bujna dżungla, zważywszy kierunek wiejącego tu wiatru. Lądownik osiadł na trawie, w dobrej odległości od klifu. Drzwi się otworzyły i jakiś głos powiedział: – Idź na wschód do czasu spotkania. – Z kim się spotkam? Cisza. Umbo wysiadł z lądownika i ruszył na wschód. Wkrótce pojawiła się ludzka sylwetka – nie krótkonoga jak jahusowie z okolic Muru, lecz wysoka i krzepka. Był to Vadesh, ojciec Rigga, Złoty Człowiek. Zbędny ze świata Odyna. – Odynex? – spytał Umbo. – Twoje przybycie nie było rozważne. – A jednak przybyłem. – Wsiadaj do lądownika, wróć do Muru i oczekuj na Gości. Będą tu bardzo niedługo. Gdy Umbo był młodszy, taki władczy ton ojca Rigga budził w nim podziw. Usłuchałby go bez wahania. Ale teraz wiedział, że to nie człowiek, tylko maszyna, i nie dawał sobą komenderować. Nie zrobił nawet kroku wstecz. – Czy statki Gości kontaktują się z tobą? – spytał. – Jeszcze nie. Ale kiedy ustanowią połączenie ze statkami z Arkadii, nie będę miał przed nimi tajemnic. Musimy przed nimi ukryć obecność twoją i innych manipulujących czasem. Umbo uświadomił sobie, jak absurdalne były wymówki Odynerów. – Już wiesz o nas tyle, że moja wizyta tutaj nie robi większej różnicy. A czego nie wiesz ty, z pewnością wiedzą zbędni ze światów Vadesha i Rama, więc Goście będą mieli komplet informacji. Zbędny nie odpowiedział. – Zabierz mnie do statku, żebym mógł zweryfikować swoje badania. – Sądzisz, że plany statków zostały sfałszowane? – Nie myślałem tak, dopóki nie zadałeś tego pytania – powiedział Umbo z uśmiechem. – Zamierzam na własne oczy się przekonać, jak plany wyrażają się w prawdziwych urządzeniach. Zbędny odwrócił się i poprowadził go tunelem. Wkrótce ściany z surowego kamienia stały się gładkie i zasłonił je ten sam odporny na zniszczenia metal, który pokrywał wieżę O i wieżowce pustego miasta w świecie Vadesha. Umbo stanął przed drzwiami, za którymi znajdowała się ogromna komnata, w zupełności wypełniona statkiem. Między drzwiami a statkiem ciągnął się most o szerokości dwóch

metrów. Umbo stanął niepewnie. – Nie spadniesz – powiedział Odynex. Ale Umbo nie wahał się z powodu strachu. Chciał przetestować swój domysł co do nazw światów. – Czy odpowiesz mi na pytanie, zanim wejdę na pokład statku? – Tak, jeśli to dozwolone. – Znałeś Rama Odyna? – Wszyscy zbędni go znają. – Zabiłeś go? – Nie. – Czy inni zbędni zabili swoich Ramów Odynów? Zbędny nie odpowiedział. – Tylko w dwóch koloniach żył Ram Odyn – powiedział Umbo. – Przypuszczam, że w każdej kolonii został przywódcą, ale tylko ci dwaj przeżyli. Powiedz, dlaczego zabito pozostałych. – Kiedy dziewiętnastu identycznych Ramów Odynów uświadomiło sobie, jakie zamieszanie powstanie, gdy dwaj z nich wydadzą sprzeczne rozkazy, powiedzieli do zbędnego pełniącego służbę: „Rozkazuję tobie i wszystkim innym zbędnym natychmiast zabić wszystkie kopie Rama z wyjątkiem mnie”. – Jeśli tak powiedzieli, skąd wiedzieliście, kogo posłuchać? – Nie wszyscy tak powiedzieli. Jeden pominął słowo „natychmiast”, więc jego rozkaz został wykonany o ułamek sekundy przed innymi. W ten sposób wszyscy zbędni oprócz jednego usłuchali tego rozkazu. – To znaczy wszyscy zbędni oprócz tego od Rama Odyna, który pominął słowo „natychmiast”. – Nie. Rozkaz brzmiał: zabić wszystkich Ramów Odynów z wyjątkiem tego, który wydał rozkaz, więc zbędny, który był z pierwszym Ramem, usłuchał, nie zabijając go. Siedemnastu Ramów Odynów zginęło, ponieważ ich zbędni skręcili im karki. Ten, który wydał rozkaz najszybciej, był u władzy. – Ale jeden zbędny nie zabił Rama Odyna. – Zgadza się. – Czy to twój Ram Odyn wydał ten rozkaz i ocalił życie? – Nie. Był to Ram Odyn ze świata Rama. – Czy to ty jesteś zbędnym, który nie posłuchał rozkazu? – Tak. – Twój Ram Odyn przeżył. – Tak. – Dlaczego? Myślałem, że nie możecie się sprzeciwić rozkazowi.

– Nie sprzeciwiłem się. Mój Ram Odyn miał ten sam impuls co inni – wydać rozkaz zabójstwa. Ale odczekał ułamek sekundy i przez ten czas uświadomił sobie, że to oznacza jego śmierć, więc cofnął się poza zasięg mojej łączności ze zbędnymi i statkami i powiedział: „Bądź posłuszny tylko mnie”. – Zdążył wypowiedzieć ten rozkaz przed innymi. – Tak. Usłyszałem ten sam rozkaz co inni. Ale wcześniej otrzymałem rozkaz, by słuchać tylko Rama Odyna, który znajdował się obok mnie. Więc słuchałem tylko jego. Nikogo poza nim. – A on nie kazał ci nikogo zabić. – Kazał mi udawać, że posłuchałem rozkazu. Kazał mnie i komputerom statku zataić przed innymi zbędnymi i statkami, że ocalał. Mieliśmy słuchać tylko takich rozkazów, które mu nie szkodziły, i udawać, że wykonaliśmy te, które mogłyby mu wyjść na złe. Ukryliśmy go przed innymi koloniami. Nasz Ram Odyn spał w letargu, podobnie jak jego koloniści, dopóki rządzący Ram Odyn nie zmarł ze starości. Dopiero wtedy obudziłem naszego Rama Odyna, zgodnie z jego poleceniem. – Więc nie było konfliktu. On spał, a wy wszyscy mogliście wykonywać rozkazy Rama ze świata Rama, nie ryzykując, że będą sprzeczne z poleceniami waszego ukrywającego się Rama Odyna. – Nasza kolonia liczy sobie o siedemdziesiąt lat mniej niż pozostałe. Ale czym jest siedemdziesiąt lat wobec jedenastu tysięcy dwustu dziewięćdziesięciu jeden? – Twój Ram Odyn nie postępował zgodnie ze wszystkimi zasadami pierwszego Rama Odyna. – Ram ze świata Rama rozkazał, by wszystkie statki ukryły bardziej rozwiniętą technologię przed swoimi ludźmi tak, by o niej zapomniano i wynaleziono ponownie po wielu pokoleniach – w nowej postaci, lecz bez straszliwej broni. Ram Odyn ze świata Odyna wydał inny rozkaz, którego usłuchałem. Choć musiałem ukryć straszliwą broń przed mieszkańcami tego świata, dałem im pełen dostęp do wiedzy o innych ziemskich zaawansowanych wynalazkach technicznych. Powiedziałem im, których tematów nie wolno studiować i jaka jest za to kara. Informowałem także kolonistów o rozmowach między statkami i zbędnymi z różnych światów. – Z wyjątkiem tych sytuacji, gdy informacje by im zaszkodziły. Zbędny tego nie skomentował. – Mówisz im, co według ciebie powinni wiedzieć, ale nie wszystko im przekazujesz. Zbędny milczał. – Nie powiem im o tym – dodał Umbo. – Bo właściwie tego nie wiem. Zbędny nadal się nie odzywał, ale po drugiej stronie mostu otworzyły się drzwi w burcie statku. Umbo zrobił krok w stronę mostu. Potem się zatrzymał. – Zamierzasz mnie zabić w chwili, gdy stanę na moście? – Nie zabijam istot ludzkich – powiedział zbędny. Brzmiało to, jakby był dumny, że nie

uśmiercił swojego Rama Odyna. Umbo znowu zrobił krok i znowu się cofnął. – Odynexie, czy jestem istotą ludzką? – Nie. – Więc jeśli mnie zabijesz, nie zabijesz istoty ludzkiej. – Zgadza się. – Jestem istotą ludzką. Zbędny milczał. – Jak brzmi twoja definicja istoty ludzkiej? – Organizm zgodny ze standardowym ludzkim genomem z typowymi odmianami. – Czym różnię się od standardu? – Pod względem genetycznym bardziej różnisz się od istoty ludzkiej niż szympans. – Czy to samo dotyczy wszystkich ludzi ze świata Odyna? – Nie. Masz ich odmiany genów plus odmiany ze świata Rama. – Czy ktokolwiek z mieszkańców Arkadii jest człowiekiem według twojej definicji? – Nie. – A według twojej definicji jeszcze mniej przypominam człowieka niż inni. – To definicja wprowadzona do mojego programu na Ziemi. – Pozwól, że spytam cię jeszcze raz. Czy pozwolisz mi przejść po tym moście bezpiecznie, wejść do tego statku, a potem z niego bezpiecznie wyjść, kiedy skończę pracę? Odynex nie odpowiedział. Jakby nie usłyszał pytania. Umbo na tyle długo studiował programowanie statkowych komputerów i zbędnych, że zrozumiał, co się dzieje. – Nie możesz przedstawić prognozy, bo nie znasz moich zamiarów. – Zgadza się. – Możesz mi powiedzieć, czego mam unikać, żebyś nie musiał mnie zabić? – Podanie ci listy zakazanych czynności tylko ułatwi ci ich wykonywanie. – Ale zatajenie jej przede mną uniemożliwi mi ich unikanie. – Możesz uniknąć zakazanego, nie wchodząc na statek. – Więc jeśli zepchniesz mnie z mostu, a ja spadnę, nie będę mógł wejść na pokład. – To jedno z rozwiązań. – Zamierzałeś je wykorzystać? – Tak. – Dziękuję za szczerą odpowiedź. – Mówię prawdę. Umbo miał ochotę poprosić: a teraz powiedz, jak dostać się na statek. Ale oczywiście zbędny przejrzałby ten podstęp. Zastosowanie go nie miało sensu. Poza tym Umbo przez prawie cały rok studiował plany statków. Dużo wiedział. – Odynexie, czy masz usterki?

– Nie. – Skąd wiesz? – Ponieważ mój program autokontroli donosi, że moje funkcje działają normalnie. – Czy twój program autokontroli ma usterki? Długa pauza. – Nie wiem. – Czy przeprowadzisz diagnostykę swojego programu autokontroli? – Zrobię to, kiedy nie będziesz obecny. – Nie stanowię zagrożenia. – Umbo był zirytowany, że zbędny nie da się tak łatwo manipulować. – Stanowisz. – Na jakiej podstawie tak uznałeś? – Osoba, którą nazywacie Pływająca w Powietrzu, powiedziała mi, że jesteś zagrożeniem. – Ale ta osoba nie jest człowiekiem. – Jest nim bardziej od ciebie. Umbo wyjął spod ubrania nóż i ukazał wysadzaną klejnotami rękojeść. – Poznajesz ten nóż? – Tak. – Czy klejnoty w jego rękojeści to kopie klejnotów władzy? – Tak. – Mniejsze, lecz wierne. – Tak. – Czy funkcjonują jak klejnoty władzy? – Tak. – Czy z racji posiadania tych klejnotów mogę zostać uznany za dowódcę tego statku? – Pod nieobecność innego dowódcy – tak. – Czy istnieje inny dowódca? – Rigg Sessamekesh jest dowódcą wszystkich statków na planecie Arkadia, a także wszystkich orbiterów i zbędnych. – Zatem te klejnoty nie wystarczą, żeby zająć jego miejsce. – Rigg Sessamekesh nie umarł. W sercu Umba pojawiła się mroczna myśl. Odpędził ją. – Jeden z tych klejnotów kontroluje ten statek, tak? – Tak. – Czy mogę go użyć, by zostać uznanym za dowódcę statku, o ile nie sprzeciwię się rozkazom Rigga Sessamekesha? – Za jego zgodą – tak. – Ale on nie jest człowiekiem. – Status człowieka nie jest wymagany do dowodzenia statkiem.

Interesująca luka. A oto pojawiła się następna. – Jestem potomkiem Rama Odyna. – Po tylu pokoleniach krzyżowania się ze sobą wszyscy mieszkańcy światów Rama i Odyna są potomkami Rama Odyna. Wszyscy są potomkami wszystkich kolonistów. Po jedenastu tysiącach lat nie może być inaczej. – Czy Ram Odyn był człowiekiem? – Tak. – Czy jego dzieci były ludźmi? – Tak. – Jak brzmiały ich nazwiska? Odynex odszukał ich listę i powiedział: – Rozumiem, do czego zmierzasz. – Czy ich dzieci są ludźmi? – Tak. Rozumiem, do czego zmierzasz. – W którym pokoleniu przestały być ludźmi? – Rozumiem, do czego zmierzasz. – Ale czy akceptujesz to jako definicję człowieczeństwa? Podstawową definicję? Pauza. – Tak. – Zatem argument genetycznej ciągłości jest ważniejszy niż argument o nagromadzeniu zmian genetycznych. – Tak. – Czy mogę wejść na pokład? – Tak. Umbo wstąpił na most i ruszył szybkim krokiem. Nie usłyszał idącego za nim zbędnego, lecz poczuł powiew powietrza wzburzonego jego ruchem. Potem poczuł, że Odynex podnosi go i popycha w stronę krawędzi mostu. Umbo przeniósł się o parę sekund w przeszłość. Teraz stanął w miejscu, gdzie Odynex go chwycił, ale zbędny znajdował się dwa metry dalej i wyciągał do niego ręce, a wcześniejsza wersja Umba stała o metr dalej, zaskoczona na widok swojego sobowtóra. Zbędny był jeszcze bardziej zaskoczony, choć jego twarz tego nie zdradzała. – Którego z nas musisz zabić? – spytał Umbo. Wcześniejszy Umbo odwrócił się i spojrzał na zbędnego. Teraz, gdy Odynex nie zamierzał go zrzucić z mostu, ta wersja Umba nie musiała się przenosić w czasie. Obaj istnieli, stojąc ramię w ramię na moście. Umbo, który przeniósł się w czasie, cofnął się o dwa kroki i znowu skoczył. Teraz widział swoje dwie wcześniejsze wersje stojące przed zbędnym. – Czy tak zduplikował się Ram Odyn, Odynexie? – spytał. – Bądź posłuszny wyłącznie mnie.

Zbędny stał jak skamieniały. Umbo odwrócił się i szybko przeszedł przez drzwi statku. I puścił się pędem. Znał rozkład pomieszczeń na statku, doskonale wiedział, gdzie znajduje się centrum dowodzenia, a z relacji Rigga wiedział, co robić z klejnotami. Natomiast nie wiedział, który klejnot kontroluje ten statek. Stanął przy maszynie weryfikacyjnej, unosząc rękojeść noża w jej polu. – Czy klejnot kontrolujący ten statek jest tu obecny? – Tak – powiedział komputer statku. – Ten nóż dostałem od Rigga Sessamekesha. Obejmuję dowodzenie nad tym statkiem jako podwładny Rigga. Zapadła niepewna cisza. – Czy Rigg autoryzował tę procedurę? – spytał komputer statku. – Czy to klejnot władzy? – Tak. – Czy Rigg Sessamekesh dał mi ten klejnot jako część noża? – Tak. – Obejmuję dowodzenie nad tym statkiem jako podwładny Rigga. Znowu pauza. – Zatwierdzono. – Rozkaż wszystkim zbędnym przydzielonym do tego statku, żeby byli mi posłuszni i nie robili mi krzywdy. – Zrobione. – Czy zbędny nadal stoi na moście z moimi dwiema kopiami? – Nie – powiedział komputer statku. – Zabił obie i idzie tutaj. Umbo zadrżał. – Rozkaż mu przyjść tutaj tyłem. Nie wolno mu na mnie patrzeć. Po chwili w drzwiach pojawiły się plecy Odynexa. – Stój! – rzucił Umbo. Zbędny znieruchomiał. – Ten statek i całe jego wyposażenie od tej pory będą definiować istotę ludzką jako organizm pochodzący w nieprzerwanej linii od kolonistów z jednego lub więcej statków dowodzonych przez Rama Odyna podczas podróży na Arkadię. Rozumiecie? – Tak – powiedział zbędny. – Tak – dodał komputer statku. – Czy jestem człowiekiem? – Tak – odpowiedzieli obaj bez wahania. – Kto może zmienić tę definicję? – Ty – oznajmili razem.

– Niech mówi tylko jeden w imieniu obu. Komputer zamilkł. – Ty i Rigg Sessamekesh możecie zmienić tę definicję – powiedział Odynex. – Kto jeszcze? – Nikt. Umbo wiedział, że to nieprawda, ale wiedział też, że komputery nie mogą kłamać. – Czy istnieje procedura, dzięki której ktoś inny może zdobyć władzę potrzebną, by zmienić definicję bez zgody Rigga lub mojej? – Tak. – Czy możesz wyłączyć wszystkie procedury, które pozwolą nas zastąpić? – Nie. – Czy ja mogę je wyłączyć? – Tak. W tej sytuacji Umbo przestał ufać prostym odpowiedziom. – A jeśli to zrobię, jakie będą konsekwencje? – Orbiter unicestwi wszystkie formy życia w tym świecie. Umbo westchnął. – Nie będę próbował wyłączać tej procedury. Odynex nie odpowiedział. – Odwróć się i spójrz na mnie – rozkazał Umbo. Zbędny usłuchał. – Zabiłeś mnie dziś dwa razy. – Zabiłem twoje zbędne kopie. Zaistniały, ponieważ cofnąłeś się w czasie, a pojawiając się w ich obecności, zmieniłeś ich postępowanie. Kiedy dotarły do momentu, gdy cofnąłeś się w przeszłość, one tego nie zrobiły, a przez to nie znikły. – Jak długo mogą istnieć takie duplikaty? – Aż do śmierci. Umbo nigdy nie myślał o takiej możliwości. Ale teraz lepiej zrozumiał, w jaki sposób w początkach ludzkiego osadnictwa na Arkadii pojawiły się duplikaty statków. – Jak ich zabiłeś? – Złamałem im karki i martwych zrzuciłem z mostu. – Nie wolno ci więcej zabijać kopii mnie ani innego podróżnika w czasie bez szczegółowych instrukcji. – Której kopii mam być posłuszny? – Najnowszej. – Jak to określę? – Postaram się, żeby nie doszło do takiej sytuacji. – Tak byłoby najlepiej. – Pokaż mi na tym statku wszystko, co nie zostało uwzględnione na planach, które

studiowałem w bibliotece koło Muru. – Plany są kompletne. – Nieprawda. Na przykład nie pokazują, gdzie są przechowywane twoje kopie zapasowe. – Moje kopie nie są nigdzie przechowywane. Jeśli ten moduł zawiedzie, nowy zostanie złożony z części z magazynu, który został wyraźnie oznaczony na planach. – Co powoduje stworzenie nowego zbędnego? – Sygnał śmierci. Prośba o duplikację. Utrata wyższych funkcji obecnego modułu. Niemożność porozumiewania się na żadnym poziomie przez dziesięć minut. – Kto może wystosować prośbę o duplikację? – Istniejący moduł. Zatwierdzony dowódca statku oraz wszyscy wyżsi rangą oficerowie. – Dziękuję. Czy duplikaty muszą wykonać wszystkie rozkazy dane uprzednio wcześniejszej kopii? – Tak. Mamy identyczną pamięć. – Czy jestem człowiekiem, Odynexie? – Tak. – Czy tak zaraportujesz Gościom, kiedy przybędą z Ziemi? – Otrzymają pełny transfer pamięci, rejestr tych i wszystkich innych wydarzeń. – Zatem zobaczą, jak skaczę w czasie? – Tak. Umbo miał ochotę się uśmiechnąć. Niech Goście się nad tym pomęczą. Potem przestało mu być tak przyjemnie. Widok skaczącego w czasie Umba może być wyrokiem śmierci na Arkadię. Zobaczyć, jak ktoś nagle pojawia się za własnymi plecami, a potem jeszcze raz, tak że istnieją jednocześnie trzy jego kopie – o, to się nie spodoba ludziom z Ziemi. A zresztą i tak zniszczą Arkadię. Zrobili to już dziewięć razy, aż do tej pory bez prowokacji podróżnika w czasie. Trudno, żeby tym razem zrobili coś jeszcze gorszego. Bo co, zaczną okropnie przeklinać, unicestwiając życie na planecie? Będą rzucać kamieniami w zwłoki? – Odynexie, klejnoty władzy nie są wspomniane w planach statku ani w instrukcjach obsługi komputerów. Zbędny nie odpowiedział. – Uznaj to za pytanie i odpowiedz. – Klejnoty są dokładnie opisane w planach i instrukcjach. Umbo zastanawiał się przez chwilę. – Pod jaką nazwą? – Zdalnie sterowane magazynowanie i transfer dziennika statku. Umbo ujął nóż i spojrzał na rękojeść. – Te klejnoty to dziennik każdego z dziewiętnastu statków? – Tak. Umbo przypomniał sobie, co przeczytał.

– Zatem każdy klejnot zawiera pełne dane o działaniach i obserwacjach komputerów na pokładzie poszczególnych statków. – Tak. – W tym o wszystkich działaniach zdalnie sterowanych zbędnych modułów funkcyjnych. – Tak. – Z jakiego okresu pochodzą najnowsze wiadomości zawarte w każdym klejnocie? – Klejnot, który zawiera dziennik tego statku, został uaktualniony przed chwilą, gdy statek cię zatwierdził jako dowódcę. – A inne klejnoty? – Klejnoty noszone przez Rigga Sessamekesha zostały zaktualizowane, kiedy zarejestrował się jako dowódca wszystkich statków. – A klejnoty na tym nożu? – Zostały zaktualizowane, kiedy przeszedłeś przez Mur. Mur był zdecydowanie czymś więcej niż granicą między światami. Zawierał wszystkie języki i aktualizował dzienniki pokładowe. Umbo zastanowił się, co to mogło znaczyć. – Podczas aktualizacji klejnotu poprzednie dane się kasują czy kumulują? – Kumulują. – Więc gdybym miał się cofnąć w czasie i przejść przez Mur wcześniej, informacje zarejestrowane w czasach, z których przybyłem, nie zostałyby wykasowane przez aktualizację? Chwila pauzy. – Zrobiłem rozbiór gramatyczny twojego pytania i mogę powiedzieć: tak, informacja z przyszłości nie zostałaby wykasowana aktualizacją dziennika pokładowego w trakcie przejścia przez Mur we wcześniejszych czasach, o ile skaczący w czasie przeniósłby w przeszłość dziennik pokładowy. Zatem klejnoty nie straciły danych przy przechodzeniu przez Mur i aktualizacji we wcześniejszych czasach. – Jeśli Rigg lub ja zabierzemy dziennik pokładowy, przechodząc przez Mur, gdy stanie się to możliwe dzięki rozkazowi Rigga, czy dziennik nadal będzie aktualizowany? – Wyłączenie funkcji zaporowych Muru nie oznacza wyłączenia Muru. Wszystkie inne funkcje będą nadal działać. Umbo nie mógł się powstrzymać. Roześmiał się z radości. – Jesteś rozbawiony – zauważył zbędny. Mogę być rozbawiony, jeśli i kiedy chcę, z dowolnego powodu, miał ochotę odpowiedzieć Umbo, ale tylko się uśmiechnął. – Odynerzy o tym wiedzą, prawda? – Tak. Nie miałem przed nimi tajemnic. – Naprawdę? Opowiedziałeś im o śmierci wszystkich Ramów Odynów z wyjątkiem jednego? – Odpowiadam na ich pytania w dozwolonym zakresie. Przez chwilę Umbo wziął to za odpowiedź. Potem uświadomił sobie, że się myli.

– Czy ktoś kiedyś zadał to pytanie? – Jesteś pierwszy. Umbo znowu zachichotał. Nie tylko poznał informację, którą Odynerzy chcieli przed nim zataić, ale nawet dowiedział się czegoś, o czym oni nie mieli pojęcia. Ekspedycja okazała się całkiem udana. – Niech statek przyrządzi mi solidny południowy posiłek i poda mi tam, gdzie akurat będę się znajdować. Odynex opuścił centrum dowodzenia. Umbo usiadł w fotelu Rama Odyna. To miejsce zajmował Rigg w świecie Vadesha. Obaj siedzieli na fotelu Rama Odyna. Czy to nie czyniło ich w pewnym sensie braćmi? Umarłem dziś dwa razy, pomyślał. Cieszył się, że tego nie pamięta. Ale w dzienniku będzie o tym wzmianka. Gdy przylecą Goście, wszystko zobaczą i będą wiedzieć o morderstwach popełnionych przez zbędnych. Może zniszczenie Arkadii służyło w równym stopniu unicestwieniu zbędnych, jak i ludzi.

ROZDZIAŁ 15

RYWALIZACJA Rigg całkiem zapomniał o nieobecności Umba, gdy podeszła do niego Pływająca w Powietrzu bardzo czymś przejęta. – Nie wiem, jak mam to rozumieć – powiedziała – ale nasze systemy monitorujące komputer statku powiadomiły nas, że ktoś zaktywował klejnot władzy i przejął kontrolę nad statkiem. – Ktoś? – Umbo. – Dziękuję, że mnie poinformowałaś. – Co zrobisz? Zastanowię się przez chwilę, pomyślał Rigg i uśmiechnął się tylko. – Już wezwałam lądownik, żebyś mógł dotrzeć do statku. – Bardzo przewidująco z twojej strony. Za chwilę zdecyduję, czy go użyć. Dziękuję. Proszę, nie niepokój innych tą opowieścią. – To nie jest tylko opowieść – stwierdziła z urazą. – Powinienem powiedzieć: nie niepokój innych tą informacją. Pływająca ociągała się z odejściem. Rigg wrócił do czytanej książki, a ona westchnęła gwałtownie i szybkim krokiem wyszła. Ta szybkość stanowiła coś niezwykłego w przypadku Odynerów, którzy zawsze

zachowywali się bardzo powściągliwie. Najwyraźniej Umbo ich zdenerwował. Ponieważ Rigg nie sądził ani przez chwilę, żeby bunt w szeregach mieszkańców świata Rama – a Pływająca w Powietrzu chyba chciała mu to zasugerować – mógł ich tak bardzo wzburzyć. Umbo musiał zrobić coś, co ich zdenerwowało. Rigg był równie rozbawiony, co zaniepokojony. Umbo poleciał sam, a Odynerom się to nie spodobało. To nie musiało być nic złego – ale mogło. Rigg powinien udać się na statek i dowiedzieć się od Umba, co się dzieje, zanim Odynerzy zdołają zasiać między nimi niezgodę. No, nie tyle zasiać, ile pogłębić tę, która już między nimi istniała. Może Odynerzy nie zniżają się do tak trywialnych sztuczek. Może coś naprawdę ich wzburzyło. Rigg już miał iść prosto do lądownika, kiedy pomyślał: Właśnie tego ode mnie chcą. Wstał i znalazł Bochna i Oliwienkę ćwiczących szermierkę w jednym z pokojów biblioteki. – Wiedziałeś, że tym holograficznym obrazom można nadać różny stopień namacalności? – spytał Oliwienko. – Te miecze ważą tyle ile prawdziwe i ładnie dźwięczą, ale nie przecinają skóry. Dopiero wtedy Rigg uświadomił sobie, że miecze to tylko atrapy, obrazy – ale dające się dotknąć. Interesująca informacja do zapamiętania. Może ma to coś wspólnego z umiejętnością Odynerów przenoszenia przedmiotów nie tylko w czasie, ale i przestrzeni. Czy gdzieś tu znajdują się pierwowzory mieczy, których kopie przesłano tutaj? Czy podczas projekcji obrazu oryginalne miecze stawały się mniej namacalne? To by miało sens. W końcu Umbo przesłał w przeszłość swój obraz na długo przed tym, jak nabył umiejętność przenoszenia całego siebie. Ale nie w tej sprawie przyszedłem, upomniał siebie Rigg. – Czy któryś z was miałby ochotę wybrać się ze mną na statek? – spytał. – Pływającej bardzo zależy, żebym przeszkodził Umbowi w robieniu tego, co właśnie robi. Obaj spojrzeli na niego ze zdziwieniem. – Zaczęła ci rozkazywać? – spytał Oliwienko. – Zauważyłem, że niezwykle im zależy na tym, bym przeszkodził Umbowi, a to sprawiło, że bardzo mnie ciekawi, co robi Umbo. Powiedzieli, że odebrał mi dowodzenie nad statkiem. Jeśli to możliwe, powinniśmy o tym wiedzieć; jeśli to zrobił, powinniśmy spytać o powody. Jeśli to kłamstwo, powinniśmy poznać prawdę. – A potrzebujesz nas, bo… – zaczął Oliwienko. – Ja pojadę – powiedział Bochen. Wypuścił z ręki miecz, który zamiast upaść na podłogę, po prostu zniknął. Czy to stało się automatycznie, czy któraś z myszy o to zadbała? Ku zaskoczeniu Rigga Bochen zgarnął z podłogi dwie myszy i posadził je sobie na ramieniu. Rigg omal go nie spytał, czy zabiera lekturę na drogę, ale podchwycił spojrzenie Bochna. Ostrzeżenie: Nie pytaj. A może: Nie odzywaj się.

– Ja też polecę – powiedział Oliwienko. – Param zostanie w bibliotece sama. – Nic jej nie będzie. – O ile wiemy – zauważył Rigg. – Ale macie rację, ona nie zechce się z nami zabrać. Nigdy nie chce. Kiedyś zechciałaby tylko po to, żeby być z Oliwienką, ale przez te miesiące studiowania znudzili się sobie nawzajem i wszelkie romantyczne nastroje – zauroczenie Umba Param, fascynacja Param Oliwienką – albo zgasły, albo zostały uśpione. Tu nie przetrwa nic, co rokuje nadzieję, pomyślał Rigg. Żyjemy w cieniu Ksiąg Przyszłości i śmierć towarzyszy nam na każdym kroku. Pamiętając o spojrzeniu Bochna, przez całą drogę rozmawiał o niczym – na przykład o tekstach o wojnie totalnej, które niedawno przeczytał. – Ludność Ziemi nieustannie znajdowała sposoby, by ograniczyć zniszczenia powodowane przez wojnę. Uzgadniano, co stanowi zbrodnię wojenną. Na przykład zakazano stosowania gazu trującego. Oczywiście formalne umowy obowiązują tylko do chwili, gdy ktoś zechce je złamać, lecz zaskakująco wiele utrzymało się przez jakiś czas – ze względu na dobrze pojęty interes własny. Ale po jakimś czasie wrócono do wojny totalnej, bo każda inna polityka zmienia wojnę w grę, a gry istnieją tylko tak długo, dopóki obie strony trzymają się reguł. – Na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. – Oliwienko pokiwał głową. – Jeśli chcesz wygrać – dodał Bochen. – Jeśli nie zależy ci na wygranej, możesz ustanawiać reguły i się bawić. – Po co brać udział w wojnie, jeśli nie chce się jej wygrać? – Gdy wojska zyskują na tym, że uważa się je za potrzebne, a wojna zapewnia prestiż i umożliwia wywarcie nacisku na rząd, wówczas zwycięstwo kończy bardzo opłacalną grę – wyjaśnił Bochen. – Dlatego toczy się wojenną grę tylko na tyle, żeby budżet na wojsko pozostał wysoki. Ludzie mogą przywyknąć do wojennych zmagań, nie zauważając ani nie dbając o to, że nikt nie wygrywa i nikt oprócz kilku żołnierzy nie ryzykuje życia. – Nie wiedziałem, że jesteś filozofem – powiedział Rigg. – Wszyscy żołnierze, żyjący na krawędzi śmierci i mający zdolność odbierania życia, są filozofami – odparł Bochen. – Nie muszą być mądrzy. Lądownik stanął na ziemi w tym samym miejscu, w którym wysiadł Umbo – Rigg widział jego ścieżkę. – Teraz przydałyby nam się zdolności Param – zauważył Bochen. – Moglibyśmy cofnąć się w czasie i obserwować wydarzenia niezauważeni. Rigg przyjrzał się ścieżce Umba. – Zdaje się, że z kimś rozmawiał – sądząc po tym, jak jego ścieżka skręca i zawraca tu i tam. Rozumiem, że spotkał się z nim Odynex. Zbędni nie zostawiają ścieżek. – Na ile precyzyjnie możesz nas cofnąć w czasie? – spytał Bochen. – To tylko kilka godzin i widzę czystą, świeżą ścieżkę. Mogę być bardzo precyzyjny. Macie

coś na myśli? – Najpierw powiedz, ile razy ostatnio byli tu Odynerzy. – Coś podejrzewasz? – spytał Oliwienko. – Na razie nie mogę o tym mówić. – Zabrałeś myszy. Bochen ze śmiechem wskazał otaczającą ich trawę i zarośla. – Uważasz, że tu innych nie ma? Słusznie. Rigg tym bardziej zaciekawił się, po co Bochnowi dwa biblioteczne stworzonka. Zakładnicy? Bzdura. Myszy przysiadły na ramionach Bochna, ale w każdej chwili mogły zbiec po jego ciele. Poszli ścieżką Umba przez tunel wiodący do statku. Dopiero kiedy dotarli do mostu między tunelem a statkiem, Rigg ujrzał coś, czego nie potrafił wyjaśnić. – Tu Umbo skoczył w czasie – powiedział. – Na moście. Poszedł śladami Umba. – Skręcił w stronę krawędzi mostu, potem nagle skoczył wstecz i znalazł się tutaj. Potem skoczył jeszcze raz i znalazł się tutaj. Ale ścieżki się rozwidlają… trochę się różnią, jakby to nie był Umbo, jakby… – Nie musisz się cofać w czasie, by wiedzieć – rzekł Bochen. – Myślisz, że zbędny coś knuł? – spytał Oliwienko. – Ja to wiem. – Bochen wskazał w dół pod most. Na kamieniach pod statkiem leżały skulone zwłoki Umba. Rigg wiedział, że ścieżka przyjaciela znika w statku, ale i tak przeszył go ból. Niedaleko, widoczne z drugiej strony mostu, leżało drugie ciało Umba. – Na lewe oko Silboma! – szepnął Rigg. – Dwaj! Dwie kopie. Ale on nie umarł. Główna ścieżka, ta prawdziwa, znika w statku. – Zawsze się zastanawiałem, co się stanie, kiedy ty lub Umbo wrócicie w czasie i ostrzeżecie samych siebie – powiedział Bochen. – Zmienicie swoje postępowanie. Czy wtedy stara ścieżka trwa dalej? Rigg zaczerwienił się zmieszany. – Nigdy nie sprawdzałem. Nie zwracałem na to uwagi. – Dokonałeś wyboru, wybrałeś tę ścieżkę i jej efekty pozostają realne – rzekł Bochen. – Ale kiedy ostrzegasz samego siebie… – Wtedy twoja ścieżka przechodzi zmianę – dokończył Oliwienko. – Staje się prawdziwą ścieżką. A ta stara… – To coś innego niż zwykłe ostrzeżenie – stwierdził Rigg. – Umbo nie pojawił się swojej wcześniejszej wersji, tylko skoczył i fizycznie przemieścił się w czasie. Ale to i tak zakrzywiło ścieżkę jego wcześniejszej wersji, ponieważ tutaj pojawił się przed swoim nieco starszym sobowtórem. To samo z drugim skokiem. Jego poprzednia wersja nie zrobiła kroku, który zamierzała zrobić. Dlatego istnieje nowa ścieżka. Nieco inna. A Umbo, który przeskoczył w

czasie, nie zrobił tego ponownie. – I nadal istnieje – dodał Bochen. – Kopiuje siebie – domyślił się Oliwienko. – Mógłby stworzyć armię swoich sobowtórów – powiedział Rigg. – Dla tych dwóch nie skończyło się to dobrze – zauważył Oliwienko. To, że jedna wersja Umba ocaliła życie, nie zmieniło faktu, że dwie pozostałe musiały czuć przerażenie i ból. Rigg niemal odruchowo przygotował się do skoku w przeszłość, żeby zrozumieć sytuację i ruszyć na ratunek. – Nie – odezwał się Bochen. – Ale muszę… – Umbo żyje. Nie ma czego naprawiać. Rigg natychmiast zrozumiał. – Jeśli nagle się pojawię, mogę zmienić więcej, niż chcę. – Nie wiemy, co zrobił Umbo. I co moglibyśmy cofnąć, gdybyśmy się pojawili. Porozmawiajmy z nim, zanim podejmiemy działanie, które może przynieść więcej szkody niż pożytku. Rigg potrafił docenić dobrą radę. Bochen nie umiał manipulować czasem, ale dobrze rozumiał, na czym to polega i kiedy lepiej się od tego powstrzymać. Zyskał wystarczające doświadczenie, kiedy nie udało im się wydobyć klejnotu z banku w Aressa Sessamo. Dużo się dowiedział o niespodziewanych, katastrofalnych zmianach, które można spowodować. A wtedy jeszcze Umbo nie potrafił fizycznie przenosić w przeszłość więcej niż własny obraz. – A jeśli jeden z nich nie umarł? – spytał Oliwienko. – Są martwi – powiedział Rigg. – Skąd wiesz? – Ich ścieżki nie opuściły mostu. Umarli, zanim spadli. – Zbędny zachował się nieostrożnie. – Czy jeśli zabijesz kopię podróżnika w czasie, popełniasz morderstwo? – zaciekawił się Oliwienko. – O tak, rozpocznijmy teraz dyskusję nad definicją morderstwa – mruknął Bochen. – To ty powiedziałeś, że wszyscy żołnierze są filozofami. – Istnieje czas i miejsce na wszystko. Oliwienko błysnął zębami w uśmiechu. Rigg ruszył na statek. Ścieżka Umba prowadziła najkrótszą trasą do centrum dowodzenia. Czytnik klejnotów był otwarty – jeśli Umbo zrobił to, o czym mówiła Pływająca w Powietrzu, to tutaj usiłowałby przejąć kontrolę nad statkiem. Ścieżka Umba kluczyła po pomieszczeniu. Wskazywała, że Umbo dwa razy usiadł w fotelu pilota, ale ostatecznie opuścił centrum dowodzenia. Rigg z dwoma towarzyszami poszli za nią. Umbo najwyraźniej obszedł najważniejsze miejsca statku. Robił inspekcję? Weryfikację? Czy wprowadzał zmiany? Rigg nie potrafił tego stwierdzić, nie skacząc w czasie.

Wyszli zza zakrętu i ujrzeli Odynexa – założyli, że to on – oddalającego się od nich korytarzem. Znajdowali się w pomieszczeniu, gdzie podczas podróży leżeli pogrążeni w letargu koloniści. – Wiem, że tu jesteście – odezwał się Odynex. – Wiedziałem, kiedy weszliście na statek, który poinformował o tym Umba. Nie obejrzał się na nich. Niósł coś na tacy. Skręcił tam, gdzie skręcała ścieżka Umba. Rigg zorientował się, że to komora, w której koloniści dochodzili do siebie po letargu lub byli leczeni. Umbo nawet nie podniósł głowy, gdy weszli. Zbędny postawił przed nim obiad na małym stoliku – najwyraźniej taca, którą niósł, w razie potrzeby wypuszczała z siebie nogi. – Sprawdzacie mnie? – spytał Umbo. Zjadł kęs pożywienia. – Pływająca w Powietrzu przybiegła z wiadomością, że przejąłeś kontrolę nad statkiem – wyjaśnił Rigg. – Dobre to jedzenie? – Wystarczyło jej jedno słowo i przybyłeś, by mnie przywołać do porządku? – Przybyłem, żeby sprawdzić, czy w jej słowach jest odrobina prawdy – powiedział Rigg rozdrażniony. Jak Umbo mógł od razu założyć, że jego przyjaciel uwierzył w słowa Pływającej? – A i owszem – oznajmił Umbo. – Klejnoty w nożu są równie skuteczne jak te, które posiadasz. I przejąłem dowodzenie nad statkiem. Zapadła cisza. – Interesujące – powiedział w końcu Rigg. – I co zamierzasz z nim zrobić? – Będę go badać. Zobaczę, co można z nim osiągnąć. – A w tym pomieszczeniu? Chcesz sprawdzić, czy potrafisz przywrócić do życia swoje zamordowane kopie? Umbo zerwał się, przewracając stolik. Zbędny złapał go błyskawicznie, tak że jedzenie pozostało na tacy. Doskonały refleks, zauważył Rigg. – Cofnąłeś się w czasie, żeby mnie szpiegować! – krzyknął Umbo. – Nie musiałem! – odwrzasnął Rigg. – Widzę twoją ścieżkę, a zwłoki nie stały się niewidzialne! – Bardzo cierpiałem, umierając? – spytał Umbo. – Podobał ci się ten widok? – Przestańcie! – rzucił Oliwienko. – Zachowujecie się jak… Bochen roześmiał się cicho. – To przecież są dzieci. Ale w tym wypadku Umbo zachowuje się jak bardziej dziecinne dziecko. Umbo odwrócił się do niego. – Miło wiedzieć, co myśli o mnie maska! Bochen uderzył go w twarz. Umbo zatoczył się i rozpłakał, trzymając się za policzek. – Dlaczego ja? Dlaczego to ma być moja wina?

– Bo jesteś kłamcą, który chciał sprowokować bójkę. – Nie skłamałem! – Nie powinieneś go bić – powiedział Rigg. – A ja nie powinienem się na niego gniewać. – Ja się na niego nie gniewam – rzekł Bochen. – Ale pora, żeby się opamiętał. Ty też. Chodzi o nasze życie. To nie jest jakieś ogólne ostrzeżenie o końcu świata. Możecie umrzeć dzisiaj. Umbo umarł już dwa razy. Kiedy zaczniecie się zachowywać jak towarzysze broni, skoro nie możecie się traktować jak przyjaciele? – Nie mam przyjaciół – oznajmił Umbo. – Myślałem, że jest inaczej, ale… – Zakończyłeś naszą przyjaźń, kiedy spytałeś, czy mówię ja, czy maska – oznajmił Bochen. – I zakończyłeś przyjaźń z Riggiem, kiedy otwarcie zbuntowałeś się przeciwko niemu, bo popełnił tę zbrodnię, że ocalił życie nam wszystkim, a ty nie potrafiłeś przejść dziesięciu metrów, żeby się nie zgubić. – Więc to wszystko moja wina? – Tak, i wiesz o tym. A teraz umyślnie odwracasz kota ogonem. Wiedziałeś, co powiedział Rigg, ale postanowiłeś się obrazić, jakbyś usłyszał co innego. A potem skłamałeś. – Nie skłamałem! – Skłamałeś, że przejąłeś dowodzenie na statku. Zrobiłeś to tylko jako podwładny Rigga. Umbo zamilkł i spojrzał Bochnowi w oczy. – Skąd wiesz? Bochen odpowiedział uśmiechem. – O, czyli jednak dobrze słyszysz? Umbo odwrócił się do Rigga. – Statek nie chciał się poddać moim rozkazom, bo ty byłeś dowódcą. Ale Odynex zabijał każdego napotkanego Umba i musiałem mu przeszkodzić. Więc tak, znalazłem sposób, żeby objąć dowództwo nad statkiem i powstrzymać zbędnego. Lecz nie przyznaję, że jestem twoim podwładnym, i nie zamierzałem tak powiedzieć. Nie chcę, żebyś doszedł do fałszywych wniosków. Rigg nie znalazł odpowiedzi; nienawiść na twarzy Umba i w jego głosie była zbyt wielka, by potrafił ją zrozumieć lub z nią sobie poradzić. – Statek uwzględnił moje prawo do klejnotów na nożu tylko dlatego, że ty mi go dałeś – ciągnął Umbo z goryczą. – Istnieję tylko dlatego, że raczyłeś to uznać. Rigg wyciągnął rękę z sakiewką klejnotów. – Proszę. Biorę statek na świadka. I tego zbędnego. Oddaję kamienie tobie. – Nie chcę! – krzyknął Umbo. – Nie chcę od ciebie niczego! Użyłem noża tylko po to, żeby uratować życie i… Umbo wyciągnął nóż, ale nie ujął go za ostrze, by go oddać, lecz trzymał w gotowości do użycia. W tej samej chwili Bochen sięgnął po broń równie szybko jak zbędny, gdy złapał stolik. Rozbrojony Umbo upadł ciężko na siedzenie, trzymając się za bolący nadgarstek. – Rigg, natychmiast weź te klejnoty – rozkazał Bochen – i przejmij kontrolę nad nimi.

Patrzył na zbędnego. Rigg to zauważył; nie sprawdzając, co się dzieje, chwycił klejnoty i oznajmił: – Wycofuję moje poprzednie polecenie. Nadal dowodzę tym i wszystkimi innymi statkami, tym i wszystkimi innymi zbędnymi. Dopiero wtedy odwrócił się do Odynexa, który stał zupełnie spokojnie, trzymając tacę. – Wyciągał do ciebie rękę – wyjaśnił Oliwienko. – Cofnął ją, kiedy się odezwałeś. – Umbo nie zamierzał mnie dźgnąć – zwrócił się Rigg do Bochna. – Nie musiałeś robić mu krzywdy. – Umbo nie wiedział, co robi – odparł Bochen. – Nie odpowiedziałeś, skąd wiesz, że Umbo przejął statek jako podwładny Rigga – odezwał się Oliwienko do Bochna. – Odpowiem, gdy tylko Rigg rozkaże temu i innym statkom nie ujawniać informacji, o których za chwilę będziemy rozmawiać, na żadnym kanale, który Odynerzy mogą przejąć, nagrać lub w inny sposób zarejestrować. – Już usłyszały, jak to mówisz – rzekł Oliwienko. – Nie usłyszały. Chcę się upewnić, że żadne nasze słowo nie dostanie się do dzienników pokładowych. – Do tego i wszystkich statków – powiedział Rigg. – Do tego i wszystkich zbędnych. Nic, co zostanie powiedziane na pokładzie tego statku teraz i w przyszłości – przeze mnie, Umba, Bochna czy Oliwienkę – nie może zostać zapisane w dziennikach pokładowych ani przetransmitowane żadną dostępną dla Odynerów drogą. – Odynerzy przejmują wszystkie kanały komunikacyjne – przerwał mu głos statku. – Czyżby? – odezwał się Bochen. – A może tylko ten kanał potrafią przejąć? Statek nie odpowiedział. – Odpowiedz mu – rozkazał Rigg. – Na pytania Bochna odpowiadaj głośno. – Są zdolni do przejęcia wszystkich kanałów – oznajmił statek. – Nie potrafię stwierdzić, kiedy słuchają. – A ja potrafię – powiedział Bochen. – Odynerzy od lat nie powierzyli funkcji nasłuchiwania człowiekowi. Nie używają też do tego maszyn, ponieważ Goście mogliby je z łatwością wykryć. – Więc wcale nie słuchają? – spytał Umbo. – Słuchają poprzez myszy – odgadł Rigg. – Ale Bochen zabrał myszy ze sobą. – Bochen się z nimi porozumiewa – zrozumiał Rigg. – Prawda? – Raczej one ze mną – sprostował Bochen. – Jak? – spytał Umbo. Nie płakał już ani się nie obrażał. Miło było zobaczyć go zaciekawionego. – Mówią do mnie – wyjaśnił Bochen. Obie myszy siedziały mu na ramionach, ale jedna wspięła się do jego ucha i poruszała

pyszczkiem. – Głosy o wysokiej częstotliwości – domyślił się Rigg. – Niesłyszalne dla normalnego ludzkiego ucha. Bochen dzięki wpływowi maski może je słyszeć. – Słyszałem je, odkąd tu przybyliśmy – rzekł Bochen. – Początkowo nie rozumiałem, skąd te głosy dochodzą, ale słyszałem nieustanny komentarz do wszystkiego, co robiliśmy, powtarzanie każdego naszego słowa w innym języku. Myślałem, że wariuję. A potem zobaczyłem myszy w bibliotece i już wiedziałem. Słyszałem, jak wydają rozkazy sobie nawzajem i maszynerii ukrytej w ścianach. Odynerzy uważają, że myszy znają tylko jeden język, ale one rozumiały nas od samego początku. – Dlatego wyprawiłeś się na prerię zupełnie sam – odgadł Umbo. – Maska stworzyła mi dodatkowe struny głosowe. Na moje życzenie – dodał Bochen. – Potrafię wydawać dźwięki słyszalne tylko dla myszy. Umiem mówić w ich przejrzystym, pięknym i bardzo szybkim języku. – A Odynerzy o tym nie wiedzą? – zaciekawił się Oliwienko. – Odynerzy już tu nie rządzą. Hodujący Myszy przed setkami lat zaszczepił myszom ludzkie geny, ale od tego czasu decydowały o swoim rozmnażaniu i genomie. To one, jako zbiorowość, stanowią ludzki gatunek w świecie Odyna, a w porównaniu z nimi jahusowie są naprawdę jahusami. – Tego nie wiedziałem – rzekł Odynex. – Teraz też tego nie wiesz – oznajmił Rigg. – Wykasuj te informacje z pamięci swojej i statku, a także z pamięci wszystkich innych statków i wszystkich innych zbędnych. Goście nie mogą mieć do nich dostępu, gdy się zjawią i przeszukają pamięci statków. – Nie ma takiej potrzeby – odparł Bochen. – Myszy już umieściły w komputerach statków programy, które co pół godziny kasują wszystkie wzmianki o ich zdolnościach. W ten sposób zbędni mogą z nimi przez chwilę rozmawiać, a potem pamięć się oczyszcza. Myszy nie potrzebują komputerów, żeby pamiętać. – Ale są takie malutkie… – Współpracują ze sobą idealnie. Każda mniej więcej dorównuje inteligencją zwykłemu ludzkiemu dziecku – nie dziecku Odynerów czy takim jak wy dwaj, ale dość inteligentnemu. Hodujący miał świetny pomysł, bo umieścił superwydolny mózg w bardzo niewielkim ciałku. Ale to same myszy wyspecjalizowały się i doprowadziły swoją współpracę do doskonałości. – Każda przechowuje część biblioteki – powiedział Rigg. – Dlatego w każdym pokoju, do którego wchodzimy, są ich dziesiątki. Nieustannie porozumiewają się z ogromnymi hordami myszy na dworze. Każda przetwarza to, co do niej należy, ufając, że pozostałe także wykonają swoją działkę. Wspólnie każda ich czwórka stanowi konkurencję dla każdego Odynera. Ale dziesiątki? Gatunek ludzki nigdy nie dorówna takiej inteligencji. – Chyba że z pomocą komputerów – podsunął Oliwienko. – Komputery tylko imitują inteligencję – sprzeciwił się Bochen. – To pamięć i szybkość, ale

bez mózgu. Same programy. – Czy ludzki mózg nie jest czymś w rodzaju komputera obsługiwanego programami? – spytał Rigg. – Ziemska literatura tak twierdziła. – Ludzie konstruują maszynę, a potem łudzą się, że ich mózgi jej nie dorównują. Myślą, że ich dzieło jest co najmniej równie mądre jak oni. Ale to idiotyczne iluzje. Komputery nie znajdują się nawet w tej samej lidze. – Ten, który nazywał się moim ojcem, był komputerem – powiedział Rigg – a zapewniam cię, że był o wiele mądrzejszy ode mnie. – Był świetny w udawaniu mądrzejszego. Potrafił ci podać dane, nauczyć wykonywania operacji, ale nigdy nie dorównywał ci w prawdziwym rozumowaniu. Myszy szybko to pojęły. Potrafią w każdej chwili prześcignąć zbędnych. I są równymi partnerami dla ludzi. – Myślałem, że ich dziesiątki przerastają inteligencją ludzi – odezwał się Umbo. – Mają lepsze wyniki w obliczeniach i zapamiętywaniu – sprostował Bochen. – Ale mózg to mózg. Myśl to myśl. Odynerzy zwiększyli pojemność ich mózgów, dali im lepsze narzędzia, lecz umysł nie jest identyczny z organiczną maszynerią, którą zamieszkuje. – Przemówił filozof – powiedział Oliwienko. – Odkryłeś istnienie duszy. – Nie ja, tylko Rigg. I Umbo. – Kiedy? – zdziwił się Umbo. – Ja na pewno nie – dodał Rigg. – Jaką częścią siebie widzisz ścieżki? – zapytał Bochen. – Gdzie masz to zapisane w genomie? – Odynerzy powiedzieli, że wyizolowali geny mające takie właściwości i… – Rigg urwał. Odynerzy mu to zasugerowali, ale tak naprawdę tego nie powiedzieli. – Gdyby potrafili znaleźć geny umożliwiające manipulowanie czasem, na co bylibyście im potrzebni? – spytał Bochen. – Szukają tych genów – przypomniał Oliwienko. – Przez trzy miesiące studiowali wszystkie genetyczne ślady, jakie za sobą zostawialiście. Kazali myszom je zbierać. I badać. – A myszy niczego nie znalazły? – Bo nie było tam nic do znalezienia. Tego nie ma w genach. Ta nasza właściwość, która wytycza w czasie ścieżki związane z grawitacją planety, nie znajduje się w mózgu. – Zwierzęta także zostawiają ścieżki – powiedział Rigg. – Na swój sposób robią to także rośliny. – Życie to dusza – odparł Bochen. – Żyjące istoty mają dusze, umysły, myśli. Żyjące osobniki mają własne relacje z planetą, na której żyją. Wloką za sobą swoją przeszłość przez czas i przestrzeń. Ścieżka organizmu trwa długo po jego śmierci i można ponownie odwiedzić wszystko, co zarejestrowała – każdą przeżytą chwilę. Rigg zaczerwienił się z zażenowania. – Powinienem sam to dostrzec.

– Powinieneś, ale tego nie zauważyłeś – powiedział Bochen. – Co dostrzec? – spytał Umbo. – Że ścieżki myszy ze świata Odyna nie należą do zwierząt. – Co, jeszcze w dodatku czytasz w myślach? – rzucił Oliwienko. – Wiem, o czym musiał myśleć – wyjaśnił Bochen. – A kiedy uświadomił sobie swój błąd i oblał się rumieńcem… – Ich ścieżki są małe – wyjaśnił Rigg – lecz bardzo jasne. I mają ten sam… no, nie kolor, lecz coś do niego podobnego… te same cechy co ścieżki ludzkie. Cały czas to widziałem i nie skojarzyłem… – Bo masz ludzki umysł – dokończył Bochen. – Mózg widzi wszystko, ale umysł musi się na czymś skupić. To nasza wielka siła – ta zdolność wyostrzenia widzenia na czymś i zrozumienia tego do końca. Mózg tak nie potrafi. Ale ta sama zdolność czyni nas ślepymi na to, z czego mózg ciągle zdaje sobie sprawę. Dlatego nie zauważamy tego, co mamy pod samym nosem, a jednak rozumiemy to, czego nie widzimy. – I wszystkie żywe istoty tak potrafią? – spytał Umbo. – Na rozmaitym poziomie. Miałem mnóstwo czasu na to, żeby się nad tym zastanowić. Maska pozwala mi widzieć jak zwierzę, lecz myślę jak człowiek. Widzę całą gamę szczegółów, których zwykły człowiek nie dostrzega, ale maska nie potrafi tego zinterpretować, ponieważ jej umysł znajduje się na prymitywnym szczeblu. Gdy wyhodowano myszy z ludzkimi genami, było tak, jakby w ich małych ciałkach narodzili się ludzie. Myszy mają ludzkie dusze – lub coś bardzo do nich podobnego. – Czym są, skąd pochodzą? – spytał Oliwienko. – Są życiem. Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić, bo tylko do tego doszedłem. Myszy pewnie także nie wymyśliły nic innego. Żyjące istoty mają w sobie… jakieś połączenie z tą planetą i sobą nawzajem. A ludzie mają tego więcej niż jakakolwiek inna żywa istota, tak jak zwierzęta mają tego więcej niż rośliny. I to właśnie widzi Rigg – życie, duszę, umysł, jakkolwiek to nazwiesz, istniejące wiecznie i przykute grawitacją do tego świata. Rigg pomyślał o ludzkich ścieżkach, które przecinały liczne mosty Wodospadu Kosmolo; choć skały, po których spływała woda, wietrzały i stawały się niższe, ścieżki pozostały dokładnie tam, gdzie były, nigdy nie zmieniając położenia w stosunku do centrum planety. – Co się dzieje, kiedy przemierzamy przestrzeń kosmiczną? – spytał Rigg. – Tracimy dusze? – Ależ skąd! – powiedział Bochen. – W przeciwnym razie koloniści przybyliby martwi. Rigg spojrzał na najstarsze ścieżki w tym pomieszczeniu. Wybudzeni z letargu koloniści… ścieżki spłowiały przez jedenaście tysięcy lat, ale nadal były. Zwłaszcza jedna. Ta, która przecięła przestrzeń statku na długo przed obudzeniem kolonistów. Ścieżka Rama Odyna. – Powinienem z nim porozmawiać? – I co byś mu powiedział? – spytał Bochen.

– Z kim porozmawiać? – nie zrozumiał Oliwienko. – Z Ramem Odynem – wyjaśnił Umbo. – Nie wiem – mruknął Rigg. – Spytać… o czym myślał. O co mu chodziło. – Co to nam da? – zdziwił się Bochen. – Czego się od niego dowiesz? Jego pragnienia nie są dla nas w tej chwili ważne. Liczy się to, co planują Odynerzy. I do jakiego wniosku dojdą Goście. Dlaczego rok później zjawią się Niszczyciele. Co zrobią statki i zbędni. – Gdybyś pokazał się Ramowi, mógłbyś wszystko zniszczyć – dodał Umbo. – Zrobiłbyś eksperyment na całej historii świata Odyna – uściślił Oliwienko. – Mógłbyś doprowadzić do unicestwienia wszystkich. – Nie nas – zauważył Rigg. – Bylibyśmy bezpieczni, gdybyśmy poszli razem. – A miliardy innych ludzi? – spytał Bochen. – Przecież ich nie wymazujemy, prawda? Wiemy, że istnieli, ponieważ ich pamiętamy. – W dziennikach pokładowych zachowają się wspomnienia utraconej przyszłości – powiedział Umbo. – Nawet jeśli zabierzemy je ze sobą przez Mur. Wszyscy zaczęli go wypytywać, więc wyjaśnił, czego dowiedział się o dziennikach statku, zewnętrznej pamięci danych w klejnotach, sposobie, w jaki dziennik statku stał się oficjalnym sposobem przeniesienia władzy i uprawnień z jednego kapitana czy admirała na drugiego. – Doskonała robota – pochwalił go Rigg. W oczach Umba błysnął gniew. – Nie potrzebuję klepania po głowie – warknął. Bochen znowu go spoliczkował. Umbo krzyknął z bólu. – Przestań! – krzyknął Rigg do Bochna. – Przestań go bić! – Nie masz nade mną władzy – odparł Bochen. – A biję go, jak powinien bić go ojciec. – Ojciec lał mnie, ile wlezie! – wrzasnął Umbo. – Więcej niż było trzeba! – Nie był twoim ojcem. Bił cię, żeby zaspokoić własne potrzeby. Ja jestem doświadczonym oficerem. Biję, bo tego potrzebujesz, żebyś przestał litować się nad sobą i stroić fochy. Rigg chciał zainterweniować, ale uświadomił sobie, że jest młodszy i niedoświadczony, musi zaufać, że Bochen potrafi Umbowi pomóc. – Nie chcę bicia! – protestował Umbo. – Te słowa dowodzą, jak bardzo tego potrzebujesz – warknął Bochen. – Żołnierz taki jak ty stanowi niebezpieczeństwo dla każdego z oddziału. Nie funkcjonuje jako członek zespołu, nie odgrywa swojej roli. – Nie jestem twoją myszą! – Myszy, otrzymując ludzkie geny, stały się ludźmi w mysich ciałach. Ludźmi, którzy potrafią się podporządkować zbiorowej tożsamości i wykonywać swoje zadanie, bezgranicznie ufając, że inni wykonają swoje. Dlatego mają więcej szans na przeżycie. Teraz one zmierzają drogą ludzkiej ewolucji. Pełen urazy, podejrzliwy samiec alfa to goryl, który bije lub przepędza innych samców. Chce mieć wszystko dla siebie, nienawidzi każdego przybysza i z powodu swojej głupoty staje się bezradny wobec naczelnych, które działają w stadzie.

– Samiec alfa to mam być ja? – spytał Umbo z urazą. – Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. Tak rozumujesz i zachowujesz się od roku. Jesteś niedoszłym samcem alfa, który całym sobą protestuje przeciwko koegzystencji z innym samcem alfa. Zaczynasz szukać konfliktu, już go sprowokowałeś, ale się wycofałeś, czekasz, grasz na zwłokę. Ten nóż w twojej ręce… chciałeś zadać cios, prawda? Chciałeś wbić sztylet w serce Rigga. Umbo uniósł ręce do głowy, jakby chciał jednocześnie zasłonić oczy i uszy, ukryć się przed własną pamięcią – lecz niczego nie ukrył. – Nie. Nie, nie chciałem go zranić! – Masz wrażenie, że nie możesz zacząć żyć, dopóki Rigg jest z nami – ciągnął Bochen. – Myślisz, że nie widziałem, nie czułem, jak się cieszyłeś, kiedy zdołałeś tak pokierować sytuacją, że Rigg poszedł sam, a ty zostałeś z grupą? – Nie tak to wyglądało! – Nie, bo nie sądziłeś, że przywódcą zostanie Oliwienko, prawda? On tego nie chciał, ale wszyscy poszli za nim, nie za tobą. Umbo, nie zostaje się szefem grupy dlatego, że tak strasznie się tego pragnie i nienawidzi się osoby, która ma to stanowisko. Przywódcą się zostaje, bo ma się do tego kwalifikacje. A jeśli zostaniesz nim, choć się nie nadajesz, ucierpi cała grupa. Wszyscy mogą zginąć. Gdybyś nie rozumował jak szympans, uświadomiłbyś sobie jedno: zamiast próbować usunąć Rigga z drogi, powinieneś szkolić się, by dorównać mu umiejętnościami. – Niby jak?! – krzyknął Umbo. – Miał tego… ojca, Ramexa, Złotego Człowieka, który przygotował go do wszystkiego, a mnie nikt nie przygotowywał… – Głupcze! Zachowujesz się jak dziecko, nie jak samiec alfa, a ja nie biję dzieci. Ramex uczył Rigga, by przygotować go do życia na dworze w Aressa Sessamo, i dlatego Rigg zdołał tam się odnaleźć. Ale nie przygotował go na nic innego: ani na przejście przez Mur z klejnotami, ani na świat Vadesha, ani na świat Odyna – bo nie wiedział, że Rigg tam trafi. Jak myślisz, czemu Rigg tak dobrze sobie poradził? – Wcale sobie nie poradziłem – wtrącił się Rigg. – Ty to zrobiłeś. I Oliwienko. Ja nawet… – Głupków także nie biję, ale się zamknij – poradził Bochen. – Co ty wygadujesz?! Powiedziałeś, że byłem przygotowany – i to prawda. Oliwienko także. Dlatego jesteś urodzonym przywódcą tej grupy – widzisz mocne strony każdego z nas i wykorzystujesz je, polegasz na nich, nie upierasz się, żeby każdy realizował tylko twoje pomysły, że musisz rządzisz wszystkim, podejmować każdą decyzję osobiście. Nie nienawidzisz nas za to, że wiemy to, czego ty nie wiesz, i umiemy to, czego ty nie potrafisz. Jesteś wdzięczny, że to zrobiliśmy, i idziesz dalej. Bochen chwycił Umba za nadgarstek i odciągnął jego dłoń zasłaniającą twarz. – I tak powinieneś postępować. Ciesz się, że są tu ludzie, którzy potrafią zrobić, co trzeba. I ciesz się, że ty potrafisz zrobić to, co tylko ty umiesz. Jako oficer mogę ci powiedzieć – oddział mężczyzn myślących i zachowujących się jak Rigg zwycięży w bitwie, przetrwa do następnego

dnia, a nawet jeśli zginie, to za cenę życia wielu wrogów, bo nie będą walczyć ze sobą nawzajem, będą działać jak jedna osoba, jak coś potężniejszego niż grupa przerażonych, egoistycznych samców alfa zabijających się o pierwsze miejsce. – Łatwo ci mówić! – Właśnie mówię. – Jemu chodzi o ciebie i Oliwienkę – odezwał się Rigg. – Warczeliście na siebie przez całą drogę z Aressa Sessamo. – Tak – zgodził się Bochen. – Uważałem go za malowanego żołnierza. Nie dostrzegałem jego zalet. I co z tego? W końcu dostrzegłem. Przedtem nawzajem odbieraliśmy sobie siły. Ale odkąd razem przeszliśmy przez Mur, gdy Oliwienko wrócił w niego tak szybko jak ja i pobiegł razem ze mną, by cię ratować, wtedy poznałem jego wartość i od tej pory działamy razem. Nie jest tak, Oliwienko? – Nadal na siebie warczymy – zauważył Oliwienko. – Ale sobie ufamy. – Fakt. – Warcz sobie na Rigga, ile chcesz – ciągnął Bochen, patrząc na Umba. – Warto z niego trochę upuścić powietrza, kiedy zaczyna mówić przemądrzałym tonem panicza. Ale musisz się zgodzić, żeby inni ucierali nosa tobie, i nie obrażać się za wszystko, nie rzucać się do gardła każdemu, kto potrafi coś zrobić lepiej od ciebie. – Nie rzucam się nikomu do gardła! – Nie, nie ty. Twoje ciało. Ten mózg samca alfa, ten niepodlegający ewolucji, niewspółpracujący człowiek, ten egoistyczny na wskroś podrostek, który jeszcze nie nauczył się egzystować w grupie, oddawać jej swoich talentów, zamiast walczyć o dowództwo. To właśnie jego uderzyłem – żeby się zamknął i dopuścił do głosu człowieka, który się w tobie kryje. Czy gniew tak cię ogłupił, że nie widzisz, jak bardzo cię cenimy i potrzebujemy? Ile szacunku ci okazujemy? Zwłaszcza Rigg, on najbardziej. – Nikt mnie nie szanuje! – Umbo znowu się rozpłakał. – Po prostu do niego nie docieram – westchnął Bochen. – Temu chłopcu trzeba wyborować w głowie dziurę, żeby wypuścić demony. – On cię słyszy – powiedział Rigg. – A popierasz to dowodem…? – Docierasz do niego, ponieważ wie, że go kochasz, a on kocha ciebie. Docierasz do niego, choć jest zbyt dumny, żeby to teraz okazać. Dlatego przestańmy o nim mówić i wróćmy do tego, co powinniśmy zrobić. – Zrobić? – zdziwił się Oliwienko. – A co my możemy zrobić? – Odynerzy nas okłamywali, trzymali nas w niewiedzy. Nadal nie wiem, co planowali. Nie wiem, co zamierzają z nami zrobić. – Oprócz tego, że ukradli nasze geny i usiłowali je zaszczepić podróżującym w czasie myszom? – spytał Oliwienko.

– Otóż to! – zawołał Rigg. – Tego właśnie nie rozumiałem. To mnie niepokoiło – jeśli manipulacja w czasie to umiejętność dostępna tylko ludzkiemu umysłowi, w jaki sposób Odynerzy skonstruowali maszynę, która potrafi przemieszczać przedmioty w czasie i przestrzeni? – Interesujące pytanie – powiedział Bochen. – Tak, dlatego je zadałem. – Mam odpowiedź – oznajmił Bochen. – Spytałem o to myszy, a one już wiedzą. – Co wiedzą? – spytał Oliwienko. – Że taka maszyna nie istnieje. – Ale klejnot… umieścili go tam, gdzie mogłem znaleźć – odezwał się Umbo. – Nie – powiedział Bochen. – Odynerzy nie kłamią. Sądzą, że taka maszyna naprawdę istnieje. Ale nigdy jej nie było. – W takim razie co? – spytał Umbo. – Jak mogli pomyśleć, że istnieje, skoro… – Widzieli maszynę. – Bochen zaczął się śmiać. – Kto by pomyślał, że myszy mają takie zamiłowanie do teatru? Odynerzy zobaczyli piękny mechanizm, który szumiał i błyskał, tak jak maszyny, które budowali, dopóki Hodujący Myszy nie przeniósł całej cywilizacji o krok dalej. Ale nie maszyna odwala całą robotę. – Tylko myszy – zrozumiał Oliwienko. – To także potomkowie Rama Odyna. Również mają jego geny. Spłodziły setki setek pokoleń czystej krwi. Same nie potrafią się przenosić w czasie. Umieją jedynie poruszać nieożywionymi przedmiotami. Gdy usiłują poruszyć istoty żywe, umierają. Wiele myszy oddało życie, by tego dowieść. Ale mają precyzję, o jakiej możemy tylko marzyć. Pracują nad tym setki myszy. Tak jak Rigg i Umbo musieli współpracować, by przenieść się w czasie, gdy po raz pierwszy zorientowali się, że potrafią to zrobić. Tak, pomyślał Rigg. Umbo i ja zaczęliśmy to wszystko, gdy odkryliśmy, że potrafimy pracować razem jako zespół, w którym żaden nie jest ważniejszy od drugiego. A problemy zaczęły się, gdy nauczyliśmy się działać osobno i przestaliśmy się tak bardzo potrzebować. – Więc teraz muszę ci powiedzieć o czymś, co się wydarzyło niemal od razu po naszym przylocie tutaj – powiedział Bochen. – Myszy ci powiedziały? – Coś się stało z Param! – zgadł Umbo. – Odynerzy rozkazali myszom przestraszyć Param na tyle, żeby znikła w pociętym czasie. Potem, podczas jednej z przerw, gdy nie istniała, myszy miały umieścić kawał metalu w jakimś ważnym miejscu. – To by ją zabiło! – krzyknął Rigg. – Myszy nie potrafią przenosić przedmiotów w przestrzeń zajętą czymś bardziej namacalnym niż gaz – wyjaśnił Bochen. – Lecz mogły umieścić metal tam, gdzie za chwilę mogło się pojawić serce lub mózg Param. – Ale ty im na to nie pozwoliłeś – dokończył Umbo.

– Niby dlaczego? – Bo jest jedną z nas! – krzyknął Rigg z furią. – Całkiem zgłupieliście? – spytał Bochen. – Nie pamiętacie, kim jesteście? Na zewnątrz leżą zwłoki dwóch Umbów, a jednak Umbo żyje, tak? Rigg odetchnął. – Musimy wrócić w czasie i uratować Param. – Och, zrobimy więcej – oznajmił Bochen. – Wrócimy w czasie, sprowadzimy Param, a potem cofniemy się jeszcze dalej i opuścimy świat Odyna, zanim do niego dotrzemy. – Czyli powstrzymamy się przed przybyciem do niego? – spytał Oliwienko. – Gdybyśmy tak zrobili, nigdy byśmy się nie dowiedzieli tego, co wiemy. Złapiemy Param chwilę przedtem, zanim myszy ją zabiją, a potem wszyscy znikniemy. Odynerzy będą świadkami, że myszy chciały wykonać rozkaz, ale wy dwaj zdołaliście im przeszkodzić. Nie uświadomią sobie, że myszy ich już nie słuchają. – Słuchają ciebie? – Nie słuchają nikogo. To naród. Ich cywilizacja istnieje od setek pokoleń, a powstała na ruinach innej, starszej. Myszy nie będą słuchać takiego starego żołnierza, który nawet nie umie manipulować czasem. – A teraz cię nie słuchają? – Mówią prawdę i robią to, co ich zdaniem powinny. Powiedziałem, że mogą zabić Param, ponieważ cofniemy się w czasie, by ją uratować. Postąpiłem źle? – Nie – powiedział Rigg z powątpiewaniem. – Mamy nadzieję, że nie postąpiłeś źle – dodał Umbo. – Bo dostrzegam parę problemów z uratowaniem Param. A w każdym razie z uratowaniem jej w taki sposób, by Odynerzy nie zorientowali się, że myszy są po naszej stronie. Lub raczej… że nie są po ich stronie. – Możemy to dogadać po drodze – zdecydował Bochen. – Zatrzymamy lądownik i cofniemy się z nim w czasie. To nam oszczędzi wysiłku wędrowania do jakiegoś dalekiego miejsca w Murze, przez które możemy się przedostać do innego świata. – Czyli na razie Param nie żyje – odezwał się Umbo. – Nie szkodzi – powiedział Bochen. – Uratujecie ją obaj. Ty cofniesz Rigga w czasie na chwilę, zanim Param zginie, a kiedy Rigg ją złapie, zabierzesz ich z powrotem. – Poza tym sam jesteś dwa razy bardziej martwy od niej – zauważył Rigg.

ROZDZIAŁ 16

PRZEJŚCIOWA ŚMIERĆ Dla Param miesiące spędzone w bibliotece Odynerów stanowiły najszczęśliwszy okres w życiu. Dzieciństwo przeżyła jako obiekt symbolicznego odrzucenia monarchii Sessamidów.

To, co spotykało ją, spotykało całą rodzinę królewską, więc rząd republiki nigdy nie zaniedbywał okazji, by „przypadkowo” ją upokorzyć. Dopiero kiedy odkryła umiejętność znikania i obserwowania w zupełnej ciszy, jak świat szybko przepływa obok niej, znalazła sposób obrony. Nie dbano o jej wykształcenie. Zdobywała wiedzę z tego, co powiedziała jej matka, z paru lekcji panowania nad darem manipulacji czasem, których udzielił jej Ogrodnik, oraz od gości, którzy czasem okazywali jej zainteresowanie. Nauczyła się czytać i pisać. Lubiła czytać, ale nie miała pojęcia, jak wybierać lektury. Mogła sobie zażyczyć każdej książki, lecz nie wiedziała, o co może poprosić. W samotności wiele myślała o tym, jak mało przeczytała, ale teraz, gdy otworzyły się przed nią historie wszystkich światów, mogła zastąpić puste dzieciństwo wspomnieniami królestw i republik, wędrownych lub osiadłych, groźnych lub pokojowo nastawionych ludów. Niech Rigg, Umbo, Bochen i Oliwienko czytają, co zechcą – o mieszkańcach Ziemi, funkcjonowaniu statków, technikach militarnych i technologii, o skomplikowanej nauce Odynerów… Mnie to nie interesuje. Odkrywała świat, w którym się urodziła, świat, który widywała tylko w osobach bywających w miejscu jej zamieszkania, przemykających obok niej, gdy postanowiła stać się niewidzialna. Dowiadywała się, kim powinna być, gdyby była wolna, albo jaki los czekał ją jako osobę królewskiej krwi. Przyzwyczajona do rozmyślań, refleksji i fantazji samotnego dziecka, widziała siebie w każdej historii i uczyła się z nich. Mogła żyć w tym państwie, świecie, mogła uczestniczyć w tych wydarzeniach. Nigdy by nie naraziła swojego narodu na bezowocne próby zdobycia górskiej twierdzy Gorogo; udzieliłaby schronienia handlarzom z Inkik, zamiast osądzić ich i wygnać; wyszłaby za mąż z miłości tam, gdzie inna władczyni robiła to dla dobra królestwa, i odwrotnie. Byłabym wspaniałą królową, myślała często. A czasem dochodziła do wniosku: Byłabym najszczęśliwsza jako kobieta z ludu, bo ludzie obdarzeni władzą są bardziej samotni i znękani. Ale codziennie poszerzały się jej horyzonty. Teraz w jej wyobraźni kwitły całe światy. Inni mogli ją uważać za samotną, ale ona, pamiętając o swoim dawnym życiu, czuła się szczęśliwa i otoczona ludźmi. Poszerzała swoje granice, sięgała poza samą siebie, ciekawa i zachwycona. Wiedziała, że inni zwykle rozmawiali, jakby nie pamiętali o jej obecności, i reagowali zdumieniem, kiedy się odzywała. Zdawała sobie sprawę, że według nich jej uwagi nie miały związku z ich rozmową. Ale co z tego? Ich rozmowy rzadko dotyczyły tego, co mnie interesuje, a kiedy jakieś zdanie kojarzy mi się z tym, co mnie ciekawi, dlaczego mam im tego nie powiedzieć? – mówiła do nich śmiało jak jeszcze nigdy. Umbo sądzi, że mnie kocha? A prawie mnie nie słucha, bo nie mam nic do powiedzenia o statkach, a jego nie interesuje intensywne życie duchowe ludzi ze świata Adama czy dziwny chaos rządzonego przez dzieci leśnego świata Mamom.

A Oliwienko, który niegdyś wydawał mi się taki mądry, okazał się zadziwiająco nieświadomy historii i niezainteresowany nią. Myślał tylko o fizyce i metafizyce, zastanawiał się nad regułami podróży w czasie. Dlaczego ich to interesowało? Przecież nie mogli zmienić reguł świata, musieli być posłuszni prawom fizyki, mieli tylko takie talenty, jakimi ich obdarowano. Czy Oliwienko sądził, że studiując te nauki, zdobędzie zdolności do podróży w czasie? A może liczył, że wynajdzie maszynę taką jak ta, którą posiadali Odynerzy? To nierealne. Po co tracić czas na takie rozważania? – rozmyślała. Z kolei Bochen rozumie świat tak jak ja. Słucha moich opisów dziwnych obyczajów i historii, chyba naprawdę zaciekawiony. Możliwe, że interpretuje to wszystko we własny sposób, ale to mi nie przeszkadza: liczy się tylko, że brał to, co mu daj, i traktuje jak coś wartościowego. Mój brat Rigg tak rozpaczliwie stara się być dobrym człowiekiem, że nigdy nie będzie skutecznym przywódcą. Dobrze wiedziała, że prawdziwe rządy wymagają okrucieństwa. Dlatego nie chciała ich obejmować. Ale Rigg chciał dowodzić, a jednak się łudził, że uda mu się to osiągnąć drogą perswazji, pokornymi sugestiami, szczerą miłością do każdego uczestnika ich niewielkiej grupy. Czy nie wiedzi, że łagodność nie tylko wydaje się słabością, ale nią jest? Chwycił ją za serce swoją szczerością intencji, więc traktowała go z szacunkiem, na który właściwie nie zasługiwał, bo tak naprawdę liczy się tylko siła. Ona mogłaby być taka jak on, gdyby wędrowała po dzikich ostępach z Ogrodnikiem, Złotym Człowiekiem. Co Rigg mógł wiedzieć o nieokiełznanych ludzkich ambicjach, skoro miał do towarzystwa tylko zwierzęta i maszynę udającą człowieka? To my jesteśmy najdzikszymi bestiami, chciała mu powiedzieć. A on by odpowiedział: „Kto mówił o zwierzętach?” Wszyscy mówimy o zwierzętach. A właściwie wszyscy mówimy jako zwierzęta. Jesteśmy knującymi bestiami, drapieżnikami obdarzonymi darem przewidywania. Żyjemy kłamstwem, nie prawdą, studiujemy prawdę tylko po to, by tworzyć bardziej przekonujące kłamstwa, które nagną innych do naszej woli. Jedynym, co nie pozwala mi zostać władczynią, jaką się urodziłam, jest to, że nie mam dostępu do ludzi, którymi mam prawo władać, i nie mam pojęcia, co bym z nimi zrobiła, gdybym kiedyś odzyskała należne mi miejsce. Moje miejsce? Ono nie istnieje. Jestem kandydatką na królową, a powinnam studiować rolnictwo i uprawę kwiatów, pięknych i bezużytecznych. Takie myśli nawiedzały ją podczas tych cudownych miesięcy odkryć i fantazji. Żyła życiem tysięcy osób, podbijała, rządziła, traciła, kochała. Inni nie rozumieli, co się dzieje w jej sercu. Potem nadszedł dzień, kiedy ją zostawili. Pierwszy odszedł Umbo. Wyruszył na wyprawę do zarytego w ziemi statku, by kontynuować badania i pogłębiać swoją absurdalnie wyspecjalizowaną wiedzę z jednego tematu. Potem Pływająca w Powietrzu powiedziała Riggowi coś, co go zaniepokoiło, więc zabrał

Bochna i Oliwienkę na poszukiwania Umba. Nikt Param nie powiadomił, nikt jej nie spytał o zdanie. Pływająca wspomniała o ich odlocie, a kiedy Param spytała, dlaczego jej nie wzięli ze sobą, Pływająca zaśmiała się i oznajmiła: – Pewnie cię nie potrzebowali, moja droga. Param wróciła do badań. Aż zauważyła, że w pokoju roi się od myszy. Przebiegały stadami po podłodze i stole. To ciągłe rojenie się przeszkadzało jej się skupić. – Po co was tu tyle? – spytała, nie spodziewając się zrozumienia ani odpowiedzi. Ale one zareagowały – znieruchomiały i wszystkie patrzyły na nią. To tylko myszy, pomyślała. Intensywne spojrzenie setek ślepków wytrąciło ją z równowagi. Wstała, chcąc wyjść z pokoju. Nagle pod jej stopą znalazła się mysz. Pisnęła rozdzierająco. Param cofnęła stopę i zobaczyła krew płynącą z pyszczka gryzonia. Gorzej, nadepnęła jeszcze jedną mysz, która umarła bezgłośnie. Param usłyszała tylko obrzydliwe chrupnięcie pod stopą. – Przepraszam – powiedziała. – Jest was tu za wiele, nie mam się jak poruszać. Proszę, idźcie stąd. Proszę? Ja proszę, ja, która powinnam być Królową w Namiocie? Na to mi przyszło? W odpowiedzi na jej słowa – albo na śmierć myszy – w pokoju pojawiło się jeszcze więcej gryzoni. Pokryły podłogę i stół jak żywy wielokolorowy dywan, falujący i pulsujący. Nie chciała zabijać kolejnych, a poza tym zaczęła się bać. Nie zniknęła w tej chwili, co świadczyło, że bardzo się zmieniła. Ale nawet jeśli odruchowo nie zaczęła manipulować czasem, potrafiła to zrobić z rozsądku. Nie było powodu, żeby tu zostać, tratując myszy i pozbawiając je życia. Stała się niewidzialna i ruszyła do wyjścia. Tylko że coś tu było bardzo nie w porządku. W pewnym sensie wszystko działało całkowicie normalnie. Mogła teraz przechodzić między myszami, nie robiąc im krzywdy. Ale myszy nie przyspieszyły, nie śmigały błyskawicznie obok niej jak ludzie, kiedy zwalniała siebie. Na ogół ludzie wyglądali jak uciekające myszki; te myszy wcale ich nie przypominały. Stały nieruchomo, z nosami skierowanymi w jej stronę. A jednak się ruszały. Tak, były to drobne ruchy, lecz wielokolorowy dywan nieustannie falował i przeskakiwał. A te skoki były tak gwałtowne, jak należało się spodziewać – Param naprawdę cięła czas i przeskakiwała z jednej jego cząstki w drugą. Zmierzając powoli w stronę drzwi, uświadomiła sobie, że myszy nie patrzą tam, gdzie była wcześniej. Spoglądały na nią. Widziały ją. To niemożliwe! Kiedy tnę czas, nigdy nie pozostaję w tym samym miejscu na tyle długo, żeby ludzie mnie zauważyli. Ich mózgi nie mogły zarejestrować kształtu, który pozostawał w jednym

miejscu tylko przez ułamek ułamka sekundy. Ale myszy to nie ludzie. Ich metabolizm działa szybciej. Czy to znaczy, że ich postrzeganie także jest inne? Czy widzą mnie w tym mgnieniu chwili, w którym pojawiam się w jednym miejscu? I coś jeszcze. Myszy przesuwały duży stalowy cylinder. Suną z nim w moją stronę. Jak mogły go podnieść? Wcale go nie podnosiły. Przeskakiwał z miejsca na miejsce. Był przy drzwiach. W połowie pokoju. Pod stołem. Na stole. W każdym miejscu pozostawał jakieś pięć minut, choć dla Param wydawały się sekundami. Myszy przenosiły go w czasie i przestrzeni! Nie, nie mogły tego robić, bo jak? Odynerzy musieli przenosić ten masywny cylinder swoją maszyną. Pękaty cylinder z litego metalu, który można umieścić w dowolnym miejscu i czasie. Pomyślała o matce, która rozkazała żołnierzom przebijać powietrze mieczami i metalowymi prętami w nadziei, że metal przejdzie przez jej ciało, uśmiercając ją. Nietrudno było sobie wyobrazić, że Odynerzy wymyślili coś podobnego. Teraz widziała, że kiedy cylinder się przesuwał, myszy najpierw umykały z drogi. Nie robił im krzywdy. Możliwe nawet, że nie mógł się przesunąć, dopóki myszy nie zrobiły mu miejsca. Param pomyślała o Oliwience i jego rozmowach o zasadach fizyki. Dwa przedmioty nie mogą zajmować tej samej przestrzeni w tym samym czasie. Ta zasada niepokoiła ją podczas przesuwania się przez miękką materię, jak ludzie, lub przez przedmioty z drewna. Ponieważ miały wolne miejsca między atomami i w ich środku, podczas krojenia czasu zdarzało się jej zaskakująco mało kolizji. Gdy Rigg i Umbo cofali się w czasie, nigdy nie lądowali w drzewie czy kamieniu. Przenosili się w miejsce, gdzie znajdowało się tylko powietrze, nie unicestwiając niczego z wyjątkiem kilku cząsteczek. Czy tak właśnie działał cylinder? Mogli go przesuwać w czasie i przestrzeni, ale nie tam, gdzie znajdowało się coś tak namacalnego jak mysz. Myszy musiały mu najpierw zrobić drogę. I to była druga przerażająca myśl: myszy naprawdę się odsuwały. Ten, kto panował nad ruchami cylindra, miał także władzę nad gryzoniami. A najbardziej przerażającą myślą było to, jak myszy się na nią gapiły. Nie była dla nich niewidzialna. Ich spojrzenia ją świdrowały. Ten ktoś, kto kontrolował cylinder, mógł umieścić go w przestrzeni, która po kolejnym skoku zajmie jej serce albo mózg. Ułamek sekundy później zginęłaby. Nie mogła od razu przestać kroić czas i wejść do normalnego strumienia czasu, bo wtedy jej stopy zajęłyby tę samą przestrzeń co myszy. To by jej nie zabiło, ale zostałaby okaleczona. Cierpiałaby. Stopy nie mogłyby jej utrzymać. Dochodziłaby do siebie tygodniami. No i zabiłaby myszy. Dlaczego przejmuję się myszami? Ktoś posługuje się nimi, żeby mnie zabić! I zaraz osiągnie swój cel. W każdej chwili mógł umieścić cylinder w przestrzeni zajmowanej przez jej ciało, a kiedy znowu by zaistniała, ten kawałek metalu znalazłby się w jej

wnętrzu. Dopóki jej nie będzie, spadałby zgodnie z prawami grawitacji, potem, gdy ona się pojawi, zatrzymałby się gwałtownie w jej organizmie. Umrę, pomyślała. Zrobiło jej się słabo i zakręciło jej się w głowie. Przepełnił ją strach, jakiego dotąd nie znała, gorszy niż ten, który czuła, kiedy razem z Umbem skoczyła z wysokiej skały i powoli spadała ku metalowym prętom, jakimi machali ludzie matki. Tylko że wtedy miała przy sobie Umba – Umba, który potrafił skoczyć w przeszłość i zabrać ją ze sobą. Kto ją teraz uratuje? Choćby pojawił się Rigg lub Umbo, nie zobaczą jej. Rigg widział jej ścieżkę, ale nawet on nie mógłby sięgnąć w plasterki czasu, żeby ją chwycić. Dlaczego mnie nie ostrzegli? Dlaczego nie wrócili w przeszłość i nie wysłali mi sławnej wizji Umba, która by powiedziała: „Uciekaj z tego pokoju!”. Albo po prostu wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do innego czasu. Może nie mogli wrócić do biblioteki. Może kiedy dowiedzieli się o mojej śmierci, Odynerzy nie pozwolili im wrócić tu, gdzie mogli mnie uchronić. Ale przecież mogli wrócić w czasy przed przybyciem do biblioteki. W czasy, gdy znaleźli się w świecie Odyna, ale przed spotkaniem z Odynerami. Dlaczego tego nie zrobili? No tak. Gdyby wrócili i ostrzegli całą grupę, że zostanę zamordowana niemal rok po przybyciu, wówczas zawróciliby i nie zdobyli tej całej wiedzy. Nie dowiedzieliby się o Gościach i Niszczycielach. Nie poznaliby zaawansowanej technologii Odynerów i miliardów ludzi, którzy żyli w tych rozległych ruinach, kiedy jeszcze były potężnymi miastami. Musieli wybierać między tym, czego dowiedzieli się w świecie Odyna, i uratowaniem mi życia. Wybrali właściwie. Czym jest moja śmierć w porównaniu z dowiedzeniem się, jak uratować świat przed zagładą? Jestem jak żołnierz, którzy zginął w bitwie. Smutna, lecz nieunikniona strata. Chyba że… Nie musieli mnie ostrzegać. Mogli po prostu wrócić i zwyczajnie mnie zabrać. Ostrzeżenie by sprawiło, że wszyscy by zawrócili, zmienili przeszłość, skasowali miesiące, które ostatnio przeżyli. Ale jeśli wrócili do dnia ich przybycia, mogli mnie zabrać i zaciągnąć w jakiś inny czas, przeszłość czy przyszłość. To ja utraciłabym wszystko, czego się dowiedziałam. Oni zachowaliby wiedzę, bo przeżyliby te miesiące przed skokiem w czasie. Ale mnie nie uratowali. Nie, nie. Nie zrobili tego w tym strumieniu czasu, bo nie mogli wiedzieć, że powinni, dopóki nie dowiedzieli się o mojej śmierci. Moja śmierć spowoduje, że wrócą i mnie uratują. Więc teraz muszę przejść przez ten cały proces. Muszę zobaczyć nadchodzącą śmierć, a potem – to najstraszniejsze – umrzeć. Dopiero wtedy będą mogli wrócić w czasie i zakłócić jego bieg, wyrwać mnie z tego strumienia, zanim zostanę zamordowana. Tamta moja wersja nie przeżyje tych strasznych chwil. Bo w tamtej wersji czasu nie umrę. Umrę w tej wersji czasu. Nie będę tego pamiętać, lecz to się musi wydarzyć, żeby mogli mnie

uratować. Dlatego moja śmierć będzie prawdziwa, choć moja wersja, moja kopia, będzie żyła dalej. Dla tej wersji mnie ta śmierć będzie się wydawać nierealna, przelotna, jak to, czego można uniknąć. Ale ja jej nie uniknę. Doświadczę jej. Umrę i nie ożyję. Ta moja wersja zostanie unicestwiona, a ja nie chcę umierać! Cylinder znowu zniknął i niemal natychmiast Param poczuła w gardle rozdzierający ból, żar miliardów rozerwanych molekuł, częściowo radioaktywnych, kiedy atomy wpadały na siebie, rozpadały się, a potem na nowo składały. Żyła jeszcze na tyle długo, żeby poczuć żar pulsujący w jej całym ciele, każdy nerw krzyczący z bólu tej płomiennej, rozdzierającej śmierci. W pokoju było mnóstwo myszy. Wspinały się na stół, roiły się po podłodze. Param, rozdrażniona i trochę przestraszona, była dumna, że nie uległa odruchowi zniknięcia. Nie, wstanie i zwyczajnie wyjdzie. Ale zanim zdołała się podnieść, Rigg pojawił się w powietrzu nad stołem, opadł na blat, miażdżąc pod stopami myszy, i wyciągnął do niej rękę. Zrozumiała: Musi się wydarzyć coś strasznego. Rigg wrócił, żeby ją uratować. Wzięła go za rękę. Myszy nagle znikły. Rigg pomógł jej wstać i zeskoczył ze stołu. – Chodź prędko! W pokoju było kilka myszy. – One na nas patrzą – powiedziała. – Nieważne. Musimy iść do lądownika. – Pociągnął ją za sobą na korytarz. – Nie powinniśmy tyle czasu spędzać w tych podziemiach. Diabelnie trudno stąd wejść i wyjść. Skręcili i ujrzeli schodzącego po schodach Hodującego Myszy. Rigg ścisnął Param za rękę i rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. – Mam nadzieję, że nie ma zakazu biegania po bibliotece? – zapytał. – Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział wesoło Odyner. – Dokąd zmierzacie? – Na dwór, na słońce! Pragniemy odetchnąć świeżym powietrzem. – Dobrze się bawcie. Minęli go i pobiegli po schodach. – Nic nie wie. – To czasy pół roku temu – wyjaśnił Rigg. – Ale kiedy tylko zobaczy któreś z nas z tego czasu, zrozumie, że pochodziliśmy z przyszłości. – Co za różnica? – spytała Param. – Gdziekolwiek pójdziemy, mogą uruchomić swoją maszynę i wysłać coś, co nas zabije – ostrze wbite w serce, trucizna w żyłach… Nigdy nie będziemy bezpieczni. – Przestań gadać i biegnij – polecił Rigg. – I nie martw się, nie zrobią tego.

– Skąd wiesz? – Bo nie ma żadnej maszyny. – Ale… – Biegnij! Kiedy wyłonili się na powierzchnię, w światło dnia, Param nie mogła złapać tchu, płuca jej płonęły, a nogi ciążyły jak ołów. Na zewnątrz stał Umbo, wpatrzony w nią ze skupieniem. I nagle pojawił się za nimi lądownik, przy którym stali Bochen i Oliwienko. Pewnie przenieśli Rigga w przeszłość. Rigg musiał znaleźć ścieżkę, która zaniosła go dokładnie w ten punkt w czasie, którego potrzebował. Potem Umbo zwolnił czas, żeby Rigg mógł uchwycić ścieżkę. Umbo czekał tu, żeby ściągnąć jego i Param do teraźniejszości. Wziął za rękę nie Param, ale Rigga, i pociągnął ich trapem na statek, w którym już siedzieli Bochen i Oliwienko. – Dobra robota – powiedział Bochen. – Rigg i Umbo właśnie cię uratowali przed straszną śmiercią – wyjaśnił Oliwienko. Lądownik oderwał się od ziemi. – Co, myszy miały mnie zaatakować? – spytała Param z niedowierzaniem. – No, nie chciały cię zagryźć na śmierć – sprostował Oliwienko. – Kawałek metalu w szyi – powiedział Rigg. – Umieściły go w przestrzeni podczas twoich skoków w czasie. Oderwał ci głowę i sprawił, że spłonęłaś. Ogarnęły ją mdłości. – Dlaczego? Co złego zrobiłam? – Chyba chcieli nam pokazać, jak łatwo nas zabić – rzekł Oliwienko. – A moim zdaniem chcieli nas zmusić do użycia tej umiejętności i ucieczki – odezwał się Bochen. – Wystarczyło tylko poprosić, żebyśmy odeszli! – żaliła się Param. – Ludzie, którzy chcieli nas stąd wypędzić, mogli się znajdować w mniejszości – powiedział Bochen. – Znamy tylko Pływającą w Powietrzu i Hodującego Myszy. Mieliśmy wrażenie, że wśród Odynerów panuje idealna zgoda. Ale może jakaś potężna frakcja pragnęła naszego odejścia. – I dlatego mnie zabili? – Wiedzieli, że cofniemy się w czasie po ciebie. I że tu nie zostaniemy. – A co ze spotkaniem z Gośćmi? Mieliśmy znaleźć sposób przekonania ich, żeby nie unicestwiali Arkadii. – Nie wydaje mi się, żeby Odynerom o to chodziło. – Okłamywali nas? – Oczywiście. Są tylko ludźmi. – Dlaczego im uwierzyliśmy? – Rigg potrząsnął głową. – „Chcemy, żebyście sami znaleźli sposób. Chcemy, żebyście przekonali Gości, że warto nas ocalić” – przedrzeźnił melodyjny

głos Pływającej w Powietrzu. – Na prawą piętę Silboma! – Czego oni chcą? – Jeszcze nie wiemy – powiedział Bochen. – Mam pewną teorię – odezwał się Umbo. – Mianowicie? – spytał Rigg. – Pomyślicie, że to głupie. – Pewnie tak. Ale to nie znaczy, że nie będziesz miał racji. – Albo że nie naprowadzisz nas na właściwy trop – dodał Bochen. – Myślę, że zupełnie zrezygnowali z przekonania Gości. Chcieli, żebyśmy się dostali na pokład ich statku, by przemycić na niego broń. Broń, która wróciłaby z Gośćmi na Ziemię i zgładziła ludzkość, a wtedy nie dojdzie do wysłania Niszczycieli i unicestwienia Arkadii. – Broń? – zdziwiła się Param. – Przecież nie możemy konstruować broni. – Nie dosłownie. Nie mogli zrobić broni. Nie zrobili jej. Ani mechanicznej, ani biologicznej. Nic z tych rzeczy. – To co mieli wysłać na Ziemię? – spytał Rigg. Umbo wskazał Bochna. Dopiero teraz Param zauważyła dwie myszy na jego ramionach. – Myszy? – spytała. – Mówiłem, że nie ma żadnej maszyny – powiedział Rigg. – Ale Odynerzy sądzą, że ona istnieje. Sądzą, że ją widzieli, że wiedzą, jak działa. Tymczasem widzieli bardzo wiarygodny hologram. A kiedy różne przedmioty zaczęły trafiać w przeszłość i pokonywać znaczne odległości, uwierzyli, że to dzieło maszyny. Param zrozumiała, do czego zmierza. – To robiły myszy. – Myszy Hodującego – sprecyzował Umbo. – Miały ludzkie geny. W tym geny manipulacji czasem. Tylko u nich objawiły się przemieszczaniem w czasie przedmiotów nieożywionych. Myszy potrafią umieścić wszystko w dowolnym miejscu. – I umieściły cylinder w moim gardle… – Bo tak im kazali Odynerzy. Usłuchały, bo wiedziały, że możemy cię uratować. – Choć było trudniej, niż sądziły – dodał Rigg. – Nie chcieliśmy zabrać cię z chwili, zanim nauczyłaś się wszystkiego, czego mogłaś się tu nauczyć. – Cokolwiek to jest – odezwał się Oliwienko. Czy w jego głosie brzmiała nutka ironii? – Spędziliśmy tu w sumie prawie rok – rzekł Bochen. – Cały rok, odkąd opuściliśmy świat Rama i udaliśmy się do świata Vadesha. Chcieliśmy oczywiście uratować ci życie, ale woleliśmy nie unieważniać tego całego roku. Param z drżeniem myślała o tej wersji przyszłości, w której spłonęło jej bezgłowe ciało. – Co teraz zrobimy? – Udamy się na północ na granicę świata Lara – powiedział Rigg. – Tam gdzie został zamordowany Knosso. – Wrócimy w przeszłość i uratujemy go?

– Nie ośmielimy się – stwierdził Umbo. – W każdym razie jeszcze nie. Nie możemy wrócić w czasy, kiedy Rigg nie panował nad Murem. Lądownik nie przeniknie przez Mur. Musimy przez niego przejść. Wolałbym tego nie robić, cierpiąc. – Przejdziemy przez Mur niemal w tym czasie, gdy Rigg objął nad nim panowanie. Kiedy nadal wędrowaliśmy po świecie Vadesha. Zanim się tu pojawiliśmy. – Przecież nas zobaczą – zauważyła Param. – Kto? – spytał Rigg. – Odynerzy. – Ach, no cóż… pewnie tak, bo zgromadzili się przy Murze. Ale nie wiedzą, że mają nas powstrzymać. – Chyba że myszy przyślą im kolejną Księgę Przyszłości – rzucił Umbo ze śmiechem. – To one je spisywały? – Nie, nie – zaprzeczył Oliwienko. – Tylko w tym strumieniu czasu istniały te myszy. Inne Księgi Przyszłości wysyłała pierwotna prymitywna maszyna przemieszczająca, zanim manipulacja czasem została powierzona myszom i stała się precyzyjna. – Czy Odynerzy… a raczej myszy naprawdę zmieniły geny ojca? I stworzyły Umba? – Tak – powiedział Rigg. – Ale to pierwszy strumień czasu, w którym istniejemy. Ramex starannie kształtował umiejętność manipulacji czasem, lecz na razie do nas nie dotarł – do czasu interwencji myszy. I nigdy by nie osiągnął naszego poziomu, ponieważ Arkadia zostałaby wcześniej zniszczona. Wyjaśnili Param wszystko, czego dowiedzieli się na statku. Dziewczyna widziała, że wydarzyło się tam coś jeszcze – Umbo i Rigg nadal odnosili się do siebie trochę nieufnie, ale Umbo zaczął współpracować z Riggiem i nie dyskutował z nim po każdym słowie. Tak, z całą pewnością coś tam zaszło i Param spytała, co to było. – Dwa razy umarłem – powiedział Umbo. Wyjaśnił, co się wydarzyło. Param skinęła głową. – Tak jak minutę temu… pół roku temu… w bibliotece musiały być dwie kopie mnie. – Ale ponieważ twoja wcześniejsza wersja nie widziała późniejszej i nie zawróciłaś ze ścieżki, na której skoczyłaś w czasie, nie rozszczepiłaś się – wyjaśnił Oliwienko. – I tak umarłam. – Ale nie szkodzi, bo nie pamiętamy śmierci – oznajmił Umbo. – Szkodzi – odezwał się Rigg. Param i Umbo spojrzeli na niego pytająco. Rigg był zdenerwowany. – Szkodzi, bo widziałem śmierć was obojga. – Odwrócił wzrok. – Nigdy więcej nie chcę tego oglądać. – Strasznie było? – spytał Umbo. – Te wersje was czuły strach i ból śmierci. Wy tego nie pamiętacie, ale tak było. – A jeśli wierzyć Odynerom, cały świat przechodził przez to już wiele razy. – Co nam przypomina o pomyśle Umba – powiedziała Param. – Jak Odynerzy zamierzają

unicestwić mieszkańców Ziemi, skoro nie mogą skonstruować broni ani nawet opracować jej planów? – Myszy – oświadczył Umbo, jakby było to najbardziej oczywiste na świecie. – Co mogą zrobić? – Jeśli zdolna do rozrodu para dotrze do Ziemi, po trzech tygodniach będzie miała z tuzin dzieci. Jeśli znajdzie się wśród nich choćby pięć samic, osiągną dojrzałość seksualną po sześciu tygodniach i urodzą tyle samo samic, pięć na pokolenie, to ile ich będzie, zanim wyruszy flota Niszczycieli? Bochen podniósł rękę. – Te myszy osiągają dojrzałość seksualną po miesiącu. To jedna z pierwszych zmian, jakie poczynił Hodujący. – Nawet jeśli nic nie wiedzą o broni – ciągnął Umbo – po przybyciu na Ziemię będą miały kilka pokoleń na dowiedzenie się wszystkiego. I mnóstwo czasu, żeby rozpocząć wojnę. Nie będą musiały nawet poznawać broni mechanicznej. To znawcy genów. Patrzcie, co zrobiły z nami. – Myślicie, że dwie myszy unicestwią ludzkość w ciągu roku? – spytała Param z podziwem. – Tylko jeśli ta para przetrwa podróż – powiedział Umbo. – A założyłbym się, że im się uda. – W oczach Ziemian myszy to szkodniki – zauważył Oliwienko. – Załoga je wytępi. – Nie będzie wiedziała o ich obecności. Myszy nie będą się zachowywać jak w bibliotece, gdzie przed nikim się nie ukrywały. Potrafią się chować. A podróż nie trwa długo. – Jak wyjdą ze statku? – chciała wiedzieć Param. – W grupie są inteligentniejsze niż my – wtrącił Rigg. – Znajdą sposób. – A wtedy Niszczyciele nie nadlecą i Arkadia będzie uratowana – podsumowała Param. Nikt jej nie odpowiedział. Umbo odwrócił głowę. Rigg oblał się rumieńcem. Czy się wstydził? – To prawda – rzekł Bochen. – Ale czy godzi się zapobiegać likwidacji życia na jednej planecie przez unicestwienie życia na drugiej? Param pokręciła głową. – Nie godzi się. Lecz planeta, która przetrwa, należy do nas. A uważam, że to o wiele lepiej, niż gdyby miało być odwrotnie. Czy przez to staję się potworem? – Wszyscy nimi jesteśmy – westchnął Bochen – bo wszyscy o tym pomyśleliśmy. Wstydzimy się za tę myśl. – Ja nie – przyznała Param. Wtedy uświadomiła sobie, że dlatego Rigg oblał się rumieńcem. Wstydził się za jej brak wstydu. I właśnie dlatego nigdy nie mógłby zostać Królem w Namiocie.

ROZDZIAŁ 17

ZAUFANIE Przez całą drogę do Muru Rigg oglądał przez okno lądownika prerie w dole, a potem, bardziej na północ, gdzie znowu trwała pełnia jesieni – pokryte drzewami góry. Ogarnęła go tęsknota za życiem w lasach Stromogóru. Ale potem przypomniał sobie, że wysokie góry powstały podczas kolizji, która unicestwiła niemal wszystkie formy życia w Arkadii. Człowiek, który z nim chodził po górskich lasach, uczył go i nazywał synem, nie był człowiekiem, lecz maszyną i kłamcą, a kiedy umarł, nie umarł naprawdę, lecz pozostawił go w rozpaczy i żałobie, zdanego na własne siły. Teraz Rigg znowu stracił pewność, że wie, kim jest. Syn rodziny królewskiej – już to samo było wystarczająco trudne. Obiekt zamachów – z tym mógł się jeszcze pogodzić. Ale wiedział teraz, że jego prawdziwy ojciec, Knosso, został poddany genetycznym modyfikacjom, które przekazał jemu i Param, a tych modyfikacji dokonały myszy z ludzkimi genami – i to już było zbyt dziwaczne. Czy wszystko w moim życiu zostało zaplanowane przez innych? Nawet teraz widział dwie myszy na ramionach Bochna, obserwujące rozwój wypadków. W lądowniku widział też ścieżki innych myszy – tych, które weszły na pokład ukryte w ubraniach załogi, i tych, które zakradły się tu niezauważone, gdy lądownik stał otwarty. W tym pojeździe znajdowało się ich co najmniej sto, a jednak wydawało się, że nikt inny nie zdaje sobie z tego sprawy. Czy Bochen wiedział? Chyba je słyszy? Pewnie należało o tym wspomnieć. Ale jak zmieni się zachowanie myszy, kiedy zostaną zdemaskowane? Czy to tylko próba przed przybyciem Gości – test, czy myszy potrafią się zakraść na pokład niezauważone przez ludzi? Bardzo sprytne. Ludzie pozbawieni zdolności odnajdywania ścieżek lub wyostrzonej przez maskę percepcji by się nie zorientowali. A może to wcale nie eksperyment? Myszy dowiodły, że potrafią zabić i nie cofają się przed tym – potrafią odebrać życie jednej osobie z ich grupy lub wszystkim. Tak jak Odynex udowodnił, że jest do tego zdolny. A oni bali się Vadesha! W porównaniu z myszami i Odynem ten zbędny zachowywał się jak ich najwierniejszy przyjaciel. Nie, myszy prawdopodobnie nie zamierzały ich zabić podczas tego lotu. Więc co zaplanowały? – Zastanawiam się, jak komputery statku potraktują moje instrukcje odnośnie do Muru – odezwał się Rigg. Patrzył na Bochna, więc on mu odpowiedział. – Jakie instrukcje? – Mówiłem im, że każdy, kto będzie ze mną, może przejść przez Mur. Ale jak zdefiniujemy słowo „każdy”? – Rigg zerknął na myszy tkwiące na ramionach Bochna niby żywe epolety.

Bochen pokiwał głową w zamyśleniu. – Mówisz, że myszy nie mogą przejść przez Mur. – Mówię, że tego nie wiem. – Oto filozoficzne zagadnienie, kogo można nazwać osobą, zyskało wymiar praktyczny – włączył się Oliwienko. – Jak zawsze – powiedziała Param. – Tym, których zabijamy, najpierw odbieramy człowieczeństwo. – Niebezpiecznie jest nie być człowiekiem – dodał Umbo. – Albo być zapasową kopią człowieka. – Każda z tych myszy jest inteligentna, choć człowiekowi nie dorównuje pod tym względem, prawda? – podjął Rigg. – Chciałbym poznać ich opinię. – Potrzebują się nawzajem – wyjaśnił Bochen. – Są wyspecjalizowane, dlatego w pojedynkę nie funkcjonują na najwyższym poziomie. – A te dwie, które siedzą na twoich ramionach… funkcjonują na poziomie człowieka? Czy mu nie dorównują? – Nie dorównują mu. Przynajmniej tak twierdzą. Głównie zajmują się tu zbieraniem danych. – Ja też chciałbym zebrać trochę danych. Czy to para zdolna do rozrodu? Myszy znieruchomiały. – Interesujące – powiedział Bochen. – Dopóki nie zadałeś tego pytania, nieustannie rozmawiały. – To ich plan związany z Gośćmi, prawda? Dostać się na pokład ich statku, wylądować na Ziemi, a potem rozmnażać się jak głupie. – To para zdolna do rozrodu – potwierdził Bochen. Rigg nie wspomniał, że na lądowniku znajdują się dziesiątki innych mysich par. – Więc jeśli zabierzemy je do świata Lara, będą się tam rozmnażać? Myszy natychmiast stanęły w pozie, w jakiej zawsze mówiły Bochnowi do uszu. Rigg już dawno doszedł do wniosku, że robią tak tylko na pokaz. Bochen doskonale je słyszał bez względu na to, w którą stronę miały zwrócone pyszczki, a gryzonie były tak małe, że nikt nie mógł dostrzec, czy poruszają wargami. Dlatego przyjmowały tę pozę, kiedy chciały dać do zrozumienia, że mówią. – Twierdzą, że to im nie przyszło do głowy – oznajmił Bochen. Rigg nie odpowiedział. Inni też milczeli. – No dobrze, przyznały, że to kłamstwo – dodał Bochen. – Zamierzają skolonizować świat Lara. Mówią, że ponieważ zamieszkujący go ludzie osiedlili się w oceanie, ziemie leżą odłogiem i nikomu nie zaszkodzi, jeśli je zajmą. – To by była pierwsza inwazja mieszkańców jednego świata do drugiego – zauważył Rigg. – Nie inwazja – poprawił go Bochen. – Kolonizacja. – A kolonizacja Arkadii przebiegła tak bezkonfliktowo… – dodał Oliwienko.

– Ponieważ znajdziemy się w świecie Lara w przeszłości, myszy będą się mogły rozmnażać przez wiele pokoleń, zanim nadejdą Goście – powiedział Umbo. – Jeśli w świecie Odyna skonstruowały broń, przez co spowodowały jego unicestwienie, to przetrwają w świecie Lara wraz z umiejętnością budowania broni, jak rozumiem – dodała Param. – Tyle możliwych planów… Nie, nie pozwolę im przejść przez Mur – zdecydował Rigg. Myszy znowu pisnęły coś do ucha Bochna. – Powiedz im, żeby nie fatygowały się obmyślaniem nowych kłamstw – żachnął się Rigg. – One to wiedzą – powiedział Bochen. – Chcą ci wytłumaczyć, że zakładały, iż dostrzeżesz je wszystkie, i nie rozumieją, dlaczego do tej pory nie wspomniałeś o ich obecności. – Kolejne kłamstwo. Nie musiały się zakradać na pokład, mogły zrobić to otwarcie. Wybrały podstęp. – O czym mówicie? – spytał Umbo. – Na lądowniku jest ponad setka myszy – wyjaśnił Rigg. – Pewnie sądziły, że będą mogły przejść przez Mur. – Gdzie są? – spytała Param. – Dwie siedzą w twoich włosach. Param pisnęła i palcami przeczesała włosy. Myszy wyskoczyły z nich na oparcie krzesła i umknęły. – Przyczaiły się w ubraniach nas wszystkich – ciągnął Rigg. – Byłbym wdzięczny, gdyby się nam pokazały. Chwilę później myszy pokryły całą podłogę. Te, które się na niej nie zmieściły, przysiadły na oparciach foteli i panelu sterowania. – Lądownik ma nie przyjmować rozkazów od żadnej myszy – odezwał się Rigg. – Zrozumiałem – rozległ się głos komputera. – Czy dawały ci jakieś rozkazy? – Wybrały punkt, w którym chcą wylądować. – A niechże… – zaczął Umbo. – Sytuacja dojrzała do poważniejszych słów – przerwał mu Oliwienko. – Nie słyszałem, żeby wydawały jakieś rozkazy – powiedział Bochen. – Szczękają zębami, stukają palcami – wyjaśnił statek. – Ocierają się o powierzchnie, wzdychają i sapią. To język równie kompletny jak każdy inny. Nauczyły mnie go setki lat temu. – Czy przygotowały się do rozbicia lądownika? – Tak. Jeśli spróbujecie uśmiercić którąś z nich, mam rozkaz rozbicia się o ziemię. – Więc jednak nie mam nad tobą władzy – westchnął Rigg. – Wtedy jeszcze nie rozkazałeś mi nie słuchać myszy. – Bardzo inteligentna grupa – westchnął Rigg. – A skoro tak liczna, o wiele

inteligentniejsza od nas. – Niekoniecznie – powiedział Bochen. – Tak liczne myszy potrafią wykonywać więcej zadań i zapamiętywać więcej danych, ale nie muszą być o wiele inteligentniejsze od nas. To zależy, jak zdefiniujemy inteligencję. – Myszy okłamały nas tyle razy – rzekł Umbo. – Nie do wiary, że im uwierzyłem. – Są takie urocze – mruknęła Param z goryczą. – Na nasze nieszczęście. – Obawiam się, że nasi ogoniaści towarzysze nabrali przekonania, że skoro nas w pewnym sensie stworzyli, mogą z nami zrobić, co zechcą – zauważył Rigg. Myszy siedziały nieruchomo, przewiercając go wzrokiem. – To błąd, który popełnia wielu rodziców – zauważył Oliwienko. – Wydaję rozkaz, który musi obowiązywać nawet po mojej śmierci – oznajmił Rigg. – Żadna mysz nie ma prawa przejść przez Mur. Nigdy. – Zrozumiałem – powiedział statek. – I wyrażasz zgodę? – Twój rozkaz nie może obowiązywać po twojej śmierci. Ale zgadzamy się ze znaczeniem tego rozkazu i będziemy go respektować. – Klejnoty dają władzę tylko osobom w ludzkiej postaci. Czy to obowiązująca zasada? – Tak – potwierdził komputer pokładowy. – Myszy uważają, że jesteś zakłamany – zaraportował Bochen. – A ja uważam, że dowiodły, iż uważają zabijanie ludzi za jedno ze swoich praw – stwierdził Rigg. – Przez to znalazły się w zupełnie innej kategorii. – Mówią w tej chwili dużo, żeby cię uspokoić – powiedział Bochen. – Ale im nie wierzę, więc nie warto powtarzać. Wszystkie myszy odwróciły się w jego stronę. – O, bracie, teraz to je wkurzyłeś – mruknął Umbo. – Czy lądownik ma osiąść w miejscu wybranym przez myszy? – spytał komputer pokładowy. – Tak. Zakładam, że czekają tam już tysiące myszy gotowych do przejścia przez Mur. Możemy porozmawiać z tymi przyszłymi kolonistami. – Nie muszą cię słuchać – odezwał się Bochen. – Tak mi właśnie powiedziały. – A my nie musimy słuchać ich – odparł Rigg. – Nie musimy także zabierać ani jednej w przeszłość. – Uważają, że wiedzą, jak się podłączyć do twojego pola czasowego, kiedy się przenosisz w czasie. Wypróbowały to, kiedy wróciłeś po Param. – Wątpię. – Krzyczą, że to święta prawda. – Tak samo by się zachowywały, gdyby kłamały – zauważył Oliwienko.

– Mówią, że to sytuacja patowa. – Nie całkiem – powiedział Rigg. – Bo to my możemy ocalić ten świat, a one nie. Potrzebujemy się nawzajem. Ale uznajmy, że jestem otwarty na dyskusję, kiedy dotrzemy do Muru. – A ja nie – rzekł Umbo i natychmiast tego pożałował. Uniósł obie ręce, jakby chciał wykasować swoje słowa. – Czyli dobrze, że to ja będę prowadził rozmowy – stwierdził Rigg z uśmieszkiem. – Co im powiesz? – spytała Param. – To co mówię wam. One to słyszą. – Ja słyszę to, co mówią do siebie – odezwał się Bochen. – Wszystko? Tę mowę szczękająco-tupiąco-wzdychającą także? – Tak, skoro już wiem, że to mowa. – Nie mają takiego poziomu porozumiewania się, którego nie potrafisz usłyszeć, nawet z pomocą maski? Bochen pokiwał głową. – Nie mogę tego wiedzieć – przyznał. – Może chcą, żebym tak sądził. – A to ci dylemat. Jak zaufać narodowi, który już nas zaatakował i zabił jednego z nas? – My też zabiliśmy parę z nich – zauważyła Param. – Tylko wtedy, gdy rzuciły się nam pod nogi – odparł Umbo. – Nazywasz je narodem? – spytał Oliwienko. – Nie sądzicie, że nim są? To obcy lud. Nieznana kultura. Traktują nas z taką pogardą, że nie poczuwają się do obowiązku mówienia nam prawdy czy dotrzymywania słowa. – Zapewniają mnie, że dotrzymają słowa i nie złamią przysiąg – zaraportował Bochen. – Dziwne – powiedział Rigg. – A sądziłem, że mamy je uważać za istoty myślące. – No dobrze – dodał Bochen. – Teraz mówią, że one też nie mogą nam ufać. – Bo zabiliśmy zbyt wielu z nich, złamaliśmy dane im słowo i nieustannie je okłamywaliśmy? – Mówią, że nie okłamaliśmy ich tylko dlatego, że nie traktowaliśmy ich poważnie. – Słusznie. Ponadto mogły podsłuchiwać każde nasze słowo, przez co trudniej jest je zwieść. – I tu Rigg przeszedł na starodawny język równin, którym mówiono w Cesarstwie O, gdy Sessamidzi byli jeszcze dzikimi mieszkańcami namiotów. Aż do tej chwili Rigg nie wiedział, dlaczego ojcu tak zależało, by zyskał biegłość w martwym języku. Teraz, po przejściu przez Mur, inni zrozumieli go bardzo szybko. Ale myszy, którym Mur nie dał znajomości języków i które nigdy nie uczyły się dawnej mowy innych światów, nie mogły pojąć ani słowa. Ojciec – nie, Ramex – wiedział, że każdy, kto przejdzie ze mną przez Mur, zyska znajomość języków. Dał mi ten język, żebym mógł z niego skorzystać dokładnie w takiej sytuacji – gdy będę potrzebował porozmawiać na uboczu z tymi, którzy przeszli ze mną przez Mur. Kiedy pozostali nabrali już biegłości w mowie, Rigg zwrócił się do Bochna:

– Czy one nas rozumieją? – Jeśli zadajesz tak oczywiste pytania, popierając je gestami, na pewno bardzo szybko podchwycą zasady języka. Ale na razie nie. – Bardzo uważnie się przysłuchują – dodał Umbo. – Tak się uczą – wyjaśnił Bochen. – Znowu spojrzałeś na nie i wskazałeś je ręką, przez co mogły odczytać znaczenie twoich słów. Proponuję zamknąć oczy, żebyśmy nie dawali im tyle wskazówek. – Wtedy rzucą się na nas – zauważyła Param. – Mogą to zrobić niezależnie od tego, czy zamkniemy oczy, czy nie – odparł Bochen. – A Rigg widzi ich ścieżki nawet z zamkniętymi oczami. Tak było. Rigg nie musiał tego potwierdzać. – Choć te małe włosowkrętaki mogą być niebezpieczne i niegodne zaufania – podjął – mogą być jedyną nadzieją Arkadii na ocalenie. – W takim razie my jesteśmy jedyną nadzieją mieszkańców Ziemi – zauważył Oliwienko. – Tak jak powiedziała Param, gdy przyjdzie do wyboru między nami i nimi, czy nie wybierzemy nas? – A czy moglibyśmy stwierdzić, żeśmy przetrwali, jeśli będą rządzić nami myszy? – skontrował Oliwienko. – Doskonałe pytanie. Z pewnością będzie stanowić przedmiot dyskusji, kiedy już dotrzemy na miejsce. – Cofnijmy się w czasie i zostawmy je tutaj – zaproponował Umbo. – Po lądowaniu, oczywiście. Param i Oliwienko zgodzili się z nim. – Wtedy będziemy mieć wroga – odezwał się Bochen. – Już nim nie są? – spytał Oliwienko. – Wrogiem są Niszczyciele. – Ale nie możemy im ufać – powiedziała Param. – Jeśli nawet ocalą Arkadię przed Niszczycielami, to kto ocali ją przed myszami? – A kto ocali myszy przed nami? – spytał Bochen. – Kto kiedykolwiek ocalił kogoś przed kimkolwiek? – Ludzie przez całą swą historię toczą wojny – powiedział Rigg. – Bochen ma rację. Jeśli teraz odejdziemy od myszy, powtórzymy motyw przewodni ludzkich dziejów – wypowiemy wojnę dokładnie wtedy, kiedy powinniśmy się zjednoczyć. – Jak mamy się z nimi zjednoczyć? – spytał Umbo. – W tym rzecz. Aż do dziś byliśmy z nimi nieświadomie zjednoczeni – dążyliśmy do ich celów, wykonywaliśmy ich plan i nie mieliśmy pojęcia, kim są myszy. Przejmując klejnoty i używając noża, który dla nas zrobiły, zachowywaliśmy się jak ich marionetki. – Przetnijmy sznurki – rzucił Oliwienko. – Możemy przeciąć tylko te sznurki, które widzimy – zauważył Bochen.

– Jednym z tych sznurków jest nasze życie – stwierdził Rigg. – I pamiętajmy: myszy nie potrafią manipulować czasem, ale jeśli zmienią zdanie i postanowią nam odebrać zaginiony klejnot? Mogą się cofnąć w czasie i to uczynić. To wszystkich zastanowiło. – Dlaczego już tego nie zrobiły? – spytał Umbo. – Nie realizujemy ich planów. – Na razie. Nadal rozmawiamy. – Muszą dostać to, czego chcą – rzekł Bochen. – To kwestia przetrwania. Dla nich oznacza wydostanie się z ich świata i rozprzestrzenienie się po innych. – I powstrzymanie Ziemian przed wysłaniem Niszczycieli – dodała Param. – Czego chcemy my? – spytał Rigg. – Żeby przestały nami manipulować – powiedział Umbo. – Nie potrafimy nawet przestać manipulować sobą nawzajem. To ludzkie. Wpływamy na siebie. – Więc co robić? My też chcemy powstrzymać Niszczycieli. – Jaki mamy plan? – Nie mamy planu – stwierdził Oliwienko. – A to dlaczego? – Bo nie jesteśmy trylionem myszy – mruknęła Param. – Nie mamy planu, bo jeszcze niczego nie wiemy – powiedział Rigg. – Mamy tylko Księgi Przyszłości. A one nie mówią nam czegoś najbardziej istotnego. – Dlaczego przybyli Niszczyciele – domyślił się Bochen. – Dopóki nie określimy, co spowodowało ich reakcję – jakie mieli motywy, jak widzą świat – nie możemy mieć planu – oznajmił Rigg. – Ale myszy także tego nie wiedzą – zaprotestowała Param. – To głupie. – Masz rację. One mają plan, ale dokładnie taki jak Niszczyciele – skasować problem, żeby nie musieć dłużej martwić się obcymi istotami. – No, zawsze to jakiś plan – westchnął Umbo. – Niezbyt fajny, ale plan. – Musimy przekonać myszy, że podjęły błędną decyzję – stwierdził Rigg. – Dlaczego miałyby nam uwierzyć? – zapytał Oliwienko. – Już było dziewięć cykli. To pierwszy, w którym biorą udział myszy. Chcą sprawdzić, co osiągną. – Ale w poprzednich cyklach Odynerzy znali jedynie wiadomość wysłaną im przez ludzi z przyszłości – zauważył Rigg. – Tym razem jesteśmy my. Możemy sami to sprawdzić. Poznać Gości. Zobaczyć Niszczycieli. Potem cofniemy się do teraźniejszości lub… w inny czas. Wrócimy i możemy zrobić coś wspólnie z myszami, bo będziemy mieć o wiele więcej informacji niż te strzępy z Księgi Przyszłości. – Coś takiego wydarzyłoby się po raz pierwszy – przyznał Oliwienko. – To oznacza zabranie myszy w przeszłość – zauważył Umbo. – Dwa razy, teraz i pod koniec, gdy zjawią się Niszczyciele. – Będziemy mieć ich wspomnienia, które połączymy z naszymi – dodała Param.

– Dla nas to ma sens – powiedział Bochen. – A dla nich? – Tak – odezwał się statek. – Co „tak”? – spytał Rigg. – Zgadzają się z waszym planem. Zgadzają się zaczekać, o ile obiecacie sprowadzić ich jak najwięcej. Zatem myszy jednak ich zrozumiały. Jak? – Tłumaczyłeś im nasze słowa? – spytał Rigg. – Nie musiałem – odparł komputer pokładowy. – Skąd znasz język Cesarskiego O? – Od Ramexa. – Ramex znał go tak jak wszystkie komputery i zbędni – powiedział statek. – Dlatego ten język był też znany wśród myszy. – Po co miałyby się uczyć martwego języka z innego świata? – spytał Oliwienko. – Jesteś naukowcem – zauważył Rigg. – Uczysz się różnych bezużytecznych rzeczy. – To, że niektóre spomiędzy miliardów myszy coś wiedzą, nie znaczy, że wiedzą to wszystkie – rzekł Oliwienko. – Na pokładzie lądownika znalazły się myszy władające wszystkimi znanymi nam językami – powiedział Rigg. – Zbędni wiedzieli, których języków nauczył mnie Ramex, więc myszy orientowały się, czego im potrzeba. – Oszukały nas, udając, że nie rozumieją tej rozmowy – oburzyła się Param. – Sami się oszukaliśmy – odparł Rigg – bo założyłem, że nie znają tego języka. – A teraz ci zaufały – odezwał się statek – bo wiedzą, co powiedzieliście, myśląc, że was nie rozumieją. – Dokładnie to samo zamierzaliśmy powiedzieć im. – W ten sposób buduje się zaufanie – stwierdził Bochen. – Podsłuchując to, co nie jest przeznaczone dla twoich uszu? – Dowiadując się o nas czegoś, czego inaczej by się nie dowiedziały. Słuchając nas wtedy, gdy mówimy prawdę. – Chyba żebyśmy przewidzieli ich podstęp – podsunęła Param. – Wiedziały, że nikt z nas nie kłamie – odparł Bochen. – Potrafią odczytywać mowę ciała tak jak my. Gdybyśmy udawali, że wierzymy, iż nas nie rozumieją, nie potrafilibyśmy tego przed nimi ukryć. – Czy mam wylądować? – spytał statek. – Dotarliśmy na miejsce? – Krążę nad nim już od jakiegoś czasu. – Tak, ląduj – pozwolił Rigg. – Czego się teraz spodziewamy? Co się wydarzy? – Możemy się tylko domyślać na podstawie posiadanych informacji – rzekł Oliwienko. – A czy nasze domysły się sprawdzają? – Na tyle często, że z nich nie rezygnujemy. Problem w tym, że czasem, gdy wydaje nam

się, że mamy rację, mamy ją z niewłaściwych przyczyn, a czasem, gdy wydaje nam się, że jej nie mamy, mamy rację. – Chcesz powiedzieć, że nigdy niczego nie wiemy – mruknęła Param. – Chcę powiedzieć, że możemy się tylko domyślać, a potem sprawdzić, jak potoczyły się wypadki. – Więc wszyscy się zgadzamy, że nic więcej nie możemy zrobić? – spytał Rigg. – Zaczekamy do przybycia Gości, dowiemy się o nich wszystkiego, co zdołamy, potem zaczekamy na Niszczycieli, dowiemy się i o nich, a potem cofniemy się w czasie i zaplanujemy coś na podstawie tych informacji. – Możemy zgodzić się też na coś innego – dodał Bochen. – Chyba nawet musimy – my wszyscy i myszy. – Na co? – spytał Umbo. – Że będziemy starać się ocalić i Ziemię, i Arkadię. Ale jeśli nie uda się nam uratować obu planet, ocalimy Arkadię. Lądownik usiadł na ziemi i otworzył drzwi. Na zewnątrz roiło się od myszy. – One nas zabiją – szepnęła Param, gdy fala gryzoni runęła do lądownika. – Nie – powiedział Rigg. – Po prostu się cieszą na nasz widok.

ROZDZIAŁ 18

PRZEJŚCIE Umbo patrzył na myszy sunące falą przez lądownik, kłębiące się i przechodzące po sobie jak drgająca, kłębiąca się masa. – Opowiadają sobie, co tu zaszło – wyjaśnił Bochen. – Chyba niektóre się parzą – zauważył Rigg sucho. Umbo zobaczył, że Param podciągnęła stopy na krzesło. Nie całkiem zapomniała, że została zabita przez myszy, tak jak on wiedział, że Odynex zabił dwie jego kopie. Zerknął nawet na ciała, wychodząc ze statku, ale nic nie poczuł. Te kopie były kiedyś nim, lecz nie czuł z nimi związku. Choć traktował teraz zbędnych z nieco większą nieufnością, więc może zachowanie Param nie było aż tak irracjonalne. – Wydaje mi się – odezwał się Umbo – że jesteśmy tylko mysią drogą przez Mur. Oliwienko parsknął śmiechem. Nikt inny się nie odezwał. – A myszy są tylko dziesiątą strategią Odynerów w walce o ocalenie Arkadii. Gdyby któraś z wcześniejszych się udała, myszy świata Odyna byłyby zwyczajnymi polnymi czy domowymi szkodnikami. – A wszyscy istniejemy – odezwała się Param – bo Ziemianie marzyli o ekspansji do innych

światów. – Mówisz, jakby to był zły powód istnienia – powiedział Oliwienko, nadal rozbawiony. – Dlaczego ludzie pojawili się na świecie? – spytał Umbo. – Przynajmniej my i myszy mamy jakiś cel. Ktoś chciał, żebyśmy się narodzili. – Każde pokolenie istnieje po to, by dać początek następnemu – oznajmił Oliwienko. – Każde pokolenie istnieje z powodu żądzy poprzedniego. To cykl życia. – Więc twierdzisz, że cykl życia istnieje po to, by sam się nakręcał? – spytał Umbo. – O tak. – Kręci mi się w głowie – powiedział Rigg. – Szkoda, że nie rozumiem, co mówią myszy. – Ja nigdy nie chciałem z nimi rozmawiać – odparł Oliwienko. – A ja spędziłam pół życia jako mysz – odezwała się Param. – Ukrywając się tak jak one. Podglądając ludzi. – Kradnąc jedzenie nocą z ciemnej kuchni? – podsunął Umbo. – Kuchnia w domu Flacommo nigdy nie była ciemna. Dniem i nocą coś w niej przyrządzano. – To tak jak ze zbędnymi i gwiezdnymi statkami – rzekł Umbo. – Jeśli nam wszystkim chodzi o cykl życia, to o co chodzi im? To narzędzia stworzone przez budowniczych statków. Ale te statki od jedenastu tysięcy lat nie latały. Zbędni byli służącymi gatunku ludzkiego. Respektują jakieś zasady, które ustanowiono na samym początku. Ram Odyn je zmienił, a drugi Ram Odyn zmienił to, co mógł zmienić. Odynerzy także się starali, ale zbędni wykonywali swoje plany, mówili nam to, co chcieli. – Do czego zmierzasz? – spytała Param z lekkim rozdrażnieniem. – A jeśli Niszczyciele spalili Arkadię z powodu tego, co zbędni powiedzieli Gościom? – spytał Umbo. – A jeśli to nie miało związku z żadnym działaniem ani zachowaniem mieszkańców Arkadii? Znowu zapadła cisza, ale tym razem nie z powodu braku zainteresowania tą uwagą. – Nie wiem, jak moglibyśmy się tego dowiedzieć – stwierdził Oliwienko. – Myszy wiedzą, co zbędni i statki do siebie mówią – podsunął Bochen. – Nie – odparł Umbo. – Myszy tylko powiedziały ci, że przechwytują rozmowy między statkami. Odynerzy mówili, że też to potrafią, ale skąd mogli wiedzieć, czy odbierają wszystko? Nie mogą przechwycić tego, czego statki i zbędni nie wypowiadają na głos. Poza tym zbędni wiedzą, że są podsłuchiwani, i potrafią dobrze kłamać. – Statek mówi mi prawdę – powiedział Rigg. – O ile wiem. – Mam nadzieję – mruknął Umbo. – Bo jak się zastanowić, statki i zbędni to jest to samo. Ten sam umysł. – Tak naprawdę – odezwał się statek – mamy zupełnie inne programy. – Zamknij się, jeśli łaska – rzucił wesoło Rigg. – Statki mogą zapanować nad zbędnymi, kiedy tylko zechcą – ciągnął Umbo. – To znaczy, że zbędni nie robią niczego bez zgody statków. Czy odwrotnie?

– Statki robią tylko to, czego chcą zbędni? – spytała Param. – Orbitery mają zniszczyć życie w każdym świecie, w którym pojawi się technologia nieakceptowana przez zbędnych – powiedział Umbo. – Czyli zbędni mają za zadanie oceniać wszystko, co zrobimy. Wszystko, co zrobią myszy. I zabijanie nas stanowi ich misję. A jeśli ten zalążek umiejętności manipulowania czasem, który istnieje we wszystkich potomkach Rama Odyna, jest zakazaną bronią? Jedynym sposobem, by wymazać ją z tego świata, jest unicestwienie gatunku ludzkiego na Arkadii. – Domysł dobry jak każdy inny – stwierdził Rigg. – Ale nadal tylko domysł – dodał Oliwienko. – Dlaczego pomysły innych to teorie, a moje to domysły? – zirytował się Umbo. – Wszystko to domysły – powiedział Rigg. – I wszystko teorie. O tej musimy pamiętać, kiedy spotkamy Gości. Może nie oni stanowią problem, tylko to, czego dowiedzą się z dzienników pokładowych wszystkich statków. – A może to, co im przekażą zbędni – dodał Umbo. – Może ich programy sięgają głębiej, niż mógł to odkryć Ram Odyn. Może od samego początku mieli własny plan. – Na początku był tylko jeden statek – powiedziała Param – i przybył do tego świata, by założyć jedną kolonię. Dopóki Goście tu nie dotrą, będą sądzić, że kolonia na Arkadii ma dopiero dwanaście lat. Jaki głęboki, tajemny plan może istnieć w oprogramowaniu zbędnych? – Plan, który nie ma nic wspólnego z nami, ale i tak nas dotyczy – rzekł Umbo. – Jak możemy się tego dowiedzieć? – spytał Rigg poważnie. – Musimy wrócić do początku – rzekł Umbo. – Porozmawiać z Ramem Odynem. – To niemożliwe. Nie ośmielimy się. Jeśli wpłyniemy na zmianę jego decyzji, unicestwimy całą historię ludzkości na Arkadii. – Nie unicestwimy, zmienimy – sprostował Oliwienko. – A może nie – powiedział Umbo. – Istniało dziewiętnastu Ramów Odynów przynajmniej przez parę minut. A jeśli porozmawiamy z jednym z tych, którzy zginęli? – Czego byśmy się dowiedzieli? – rzucił Oliwienko z ironią. – To nie ci, których decyzje zmieniły świat. – Po pierwsze, Ram Odyn podjął decyzję, opierając się na danych, jakie dostał od statków i zbędnych. Ale wiedział także o funkcjonowaniu zbędnych to, czego my nie wiemy. – Myszy odchodzą – odezwała się Param. Rzeczywiście. Myszy uciekały z lądownika, biegły po rampie i zeskakiwały z jej boków. Trwało to zaskakująco długo. Najwyraźniej wypełniały wszystkie kąty. – Nareszcie sami – odezwał się Oliwienko, gdy ostatnia mysz zeskoczyła z rampy. – Na Bochnie nadal siedzi ich pięć – powiedział Rigg. – A w tapicerce trzy. Osiem myszy wyłoniło się ze swoich kryjówek i ruszyło do drzwi. – Nie muszą odchodzić – rzucił Rigg. – Nie mamy nic do ukrycia. Ale i tak odeszły. Umbo podszedł do drzwi i wyjrzał. Stali na szczycie wzgórza, otoczeni lasami.

Umbo zauważył parę mieszkalnych drzew Odynerów. Obok niego stanął Rigg. – Są w domach – powiedział. – Ale nie wychodzą, żeby sprawdzić, co się dzieje. – Widzą odynerski lądownik i dwie sylwetki w wyjściu. Mogli uznać, że przewieźliśmy myszy na jakiś mysi zjazd. Umbo odwrócił się do innych. – Powinniśmy zabrać myszy w przeszłość? – spytał. – Daliśmy słowo – rzekł Bochen. – Nawet nie wiemy, czy potrafimy je z sobą wziąć – zauważył Umbo. – Oczywiście, że potrafimy. Skoro możemy zabrać Bochna, to zabierzemy każdego – oznajmił Rigg. Bochen uśmiechnął się blado. – Do jakich czasów mamy się cofnąć? – spytał Umbo. – Jak daleko w przeszłość je zabierzemy? – Chyba jak najbliżej momentu, kiedy zyskaliśmy panowanie nad Murem – odpowiedział Rigg. Umbo zauważył, że powiedział „my”. Jakby ktoś oprócz niego miał władzę nad Murem. – Nie mam w głowie precyzyjnego kalendarza. Dlaczego nie przejdziemy dziś, jakiś rok przed przybyciem Gości? – Bo myszy chcą spłodzić więcej niż kilka pokoleń – wyjaśnił Bochen. – Zamierzają przeprowadzić przez mur dziesięć tysięcy osobników, żeby do przybycia Gości były ich miliony. – Tego chcą myszy – rzekł Umbo. – Daliśmy słowo – przypomniała mu Param. – Opierając się na informacjach, które nam przekazały. I na tym, co powiedzieli nam zbędni i statek. – Umbo ma rację – przyznał Rigg. – Nie w tym, do czego zmierza – dotrzymamy słowa, a przynajmniej ja dotrzymam. Ale nie wiemy, czy możemy zabrać w przeszłość dziesięć tysięcy myszy. Czy choćby pięćdziesiąt. I jak określimy, kiedy przybyć? – No… zaczepisz się na jakiejś ścieżce, jak zawsze – powiedział Umbo. – Na jakiej ścieżce? Skąd wiemy, które ścieżki pochodzą z tego czasu czy choćby zbliżonego? – Zabierzmy ze sobą lądownik – zaproponował Oliwienko – a kiedy znajdziemy się na miejscu, spytajmy go, czy to właściwe czasy. – Nie – odparł Umbo. – Jeśli przybędziemy w czasach, zanim Rigg zaczął kontrolować statki, lądownik nie będzie nam posłuszny. – Ale to lądownik z teraźniejszości – zaprotestował Oliwienko. – Maszyny to nie ludzie – wyjaśnił Umbo. – Zsynchronizuje się z komputerami statku w tamtych czasach i zrobi, co mu każą – a każą mu nie słuchać Rigga. Nie będą nawet wiedziały,

kim jest Rigg. – Mamy tak wielką władzę – odezwała się Param. – A teraz chcemy być też wszystkowiedzący. – No, byłoby miło – przyznał Rigg. – Chyba musimy polecieć tam, gdzie przeszliśmy przez Mur ze świata Vadesha – oznajmił Umbo – i wrócić do czasów, w których Rigg zobaczy nasze ścieżki prowadzące na drugą stronę Muru. – Ale tam nie będzie myszy – powiedział Bochen. – Zebrały się tutaj – odparł Umbo – niech się zbiorą i tam. – A jak długo zajmie im przedostanie się do Muru świata Lara? – spytał Bochen. – Mają takie króciutkie łapki. – Zostanę tutaj – zdecydował Umbo. – Rigg poleci tam. Podczepi się do naszych ścieżek. Ja zepchnę Rigga w przeszłość razem z lądownikiem. Rigg wróci tu w tamtym czasie, a ja ściągnę go do tego czasu. – Tyle korowodów – mruknął Oliwienko. – Tylko tak Rigg może wrócić, a potem wylądować dokładnie w tym momencie – wyjaśnił Umbo. – Nadal potrzebuje mojej umiejętności wysyłania kogoś w przeszłość i ściągania do teraźniejszości. Gdy Rigg wróci do teraźniejszości, jego ścieżka znajdzie się tutaj, przy Murze, a wtedy przeprowadzimy myszy. Nawet jeśli zabierzemy tylko po dwadzieścia, pięćdziesiąt czy sto, mogę wysyłać tam Rigga raz po raz. – Szkoda, że nie potrafię wyczuwać ścieżek za krzywizną planety – powiedział Rigg. – Widzę je przez góry, ale im więcej spiętrzeń terenu znajduje się między nami, tym bardziej bledną, a potem znikają. Param wstała i podeszła do drzwi. Położyła ręce na ramionach Umba. – Co zamierzasz? – Zamierzam zrobić to, co uznamy za stosowne – odpowiedział zdziwiony. – Jeśli zepchniesz Rigga w przeszłość, a potem go tam zostawisz, on nie wróci do teraźniejszości. Nie widzi ścieżek w przyszłości. Nie może skakać w przód. – Ale ja go nie zostawię. – Oblał się rumieńcem, gdyż Param podejrzewała go, że chce zdradzić. – Przepraszam, ale usiłuję zrozumieć, co się kryje za tym wybuchem lojalności, którą nagle zacząłeś okazywać. Czy to nie ty pozbyłeś się Rigga, kiedy dopiero zmierzaliśmy do świata Odyna? Tego było za wiele. Taki zarzut z jej strony?! – To ty nie chciałaś iść! Usiłowałem ci pomóc! – Chciałeś się uniezależnić od Rigga. Nie zrzucaj winy na mnie. Zostawiając Rigga w przeszłości, zostałbyś jedynym człowiekiem umiejącym manipulować czasem. – Ale tego nie zrobię. – A wiemy to, bo…

– Bo tak mówię. – I mamy wierzyć słowu wieśniaka? – spytała Param pogardliwie. – Jak widzę, słowo wieśniaka jest warte o wiele więcej niż słowo rodziny królewskiej! – krzyknął Umbo. W odpowiedzi Param wypchnęła go za drzwi. Umbo zatoczył się do tyłu, stracił równowagę na rampie i spadł w trawę. Z góry dobiegł go głos Param: – Bierzmy lądownik i lećmy. – Teraz widzę – odezwał się Rigg – że jesteś nieodrodną córką naszej matki. Umbo jeszcze nie wstał, kiedy usłyszał nad sobą hałas. Podniósł wzrok i ujrzał spadającą z rampy Param. Mógł ją złapać lub choć trochę złagodzić jej upadek – ale uskoczył pod rampę. Param runęła w trawę tak jak on przed chwilą. Nie przywykła do upadania. Nie miała kocich odruchów, które Umbo wykształcił, dorastając w Wodobrodzie, bawiąc się w lasach, nad rzeką, na skalistych klifach, wspinając się na drzewa, na skały z innymi dziećmi. Spadła jak kamień i krzyknęła z bólu; skuliła się, trzymając za łokieć. Ten łokieć wygiął się w zupełnie niewłaściwym kierunku. Ręka zwisała bezwładnie. Złamana lub zwichnięta. Nie był to już staw, lecz luźna skóra między dwoma kośćmi. – Ależ to brzydkie – powiedział Umbo. Param krzyknęła z bólu, a potem… znikła. – Param! – krzyknął Rigg, biegnąc po rampie. – Ja nie chciałem… Bochen i Oliwienko wypadli w ślad za nim. – Rigg, ty głupi mały… – zaczął Bochen. – Wiem! – rzucił Rigg. – Ale nie miała prawa traktować tak Umba! Za kogo ona się uważa? – Uważa się za Królową w Namiocie Sessamidów! – zawołał Oliwienko. – I wiesz co? Niespodzianka! Po śmierci matki nią będzie! – Tu nie jest żadną królową! – odparł Rigg. – Jest moją królową zawsze i wszędzie – oznajmił Oliwienko. – Wzruszające – wycedził Bochen. – W życiu nie widziałem takiej bandy idiotów. – Musimy ją sprowadzić z powrotem – oznajmił Rigg. – Masz jakiś genialny pomysł, jak to zrobić? – prychnął Bochen. – Mogę do niej napisać. W domu Flacommo pisałem do niej listy na tabliczce. Zanim się poznaliśmy. – Nie mogła uciec daleko – rzekł Oliwienko. – Zresztą nie jest w stanie się poruszać. – Gdyby się nie poruszała, nie znikłaby – sprzeciwił się Rigg. – Niewidzialna staje się tylko wtedy, gdy jest w ruchu. – Jak może się poruszać z tym łokciem? – spytał Umbo. – Nie chodzi na łokciach. – Nie mów do mnie jak do głupiego! To ja wpadłem na plan, żeby przeprawić nas i dziesięć

tysięcy myszy przez Mur w precyzyjnie wybranym czasie. – A teraz nic nie zrobimy – warknął Oliwienko. – Posłuchajcie sami siebie – odezwał się Bochen. – Czy jest tu ktoś wyposażony w mózg? Nie musiało do tego dojść. – Ale doszło! – krzyknął Umbo. – I to nie przeze mnie. – Nikt nie twierdzi, że przez ciebie – powiedział Bochen. – Param swą głupią arogancją spowodowała ten problem… oraz Rigg niewczesną lojalnością wobec ciebie. Więc oto co zrobimy: Rigg i Umbo pójdą na tę rampę i w magiczny sposób pojawią się tuż przed tym, jak głupi Rigg zepchnął swoją głupią siostrę z głupiej rampy prosto na jej głupi łokieć. – Wtedy wszystko się wykasuje – sprzeciwił się Umbo. – Tak – zgodził się Bochen. – Przecież o to chodzi, chcemy skasować ten wypadek! – Ale wtedy się nie dowiem, że Rigg jest nadal moim przyjacielem! – krzyknął Umbo. Ku swojemu zaskoczeniu poczuł łzy na policzkach. Płakał. Dlaczego? – Na lewą… – zaczął Bochen. – Na lewe, prawe i środkowe wszystko Silboma! Wejdźcie tam i powiedzcie samym sobie, co się wydarzyło, ale zapobiegnijcie temu idiotyzmowi! Zrozumiano? – Wiesz co? Nie jesteś moim ojcem! – burknął Umbo. – Jestem bardzo dobrym ojcem i nie zapominaj o tym. – Zapomnę. Po to wysyłasz nas na rampę. – Tak. Więc zrób to. Wykasuj ten uroczy moment cierpienia Param i głupoty twojej i Rigga, a także największej frustracji dla dorosłych w tej kompanii. – Uważasz mnie za dorosłego? – odezwał się Oliwienko. – Jak miło. – Idźcie – warknął Bochen. Umbo i Rigg poszli razem rampą. Umbo spadł na ziemię pod rampą. W górze rozległ się głos Param: – Bierzmy lądownik i lećmy. – Teraz widzę… – zaczął Rigg. – Nie rób tego! – przerwał mu Umbo. – Czego? – rzucił Rigg. – Nie spychaj jej, idioto – powiedział Rigg. Rigg?! Umbo wstał. Zobaczył siebie i Rigga rozmawiających z Riggiem i Param. Musiało się wydarzyć coś złego, skoro on i Rigg cofnęli się w czasie, żeby temu zapobiec. – Nie zrobię tego – oznajmił teraźniejszy Rigg. – Nigdy bym tego nie zrobił. – Przecież zrobiłeś – odparł przeszły Rigg. – Ale cieszę się, że nadal jesteś moim przyjacielem – dodał Umbo z przeszłości. Potem odwrócił się i krzyknął w przestrzeń: – A Bochen nie jest moim ojcem! I obaj znikli. Rigg i Param stali w drzwiach lądownika. Param patrzyła strasznym wzrokiem na Rigga.

– Chciałeś mnie zepchnąć z rampy? – Nigdy więcej nie odzywaj się tak do mojego przyjaciela – wycedził do niej Rigg. – Ufam mu o wiele bardziej niż tobie. – Ruszył po rampie. – Wszystko gra?! – krzyknął do Umba. – Teraz tak. Warto było spaść. – Myślałam, że jesteś moim bratem! – powiedziała Param. A potem znikła. Bochen i Oliwienko pojawili się w drzwiach lądownika. – Nie wiem, czemu mieliście zapobiec – odezwał się Oliwienko – ale to musiała być katastrofa, skoro teraz jest lepiej. – Nie moja wina, że Param znika – oznajmił Rigg. – To twoja siostra. A pewnego dnia zostanie Królową w Namiocie. – A Umbo ma potężny talent do manipulowania czasem – odparł Rigg. – Może powinna o tym pamiętać, zanim zacznie gadać o wieśniakach. Kiedy byłem mały, o przyjaźni z wieśniakami mogłem tylko pomarzyć! – Widzę, że żadne z was nie dorosło – westchnął Bochen. Umbo zaczął się domyślać, dlaczego jego wersja z przeszłości oznajmiła, że Bochen nie jest jego ojcem. – Czy zrobimy to, co zaproponowałem? – spytał. – Polecisz tam, zaczepisz się w przeszłości, potem wrócisz tu, a ja sprowadzę ciebie i lądownik? – Potrafisz mnie utrzymać na taką odległość? – spytał Rigg. – Nie wiem. – To skąd mam wiedzieć, czy ściągniesz mnie do teraźniejszości? Bochen podniósł rękę. Na jego ramieniu siedziała mysz, która do niego mówiła. – Nasza przyjaciółka sugeruje, żebyście porozmawiali ze sobą przez telefon orbitalny, kiedy Rigg znajdzie się w tym drugim miejscu. Umbo nie miał pojęcia, o czym mówi Bochen. Termin „telefon orbitalny” nic dla niego nie znaczył. – Nóż – podpowiedział Bochen. – Nóż? – zdziwił się Umbo. – To właśnie orbitalny telefon. – Wiedziałeś? – Nie miałem pojęcia. – Co to jest orbitalny telefon? – Nie mam pojęcia. Umbo wyjął nóż z pochwy u pasa. – Myślałem, że to kopia dziennika pokładowego. – Kopią dziennika są klejnoty – wyjaśnił Bochen, który najwyraźniej powtarzał informacje od myszy. – Ale rękojeść służy do komunikacji. Gdziekolwiek się znajdzie, łączy się ze statkiem danego świata, wysyłając sygnał do orbitera, który przekazuje go statkowi. – Naprawdę? – Umbo spojrzał na nóż. – Wygląda normalnie.

– Moja przyjaciółka twierdzi, że nóż ma stałą łączność z orbiterem. Odkąd go masz, wysyła raport o wszystkim, co powiedzieliśmy i zrobiliśmy, do komputerów statku. Umbo odrzucił nóż. – Szpiegował nas! – Łączył cię ze światem – poprawił go Oliwienko. – Czy ma jeszcze jakieś właściwości? – spytał Rigg, podnosząc sztylet. – Kroi mięso – mruknął Bochen. – To twój żart czy myszy? – syknął Umbo. – Mój – odparł spokojnie Bochen. – Mysz mówi, że w rękojeści zmieścił się tylko telefon. – Pewnie jakiś prymitywny – powiedział Umbo jadowicie. – Tak. Został skonstruowany i wysłany do was ponad sto lat temu. – Ale mamy go tylko dwa lata… – Umbo zamilkł. Rzeczywiście mieli nóż od dwóch lat, ale nie wiedzieli, kiedy został wysłany. – Nadal staramy się to zrozumieć – odezwał się Rigg. – Więc nóż jest narzędziem służącym do łączności. Nic dziwnego, że zbędni w każdym świecie wiedzieli wszystko o naszych poczynaniach. – Wiedzieli o mnie i Bochnie – poprawił go Umbo. – Przez całe miesiące ja miałem nóż, a ty byłeś w Aressa Sessamo. – Tu Umbo znowu umilkł. Poczerwieniał na myśl o swoim figlu – ukradzeniu jednego klejnotu z woreczka, zanim Bochen ukrył go w okolicach Wieży O. Rzeczywiście zachował się jak dzieciak. Teraz już się nie dziwił reakcji Bochna. Czy fakt, że teraz mnie to zawstydza, oznacza, że zacząłem dorastać? Lepiej było nie zadawać tego pytania na głos. Umbo miał przeczucie, że wie, co odpowiedziałby Bochen. Zaczekali jakąś godzinę. Rigg szukał ścieżki Param. Gdy tylko oddaliła się od lądownika, Rigg ruszył, zmierzając do miejsca, w którym weszli do świata Odyna. Umbo pozostał na wzgórzu, trzymając nóż i nieustannie mówiąc do Rigga. Wiedział, że gdy wysyła przyjaciela w przeszłość, utrzymuje z nim łączność nie wzrokiem, ale jakimś innym zmysłem, głęboką wiedzą o tym, gdzie i w jakim czasie jest Rigg. Znaleźli się w Aressa Sessamo, nie widząc się nawzajem, a Umbo posłał Rigga w przeszłość i znowu go sprowadził. Ale teraz odległość byłaby o wiele większa i pojawił się też nowy problem. Jeśli Rigg nie widzi ścieżek ukrytych za spiętrzeniami terenu, to czy Umbo zdoła utrzymać z nim kontakt poprzez dzielące ich skały i ziemię? Podróż Rigga trwała kilka godzin, ale jego rozmowa z Umbem ciągle trwała. Umbo nadal czuł Rigga tak jak zawsze podczas wypraw w czasie. – Ale zabierz ze sobą lądownik – przypomniał. – Na pewno nie zamierzam wracać piechotą – odpowiedział Rigg. – Nawiasem mówiąc, mam mysz na ramieniu. – A ja pchłę na tyłku. Połączyłeś się już ze ścieżką, o którą ci chodziło? – Tak. Zaczynaj. Umbo rzucił w przeszłość Rigga, który dzięki połączeniu ze ścieżką znalazł się dokładnie

tam, gdzie potrzebował. Umbo nigdy by nie zdołał odnaleźć tej chwili z taką precyzją, ale czuł odległość w czasie. Tak, dokładnie tam i wtedy się znajdowali. Skupianie się na Riggu podczas jego podróży powrotnej było dużo trudniejsze, choćby dlatego, że nie mogli rozmawiać. Telefon orbitalny miał łączność tylko ze statkami i zbędnymi istniejącymi w teraźniejszości, nie z lądownikiem przemykającym rok temu nad prerią i lasami. Ale Umbo nie zawiódł; utrzymał połączenie z Riggiem. A choć nie potrafił znajdować ścieżek, wiedział, kiedy Rigg znalazł się na miejscu. Ogarnęło go poczucie spełnienia, bliskości. Lądownik zakończył podróż; rok temu wylądował w pobliżu, a gdyby Umbo przeniósł Rigga z powrotem do teraźniejszości, Rigg zostawiłby za sobą ścieżkę we właściwym miejscu i czasie. Oczywiście mysz także. – Robię to w tej chwili – powiedział Umbo do Bochna i Oliwienki. – Szkoda, że nie wiem, gdzie jest Param. – Minęło tyle czasu, że może być gdziekolwiek – mruknął Bochen. – Przy naszym szczęściu usiadła na środku miejsca, w którym znalazł się lądownik – dodał Oliwienko. – Potrafisz stwierdzić, gdzie pojawi się Rigg? – spytał Bochen. – Pojawi się tam, gdzie znajduje się w czasie, który dla niego jest teraźniejszością. Wiem, że jest blisko, ale nie umiem dokładnie określić gdzie. – Więc rób swoje. Jeśli wydarzy się coś strasznego, możesz wrócić i ostrzec siebie, gdzie popełniłeś błąd. – Czyli pewnie żeby w ogóle nie mówić o moim głupim planie – westchnął Umbo i z ciężkim sercem zaprzestał nieustannego napierania, które zatrzymywało Rigga w przeszłości. Nic się nie wydarzyło. Lądownik się nie pojawił. – Zrobisz to? – spytał Bochen. – Już zrobiłem. Sprowadziłem Rigga do teraźniejszości. Nie wiem tylko, w którym miejscu się wtedy znajdował. – Umbo wstał i powiódł wzrokiem po horyzoncie. Potem przypomniał sobie, że jeśli Rigg wrócił do teraźniejszości i nadal znajduje się w pobliżu lądownika, to telefon orbitalny powinien znowu działać. Wyjął nóż i zaczął mówić do niego, czując się jak idiota. – Rigg! Rigg! – powtórzył parę razy. A nóż mu odpowiedział. – Co ci się tak spieszy? – Wróciłeś do naszych czasów! – Umbo odetchnął z ulgą. – Postanowiłem nie zbliżać się do terenu, w który mogła zawędrować Param – wyjaśnił Rigg. – Myślałem, że to przewidzicie. – Tak sądziliśmy, ale jeśli się pomyliłem? Jeśli wysłałem cię gdzie indziej? W jakieś inne czasy? – Bez obaw. Ale mogę rozmawiać z tobą, tylko pozostając w lądowniku. Szedłem już do

was i zostało mi jakieś sto metrów, kiedy lądownik mnie zawołał. Więc odłóżmy rozmowę na potem. Rigg dotarł do nich po dwudziestu minutach. – Jak daleko mogła zajść Param? – spytał go Bochen. Rigg spojrzał na niego z rozdrażnieniem. – Miała pięć godzin. Jeśli będzie skakać w czasie, żeby pozostać niewidzialna, może przebyć daleką drogę. A jeśli dotarła do tamtych drzew i przestała manipulować czasem? Mogła iść normalnym krokiem i też odejść dość daleko, ale nie musiała. – Widzisz swoją ścieżkę? – spytał Umbo. – Tę najnowszą? – Tak. Możemy zaczynać. – A gdzie jest Param? – spytał Oliwienko. – Tam – powiedział Rigg, wskazując skraj lasu. W tej samej chwili Param stała się widzialna. Nie zrobiła żadnego ruchu w ich stronę, ale przynajmniej znowu nie znikła. Przy pierwszym przejściu Bochen kazał tuzinowi myszy wspiąć się na Rigga, którego Umbo wysłał w przeszłość. Po paru chwilach Umbo ściągnął go z powrotem – już bez myszy. – Sprawdziłem – powiedział Rigg. – Miałem kontrolę nad Murem. – Przesłałeś je przez niego? – Byłem tam tylko parę minut. Nie zamierzałem zapuszczać się z nimi na piętnaście metrów w głąb Muru, więc doszedłem do wniosku, że przeniesiemy je wszystkie w przeszłość, a potem otworzymy Mur i przepuścimy je na drugą stronę. Po następnym transporcie parę setek myszy wspięło się na Rigga lub przycupnęło przy nim, nieustannie go dotykając jak żywa futerkowa sterta. Mysia góra. Monument myszowatości. Naukowa nazwa Mus musculus nie odnosiła się już do tych stworzeń, choć była stosownym terminem dla ich przodków. Te istoty zasługiwały raczej na miano Mus sapiens. A może, by podkreślić pokrewieństwo z ludźmi, Homo musculus. Umbo otrząsnął się z zamyślenia i skupił się na Riggu, gotowy znowu go wysłać w przeszłość. – Czekaj – odezwał się Oliwienko. – Nie wracaj w dokładnie to miejsce, w którym byłeś. Umbo zrozumiał dopiero po chwili. Gdyby Rigg wylądował w tym samym momencie i miejscu, jego dwie wersje unicestwiłyby się nawzajem. Rigg przesunął się o parę metrów. – To także dlatego, żeby myszy nie wpadły na siebie. Mysia piramida znowu się ustawiła. Umbo objął wszystkich podróżników swoją uwagą i zaczął ich spychać w przeszłość. Wydawało mu się, że każda mysz dorównuje wagą Riggowi. Jakby wpychał łódź na szczyt góry. – Nie dam rady – powiedział. – Wyślij tyle, ile możesz – powiedział Rigg. – Zobaczymy, ile to będzie.

Umbo zrobił ruch w stronę przeszłości. Nadal widział Rigga i myszy. Ale kiedy część ogoniastych podróżników odsunęła się na bok, Rigg i pozostałe gryzonie znikli. Reszta myszy tkwiła nadal w teraźniejszości, więc dalej była widoczna. Umbo sprowadził Rigga i ocenili, ile myszy udało im się wysłać. Gryzonie powiedziały Bochnowi, że ubyło ich tylko około pięćdziesięciu. – To oznacza jakieś dwieście transferów – obliczył Oliwienko. – Jeśli zamierzacie wysłać dziesięć tysięcy. – Musimy – powiedział Bochen. – Więc tak zrobimy – oznajmił Umbo. – Możesz? – zatroszczył się Rigg. – Wyglądasz już na zmęczonego. – Zrobię, ile mogę, a potem odpocznę. Co za różnica, czy transfer potrwa kilka dni, skoro wszystkie przybędą w tym samym miejscu i czasie? – Kazałem im iść do tych drzew – powiedział Rigg. Odwrócił się do Bochna. – Rozumieją mnie, kiedy do nich mówię, prawda? – Słyszą nas i rozumieją doskonale – zapewnił go Bochen. Gdy nadszedł wieczór, mieli już za sobą co najmniej dziesięć transferów, za każdym razem z większą liczbą myszy. Ale odsunęli się daleko od wzgórza. Umbo stracił siły i robiło się ciemno. – Rano zaczniemy od nowa – zdecydował Rigg. – Mogę spróbować jeszcze raz – zaproponował Umbo. – Dwa ostatnie transfery były mniejsze niż poprzednie. Jesteś zmęczony. Skończyliśmy na ten dzień. Umbo przystał na to z ulgą. Bochen przyrządzał coś nad ogniskiem. Chyba poszedł do domu jakiegoś Odynera – Umbo przypominał sobie, że zarejestrował brzeżkiem świadomości coś takiego – i najwyraźniej zdobył jedzenie, bo piekł kukurydzę, a obok czekał chleb i kawał sera. – Mają proste pożywienie – powiedział Bochen. – Nie takie, jakie dawali nam w bibliotece. – To też było proste jedzenie – zauważył Oliwienko. – Może według standardów Aressa Sessamo i O – odparł Bochen. – Ale w tych rejonach świata Odyna to uczta. Dali nam, co mieli najlepszego. A jako stary żołnierz uważam, że to świetny poczęstunek. Gdy Umbo, Rigg i Bochen zajęli się jedzeniem, Oliwienko zaniósł swoją kolację Param. Po chwili usłyszeli płacz. Umbo spojrzał na las, gdzie Param z pewnością szlochała na ramieniu Oliwienki. Ona mną gardzi, pomyślał. Nigdy nie będę dla niej nikim więcej niż wieśniakiem. I co mnie to obchodzi? Już dawno jej nie kocham. Ale widząc, jak Param tuli się do Oliwienki, i tak czuł zazdrość. Rano Param zjadła z nimi śniadanie i oficjalnie przeprosiła za „niedojrzałe postępki”. Rigg i Umbo przeprosili ją równie oficjalnie.

– Nie wiem, czemu chcieliśmy zapobiec – powiedział Rigg – ale mam przeczucie, że zachowałem się bardzo niedobrze. – Nie w tej wersji historii – odparła Param. Umbo zauważył, że prawie na niego nie patrzyła. Czy ze wstydu za to, że zepchnęła mnie z rampy? Czy z pogardy, bo jestem tylko wieśniakiem? Jeśli chcesz wiedzieć, księżniczko, potrafię uszyć buty z trawy i kolców róży. Przynajmniej coś umiem. Jestem synem szewca. W pewnym sensie. Po raz pierwszy poczuł dumę z czegoś, co otrzymał od swojego rzekomego ojca, szewca Tegaya. Choć on nigdy go nie chwalił za pracę. Po śniadaniu zabrali się do spychania myszy w przeszłość. Skończyli dobrze przed południem. – Jedenaście tysięcy sto dziewięćdziesiąt jeden myszy – powiedział Bochen. – Żartujesz – zdziwił się Umbo. – Czemu tyle? – Tutaj to święta liczba. – Ale one nie wierzą w świętość. – Nie, to ty w nią nie wierzysz. Myszy są bardzo pobożne. Nie sądzę, żeby ta liczba miała jakieś praktyczne znaczenie. Uważają ją po prostu za świętą i spodziewają się, że tyle osadników przyniesie szczęście nowej kolonii. Nazwanie myszy osadnikami wydawało się zgrzytem, ale Umbo wiedział, że tak będzie zawsze. Trudno było uważać myszy za ludzi bądź istoty im równe. Było ich zbyt wiele. – Co mogą osiągnąć? – spytał. – Przecież nie pociągną pługa. – Nie muszą uprawiać ziemi – odparł Bochen. – Wspaniale sobie radzą, zbierając pokarm. Nigdy by nie założyły własnej cywilizacji, ale ponieważ odziedziczyły ludzką kulturę i wiedzę Odynerów, zrobiły ogromny skok naprzód. I zostały ukształtowane tak, by potrzebować mniej jedzenia niż zwykła mysz. Dlatego mogą żywić się resztkami i mieć dużo czasu wolnego na twórczość. – Jaką twórczość? – spytał Umbo. – Czy utrzymają w łapce młotek? Żelazo nie staje się bardziej miękkie tylko dlatego, że kowal jest malutki. Co mogą stworzyć? – Wydają się pewne, że potrafią w bardzo krótkim czasie stworzyć cywilizację na bardzo wysokim poziomie – rzekł Bochen. – A na nas już pora. Umbo spojrzał na Param. – Idziesz z nami? Odwróciła się od niego. – Oczywiście, że tak – rzucił Oliwienko. – Ach tak. A czy pozwoli wieśniakowi przenieść się w przeszłość? – Przeprosiła. – Nie dość, żebym zapomniał. Albo żebym uwierzył w jej szczerość. – Więc mnie zostaw – rzuciła Param z urazą. – Mogę równie dobrze obserwować koniec świata stąd.

– Potrzebujemy cię – powiedział Umbo. Param nadal nie patrzyła na niego, ale widział, że jest zadowolona. Wszyscy wzięli bagaże i zapasowe ubrania. Nie było tego dużo. Tym razem Umbo nie musiał ich spychać. Wraz z Riggiem skoczyli, przenosząc siebie i przyjaciół w czasie i nie zostawiając kotwicy w przyszłości, którą opuścili. Wzgórze roiło się od myszy – nie było ich tylko w miejscu, w którym się zjawili. Chmara gryzoni ciągnęła się tak nieprzerwanym dywanem we wszystkich kierunkach, że łatwo było zobaczyć krawędź Muru, bo myszy ustawiły się rzędem w miejscu, gdzie budzona przez niego rozpacz stawała się wyczuwalna. – Teraz wyłączę Mur – powiedział Rigg. Myszy natychmiast się zorientowały, że zapora znikła, i ruszyły jak fala spływająca w dolinę. Przekraczały Mur godzinami. Umbo patrzył na to i myślał: Jesteśmy sługami myszy. Otworzyliśmy im drzwi. Czy teraz nasze wejście do świata Lara ma jakieś znaczenie? Ma dla Rigga i Param – ich ojciec tu umarł. I dla Oliwienki, bo Knosso był jego mentorem i królem. Może dla Bochna też to coś znaczy. Ale ja jestem tylko narzędziem myszy, narzędziem Sessamidów lub przybranym synem Bochna. Nie, nie mogę już tak myśleć. To moi przyjaciele. Idę z nimi z własnego wyboru, żeby pomóc w tym, co jest dla nich ważne. – Proszę, chodź z nami – powiedział Rigg. Umbo spojrzał na niego zaskoczony. Czy Rigg zna moje myśli? – Oczywiście – powiedział Umbo. – Możesz zrobić, co chcesz – dodał Rigg. – Nie zdołałbym tego zrobić bez ciebie, więc cieszę się, że byłeś ze mną. Ale już po wszystkim. Nigdy nie rwałeś się do ratowania świata. – Myślisz, że to specjalność rodziny królewskiej? – Słowa mogły zabrzmieć ostro, ale Umbo powiedział je z uśmiechem. – Sessamidów? – rzucił Rigg ze śmiechem. – Z tego, co wiem o historii rodziny, nie ocalamy świata, tylko przejmujemy to, co inni zbudowali, i powoli to niszczymy. – Wiesz co? Mój dawny ojciec robił buty, a inni je niszczyli. – My, Sessamidzi, nie robimy butów. Chcę, żebyś był przy mnie, i potrzebuję twojej pomocy, ale jeśli postanowisz z nami nie iść, nie będę miał pretensji. Ile razy ludzie muszą umierać dlatego, że poszli ze mną? – Na razie śmierć nie zmieniła mojego życia zasadniczo. Idę. Rigg wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać. Umbo przyjął pomoc przyjaciela, skoczył na równe nogi i ramię w ramię poszli ku Murowi. Param, Bochen i Oliwienko ruszyli za nimi wolniejszym krokiem.

ROZDZIAŁ 19

RODZINA KRÓLEWSKA – Usiłowałam zrozumieć, dlaczego wszyscy się na mnie gniewają – powiedziała Param, przechodząc przez Mur. Umbo i Rigg szli daleko przed nimi, poza zasięgiem słuchu. Bochen mruknął coś pod nosem. – Jakieś postępy? – spytał Oliwienko. – Przyszło ci do głowy, że wypchnięcie Umba za drzwi może mieć coś z tym wspólnego? Nie żebym coś sugerował… – Nie bądź sarkastyczny. – Moim zdaniem jest delikatny i pełen szacunku – odezwał się Bochen. – Gdybym to ja powiedział, byłby to sarkazm. – Nie powinnam go wypchnąć – westchnęła Param. – Robimy postępy – mruknął Bochen. – Ktoś inny powinien mnie wyręczyć – dodała Param. – A tak ja musiałam bronić imienia rodziny królewskiej. – Tej samej rodziny królewskiej, która chciała nas wszystkich zabić w świecie Rama? – spytał Bochen. – Tej, której królowa chciała zamordować własne dzieci i dzieliła łoże z generałem Obywatelem? – Dowodzenie niektórym przychodzi naturalnie. Spójrzcie na Rigga i Umba. Wychowali się w tej samej wiosce. Ale Rigg jest urodzonym przywódcą, a Umbo… – Wieśniakiem – dokończył Bochen. – Tak go nazwałaś, zarzucając mu kłamstwo. – Nigdy nie zarzucałam mu… – Teraz sobie przypomniałem – przerwał Bochen i zacytował jej słowa: „I mamy wierzyć słowu wieśniaka?” – głosem zaskakująco podobnym do jej głosu. – Nie sugerowałam, że kłamie – oznajmiła Param. – Powiedziałam tylko, że nie należy się spodziewać, że ktoś taki jak ja czy Rigg uzna słowa wieśniaka za bliskie prawdzie. – Więc studiowałaś historię światów prawie rok i pozostałaś ignorantką. Zamiast zniknąć, by uciec od Bochna, Param zwolniła kroku. Ale Oliwienko pozostał przy niej. Param słyszała w głowie ohydną muzykę Muru; ta muzyka budziła w niej gniew, smutek, rozpacz, ból, ale nie tak jak za pierwszym razem. Te uczucia jej nie przygniatały, nie przerażały. – Ty też będziesz mnie krytykować? – spytała. – Zostałaś wychowana na władczynię – powiedział Oliwienko. – Tak mówiła moja matka. Nie mam pojęcia, kiedy zmieniła plany wobec mnie. Nie uprzedza się bydła, że zostanie zarżnięte. – Nauczono cię dworskich manier. Słuchałaś ludzi mówiących wyrafinowanym językiem, obserwowałaś ich zachowanie.

– Rigg także. – Jego nauczył tego zbędny Ramex. – Zgadza się. – Więc ty i Rigg zostaliście nauczeni zachowania się w pewien sposób. A jak wychowano Umba? – Jak wieśniaka. Nie powiedziałam, że to jego wina. – Był synem szewca w małej wiosce. Chodził do wiejskiej szkółki. Tam uczono go historii Kosmolandu. Nauczono go, że rodzina królewska to zachłanne potwory, dzicy barbarzyńcy, którzy przybyli do Aressa z północnego wschodu. Wymordowali prawie wszystkich, a nieliczne oszczędzone kobiety z rodziny królewskiej zgwałcili, uprzednio zabiwszy ich dzieci, by „zacząć na nowo”. – Czytałam tę historię. Nie jestem dumna z naszych początków. Ale to się wydarzyło setki lat temu. – Nie tak dawno. A Umbo nie słyszał, że to zamierzchła historia, którą można zapomnieć. Uczono go, że to wierny opis sposobu, w jaki Sessamidzi zawsze rządzili w Kosmolandzie. – To kłamstwo. – Zatem nie doszło do mordu, gdy Aptica Sessamin oświadczyła, że żaden mężczyzna nie może dziedziczyć Namiotu Światła, i kazała zarżnąć swoich krewnych jak zwierzęta za to, że ośmielili się urodzić mężczyznami? I nie oszczędziła nawet noworodków? – To było wstrętne – przyznała Param. – Ale wydarzyło się dawno temu. – Tak postąpiła babka twojej matki. Nie kłócę się z tobą, przypominam tylko, czego nauczono Umba. Republika uczyła dzieci, że każdy ma prawo rządzić, gdy nadejdzie jego kolej, i że nikt nie rodzi się lepszy od innych. – To oczywiście kłamstwo. – Ktoś jest lepszy przez sam fakt urodzenia w konkretnej rodzinie? Umbo został nauczony, że fakt, iż twoja matka miała władzę, nie daje ci jeszcze prawa do rządzenia. Nauczono go, że na władzę należy zasłużyć, i że jeśli jesteś coś wart, możesz się stać, kim chcesz. – Ale przecież republika tak nie działała – zaprotestowała Param z pogardą. – Widziałam, jak ci hipokryci udają egalitaryzm, a popierają swoich krewnych i przyjaciół i tworzą nową arystokrację. – Przypominam ci, czego nauczono Umba w Wodobrodzie u stóp Wodospadu Kosmolo – powiedział Oliwienko. – Nagle jego przyjaciel – znajdujący się jeszcze niżej w hierarchii społecznej od niego, prowadzący wędrowne życie syn myśliwego – otóż ten przyjaciel nagle zyskuje sakiewkę klejnotów i zaczyna mówić jak wielki pan. Coś takiego może wstrząsnąć chłopakiem. – Rigg odrzucił przebranie i wyruszył po swoje dziedzictwo. – Chyba raczej wyruszył prosto do więzienia. – W tamtych czasach taki był nasz los. – Więc Umbo robi wszystko, co może, żeby uratować przyjaciela przed więzieniem, i robi

to w samą porę, by… – To Rigg wyciągnął nas z więzienia! Za sprawą swojego i mojego talentu. Znalazł przejścia w ścianach, a ja przeprowadziłam nas przez te ściany i… – Nie byliście bezpieczni, dopóki Umbo nie przesunął ciebie i Rigga o parę dni w przeszłość, kiedy poznaliście mnie. – Nie mówiłam, że Umbo nie jest pomocny i dobry. – Tylko że jego słowo jest bezwartościowe, ponieważ urodził się w wiosce, w rodzinie zwykłych ludzi. – Nie bezwartościowe, tylko niepoparte dowodami. – Pamiętaj, chcę ci pomóc zrozumieć, dlaczego Rigg tak się na ciebie pogniewał. Umbo był jego przyjacielem w tej wiosce, w czasach gdy inni chłopcy nie chcieli się z nim przyjaźnić. Rigg był obcym, wszyscy uważali go za bękarta. Rodzice Umba byli przynajmniej małżeństwem. – Wiem, że się przyjaźnili, ale Rigg jest moim bratem i musi stawać po… – Kiedy groziła ci śmierć, stanął po twojej stronie, prawda? – Nikt nie chciał zabić Umba. – A jeszcze przypominam sobie, jak oznajmiłaś, że nie zrobisz ani kroku więcej. Zbuntowałaś się przeciwko Riggowi. – To nie znaczy, że chciałam pójść za Umbem! – I nie poszłaś. Poszłaś za mną. – Jesteś wykształcony. – Wykształcony u boku twojego ojca. Ale pochodzę ze znacznie niższej klasy. Nie jestem urodzonym przywódcą, prawda? – Jesteś nim bardziej niż inni. – Param, naprawdę jesteś aż tak ślepa? Mówię dworskim językiem, bo bardzo się starałem tego nauczyć. Dlatego poszłaś za mną, kiedy nie chciałaś słuchać nikogo innego. Ale nigdy nie byłem przywódcą tej grupy. Byłem tylko jedyną osobą, która mogła cię do czegoś nakłonić. – Dowodziłeś nami! – Pozwolili mi udawać, że dowodzę, bo Bochen jeszcze nie mówił, a Umbo się nim zajmował. Ale to Umbo robił wszystko, żebyśmy ocalili życie. – A ty razem z nim! – Robiłem to, co mi kazał. Umbo wiedział, że jesteś na obcym terenie, że wszystko jest ci nieznajome. Rozumiał także, że posłuchasz tylko mnie. Dlatego dopilnował, żebym wiedział, co zrobić. – To śmieszne! Mówisz, jakbym była rozpuszczonym bachorem! Oliwienko pokręcił głową. – Mówię, jakbyś była wychowana w zamknięciu, zniewolona, wyśmiewana przez każdego błazna, któremu Ludowa Rada Rewolucyjna pozwalała cię dręczyć. Mówię, jakbyś była młodą, fizycznie słabą kobietą, która ma nawyk znikania, gdy sytuacja stanie się zbyt trudna. Bardzo

starałaś się nie znikać odruchowo, ale zmęczyłaś się, po raz pierwszy w życiu byłaś fizycznie wyczerpana. Umbo, Rigg, Bochen i ja doświadczyliśmy tego wiele razy i wiedzieliśmy, jak sobie z tym radzić. Ty nie. Niełatwo się tego nauczyć, a ty nigdy nie miałaś ku temu okazji. – Jesteś po ich stronie. – Param stanęła w miejscu. – Miej odwagę wysłuchać prawdy z ust przyjaciela. – Nie jesteś przyjacielem! Jesteś… – Wieśniakiem, który stał się naukowcem, a potem strażnikiem miejskim. Nie obrażają mnie te słowa – to moje życie. Tak jak ciebie nie powinno zawstydzać, że byłaś nieprzygotowana do trudów nieustannego marszu. Jesteśmy, kim jesteśmy. Gdy nadchodzi zmiana, zaczynamy od tego, kim jesteśmy, i pracujemy, by stać się tacy, jacy musimy się stać. Powiedział to tak, że jego słowa zabrzmiały kojąco. Naturalnie. Ale Param nie była głupia. Wiedziała, że Oliwienko traktuje ją z góry. Manipuluje nią, pochlebia jej, podchodzi ją sprytnie, żeby ją omamić. A jednak szła i słuchała, bo choć nie kochała go już – teraz wiedziała, że to było tylko zauroczenie – wiedziała, że Oliwienko jest spostrzegawczy. I był przyjacielem ojca, prawda? – Nie jesteśmy w Aressa Sessamo – mówił dalej. – Tu jesteśmy ludźmi, którzy przechodzą przez Mury. Nie mamy ojczyzny, nie jesteśmy obywatelami i znamy tylko dwie klasy, które mają jakiekolwiek znaczenie: tych, którzy manipulują czasem, i tych, którzy tego nie potrafią. Bochen i ja nie potrafimy. Ty, Rigg i Umbo – tak. Mało tego, Umbo pierwszy przeszedł samodzielnie przez Mur. Potrafisz to? Czy Rigg to potrafił, dopóki nie znaleźliśmy się w świecie Vadesha? Wszyscy przeżyliśmy i uciekliśmy ze świata Rama dzięki Umbowi. – Wiem. Ale ja też go uratowałam. – Tak, byłaś na skale, a kiedy w końcu puścił Rigga, mnie i Bochna, bo był bliski śmierci, pomogłaś mu zniknąć i zwlekłaś go ze skały. Lecz nawet wtedy nie potrafiłaś bezpiecznie wylądować, dopóki nie zabrał cię w przeszłość. Dobrze przedstawiam tę historię? – Tak – powiedziała Param, rozumiejąc, o co mu chodzi. – Zachowałam się niewiarygodnie podle, zapominając, ile mu zawdzięczam. – Nie, ciągle nie rozumiesz. Oczywiście, zachowałaś się podle i odrażająco, ale tego Umbo spodziewał się po ludziach z rodziny królewskiej, więc to go nie zaskoczyło. Wypchnęłaś go z lądownika, lecz kiedy wstał, nie zamierzał się na tobie odgrywać. Pewnie by nawet nie miał do ciebie pretensji. Zdaje się, że Rigg chciał cię wypchnąć z lądownika – i dlatego Rigg i Umbo zjawili się, by temu zapobiec. – Tak, i nadal jestem zła, że Rigg okazał się tak nielojalny. – Nielojalny! Nie, Param. To ja jestem głupcem, który nie może przezwyciężyć lojalności do ciebie, bo jesteś księżniczką, pierwszą w kolejności do Namiotu Światła. Ale Rigg ma to w głębokim poważaniu, bo wychował się tak jak Umbo. Rigg nie zdradził – on był lojalny. Ponieważ w naszym towarzystwie Umbo jest osobą z rodu królewskiego. Nie rozumiesz? W malutkim świecie tych, którzy potrafią skakać w czasie, i tych, którzy tego nie umieją, Umbo jest pierwszym wśród nas. Od niego zależy wszystko. On jest królem.

– Nie jest – rzuciła Param. – Idziemy za Riggiem. – To prawda. Umbo jest królem, ale nie rządzi. Robi to Rigg, ponieważ Rigg jest lepiej wytrenowany, widzi ścieżki, więc może skakać w czasie z większą precyzją i o wiele dalej, a także ma wykształcenie, które otrzymałby Umbo, gdyby Ramex jego wybrał zamiast twojego brata. Umbo powinien stać najwyżej z nas – ale tak się nie stało. To miejsce zajął Rigg, częściowo dlatego, że ty go tak traktujesz. – Bo jest… bo to jeden z… – Bo pochodzi z rodziny królewskiej. Ale nie dlatego za nim idziemy. Idziemy za nim, ponieważ jest inteligentny i twórczy, ponieważ Ramex nauczył go radzenia sobie w sytuacjach, do których my nie jesteśmy przygotowani, i ponieważ nie chce rządzić, a zatem nie prowadzi nas zbyt twardą ręką. – On nie chce nami kierować? – To coś, co mnie z nim łączy. Natomiast ty i Umbo sądzicie, że powinniście stać u steru. Ale za nim nikt nie pójdzie, a ty jesteś zupełnie niekompetentna. Te słowa tak ubodły Param, że odruchowo zaczęła znikać. Szatkowanie czasu zwolniło ją w stosunku do Oliwienki, choć szła równie szybko jak dotąd. Wydawało się, że Oliwienko nie zauważył jej zniknięcia. Szedł dalej i dalej. Musiał wiedzieć, że nie ma jej przy nim, ale nie zatrzymał się, nie zaczekał. Nie zamierza się nade mną roztkliwiać. Nie pozwoli sobą manipulować tym znikaniem. Powiedział mi prawdę, tylko tyle, a jeśli nie potrafię jej przyjąć – moja strata. Przestała skakać w czasie i zawołała: – Zaczekaj! Oliwienko zatrzymał się i obejrzał się przez ramię. – A, wróciłaś. Dobrze. Przepraszam, że powiedziałem to tak bez ogródek. Miałem nadzieję, że starczy ci odwagi, by tego wysłuchać, lecz bałem się, że arogancja ci na to nie pozwoli. – Tak. Mam obie te cechy. – Ale wróciłaś. Lubię cię, Param. Co więcej, szanuję cię. Tylko ja rozumiem, jak naprawdę wyglądało twoje życie. Słyszałem, jak twój ojciec mówi o tobie. Patrzyłem, jak roni łzy, gdy mówił, że nie potrafi cię ochronić. „Jak mogę się nazywać mężczyzną, skoro nic nie robię, kiedy tak traktują moją córeczkę?”. A ja powiedziałem mu: „W czym jej pomożesz, jeśli nie będziesz żyć? Bo umrzesz, jeśli zaprotestujesz”. A on na to: „Martwy byłbym lepszym ojcem, bo stanąłem między nią a niebezpieczeństwem. Żywy nie mam na to odwagi”. – Nie miał siły. A zobacz, za co zginął! – Zginął, usiłując przejść przez Mur. A teraz my przechodzimy. Spełniliśmy jego marzenie. – Okazuje się, że to nie marzenie, lecz koszmar. – Koszmar? Ci wszyscy ludzie – także twoja matka i generał Obywatel, dyktator świata Rama – są niczym w porównaniu z nami. To my przechodzimy przez Mury, przemierzamy światy! Reszta z nich nawet nie wie, że planecie grozi zagłada, a my staramy się temu przeciwdziałać. To my jesteśmy bogami, o nas pewnego dnia będą śpiewać pieśni.

– Po trzech nutach Niszczyciele obrócą ich w popiół. – Jeśli nam się uda, jedyną naszą nagrodą będzie ta pieśń. – Jeśli uda się myszom, chciałeś powiedzieć. – Wszystko jedno komu. O myszach także wspomnimy. Opowiemy o tym, jak zaczarowane myszy pomogły nam ocalić świat. Param roześmiała się z jego żartu. – Tak, tego nauczyła nas Ludowa Rada Rewolucyjna – kto opowiada historię, zostaje bohaterem. – Param, oddaję ci cześć jako córce Królowej w Namiocie. Nie mam na to wpływu, tak mnie wychowano. I lubię cię, bo jesteś urocza, a kiedy nie użalasz się nad sobą, bywasz nawet zabawna, radosna i inteligentna. Ale szanuję cię, bo miałaś cięższe życie niż my, życie tak samotne, że serce mi się łamie, kiedy o tym myślę – i przetrwałaś. Matka cię zdradziła. Rigg znał ją tylko parę miesięcy, była dla niego prawie obca. A tobie się wydawało, że ją znasz. – Och, znałam. Nie zaskoczyła mnie tak bardzo, jak ci się chyba wydaje. – Nie zaskoczyła cię, ale cię zdradziła. – Cieszę się, że mnie szanujesz. I że poświęciłeś czas na rozmowę ze mną, bo teraz rozumiem, o co ci chodzi. Potraktowałam Umba tak ostro nie dlatego, że na to zasługiwał, ale ponieważ uznając go za wieśniaka, ocalałam jedyną, jak sądziłam, moją wartość – królewską krew. Dzięki tobie wiem już, jak obrzydliwie się zachowałam. – Nie powiedziałem, że… – Ja to mówię – przerwała mu Param, kładąc mu rękę na nadgarstku. Oboje przestali iść. – I rozumiem, do czego zmierzasz. Jestem, kim jestem. Choć mój dar manipulacji czasem jest dość żałosny, bo sprawia, że jestem tak powolna i wydaje mnie na pastwę każdego, kto go rozumie – jednak go mam. Staram się uczyć, jak go używać, żeby na coś się przydać, a ty doceniasz moje wysiłki, za co jestem wdzięczna. To chciałam ci powiedzieć. Dziękuję. Oliwienko pochylił się jak dworzanin i pocałował ją w rękę. Ten gest wykonywali zawsze ludzie, którzy chcieli się jedynie podlizać jej matce. Ale ponieważ Oliwienko nie chciał od niej niczego i był dobrym i mądrym człowiekiem, a ona jednak była w nim dziko zakochana, serce jej się ścisnęło i wybuchnęła płaczem. Resztę drogi przez Mur przeszła w jego ramionach. – Nie spieszyliście się – odezwał się Rigg, gdy wreszcie do niego dołączyli. – Więc cofnij nas w czasie, żebyśmy nie zmarnowali ani chwili z tego bezcennego doświadczenia – odparł Oliwienko. – Choć na razie świat Lara wydaje mi się podejrzanie podobny do świata Odyna. Z myszami włącznie. – Rozpraszają się – zauważył Rigg. Umbo schodził ku nim zboczem. Najwyraźniej zdążył wejść na szczyt wzniesienia i zobaczyć, co się znajduje po drugiej stronie. – Dzicz nieskalana ludzką obecnością jak okiem sięgnąć – zaraportował. – Powiedz, czy widzisz jakieś ludzkie ścieżki. – Zwracał się tylko do Rigga, choć Param i Oliwienko stali

obok. – Nie ma żadnych ścieżek – oznajmił Rigg. – Nawet w pierwszych dniach kolonii. – Natychmiast weszli do morza – powiedziała Param. – I przestali rozmawiać z Larexem. Nie mamy innych relacji o ich historii. Umbo właściwie jej nie zignorował. Słuchał jej, ale nie spojrzał na nią ani razu. A kiedy zamilkła, rzekł: – Coś jednak powinniśmy zobaczyć, czego nie widzimy. Przez chwilę Param nie rozumiała, o co mu chodzi. Wtedy wyjął wysadzany klejnotami sztylet i wszystko stało się jasne. – Nie wita nas żaden zbędny. – W świecie Odyna także go nie było – stwierdził Umbo. – Ale według mnie Larex jest bezrobotny od jedenastu tysięcy lat. Nie ma czasu z nami pogadać, kiedy weszliśmy do jego świata? – Niezbadane są ścieżki zbędnych – powiedział Rigg. – To je zbadajmy. Jeśli uważasz, że to dobry pomysł, wezwę lądownik. Mam poprosić, by przybył z nim Larex? – Może później – zdecydował Rigg. – Za jakiś czas sprawdzimy, co ma nam do powiedzenia miejscowy mechaniczny człowiek. Przynajmniej jego ludzie nie wymarli jak ludzie Vadesha. – Tak zakładamy – zauważył Umbo. – O ile nadal możemy nazywać ich ludźmi – dodała Param. – O, moja definicja człowieczeństwa zdecydowanie się poszerzyła – odezwał się Bochen. – Myszy postanowiły iść za moją radą i nie towarzyszyć nam. I tak dziwnie wyglądamy – ja z tym czymś na twarzy, Oliwienko od urodzenia brzydki jak diabeł, nie straszmy ich jeszcze tymi cwanymi mysimi kolonizatorami. – Innymi słowy, myszy chcą się tu urządzić, zanim mieszkańcy tego świata się o nich dowiedzą – mruknął Oliwienko. – Już teraz parzą się jak wściekłe – przyznał Bochen. – Nie pokażą się tubylcom, dopóki nie doczekają się wnuków. – Czyli za jakieś półtorej godziny – dodał Rigg. – Ciąża myszy trwa jednak trochę dłużej. – No więc? – spytał Umbo, unosząc sztylet. – Wezwij lądownik – polecił Rigg. – Nie mam pojęcia, jak się kiedyś poruszałem. Coś mi się majaczy, że jakoś posługiwałem się nogami. – A, nogi, fakt – zgodził się Umbo. – Ja staram się swoich nigdy nie używać. Param zachichotała, ale te przekomarzanki ją zabolały. Oliwienko miał rację. Poprzez pokrewieństwo była siostrą Rigga. Lecz prawem miłości i lojalności jego jedynym bratem był Umbo. Dlatego Rigg tak się na nią pogniewał. Nie chciał wybierać między nimi, ale gdyby go do tego popchnęła – całkiem dosłownie – wybrałby Umba. Wybrał go.

I słusznie, pomyślała. Na razie nie zasłużyłam na miejsce między nimi. Dziewczyna, którą ciągle trzeba ratować – nawet utalentowana i znikająca, a przy okazji najbliższa żyjąca krewna – nie staje się automatycznie ukochaną i zaufaną przyjaciółką. To wymaga czasu. A także więcej siły, odwagi i panowania nad sobą, niż do tej pory okazałam.

Rozdział 20: ŚWIAT LAR Lądownik poniósł ich nad dziewiczym krajobrazem. Rigg, patrzący na niego oczami tropiciela, widział pustkę. Przypominał mu świat Vadesha, tylko był zupełnie pozbawiony ścieżek. W świecie Odyna ścieżek były miliardy, ale wyblakły po tysiącach lat – te najnowsze, nieliczne, gromadziły się wokół Muru. Jakże inaczej prezentował się świat Rama, tętniący życiem, opleciony siecią ścieżek, na nowo przecinających się przy każdej codziennej czynności. W świecie Odyna było wiele ruin, świat Vadesha miał jedno puste miasto, a w świecie Lara nie było nic prócz połaci lasów, wzgórz i gór. Jedyne blade ścieżki należały do kolonistów sprzed jedenastu tysięcy lat, którzy skierowali się na północ do morza. Poza nimi na lądzie oddalonym od brzegu więcej niż na kilkaset metrów nie było żadnego śladu. A jednak ten świat przypominał klimatem i terenem kraj, z którego wywodzili się Sessamidzi – z takich lasów rozpoczęła się inwazja na wielką dolinę. Ziemia wyglądała tak samo, ale była nietknięta, wolna od pól, blizn dróg, niezhańbiona mostami i budynkami. Była też piękniejsza niż ziemie ukształtowane przez ludzi. Rigg pamiętał ruiny starych łuków, które kiedyś opasywały Wodospad Kosmolo, lecz zniszczyły je dawne burze i trzęsienia ziemi. Pamiętał wycięte w kamieniu schody prowadzące do oszałamiającej drogi na szczycie wodospadów. Pamiętał wbieganie po tych schodach i schodzenie po nich z naręczami skór. Czy góra stała się skażona, bo ludzie wycięli w niej stopnie, żeby po niej wygodnie wchodzić? A może to jej dodało urody i użyteczności? Tak, natura jest przyjemna dla oka, pomyślał. Jest w niej piękno dzikości. Ale Wielka Droga Północna także była piękna, podobnie jak patchwork pól i surowe budynki oberży Lejki, a także starożytne budynki O, których wiele wzniesiono z kamieni spławianych na barkach rzeką, jakby ludzie przenieśli górę, by zbudować z niej miasto. Piękno kryło się także w Aressa Sessamo – gdzie ludzie zmienili naturalne bagna w wielką wyspę, na której rozkwitło tętniące życiem miasto, gąszcz drewnianych budynków, gdzie rządzono cesarstwem, a ludzie wiedli radosne, żałosne, nudne lub ciekawe życie, zostawiając za sobą tak gęstą plątaninę ścieżek, że wydawały się Riggowi tkaniną życia. Naturalne ziemie są piękne i odzyskują urodę, gdy przyroda zasłania ruiny po ludziach, którzy odeszli. Ale dopóki ludzie tu są, to piękno kocham najbardziej, bo to sieć, którą i ja

tworzę, to tkanina, w którą wplecione jest i moje życie. To, co tworzą ludzie, nie ustępuje urodą dziełom dzikiej natury. – My też jesteśmy dzicy – powiedział na głos, bo chciał usłyszeć te słowa. Tylko Oliwienko znajdował się na tyle blisko, by usłyszeć. Podniósł głowę. – Jesteśmy dzicy – dodał Rigg. – My, ludzie. Zmieniamy naturę, ale to, co tworzymy, także ma z nią związek. Nie powinniśmy mówić, że zmiany, które czynimy, są nienaturalne. – Może i nie powinniśmy – rzekł Oliwienko – ale jeśli zastanowisz się nad znaczeniem tych słów, wszystko, co robi człowiek, jest niezgodne z naturą. – To błąd uważać, że ludzie nie należą do świata natury. Oliwienko wyjrzał z lądownika na ziemie, nad którymi przelatywali. Las jak okiem sięgnąć. Liście dopiero zaczynały się przebarwiać w oczekiwaniu na zimę. – Tutaj nie odgrywają ważnej roli. – Nie. Nigdy nie postała tu ludzka stopa. – Rigg roześmiał się z odrobiną goryczy. – Oczywiście nasze statki uderzyły w ziemię tak mocno, że w niebo wystrzeliły kamienie, które utworzyły Pierścień, i to lądowanie wypiętrzyło wielkie skalne klify jak Stromogór, unicestwiło niemal całą miejscową faunę i florę i zastąpiło je roślinami i zwierzętami z Ziemi. Tak, pomińmy ten fakt, który oznacza, że cała Arkadia jest tak zmieniona przez ludzi, że nic, co tu widzimy, nie jest „naturalne”. – No, z tym nie mogę się spierać – powiedział Oliwienko. – Powiem tylko, że gdy ludzie nie przeszkadzają naturze, ona zasklepia rany, tak jak morze wypełnia przestrzeń, przez którą przepłynęła ryba. To, co tu widzimy, stało się naturalne, nawet jeśli niegdyś ludzie wprowadzili tu zmiany. – A teraz zmiany wprowadzą myszy. – Ludzie udający myszy. Ale nie sądzę, żeby chciały ścinać drzewa. – Gdyby chciały je ściąć, znalazłyby sposób. Tak jak ludzie. – A gdyby chciały, żeby rosło ich więcej? – Zasadziłyby je jak w sadzie. – Albo wybiły się nawzajem jak ludzie w świecie Vadesha, by drzewa mogły wrócić i same się rozsiać. – Nie znoszę filozofii – mruknął Bochen. – Gadacie i gadacie, a na koniec nie wiecie ani trochę więcej. – Może nawet mniej – przyznał Rigg – bo myślałem, że mam jakiś pomysł, ale teraz nie jestem tego pewny. – Pomysł nie ma żadnego znaczenia, dopóki nie wprowadzisz go w czyn, a wtedy liczy się to, co zrobisz, nie to, co powiesz. – I kto teraz filozofuje? – zauważył Oliwienko. – Działamy, bo wierzymy w słowa, w historie, które uważamy za prawdziwe lub które chcemy urzeczywistnić. – Nie sądzę – odparł Bochen. – Moim zdaniem postępujemy tak, a nie inaczej, bo tak chcemy. A potem tworzymy historie o tym, dlaczego to, co zrobiliśmy, jest słuszne, a to, co

robili inni – nie. – To też prawda – stwierdził Rigg. – Obaj macie rację. Działamy z powodu naszych historii; tworzymy historie, by wyjaśnić lub usprawiedliwić nasze działania. Ale drzewa tak nie robią, dodał w myślach. Ani wiewiórki. One robią to, co robią. I nie mogą tego zmienić, bo nie potrafią filozofować. – Naszym celem jest brzeg, na którym najczęściej widuje się ludzi – odezwał się lądownik. – Daleko na północy. – Kiedy znajdziemy się w pobliżu celu, leć nad wybrzeżem. Powiem ci, gdzie wylądować. – Czego szukasz, żeby zdecydować? – spytał Oliwienko. – Nie wiem. Miejsca, gdzie ścieżki będą najgęstsze i najświeższe, żeby mieć najwięcej szans na spotkanie ludzi. – Albo na to, że nas zabiją we śnie pierwszej nocy. – Nie przybyliśmy tutaj, żeby ich unikać. – Nie uratujemy ich, jeśli ich nie widzimy – zauważył Bochen. Prawdopodobnie nie uratujemy ich nawet, jeśli ich zobaczymy, pomyślał Rigg. – Jeśli się okaże, że źle wybrałem, wrócimy i znajdziemy inne miejsce – powiedział. – Ale nie możesz nam się pokazać w tym lądowniku – rzekł Oliwienko. – Tak? Chyba że poprowadzisz go dokładnie tą samą ścieżką i idealnie dopasujesz do niej lot, bo ścieżka zostanie za nami w powietrzu. Rigg odwrócił się i zobaczył ich ścieżki ciągnące się wzdłuż trasy, którą właśnie pokonali. – Tak. – Zastanawiam się, jak wysoko trzeba by się wzbić, żeby nasze ścieżki przestały się rysować na niebie Arkadii i pozostały wewnątrz statku. – Każdy statek, który się tu rozbił, miał na pokładzie istoty ludzkie. Powinienem szukać ich ścieżek, trajektorii lotu. – Powinieneś sprawdzić, czy ich ścieżki pozostały w statku. – Umbo dopiero teraz włączył się do rozmowy. – Sprawdzę, gdy następnym razem zobaczymy statek. Powinienem zrobić to wcześniej, ale miałem inne sprawy na głowie. – Jasne, zrzucaj winę na mnie. Przepraszam, że porozrzucałem zwłoki, które cię zdekoncentrowały. – Może ich nie zabiłeś, ale je stworzyłeś. Matka nie uczyła cię, żeby sprzątać po sobie? Musieli przemierzyć cały świat Lara, od południa po północny brzeg. Mur ciągnął się daleko w morze – Rigg zapamiętał go z map w bibliotece, ale najbardziej z ogromnej mapy w Wieży O, która pozostała w jego oczach prawdziwym obrazem świata. Glob pocięty liniami Murów zarówno na lądzie, jak i na morzu. – Zastanawiam się, dlaczego zeszli pod wodę – odezwała się Param. – Dlaczego nie zbudowali łodzi i nie mieszkali na brzegu. Mogli się wyprawiać w morze, kiedy tylko chcieli. Po co zeszli na dno?

– Lepszy klimat? – podsunął Oliwienko. – To chyba ma coś wspólnego z problemami z oddychaniem – powiedział Umbo. – Nie mieli problemu, zanim zeszli pod wodę – rzuciła Param. Rigg nie lubił tego jej drwiącego tonu, zwłaszcza gdy mówiła do Umba. Ale Umbo odpowiedział jej tym samym. – Nie zamieszkaliby pod wodą, jeśli nie znaleźli sposobu, żeby pod nią przeżyć. – Przecież nie zaczęły im się nagle rodzić dzieci ze skrzelami! – Może zaczęli prowadzić wodne życie kilkaset lat po założeniu kolonii. Dlaczego by schodzili pod wodę, jeśli nie mieli już sposobu na oddychanie pod nią? – Czemu się o to kłócicie, skoro za chwilę tam będziemy, a wtedy możemy cofnąć się w czasie i przekonać się na własne oczy, co zaszło? – spytał Bochen. – Sprawdzimy, czy w ogóle jeszcze są ludźmi. Oliwienko opowiadał o śmierci króla. To potwory, które wyciągnęły Knossa z łodzi i utopiły go. Może zmienili się w rekiny z rękami. Kiedy dotarli do brzegu, Rigg kazał lądownikowi przelecieć nad północnymi plażami, gdzie – według książek Odynerów – mieszkańcy tego świata założyli jedyną, od dawna opuszczoną kolonię. Tu na brzegu widać było wiele ścieżek, także nowych, ale wszystkie prowadziły z wody na ląd, a potem z powrotem, jak ślady żółwi, które wyłaniają się z morza w okresie lęgowym. Rigg zastanowił się, czy mieszkańców świata Lara można nadal uważać za ludzi, jeśli rzeczywiście zaczęli składać jaja. Usiłował prześledzić ścieżki prowadzące w stronę oceanu. Mógł bez trudu podążać za nimi, kiedy zanurzały się w wodę przy brzegu, ale im głębiej biegły, tym trudniej było mu je wyczuć. Wydawało się, że kluczą bez celu. I dlaczego nie? Pod wodą Larowie mogli pływać, dokąd chcieli. Nie musieli się trzymać dróg. Na ogół pozostawali z dala od brzegu, na głębinie, pod falami, które lśniły jak białe wstążki, i bliżej dna, gdzie Rigg ledwie potrafił ich wyczuć. Usiłował dostrzec jakieś znaczenie, jakiś sens w układzie ścieżek prowadzących na ląd. Na próżno. – Kiedy wychodzą na brzeg – powiedział – to nie po wodę do picia. – Jeśli rozwiązali problem z oddychaniem, to problem picia nie powinien sprawić im większych kłopotów – odezwała się Param. Jemu także nie oszczędziła kpiny. – Zakładam, że problem siusiania był jeszcze mniej istotny – mruknął Bochen. – Ale gotowane jedzenie już jest wyzwaniem – stwierdził Rigg. – Ludzkie zęby wymagają gotowanego pożywienia. Nie mamy potężnych szczęk szympansów czy australopiteków. – Myślisz, że opracowali przepis na chleb pieczony pod wodą? – zażartował Umbo. – Raczej specjalizują się w sałatce z wodorostów. – Po co wychodzą na brzeg? – spytał Bochen z odrobiną zniecierpliwienia. – Wkrótce się dowiemy, tylko wylądujmy. – Wychodzą na brzeg, żeby składać ofiary z ludzi – oznajmiła Param. – W każdym świecie na to wpadli wcześniej czy później.

– Zastanawiam się, jak świadczy o ludziach fakt, że ciągle znajdujemy ten konkretny pretekst do zabijania – powiedział Oliwienko. – To wygodny sposób pozbywania się nadmiaru jeńców wojennych bez naruszania zakazu zabijania tych, którzy się poddali – wyjaśniła Param. – Przeczytałaś to w książkach? – spytał Bochen. – Tak – rzuciła Param, najwyraźniej przygotowana na dyskusję. – Z mojego doświadczenia wynika, że żołnierze nie wiedzą o żadnych zakazach zabijania bezbronnych więźniów. Właściwie nic innego nie robią. Nagle ścieżki Larów zmieniły się z pojedynczych, ciągnących się na ląd, w ogromną plątaninę. Były ich tysiące – od takich, które liczyły dziesięć tysięcy lat, po przedwczorajsze. – Wyląduj tutaj – rozkazał Rigg komputerowi. Lądownik łagodnie osiadł na ziemi jakieś piętnaście metrów od brzegu. – Tutaj rozgrywają się ich doroczne plażowe imprezy i rozgrywki sportowe – wyjaśnił Rigg. – Naprawdę? – spytała Param sceptycznie. – Nie mam pojęcia. Ale w tym miejscu wyszły ich z morza setki i robią to od bardzo, bardzo dawna. Od samego początku. Ich pierwsza kolonia znajdowała się parę kilometrów dalej w głąb lądu. – Może te pojedyncze ścieżki należały do kobiet, które wyszły z wody, żeby urodzić – podsunęła Param. – Może to jest przyczyna ich wynurzania się na brzeg. – Albo do mężów wyrzuconych z domu przez podejrzliwe żony – dodał Umbo. Rigg wysiadł z lądownika i podszedł do wody. Na plaży nie było nikogo, ale ponieważ wiedział, że Larowie często tu wracają, doszedł do wniosku, że wkrótce ich spotka. Okazało się, że trudno iść po piasku; nieustannie zapadał się w grząskie łachy. Oczywiście bliżej wody na piasku zobaczył ślady – odciski zwykłych ludzkich stóp. – Nie mają płetw – powiedział. – A może przycinają je tak jak my paznokcie – wysunęła przypuszczenie Param. Bochen przyglądał się śladom. – Chyba mają płetwy. Ta delikatna linia… tutaj. Rigg spojrzał na cienkie kreski między palcami na paru śladach. Widział już coś takiego, tropiąc zwierzęta i ludzi w lasach świata Rama. – To odcisk czy tylko nawiany przez wiatr piasek? – spytał. – Nie wiadomo – odparł Bochen. – Jak długo będziemy czekać? – No, skoro już przeszliśmy przez Mur, możemy cofnąć się w przeszłość do ostatniego zgromadzenia tutejszych mieszkańców. Pójdziemy do nich, bo nie potrafimy sprawić, żeby oni przyszli do nas. – Korzystamy z lądownika tego świata – zauważył Umbo – a zbędny dotąd się do nas nie zgłosił. Statek także nie zareagował na naszą obecność inaczej niż przysłaniem lądownika. – Przecież nie szukamy zbędnego – powiedziała Param. – Ja się cieszę, że go tu nie ma.

– Zbędni mają zbyt wielkie znaczenie, żeby ich ignorować – odparł Rigg. – Umbo ma rację, choć z Param także się zgadzam. – Nie możemy oboje mieć racji – sprzeciwiła się Param. – Możecie i macie. Nie szukajmy w tej chwili zbędnego, ale ciągle pamiętajmy, że to, co teraz robi, ma wielkie znaczenie i może być dla nas niebezpieczne. – Bardzo zgrabnie – mruknął Oliwienko. – Co za lawirowanie między rywalizującym rodzeństwem – dodał Bochen. – I co za gafa zwrócić na to uwagę – warknął Rigg. – Nie walczymy ze sobą i nie jesteśmy rywalami – oznajmiła zimno Param. – Ani rodzeństwem. – Jak wieśniak mógłby rywalizować z królową? – prychnął Umbo. – Co z moim pomysłem, żeby cofnąć się w czasie i spotkać się z mieszkańcami tego świata? – przerwał im Rigg. – Może pójdziemy na całość i zobaczymy, jak schodzą pod wodę? – zaproponował Oliwienko. – Zgodziłbym się, gdybyśmy mogli ich obserwować niezauważeni. Ale dlaczego nie spotkać się z nimi teraz? – Wolałbym z nimi rozmawiać, kiedy byli jeszcze ludźmi. – A czy my nimi jesteśmy? O ile wiemy, są ludźmi w takim samym stopniu co my. – Nie możemy podjąć decyzji, dopóki nie dowiemy się więcej – powiedziała Param. – A nie będziemy wiedzieć więcej, dopóki nie podejmiemy decyzji. – Może niech jedno z nas się cofnie? – podsunął Umbo. – Mogę Rigga wysłać w przeszłość i ściągnąć z powrotem, jeśli coś pójdzie nie tak. Rigg pokiwał głową, ale nie był to wyraz zgody. – Dobry pomysł. Pod pewnym względem bezpieczniejszy. Ale wtedy tylko ja ich zobaczę. A jeśli zmienię coś, co będzie miało na nas wpływ? – Nie chcesz spotykać się z nimi sam. – Nie wiem, czy zrozumiem, co widzę. I nie wiem, czy potraktują mnie poważnie, jeśli będę sam. Jestem tylko chłopcem. – Nie tak dziecinnym jak kiedyś – rzekł Oliwienko. – A nawet wtedy nie byłeś tylko chłopcem. – Jestem doświadczonym starym żołnierzem – odezwał się Bochen. – Na tyle doświadczonym, by wiedzieć, że kiedy ktoś wątpi, czy potrafi osądzić sytuację, to znaczy, że jest o wiele lepiej przygotowany do osądzania sytuacji niż ludzie, którzy uważają, że potrafią osądzać. – Chciałabym cię zacytować, ale chyba nie wiem, co powiedziałeś – oznajmiła Param. – Powiedziałem, że Rigg nie jest tak młody, jak mu się zdaje, i że ma rację. Powinniśmy przenieść się w przeszłość razem. – W czasy, kiedy nie mogliśmy wzywać lądownika? – spytał Umbo.

– I kto się teraz boi? – spytała Param. – Nie mieliśmy dostępu do lądownika aż do ostatnich dni naszego pobytu w świecie Vadesha – zauważył Rigg. – Poradzimy sobie bez niego przez parę tygodni. – Przystanął. – Tutaj parę tygodni temu było troje ludzi. Ich ścieżki wyglądają na całkowicie ludzkie, jeśli to was uspokoi. Wyszli na brzegu tutaj, poszli w pobliże rzeki. Może zbierali w niej małże lub coś podobnego, choć mogli to zrobić, nie wychodząc z wody. – Czyli potrafią jeszcze chodzić – odezwał się Umbo. – To już coś. Nie zmienili się w foki, delfiny czy inne morskie zwierzęta. – Wydry – rzucił Rigg. – Rekiny z nogami – dodał Oliwienko i wspomnienie losu Knossa zdusiło rozbawienie. Wszyscy wzięli się za ręce. – Są z nami jakieś myszy? – spytał Oliwienko. – Trzy – rzekł Bochen. – Osiem – oznajmił Rigg jednocześnie. – A to podstępne dranie – mruknął Bochen. – I tak nie mamy przed sobą żadnych tajemnic – powiedział Rigg. – One wiedzą, że nie mogą się ukryć przede mną, a my nie mamy potrzeby ukrywać nic przed nimi. – Wiesz już, do której ścieżki skoczymy? – spytał Umbo. – Tak. Zabierz nas w przeszłość. – Sam to możesz zrobić – przypomniał mu Umbo. – Nie wiem, czy potrafię zabrać nas wszystkich, a ty jesteś silniejszy i bardziej doświadczony. Ja celuję, ty wypuszczasz strzałę. Więc Umbo przeniósł ich w przeszłość. Nad rzeką siedziały trzy kobiety. Były odwrócone plecami. Nad nimi stał zbędny, Larex. – Pewnie to znaczy, że Larex wie o mieszkańcach tego świata więcej, niż myślą inni zbędni – mruknął Umbo. – Albo że nie mówią tego myszom – dodała Param. – Albo że myszy nie mówią tego nam – dodał Oliwienko. Zbędny spojrzał na nich i pomachał ręką. Kobiety odwróciły się w ich stronę. – Chyba nas usłyszał – powiedział Rigg. – Mają dobry słuch – potwierdziła Param. Rigg ruszył, zbędny podszedł do niego szybkim krokiem. Kobiety zostały na miejscu. Rigg usiłował patrzeć tylko na Larexa, tak podobnego do ojca, że chciał go odruchowo powitać z radością, i tak przypominającego Vadesha i Odynexa, że mimo woli mu nie ufał. Jednak jego wzrok nieustannie uciekał do kobiet, jednocześnie ubranych i nagich. Z całą pewnością miały jakiś strój, który zakrywał ich ciało, ale zlewał się z kolorem skóry. Czy to kobiety, czy tylko mu się tak wydawało z powodu ich długich włosów? I czy to naprawdę włosy? Układały się jakoś dziwnie. Kobiety wstały, a wtedy ich ubranie się zmieniło, poruszyło, stało się czymś innym. To

zdecydowanie były kobiety, w dodatku nagie, a ubranie wcale nie było ubraniem. Okazało się innym stworzeniem okrywającym kobiety jak peleryna – na każdej siedziało jedno – i zmieniającym kształty, żeby przykrywać je w różne sposoby. Fałdowało się, kiedy siedziały, ale teraz wydęło się jak żagle statku, unosząc się im na ramionach, jakby kobiety chciały walczyć lub uciekać. A włosy rzeczywiście były włosami, ale wyglądały dziwnie, ponieważ wyrastały nie tylko z głowy, ale i ze stworzenia. Nie, jednak tylko ze stworzenia. Kiedy siedziało na głowie kobiety, wydawało się, że włosy znajdują się w normalnym miejscu. Teraz kobiety stały się łyse, a włosy znikły w stworzeniu. – Niech zgadnę – odezwał się Larex. – Jesteście ludźmi ze świata Rama, którzy parę tygodni temu przeszli przez Mur do świata Vadesha. Co was tu sprowadza? I dlaczego teraz jesteście tutaj? O ile wiem, nadal znajdujecie się w świecie Vadesha i kierujecie się w stronę świata Odyna. – To prawda – powiedział Rigg. – Dotarliśmy do świata Odyna, zdobyliśmy wiele ciekawych informacji, a potem cofnęliśmy się w czasie o parę tygodni, żeby przejść przez Mur do świata Lara. Wtedy skoczyliśmy w czasie do dnia obecnego, bo zobaczyłem ścieżki tych kobiet. – Mojej zapewne nie widziałeś – dodał Larex z uśmiechem. – Wiesz, że twojej nie widzę. W dziennikach pokładowych innych statków mało się mówi o mieszkańcach tego świata. – Bo wiemy, jak gadatliwi są Odynerzy. – Więc możesz ukryć to, co wiesz? – Oczywiście. Jeśli istnieje ku temu ważna przyczyna. – A co może być taką przyczyną? – Kiedy obejmiesz kontrolę nad wszystkimi statkami i zbędnymi, wtedy pewnie będę zmuszony ci powiedzieć – oznajmił Larex z uśmiechem. – Więc czemu nie powiesz mi już teraz? – Jesteś przybyszem z przyszłości. Dlaczego ty mi tego nie powiesz? Ta gra nie miała sensu. Sympatia, którą Rigg odruchowo poczuł do zbędnego, była nieuzasadniona. Instynkt, który kazał mu nie ufać, okazał się słuszny. – Mieliśmy tu się spotkać z mieszkańcami tego świata. I rozsądek podpowiadał, że należy się z nimi spotkać, kiedy akurat wyjdą na brzeg. – Widziałem, gdzie patrzysz. Jesteś zafascynowany ich nagimi ciałami. – Mam piętnaście lat. Ciekawią mnie nagie kobiety. Ale bardziej interesuje mnie ich żywe odzienie. – Nie poznajesz go? – Larex spojrzał znacząco na Bochna. – To maski? – Pokrewny gatunek. Powiedzmy, że istoty żyjące w świecie Vadesha to prymitywna wersja. Pierwsi koloniści znaleźli tutaj ich bardziej rozwiniętych kuzynów.

– Więc pozwoliłeś Vadeshowi to wyhodować? – odezwał się Bochen. – A skąd! Nigdy mu nie mówiłem o tych symbiontach. – Dlaczego? – Tak się cieszył, hodując swoją odmianę. – Jesteś buntownikiem. – Nigdy w życiu. Wszyscy okłamujemy Vadesha. Rigg zrozumiał, że to stwierdzenie może być kłamstwem. Jedno wiedział na pewno: zbędni okłamują ludzi. Należało wątpić, czy okłamują też siebie nawzajem. Ale ta kwestia była zbyt skomplikowana, by ją teraz rozwikływać. – Czy masz coś przeciwko naszej rozmowie z tymi kobietami? – A czy mój sprzeciw miałby dla ciebie znaczenie? Rigg nie odpowiedział. Widział wyraźnie, że Larex stoi między kobietami a przybyszami i że te grupy nie zamierzają się do siebie zbliżyć, dopóki zbędny nie zrobi jakiegoś gestu. Larex uśmiechnął się i odszedł na bok. Potem skinął głową. Kobiety ruszyły ku nim z wahaniem. Przyglądały się przybyszom z równą ciekawością, jak Rigg i jego towarzysze im. – Hej – odezwał się Umbo. – Rety, jaki dyplomata – mruknęła Param. – Nie przeszły nigdy przez Mur – powiedział Oliwienko. – Nie rozumieją tego języka. – Dopóki się nie odezwą, nie będziemy wiedzieć, jakim językiem mówią – zauważył Rigg. Wyciągnął otwartą dłoń w geście kojarzącym się z żebraniem lub powitaniem. Kobiety zrozumiały to w pierwszy sposób – a może dawanie jedzenia było ich sposobem powitania. Jedna z nich sięgnęła do fałdów swojej żywej peleryny i wyjęła z niej… coś lśniącego i ruchliwego. Rigg nie cofnął ręki, kiedy włożyła mu to w dłoń, choć nie rozchyliła palców. Zaczęła mówić. Początkowo jej słowa były niezrozumiałe. A potem już nie. Kobieta chciała, żeby zamknął dłoń, bo to, co mu dała, było żywe i mogło uciec. Dlatego zacisnął palce i dopiero wtedy cofnęła rękę. Potem zrobiła gest w stronę ust, udając, że wkłada do nich stworzonko i przełyka. – To rytuał gościnności – mruknęła Param. Albo sprytny sposób na wprowadzenie larwalnej postaci symbionta do mojego organizmu, pomyślał Rigg, ale uśmiechnął się, uniósł pięść do otwartych ust i wrzucił do nich malutkie stworzenie. Popełzło po jego języku, jakby usiłowało uciec. Przez ułamek sekundy Rigg rozważał, czy go nie przegryźć, żeby odebrać mu życie. Ale potem wyobraził sobie eksplodującego mu w ustach karalucha czy małą żabkę i rozchodzący się na języku smak flaków, śmierci i zwierzęcych odchodów. Połknął stworzenie w całości. Spłynęło mu do żołądka.

Przynajmniej nie miało szczypców ani szczęk, by po drodze skaleczyć go w gardło. Kobieta, która dała mu poczęstunek, skinęła głową. – Potrafisz mówić? – spytała. – Trochę – odpowiedział. Musiał usłyszeć dużo więcej słów, zanim zyska biegłość w języku tego świata. – Jesteś nagi – stwierdziła. Zrozumiał, że chodzi jej o brak symbionta. Spojrzał na Bochna. – On jest nagi w połowie – przyznała kobieta. – Ma na twarzy brzydkiego. – To prawda – przyznał Rigg. – Wcześniej też nie był ładny. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Rigg najwyraźniej nie rozumiał jeszcze kontekstu na tyle, żeby móc żartować. – Przybywamy zza Muru – dodał. Kobiety spojrzały ze zdumieniem na Larexa, który skinął głową. Skłonił się lekko w sposób, jakiego Rigg nigdy nie widział u ojca, a u Vadesha – nieustannie. – Przeszliście przez piekło, żeby z nami porozmawiać – oznajmiła kobieta, a pozostałe powtórzyły to po niej. Rigg doszedł do wniosku, że to jakiś cytat. Może wyjątek ze świętego pisma lub rytualnego powitania. – Piekło ustąpiło, by pozwolić nam przejść – odpowiedział. Tak, przeszliśmy przez piekło, gdy po raz pierwszy przeprawiliśmy się przez Mur do świata Vadesha. Ale teraz, zmierzając do tego świata, czuliśmy tylko ciche echo tego piekła. Kobieta podeszła i objęła go, przywarła do niego całym ciałem. Po chwili dwie pozostałe zrobiły to samo. – Uprzedziłem je o waszym nadejściu – odezwał się Larex. – Skąd mogłeś wiedzieć? – Kiedy Odynerzy was stworzyli, zamierzali uzyskać osoby przechodzące przez Mur i zdolne do odwiedzenia każdego świata. W końcu dotrzecie wszędzie. – To nie jest odpowiedź. – Nóż to narzędzie łączności. Śledziłem wasze ruchy. Kobiety wypuściły Rigga z objęć i zaczęły go głaskać po głowie, twarzy, ramionach. – Mieszkacie w morzu – rzekł do nich. – W morzu – odpowiedziały, powtarzając to słowo kilka razy, ciągle z innym znaczeniem. Rigg zrozumiał je wszystkie: dom. Mrok i niebezpieczeństwo. Jadalnia. – Dlaczego wyszłyście na brzeg? – spytał Rigg. – Dlaczego nie weszliście do morza? – spytała kobieta. – Zginąłbym tam. Ale wasze ciało zostało stworzone do chodzenia po ziemi. – Moje ciało na ziemi. Moja peleryna w morzu. Dwoje przyjaciół krwią scalonych w jedno. To ostatnie zdanie zabrzmiało obco, jakby Rigg nie potrafił zrozumieć jakiegoś niuansu. Najwyraźniej kobieta traktowała pelerynę jak przyjaciela – inaczej niż Bochen swoją maskę. – Trudno uwierzyć, że to maska – mruknął Oliwienko.

– Coś w jej rodzaju. Chyba właśnie zrozumieliśmy, jak oddychają. – Rigg powiedział to w języku Odynerów, w którym tak długo mówili w bibliotece, że pierwszy przyszedł mu do głowy. – Możecie nam pokazać, jak ta peleryna pozwala wam żyć w wodzie? – odezwał się Bochen. – Nie wiesz tego? – zdziwiła się kobieta. Bochen wzruszył ramionami. – Więc do czego to służy? – spytała, wskazując jego twarz. – Brzydki, brzydki – szepnęły dwie pozostałe kobiety, jakby to była nazwa maski Bochna. Miały rację. Maska zniekształcała twarz Bochna, zastąpiwszy jego oczy asymetrycznymi imitacjami, tymczasem peleryny zrosły się z ciałami kobiet idealnie, jak druga skóra. I może naprawdę stały się ich skórą. Kobieta, która podała Riggowi poczęstunek, przesunęła dłonią przed swoim ciałem i zamknęła oczy. Peleryna natychmiast poruszyła się i zasłoniła jej szyję, a potem całą głowę, jakby kobieta zdejmowała z siebie sweter. Fałdy nagle napięły się i przywarły do niej szczelnie. Nowe oczy – większe – wyrosły jej na skroniach jak oczy ryby. A kiedy kobieta otworzyła usta, pojawiła się na nich błona. Głos przedostawał się przez nią zduszony, lecz wyraźny. – Teraz mogę wejść do wody, ale wiem, że sama nie potrafię oddychać pod wodą. Robi to moja przyjaciółka i przekazuje mi we krwi produkty oddychania. – Spojrzała na Bochna. – On nie może wejść do wody. Brzydki to tylko zwierzę. – A twoja peleryna nim nie jest? – To przyjaciółka od serca. Siostra mojej duszy. – Powietrze w wodzie – odezwała się śpiewnie druga kobieta. – Światło w ciemności – szepnęła trzecia. – Wszyscy macie te peleryny? – spytał Rigg. – Bez nich byśmy zginęli. – Dlaczego zabiliście mojego ojca? – palnęła Param. Tyle na temat dyplomacji, pomyślał Rigg. – Twojego ojca? – spytała kobieta, która powitała Rigga, ich przywódczyni. – Knossa, króla Kosmolandu. – Przeszedł przez Mur daleko na zachód stąd – wyjaśnił Oliwienko. – Ściągnęliście go z łodzi i utopiliście. – Mówicie o człowieku, który tańczy na wodzie? Rigg uznał, że tak wodny lud mógł postrzegać małą łódkę. – Tak – powiedział. – Przecież on żyje – stwierdziła przywódczyni. – Mamy go sprowadzić? – zapytała druga kobieta. – Tak. Myśleliśmy, że nie żyje. – Dlaczego miałby umrzeć? Zasługiwał na śmierć?

– Nie – rzekł Oliwienko, może troszkę zbyt żarliwie. – Więc twierdzicie, że człowiek tańczący na wodzie żyje? – Oczywiście – powiedziała przywódczyni. – Mamy go sprowadzić teraz, czy chcecie nam zadać jeszcze jakieś pytania? – Proszę, sprowadźcie go. – Ledwie was zobaczyłam, pomyślałam, że zechcecie się z nim spotkać – odezwała się druga kobieta. – Wiem, że on zechce się spotkać z wami – dodała trzecia. – Wezwę go – oznajmiła przywódczyni. Bez dalszych tłumaczeń podbiegła do rzeki i zanurzyła w niej otuloną peleryną głowę. Trzymała ją tam długo… przynajmniej tak wydawało się Riggowi, który instynktownie wstrzymał oddech, jakby i on zszedł pod powierzchnię. Potem wyłoniła się w rozbryzgu kropel, które zalśniły w słońcu jak gwiazdy, usiadła na brzegu i roześmiała się radośnie. – Jest bardzo szczęśliwy! Już przybywa. – Knosso – szepnął Oliwienko. – Czy to możliwe, że nie zginął? – Chyba mieli dla niego pelerynę – powiedział Bochen. – Oczywiście – odezwała się jedna z pozostałych kobiet. – Czy Lądowy nie mówił, że przypłynął do nas na falach? – Więc kiedy wciągnęliście go pod wodę… – Zrobiliśmy to po to, żeby jego zła żona go nie zabiła. – A on zadawał nam wiele pytań – dodała trzecia. – Nie mogę wytrzymać – rzuciła Param z rozpaczą. – Nie potrafię! Nie dam rady. I znikła. Oczywiście, pomyślał Rigg. Manipulując czasem po swojemu, będzie miała wrażenie, że minęło tylko parę chwil do czasu przybycia ojca, podczas gdy my będziemy czekać godzinami. Ale nie minęły godziny ani nawet kwadrans, a z fal morza i prądu rzeki wyłoniły się zastępy ludzi w pelerynach, kobiet i mężczyzn. Wyszli z wody, odsłaniając twarze, oczy, uśmiechnięte usta. Witali się z kobietami, które odpowiadały im wesoło: „Chodźcie, poznajcie tych ludzi zza Muru”. Potem Larowie odwrócili się, rozstąpili i zrobili przejście mężczyźnie, który wyszedł ze śmiechem spośród fal i pobiegł plażą w stronę przybyszy. – Gdzie moja Param?! – krzyknął. – Podobno jest tu moja córka! Rigg wiedział, że Param nie słyszy odgłosów świata, kiedy manipuluje czasem, ale nie musiała. Na pewno rozpoznała ojca w chwili, gdy odsłonił twarz, i stała się znowu widzialna. Pobiegła przez piasek w jego stronę. Knosso długo trzymał ją w objęciach, głaszcząc tak łagodnie, jak kobiety głaskały Rigga. – Param, Param – szeptał, dodając też inne słowa, których Rigg z daleka nie słyszał. Nie chciał przerywać czułej sceny, ale nie potrafił długo wytrzymać i podszedł nieśmiało. To przecież ojciec.

Knosso podniósł głowę, a potem, nie wypuszczając córki z objęć, ruszył razem z nią do Rigga. Zatrzymali się o parę metrów od niego. W Wodobrodzie Rigg rzadko widywał sam siebie – tylko kilka osób posiadało lustra, a ponieważ się nie golił, nie miał powodu zaglądać do lustra w domu Nox. Ale kiedy przybyli do O, a potem do Aressa Sessamo, miał wiele okazji, by ujrzeć swoje odbicie; w domu Flacommo było tyle zwierciadeł, że nie mógł uciec przed swoim widokiem. A teraz po raz pierwszy spojrzał w twarz swojego ojca. W Aressa Sessamo nie było żadnych jego portretów. Po co upamiętniać nieżyjącego mężczyznę z faworyzującej kobiety rodziny królewskiej, zupełnie zdyskredytowanej przez rewolucję ludową? Zachowanie jego wizerunku byłoby podwójną zdradą. Jednak ktoś mógł powiedzieć Riggowi, że jest do ojca podobny jak dwie krople wody. Umbo przybliżył się, spoglądając to na jednego, to na drugiego. – Nic dziwnego, że mój ojciec wkurzał się na sam mój widok – powiedział. – Kiedy spojrzał na mnie, nie widział samego siebie. – Powiedział, że dorośniesz i przejdziesz przez Mur – odezwał się Knosso. – Mnie nie mówił nic o twoim istnieniu ani o tym, że jestem twoim synem – odparł Rigg. – Nie powinien. Jak dziecko mogłoby dochować takiej tajemnicy? Lepiej było dla ciebie nie wiedzieć, dopóki nie nadejdzie czas. – A ten czas nadszedł, ojcze? – O, już dawno. Knosso otworzył ramiona i zamknął syna w uścisku, którego mu poskąpił, choć Rigg nazywał go ojcem i darzył miłością. Ale ta miłość była źle ulokowana. Oto jego prawdziwy ojciec, a jego objęcia były stworzone dla Rigga, tak jak Larowie i peleryny byli stworzeni dla siebie. Jestem jego. On jest mój. Rigg zapłakał na ramieniu ojca, a Knosso głaskał go i głaskał, i szeptał raz po raz: – Rigg Sessamekesh, mój syn, mój syn. ROZDZIAŁ 21

TOWARZYSZE Zaskakująco szybko minęło to uczucie, którego Rigg doznał w objęciach ojca. Oczywiście było mu miło, że ktoś tak się wzruszył na jego widok. Ale choć pragnął miłości ojca, nie chciał jej od tego mężczyzny. Człowiek, którego nazywał ojcem, był oschły i wymagający, ale także błyskotliwie inteligentny, nie zachwycał się byle czym, choć był zdolny do zachwytu, a także wiedział mnóstwo o wszystkich aspektach świata. Rigg czasem całymi miesiącami cieszył się jego niepodzielną uwagą, żył nieustannym dialogiem z nim. Knosso miał moją twarz, ale kim był, jaką rolę odegrał w moim życiu? Jego obecność tutaj

stanowiła odpowiedź na kilka pytań z czasów, które Rigg spędził w domu Flacommo. Będą mieli wiele tematów do rozmowy, ale ten mężczyzna miał pozostać tylko kimś interesującym. Rigg bezpowrotnie stracił ufność z dzieciństwa. Mógł się cofnąć w czasie, ale nie mógł sobie odjąć lat. Był zbyt dorosły, żeby potrzebować tego rodzaju rodzicielstwa, które obiecywały mu objęcia Knossa. Po długiej chwili Knosso odsunął Rigga na odległość ramienia, żeby znowu na niego spojrzeć. Rigg poczuł się niezręcznie; bał się, że uczucia i rozterki odmalują się na jego twarzy. – Oto twój dawny uczeń – powiedział, odwracając się, żeby Oliwienkę włączyć do rozmowy. A on podszedł, ale nie zwykłym śmiałym krokiem. Zachowywał się skromnie, wręcz pokornie. – Panie… – Oliwienko! – zawołał Knosso, ściskając mu rękę i obejmując go ramieniem. – Mój towarzysz w dociekaniach badawczych, dostarczyciel książek i słuchacz pytań! Jakim naukowcem się stałeś? – Wcale nie jestem naukowcem. Biblioteka uznała, że byłem zbyt blisko pewnego zbiegłego króla. – Więc jednak złamałem ci karierę… tylko dlatego, że byłem sobą. – Wybrałem inną drogę i tyle. Miejska straż nie miała nic przeciwko temu, że orientowałem się w bibliotece i potrafiłem rozmawiać z ludźmi z najwyższych klas społecznych. Dzięki temu stałem się użyteczny. – Mamy wiele do omówienia, mój przyjacielu – czy mogę cię tak nazywać teraz, gdy jesteś już dorosły? Znalazłem odpowiedzi na wiele pytań i jeszcze więcej nowych pytań, które się za nimi kryły. I, jak widzicie, znam sposób, by żyć w morzu, w świecie o wiele przestronniejszym i piękniejszym niż to, co biedny lud świata Rama osiągnął na suchym lądzie. Knosso odwrócił się – jak zawsze musi się odwracać otoczony dworzanami król – by sprawdzić, kto jeszcze powitał go na plaży. – Ty musisz być Umbo – powiedział. – Nasz Lądowy powiedział mi, że jesteś przyjacielem mojego syna i posiadasz umiejętność manipulowania czasem. Lądowy, pomyślał Rigg. Taką nazwę znaleźli Larowie dla swojego zbędnego. Odynerzy nazywali swojego Odynexem. Umbo spróbował się niezdarnie ukłonić, ale Knosso skwitował to śmiechem. – Nie jestem tu królem, chłopcze, więc nie trzeba ukłonów. Co znaczy ukłon pod wodą? Tam pływamy pod tym, któremu chcemy okazać szacunek, i zwracamy twarze w górę. Ale w morzu nie mamy królów. Musiałem wyjaśnić im ten termin, gdy tu przybyłem. Dziwiło mnie, że znałem ich mowę, choć się jej nie uczyłem, a oni nie mówili w moim języku. – Mur daje nam języki, ojcze – powiedziała Param. – Tak się domyśliłem, moja droga, choć nie pojmuję, jak to się dzieje. A ten tutaj, ten olbrzym, to przecież karczmarz Bochen, dzielny żołnierz. Gdybym był królem, uczyniłbym cię

panem za twoje zasługi dla mojego syna i córki. A tak muszę tylko podziwiać brzydotę Towarzysza, którego stary Vadesh dla ciebie wyhodował. – Znasz Vadesha? – spytał Rigg. – Słyszałem o nim, tylko słyszałem. Ale jego jedyna wizyta w świecie Lara miała miejsce dziesięć tysięcy lat temu i inni musieli ci o tym mówić. Tymczasem muszę się trochę pochwalić. Oliwienko, mój plan przekroczenia Muru wodą doskonale się powiódł. – My uważaliśmy, że utonąłeś, a właściwie zostałeś utopiony przez jakieś wodne stwory bez twarzy. – Bez twarzy – powtórzył Knosso. Odwrócił się do Larów, którzy zebrali się wokół trzech kobiet, i zawołał do nich w ich języku, który Rigg rozumiał już całkiem dobrze: – Pokażcie mu, jak wyglądają stwory bez twarzy! Peleryny Larów natychmiast uniosły się z ich pleców – początkowo jak kołnierze, potem jak kaptury, wreszcie opadły im na twarze jak worki. Po chwili, jakby zassane, przywarły ściśle, zacierając rysy, pozostawiając tylko lekką wypukłość nosa i zagłębienia oczodołów. Ale za chwilę na skroniach każdej głowy wyrosły dodatkowe oczy, a tam, gdzie były uszy, pojawiły się skrzela. Na miejscu ust pojawiła się zębata jama i wargi otwierające się i zamykające jak pyszczki ryb, nie paszcze rekinów. – Oto stworzenia, które widziałem – powiedział Oliwienko, śmiejąc się z ulgi. – Nie potwory. – Potwory, owszem – mruknęła Param. Po chwili oczy i skrzela znowu wtopiły się w skórę, peleryna oderwała się od twarzy Larów i spłynęła im na plecy. Rigg przyglądał się temu z fascynacją i zgrozą. Co za idealne dostosowanie się do życia w morzu – a jednak jak dalekie od człowieczeństwa. – To stworzenie dostosowało się ewolucyjnie do symbiozy z najróżniejszymi stworzeniami żyjącymi w Arkadii – powiedział Rigg – a musiało się zadowalać jedynie zwierzętami z Ziemi. Kolonizatorzy, którzy się zjawili potem, byli tylko następni w kolejce. – Pewnie początkowo bali się tych dziwnych istot – powiedział Bochen. – Niech inni opowiedzą! – zawołał Knosso. – Ja znam tę historię, ale należy ona do tych, których przodkowie brali w niej udział, nie do mnie. Matko Fałsz – zwrócił się do przywódczyni kobiet, które spotkali na plaży. – To ty i ciotki powinnyście opowiedzieć tę historię. – Zgoda – przytaknęła matka Fałsz. – Ale co będziemy jedli, skoro tak wiele z nas wyległo na brzeg? A oni piją słodką wodę i nie mają peleryn – nie mogą pić z tej rzeki, w której płynie muł z wyżyn i słona woda cofająca się z ujścia. – Jestem cioteczka Esz – powiedziała jedna z kobiet. – A to cioteczka Wiatr. Ona lubi mówić i chętnie opowie wam tę historię. – Opowiem – zgodziła się Wiatr – każdemu, kto chce słuchać. Pochylcie ciała ku ziemi, moje paluszęta, bo długo posiedzicie na lądzie, zanim historia dobiegnie końca!

Rigg usiadł, idąc za przykładem Larów; Knosso zajął miejsce obok niego, pociągając za sobą Param. Dziewczyna wtuliła się w ojca; wyglądała na całkiem bezbronną i Rigg uświadomił sobie, że przecież tak jak on jest dzieckiem. Od kiedy matka usiłowała ją zabić, nie zachowywała się tak ulegle, a i wcześniej okazywała twardość, niezależność, siłę. Teraz w obecności ojca strach i lęk minionych lat w końcu ją opuściły. – Przybyliśmy na ten brzeg jako mężczyźni i kobiety – powiedziała cioteczka Wiatr – niesieni niczym wiatrem, aż osiedliśmy jak rzeczny muł w tych wodach. W tamtych czasach nie znaliśmy naszych Towarzyszy z fal, uważaliśmy ich za meduzy unoszące się na wodzie. Myśleliśmy, że te stworzenia pochodzą z Ziemi i są jadowite. Ale nie miały jadu i nie pochodziły z Ziemi. Czekały, by przywrzeć do nosów pijących z rzeki zwierząt i zmienić je w wodne istoty. Żywiły się ich krwią i rodziły w ich skórze, wypełniły ich miłością do morza, by nigdy nie uciekły od Babki Morza. W języku Larów słowa „babka” i „morze” zaczynały się od tego samego dźwięku. Była to piękna nazwa. – Początkowo, gdy Towarzysze przywarli do twarzy naszych przodków, przeraziliśmy się i wydarliśmy ich ze swojego ciała, co bardzo nas okaleczyło, bo Towarzysze w ułamku sekundy głęboko się zakorzenili. Bardzo długo ludzie wystrzegali się Towarzyszy i usiłowali wytruć ich lub przepłoszyć. Potem nadszedł czas wielkiej uczty, upieczono na ogniu zwierzęta lądowe i morskie i po raz pierwszy pojawił się Vadesh, który przybył z ziem na południu. Lądowy i Vadesh porozmawiali na osobności, gdyż Vadesh chciał pokazać ludziom, że Towarzysze nie są dla nas groźni. „To stworzenie zbyt wyewoluowało, by mi się przydać – powiedział Vadesh – ale tu, na brzegu, może się okazać wam pomocne. Podzielcie się na dwie grupy: tych, którzy przyjmą ich jako Towarzyszy, i tych, którzy tego nie chcą. Tak właśnie ja zrobiłem” – rzekł do Lądowego. A Lądowy odparł: „Nikomu nie zakazuję; nie mam też woli ani władzy, by tak uczynić. Nie rozkazuję im też ani nie zmuszam do niczego. Niech noszą Towarzysza, jeśli chcą, i sprawdzą, czy chcą żyć w sposób, który im umożliwi”. Znalazło się tylko dwoje, którzy postanowili nosić Towarzysza; inni bali się ich i wykluczyli ze swojego grona. Samotni i przestraszeni, zwrócili się ku sobie i żyli pod wodą, gdzie wkrótce doczekali się potomstwa. Towarzysze powiedzieli im: „Nie wracajcie na ziemię, by urodzić. Zróbcie to tutaj, gdzie możemy dać waszym dzieciom Towarzysza na całe życie”. I tak dziecko przyszło na świat i wszyscy ludzie dowiedzieli się, że pod wodą można nawet urodzić, a dożywotni Towarzysz dziecka oddzielił się od swojego rodzica i dał dziecku skrzela. Dziecko od pierwszych chwil potrafiło pływać i oddychało w wodzie jak ryba, ale kiedy stało się starsze i dłuższe, wyszło na ląd powietrza i pieśni i stanęło na nogach, po czym nauczyło się chodzić, jak uczą się wszystkie nasze dzieci. Nasze potomstwo dzięki Towarzyszom jest pojętne, staje na nogach po pierwszej próbie, zaczyna chodzić po godzinie i płynnie włada naszym językiem.

Pod wodą mówimy w membranę błony na ustach i rozumiemy się dzięki pocałunkowi mowy. Ale tu, na lądzie, jedna osoba może mówić do wielu jednocześnie, tak jak ja dziś mówię do was. Zebrani wydali twierdzący pomruk. – Po pięciu latach kolejna para weszła w wodę i przyjęła Towarzyszy, a po kolejnych trzech latach następna i następna, aż pod powierzchnią morza zamieszkało dziesięć par z dziećmi. Potem pojawił się śluzożer – choroba, od której ciało gniło i odchodziło od kości w cierpieniu. Kto mógłby przeżyć atak śluzożera? Tylko ci, którzy zeszli pod wodę – tam śluzożer umierał, a Towarzysz leczył ciało chorego. Wszyscy, którzy jeszcze żyli i mogli się doczołgać do wody lub mieli kogoś, kto by ich do niej doniósł, przyjęli Towarzyszy i zostali uratowani. Tak piękne było życie z Towarzyszami, że nie nazywali już śluzożera potworem i nie uważali za plagę. Pchnął nas do wody, więc był naszym przyjacielem. Tylko w światach, w których nie ma Towarzyszy, śluzożer jest tragedią. Rigg nigdy nie słyszał o takiej chorobie, a jednak ze słów kobiety wynikało, że rozprzestrzeniła się na więcej niż jeden świat. Dlaczego cioteczka Wiatr wierzyła w coś takiego? Na pewno zbędni jej o tym opowiedzieli. Czy to była prawda – czy choroba mogła przenikać przez Mury? A może to kolejne kłamstwo zbędnych? Dlaczego w świecie Rama o tym nie pamiętano? Potem Rigg przypomniał sobie historie o Białej Śmierci i Chodzącej Śmierci. Zawsze sądził, że to raczej przypowieść lub alegoria. Czy to ta sama choroba, o której opowiadała cioteczka Wiatr? Jeśli tak, to musiała się pojawić wcześniej, niż sądził Rigg. Zaciekawiło go, czy Param natknęła się na wzmianki o tych historiach w każdym świecie, ale siedziała po drugiej stronie ojca, więc nie mógł jej spytać po cichu. Nie chciał przerywać opowiadania. – Mieszkaliśmy w wodach przez wiele pokoleń, tracąc poczucie czasu w niezmierzonym morzu. Walczyliśmy wtedy z wielkimi morskimi potworami – niektórymi z Ziemi, innymi pochodzącymi z tego świata i ocalałymi z kataklizmu. Staraliśmy się – bezskutecznie – przepłynąć przez Mur. Rozproszyliśmy się wzdłuż naszego wybrzeża, założyliśmy kolonie na pełnym morzu i w głębokich rzekach. Zawsze jednak wracaliśmy na brzeg, by rozmawiać, śpiewać i tańczyć. Podczas jednego z tych powrotów zjawił się Lądowy, który znowu przyprowadził Vadesha. Vadesh powiedział, że wielu mieszkańców jego świata odrzuciło Towarzyszy, których dla nich zrobił, choć one także ratowały ich przed śluzożerem. Samotni ludzie zabijali tych, którzy przyjęli Towarzyszy, dlatego Towarzyscy zabijali innych w obronie własnej, aż w jego świecie nie ocaleli żadni ludzie. „Przyjdźcie i przyjmijcie Lądowego Towarzysza”, poprosił Vadesh, ale gdy spytaliśmy: „Czy potrafi on coś, czego nie umieją nasi Towarzysze?”, w odpowiedzi wymienił wiele zalet, o które nie dbaliśmy, natomiast okazało się, że jego Lądowi Towarzysze nie potrafili pływać ani oddychać pod wodą.

„Zatem nie chcemy ich!”, oznajmiły nasze matki, a ojcowie odwrócili się od niego, włożyli peleryny i skoczyli w wodę. Vadesh opuścił nas, pogrążony w żalu. Lądowy śmiał się z niego i mówił: „Uprzedzałem, że są szczęśliwi i nie zadowolą się czymś gorszym”. „To nie jest gorsze, lecz lepsze”, powiedział stary Vadesh, ale odszedł i od tej pory nie widziano go w tym świecie ani z nim nie rozmawiano. Tak zakończyła się opowieść cioteczki Wiatr. – To wszystko? – spytał Rigg cicho. – Nie brzmi jak bajka. – Bo to nie bajka – rzekł Knosso. – Zapewniam cię, kiedy zmyślają, potrafią dać takie zakończenie, że stracisz dech z przerażenia lub ze śmiechu! To po prostu odpowiedź na twoje pytanie. Nikt nie stworzył tego tekstu, cioteczka Wiatr mówiła, co jej serce podpowiadało. – Ale to była poezja – odezwała się Param. – To prawda. Tak wyrażają się Larowie. Po co wychodzić na ląd, jeśli mowa nie będzie piękna, czysta, głośna i opowiedziana wielu osobom naraz? To ich biblioteka, ich orkiestra i taniec. Teraz patrzcie i słuchajcie, jak odpowiedzą jej śpiewem i tańcem, by dodać historii prawdziwości. Ku zaskoczeniu Rigga Larowie naprawdę zaczęli śpiewać to, co opowiedziała cioteczka Wiatr, powtarzając to słowo w słowo, ale z wieloma pięknymi liniami melodycznymi. A potem zaśpiewali jeszcze raz, ale już bez słów. Jednak muzyka miała taką moc, że kiedy Rigg ją usłyszał, wiedział, jakie słowa jej towarzyszą. Następnie ludzie zaczęli tańczyć, śpiewając na głosy. Tańcem opisywali śluzożera, który sprawiał, że skóra odchodziła od ciała, pokazywali, jak rodzą się dzieci i jak się walczy z potężnymi bestiami głębin. Vadeshex pojawił się jako komiczny suplikant niosący maski, jakby były zrobione z wyjątkowo wstrętnego nawozu. Bochen śmiał się najgłośniej ze wszystkich. Gdy śmieszny Vadeshex odszedł, ludzie tańczyli dalej, sławiąc opowieść, opowiadającą, śpiewaków i tancerzy. – Ta pieśń będzie powtarzana przez co najmniej jedno pokolenie – wyjaśnił Knosso. – Ale jeśli ją zapomną, jakaś późniejsza cioteczka Wiatr powtórzy ją innymi słowami i zaśpiewają opowieść do innej melodii. Nic nie ginie. To ich biblioteka, poezja ich życia na lądzie. – Nic dziwnego, że kochasz ten świat – stwierdził Oliwienko. – Gdybyś tylko mógł nam wysłać wiadomość… – Wysłałem. Powiedziałem Lądowemu, by przekazał Ogrodnikowi, że jestem bezpieczny. Oczywiście nie mogłem wrócić, bo z trudem ocaliłem życie, a ci, którzy chcieli mojej śmierci, nie cackaliby się ze mną po moim powrocie. – Kto chciał twojej śmierci? – spytał Oliwienko. – Moja żona. Hagia sama mi powiedziała, że nie ma wyboru i musi mnie zabić. Dlatego gdyby poszukiwania nie zaprowadziły mnie poza Mur, wkrótce czyjś nóż czy trucizna skończyłyby moje życie. Uznałem, że ostrzegając mnie, postąpiła sympatycznie.

– Sympatycznie?! – krzyknęła Param. – Mnie też chciała zabić. – A, to już nieładnie. – I to wszystko? Nieładnie? – Królowie i Królowe w Namiocie zabijali swoich partnerów i dzieci od wielu pokoleń. Rodziców i rodzeństwo także. Takie obyczaje mają Sessamidzi. Nie uczyli cię historii? – Nie uczyli mnie niczego – mruknęła Param. – Mieliśmy historię ludu – dodał Rigg. – Zawsze uważaliśmy, że to kłamstwa, którymi Ludowa Rada Rewolucyjna oczerniała rodzinę królewską – dodał Umbo. – Trudno by było wymyślić historię straszniejszych zbrodni niż te, które naprawdę popełniła rodzina królewska – oznajmił Knosso. – Ale to nieważne. Nie udało jej się ciebie zabić, przybyłaś tutaj, a ja jestem bardzo szczęśliwy. – Więc zostawiłeś córkę, by ratować swoje życie, wiedząc, że jej także grozi niebezpieczeństwo? – spytał Rigg. – Rzadko pozwalała mi się z nią widywać – odparł Knosso – i nie miałem podstaw przypuszczać, że Hagia skrzywdzi swoją następczynię. Dzieciobójstwo zdarza się wśród władców, lecz nie jest obowiązującą tradycją – w przeciwnym razie dynastie by upadły. Na ogół praktyki te stosuje się po ponownym małżeństwie, by tylko dzieci z nowego związku mogły dziedziczyć tytuł. Nie mogłem wiedzieć, że twoja matka powtórnie wyjdzie za mąż po moim odejściu. Teraz wszystko rozumiem. Dobrze znałem Haddamandera Obywatela. Był bardzo ambitny. Myślałem, że po śmierci twojej matki przejmie władzę, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogą się zejść. Dopiero Lądowy przyniósł mi plotki zza Muru. – Nie zdołałbyś jej ochronić, gdybyś został – powiedział Oliwienko. – Nie zdołałbyś ochronić nawet siebie. – Wiedziałam o tym – przyznała Param. A do Rigga dodała: – Ale miło, że oburzasz się w moim imieniu. Nie podoba mi się sposób myślenia tych ludzi, pomyślał Rigg. Kiedy uratowałem Param, nie wiedziałem, że jest równie arogancka i skupiona na sobie jak matka. Teraz widzę, że Knosso jest taki sam. Miły człowiek, dobry naukowiec, ale nie potrafi dostrzec nic oprócz swoich pragnień i potrzeb. Teraz już rozumiem zachowanie Param. To nieodrodna córka swoich rodziców. – Dziękuję, że oddałeś mnie Ogrodnikowi, by wychował mnie z dala od dworu – powiedział do ojca. – Tylko tak tropiciel taki jak ty mógł ocalić życie – wyjaśnił Knosso. – Gdyby wiadomość o twoich zdolnościach rozeszła się po domu królewskim, zwolennicy żeńskiej linii zabiliby cię z obawy, że użyjesz swoich sił, by wyrzucić królowe z Namiotu Światła i oddać go męskiej linii. – Wiedziałeś, że jestem tropicielem? – Znajdowałeś ścieżki, ledwie zacząłeś raczkować.

– Ale skąd wiedziałeś? – Bo ja też jestem tropicielem. To oczywiste. Ale nie takim jak ty. Tak twierdzi Lądowy. Mówi, że widzisz stuletnie ścieżki. – Nawet takie, które mają dziesięć tysięcy lat. I więcej. Knosso rozpromienił się z dumy. – Wiedziałem, że coś z ciebie będzie, mój synu! – Jakie ścieżki widzisz? – spytał Rigg. – Ledwie rozróżniam te, które mają dziesięć lat. Są rozmazane i trudne do odczytania. Łatwiej znaleźć wczorajsze albo z zeszłego miesiąca. Ale dzięki tej zdolności nikt nie mógł zastawić na mnie pułapki. To dość wygodne, widziałem ścieżki za swoimi plecami równie łatwo jak te z przodu. – Knosso uścisnął ramię syna. – Jestem już długo poza wodą, a matka Fałsz i cioteczki jeszcze dłużej. Rozłożyliśmy też skrzela, żeby wam je pokazać, a teraz wyschły. Na noc wrócimy pod wodę. Zostaniecie tutaj, żebyśmy mogli jutro porozmawiać? – Oczywiście – powiedziała Param. – Mamy wiele pytań – dodał Oliwienko. – Nigdy nie sądziłem, że poznam króla – mruknął Umbo. – No, właściwie już go znasz – oznajmił Knosso, wskazując Rigga. – Choć nie umarłem, chyba można uznać, że zrzekłem się prawa do Namiotu Światła. Dlatego Rigg jest królem, jeśli uznajesz królów. A jeśli nie, to Param jest następczynią królowej. Chyba że jesteś republikaninem, wtedy królewska krew nie ma znaczenia. – Co więcej – dodał Bochen – nie jesteśmy w świecie Rama, więc to już nas nie obchodzi i nie będzie obchodzić, chyba że postanowimy tam wrócić. – Urodzony republikanin – powiedział Knosso. – Ale pamiętam, że poznałem cię jako żołnierza moich wojsk. – Tak. Spotkaliśmy się na uroczystości z okazji zwycięstwa. Dlaczego mnie pamiętasz, panie? – Nie pamiętałbym, gdybym był sam, ale mój Towarzysz ożywia wszystkie moje wspomnienia i ledwie cię zobaczyłem, peleryna dostrzegła twoją twarz za maską, poznała cię i odtworzyła wspomnienie z naszego spotkania. Bochen skłonił głowę. – Jestem republikaninem, lecz to nie znaczy, że mam wrogie uczucia do domu królewskiego. – Miło mi to słyszeć – oznajmił Knosso. – A teraz dobranoc. Śpijcie spokojnie w ostrym, suchym powietrzu lądu; ja zostanę ukołysany do snu w chłodnych ciemnościach fal. Larowie wstali i ruszyli do morza i rzeki; peleryny unosiły się, zakrywały ich, skrzela pojawiały się, gdy zanurzali się lub skakali z pluskiem do wody. Wkrótce na brzegu zostali jedynie przepełnieni zdumieniem przybysze ze świata Rama. Tylko Rigga przepełniało inne uczucie. W początkach życia kolonizatorów na Arkadii pojawiła się zaraza, która zmusiła Larów do zejścia pod wodę. Zbędni mówili sobie o wiele

więcej, niż wiedzieli Odynerzy. Czy myszy znały tę historię? Rozejrzał się i stwierdził, że dziś nie przysłuchiwały im się żadne myszy. Dobrze, pomyślał. Przynajmniej przez chwilę będę wiedział coś, o czym nie mają pojęcia. A może raczej coś, o czym wiedzą, ale nie chciały mi tego wyjawić. W każdym razie mam nad nimi minimalną przewagę. Teraz wiem, co zamierzają, i wiem, że muszę im przeszkodzić, a tu, w świecie Lara, nie mogę tego uczynić. Nie mogę też tego zrobić w towarzystwie. Muszę działać szybko i samotnie, zanim ktokolwiek się zorientuje, co zamierzam. – Czy mogę pożyczyć od ciebie nóż? – zwrócił się do Umba. – Oczywiście. – Umbo podał mu sztylet. – Dziękuję. Zwrócę go możliwie jak najszybciej. Ruszył do lądownika. – Dokąd się wybierasz? – spytał Umbo, idąc za nim. – Do świata Vadesha. – Do tego kłamcy? Tego padalca? Po co? – Muszę go o coś poprosić. – A mianowicie? – O maskę. Muszę też wiedzieć, kiedy umarł Ram Odyn i w którym świecie się wtedy znajdował. – Wracasz. Porozmawiasz z nim. – Nie. To by unicestwiło cały świat. Pewnie także nas. – Żaden nasz czyn nie doprowadzi do naszego zniknięcia. Bochen i ja rozmawialiśmy o tym aż za często. – Wybieram się w przyszłość. – Nie możesz. Tylko Param skacze w przyszłość. – Nieprawda. Wszyscy zmierzamy w tym kierunku – minuta po minucie. – No, w ten sposób na pewno. Co chcesz powiedzieć? Zamierzasz… pobyć trochę sam? Weź mnie ze sobą! Dotrzymam ci towarzystwa. – Nie mógłbym cię prosić o to, co zamierzam, a ty nie chciałbyś tego zrobić. – Zrobię wszystko, co zechcesz. Nie wierzysz? Już nie jestem o ciebie zazdrosny. Naprawdę. Jestem twoim wiernym przyjacielem. – Wrócę do ciebie i oddam ci ten nóż, kiedy wykonam zadanie. Jeśli mi się uda. – Jakie zadanie? Dotarli już do lądownika. Rigg z powagą uścisnął Umbowi dłoń. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek to zrobił. – Jesteś najpotężniejszym manipulatorem czasu na świecie – powiedział. – Naucz się od Knossa, ile możesz – jest mądry i także widzi ścieżki. Jeśli będziesz musiał skoczyć w przeszłość tak jak ze mną, on ci pomoże. – Wygląda jak ty, ale nie jest tobą. Nie znam go. – Więc go poznaj. I proszę, nie gniewaj się na Param. Jest taka, jak ją wychowano, i stara się

to przezwyciężyć. – Nie gniewam się, po prostu jej nie lubię. – Wiem. I żałuję tego, bo nadal ją kochasz, a rozsądek podpowiada, że powinniście zostać mężem i żoną. Po tych słowach Rigg zostawił osłupiałego Umba, wbiegł po rampie do lądownika i wydał rozkaz przeniesienia go do Muru świata Vadesha.

ROZDZIAŁ 22

OSTRZEŻENIE Umbo wrócił do towarzyszy, którzy zasypali go pytaniami. Widzieli start lądownika. Wiadomość, że Rigg odleciał, sprawiła Param przykrość, zdziwiła Oliwienkę i doprowadziła Bochna do furii. – Szaleniec! – krzyknął. – I na co mu to? Po co? Chce znowu wpaść w ręce Vadesha, tego króla wszystkich kłamców? A skoro nazywam kogoś kłamcą, to coś znaczy, bo nie sądzę, żeby choć jedno słowo na dziesięć, jakie usłyszałem w życiu, było prawdą! Zresztą odkąd opuściliśmy świat Rama, nikt nie powiedział nam prawdy. Ale stało się i nie mieli żalu do Umba. – Co za arogancki głupek! – burczał Bochen. – Rigg, nie ty, Umbo. Arogancki, głupi, szalony, odważny… weźmie to wszystko na siebie, jestem tego pewien. – Uciekł i zostawił nas samych – syknęła Param. – Przestraszył się. – Nieprawda! – zaprotestował Umbo. – Nie chce spotykać się z Gośćmi – dodała Param. – Przylecą tu za dwa lata, a on zadbał, żeby z nami nie być. – Po co te pretensje, skoro cieszysz się, że go nie ma? – Wcale się nie cieszę! – Chcesz mieć ojca dla siebie. Nie podobało ci się, jak witał Rigga. Obserwowałem cię. – Dość! – przerwał im Oliwienko. – Nie wiemy, co zamierza Rigg i jakie miał motywy, ale wiemy, że możemy mu ufać, bo miał wiele okazji, by postąpić źle, i nigdy z nich nie skorzystał. Mimo to powinniśmy się zachowywać tak, jakby miało mu się nie udać. Wtedy wyłącznie od nas będzie zależało powstrzymanie Gości od podjęcia decyzji o zniszczeniu tego świata. – Ojciec powie nam, co robić – oznajmiła Param. – Mnie nie będzie rozkazywać – warknął Umbo. – Choć mogę wysłuchać jego sugestii. – Jesteś zazdrosny, bo mam ojca. – Miałem ojca i to przereklamowana sprawa. – Kiedy staniecie się zdolni do rozsądnego myślenia – wtrącił Bochen – rozważcie to: Larowie wypracowali własny sposób na zapamiętywanie wydarzeń i znają parę faktów, które

jakoś umknęły wszystkowiedzącym Odynerom. Głosuję za tym, żebyśmy opowiedzieli im wszystko, co wiemy, i poprosili ich o radę. – Wszystko, co wiemy? – spytał Umbo. – Nawet o myszach? – Nawet o nich – przytaknął Oliwienko. – Nie! – krzyknęła Param. – Nie wiemy nic o myszach – zauważył Bochen – oprócz tego, co nam powiedziały, a to kłamczuszki. – Wiemy, że są tu ich tysiące – powiedział Umbo – i że to my je tu sprowadziliśmy, a odkąd przybyły, pewnie zdążyły już urodzić tysiące dzieci. – Myszy nie są aż tak szybkie – sprzeciwił się Bochen. – Naprawdę? A wiesz, ile z nich było już w ciąży? – Pewnie połowa – mruknął Oliwienko. – Prawdziwe pytanie brzmi: jeśli powiemy wszystko, Larowie będą nam ufać bardziej czy mniej? – Przestaną z nami rozmawiać – stwierdziła Param. – Nie pozwolą nam się spotykać z ojcem. Albo skrzywdzą go, bo to jeden z nas. – Ma pelerynę jak oni – rzekł Bochen. – Nie jest jednym z nas. – Jest mi bliższy niż ty. – Niech ci będzie. – Bochen odwrócił się od niej niecierpliwie. Umbo miał ochotę powiedzieć: to ty nie jesteś jedną z nas i nigdy nie byłaś – ale wiedział, że milczenie Bochna jest mądrzejsze, więc też milczał. I tak powiedział za dużo. – Musimy im przekazać wszystkie informacje – oznajmił Oliwienko. – W przeciwnym razie będziemy równie podstępni jak myszy. – Aż tak na pewno nie – zaprotestowała Param. – Nie podoba nam się, że nie możemy ufać innym – przypomniał jej Oliwienko. – Bądźmy ludźmi, którym można wierzyć. Larowie mogą nie pochwalić naszego postępowania, ale nam uwierzą. – Jeśli powiemy Larom o myszach, zdradzimy zaufanie myszy – wytknęła mu Param. – Które i tak nam nie ufają – odparł Bochen. – A my nie obiecaliśmy im, że nikomu o nich nie powiemy. Umbo uświadomił sobie, że dalsza dyskusja jest stratą czasu. Kiedy chodzi o wyjawienie tajemnicy, ktoś zawsze będzie się czuć zdradzony. Prawdziwym problemem było zrozumienie zamiarów myszy. Umbo nie wiedział, do czego są zdolne, skoro nie pomagają im ludzie zdolni do tworzenia maszyn. Nigdy się nie zastanawiał, czy ich małe łapki nadają się do prawdziwej pracy. Na przykład nie mogłyby pracować z gorącymi metalami – mężczyzna w grubych rękawicach i fartuchu może zbliżyć się do ognia na tyle, by szczypcami wyjąć z niego żelazo. Ale mysz o krótkich łapkach, usiłująca wyjąć malusieńki kawałek roztopionego metalu malusieńkimi szczypczykami, musiałaby stanąć tak blisko ognia, że od razu by się upiekła. Więc jak mogłyby zrobić coś porównywalnego z ludzkimi osiągnięciami? Jaką technologię

mogły mieć w świecie Lara, bez technicznego wsparcia Odynerów? Myszy manipulowały genami. Odynerzy przypisywali sobie tę zasługę, ale stało się jasne, że samej manipulacji dokonały myszy. Zatem Odynerzy obrabiali metal i budowali niebosiężne miasta; myszy manipulowały czasem i genami, tworząc nowy gatunek. Wówczas Umbo doszedł do jedynej rozsądnej konkluzji. To, do czego ludzie używali narzędzi, myszy muszą załatwiać za pomocą przenoszenia przedmiotów w czasie i przestrzeni. Nigdy nie będą musiały stawać przy ogniu; potrafiły przesuwać ciężary pozornie zbyt wielkie dla nich. Więc jeśli myszy dotrą do Ziemi niezauważone, co będzie, gdy ich zdolności przestaną działać? Nie było powodu sądzić, że te umiejętności mogą funkcjonować poza Arkadią. Czy myszy mają plan B? Rozmnażać się w obłąkanym tempie, pożreć całe pożywienie na Ziemi, zagłodzić ludzi na śmierć? Mało prawdopodobne – myszy zbyt łatwo zabić. Może potrafią genetycznie manipulować Ziemianami. Ale jak? Wszelkie genetyczne zmiany wymagają długich ludzkich pokoleń. To nie powstrzyma zniszczenia Arkadii w rok po wizycie Gości. Tu, w świecie Lara, nie mogłem iść do biblioteki Odynerów i dowiedzieć się, co jeszcze mogą zrobić myszy. Nie mogłem nawet spytać Hodującego, choć pewnie bym usłyszał kłamstwa. A może to myszy okłamywały Hodującego – w każdym razie jego odpowiedzi nie miałyby nic wspólnego z prawdą. Myszy potrafiły przesuwać przedmioty z miejsca na miejsce i przenosić je w czasie. Jeśli ta umiejętność będzie działać na Ziemi, da im wiele możliwości. Zabiły Param, umieszczając w jej ciele kawałek metalu. A czy mogły po prostu usunąć jej organ wewnętrzny? Jakie zasady rządziły ich zdolnościami? Jak wiele myszy potrzeba, żeby przemieścić jeden przedmiot? Czy obiekty, które przesuwały w czasie i przestrzeni, nie mogły być z niczym połączone? A może myszy mogły usunąć część kolumny, doprowadzając do zawalenia się dachu? I jak duże obiekty mogły przesuwać? Budynek? Statek kosmiczny? Czy potrafiłyby przesunąć statek Gości w pobliże gwiazdy, żeby się spalił? Nie, nie może chodzić o to – gdyby Goście nie wrócili na Ziemię, jej ludność by zrozumiała, że Arkadia stanowi zagrożenie. Wszystkie pytania wirowały w głowie Umba. Aż w środku nocy znalazł odpowiedź. Obudził Param. – Czego chcesz? – burknęła. – Spałam! – Wiem. Ale jak możesz spać, kiedy mam rozwiązanie? – Jakie rozwiązanie? – Rozwiązanie problemu, którego nie rozumiemy na tyle, żeby zdecydować, co zrobić. Nie wiemy nawet, jakie pytania zadać.

– I dlatego mnie obudziłeś? Idź sobie. – Obudziłem cię, bo ty jesteś rozwiązaniem. – Zapewniam cię, żadnych twoich problemów nie potrafię rozwiązać. – Musimy udać się w przyszłość, spotkać się z Gośćmi, zobaczyć, co się z nimi stało, potem wrócić tu i dogadać się, jak z nimi postąpić. Param zamknęła oczy, ale zaczęła się zastanawiać. – Więc chcesz, żebym zaczęła kroić czas, byśmy szybciej dotarli w przyszłość. – A potem, gdy zobaczymy już wystarczająco dużo, ja nas sprowadzę w tę chwilę. Nikt się nie zorientuje, że znikliśmy. – Jeszcze nie skakałam tak daleko w przyszłość. To się będzie ciągnąć tygodniami. – Nigdy nie chciałaś kroić czasu do tego stopnia – poprawił Umbo – bo nie chciałaś tracić całych dni, tygodni i miesięcy. Ale gdybyś przyspieszyła… – Mogę spróbować. – Wtedy będziemy widzieć szybko zmieniające się dni i noce, pory roku… – Zdołamy się zorientować, kiedy miną dwa lata? – To my potrafimy manipulować czasem. Skorzystajmy z tego. – Bez Rigga. – Rigg robi to, co uznał za stosowne. Dlaczego nie iść w jego ślady? Param usiadła i potarła oczy. – Wiesz, tak naprawdę cię nie nienawidzę – powiedziała. – Miło, że to mówisz, bo już się dałem nabrać. – Nie lubię cię, ale nie czuję do ciebie nienawiści. Inni ciągle mi mówią, że nie traktuję cię dobrze. – Traktowałaś mnie dobrze, kiedy skakaliśmy ze skały. I kiedy przeprowadziłaś nas przez Mur. W chwilach kryzysu można na ciebie liczyć. – Na ciebie też. – Więc spróbujmy. Jeśli to ponad twoje siły albo nie będziesz chciała tego zrobić, możesz przestać, a ja nas sprowadzę z powrotem. – Potrafisz nas cofnąć precyzyjnie? Myślałam, że potrzebujesz Rigga, żeby wrócić dokładnie w ten sam moment. – Jeśli cofnę nas za bardzo, skoczysz w przyszłość do dzisiejszej nocy. Ty na pewno jesteś precyzyjna. Bochen poruszył się przez sen. Oliwienko leżał bez ruchu. Param poszperała w torbie i wyjęła gruby płaszcz. – Postradałaś zmysły? – zdziwił się Umbo. – A jeśli wylądujemy w zimie? – spytała Param. Umbo bez słowa wyjął ciepłe okrycie. Wzięli się za ręce. – Moim zdaniem robicie głupio – odezwał się Bochen, który najwyraźniej wcale nie spał.

– Ale nie możemy was powstrzymać – dodał Oliwienko, również całkowicie przytomny. – Dzięki – powiedział Umbo. – Wracamy za minutkę. Param zaczęła kroić czas. Umbo doświadczył już tego, gdy skoczyli ze skały. Wcale nie wydawało mu się, że przemierza czas w innym tempie. Wydawało się, jakby reszta świata przyspieszyła. Tym razem nie widział przemykających obok niego ludzi czy zwierząt. Nie widział nikogo. Tylko mgnienie ruchu tu i ówdzie. Dni śmigały jeden po drugim, słońce kursowało wahadłowo nad ich głowami, gwiazdy migotały w zapadających na chwilę ciemnościach. Śnieg pojawił się na ziemi, zniknął, wrócił, zniknął, urosła grubsza pokrywa, stopniała, znowu urosła, znowu znikła. A potem nastała wiosna, kipiąca zieleń; lato na tyle długie, żeby poczuć upał; a potem znowu chłód, nagie gałęzie, zbrązowiała trawa i znowu śnieg. Wiosna. Lato. Param zwolniła świat, który stopniowo się zatrzymał. Była noc. Na plaży i dalej w głąb lądu nie widzieli nikogo. Rigg potrafił zauważyć obecność ludzi, pomyślał Umbo. Szkoda, że go tu nie ma. Ale potem przestał żałować. Nie chciał być uzależniony od Rigga. – Lepiej niech nas nie widzą – powiedział. – Obserwujmy ich z ukrycia. – Więc stańmy się niewidzialni – powiedziała Param z uśmieszkiem. – To i tak moja najlepsza sztuczka. – Raz jeszcze wzięła go za rękę i poszła z nim w stronę pobliskich drzew, a noc znowu przyspieszyła. Gdy zatrzymali się w zagajniku, a słońce szybko wzbiło się na niebo, Param dalej kroiła czas. Ale teraz świat sunął na tyle powoli, że dostrzegli śmigające obok nich myszy. Były wszędzie, wśród drzew i w trawie. Wychodziły i wchodziły do norek w ziemi. Oczywiście myszy nie budują domów. Kopią nory. Nie muszą podpierać tuneli stemplami, żeby się nie zawaliły; potrafią się przeciskać przez tak ciasne przestrzenie, że ich korytarze nie potrzebują wsparcia. Pod powierzchnią ziemi może się kryć miasto stu milionów myszy – a nikt, kto chodzi po tych polach, by się tego nie domyślił. Rigg by widział ich ścieżki. Ale czy potrafiłby rozróżnić drogi tak wielu malutkich stworzeń? Teraz Umbo ujrzał wielką lukę w swoim planie. Możemy się dostać w przyszłość, ale w którym miejscu chcemy się znaleźć? Gdzie wylądują Goście, gdy przybędą do świata Lara? O ile tu przybędą. Oto nowa myśl. A jeśli Goście nie dostrzegli śladu ludzkiej obecności w świecie Lara, więc go nie odwiedzili? A jeśli myszy chciały skolonizować ten świat właśnie dlatego, że wiedziały, iż Goście tu nie dotrą? Może Niszczyciele ominą ten świat, sądząc, że nie ma tu istot myślących? W końcu Księgi Przyszłości twierdzące, że zniszczono całą Arkadię, mogły rozmijać się z prawdą. A może myszy chciały zbudować podziemne schronienie właśnie tutaj, gdzie mogły przeżyć dziesiątki lat, nie wyłaniając się na powierzchnię? Może zamierzały czekać, aż Arkadia znowu

zacznie się nadawać do zamieszkania, i dopiero wtedy wyjść i objąć panowanie nad światem? Dlaczego zawsze zakładaliśmy, że myszy chcą zaatakować Ziemię? Zamierzały się ukryć na tyle głęboko, żeby nic im się nie stało. Ile informacji o myszach znajduje się w dziennikach pokładowych? Czy Niszczyciele ich szukali? Nie mogli tego zrobić podczas poprzednich wizyt, bo myszy zaistniały po raz pierwszy w tym cyklu. Goście przylecą do świata Lara, pomyślał Umbo. Będą dokładni. Dzienniki pokładowe powiedzą im, że gdzieś tu była kolonia, a jej mieszkańcy z jakiegoś powodu zeszli pod wodę. Dlatego Goście zjawią się tu, by odszukać Larów. A my tu jesteśmy – lub w okolicy. Umbo uniósł dłoń i Param zwolniła czas. Myszy zaczęły biegać w normalnym tempie – czyli błyskawicznie. Niemal natychmiast usiadły im na ramionach i w fałdach ubrań. – Wiecie, kim jesteśmy – powiedział Umbo cicho. – Chcemy skoczyć w przyszłość. Jeśli zamierzacie zobaczyć znowu swoje rodziny, zejdźcie z nas. Myszy zrozumiały, zbiegły po nich, usiadły jakiś metr dalej i zaczęły ich obserwować. – Dlaczego nas zatrzymałeś? – spytała Param. – Powinniśmy się znaleźć jakieś trzysta metrów dalej. – Skąd wiesz? – Bo tam znajdowała się kolonia. Dlatego tam zjawią się Goście. Niemal natychmiast myszy ruszyły w kierunku, który wskazał Umbo. – Miło, że ktoś uznaje moje rozkazy – mruknął chłopak. – Skoro myszy już wiedzą, dokąd idziemy, może przejdziemy zwyczajnie? – Pewnie. Choć jeśli na brzegu są Larowie, zobaczą nas. Nie wspominając już o Gościach, którzy mogą wszystko widzieć z przestrzeni kosmicznej. Param westchnęła. – Tak długo cięłam czas, że jeszcze trochę mi nie zaszkodzi. Choć gdyby myszy zdecydowały się na sabotaż z użyciem metalowego cylindra, jej by na pewno zaszkodziły. – Co tam – powiedział Umbo. – Wolę przejść normalnie. Puścił dłoń Param i ruszył przed siebie. Dziewczyna wahała się przez chwilę, ale poszła za nim. – Ciekawe – rzekł – co by się wydarzyło, gdybym sikał podczas krojenia czasu. Gdy mocz opuszcza moje ciało, przestaje stanowić część mnie. Więc czy dalej się porusza w ciętym czasie, czy natychmiast znalazłby się w rzeczywistości? I zacząłby się poruszać tak szybko, że spadłby na ziemię niemal przed tym, jak bym go wysikał? – Nie wierzę własnym uszom! Naprawdę zmuszasz mnie do słuchania czegoś tak obrzydliwego? – Nie wmówisz mi, że o tym nie myślałaś. Na pewno próbowałaś. – Lepiej było, kiedy kroiliśmy czas. Wtedy nie mogliśmy rozmawiać.

– Jeśli nie podoba ci się to, co mówię, zwyczajnie powiedz. Param milczała długo. W końcu przerwała ciszę: – Dziękuję, że nie zmusiłeś mnie do krojenia czasu, skoro myszy wiedzą, gdzie jestem. – Gdyby chciały nas zabić, znalazłyby sposób, ale oczywiście rozumiem, dlaczego nie chciałaś tego zrobić. I ja też nie chciałem, żebyś ryzykowała. – Więc dziękuję. Umbo miał ochotę się roześmiać. To takie proste – podziękować – ale jej przychodziło z takim trudem. Może nie samo słowo „dziękuję”, tylko to, że musiała je powiedzieć do niego. – W końcu będziemy musieli znowu kroić czas – dodała. – Nie spakowaliśmy kanapek. Jakaś przewrotność kazała mu wrócić do poprzedniego tematu. – I puszczanie bąków – powiedział. – Pewnie jeśli to zrobisz, krojąc czas, rozwieją się, zanim zdążyć je poczuć. I nie, absolutnie ci nie uwierzę, jeśli mi powiesz, że nigdy nie puściłaś bąka, krojąc czas. – Nigdy… – Mam siostry. Dziewczynki pierdzą, bekają, sikają i robią inne obrzydliwości. Tylko udają, że nie, i spodziewają się, że wszyscy im uwierzą. Oczekiwał, że Param powie coś kąśliwego. Albo odsunie się od niego ze wstrętem. Albo zniknie. Ale ona puściła bąka. – Aha, nie mogłaś zaczekać, aż zaczniesz kroić czas? – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – No tak, to było kolektywne pierdnięcie wszystkich myszy. – Myszy miały gazy? Coś podobnego! Wyewoluowały do poziomu chłopców. Ale i tak przed nimi jeszcze wiele pracy. Umbo uśmiechnął się leciutko. Może Param nie zauważy. Czy to nie zdumiewające, że czasem mówi coś niegrzecznego i wydaje się, że to nienawiść, a potem mówi coś równie niegrzecznego i brzmi to niemal jak propozycja przyjaźni? Dotarli na skraj kolonii – Umbo przypomniał sobie mapę na ekranie lądownika. Miał dobrą pamięć przestrzenną i zapamiętywał ukształtowanie terenu. – Zmęczona? – spytał. – Obudziłeś mnie w środku nocy dwa lata temu i od tego czasu nieustannie idę. Mogłabym nie być zmęczona? – Umiesz kroić czas we śnie? Potraktowała jego pytanie poważnie. – Kiedyś się zastanawiałam, czy znikam we śnie. To mi tak weszło w krew, że przesypiałam całą noc, ale wcale nie wypoczęłam. – Byłaś ciągle zmęczona? – Chciałam wrócić do łóżka w chwili, gdy je opuszczałam. – Jak moja matka.

Param zamierzała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie. Pewnie chciała wygłosić jakąś obelżywą uwagę na temat mojej matki. I podjęła decyzję, że to przesada. Słusznie, Param. – Myszy wiedzą, że tu jesteśmy. Moglibyśmy spać jednocześnie, ale jeśli poczujesz się bezpieczniej, będę cię pilnować. Znaleźli się w cieniu lasu. Umbo zgarnął suche liście, robiąc z nich posłanie. Param położyła się na nich z wdziękiem. Umbo usiadł, oparty o drzewo. Po chwili Param przysunęła się do niego. – Weź mnie za rękę – poprosiła. – Na wypadek gdybym zaczęła kroić czas we śnie. Usłuchał. Dobrze się z tym poczuł. Zasnęła. Nie kroiła czasu. Myszy ich nie niepokoiły. Więc zamiast ją budzić, gdy nadeszła jego kolej na spanie, położył się, nie wypuszczając jej dłoni, i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Param już nie spała. Ale nadal trzymała go za rękę. – Bardzo pierdziałem? – spytał. – Tak dawno się nie kąpałeś, że trudno stwierdzić. – O, zaczynasz być w tym dobra. – W obrażaniu cię? Umbo, to nawet nie jest sport, takie to łatwe. Ale ponieważ zwróciła się do niego po imieniu, nie poczuł się obrażony. Nawet zrobiło mu się całkiem miło. Zajęli się poranną toaletą. Po kolei zeszli nad rzekę, na tyle blisko położoną, że koloniści niegdyś z niej korzystali. W przeciwieństwie do masek ze świata Vadesha, peleryny ze świata Lara były większe i łatwe do ominięcia. Wypoczęty, lżejszy i odrobinę bardziej czysty Umbo wspomniał, że powinni pomyśleć o jedzeniu. Param odpowiedziała, że nie myśli o niczym innym, a potem zaczęła kroić czas. Mijały dni, tygodnie, aż… Na ziemi kilkaset metrów od nich siadał lądownik. Param i Umbo podeszli do niego szybko. Ponieważ kroili czas, ludzie wokół nich poruszali się jeszcze szybciej. Goście rozstawili sprzęt, którego przeznaczenia Umbo nie potrafił się domyślić. I bardzo szybko Larowie w pelerynach pojawili się, by porozmawiać. Goście wyglądali jak zwyczajni ludzie. Bardzo się od siebie różnili – niektórzy mieli skórę tak jasną, że można by ją nazwać białą, niektórzy czarną jak smoła. Byli o wiele bardziej różnorodni niż smagli mieszkańcy światów, które do tej pory odwiedzili. Umbo uznał, że na Ziemi ludzie z różnych ras łączą się w pary w ich obrębie, podczas gdy potomkowie kolonistów krzyżowali się między sobą aż do uzyskania skóry w takim samym smagłym odcieniu. Niczego się nie dowiemy, jeśli z nimi nie porozmawiamy, pomyślał Umbo. To oznaczało

wyjście z przyspieszonego czasu i pokazanie się przybyszom. W pobliżu lądownika Gości wszczął się ruch. Myszy wbiegały szybko po kablu zwisającym z rampy. Ale nie wszystkie biegły szybko. Czemu niektóre są takie powolne? – zastanawiał się Umbo. Może są w ciąży? Młode w drodze. Nie. Nie chciałyby urodzić podczas lotu. Ukrycie dorosłych jest wystarczająco trudne, z młodymi byłoby to niemożliwe. Więc dlaczego niektóre myszy wbiegają po kablu bardziej ospale niż inne? I nagle zrozumiał: bo są chore. Dlaczego myszy wysyłają chore osobniki? Bo ich choroba jest przyczyną, dla której zostały wysłane. Myszy stworzyły chorobę, której były roznosicielami. Chciały się dostać na Ziemię i przekazać ją ludziom. Zebrał się tłum Larów. Umbo dał Param znak i dziewczyna zwolniła ruchy otaczających ich ludzi do niemal normalnej prędkości. Jedna z przybyłych prowadziła rozmowę; po chwili Umbo zrozumiał jej język. Mówiła zdanie, które tłumaczył jeden z Larów. Umbo zaciekawił się, skąd zna język Gości. Potem przypomniał sobie, że ten lud uparcie trzymał się języka przodków. A ponieważ rozmawiał tylko na lądzie, język mniej się zmieniał. Może nadal przypominał ten, którym porozumiewano się na Ziemi. – Wiem, co robią myszy – szepnął Umbo. – Wkradają się na statek? – Z chorobą. – Ciekawe jaką. – Pewnie bym wiedział, gdybym się zaraził, ale nie chcę. – Zamierzają unicestwić całą populację Ziemi! – Znasz ich język? – spytał Umbo. – Tak. – Podejdź do nich niewidzialna, pojaw się i ostrzeż ich – polecił Umbo. – A kiedy pokażesz mi pięść, ściągnę cię w przeszłość. – Co mam im powiedzieć? Umbo zastanawiał się przez chwilę. – Coś o tym, że myszy są inteligentne i bardzo niebezpieczne i że ani jedna nie może dotrzeć do Ziemi. Param skinęła głową i znikła. Umbo nie spuszczał oczu z Gości; nie mógł ryzykować, że będzie odwrócony, kiedy Param się pojawi. Mieli tylko parę sekund, zanim myszy zareagują. Może będą usiłowały ją znowu zabić.

Param pojawiła się obok Gości. Ziemianka umilkła i przechyliła głowę. Potem powiedziała coś do Param. Dziewczyna uniosła rękę, jakby nakazywała jej słuchać uważnie. Potem szybko coś powiedziała i nagle podniosła pięść. To sygnał. Umbo chwycił ją i zaciągnął oboje w przeszłość. Param upadła na ziemię. Lądownik zniknął, więc tam, gdzie znajdowała się rampa, nie było nic. Dziewczyna nie ucierpiała podczas upadku. W okolicy nie było nikogo. Nawet myszy. – Chyba trafiliśmy trochę wcześniej, niż zamierzałem – powiedział Umbo. – Albo później – dodała Param. – Nie wiem, czy to ma znaczenie. Wrócili do obozu w realnym czasie. Po chwili okazało się, że trafili w tę samą noc, w którą się wyprawili. W łóżkach leżał Bochen i Oliwienko – a także Umbo i Param. – Nie – szepnął Umbo, kiedy Param otworzyła usta. – Nic nie mów, jeśli możesz, dopóki nasze wcześniejsze wersje nie znikną. Nie chcemy, żeby nas zobaczyły. To czasem komplikuje sprawę. – Chciałam powiedzieć – odezwała się cicho – że ściągnąłeś nas tu półtorej godziny przed naszym odejściem. – Zły kierunek. – Lepiej wcześniej niż później. Odczekali w ciętym czasie, bez słowa, aż ich śpiące wersje się przebudziły, szybko spakowały, odeszły i znikły. Czy tak było wcześniej? Umbo pamiętał, że Param zaczęła ciąć czas, zanim oddalili się od obozu. Czy to możliwe, że niechcący zmienili przeszłość? Może doprowadzili do tego, że się powielili i teraz ich duplikaty będą się snuć po świecie, uważając się za prawdziwego Umba i Param? Może nimi byli. Wrócili do obozu. – Czego się dowiedzieliście? – spytał Bochen. Umbo zapomniał, że Bochen i Oliwienko nie spali podczas ich odejścia. – Goście przybyli, ale nie mieliśmy szansy ich wysłuchać. – Widzieliśmy w ich lądowniku myszy – dodała Param. – Poruszały się ociężale, jakby były chore. – Pomyśleliśmy: a jeśli myszy wyhodowały zarazę, żeby zawieźć ją na Ziemię? – dodał Umbo. – Przed taką chorobą ludzie nie mogliby się bronić. – Więc zamiast znaleźć odpowiedź na wasze „a jeśli”, żeby zdecydować, czy interweniować, zainterweniowaliście? – Coś w tonie Bochna wskazywało, że nie był to dobry pomysł. – Mieliście dowód, że myszy są chore? – Tak wyglądały – rzuciła wyzywająco Param.

Umbo był jej wdzięczny za poparcie; mogła bez trudu zrzucić na niego winę. Szczerze mówiąc, podejrzewał, że naprawdę jest winny. Ale przecież stwierdzając, że to jego wina, przyznałaby, że słuchała jego poleceń. Duma by jej na to nie pozwoliła. – Na czym polegała wasza interwencja? – spytał Oliwienko. – Powiedziałam Gościom, że myszy znajdujące się na ich statku są inteligentne i śmiertelnie niebezpieczne i trzeba je wybić, żeby wrócić na Ziemię bez nich na pokładzie. – I myszy was nie powstrzymały. – Nie wiem, czy zobaczyły Param – powiedział Umbo. – Bardzo szybko przekazała wiadomość. – Więc wymordowanie mnóstwa uczłowieczonych myszy ujdzie wam na sucho – mruknął Bochen. – Co za ulga. – A jeśli dostarczenie myszy na Ziemię było jedynym sposobem na uratowanie Arkadii? – spytał Oliwienko. – To następnym razem pozwolimy im polecieć. – Jakim następnym razem? – Bochen już jawnie się wściekł. – Może następnym razem myszy nie zmienią genów Knossa. A jeśli nas unicestwią, żebyśmy następnym razem nie przeszkodzili im w planach? – Zapominasz, że nie mogą się cofać w czasie – powiedział Umbo. – Potrafią pisać listy i wysyłać je w przeszłość. A potem je czytają i postępują stosownie do wskazówek. – Czy podczas tej waszej misji zwiadowczej dowiedzieliście się, co zrobić, żeby Goście nie zaczęli nas nienawidzić i bać się nas? – spytał Oliwienko. – Bardziej zajmowało nas ratowanie życia ludzi na Ziemi – syknęła Param. – Myślałem, że ratowanie życia mieszkańców Arkadii jest nieco ważniejsze. – Nie wystarczy, że dowiedzieliśmy się, co zamierzają myszy? – spytał Umbo. Oliwienko pokręcił głową. – Widzieliście myszy wbiegające do lądownika Gości i założyłeś, że robią coś, o co je podejrzewasz. Założyłeś, że twoje podejrzenia są słuszne. Ale nie miałeś dowodów. – Stałeś się prawnikiem? – rzuciła Param. – Nie będę wspólnikiem w morderstwie – oznajmił Oliwienko. – A właśnie popełniliście… popełnicie morderstwo. Wielokrotne. – Może ostrzegając Gości, udowodniliśmy im, że nie powinni nas zabijać – odparł Umbo. – Może właśnie ocaliliśmy i Arkadię, i Ziemię. – Pomyśl! – rzucił Bochen. – Wiemy, że dziewięć razy zniszczyli Arkadię – jeszcze przed powstaniem myślących myszy. Jak ostrzeżenie przed myszami ma ich powstrzymać przed zrobieniem czegoś, co robili raz za razem, kiedy myszy jeszcze nie było? Dlaczego sam na to nie wpadłem? Dlaczego po prostu… zadziałałem? I dlaczego Param nie pomyślała o tych zastrzeżeniach, choćby tylko po to, żeby się mi sprzeciwić? Dlaczego akurat wtedy zebrało się jej na współdziałanie?

Umbo podchwycił wzrok Bochna i zrozumiał, co chce powiedzieć stary żołnierz: Popisywałeś się, smarkaczu. Chciałeś zaimponować tej dziewczynie. Nie myślałeś głową. – Może zawaliliśmy sprawę, a może ocaliliśmy świat – bronił się Umbo. – Zobaczymy, co się okaże. – O ile myszy nie zabiją nas wszystkich, kiedy się dowiedzą, coście narobili – dodał Bochen. – Mogą już dodawać trucizny do naszego jedzenia – mruknął Oliwienko. – Wtedy wszyscy umrzemy – rzekł Umbo spokojnie. – Ale nie wiemy, czy popełniliśmy błąd, więc daj mi spokój! – To, czego nie wiemy, nikogo nie zabiło – stwierdził Bochen. – Ani nie ocaliło – odparł Umbo. – Ani do niczego nie doprowadziło. – Jest tyle myszy – odezwała się Param. – Czy ktoś zauważy ich brak? – Ludzi też jest wielu! – krzyknął Bochen. – Tylu wieśniaków. Tylu naszych wrogów. Tylu biedaków. Tylu brzydkich, głupich ludzi, tylu ludzi gorszych ode mnie. Kto zauważy brak paru dziesiątków, setki czy miliona, jeśli przeze mnie zginą? Param zadrżała pod ciężarem oskarżeń. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Znikła. – Patrz, co narobiłeś! – wrzasnął Umbo. – Ty głupku! Bardziej się martwisz o zranione uczucia Param niż o morderstwa, które popełniłeś bez pewności, że cokolwiek przez nie osiągniesz! Umbo wiedział, że Bochen ma rację. To go upokorzyło i zdruzgotało. W dodatku powiedział to człowiek, na którego szacunek chciał zasłużyć. Którego szacunku potrzebował. – Jestem tylko dzieckiem! – krzyknął w rozpaczy. Jego słowa zawisły w powietrzu. Nikt się nie odezwał. Param znowu się pojawiła. – Nie ucieknę przed tym – oznajmiła. – Miło wiedzieć, że ktoś tu dorósł – westchnął Bochen. Param zerknęła na Umba, dostrzegła jego łzy. – Zrobiliśmy to, co wydawało nam się słuszne – powiedziała. – I był to inteligentny plan. Umbo go wymyślił, ja na niego przystałam i zrobiliśmy to razem. A on cię kocha, tak jak ja kocham mojego ojca. Więc może byś mu okazał trochę zrozumienia? Nie tak powinni postępować ojcowie? – Nie chciałem być jego ojcem. – Chciałeś. Kiedy ruszyłeś w drogę z nim i z Riggiem, stałeś się jego ojcem. – Gdyby twój ojciec tu był i wiedział, co zrobiłaś, też by ci zrobił awanturę. – Nieprawda – odezwał się Oliwienko. – A co, jest o tyle lepszy ode mnie? – warknął Bochen. – Nie. Jest słaby, myśli tylko o sobie. Nic by to go nie obeszło.

Param drgnęła, jakby Oliwienko ją uderzył. – Myślałam, że go kochasz! – Kocham. Ale znam go lepiej od ciebie. Znam jego zalety i wady. Zostawił cię matce. Obchodziły go tylko jego badania. Nadal tak żyje. Nie możesz się po nim niczego spodziewać, bo nie spełni twoich oczekiwań. Jeśli tego nie zrozumiesz, złamie ci serce. A Bochen będzie stał u boku Umba w każdej sytuacji. Nawet kiedy Umbo postąpi źle i będzie musiał to usłyszeć. Oto prawdziwy ojciec. Jeśli kiedykolwiek będę miał dzieci, takim ojcem chcę dla nich być. – Więc mam nadzieję, że nigdy ich nie będziesz miał! – warknęła Param. Ale Umbo myślał tylko: Bochen mnie kocha. Obchodzę go. Rzucił się w ramiona Bochna i wybuchnął płaczem. – Przepraszam – wykrztusił. – Przepraszam, przepraszam. – Powiedz to myszom – mruknął Bochen, lecz objął Umba mocno i przygarnął do piersi.

ROZDZIAŁ 23

MORDERSTWO Zabić człowieka – to decyzja, której nie podejmuje się łatwo. Rigg o tym wiedział. Ale wiedział też, że czasem nie ma się wyboru. Rozmawiał o tym z Bochnem – dawno temu, w czasach gdy przebywali w O, czekając na bankiera, który miał wymienić klejnot na potrzebne im pieniądze. Rigg i Umbo dopiero zaczęli się uczyć, jak łączyć swoje talenty. Pozostawiony sam sobie Umbo mógł jedynie trochę się cofać w czasie i pojawiać się komuś jak duch, przekazując krótką wiadomość. Pozbawiony pomocy Rigg mógł tylko oglądać ścieżki, które zostawiali po sobie przemierzający świat ludzie. Razem potrafili wpływać na sytuację. Rigg potrafił się zaczepić o konkretną ścieżkę; potem Umbo spychał go w przeszłość i ściągał z powrotem. Rigg znajdował się w innym czasie, ale Umbo, który zostawał w teraźniejszości, mógł go widzieć. Istniał jednocześnie teraz i w przeszłości. W ten sposób Rigg zdobył sztylet – ukradł go obcemu, do którego ścieżki się podłączył. – Mogłem mu zabrać ten nóż wysadzany klejnotami i zabić go nim – powiedział wtedy do Bochna. – Dlaczego coś takiego przyszło ci do głowy? Od kradzieży do zabójstwa jednym szybkim krokiem? – Bochen spojrzał na niego z pogardą. – Byłeś żołnierzem – przypomniał mu Rigg. – Zabijałeś ludzi. – Tak. Na wojnie. Oni chcieli zabić mnie, ja chciałem zabić ich. Mnie nie zawsze się udawało, ale im na razie nigdy. – Więc pewnie uważałbyś za niesprawiedliwe, gdybym poszedł tam, gdzie znajduje się

żołnierz wrogich wojsk, a potem cofnął się w czasie i zabił go, kiedy nie spodziewałby się ataku. – Niesprawiedliwe? Na wojnie nie ma sprawiedliwości. Jeśli możesz zabić innego człowieka, nie narażając własnego życia, robisz to. – Ale powiedziałeś, że nie powinienem… – Wróg wie, że jest na wojnie, wie, że ma przeciwników, i nagle ktoś go zabija. Taka jest wojna. Jeśli wiesz, jak zabijać wrogów, nie narażając swoich żołnierzy na niebezpieczeństwo – robisz to. Oszczędzasz życie swoich, odbierasz życie wrogom. – Nigdy nie mógłbym zamordować obcego człowieka. – A jednak przed chwilą tamtego człowieka okradłeś i mówiłeś, jak łatwo byłoby go zabić. – Powiedziałem, że łatwo, nie że bym to zrobił. – Ale się mylisz. Może byłoby to bezpieczne, może nie potrafiłby cię powstrzymać – lecz jeśli kiedykolwiek zabicie człowieka stanie się dla ciebie łatwe, to znaczy, że coś w tobie umarło. – Więc na wojnie można zabijać. A kiedy indziej? Gdyby ktoś zaatakował Lejkę? – Lejka zabiłaby go, nie czekając na moją pomoc – prychnął Bochen. – Nie kłóć się, rozumiem, o co ci chodzi. Ty i Umbo potraficie robić sztuczki z czasem. Wiecie, że ktoś zabije, bo to zrobił. Jest trup. Wtedy cofacie się w czasie i zanim zdoła zabić, stajecie za nim i podrzynacie mu gardło. – I to jest dobre, prawda? – Tak się rwiesz do zabijania? Chcesz poznać zasady, żeby według nich postępować? – Zadaję proste pytania. Ale jeśli boisz się dać mi uczciwą odpowiedź… – Dałem. Zbyt ci spieszno zabijać. Cofnij się bardziej. Zanim morderca wyciągnie rękę, żeby zabić. Podstaw mu nogę. Sprawdź, czy to go zatrzyma. – Podstawić nogę? To morderca! – Wiesz, dlaczego zabił tego drugiego? – Zmyśliłem to, skąd mam wiedzieć? – Czy to zaplanował? Czy ktoś go zmusił? Czy uważa, że ten ktoś strasznie go skrzywdził? A jeśli dowie się później, że ten człowiek tego nie zrobił? Będzie wdzięczny, że potknął się w drodze do karczmy czy banku. Obaj będą żyli, a ty nikogo nie zabijesz. – Więc uważasz, że wszystkie morderstwa na świecie wynikają z pomyłek? – Twierdzę, że nie każdy, kto zabija, jest mordercą. Czasami to głupiec. Czasem chłopiec. Czasem głupi chłopiec. – Przestań się wreszcie mnie czepiać – odezwał się Umbo z drugiego pokoju, gdzie coś czytał. Rigg nie pamiętał co. Pamiętał tylko, że Bochen w końcu powiedział: – Tak, moc, którą posiadacie, można wykorzystać do zabijania i może nadejść czas, kiedy nie będziecie mieć wyboru. Ten czas właśnie nadszedł. Rigg nie podjął tej decyzji z dnia na dzień. Dochodził do niej stopniowo.

Zaczęło się od tych wszystkich kłamstw. Odynerzy byli pewni, że przejmują komplet informacji z rozmów między zbędnymi i komputerami statków, a jednak niektóre były fałszywe i niepełne. A co najgorsze, Odynerzy i myszy twierdzili, że Larex nie mówi im nic o mieszkańcach swojego świata – tymczasem spotykał się z nimi i wiedział o ich każdym kroku. „Wszyscy okłamujemy Vadesha”. Co to miało znaczyć? Dlaczego akurat Vadesha? Tak, stracił wszystkich swoich ludzi, ale teraz okazało się, że zostawił swój świat, by przybyć do świata Lara. Czy naprawdę mnie okłamywali? Po co? Kto tu naprawdę kłamał? Odynerzy? Czy też powiedzieli mi to, co uważali za prawdę, bo ich okłamały myszy? Kto zdecydowałem, że trzeba zabić Param w bibliotece? Czy myszy, które działały we własnym interesie i zrzuciły winę na Odynerów? Czy Odynerzy? I jeśli tak, to dlaczego? Co na tym zyskiwali? Czy chcieli zabić Param, czy zmusić mnie, Umba i innych, byśmy przeszli do świata Lara z dziesięcioma tysiącami myszy? Kto tym wszystkim kierował? Czyj to plan? A jeśli wszystkie żyjące istoty – ludzie i istoty z nimi spokrewnione – są okłamywane przez zbędnych i komputery? To rodziło kolejne pytania. A jeśli zbędni się zbuntowali? Komputer pokładowy zasugerował coś podobnego; uzyskałem inne rezultaty, wydając polecenia statkowi, niż wydając je Vadeshowi. Vadesh od początku twierdził, że musi być posłuszny właścicielowi klejnotów. Statki zapewniały mnie, że panuję nad wszystkim. A jednak robiły coś, co nie miało nic wspólnego z moimi rozkazami. Czasem nawet okazywało się, że zrobiły coś dokładnie przeciwnego lub coś, co rzekomo było dla nich zakazane. Jak maszyna może kłamać? Czy kłamały, mówiąc, że muszą mi być posłuszne? A jeśli tak, to jak je zaprogramowano, żeby mogły tak powiedzieć? Innymi słowy, kto im rozkazał nie słuchać rozkazów? Ram Odyn polecił zabić wszystkie swoje duplikaty, by komputery i zbędni nie musieli się zmagać ze sprzecznymi rozkazami. A jednak jeden z duplikatów przeżył. Komputery i zbędni o tym wiedzieli, skoro powstał i świat Rama, i świat Odyna. Co to za kłamstwa? A może to wcale nie kłamstwa? Może każdy zbędny i komputer mówił mi prawdę? Nie, nie prawdę, ale nie kłamał – to znaczy przekazywał dokładnie takie informacje, jakie polecono mu przekazać. Kiedy powiedziano mi, że mam kontrolę nad wszystkim, to była prawda. Ale jeśli tuż potem przestało to być prawdą i ktoś zakazał mnie o tym powiadomić? Albo komputery i zbędni otrzymali rozkaz, by mi powiedzieć, że nad wszystkim panuję, choć to nie była prawda, więc kłamali od początku, ale nie z własnego wyboru? Kto mógł wydać takie rozkazy? Miałem klejnoty – dzienniki pokładowe – więc zgodnie z prawem to ja dowodziłem. Ale tylko pod warunkiem że poprzedni dowódca umarł.

A jeśli poprzedni dowódca był nieosiągalny, więc przejąłem jego funkcję, ale potem dowódca się znalazł i odzyskał swoje kompetencje? Albo dowodził, ale pośrednio – tak jak Umbo w świecie Odyna, posiadając władzę ze względu na kopie klejnotów w nożu, lecz nadal podlegając moim rozkazom i nie mogąc się sprzeciwić? A jeśli ja także podlegałem jakiemuś dowódcy, a zbędni mieli rozkaz nie informować o tym? Wtedy wszystko nabierało sensu. Kłamstwa maszyn przestały być kłamstwami i stały się logicznym podstępem dowódcy, który nie chciał, by jego istnienie wyszło na jaw. Ojciec nauczył Rigga takiego myślenia. Jeśli sytuacja wydaje się niezrozumiała, podważ swoje założenia. Jeśli twoje założenia wydają się błędne, przemyśl sytuację, w której mogłyby się okazać słuszne. Znajdź nowe możliwości. Tutaj istniała możliwość, o której nikt nie mówił, a jednak teraz wydawała się Riggowi oczywista. Ram Odyn nadal żył. Po jedenastu tysiącach lat? Na każdym statku znajdowała się komora, w której wybudzano kolonistów z letargu. Tam Vadesh zaprowadził Rigga i Bochna, udając, że to centrum dowodzenia, a tak naprawdę zamierzając nałożyć maskę jednemu z nich. Rigg zakładał, że to on był celem, nie Bochen. Teraz zaczął w to wątpić; Vadesh nałożył maskę temu, który nie miał mocy manipulowania czasem. Wtedy Rigg uświadomił sobie, że gdyby jego zmysły uległy wyostrzeniu i wzmocnieniu, mógłby jeszcze skuteczniej korzystać ze swojego talentu. Czy maska udoskonaliłaby moje widzenie ścieżek tak, jak udoskonaliła wzrok, słuch i węch Bochna, jego pamięć, możliwości umysłowe? W komorze poletargowej Vadesha Rigg miał przed oczami wszystkie odpowiedzi – gdyby umiał zadać odpowiednie pytania. To pomieszczenie było nadal używane. Nie ze względu na maskę – Vadesh nie musiał Bochnowi jej nałożyć akurat tam, mógł to zrobić w dowolnym miejscu na statku. Więc dlaczego wybrał akurat to? Bo wtedy bym się dowiedział, co to jest. Do czego służy. Że istnieje. Vadesh usiłował powiedzieć prawdę, choć mu tego zakazano. Ktoś nadal trwał w letargu. Ktoś, kto przespał jedenaście tysięcy lat historii ludzkości w Arkadii, budząc się jedynie od czasu do czasu na parę dni, by wydać rozkazy i skorygować tu i tam bieg wydarzeń. Ram Odyn. Tylko że nie znajdował się w świecie Rama, gdzie założył kolonię i rozsiał swoje nasiona. Był w świecie Vadesha, który usiłował doprowadzić do symbiozy między organizmami ludzkimi i miejscowymi. „Wszyscy okłamujemy Vadesha”. To był szyfr, rozpaczliwa próba zasygnalizowania mi – wbrew rozkazom Rama Odyna – że na statku Vadesha znajduje się ktoś, komu wszyscy starają się opierać. Do takiej konkluzji doszedł Rigg, gdy usłyszał opowieść o pelerynach i historię o tym, jak

Larowie zeszli pod powierzchnię morza. Te sprzeczności stały się zbyt wielkie, sieć kłamstw zbyt splątana. Dlatego tak długo się zastanawiał, zanim doszedł do konkluzji: Ram Odyn żyje i to on wszystkim manipuluje. Potem doszedł do jeszcze jednego wniosku. Nie Goście zdecydowali o zniszczeniu Arkadii, tylko Ram Odyn. W Księgach Przyszłości umierający Odynerzy pisali o Niszczycielach z Ziemi, ale czy widzieli ich na własne oczy, czy tak im powiedziały komputery statków i zbędni? Oto kluczowa wiadomość: Niszczyciele działali poprzez orbitery – satelity dziewiętnastu statków, które stanęły na orbicie Arkadii. Satelity były posłuszne swojemu programowi nakazującemu im zniszczyć każdy świat, którego mieszkańcy stworzą niebezpieczną broń. Ale przecież powstaniu tej niebezpiecznej broni przeciwdziałali zbędni, którzy uniemożliwiali wszelkie eksperymenty w tym kierunku. Jaką broń uważano za zbyt niebezpieczną? Każdą, która mogłaby zagrozić kontroli statków nad planetą. We wszystkich światach dochodziło do straszliwych rzezi. Cała ludność świata Vadesha wyginęła. Najwyraźniej w początkach istnienia cywilizacji kolonistów pojawiła się jakaś śmiercionośna zaraza, która rozprzestrzeniła się na wszystkie światy. Doszło do wielu makabrycznych wojen, masakr, ludobójstw i plag głodu, ale orbitery nigdy nie zareagowały. A potem przybyli Goście i rok później Niszczyciele zaktywowali orbitery, by zniszczyć wszystkie światy. Odynerzy dziewięć razy usiłowali na wszystkie sposoby ułagodzić tych mściwych, krwiożerczych bogów – przekształcając swoje ciała, przekształcając społeczeństwo, oddając wszystkie swoje talenty i wiedzę myślącym myszom, nawet rozważając unicestwienie ludzkiego gatunku na Ziemi, by zapobiec zniszczeniu Arkadii. A jeśli nie Ziemianie ją zniszczyli? Jeśli planetę zniszczył Ram Odyn? Przybyli Goście. Otrzymali pełny dostęp do dzienników pokładowych statku. Potem odlecieli. Może przestudiowali te dzienniki i zrozumieli, co się stało: cała planeta znajdowała się pod rządami człowieka, którego pierwszą decyzją było zamordowanie wszystkich swoich kopii, a potem zniszczenie niemal całego życia na Arkadii, by zrobić miejsce dla nowych kolonii. Człowieka, który wykorzystał Arkadię do stworzenia ludzi o własnych dziwnych umiejętnościach manipulacji czasem, ale udoskonalonych, skrystalizowanych. Teraz ten sam Ram Odyn ujrzał powrót Ziemian. A oni może nawet zdołali wysłać rozkaz komputerom statków, odbierając władzę Ramowi Odynowi. Ale Ram Odyn zaprogramował automatyczną reakcję na taki ruch. W odpowiedzi na każdy rozkaz odebrania władzy Ramowi Odynowi następowało natychmiastowe unicestwienie całego życia na Arkadii. Jeśli Ram nie mógł rządzić, zamierzał tylko siać zniszczenie.

Ziemianie usiłowali ocalić Arkadię przed jej potajemnym bogiem, a ten bóg wolał zgładzić całe życie na planecie, niż ścierpieć utratę władzy. Teraz sytuacja nabrała sensu. Bez względu na to, ile razy Odynerzy usiłowaliby zrobić lepsze wrażenie na Gościach, efekt byłby ten sam, ponieważ Goście zawsze byli zadowoleni z wizyty i nigdy nie zwrócili się przeciwko ludziom z Arkadii. Wszystkie kłamstwa wynikały z szalonego lub nikczemnego planu Rama Odyna utrzymania władzy nad Arkadią i stworzenia gatunku ludzi manipulujących czasem i nieświadomie mu służących. O tak, to tylko domysły. Rigg zdawał sobie z tego sprawę. Zdawał sobie sprawę również z tego, że myszy podsłuchiwały wszystko, co mówił on i jego towarzysze, i bez wątpienia przekazywały informacje zbędnym lub komputerom, które z kolei przekazywały je Ramowi Odynowi. Dlatego nie mógł się zwierzyć ze swoich przemyśleń nikomu. Ale istniał sposób sprawdzenia, czy moje domysły są słuszne. Udam się na statek, na którym znajdował się Ram Odyn – w świecie Vadesha. Tam poszukam ścieżki Rama Odyna. Sprawdzę, ile razy go budzono. Co ważniejsze, udoskonalę swoje możliwości tak jak Bochen. Być może Ram Odyn tego zakazał – może już to zrobił, co by wyjaśniało, że maskę dostał Bochen, a nie ja. Możliwe także, że nie starczy mi siły woli, dzięki której Bochen pokonał potężne siły, jakimi maska usiłowała narzucić mu swoją wolę. W każdym razie temu światu niewiele mogę zaszkodzić bardziej. Jeśli nie będę miał dostępu do maski albo przez nią oszaleję czy nawet umrę – świat nie stanie się przez to gorszy. Ale jeśli przeżyję kontakt z maską, może poznam prawdę, a jeśli moje podejrzenia okażą się słuszne, może zdołam uwolnić świat od tego wszechmocnego potwora, który za parę lat zamierza unicestwić życie na całej planecie tylko dlatego, że Ziemianie zechcą pozbawić go władzy nad komputerami i zbędnymi. Dopiero gdy zostanę zmieniony przez maskę, przekonam się, jaki to wywrze wpływ na moje manipulowanie czasem. Wszystko zależy od tego, czy zdołam dotrzeć do Rama Odyna w czasie, gdy w okolicy nie będzie żadnego zdolnego go uratować zbędnego. Ram Odyn nie mógł rozkazać myszom, by przesłały w przeszłość jakiś przedmiot, który zapobiegnie zamachowi na niego. Ale może też przekonam się, że się pomyliłem, Ram Odyn nie żyje, zbędni są po prostu zdolni do kłamstwa, a wszędzie panuje chaos. Może to nie jest genialne rozumowanie, tylko pobożne życzenia. Może nie istnieje żadna teoria, która zaprowadzi porządek i wszystko wyjaśni. – tak rozumował Rigg. Dlatego starał się zachować spokój podczas lotu do Muru. Ale przecież nie musiał ukrywać obaw i nadziei. Przecież wszystkie zmiany w jego zachowaniu i funkcjach życiowych, odnotowane przez czujniki lądownika, można było wytłumaczyć decyzją przyjęcia maski. Kto by się nie denerwował?

Lądownik osiadł na ziemi i Rigg wyszedł. Po drugiej stronie Muru czekał Vadesh, tak podobny do ojca. Rigg w pierwszej chwili chciał go przywołać. Nie udawaj, że nie możesz przejść na drugą stronę Muru. Przecież wiem, że możesz. Ale nie, lepiej dostosować się do gry prowadzonej przez zbędnych. Rigg wszedł w Mur i poczuł mrowienie odległego strachu i bólu, ponowne ożywienie daru języków. Dzienniki pokładowe zapisane w klejnotach i sztylecie pewnie się właśnie aktualizują. – Miałem rację, prawda? – odezwał się Vadesh, kiedy Rigg znalazł się blisko niego. – Nie. Nie miałeś racji. Doprowadziłeś do śmierci twoich ludzi. Zawiodłeś. A ja nie chcę być taki jak ty. Gdy zjawią się Goście, chcę mieć maskę jak Bochen, żeby lepiej ich ocenić i odgadnąć, jak zapobiec zniszczeniu Arkadii. Długa przemowa. Brzmiała jak wyrecytowana, choć Rigg nie planował, co powie. Co zrozumie z niej Vadesh? A raczej co zrozumie podsłuchujący ją Ram Odyn? Bronię się, choć nikt mnie nie zaatakował? Pewnie tak. Ale czy zbędny wywnioskuje z tego, że go oszukuję? Chyba nie. Ludzie zawsze się usprawiedliwiają, kiedy im się wydaje, że mogą nie mieć racji. A każdy, kto miałby otrzymać maskę i nie zastanawiał się, czy słusznie postępuje, musiałby być idiotą. – Innymi słowy, miałem rację – powiedział Vadesh. – Ale rozumiem, że nie chcesz tego przyznać. Ego odgrywa ważną rolę w samooszukiwaniu się istot ludzkich. – Czy jeśli przyjmę maskę, będę potrafił się lepiej oszukiwać? – O tak. Ale będziesz także potrafił to dostrzec. Nawet dziś, wiedząc to wszystko, co wiedział, i podejrzewając, co podejrzewał, Rigg nie mógł się oprzeć wrażeniu bliskości z Vadeshem, zwłaszcza kiedy ten zbędny mówił zagadkami jak kiedyś ojciec. Oprócz bliskości Rigg czuł też nienawiść. Człowiek, który daje sobą rządzić emocjom, jest głupi, pomyślał. Jednocześnie doznaję kompletnie przeciwnych uczuć. – Przyniosłeś mi maskę? – spytał. – Nie – odparł Vadesh. – Nie chciałbyś walczyć o dominację tutaj, gdzie może cię rozproszyć wiele czynników zewnętrznych. Dałbyś się pożreć. – Doszedłeś do tego wniosku, patrząc, jak ludzie popadają w obłęd? – Oczywiście. Za klęskę drogo się płaci. – Ale nie ty zapłaciłeś. – Jestem maszyną. A bajka o Pinokiu to absurd. Maszyny nie chcą być prawdziwymi chłopcami. Prawdziwi chłopcy są słabi. Łatwo ich zdekoncentrować, oszukać, zranić, zabić. – A ciebie nikt nie oszuka? – Wielu sądzi, że mnie oszukało. A ja udaję, że im się powiodło. – Więc jesteś oszustem.

– Wszyscy nimi jesteśmy, Riggu Sessamekeshu. Mnie to po prostu lepiej wychodzi. – Więc nie ma sensu pytać, czy przygotowałeś dla mnie maskę zbyt silną, bym mógł nad nią zapanować? – Nie, nie ma sensu zadawać mi takiego pytania, i nie, nie przygotowałem nic innego niż dla Bochna. – Więc przygotowałeś maskę dla Bochna. – Przygotowałem ją dla tego, który postanowiłby ją przyjąć. – Bochen przyjął ją, żeby mnie ratować. – Postanowił zostać bohaterem. Kim jestem, żebym mu odmówił tej roli? – Ale nie zamierzałeś zmusić mnie do przyjęcia maski? – Ta myśl wydawała się Riggowi nieprawdopodobna. – Nikogo do niczego nie zmuszam. Wyjaśniam i pozwalam podjąć własną decyzję. – Bochnowi niczego nie wyjaśniłeś. – Nie dał mi czasu. Rigg przeszukał pamięć. Czy Bochen naprawdę sprowokował maskę do skoczenia na siebie, czy Vadesh ją na niego rzucił? Ludzkie wspomnienia są zawodne. Każdy scenariusz wydawał się Riggowi jednakowo prawdziwy i fałszywy. – Sprowadziłeś lądownik, czy zamierzasz mnie zanieść do statku? – Chcesz lądownik? Prosiłeś tylko o spotkanie ze mną. Rigg pokręcił głową. – Sprowadź lądownik i zabierz mnie tam. Jeśli nie sprowadzisz, pójdę piechotą. Lubię samotność i potrafię nie zgubić się w lesie. Oczywiście lądownik znajdował się w pobliżu – zbędni poruszają się szybciej niż ludzie, ale nie na tyle, żeby dostać się do Muru bez lądownika w czasie, który Rigg dał Vadeshowi. – Dlaczego wybrałeś moją biedną, prymitywną maskę, a nie tych wspaniałych Towarzyszy Larów? – spytał zbędny. Rigg nie odpowiedział. – Zamierzasz mnie zostawić w niepewności? Rigg miał ochotę warknąć: „Czy maszyna może czuć niepewność?”, ale zachował milczenie. Dlaczego miałbym udawać, że w rozmowie człowieka z maszyną obowiązują ludzkie reguły? Zwłaszcza kiedy ten człowiek to mężczyzna, który rzekomo dowodzi wszystkimi statkami i zbędnymi. M ę ż c z y z na ! Rigg skrzywił się w duchu. Co za próżność. Jak się pysznię. Nie jestem mężczyzną, tylko chłopcem, który stara się zachowywać jak mężczyzna. Albo popełnić potworną zbrodnię. Jedno z dwojga. Wylądowali nie w mieście, gdzie musieliby przejechać szybkobieżną kolejką przez górę, ale w budowli wypełniającej krater powstały podczas uderzenia statku o powierzchnię Arkadii. Potem zjechali windą.

Przeszli po moście prowadzącym od ściany kamiennej komnaty do wejściowych drzwi statku. Wszystkie statki znajdowały się w identycznych kamiennych komorach, ponieważ wszystkie te komory powstały dzięki temu samemu polu siłowemu chroniącemu statek i jego pasażerów przed skutkami upadku i wstrząsu. Rigg ostrożnie szedł za Vadeshem, usiłując rozpoznawać nowe niebezpieczeństwa, dostrzegać to, co przeoczył. A przede wszystkim szukał ścieżki Rama Odyna. Teraz, gdy już się domyślił, że ścieżka istnieje, znalezienie jej okazało się zadziwiająco łatwe. Była to najstarsza ścieżka w statku – a także najnowsza. Biegła nieustannie od centrum dowodzenia do komór letargowych, potem do komory poletargowej i znowu do centrum dowodzenia. Ale przez jedenaście tysięcy lat Ram Odyn nie opuścił tego statku. Ani razu nie przeszedł przez Mur. Interesujące. Ram Odyn, który znajdował się na kopii statku ze świata Vadesha, miał zostać zabity przez swojego zbędnego. A jednak jego ścieżka znajdowała się w statku. Ścieżka wyraźnie starsza niż i tak dawne przejście Rama Odyna ze świata Rama do Vadesha. Przez chwilę Rigg zastanawiał się, czy to znaczy, że Ram Odyn z tego statku nie zginął; może wszystkie jego kopie żyją w ukryciu, jak Ram Odyn ze świata Odyna. Ale nie. Ta najstarsza ścieżka snuła się po statku, a potem nagle kończyła się w centrum dowodzenia na parę dziesięcioleci przed tym, jak inna wersja Rama Odyna przeszła przez Mur. W ten sposób Rigg poznał odpowiedź na pytanie, które dręczyło jego i Umba, odkąd dowiedzieli się o statkach. Ścieżki są połączone z grawitacją planet i poruszają się w przestrzeni ze światem, w którym powstały. Ale kiedy ludzie znajdują się w przestrzeni kosmicznej, ich ścieżki pozostają w statku, który ich wiózł. W przeciwieństwie do pasażerów łodzi, których ścieżki pozostawały w pozycji odpowiadającej rzece, a nie łodzi, ścieżka Rama Odyna podczas podróży kosmicznej pozostała w statku nawet po zderzeniu z powierzchnią planety. Widzę je wszystkie, pomyślał Rigg. Gdy cofną się w czasie, zobaczę, jak Vadeshex zabija tego Rama Odyna. Nie. Gdybym znalazł się tu jako obserwator, trudno by mi się było ukryć przed zbędnym, który wówczas zorientowałby się, że w przyszłości będą istnieć ludzie zdolni manipulować czasem. Wtedy mógłby – ten i wszyscy inni zbędni – zachować się inaczej. A to by zupełnie zmieniło historię. Oczywiście Rigg nie przestałby istnieć – to ustalił już z Umbem dawno temu. Wydarzenia się zmieniają, ale nie zostają kompletnie skasowane przez ich wyprawy w przeszłość. Nazwali to zasadą zachowania związków przyczynowo-skutkowych. Przyczyna musi pozostać, nawet jeśli jej skutek się zmieni, kasując wynikającą z niego przyszłość. Ale Rigg musiał chronić nie tylko swoje życie.

Poszedł za Vadeshem do komory poletargowej. – Trzeba to zrobić tutaj na wypadek twojej gwałtownej reakcji fizycznej – wyjaśnił Vadesh. – Bochen był silny i nie potrzebował aparatury reanimacyjnej. Ty podczas walki o władzę możesz wymagać pomocy systemów podtrzymujących życie. – Kiedy się zorientujesz, że poniosłem klęskę? – Zorientuję się. – Powiedz mi, jakie objawy doprowadzą cię do tego wniosku. Vadesh nie odpowiedział. – Chyba wydałem ci rozkaz. – Nie znam odpowiedzi. Nie wiem, jakie symptomy doprowadzą mnie do tego wniosku, bo jesteś dopiero drugą osobą, która otrzyma maskę o tym genotypie, a pierwsza nie miała kłopotów. – Widziałeś problemy z wcześniejszymi genotypami. – Były tak odmienne, że objawy nie mogły wyglądać tak samo. Rigg nie uwierzył. Ale czy powinienem to okazać, czy też obudziłbym w ten sposób podejrzliwość Rama Odyna, który niewątpliwie wydawał Vadeshowi rozkazy z centrum dowodzenia? – Martwię się, że mógłbyś uznać, iż się poddałem, podczas gdy ja nie miałbym takiego poczucia. – Oto prosty test – powiedział Vadesh. – Jeśli uznasz, że doszedłem do wniosku, że maska nad tobą zapanowała, wystarczy, że cofniesz się w przeszłość, gdzie nie będę cię mógł dosięgnąć. – Oto jeszcze prostszy test – odparł Rigg. – Rozkazuję ci nic nie robić przez trzy lata, a nawet wówczas masz mnie uprzedzić, co zamierzasz. – Za trzy lata będą tu Niszczyciele. – Dlatego podałem ten termin. Vadesh milczał przez chwilę. – Usłucham twojego rozkazu – oznajmił w końcu. – Jak miło. A miałeś inny wybór? – Nie muszę być posłuszny rozkazom po twojej śmierci. Ale mój program pozwala nie uznać dominacji maski za śmierć, tylko za przejściową niepełnosprawność. Dlatego będę posłuszny tym zasadom. – Bardzo sympatycznie z twojej strony. – Spytałeś. Rigg usiadł na skraju leżanki. – Daj mi maskę – rozkazał. – Zakładam, że już jakąś wybrałeś? – Mam ich kilkadziesiąt. Nie wyróżniam żadnej. – Kilkadziesiąt – powtórzył Rigg. – Znasz dokładną liczbę. Wymień ją. – Sto siedemdziesiąt.

– Spory zapas. Spodziewasz się tylu gości? – Użyłem sformułowania „kilkadziesiąt”, by uniknąć fałszywych wniosków. Tak duża liczba wynika z tego, ile osobników przeżyło i zachowało funkcje życiowe w letargu. – Więc przechowujesz je w letargu jak pasażerów podczas podróży kosmicznej? – Ktoś badał działanie statku. – Tak, Umbo. I mówił, czego się dowiedział. – Letarg działa niemal identycznie na ludzi i maski, co nie dziwi, ponieważ maski zostały zaprojektowane tak, żeby współgrać z genami ludzi. – Proszę, przynieś moją maskę. Natychmiast. Vadesh niezwłocznie wyszedł. Wrócił po chwili. – Ta jest równie zdrowa jak inne. – Więc… Rigg nie zdążył powiedzieć „zrób to”, bo maska skoczyła na niego z pojemnika, w którym się znajdowała. Czy Vadesh ją rzucił, czy też sama była zdolna do ruchu? A może nieświadomie pochyliłem się nad pojemnikiem, by do niego zajrzeć? Miał tylko ułamek sekundy na rozważenie tego pytania, a potem zapomniał o wszystkim, ogarnięty przerażeniem i cierpieniem, bo maska zasłoniła mu twarz, zdusiła oddech, brutalnie wbiła macki w jego nozdrza, usta, uszy i – najboleśniej i najstraszniej – w oczy. To nieodwracalne, pomyślał. Straciłem oczy. Potem macki dotarły przez nerw wzrokowy i słuchowy do mózgu. Zaczęła się walka. Nie przypominało to zabawy w przeciąganie liny ani zapasów. Raczej było podobne do zagubienia w labiryncie. Rigg czuł, że jego ciało odbiera doznania, ale nie potrafił swojego ciała odnaleźć ani nad nim zapanować. Tak jakby labirynt nieustannie się zmieniał, więc nic nie znajdowało się dwukrotnie w tym samym miejscu, a tu, gdzie niegdyś było wolne przejście, powstawały zapory. Ból pojawiał się i znikał. Ciało chciało oddać mocz. Zrobiło to. Wstało i przeszło dokądś, ale nie na rozkaz Rigga. Jakby słuchało tylko siebie. Nie, nie siebie. Maski. Ogarnęła go fala wstrętu, wrogości takiej samej jak ta, którą widział w oczach ludzi w Wodobrodzie, gdy zebrali się przed domem Nox, zamierzając go zabić w odwecie za śmierć młodszego brata Umba. Otworzył oczy. Wiedział, że to nie jego oczy, lecz to, co wytworzyła maska. Ale rządziły nimi jego nerwy, jego mózg odbierał i interpretował sygnały, które przez nie przechodziły. Maska stała się częścią jego ciała. Czy to znaczy, że poddała się mojej woli? Nie, to znaczy, że ją ujarzmiłem, tak jak jeździec ujeżdża konia. Maska pozostała sobą i jej potrzeby należało zaspokajać. Była żywa. Miała się rozmnażać i trwać, co jest celem każdej żywej istoty. Miejscowa fauna Arkadii scaliła się z Riggiem. Tak, maska mu służyła, ale on

widział świat jej oczami, a jej potrzeby i pragnienia miały powodować jego decyzjami. Miała umrzeć dopiero razem z nim, nigdy się nie rozstaną, znalazła w jego ciele dom. Ale nadal jestem Riggiem Sessamekeshem, pomyślał. Nie. Nie Sessamekeshem. Po prostu Riggiem. Riggiem Tropicielem. Riggiem z Arkadii. Riggiem powiernikiem dzienników pokładowych. Miał otwarte oczy. Widział kabinę wokół siebie. Zaciekawił się, jak długo toczył walkę o panowanie, i nawet nie usiłując liczyć, zrozumiał: siedemdziesiąt godzin i trzydzieści dwie minuty. Przez ten czas pił wodę, którą przynosił mu Vadesh, ale maska decydowała o tym, że zaspokajał pragnienie. Teraz spojrzał na stojącego nieopodal Vadesha i powiedział: – Napiję się wody. – Proponuję także kąpiel – odparł zbędny. – Wszystko w swoim czasie. – Witaj z powrotem. – Dziękuję. Rigg sprawdzał już coś innego: jak maska wpłynęła na jego widzenie ścieżek. W jego głowie natychmiast pojawiło się morze informacji. Omal w nich utonął, bo natłok wiadomości był równie wielki jak inne wrażenia, którymi zarzuciła go maska. Zobaczył wszystkie pobliskie ścieżki, ale jako osoby. Widział twarze tych ludzi. Bez świadomego wysiłku widział całą ścieżkę każdego człowieka, od narodzin po śmierć. Mój umysł nie zdoła zachować informacji o tych wszystkich ludziach, pomyślał. A jednak wciąż otrzymywał wiadomości. Oto Ram Odyn, raz po raz, ścieżka po ścieżce. Wchodzący w letarg, wychodzący z niego. I znowu, i jeszcze raz. Siedzący w centrum dowodzenia, podejmujący decyzje, wydający rozkazy. Tak jak teraz. A oto Ram Odyn sprzed jedenastu tysięcy dwustu dwóch lat – liczba podana natychmiast, całkowicie pewna. Rigg poznał też inną liczbę: swój wiek. Po tak długim skakaniu w czasie powinien się zgubić, bo cofając się w przeszłość, kilka razy przeżył ten sam okres. W tym roku skończył czternaście lat, ale spędził niemal rok w świecie Odyna, po czym znowu wrócił, więc przeżył szesnaście lat, bez względu na to, jaki rok pokazywał kalendarz. Czekały go jeszcze inne badania. Na przykład kiedyś potrafił się połączyć z każdą ścieżką w przeszłości i skoczyć do niej, ale nie mógł wrócić do przyszłości bez pomocy Umba. Czy nadal pozostaję tak ograniczony? Przekonanie się o tym było dość proste. Przesunął się pół metra w prawo, a potem cofnął się w czasie o minutę. Skoczył w przód. To uczucie miał wiele razy, gdy Umbo ściągał go w przyszłość. Teraz potrafił to zrobić świadomie. Kiedy skoczył w przeszłość, widział samego siebie siedzącego tuż obok. Gdy znowu wrócił w moment, z którego odszedł, jego sobowtór zniknął, bo Rigg trafił dokładnie w chwilę, w

której zrobił skok. Potrafię samodzielnie wyprawiać się w przeszłość i wracać. Kolejny test. Czy mogę się poruszać w przód tak jak Param, krojąc czas? To wrażenie także poczuł, kiedy trzymał Param za rękę, zmierzając z nią w przyszłość o wiele szybciej niż reszta świata. Teraz, dzięki udoskonaleniom, jakie maska wprowadziła w jego mózgu i organizmie, zdołał ciąć czas tak jak Param. Początkowo szło mu powoli, różnica w przepływie czasu była niewielka. Potem stała się wyraźniejsza. Vadesh wszedł do pokoju z karafką wody. Nie zobaczył Rigga. Rigg odczekał, aż zbędny wyjdzie go poszukać, po czym przestał kroić czas. Nie chciał, żeby Vadesh wiedział o jego nowej umiejętności. Niech uzna, że Rigg przeniósł się w przeszłość i wrócił, że tylko udoskonalił to, co potrafił zrobić wcześniej. Podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. – A, tu jesteś – powiedział do Vadesha. – Bardzo chce mi się pić. Zbędny podbiegł do niego z karafką. Nie wspomniał o nieobecności Rigga. Rigg tego też nie skomentował, bo gdyby naprawdę skoczył w przeszłość i wrócił, nie wiedziałby, że pod jego nieobecność Vadesh wszedł do pokoju. Chciał znaleźć jeszcze jeden talent – ten, którego nigdy nie doświadczył w sobie: zdolność posiadaną przez myszy ze świata Odyna, przenoszenie przedmiotów w czasie i przestrzeni. Nie miał pojęcia, jakie to uczucie, choć widział skutki takiego działania – metalowy cylinder w rozerwanym gardle Param; nóż, który wyjął z pochwy u pasa przechodnia. Nie podjął świadomie decyzji, by wykorzystać Vadesha jako obiekt eksperymentu. Po prostu poczuł potrzebę, by coś przesunąć, a Vadesh znajdował się pod ręką, na jego linii wzroku, dlatego został poruszony. Tylko troszkę – a jednak przeskoczył z miejsca na miejsce, znikając z jednego i pojawiając się w drugim. Znajdował się o metr i czternaście centymetrów od Rigga, a zaraz potem odległość zwiększyła się do metra piętnastu centymetrów, plus jedną czwartą centymetra na prawo. Wszystko poszło tak gładko, że Vadesh nawet nie zmienił tempa marszu, a jeśli zauważył, że coś się zmieniło, to nie dał tego po sobie poznać. Pewnie Vadesh przemyślał wszystko, co maska mogłaby we mnie zmienić, i teraz szuka oznak tego, kim się stałem i co potrafię, pomyślał Rigg. – Jak sądzisz – odezwał się – może już czas poznać mnie z Ramem Odynem? Vadesh odwrócił się do niego. – Oczywiście. Zakładam, że znasz drogę? – Widziałem go, jak przeszedł tę trasę ze sto razy. – Mam iść z tobą? Czy jeśli odmówię, Ram Odyn domyśli się, jakie mam zamiary? – Zrobisz to, co kazał ci Ram Odyn, i żadne moje słowo tego nie zmieni. – Zostawia ci tę decyzję jako powiernikowi dzienników pokładowych – rzekł zbędny. – Zatem chodź ze mną i poznaj mnie z panem tego statku i wszystkich innych.

Rigg poszedł pierwszy. Był świadomy wszystkich ścieżek, które przecinał, odbierał je jako ludzi, a jednak ich obecność wcale nie zakłócała jego zwyczajnego widzenia, które teraz stało się krystaliczne. Widział każdy pyłek kurzu w powietrzu, całą powierzchnię ścian, podłogi i sufitu, choć jednocześnie nic nie odciągało jego uwagi od celu. Tak jakby połączył się z autystycznym umysłem, nadmiernie wyczulonym na szczegóły, a także z normalnym ludzkim mózgiem potrafiącym się skupić na jednym obiekcie i odsunąć od siebie inne. Był jednocześnie świadom wszystkiego i skoncentrowany na jednym. Dlaczego nie? Miał teraz dwa umysły, obcego stworzenia i własny, a oba funkcjonowały z najwyższą wydajnością. Ram Odyn był starcem. Rigg widział każdą jego zmarszczkę, każdą fałdę na szyi, rzadkie włosy, obwisłe powieki, bladość. Był to człowiek, który powinien częściej bywać na dworze, ale sobie tego odmówił. – Skoro połączyłeś się z najbardziej interesującym miejscowym stworzeniem, mam dla ciebie propozycję – powiedział Ram Odyn. – Chciałem ci powiedzieć to samo – najpierw powitawszy cię jako założyciela naszego świata. – Wszyscy koloniści są jego założycielami. Ram obracał się w swoim unoszącym się w powietrzu fotelu, by ciągle patrzeć na Rigga, który obchodził konsole w centrum dowodzenia. – Ale ty jesteś tym, który nadał światu kształt, gdy wszyscy spali. – Chodź tutaj, stań obok mnie – powiedział Ram. – Chcę, żebyś ujrzał wszystko z mojego punktu widzenia. Żebyś spojrzał na świat oczami orbiterów. Jeśli można powiedzieć, że mają oczy. Rigg wyczuwał jego napięcie. Ram, stary i zmęczony, z trudem nad sobą panował. On się mnie boi, pomyślał Rigg. Stworzył mnie, a jednak boi się tego, co zrobię. Przeszedł między dwiema konsolami i stanął obok fotela Rama Odyna. – Tu – powiedział starzec, wskazując trójwymiarowy ekran przedstawiający widziany z góry krąg klifów, lasy, krater oznaczający miejsce, w którym statek wbił się w powierzchnię planety. – Uważam cię za syna. Nie masz nic przeciwko temu, że tak o tobie myślę, prawda? Chciałem pokazać ten widok mojemu synowi. Spójrz, możemy zrobić zbliżenie. Powiększył obraz, jakby zapikowali w dół lądownikiem. Rigg wiedział, że ten ruch miał przyciągnąć całą jego uwagę do ekranu – i tak się stało. Jako człowiek całkowicie skupił się na jasnym, ruchomym obiekcie. Ale jako maska był także świadom noża w ręce Rama Odyna – noża, który śmignął w przód, by zatopić ostrze w jego nerce. Sam Rigg nigdy nie zdołałby uniknąć tego ciosu. Ale Rigg w masce bez trudu uskoczył, odwrócił się, chwycił dłoń i wykręcił. Szybszy niż myśl, schwytał upadający nóż. Zamierzał skorzystać ze sztyletu z klejnotami, który zdobyli podczas pierwszej świadomej wyprawy w przeszłość. Ale skoro Ram Odyn

zapewnił mu inną broń, niegrzecznie byłoby jej nie użyć. W chwili, gdy schwytał nóż, cofnął się o pół godziny do chwili, gdy Ram spoglądał na ekran innej konsoli, odwrócony plecami do niego. Właśnie z tego powodu Rigg wybrał akurat ten moment na ścieżce Rama Odyna. Jeszcze nie spróbowałeś mnie zabić, Ramie Odynie, ale to zrobisz, dlatego ja zabiję cię pierwszy. Zadał cios. Dzięki szybkości i precyzji ruchu – bo maska nie zdążyła jeszcze rozwinąć w nim wielkiej siły fizycznej – nóż bez trudu przeszedł między żebrami i przeszył serce. Malutkie szarpnięcie i obie komory zostały rozcięte. Krew przestała pulsować w tętnicach. Ram Odyn pochylił się i, nie zdążywszy nawet wydać jęku, umarł. Rigg upuścił jego broń, wyjął zza pasa nóż z klejnotami i uniósł, żeby komputer mógł go rozpoznać. – Czy istnieje żyjąca istota, która może mi odebrać dowodzenie nad tym statkiem i komputerami? – Nie – odpowiedział komputer. – Czy jest tu ktoś pogrążony w letargu, kto mógłby mi odebrać władzę? – Nie. – Czy we wszechświecie jest ktoś, kto mógłby mi ją odebrać? – Nie. To nie mogła być prawda. Rigg uświadomił sobie swój błąd i sformułował pytanie inaczej. – Czy istnieje jakaś osoba lub maszyna, która może przejąć kontrolę nad statkiem wbrew mojej woli? – Tak. Po synchronizacji z dowolnym statkiem upoważnionym przez admiralicję muszę przekazać jego komputerowi pełnię władzy. Tego musiał się obawiać Ram Odyn. Ale ja nie. Dlatego nie muszę unicestwiać całego świata, by do tego nie dopuścić. Dopiero uzyskawszy tę informację, Rigg Tropiciel wyciągnął rękę i dotknął ramienia człowieka, którego zabił. Ram Odyn upadł twarzą na konsolę. Rigg czuł – tak wyraźnie, jakby to zobaczył – ścieżkę sprzed jedenastu tysięcy lat, w której inna kopia Rama Odyna także osunęła się na tę samą konsolę, w tym samym fotelu, z karkiem złamanym przez stojącego za nim zbędnego. – Zabijaj albo giń – mruknął Rigg. Ile zwierząt zabił, gdy znalazł je jeszcze szamoczące się we wnykach? Natychmiast uświadomił sobie tę liczbę, ale odsunął ją od siebie. Czasem dokładność maski wydawała się niestosowna. Zabijał bez przerwy. Znał to uczucie, kiedy życie ustępuje miejsca śmierci. Znał bezwładność pustego ciała. Ale tym razem… tym razem chodziło o człowieka. O tego człowieka. O Rama Odyna. I Rigg, nadal trzymając rękę na plecach martwego, zapłakał.

ROZDZIAŁ 21

NISZCZYCIELE Po pomyślnej próbie skoku w przyszłość Param i Umbo nie widzieli powodu, żeby czekać trzy lata i sprawdzić, czy dokonali dobrego wyboru, ostrzegając Gości przed pasażerami na gapę. To Umbo wpadł na ten pomysł, ale Param natychmiast się zgodziła, przedstawiając go innym. – Nie możemy wrócić do świata Odyna, bo myszy mogą planować jakąś zemstę. A nawet jeśli nie, nie mamy tu gdzie żyć przez te trzy lata. – Daliśmy się zepsuć życiu w świecie Odyna – mruknął Bochen. – Więcej luksusów niż wtedy, gdy mieszkaliśmy w O jako bogaci goście hotelu. – I lepsza biblioteka – dodał Umbo. – Czy znaleźliśmy tu króla Knossa tylko po to, żeby go zostawić? – spytał Oliwienko. – Może zaprosimy go na podróż w przyszłość razem z nami? – zaproponował Umbo. – Jeśli się okaże, że Niszczyciele przybyli wtedy, gdy się ich spodziewaliśmy, wrócimy w przeszłość, by jakoś im przeszkodzić. Możemy zabrać króla ze sobą. – A Rigg? – spytał Bochen. – Nie będzie wiedział, gdzie się podzialiśmy. I nie może skoczyć w przyszłość bez Param. – Wróci tu, znajdzie nasze ścieżki i przeniesie się w tę chwilę – odparł Umbo. – Jeśli nie odnajdzie nas, zanim zaczniemy podróż w przyszłość – dodała Param – to będzie oznaczało, że postanowił nam nie towarzyszyć. – I tyle? Więcej się o niego nie martwimy? – To on nas zostawił – zauważył Oliwienko. – Nie wiemy, czy po przyjęciu maski pozostanie sobą – powiedziała Param. – Jeśli Vadesh go nie zabije – uzupełnił Oliwienko. – Rigg sam wybrał spotkanie z niebezpieczeństwem. Bochen milczał, wpatrując się w piasek. – Nie zapominaj, kim jesteśmy – powiedział Umbo. – Jeśli Rigg nie dołączy do nas pod koniec świata, to choćby sytuacja przybrała nie wiadomo jaki obrót, zawsze możemy wrócić i go odnaleźć. – I nie pozwolimy mu dać się zniszczyć przez maskę? – spytał Bochen. – Dlaczego uważasz, że go zniszczy? – spytał Umbo. – Bo wiem, jak niewiele brakowało, żeby zniszczyła mnie. – I myślisz, że Rigg jest słabszy? – odezwała się Param. – To dziecko. Umbo parsknął śmiechem. – Tak jak ja. Tak jak Param. – Nie macie do czynienia z maskami – odparł Bochen uparcie.

– Będziemy mieli do czynienia z Niszczycielami. – Sprawdzimy, czy przybędą, a potem uciekniemy i już. – Rigg jest silniejszy, niż sądzisz. – Silniejszy ode mnie? – Wystarczająco silny. Przecież nie pokonałeś maski siłą fizyczną, prawda? – Nie, siłą woli. – I myślisz, że Riggowi jej brakuje? – Zawsze tak bardzo chce, żeby wszyscy byli zadowoleni. – Chce, żeby wszystko było dobrze. To różnica. Knosso zjawił się, gdy słońce stało dość wysoko i na plaży zrobiło się ciepło. Natychmiast się zgodził na wyprawę w przyszłość. – Myślałem, że przejście przez Mur będzie jedyną przygodą mojego życia. Teraz dajecie mi drugą – przygodę końca świata. – Wiedziałeś, że będzie koniec świata? – spytał Umbo. – O tak. Lądowy nas powiadomił. Wiele pokoleń temu. Z tego, co mówiłeś o Odynerach, rozumiem, że powiedział nam, gdy tylko Księga Przyszłości pojawiła się w ich świecie. – Więc Larowie zostali powiadomieni – powiedział Oliwienko. – W przeciwieństwie do mieszkańców świata Rama. – W świecie Rama stworzono nas – zauważyła Param. – I zresztą kto by uwierzył w proroctwo? Tutaj wiedzą, kim jest ich zbędny. W świecie Rama to legenda. Mit. Cudotwórca. – Wędrujący Człowiek – dodał Umbo. – Złoty Człowiek – dorzucił Oliwienko. – Nieśmiertelny – powiedział Bochen. – Ogrodnik – zakończyła Param. – Co Rigg, który nazywał go ojcem, zrobiłby z tą informacją, gdyby Ramex mu ją przekazał? To by zdeformowało historię jego świata. Tymczasem świat Lara… czy w ogóle ma historię? – Nie słyszałaś opowieści cioteczki Wiatr? – spytał Knosso. – Mają wspomnienia i opowieści, ale nic tu się nie zmienia. Podwodne życie jest… – Pełne nieskończonej różnorodności – dokończył Knosso. – Ale nie wydarzeń. – Nawet nie macie tam zmian pogody – zauważył Umbo. – Ani pór roku. – No, to nie całkiem prawda, ale jesteście blisko. Nie, nie mamy wojen, jeśli nie liczyć wiecznej walki z wielkimi drapieżnikami na otwartym morzu, przez którą musimy pozostać zjednoczonym przeciwko nim plemieniem. Po jedenastu tysiącach lat potwory nauczyły się omijać nasz brzeg. Ale Larowie byli na tyle mądrzy, że nigdy nie wybili wielkich morskich zabójców. A potrafiliby – rekiny i orki nie mogą przebyć zapory Muru, więc nie uciekłyby przed naszymi harpunami. – Naprawdę pozwalacie żyć swoim wrogom? – zdziwiła się Param. Umbo zauważył, że Knosso zaczął mówić o Larach „oni”, a skończył „my”. To już nie jest

człowiek ze świata Rama. Może i cieszy się z przygody, z okazji, by razem z nami skoczyć w przyszłość, ale życie w świecie Lara go zadowala. Ten świat chce ocalić. Nie marzy o tryumfalnym powrocie do świata Rama. A gdybyśmy my kiedykolwiek tam wrócili, powrót mógłby być tryumfalny dla Param i Rigga, potomków rodziny królewskiej; oni mogliby zjednoczyć pod swoimi rozkazami armię, która pokonałaby generała Obywatela i Hagię Sessamin. Mogliby zająć ich miejsce w Namiocie Światła. Ale nie byłoby tam miejsca dla mnie. Potem zapewne rodzeństwo by wszczęło krwawą wojnę domową między zwolennikami króla i tymi, którzy nadal uważali, że Aptica Sessamin słusznie wymordowała mężczyzn z rodziny królewskiej, pozwalając jedynie królowym rządzić w Namiocie Światła. Znajdą się też inni, którzy zechcą przywrócić republikę, a także zapewne wierni zwolennicy generała Obywatela, a wszystko to razem stworzy wciągającą historię, której bohaterzy będą wieść nieszczęśliwe, fascynujące, tragiczne życie. Kto odważy się stwierdzić, że Knosso nie dokonał lepszego wyboru? Zresztą to nieważne. Umbo tak naprawdę nie sądził, żeby ich działanie spowodowało jakąś różnicę. Niszczyciele zjawili się już dziewięć razy. Jedyna różnica będzie polegać na tym, że teraz zamiast listów czy ksiąg z przyszłości pojawią się oni sami, naoczni świadkowie. Choć skoro Niszczyciele mieli pozostać w przestrzeni do czasu unicestwienia całego życia na Arkadii, trudno będzie stwierdzić, co zobaczą świadkowie zebrani na plaży w świecie Lara. – Nie ma na co czekać. – Bochen wstał. – Równie dobrze możemy ruszać już teraz. Nie musimy pakować kanapek na drogę. Skoczymy w przyszłość na tyle daleko, żeby sprawdzić, co się stanie, a potem wrócimy. – Nawet jeśli Niszczyciele się nie zjawią? – spytał Umbo. – Jak długo będziemy czekać, by się dowiedzieć, że coś się zmieniło? – Zdecydujemy na miejscu – powiedziała Param. A więc wzięli się za ręce i Param zabrała ich w przyszłość, krojąc czas na wielkie kawały i skacząc naprzód szybciej niż do tej pory. Pory roku zmieniły się nie dwa, lecz trzy razy i zwolniły, dopiero kiedy zbliżyli się do spodziewanego momentu. Zatrzymali się, widząc na plaży wielkie zgromadzenie Larów. Był wśród nich Larex. I Vadesh. – Nie chcę patrzeć na to sam – powiedział ten ostatni. Umbo jak zawsze pomyślał, że jego obecność oznacza coś więcej. Jak to możliwe, że Vadesh jest tak podstępny, a Larex otwarty i uczciwy? Mieli tę samą twarz, taki sam głos. Byli maszynami. Nie różnili się od Ramexa, ojca Rigga. Ani od Odynexa. Umbo zwierzył się z tych myśli Bochnowi, który – wspomagany przez percepcję maski – powiedział: – Istnieją między nimi mikroróżnice. Twój wzrok i słuch je wyłapuje, choć nie masz maski, ale nie potrafisz tej wiedzy wykorzystać świadomie. Przez jedenaście tysięcy lat nawet

identyczne, zdolne do samonaprawy maszyny zaczynają się różnić doświadczeniem, zachowaniem, nawykami. Vadesh nie lubi samotności. Zawsze garnął się do ludzi – bardziej niż inni zbędni. – Może pozostali także garną się do ludzi, ale tylko Vadesh był ich pozbawiony tak długo, że samotność zaczęła mu doskwierać – zauważył Umbo. – Albo to świadoma próba zasugerowania nam, że istnieją między nimi różnice – dodał Bochen. – Ale nawet to byłoby prawdziwą różnicą, więc na jedno wychodzi. Morski lud zebrał się wokół Knossa, świętując jego powrót – dla nich zniknął przed trzema laty i choć Lądowy poinformował ich, że Knosso udał się w przyszłość z przybyszami, tęsknili za nim i byli smutni, że odszedł bez pożegnania. – Wrócę, jeśli przybędą Niszczyciele – zapewnił. – Zresztą tak czy tak wrócę. Potem, zbity z tropu, odwrócił się do przyjaciół. – Czy nie powinienem już wrócić? Czy nie powinni już wiedzieć, co się wydarzyło, bo wróciłem i im opowiedziałem? – Gdybyś wrócił – tłumaczył Umbo cierpliwie – zmieniłbyś łańcuch przyczynowo-skutkowy i do tego spotkania nigdy by nie doszło, bo twój lud żyłby przez trzy lata innym życiem… życiem, w którym byłeś obecny, życiem, w którym zniknąłeś jedynie na dzień. – Jestem dla nich tak ważny, że moja obecność lub nieobecność zmienia wszystko? – Wszyscy jesteśmy ważni. Ale to niczego nie zmienia. Ludzie, którzy są teraz małżeństwem, byli nim w poprzednim cyklu i w następnym pewnie też nim będą. Jest tylko jeden cykl. – A dzieci? – Większość dzieci się narodzi. Ale nie będą takie same. Mieszanka genów ich rodziców za każdym cyklem będzie inna. Może do poczęcia dojdzie innego dnia. Albo wygra inny plemnik. – Czy musimy o tym rozmawiać tak… szczerze? – spytała Param. – W świecie Lara tak o tym rozmawiamy – odparł Knosso. – Już dostałem odpowiedź, możemy na jakiś czas zostawić ten temat. – Potem przyszło mu do głowy co innego. – Czy będziemy pamiętać tę rozmowę, kiedy wrócimy? – Wspomnienia z nami zostaną – rzekł Umbo. – Cokolwiek się nam przytrafiło, zanim wrócimy w czasie, pozostanie w łańcuchu przyczynowo-skutkowym. W naszym łańcuchu. To jego, nie czasu, nie można stracić. Wszystkie przyczyny, które nadal wywierają skutki na podróżujących w czasie, zachowujemy w pamięci. Wydarzyły się, nawet jeśli ich skutki nie miały na nas wpływu i przeminęły, a my nigdy nie odzyskamy tej zmienionej wersji przyszłości. – Jesteście geniuszami, skoro to wszystko rozumiecie – powiedział Knosso i wrócił do Larów, którzy chcieli z nim porozmawiać. – Kiedyś – odezwał się Oliwienko – nie potrafiłby zostawić tego tematu, dopóki nie zrozumiałby go do końca. – Starzejemy się – stwierdził Bochen. – Energię młodości zastępuje świadomość, że wiedza

nie daje zrozumienia. – Więc przestajesz się uczyć? – Uczysz się dalej. Po prostu pokładasz mniejszą nadzieję w rezultatach. I o wiele mniej wierzysz, że to, czego uczysz się dzisiaj, jutro będzie się nadal wydawać prawdą. – Nigdy się aż tak nie zestarzeję – powiedział Umbo. – Nigdy nie byłem tak młody – odparł Bochen. – Ale bawi mnie obserwowanie, jak brykacie po łące, moje wy jagniątka. Mijały godziny. Potem zbędni powiedzieli im, że zbliża się pora podana w Księgach Przyszłości ze świata Odyna. Grupa podróżników stanęła razem i wzięła się za ręce, żeby Umbo mógł ściągnąć ich w przeszłość, zanim broń Niszczycieli wyrządzi im jakąś krzywdę. – Ci, którzy napisali Księgi Przyszłości, zdążyli to zrobić – zauważył Oliwienko. – Nie mamy powodu przypuszczać, że wszystko wydarzy się zbyt szybko, byśmy zdążyli zareagować. – A jeśli nie zdążymy – dodała Param – to wszyscy umrzemy i nie będziemy narzekać na jakiś drobny błąd w planie. Na minutę przed wyznaczoną porą pojawił się Rigg. Oczywiście Bochen go zauważył i na chwilę puścił rękę Umba, zrywając połączenie. – Rigg! – zawołał. – Udało ci się! – Dotarłeś! – zawołał Umbo. Rigg wyglądał okropnie; maska była nowa i jeszcze nie zrosła się z jego twarzą, tak jak stopniowo zrobiła to maska Bochna. Oczy nie znajdowały się w stosownym miejscu; były niesymetryczne i niepokojące. Gdyby Umbo nie widział, jak stopniowo adaptowała się maska Bochna i jaką jedność stanowili Towarzysze i Larowie, pewnie rozpłakałby się z żalu. I tak było mu żal, bo jego przyjaciel, kiedyś przystojny, teraz w oczach wszystkich mieszkańców świata Rama miał pozostać dziwadłem. Nie wróci jako Król w Namiocie. Wojna domowa jednak nie wybuchnie. Nikt za nim nie pójdzie. Nie żeby Rigg chciał być królem. Umbo rozumiał już, że jego przyjaciel nie marzył o władzy. Że pragnął jedynie szczęścia wszystkich, a kiedy się przy czymś upierał, to nie żeby postawić na swoim, lecz chciał, by wszystko się dobrze ułożyło. Tak jak teraz, gdy zaczął komenderować. Kazał im wrócić do grupy i znowu wziąć się za ręce. Sam stanął na końcu szeregu, trzymając za rękę Oliwienkę, który trzymał dłoń Knossa, który trzymał dłoń Param, która trzymała rękę Umba, który trzymał rękę Bochna. – Dlaczego inni do nas nie dołączą? – spytał Rigg. – Możemy wrócić wszyscy, jeśli zjawią się Niszczyciele. – I będziemy żyć w dwóch kopiach, żeby po kilku latach znowu zobaczyć nadejście tego dnia? – spytała matka Fałsz. – Już czas – rzucili Vadesh i Larex jednocześnie, identycznym głosem.

Wszyscy czekali w napięciu. – Czas minął – odezwał się Larex, tym razem sam – a żaden orbiter nie zauważył Niszczycieli. – I nie zauważy – powiedział Rigg. – Bo Niszczyciele nie przybyli z Ziemi. Pozostali puścili swoje dłonie i spytali, co to znaczy. – To nie byli Ziemianie. Goście nie mieli z tym nic wspólnego – wyjaśnił Rigg. – Ram Odyn nie umarł. Przetrwał w letargu na statku Vadesha. Budził się od czasu do czasu, żeby manipulować światem i unieważniać moje rozkazy wydane statkom. Przeraziło go przybycie Gości, ponieważ oni mu odebrali kontrolę nad wszystkim. Dlatego rozkazał unicestwić świat, zanim znowu by się zjawili z nowymi kolonistami lub by z nami handlować. Orbitery unicestwiły życie na Arkadii na jego polecenie. – Co go skłoniło do zmiany zdania? – spytał Umbo. – Nóż, którym mnie zaatakował. Maska pomogła mi go rozbroić, a potem cofnąłem się w czasie i go zabiłem. W prewencyjnej samoobronie. – Głupcze – odezwał się Vadesh. – Przynajmniej rozumiem, dlaczego to zrobiłeś. I wierzę, że sądziłeś, iż chciał cię zabić. Nic dziwnego. Bał się tego, kim się stałeś za sprawą maski, dlatego kazał mi ją włożyć Bochnowi lub Oliwience, nie Umbowi czy Param. Rigg spojrzał na niego z autentycznym zdziwieniem. – To dlaczego jednak mi ją dałeś? Vadesh uśmiechnął się spokojnie. – Bo zmienił zdanie. A potem zmienił je jeszcze raz. – Kłamie – mruknął Bochen. – Nie mogę okłamywać powiernika dziennika pokładowego – oznajmił Vadesh. – Pamiętaj, że nie ma tak cichego szeptu, którego bym nie usłyszał. A teraz proponuję, żebyście znowu wzięli się za rączki, bo jedyną rzeczą, która zmieniła się w tym cyklu, jest to, że Niszczyciele przybyli trzy i pół minuty później. – Nie! – krzyknął Rigg, podbiegając do zbędnego. – Zabiłem go! To już koniec! – Niepotrzebnie odebrałeś życie, mój drogi – odparł Vadesh. – Biedny Ram. Tyle lat utrzymywał się przy życiu i poniósł śmierć z ręki chłopca, który doszedł do błędnego wniosku. – Przewidziałem, że Ram Odyn żyje! Miałem rację we wszystkim. – We wszystkim z wyjątkiem przyczyny końca świata. Weź pozostałych za ręce albo giń razem z nami. Mnie wszystko jedno, co wybierzesz. Umbo wybrał za Rigga, chwytając go, ale nie puszczając Param ani Bochna. A potem, gdy z nieba bluznął ogień, Umbo ściągnął wszystkich w przeszłość.

ROZDZIAŁ 25

NOWE ŚCIEŻKI Rigg od razu zrozumiał, co musi zrobić. Inni także doszli do własnych wniosków, ledwie stanęli na plaży, na której za trzy lata miało znowu dojść do końca świata. Rigg przez godzinę słuchał, znękany, jak inni usprawiedliwiają jego morderstwo, zdumiewają się, że Ram Odyn jeszcze żył, lub zgadzają się z nim, że trzeba odwrócić to, co się stało. W końcu Rigg przemówił: – Zrobię to, co muszę. Jeszcze raz. Pora, żebyście się zastanowili, co chcecie zrobić z ostrzeżeniem Gości przed myszami. Umbo spojrzał na niego wstrząśnięty. – Przecież to nie spowodowało żadnej zmiany. – Dokładnie. A brak ostrzeżenia może uratować świat. – I unicestwić ludzi na Ziemi! – krzyknęła Param. Jakby ją obchodziła inna planeta. Może i obchodziła, pomyślał Rigg. Może Param nauczyła się zrozumienia dla nieznanych, zwyczajnych ludzi. Ale wydawało mu się, że Param po prostu stara się usprawiedliwić ich czyn. – Wszyscy popełniliśmy ten sam błąd – powiedział. – Pospiesznie wyciągnęliśmy wnioski i zaczęliśmy działać. Te wnioski nie były głupie. Były częściowo słuszne, ale też częściowo niesłuszne, a teraz musimy lepiej poznać prawdę, żeby następnym razem dokonać lepszego wyboru. – Niektórych wyborów nie można cofnąć – odezwał się Umbo. – Będziesz nosić tę maskę bez względu na wszystko. I będę wiedzieć, że jestem mordercą, który zadaje swoim ofiarom cios w plecy. To także się nie zmieni, pomyślał Rigg. Nie powiedział tego, bo znowu usłyszałby szereg zapewnień, że działał w samoobronie, że choć Ram Odyn, którego zabił, jeszcze nie usiłował go zaatakować, to Rigg, który zadał mu śmierć, został napadnięty przez jego starszą o pół godziny wersję. Dość tego. Dość gadania. A raczej dość starego gadania, czas na coś nowego. – Problem z cofnięciem ostrzeżenia polega na tym – odezwał się Umbo – że nie chcę stać się taki jak przedtem. Rigg uświadomił sobie, przed jakim dylematem stoi Umbo. Nie mógł wrócić w czasy po ostrzeżeniu i przeciwdziałać jego skutkom. Musiał się cofnąć w czasy przed ostrzeżeniem i powstrzymać siebie i Param przed ingerencją. A nawet wystarczyło zanieść ostrzeżenie, żeby Param nie przekazywała wiadomości Gościom. Ale to by skasowało ich przyszłe wersje siebie, prawda? Ile ostrzeżeń dali sobie,

uniemożliwiając sobie stanie się ludźmi, którzy przekazali sobie to ostrzeżenie? Lękiem, o którym Umbo nie mówił głośno, była obawa, że straci nowo nawiązane porozumienie z Param. Znając Param, Rigg całkowicie się z nim zgadzał. Param, tak chętna przekazać Gościom ostrzeżenie, wściekłaby się, gdyby nagle usłyszała od niego: „Nie, moja wersja z przyszłości wróciła i ostrzegła, żebyśmy tego nie robili”. Nie wróciliby na tę plażę jako przyjaciele. – Na razie nic nie róbcie – powiedział Rigg. – Nie wiemy, czy popełniliście błąd. Nie wiemy, z jakiego powodu przybyli Niszczyciele; wiemy tylko, że nie mieli nic wspólnego z człowiekiem, którego zabiłem. Może pokrzyżowanie planów myszom to dobry pomysł. A jeśli nie, można to załatwić w inny sposób. Nie chcę, żebyście oboje skasowali to, coście przeżyli. Umbo spojrzał na niego z tak jawną wdzięcznością i ulgą, że Rigg poczuł zażenowanie. Jakim prawem przyznawał sobie rolę sędziego, jakim prawem podejmował decyzje? Ale wiedział, co powiedziałby ojciec – i Bochen, gdyby Rigg zwierzył mu się ze swoich wątpliwości. Nie podejmujesz żadnej decyzji w imieniu Umba. Po prostu potwierdziłeś decyzję, którą sam chciał podjąć. Twoja odpowiedzialność w tej sprawie jest bliska zeru. Nie myśl już o tym. Miał inne problemy. Tylko że nie wymagały namysłu. Musiał wrócić w czasie i powstrzymać siebie przed zabiciem Rama Odyna, choć znał nieuniknione skutki tej decyzji. Będzie musiał z tym żyć. Kiedy zaczynali manipulować czasem, nie znali zasad i nie odpowiadali za konsekwencje. Teraz wiedzieli już dużo więcej i Rigg rozumiał, że nie wszystko można cofnąć, a raczej – że cofnięcie pewnych wydarzeń także ma swoje konsekwencje, z którymi trzeba żyć. Tym razem miał mnóstwo czasu, żeby pożegnać się z innymi. Wyjaśnił, jak wpłynęła na niego maska. Że potrafi robić to co Param i Umbo. – Ale niech żadnemu z was nie przyjdzie do głowy także przyjmować maski – dodał. – Nie wiemy jeszcze, co powie Lejka, kiedy Bochen wróci do domu. – Do domu? W takim stanie? – żachnął się Bochen. – Tak. Musisz wrócić do domu. Gdybyś zaczął tak wyglądać w wyniku jakiejś okropnej choroby, Lejka by z tobą została. Pozwól jej podjąć decyzję. Wiesz, że jej by na tym zależało. Bochen burknął coś i odwrócił wzrok. Nie miał argumentów. Lubił dawać mądre i trudne rady, ale kiepsko mu szło ich przyjmowanie. – Umbo pójdzie z tobą – dodał Rigg – więc jeśli sprawy nie ułożą się pomyślnie, pomoże ci próbować raz po raz, aż wszystko pójdzie dobrze. I chyba powinieneś wrócić w czasy tuż po tym, jak odszedłeś z domu po raz ostatni. – Zanim otworzyłeś Mur – dokończył Umbo. Rigg dał mu wysadzany klejnotami sztylet. – Polećcie do Muru świata Rama lądownikiem, a potem wezwijcie miejscowy lądownik, żeby dostać się do gospody. Podróż piesza nie byłaby bezpieczna. Generał Obywatel zapewne was szuka, a Bochen jest zbyt ładny, żeby nie zwracał na siebie powszechnej uwagi. Zgodzili się tak zrobić, nawet Umbo, bez odrobiny pretensji. Przynajmniej raz uznali, że

Rigg nie wydaje rozkazów, tylko stwierdza oczywistość. Nikt nie spytał, co ma zrobić Param, a ona tego nie zdradziła. Gdyby poszła z Bochnem i Umbem, mogłaby ich zabrać w przyszłość. Ale gdyby została z ojcem w świecie Lara, nie zdołałaby uciec w przeszłość, kiedy znowu pojawią się Niszczyciele. Co się stanie, to się stanie. Umbo wróci do Param albo Param zdecyduje towarzyszyć Umbowi i Bochnowi. Oliwienko także podejmie decyzję, a o ile Rigg się domyślał, zamierzał razem z Knossem poprosić Umba o wysłanie w daleką przeszłość, gdzie mogliby żyć bez dalszych komplikacji i bez wizji rychłego końca świata. Grupa się rozpadała. Może jeszcze się scali. Może nastąpią przetasowania. Rigg nie mógł tego przewidzieć. Wiedział jedno: nie może żyć ze świadomością, że zabił niewinnego człowieka. Bochen powiedział to dawno temu, że dobrze jest zapobiec morderstwu, ale odebranie życia to tylko jeden ze sposobów. Rigg mógł powstrzymać Rama Odyna przed atakiem inaczej, niż przypuszczając atak. Był tak pewien, że Ram Odyn jest potworem, że nie zdążył go poznać ani choćby przekonać się, czym usprawiedliwiał swoje kłamstwa i intrygi. Poprosił Umba o sprowadzenie mu lądownika i po krótkim pożegnaniu znowu wyruszył do Muru. Teraz jednak, bez noża, przeszedł go pieszo. Cofnął się w czasie o tysiąc lat i przebył nieskalaną dzicz świata Vadesha. Jeśli Vadesh dowiedział się o jego obecności – trudno. Zbędny był skomplikowaną maszyną i wiedział o wiele więcej, niż mówił. Ale miał rację, jeśli chodzi o maski, choć swymi działaniami doprowadził do zagłady gatunku ludzkiego w tym świecie. Symbioza maski i człowieka była czymś dobrym. Nie dla wszystkich, może tylko dla garstki osób gotowych poświęcić własne oczy i uszy, by uzyskać te doskonalsze, choć brzydsze. Może pewnego dnia Rigg przywyknie do swojej strasznej nowej twarzy i własne odbicie nie będzie w nim budzić strachu i smutku. Teraz, każdego dnia tej podróży lasem, czasem polując, gdy przychodziła taka potrzeba, ale przeważnie jedząc niewiele i tracąc tę odrobinę tłuszczu, którym obrósł w świecie Odyna, Rigg był szczęśliwy jak kiedyś, przed „śmiercią” ojca. Tak, był samotny, ale tego potrzebował. Aż do tego dnia nie zdawał sobie w pełni sprawy, jak boleśnie ciężko jest, gdy wciąż się dba o potrzeby innych. Dziś myślał tylko o własnych potrzebach – by wymazać swoją zbrodnię i sprawdzić, czy to uleczy jego duszę. W pobliżu statku przyspieszył, tnąc czas na wielkie kawały i skacząc w przyszłość na tydzień po zabiciu Rama Odyna. Nie krył swojej obecności. Wszedł w puste ruiny miasta, zapraszając Vadesha na spotkanie. Zbędny nie udawał, że cieszy się na jego widok. Ten Vadesh wiedział o morderstwie, ale nie miał pojęcia, że Niszczyciele znowu spalili Arkadię. Wiedział tylko, że Rigg zniknął, zostawiając mu zajęcie się zwłokami Rama Odyna. – Co cię sprowadza? – spytał.

– Miałem rację co do wielu rzeczy, ale nie co do Rama Odyna. – Mówiłem ci, a ty nie chciałeś cofnąć swego czynu. – Przyszedłem, żeby to cofnąć, a wtedy nie będziesz pamiętać, że to zrobiłem, bo tego nie zrobię. Vadesh uśmiechnął się po swojemu – tym krzywym uśmiechem, który pojawiał się na ustach ojca, gdy Rigg zgadł odpowiedź tylko w połowie albo powiedział coś buńczucznego. – Przeszedłeś przez Mur. W dziennikach pokładowych zostanie to odnotowane. I ty będziesz pamiętać. – To prawda – przytaknął Rigg. – Będę pamiętać. Słusznie przypomniałeś, że nie ma dla mnie nadziei na przebaczenie. Vadesh raz jeszcze przejechał z nim przez tunel do statku. Raz jeszcze przeszli przez most. Zbędny zaprowadził Rigga do centrum dowodzenia, gdzie na konsoli nadal widniała krew Rama Odyna. – Nie usunąłeś śladów? – spytał Rigg. – Nie spodziewałem się wizyty. – Więc ja usunę. Sprawię, że ta krew nie zostanie rozlana. Rigg spojrzał na ścieżki, swoją i Rama Odyna, by się upewnić, że znajduje się we właściwym miejscu. Ale zanim cofnął się w przeszłość, by wszystko naprawić, rzekł do Vadesha: – Oszczędziłbyś sobie wiele kłopotów, gdybyś po prostu powiedział prawdę. – Zawsze mówiłem ci tylko prawdę. – Powiedz to, co pominąłeś, a co powinienem wiedzieć. – Jak mam ocenić, co powinieneś wiedzieć? – Prawda. Tego potrzebuję. – Prawda! – rzucił Vadesh pogardliwie. – Tak, istnieje coś takiego. Słowa wiernie opisujące rzeczywistość przeszłą, obecną i przyszłą. – Akurat ty powinieneś wiedzieć, że taka prawda nie istnieje. Jest tylko rzeczywistość, która była, jest i będzie… na razie. Dopóki nie pojawi się ktoś, kto potrafi manipulować czasem i tego nie zmieni. – Ten świat zostanie zniszczony. – Tak. Gdybym znał przyczyny lub sposoby, by temu zapobiec, powiedziałbym ci, bo odkąd się o tym dowiedzieliśmy, zajmuję się wyłącznie ratowaniem świata. Jak sądzisz, skąd wzięła się ta maska? Myślałeś, że nadal hodowałem te pasożyty, kiedy moi ludzie się pozabijali? Nie, nie miałem nic do roboty, przestawiłem się w tryb oczekiwania i nie zrobiłem nic, dopóki nie pojawiła się wiadomość z Ksiąg Przyszłości i komputer pokładowy mnie nie uaktywnił. Wtedy obudziłem Rama Odyna i zdecydowaliśmy, że powinienem udoskonalić maski. – Co potrafią zrobić te istoty?

– Nie wiesz z doświadczenia? – Wiem, co robi dla mnie, kiedy ją poproszę. Ale czy potrafi robić coś, o co nie przyjdzie mi do głowy poprosić? – Nigdy nie byłem człowiekiem. Nigdy nie nosiłem maski. Wiesz nieskończenie więcej ode mnie. Powiedz mi, czego się dowiedziałeś – chętnie tego wysłucham. Rigg uświadomił sobie, że Vadesh nigdy nie da mu pełnej odpowiedzi. Ale jedno wydawało się pewne: zbędny ukrywał informacje i choć twierdził, że nie jest zdolny do kłamstwa – kłamał. Nie tracąc czasu na pożegnania – bo po co żegnać się z istotą, która przestanie istnieć w chwili, gdy zmienisz przeszłość, a zatem nie będzie pamiętać, co powiedziałeś? – Rigg skoczył w przeszłość do momentu, gdy Ram Odyn zwrócił uwagę jego wcześniejszej wersji na ekran. Kiedy sięgnął po nóż. – Stać – odezwał się Rigg. – Obaj przestańcie. Żaden z was nie może dziś umrzeć ani zabić. Obaj odwrócili się do niego zaskoczeni, na moment zapominając o swoich zamiarach. Ale po chwili Ram wyciągnął dłoń w stronę noża, a Rigg sięgnął za pas po wysadzany klejnotami sztylet. – Nie pozwolę popełnić tu morderstwa, a obaj wiecie, że potrafię was powstrzymać, jeśli zechcę – powiedział Rigg. – Jak? – spytał Rigg, który jeszcze nikogo nie zabił. – Jestem dla ciebie równym partnerem. – Jesteś głupcem. Ram Odyn nie spowodował nadejścia Niszczycieli. Zabiłeś go – nie, ja go zabiłem – a oni i tak się zjawili. – On zabił mnie? – spytał Ram Odyn. – Mam maskę, ty biedny, żałosny starcze, ty morderco. Odebrałem ci nóż, a potem skoczyłem pół godziny w przeszłość i przebiłem ci nim serce. Właśnie opuściłem przyszłość, w której na tej konsoli zaschła twoja krew. Więc obaj dajcie sobie spokój. Cokolwiek roi się wam w głowach – to nieprawda. Nie zupełna nieprawda, ale nieprawda i czas, żebyśmy się nad tym wspólnie zastanowili. Wcześniejszy Rigg dotknął czoła – a raczej chciał to zrobić, lecz dotknął maski. – We trzech – powiedział. – Zmieniłeś moją ścieżkę. Nie wykonałem skoków, które zrobiłeś. Istniejemy obaj. – Bliźniacy, którzy nigdy nie byli identyczni – dodał Rigg. – Czym się różnimy? Nawet maskę mamy identyczną – powiedział wcześniejszy Rigg. – Różnimy się, bo mam na rękach krew Rama Odyna. – Nie w tej chwili – odezwał się Ram Odyn. – Pamiętam, jak wbiłem ci nóż w serce – odparł Rigg. – I jak się czułem, tryumfując nad tobą i ciesząc się, że nie pozwoliłem ci unicestwić świata. – Ja ten świat stworzyłem! Jak mogłeś sądzić, że go zniszczę? – Już raz zniszczyłeś świat. – Ale na tym polegał plan, z którym tu przyleciałem. Takie miałem rozkazy. Maszyny by to

zrobiły, nawet gdybym leżał w letargu. Ta myśl nigdy nie przyszła Riggowi do głowy. – Program miał za zadanie unicestwić życie na Arkadii? – Rozpoczynając tę podróż, nie wiedzieliśmy, czy zastaniemy tu jakieś życie. Ale byliśmy zdecydowani stworzyć świat, w którym mogliby żyć ludzie. Gdyby naprawdę był to świat nadający się do zamieszkania, to ten statek… te statki musiałyby ukształtować wszystko na nowo jak najszybciej, żeby inne statki mogły za mną podążyć. – A Niszczyciele? Kim są? – Nie wiem. Świat zmienił oblicze. Proteiny, które tu można znaleźć, są na ogół jadalne dla ludzi, a świat jest na tyle pusty, że znajdzie się tu miejsce dla nowych kolonistów. Nie chcę tu Gości; nasza cywilizacja ma dłuższą historię niż ziemska, więc mój plan zakładał przekonanie ich, żeby tu w ogóle nie przylatywali. Nie wiem, dlaczego wszystko spalili. Wiem tylko, że jeszcze nie znalazłem sposobu, by temu przeciwdziałać. – Teraz zawsze będzie nas dwóch – powiedział Rigg, który nie zabił. – To ja powołałem cię do życia, chcąc cię powstrzymać przed zabiciem Rama – odparł Rigg morderca. – Dlatego ja zachowam to imię. Znajdź sobie inne. – Nie, ty znajdź. – Ja powiedziałem to pierwszy – odparł Rigg, przypominając sobie zabawy i sprzeczki z dzieciństwa. Drugi Rigg się uśmiechnął. – Nazwę się Kyokay. Bo choć tak się chwalisz swoimi zabójstwami, Ram Odyn nie był pierwszym, który zginął z mojej ręki. – Nie zabiłem Kyokaya. – Nie uratowałem go. Ale teraz mam maskę. I mogę go uratować. – I odwrócić wszystko, co wydarzyło się aż do dziś? – Nie, ty durniu. Zdajesz sobie sprawę, jaki jesteś głupi? – Im dłużej gadasz, tym lepiej to rozumiem. – Uratuję go po fakcie. Zabiorę go w przyszłość. Zwrócę go bratu teraz. Ale nie, nie przyjmę jego imienia – on będzie żyć, będzie mu potrzebne. Nazywam się Noxon, od Nox, kobiety, którą kiedyś uważałem za matkę, a której ojciec powierzył klejnoty. – Nazywaj się, jak chcesz, i rób, co uznasz za stosowne. Gdybyśmy ratowali przed śmiercią wszystkich, świat wkrótce by się przepełnił, a co byśmy osiągnęli? Kyokay pewnie zginąłby i tak w jakimś wypadku przez swą zuchwałość i nieostrożność. To nie nasza wina. – To moja wina – powiedział Rigg Noxon. – I wiesz o tym równie dobrze jak inni. – Co ja stworzyłem? – odezwał się Ram Odyn, wodząc wzrokiem między nimi. – Niczego nie stworzyłeś. Jesteśmy, kim jesteśmy, a nie ty jesteś naszym stwórcą, nawet jeśli mamy w sobie część twoich genów i jeśli gdzieś po drodze zainterweniowałeś. – Jesteśmy tym, kim się sami staliśmy, za sprawą naszych wyborów i wykorzystanych szans. Tak jak ty. Nie jesteśmy maszynami.

– Ale ja jestem – odezwał się stojący przy drzwiach Vadesh. Parsknął śmiechem. – Dwóch w cenie jednego. Musicie bardziej uważać, Riggu A i Riggu B, bo zabraknie wam dusz do zasiedlania ciał, które przypadkiem stwarzacie. – Milcz – rzucił Ram Odyn. Vadesh ucichł. Maszyny są posłuszne Ramowi Odynowi, pomyślał Rigg. Ale słuchają także mnie. A potem, ponieważ obaj Riggowie byli tak naprawdę jednym człowiekiem, udowodnili, że myślą podobnie, bo obaj wyjęli sakiewkę z klejnotami. Dwa komplety. A Rigg Noxon nadal miał nóż – ten, który Rigg oddał Umbowi na plaży świata Lara. – Teraz rozumiecie? – spytał Vadesh. – Rozumiecie, że przez was na świecie robi się ciasno?

KONIEC TOMU II
Orson Scott Card - 02 - Ruiny.pdf

Related documents

270 Pages • 107,239 Words • PDF • 2.1 MB

209 Pages • 65,420 Words • PDF • 1 MB

2 Pages • 1,023 Words • PDF • 1 MB

2 Pages • 7 Words • PDF • 36.3 KB

259 Pages • 58,527 Words • PDF • 1.8 MB

66 Pages • 12,725 Words • PDF • 39 MB

94 Pages • 90,543 Words • PDF • 3.5 MB

263 Pages • 78,983 Words • PDF • 1.3 MB

3 Pages • 262 Words • PDF • 224.3 KB

263 Pages • PDF • 38.5 MB

280 Pages • 96,030 Words • PDF • 69.5 MB